drukowana A5
21.81
Cytrynki

Bezpłatny fragment - Cytrynki


Objętość:
89 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8384-894-5

Ech, te berbecie!

Gdy moi rodzice przeprowadzili się do kolejnego lokum, miałem lat trzy.

Pamiętam pierwszy dzień w nowym mieszkaniu. Wielkie, puste pokoje i mama stojąca przy oknie z moim młodszym bratem na ręce.

Tato wniósł z kolegami biały kredens, stół, chyba dwa krzesła i poszedł do pracy. Ruszyłem odkrywać Amerykę.

Już w pokoju obok znalazłem prawdziwy skarb — pinezkę. Warto tutaj zwrócić uwagę na fakt, że w wysokim (trzy i pół metra do sufitu) mieszkaniu, mnie interesowało tylko to, czego mogłem dotknąć. Tym samym obszar moich poszukiwań ograniczał się w zasadzie do podłogi.

W tamtym czasie jeszcze nie wiedziałem, że pinezka została wynaleziona między 1902 a 1903 r. w miejscowości Lychen (powiat Uckermark) w Niemczech, a wynalazcą był zegarmistrz Johann Kirsten, który swój pomysł sprzedał za niewielkie pieniądze Otto Lindstedtowi, a ten uzyskał patent 8 stycznia 1904 r., w krótkim czasie zdobywając fortunę. W innych źródłach podawany jest rok 1900 i wynalazca Edwin Moore, jeszcze inne przesuwają ten wynalazek do Austrii na rok 1888, przypisując go fabrykantowi Heinrichowi Sachsowi.

Tak czy siak skarb był mój. I to tym cenniejszy, że metalowa pinezka nie posiadała ostrza. Mały gwoździk gdzieś się wyłamał pozostawiając mikroskopijny otwór w srebrnym krążku.

Poszukiwania brakującego elementu spełzły na niczym. Chociaż nie do końca. W jednym z kątów pokoju, niczym błękitne jezioro, jawiła się plama rozlanego atramentu. Inkaust już wsiąkł w klepki parkietu i wysechł, co wcale nie oznaczało, że stracił swoje właściwości barwiące.

Poczułem się jak nad Martówką w parku na Bydgoskim Przedmieściu. Tam zabierał mnie na spacery Tato pilnując, abym sam nie wchodził do wody. Teraz otworzyła się przede mną perspektywa zanurzenia w chłodnej toni. Nie zawahałem się nawet na moment. „Pływałem” i na brzuchu, i na grzbiecie. Płynnie zmieniałem style; żabka, delfin, kraul.

W końcu, gdy plama prawie zniknęła z podłogi (a przypomnę młodszym czytelnikom, że w przyrodzie nic nie ginie), odłożyłem sportowy trening na bok. Wróciłem do pinezki.

Najbardziej interesowała mnie dziurka. Czy da się przez nią przetłoczyć strumień powietrza?

Dmuchnąłem. Miły dźwięk pieszczący moje uszy potwierdził eksperymentalnie tezy równania Bernoulliego. Teraz wypadałoby wykonać bardziej szczegółowe pomiary ilościowe i udzielić odpowiedzi na pytanie zasadnicze: „Czy przez małą dziurkę w pinezce oddycha się równie łatwo jak bez”?

Wprowadzenie pinezki do nosa (pamiętam jak dziś — prawa dziurka) poszło nadzwyczaj łatwo. Czy stało się to z powodu mojego wielkiego nochala czy też z niespożytej pasji badawczej — tego nie wiem. Natomiast wiem, że przez małą dziurkę oddycha się trudniej. Ogłaszam to wszem i wobec, i każdemu z osobna, aby nikt nie musiał powtarzać mojego eksperymentu.

Po minucie postanowiłem dzieło Kirstena wyjąć. I tutaj pojawił się problem. Mimo użycia wszystkich dostępnych paluszków, pinezka — wbrew wszelkiej logice — wsuwała się coraz głębiej w kanał nosowy. Wyglądało to tak, jakby napędzana niewidzialnym silniczkiem chciała dostać się do krwiobiegu, a następnie dotrzeć do serca!

Przeszedłem do drugiego pokoju. Mama tuląc mojego braciszka stała przy oknie.

— Mamo, zobacz — podniosłem główkę do góry, wskazując palcem na nos.

Musiała minąć dłuższa chwila, zanim mama dostrzegła metaliczny błysk w miejscu, gdzie spodziewała się go dostrzec najmniej.

Co się działo później, przykryte jest lekką mgłą. Pamiętam, że nie wiadomo skąd pojawił się mój tato. Nawet nie próbował użyć swoich palców. Zaproponował coś innego.

— Zahaczę igłą i wyciągnę to świństwo — zadeklarował.

Gdyby słowo „igłą” nie padło, wyjaśniłbym, że to żadne świństwo, tylko pinezka. Ale padło. A nie ma chyba na świecie ani jednego dziecka, które na hasło „igła” raptem uspokaja się, zaczyna się uśmiechać i klaszcząc w dłonie krzyczy „tak, tak, chcę igłę”.

Ja nie byłem wyjątkiem. Wyobraźnia błyskawicznie wygenerowała obraz ogromnej igły wprowadzanej głęboko do nosa. Przebijającej się przez różne zatoki i kotwiczącej w mózgu. Taka imaginacja wymagała radykalnych działań.

Rzuciłem się do panicznej ucieczki. Ale gdzie tu się schować, jak mieszkanie prawie puste? Nie można się zatem dziwić, że szybko zostałem pojmany. Krótka narada rodziców, z której nic nie rozumiałem (potrafili się kamuflować), zaowocowała zaproszeniem mnie „na spacer”. Zgodziłem się (już wtedy byłem naiwny).

Tato zaprowadził mnie na ulicę Żeglarską 9. Tam miało swoją siedzibę Zgromadzenie Sióstr Elżbietanek. Młode zakonnice w wolnych od modłów chwilach leczyły wszystko to, co dało się wyleczyć bez użycia skalpela. Po krótkiej dyskusji zostałem zakwalifikowany do uczestnictwa w zabiegu medycznym.

Młode i, jak zdążyłem zauważyć, ładne siostrzyczki zajęły się mną troskliwie. Gruchając zalotnie i przesyłając mi swoimi czerwonymi usteczkami gorące całuski rozpoczęły procedurę usuwania pinezki.

Nie tego oczekiwałem od otaczających mnie bezskrzydłych aniołków. W szczególności sprzeciw mój budziło wkładanie mi do noska zgrabnych, ale stanowczo za długich paluszków. Wyrywałem się zatem i wrzeszczałem jak opętany.

Był koniec maja. Ciepły dzień. Okna otwarte na oścież. Mój krzyk bez przeszkód dotarł do Rynku Staromiejskiego, podrywając do lotu stada gołębi. Nawet konie ciągnące drewniane wozy zastrzygły w popłochu uszami. Czyż można się zatem dziwić, że za chwilę w „sali operacyjnej” pojawiła się siostra przeorysza.

Była ewidentnie starsza od pozostałych „pielęgniarek”. Starsza, grubsza i brzydsza. Momentalnie przypisałem ją do grupy czarownic, w tym do odmiany strzyg piekielnych. I, proszę sobie wyobrazić, miałem rację! W rękach upiora tkwiły bowiem metalicznie połyskujące wielkie kleszcze.

Wilkołak zbliżył się do mnie… Szczypce zakląskały złowrogo. Czułem, że nadchodzi grand finale. Sprężyłem się maksymalnie i, być może, wyrwałbym się nawet z opresji, gdyby nie krecia robota moich aniołków. Albowiem te po prostu narzuciły mi na twarz szmatę nasączoną eterem. Przywitałem się z Morfeuszem.

Powrót do domu znam zasadniczo z opowieści taty. Podobno całą drogę wymiotowałem. Zapach eteru etylowego powodował niekończące się mdłości. W szczególności jazda tramwajem zwiększyła wydzielanie różnych płynów ustrojowych. Przerażeni pasażerowie zawyrokowali, że winę za mój stan ponosi tato, który prawdopodobnie mnie upił. Tylko wszechobecny zapach środka usypiającego uratował mojego ojczulka przed gruntownym obiciem.

Konsekwencje perfekcyjnie przeprowadzonego zabiegu na ulicy Żeglarskiej ustąpiły dopiero następnego dnia. Tato, widząc, że czuje się już dobrze, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej nieszczęsną pinezkę.

— To dla ciebie. — Na pamiątkę — dodał.

Czyżby pamiętał, że nie eksperymentowałem jeszcze z lewą dziurką mojego noska? Nie analizowałem tego, miałem bowiem już co innego w głowie. Przede mną jawiło się odkrywanie tajemnic nowego mieszkania.


Trzy pokoje, jakie użytkowali moi rodzice to była zaledwie cząstka pomieszczenia zajmującego jedno skrzydło zabytkowej kamienicy. W sumie dobrze ponad dwieście metrów kwadratowych.

Siedem pokoi uzupełniały dwie kuchnie, łazienka, WC, spiżarka i komórka. Wszystko połączone szerokim, długim na dwanaście metrów przedpokojem. To właśnie z nim zapoznałem się najpierw.

Zainteresowanie tym właśnie pomieszczeniem wzbudzały ogromne szafy, kufry i skrzynie zawierające — co okazało się później — niezliczone ilości skarbów.

Czego tam nie było! W szafach wisiały przedwojenne mundury oficerskie i suknie z naszytymi naturalnymi perłami. Długie futra sąsiadowały z krótkimi karakułowymi kubrakami. Na półkach spoczywały czapki — wojskowe z orzełkami i futrzane — ciepłe i miłe w dotyku, a niżej, oparte o ścianki szaf szable.

Kufry wypełnione porcelanowymi zastawami, ręcznie haftowanymi obrusami, dziesiątkami misternie inkrustowanych puzdereczek i prawdziwymi pawimi piórami zachęcały do szperania. I zawsze można było znaleźć w nich coś nowego.

Skrzynie zawierały książki. Tysiące książek pisanych na pergaminie, oprawianych w skóry, zamykanych na złote klamry.

Byłem za młody, aby ocenić ich wartość, ale książki, a w szczególności z obrazkami, zawsze mnie pociągały. Będąc w pierwszych klasach szkoły podstawowej, lubiłem przeglądać podręczniki z klas X, XI. Niewiele z nich rozumiałem, ale cieszyłem się, że kiedyś będę całą tę wiedzę posiadał.

Cały ten majątek należał do pewnego profesora i jego małżonki Zofii. Pani Zofia była prawdziwą hrabianką. Natomiast większość przywiezionych z Wilna oraz z Poznania dóbr znajdowała się — wcale nie w przedpokoju, jak ktoś mógłby pomyśleć, a w trzech dużych pokojach.

Pan profesor urzędował w czterdziestometrowym gabinecie. Skórzane fotele otaczały wielkie, rzeźbione biurko. Stojące przy ścianach dębowe witryny, do których zajrzeć można było przez kryształowe drzwi, ujawniały precjoza większej wartości. Były tam klasery z monetami i znaczkami pocztowymi, jakieś militaria (pistolety, medale, ordery), srebrne i złote naczynia itp.

Pani Zofia zajmowała słoneczny pokój vis a vis pokoju męża. Pamiętam, że znajdowało się tam mnóstwo starych mebli, z których moim ulubionym był sekretarzyk. Był duży, z dziesiątkami szufladek, w których zawsze znalazło się coś zajmującego.

Małżonka pana profesora chorowała na reumatyzm. Szczególnie doskwierał jej w dłoniach. Leczyła się domowym sposobem, wkładając ręce do gorącej cerezyny otrzymanej przez stopienie świeczek. To była bardzo bolesna kuracja, o czym przekonałem się sam próbując „zmierzyć” temperaturę płynu.

Na całe szczęście lecznicze zabiegi nie wypełniały całości dnia. W wolnym czasie dostawałem lekcje języka francuskiego.

Z tą nauką obcego języka to bardzo ciekawa historia. Gdy miałem cztery, no może pięć lat, pani Zofia wyjmowała przedwojenny podręcznik do nauki francuskiego i wodząc palcem po pisanym tekście jednocześnie go czytała. Ja liter jeszcze nie znałem. Tym niemniej rzędy „robaczków” potrafiłem trafnie zwerbalizować. Można zatem śmiało powiedzieć, że czytałem po francusku nie znając liter!

Ten fakt uświadomiłem sobie dopiero kilkanaście lat później, gdy zapisałem się na kurs j. francuskiego. Nauka nie szła mi zbyt gładko. To co kiedyś pamiętałem — zapomniałem, a i podręcznik był całkiem inny. Ale ciągle miałem przed oczyma książkę, z której uczyłam się w dzieciństwie. W którymś momencie jej zdobycie stało się dla mnie wręcz obsesją.

Krążyłem po antykwariatach, ale nie mogłem na nią trafić. Aż któregoś dnia przypomniałem sobie, że po wyprowadzeniu się państwa profesorstwa na nowe mieszkanie, w przedpokoju została jedna wielka skrzynia z książkami. Coś mi mówiło — szukaj tam! Książek było w środku z pięćset, dziesiątki zeszytów, czasopism, rękopisów. Brodziłem w tym kilka godzin i… jest!

Na samym dnie, niepozorna, pożółkła książeczka o znajomej okładce. Otworzyłem na pierwszej stronie.

„C’est Pierre. Pierre est en classe et est assis au bureau…”.

Powiem uczciwie, że wzruszyłem się głęboko. Może nawet bardziej, niż gdybym znalazł obraz. Pytacie jaki obraz?

Otóż moi rodzice, którzy pobrali się będąc na studiach, dostali w prezencie ślubnym obraz Wyspiańskiego. Oczywiście oryginał. Czy był drogi? Chodzi mi po głowie suma 1500 zł. Czy to dużo? W 1950 roku to była równoważność miesięcznych poborów asystenta na uniwersytecie. W cenach dzieł malarskich zacząłem orientować się dopiero około roku 1960. Wtedy to zapadły mi w pamięć ceny obrazów Kossaka wystawionych na sprzedaż w gdańskiej Desie. Duży, ponad dwa metry wysokości kosztował 15 tysięcy, a mniejszy 5.

Mój „wyspiański” był znacznie mniejszy. Wisiał sobie spokojnie na ścianie. Właściwie wtopił się w wystrój pokoju; dla nas — domowników — był praktycznie niewidoczny. Do czasu…

Któregoś dnia spełniły się moje harcerskie marzenia. Dostałem pierwszą w życiu finkę. Wcześniej miałem już mundurek, czapkę, sznur, lilijkę i pas. Harcerski nóż w pochwie z prawdziwej skóry stanowił ukoronowanie uczestnictwa w cotygodniowych zbiórkach drużyny.

Teraz informacja dla wszystkich miłośników podchodów i zdobywania sprawności typu „kto zje więcej leśnego igliwia”. Finka, rzucana ręką dziewięciolatka NIE WBIJA się w drzwi dębowej szafy! Wiem, co mówię. Przećwiczyłem.

Problem z zagospodarowaniem nowej zabawki został rozwiązany, gdy spojrzałem na wiszący na ścianie obraz. Płótno odsunięte od ściany przez grube, złocone ramy przyjemnie uginało się pod naciskiem palców.

Odszedłem trzy kroki, wziąłem zamach i przycelowałem. Widniejąca na pierwszym planie postać jakby czekała na pierwsze pchnięcie. Doczekała się.

Nóż, ku mojemu zdumieniu, ale też zgodnie z moimi oczekiwaniami, wbił się głęboko w obraz. Wprawdzie niedokładnie tam, gdzie celowałem (ofiara dostała się cios w lewe ramię), ale pierwszą próbę uznałem za wielce obiecującą.

Wyciągnąłem nóż i… A cóż to? Przecięte na długości około półtora centymetra płótno ni jak nie dawało się zasklepić. Pomyślałem, że zajmę się tym później. W tej chwili ważniejszym było doskonalenie się w nowej dla mnie sztuce walki. Efekt półgodzinnego treningu widoczny był jak byk — kilkanaście głębokich rozcięć.

Zrobiłem krótką przerwę. Ślady na obrazie jako żywo skojarzyły mi się z porżniętym szablami obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Czy ja aby nie robię czegoś złego? Czy nie popełniam wręcz świętokradztwa? Po chwili rozterki rozgrzeszyłem się sam. Przecież mój obraz nie był święty! Z czystym sumieniem mogłem zatem przystąpić do pogłębiania koordynacji oko–ręka.

Nie przystąpiłem. Do pokoju weszli rodzice…

Pamiętam, że obraz wisiał jeszcze przez kilka miesięcy na ścianie. Później, zwinięty w rulon, leżał długi czas za tapczanem, by w końcu znaleźć swoje docelowe miejsce w piwnicy. I zapomnieli o nim wszyscy na kilka lat. Do czasu…

Będąc na studiach spotykałem się z pewną studentka Wydziału Sztuk Pięknych. Dobrze nam się „rozmawiało” o malarstwie i innych artystycznych wydarzeniach. I wtedy przypomniałem sobie o tkwiącym w piwnicy skarbie. Ile teraz może być wart? Odpowiedź nasuwała się sama — dużo!

Popędziłem do domu. Do piwnicy dawno nikt nie zaglądał. Z trudem znalazłem odpowiedni klucz i popędziłem schodami w dół…

To, co tam zastałem zburzyło moją wiarę w uczciwość mieszkańców grodu Kopernika. Klucz, jaki miałem przy sobie, okazał się niepotrzebny. Wyłamany zamek zapowiadał hekatombę. Uchyliłem drzwi. Całe pomieszczenie ogołocone było ze wszystkiego. Tylko tynk został na ścianach. Zginęły cenne książki, zdekompletowane serwisy porcelany miśnieńskiej i oczywiście mój Wyspiański. Żal tyłek ściska…

Wróćmy do czasów mojego dzieciństwa.

Państwo profesorostwo mieli dwóch synów. Starszy Henryk został prawnikiem, młodszy chyba też, chociaż chodzi mi po głowie, że studiował geografię. Obaj bracia zajmowali wielki pokój usytuowany pomiędzy pomieszczeniami ich rodziców.

I zdarzyło się tak, że nadszedł ulubiony przez dzieci dzień — śmigus dyngus. Razem z bratem dostaliśmy od rodziców małe, w sam raz pasujące do naszych dłoni, plastikowe jajeczka. Napełnione wodą wytryskiwały cienki strumyk cieczy — symbol przedchrześcijańskiego spojenia człowieka z przyrodą.

Jajeczka (po wykonaniu prób wstępnych) uzupełniliśmy wodą już dnia poprzedniego i poszliśmy spać. Wstaliśmy normalnie, jak co dzień, a więc o godzinie piątej czterdzieści pięć. Rodzice jeszcze spali (wcale się temu nie dziwię). Nie mieliśmy sumienia ich budzić. Po cichu, na palcach wyszliśmy do przedpokoju.

Pełne jajeczka wymagały opróżnienia. Klucząc pomiędzy szafami i kuframi dotarliśmy do drzwi pokoju Henryka. Wspiąłem się na palce, nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się. Wsunęliśmy się do środka.

W pokoju przebywał tylko starszy z braci — młodszy gdzieś balował poza domem. Henryk leżał na łóżku ustawionym na środku pokoju. Przykryty puchową kołdrą spał jak niemowlę.

Zbliżyliśmy się bezgłośnie. Obeszliśmy dookoła łóżko (wykorzystaliśmy fakt, że było odsunięte do ściany). Nasza eksploracja pozwoliła na ustalenie ważnego faktu — sprecyzowanie, gdzie znajduje się głową, a gdzie nogi. Uzbrojony w tę wiedzę uchyliłem rąbka pościeli przykrywającej lekko już łysiejącą czaszkę i wprowadziłem zimny strumień wprost do ucha ofiary.

Henryk wzdrygnął się. Mój braciszek odskoczył przestraszony (w końcu dopiero niedawno skończył dwa lata). Niepotrzebnie. Henryk podłubał swoim palcem w uchu. To znaczy — chciał podłubać, ale kolosalna różnica wymiarów palucha i kanału słuchowego całkowicie to uniemożliwiła. Naciągnął więc kołdrę na głowę i dalej spał. Podejrzewam, że całe zdarzenie zaliczył do sennych zwidów.

Przeszliśmy na drugą stronę pryczy. Wystające spod przykrycia owłosione łydy aż prosiły się o umycie. Doczekały się. Zimny, orzeźwiający prysznic tym razem zadziałał prawidłowo.

Henryk wybudził się i siadł na łóżku. Dopiero w tej chwili nas zauważył. „Dosyć, starczy, uciekajcie” — wymamrotał i ponownie zapadł w sen.

Krótkie wystąpienie osoby wzbraniającej się przed poranną toaletą nie było przekonywujące. Ani nam w głowach było przerywanie zabawy, która dopiero zaczynała się rozkręcać. Napełniliśmy ponownie jajeczka i wróciliśmy do buntownika.

Tym razem Henryk, jakby wiedziony zwierzęcym instynktem, przewidział naszą wizytę. Jego ciało szczelnie owinięte kołdrą zdawało się być bezpieczne. I wydawało się, że ta taktyka uwieńczona zostanie sukcesem. Wszelkie nasze próby zdarcia kołdry z trzymającego ją od spodu rosłego byczka kończyły się niepowodzeniem.

Walczyliśmy jak małe ratlerki starające się przegryźć skórę i dostać do krwawego mięsa wyrośnietego bawoła. Nie mieliśmy szans. Henryk początkowo rozbawiony naszymi nieporadnymi poczynaniami, cicho chichotał pod kołdrą, a w końcu ucichł. Myślę, że ponownie zapadł w sen.

Siedzieliśmy na przykrytej kołdrą górze mięsa. Byliśmy spoceni i zachrypnięci od krzyku. Kołdra była z wierzchu mokra. Podnieśliśmy jej wilgotność opróżniając nasz dyngusowy equimpent. Ponownie pobiegliśmy do kuchni uzupełnić amunicję.

I wtedy, niczym olśnienie płynące z niebios, pojawiła się nowa myśl…

Pobiegłem do pokoju i przytargałem dwa wiaderka — takie metalowe, używane do stawiania babek z piasku. Napełniliśmy je wodą i pognaliśmy do Henryka. Spał w tej samej co poprzednio pozycji.

Wylałem ostrożnie cały przyniesiony płyn na kołdrę. Słusznie koncypowałem, że puchowa kołdra w końcu przesiąknie i nasz oponent ją odrzuci. Idea, jak się później okazało, była słuszna. Nie doceniłem jednak chłonności puchu. Okazało się, że dwa wiaderka (ca jeden litr pojemności sztuka) to dużo za mało. W pomieszczeniu zdał się słyszeć krzyk biegnący z paszczy wypchanych dzików wiszących na ścianach: „wody, wody, jeszcze więcej wody”! Rozpoczęły się regularne kursy kran — kołdra — kran.

Do kuchni mieliśmy dystans całego przedpokoju, czyli dwanaście metrów. Wliczając w to dotarcie do kranu otrzymujemy circa dwadzieścia metrów na jeden przebieg.

Napełnić wiaderko — dwadzieścia metrów, wylać wiaderko — dwadzieścia metrów, napełnić… Jak łatwo obliczyć pokonaliśmy dobrych kilkaset metrów. Ale nie zmęczenie było tutaj istotne. Najważniejsza była satysfakcja z dobrze wykonanej roboty.

Skutki naszych wysiłków zaczęły być w końcu widoczne. Pod łóżkiem zaczęła zbierać się duża kałuża. Znaczyło to, że kołdra swobodnie przepuszcza nadmiar cieczy, która przegryzając się przez siennik (nota bene zrobiony z prawdziwej słomy) dociera do dębowego, nielakierowanego parkietu.

A co z Henrykiem? Czy nic nie czuł? Czy jego skóra była równie gruba jak jego palce?

Nie. Woda dotarła w końcu do Henryka i to chyba jednocześnie do całego ciała. Nastąpiło to dokładnie w momencie, gdy ja wylałem właśnie całe wiaderko na z góry upatrzone miejsce, a mój brat stał przy łóżku czekając na swoją kolej.

Szybkość z jaką zerwał się na nogi niedoszły topielec była wyjątkowa. Stojąc na rozchybotanym, mokrym sienniku, niczym kapitan na idącym na dno statku, zaryczał straszliwie.

Słowa jakie wykrzykiwał były mi obce. Nie znałem ich, ale musiały wróżyć coś złego. Na moje szczęście Henryk stał do mnie tyłem. Nie dostrzegł mnie. Widział natomiast mojego, sparaliżowanego strachem brata trzymającego pełne jeszcze wiaderko.

— Utopię cię, szczeniaku — wycharczał przez zaciśnięte zęby i chwytając dzieciaczka w pół pobiegł do łazienki.

Nigdy nie myślałem, że mój brat potrafi tak się drzeć. Drzeć i wiercić. Widać było, że robi wszystko, aby wyrwać się że szponów trzymającej go śmierci.

Pobiegłem ratować brata. No, mówiąc prawdę, bardziej byłem ciekawy, co się będzie działo dalej. Henryk trzymając pod lewą pachą uciekiniera, prawą dłonią odkręcał kran nad wanną. Szybko obliczyłem, że wypełnienie dużej wanny ilością wody wystarczającą do utopienia małego szkraba trochę potrwa. Wróciłem zatem do swoich obowiązków.

W pokoju Henryka czuło się pustkę. Ewidentnie kogoś tu brakowało. Podszedłem do łóżka. Chlupocąca woda miło chłodziła stopy. Chwyciłem dwa wiaderka i pobiegłem do kuchni. Gdy wróciłem rozejrzałem się po pokoju.

— Który to mebel potrzebuje dyngusa? — zapytałem.

Do wyboru miałem regały z książkami, dwa biurka, kilka foteli, rzeźbiony kredens. Uznałem, że wszystkiego i tak nie dam rady „ochrzcić”. Skoncentrowałem się zatem na tym, na czym się już znałem. Tym bardziej, iż zauważyłem, że drobny fragment siennika jest względnie suchy. Wiaderka poszły w ruch.

Udało mi się wykonać pełne pięć kursów zanim mój brat wyrwał się oprawcy. Szczęśliwie w tym momencie byłem w swojej kuchni.

Henryk wszedł, chociaż właściwsze byłoby słowo — wpłynął, do pokoju i zamknął się na klucz. Pamiętam, że nie opuszczał go przez kilka godzin. Natomiast ja dopiero po kilku dniach zrozumiałem, że przyszły prawnik wcale nie zamierzał utopić mojego brata. Być może otrzeźwienie przyszło w momencie, gdy zdał sobie sprawę, że resztę życia może spędzić w zakratowanej celi za morderstwo pierwszego stopnia.

Dotychczasowe wydarzenia dowodziły, że rozpoczynający się dzień jest piękny. Ponieważ człowiek w swojej naturze dąży do doskonałości, uznałem, że dzionek może być jeszcze piękniejszy. Jak bardzo? Coś mówiło mi, że wszystko związane jest z ilością produktywnie wykorzystanej wody.

Mój braciszek szybko się uspokoił. Po wytarciu łez suszącym się, świeżo wypranym obrusem pani Zofii, bez problemu dał się przekonać do nowej „zabawy” z wiaderkami.

Jak już wcześniej wspomniałem całe mieszkanie liczyło siedem pokoi. Trzy były zajęte przez moich rodziców, a trzy przez państwo profesorostwo. W ostatnim mieszkała samotnie pani Halina.

Halina pracowała w budynku przy ulicy Bydgoskiej. Pamiętnego, dyngusowego dnia spała snem kamiennym i zupełnie nie miała pojęcia, co działo się w pomieszczeniach obok.

Podtoczylismy wiaderka pod drzwi naszej wybranki. Nacisnąłem klamkę. Pokój był zamknięty na klucz. Od środka.

Mój pierwotny plan zakładający szybki atak wodny, połączony z radosnymi piskami i kwikami, musiał ulec modyfikacji. Rozejrzałem się bacznie dookoła, a że byłem wzrostu niewielkiego, patrzyłem raczej pod nogi. Szukałem, szukałem i… znalazłem.

Przed drzwiami był wysoki próg. Między nim a płaszczyzną drzwi rysowała się szeroka szpara. Z drżeniem serca wprowadziłem do niej zawartość wiaderka. Ciecz wpadła jak w studnię bez dna. Poczułem wielką ulgę. Plan B zdawał się materializować.

Ile wiader wody wprowadziliśmy do szczeliny? Nie wiem, ale z pewnością wielokrotnie więcej niż na łóżko Henryka. Było to tym łatwiejsze, że pokój pani Haliny sąsiadował z łazienką — naszym źródłem zimnej cieczy.

Płynął kwadrans za kwadransem, a my pracowaliśmy jak tryby dobrze naoliwionej maszynerii. Dzisiaj dziwię się, skąd mieliśmy w sobie tyle siły. Ale tak już jest, że dzieci się nie męczą. Byliśmy gotowi pracować choćby do wieczora, żeby zobaczyć efekt naszych wysiłków.

Jaki efekt? Tego nie wiedzieliśmy, ale — piszę, żeby nie przedłużać niepewności czytelników — doczekaliśmy się.

W pewnym momencie cisza jak „dobiegała” z pokoju została naruszona. Pojawiło się coś na kształt skrzypienia łóżka, jakieś ziewnięcie… i nagle dziki wrzask poprzedzony odgłosem chlupnięcia bosej stopy w wodę.

Piszę „wodę”, ale właściwsze byłoby określenie „jezioro” lub wręcz „morze”.

Zamarliśmy w bezruchu przy drzwiach. Wiązankom przekleństw, które z pewnością nie przystoją niewieście, towarzyszyły zbliżające się ku nam odgłosy brodzenia wpław. Ujęliśmy wiaderka w dłonie. Zbliżał się ten moment.

Halina otworzyła drzwi. W jakim celu? Czego była ciekawa? Czy coś zostawiła w przedpokoju?

Pierwszą salwę wyprowadziłem ja. Jako starszy z rodzeństwa miałem do tego pełne prawo. I tutaj muszę że wstydem przyznać, że nie trafiłem. Halina instynktownie uchyliła się, a cała zawartość wiaderka wylądowała na świeżo wytapetowanej ścianie. Byłem zawiedziony. Halina chyba też, bo szerzej uchyliła drzwi. I w tym momencie honor rodziny uratował mój brat. Mając puste wiaderko, po prostu rzucił nim. Nie trafił (i słusznie, bo kobiety nie bije się nawet kwiatem), ale wystraszył. Nasza ofiara zachwiała się i runęła jak długa. Wyglądało to tak, jakby chciała zanurkować w chłodnej wiosennej toni nowo powstałego jeziora.

Nie czekaliśmy na zakończenie treningu pływackiego toruńskiej sportsmenki. Zgodnie stwierdziliśmy, że naszą misją została wypełniona. Udaliśmy się na zasłużone śniadanie. Przegryzając kromki smażonego na smalcu chleba, myślami byliśmy już przy przyszłorocznym śmigus dyngusie. Ale zanim to nastąpiło, w mieszkaniu pojawił się fortepian. Duży i, co ważne, bardzo głośny. Przed sąsiadami otwierał się kilkunastoletni okres bezpłatnej i — dodajmy, aby być uczciwymi — obowiązkowej edukacji muzycznej.

Sportowe artefakty

Jak daleko mogę się cofnąć w przeszłość dotykając tematu sportu? Myślę, że do czasów przedszkolnych. Wbrew temu, czego można by oczekiwać, wcale nie był to rower. Ten dostałem dopiero jak skończyłem dziesięć lat. Znacznie wcześniej była gra w kluchę, kabzę czy cymbergaja.

W kluchę graliśmy na szkolnym boisku przy ulicy Mickiewicza 28. Dostarczycielem całego niezbędnego sprzętu był pobliski lasek mieszczący się na tzw. Zajęczych Górach. W sumie dużo nie potrzebowaliśmy; jeden dłuższy „baseball” i krótka klucha. Sama gra była grą zespołową. Graliśmy w nią razem z dziewczynami z naszej klasy. Co jakiś czas przełączaliśmy się na grę w dwa ognie.

Kabza to gra indywidualna. Każdy grał na swój rachunek. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że zabawa polega na rzucaniu monetą tak, aby ta zatrzymała się w narysowanym kilka metrów dalej niewielkim polu.

Każdy rzucał własną monetą. To była nienaruszalna zasada — monet się nie pożyczało. Szybko zorientowaliśmy się, że im większa monetą, tym celniejsze rzuty i większa szansa na zwycięstwo. Rodziło się zatem pytanie — skąd je brać? Okazało się, że to najmniejszy problem.

Mieliśmy nad Wisłą takie miejsce, gdzie wystarczyło chwilę pogrzebać patykiem i spod piasku wychylały się różnorakie pieniążki. Niemieckie fenigi z okresu drugiej wojny światowej wykonane ze stopu cynku pięknie rozpuszczały się w occie. Duże srebrne marki z czasów Cesarstwa Niemieckiego miały swoje zalety, ale najbardziej pożądane były carskie monety wykonane z miedzi. Oczywiście było wiele monet o niewielkich średnicach, ale te interesowały nas jakby trochę mniej.

Dzisiaj miejsce naszych „wykopek” pokrywają betonowe płyty Bulwaru Filadelfijskiego. Kiedyś była to nadwiślana piaszczysta skarpa, miejscami porośnięta gęstymi krzakami. W tych chaszczach czatowali toruńscy menele grający całymi dniami w „baśkę” i popijający alkohole domowego wyrobu. Trzeba było uważać, aby nie wpaść w ich łapy, bo bez sowitego wykupu nie zwracali wolności.

O ile w kabzę grało się na powietrzu, to cymbergaj królował w szkolnych klasach. Jako boiska służyły nam szkolne stoliki. Pokryte śliskim jak cholera laminatem posiadały drewniane, około dwumilimetrowe bandy. Wystarczyło zaznaczyć bramki i można było grać. Dwie dwudziestogroszówki reprezentowały zawodników „kopiących” dziesięciogroszową piłkę. No i jeszcze narzędzia do popychania monet.

Na początku używaliśmy grzebieni, ale z czasem przeszliśmy na wyższy poziom. Przypomnę, że wszystko działo się w szkole muzycznej, a w takiej instytucji czego jest dużo? Oczywiście instrumentów. A najwięcej jakich? Odpowiedź na to pytanie kryła się w piwnicy. Tam tkwiły usztaplowane stare pianina. Dla władz szkoły nie miały żadnej wartości — czekały, aż przyjdzie ich czas i trafią do pieca.

Tymczasem my odkryliśmy, że płytki pokrywające klawisze są świetnym zamiennikiem grzebieni. To, że wykonane były z prawdziwej kości słoniowej nie miało dla nas znaczenia — wszystkie instrumenty klawiszowe tak miały.

W cymbergaja grałem kilka lat. Przeważnie popołudniami, dwa razy w tygodniu, gdy miałem lekcje muzyki. Nie wiem jak to jest, ale celne oko i koordynację ruchów dzieci potrafią osiągnąć w czasie niebywale krótszym, niż są to zrobić dorośli. Pamiętam, że dla zabawy ustawialiśmy na stole monety w najbardziej nieprawdopodobnych konfiguracjach i zawsze potrafiliśmy jednym strzałem zdobyć gola. Fakt, że czasami trzeba było odbić monetę od dwóch band, ale — w jakiś niewytłumaczalny sposób — potrafiliśmy obliczyć odpowiednie kąty padania.

Zabawa skończyła się wraz z pójściem do szkoły średniej — w klasach nie było odpowiednich stołów.

Dopiero pod koniec studiów wróciłem do billarda. Właściwie to nie był prawdziwy snooker. Nazywało się to „grzybek”. Mały stół stał w Od Nowie. Chyba dwie bile, pięć dziur i niewielki grzybek upodobniony do muchomorka. Trzeba było wbić bile do otworów i za to otrzymywało się punkty.

Czasami pogrywałem sobie dla relaksu w grzybka, ale nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Któregoś wieczoru w klubie pojawił się nieznany mi student, jak się później okazało — z Warszawy. Podszedł do mnie, gdy akurat bawiłem się bilami i zaproponował krótki mecz. O piwo. Zgodziłem się.

Mój oponent wydawał się bardzo pewny siebie (wiadomo — co stolica to stolica). Ściągnął marynarkę, podwinął rękawy koszuli i ruszył do boju. Pochylił się nad stołem, wypiął tyłek i uderzył. Bile rozpierzchły się po blacie. Żadna nie wpadła do dziury, bowiem te zasłaniał grzybek, który zresztą chwilę później obalił się. Teraz moja kolej. Powiem bez cienia przechwałki, że znałem kilka sztuczek.

Otwory na bile były punktowane następująco: dwie zewnętrzne po jednym punkcie, środkowa za dziesięć, a pomiędzy nimi dwie po pięć. Grzybek zasłaniał bezpośredni dostęp do dziesiątki, a w zasadzie również do piątek. Teoretycznie w pierwszym ruchu można było trafić jedynkę, no może przypadkowo dwie. Ale ja potrafiłem skakać bilami. Dwie piątki miałem na zawołanie, piątkę i dziesiątkę trafiałem z prawdopodobieństwem 80%, a szansa na jednoczesne zaliczenie dwóch dziesiątek była równa jak jeden do trzech.

Postanowiłem zastosować wariant na 15-punktowy. Podbiłem bile do góry. Poszły łukiem nad grzybkiem prosto do miejsc, które dla nich przewidziałem. Spojrzałem na warszawiaka; takiego rozwarcia gęby nie widziałem już nigdy więcej w swoim życiu. Stał bez ruchu i tylko jego oczy biegały po stole starając się odtworzyć trajektorię bił.

— Ja… ja… jak to zrobiłeś? — wystękał.

— Zwyczajnie — odpowiedziałem z uśmiechem ustawiając bile na swoich miejscach. — Patrz.

Tym razem postanowiłem podnieść poprzeczkę. Udało się. Obie bile wpadły do dziesiątki.

Warszawski student delikatnie odłożył swój kij na stół i kłaniając się powiedział

— Myślałem, że jestem dobry, ale widzę, mistrzu, że tobie nie dorównam nigdy. — Zapraszam na obiecane piwko — dodał.

Siedząc przy barze przez moment zastanowiłem się, czy dobrze zrobiłem ujawniając mój poziom gry. Przypomniała mi się bowiem historia, którą czytałem w roku 1962 w czasopiśmie Przekrój. Było tam o pewnym młodym, bardzo zdolnym bilardziście, który trafił w ręce amerykańskiej mafii. A że grał zbyt dobrze i mafiozi przegrali przez niego duże pieniądze, w „nagrodę” połamali mu palce u rąk.

„Mój” warszawski student wyglądał na typowego mafioza. Gratulowałem sobie po cichu, że zagraliśmy o tak niewielką stawkę.

Gdy skończyłem czternaście lat, postanowiłem sprawdzić się jako „zawodowy” piłkarz. Miałem jakieś doświadczenia w tej dziedzinie, bowiem od kilku lat byłem posiadaczem prawdziwej, skórzanej piłki. Harataliśmy w gałę w lasku przy ulicy Słowackiego. Gdy trzeba było piłkę podszyć, udawałem się do warsztatu rymarskiego usytuowanego na rogu ulic Mickiewicza i Klonowica.

Piłkarską karierę postanowiłem rozwijać w klubie Kolejarz. Klubowe boisko mieściło się przy ulicy Bema, dokładnie na wysokości Tor–toru. Trafiłem do grupy „trampkarzy młodszych”. Na pierwszym treningu ustawieni w dwóch dziesięcioosobowych kółkach uczyliśmy się podawać i odbierać piłkę. To znaczy JA się uczyłem. Reszta drużyny zdawała się być już wcześniej zaznajomiona z tą techniką. Nie wydawało mi się to dziwne, bowiem treningi rozpocząłem jakby w środku sezonu. Natomiast prawdziwe zdumienie wywoływał we mnie wiek moich „kolegów”. W większości były to bowiem około dwudziestoletnie chłopy o mocno zarośniętych twarzach. Ubrani w krótkie galoty prezentowali uda grubsze, niż ja w pasie. Czyż tak powinni wyglądać „trampkarze młodsi”?

Szybko dotarło do mnie, że w całym tym towarzystwie jestem najmłodszy i w dodatku nowy. Intuicyjnie czułem, że czeka mnie jakichś chrzest. Jakiś rytuał przyjęcia do tajnego bractwa. Z wrażenia odbiłem niecelnie kilka podanych do mnie piłek. „Seniorzy” zamruczeli coś złowrogo. Najbardziej zarośnięty wykonał prawą ręką znaczący gest podrzynanie gardła.

— Już po mnie — pomyślałem.

Na szczęście w tym momencie trener przerwał rozgrzewkę i zapowiedział mecz. Podzielił nas na dwie drużyny i przydzielił każdemu pozycję na boisku. Ja trafiłem do ataku — zostałem „półprawym” (byliśmy rozstawieni w systemie 4–2–4). Pełnym „prawym” został ten najbardziej zarośnięty. Pomyślałem, że będzie ciężko, ale nie zdążyłem się tą myślą „nacieszyć”. Zajęliśmy wyjściowe pozycje, rozległ się przeraźliwy gwizdek (jakby zapowiadający czyjąś śmierć) i rozpoczął się mecz.

Ruszyłem do przodu, a mówiąc precyzyjniej popędziłem prosto w lewo. W głowie kołatała mi się jedną myśl — „byle dalej od zarośniętego”. Dobiegłem do linii autowej. Zwolniłem i rozejrzałem się. Na boisku działo się coś dziwnego; prawie wszyscy zawodnicy skupieni byli w okolicach swoich bramek. Na środku boiska byłem tylko ja, „prawy” i jeden napastnik z drużyny przeciwnej. No i oczywiście była jeszcze piłka, która nie wiadomo skąd i jak potoczyła się pod moje nogi.

Wyciągnąłem lewą nogę do przodu — piłka odbiła się od prawej. Skutecznie zmyliło to stojącego przede mną przeciwnika. Rzucił się w lewo, ja pobiegłem w kierunku przeciwnym. Przede mną rysowała się pusta bramkę i… żadnego z obrońców! Dlaczego? Za chwilę się to wyjaśni.

Pędziłem zatem na bramkę gnany jak na skrzydłach. Mój pierwszy mecz i od razu gol? Nie mogłem w to uwierzyć. Skąd tyle szczęścia?

Na ziemię sprowadziło mnie sapanie dobiegające z prawej strony. Kątem oka dojrzałem, że to prawy stara się mnie dogonić. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na jego sylwetkę. Przypominał Lucjana Brychczego; niski, szeroki w zadzie, ale jednocześnie muskularny i, co mnie najbardziej zaniepokoiło, bardzo szybki.

— Podaj! — ryknął tonem, w którym próżno byłoby doszukiwać się prośby. To był rozkaz, który miał być bezwarunkowo i natychmiast wykonany.

Do pustej bramki miałem około dwudziestu metrów, ale do czerwonej z wysiłku i spoconej mordy buldoga zaledwie pięć.

— Trudno — pomyślałem. — Bramkę strzelę następnym razem.

Szybko obliczyłem odpowiednie kąty uwzględniające szybkości względne obu graczy oraz kierunek wiatru i wypuściłem dupiastego w uliczkę.

Buldog przyspieszył i ruszył za piłką. Nie miał szans! Nawet, gdyby był ogarem, nie doszedłby podania. Przemielił trzy razy nogami i widząc, że piłki nie dogoni, gwałtownie skręcił i — nie zwalniając — ruszył na mnie. Od tego momentu nie liczył się mecz. Zaczęło się polowanie, a zwierzyną łowną byłem ja.

— Zabiję cię — wycharczał.

Obietnica jaką wyartykułował wydawała się całkiem realna. Rozpoczął się wyścig ze śmiercią.

Włączyłem piąty bieg. Na plecach czułem przepocony oddech trampkarza młodszego. Wykonałem kilka niespodziewanych zwrotów. Mój prześladowca przez krótki czas dotrzymywał mi kroku, lecz nagle runął swoim kudłatym łbem prosto o klepisko.

W tym miejscu dla porządku muszę wyjaśnić, że boiska nie pokrywała murawa. Większość terenu to był suchy piach (oczywiście, gdy nie padało). Nieliczne kępki zaschniętej trawy opanowane zostały przez wszechobecne krety. I właśnie o taką kretowinę potknął się brytan. Padając — szczęśliwie dla mnie — trafił czaszką w jakiś większy kamień i zamarł w pozycji horyzontalnej.

Dobiegłem do końca boiska. Tutaj, w okolicach słupków bramki zebrała się cała drużyna moich przeciwników. Dlaczego nie uczestniczyli aktywnie w grze? Czemuż ich bramkarz nie wypełniał swojej roli? Cóż takiego ważnego mieli sobie do przekazania przytuleni do siebie sportowcy?

Łamigłówka wyjaśniła się, gdy po wyhamowaniu biegu znalazłem się w samym środku tajemniczego bractwa. Magnesem przyciągającym do siebie miłośników fizycznej tężyzny okazała się szklana butelka o pojemności pół litra. A właściwie trzy butelki, z których dwie, już opróżnione, stały skromnie ukryte za słupkiem bramki.

— Ty! Młody — na ramieniu poczułem ciężką jak z ołowiu łapę bramkarza. — Gulaj do SAM–u po trzy wina — wycedził. — Migiem!

Są takie momenty w życiu każdego sportowca gdy pojawia się potrzeba chwilowego chociażby odpoczynku od forsownych treningów. Taki moment właśnie się u mnie uzewnętrznił. Zdecydowałem, że na drugiej połowie meczu już się nie pojawię. Zanim zdążyłem wcielić w życie mój plan, wyrosły jak spod ziemi coach odgwizdał koniec igrzysk. Wszyscy, łącznie z ciągle nieprzytomnym „buldogiem” ciągniętym przez dwóch skłaniających się na nogach sportowców, udaliśmy się do szatni.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.