Czy można śnić o tęczowych misiach?
5 sierpnia 1978
Droga koło Wyszewa pod Koszalinem
Polska Rzeczpospolita Ludowa
Niebieski Fiat 132 szybko połykał kolejne kilometry czarnego asfaltu, który prowadził wprost do Warszawy, stolicy niezwykle dumnego kraju, lata wcześniej przekazanemu w dzierżawę władzom podupadającego reżimu komunistycznego.
W środku auta słychać było szum powietrza, warkot wentylatora nawiewu i równy odgłos pracy rzędowego silnika, zaś kierowca i pasażerka nie odzywali się ani słowem, tylko leniwie obserwowali drogę i okolicę po lewej i prawej stronie szosy.
Zrelaksowani małżonkowie czuli się wprost znakomicie. Mieli za sobą udany urlop w luksusowej rządowej daczy i wspaniały postój nad przepięknym jeziorem, do tego pogoda wręcz zachęcała do szybkiej jazdy. Było ciepło, ale bez prażącego słońca i deszczu, na dodatek doświadczony kierowca nie musiał się przejmować nielicznymi pojazdami, które wymijał sprawnie i wręcz od niechcenia.
Wiedział, że jego wóz przyspieszeniem i mocą przewyższa Żuki, Nyski, Syrenki, Wartburgi, Skody i inne wynalazki z demoludów bloku wschodniego, i nie spodziewał się problemów również wtedy, gdy zobaczył przed sobą kolejnego zawalidrogę. Byli od niego oddaleni o jakieś kilkaset metrów, gdy ten nagle i bez wyraźnego powodu zaczął zwalniać. Kierowca Fiata nie widział wprawdzie zapalonego światła stopu, ale jego wprawne oko od razu wychwyciło, że hamowanie Nyski było dosyć gwałtowne.
— Cholera jasna — rzucił przez lekko zaciśnięte zęby i ścisnął mocniej czarne koło cienkiej kierownicy.
Nie widział problemu. Z lewej strony nic nie jechało, a daleko na poboczu stała wprawdzie grupka kilku osób, ale wyglądali oni na typowych zbieraczy grzybów, jagód czy malin, którzy rozmawiają czekając na klientów.
Milicja powinna się nimi zająć, nieroby jedne — pomyślał kierowca, i równocześnie spojrzał w lusterko, zredukował bieg, wcisnął gaz w podłogę i z gracją skierował auto na przeciwległy pas.
Miriafori zbliżał się coraz szybciej z lewej strony Nyski i prawie się z nią zrównał, gdy ludzie z pobocza niespodziewanie wtargnęli na jezdnię.
Nie było czasu nawet na trąbienie. Kierowca Fiata odruchowo wdepnął hamulec i gwałtownie skręcił kierownicę, po chwili kontrując, żeby utrzymać w ryzach uciekającą na boki maszynę.
Pojazd przejechał w poślizgu na pobocze z prawej, gdzie do pisku hamulców dołączyło staccato małych kamyczków, z pasją masakrujących całe podwozie.
Sto trzydziestka dwójka już zwalniała, gdy nagle z prawej strony dało się słyszeć huk pękającej opony.
Auto skręciło w stronę rowu. Rozpaczliwa kontra kierownicą nic nie dała i przepiękny wóz projektu Marcello Gandiniego przeleciał nad płytkim rowem, ściął bokiem drewniany słup telefoniczny, młodą brzózkę i zatrzymał się dopiero na kolejnym drzewie.
Uszkodzenia były dosyć poważne. Rozbity przód i lewy bok, zaklinowane drzwi, pobite szyby, do tego wbity w kabinę silnik i kierownica, która uderzyła starszego pana w głowę i klatkę piersiową.
Generał siedział uwięziony w śmiertelnej pułapce, rozpaczliwie łapał powietrze przez przebite płuco i patrzył gasnącym wzrokiem na fotel pasażera, gdzie bezwładnie leżała jego ukochana kobieta.
Zielono–niebieska Nyska nie zatrzymała się, tylko przyspieszyła i odjechała w siną dal.
Minęły długie minuty, zanim przerażeni ludzie z pobocza byli w stanie znaleźć działający telefon i zawiadomić Pogotowie Ratunkowe i najbliższy posterunek Milicji Obywatelskiej.
2000
Rzeczpospolita Polska
„Sąd Apelacyjny w Warszawie uniewinnił Krzysztofa R. (pseudonim Faszysta), Wacława K. (pseudonim Niuniek), Jana K. (pseudonim Krzaczek) i Jana S. (pseudonim Sztywny). Mężczyźni oskarżeni byli o brutalne zabójstwo byłego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji Sokolskiej–Jaroszewicz.
Głośnej zbrodni dokonano w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku w willi w Aninie. Były premier PRL był przez wiele godzin torturowany i później uduszony, natomiast jego żona została zastrzelona. Z willi Jaroszewiczów skradziono wyroby ze złota, zegarek oraz pieniądze.
Sąd ustalił, że w początkowej fazie śledztwa organa ścigania dopuściły do zniszczenia wielu kluczowych śladów, jak również pozwoliły na zagubienie tak podstawowych dowodów jak kopie odcisków palców.
W toku postępowania nie dopuszczono do uznania również noża fińskiego, który wyglądał identycznie jak ten, który premier otrzymał od premiera Finlandii. Obalono tez zeznania konkubiny Krzysztofa R., która twierdziła, że on i Wacław K. planowali napad na willę Jaroszewiczów.
Wyrok jest prawomocny”.
11 września 2001
Nowy York
— O–o my God! O! MY! GOD! — Gruba Murzynka z zabawnie podskakującymi nieobwisłymi cyckami zaczęła niespodziewanie spazmować, gdy mijała o włos znanego i utytułowanego fotografa.
Mężczyzna instynktownie drgnął, a potem wtulił się w ścianę budynku i skierował aparat z długim obiektywem w stronę północnej wieży.
Wokół działo się naprawdę dużo.
Nieprzewidywalne masy ludzkie, nieubłaganie prące całą szerokością przecznic, nieustępliwie wypełniające każdy skrawek wolnej przestrzeni, powoli rozpływające się po całym mieście niczym czarna gęsta lawa.
Przedziwna mieszanka śmiertelnie wystraszonych ludzi, wrzący tygiel biednych istot wszelkich narodowości, ras i płci, przedziwny miks zagubionych młodych i starych dusz, kuśtykających, biegnących albo idących, krwawiących, plujących i całkiem zdrowych, w pięknych czystych ubraniach, porwanych garniturach i drogich zakurzonych żakietach, z teczkami lub bez, gestykulujących w stresie, szoku i panice albo nerwowo próbujących dodzwonić się do swoich najbliższych.
Dziesiątki krwiście czerwonych bojowych wozów straży pożarnej, wielkich biało–czerwonych karetek, przerośniętych pickupów wszelakich służb i potężnych niebieskich radiowozów ze wzmocnionymi widlastymi dwunastkami, stojących w pełnej gotowości albo mozolnie przebijających się w przeciwną stronę, wprost pod bliźniacze wieże.
Posterunkowi, którzy nie mogli zapanować nad rozgardiaszem, i rozpaczliwie próbowali nie dopuścić do zbyt wielu kolizji.
Wszechobecni strażacy w okrągłych hełmach, grubych kurtkach i spodniach z szelkami, z toporkami, maskami i butlami, czekający na rozkazy albo będący w samym środku akcji.
Sanitariusze i lekarze, opatrujący rany i podający tlen dziesiątkom rannych.
Agenci stanowi i federalni, w obowiązkowych garniturach i okularach, jak zawsze gdzieś się spieszący i szukający nieistniejących spisków.
Chrapliwe basowe ryki syren, budzące respekt sygnały uprzywilejowania, komunikaty z megafonów, ledwo zrozumiałe trzeszczące dialogi z krótkofalówek i wyjące piskliwe alarmy w biurach, sklepach i bankach.
Chaos, klaksony, przekleństwa, narzekania, i drgające szyby i ściany w okolicznych wieżowcach.
Nie ułatwiało to skupienia i dlatego mężczyzna jednym okiem musiał śledzić swoje otoczenie, a drugim szukać co smakowitszych elementów dramatu, który dział się na górze.
Był zły jak diabli, bo stracił masę czasu na wielokrotne wyjaśnianie funkcjonariuszom, że jest reporterem i ma prawo nagrywać i rejestrować, na własne ryzyko i odpowiedzialność oczywiście.
Czuł, że mimo wszystko była to bardzo dobra decyzja, że się tu zjawił. Nie był pewien, co się stanie nawet w kolejnych minutach, i chociaż wszystko wyglądało jak w strefie wojny, to wytrwał na posterunku i był w stanie sumiennie wypełniać dziennikarską misję. Wybitnie pomagało mu w tym doświadczenie i zebrane na całym świecie nawyki, które wróciły niczym jazda na rowerze, gdy tylko się tu znalazł.
Wziął głęboki oddech, usztywnił rękę i nacisnął przycisk, tym samym robiąc zdjęcie z maksymalnym powiększeniem.
Pstryk.
Ponowił czynność i przesunął aparat na lewo, delikatnie pokręcił obiektywem i zmienił plan na szerszy.
Pstryk. Pstryk.
Świat zmienił się trzydzieści minut wcześniej, gdy był w pubie na piętnastej. Siedział tam zaspany przy kawie, rozważał malejące szanse na Pulitzera i przyglądał, jak jeden z nowych orłów palestry, niejaki Aberdy, wcina ze smakiem jajka na bekonie.
Dokładnie wtedy, jak na zawołanie, górna część wieży północnej zamieniła się w słup ognia. Nie dotarło to do niego w pierwszej chwili. Gapił się kątem oka w telewizor nad barem, ale jego podświadomość nie zarejestrowała, że to CNN i relacja na żywo.
— Oh my God! Oh my God!
— Shut up and listen, you bitch!
Zrozumiał, że coś się dzieje, gdy ludzie wokół zaczęli rozpaczliwie krzyczeć, a barman zwiększył głośność w telewizorze. W jednej sekundzie zniknęły dzielące ich sprawy i problemy dnia codziennego. Zamilkli jak jeden mąż, zaczęli płakać albo wzywać Boga, choć tym razem zdecydowanie ciszej i w znacznie większym skupieniu. Wszyscy razem patrzyli w przerażeniu, jak ogromny odrzutowiec po wielokroć wbija się w najwyższy budynek w mieście, który wybucha kulą ognia i zasnuwa cały świat gęstym dymem.
To był szok.
Pierwsze doniesienia mówiły o nieszczęśliwym wypadku, on jednak nie czekał na komentarze ekspertów, tylko rzucił piątaka na ladę, złapał torbę ze sprzętem i pobiegł jak oparzony w kierunku WTC.
Nie jest tak źle! — pomyślał, robiąc kolejne zdjęcie.
Nie zazdrościł straży pożarnej ani innym służbom, ale równocześnie wiedział, że zrobią wszystko i na pewno sobie poradzą. To były zuch chłopaki, z których wielu znał osobiście.
Jego plan był prosty aż do bólu. Chciał robić zdjęcia coraz bliżej wież, a na koniec pokazać wszystkich bohaterów, którzy będą zmęczeni po tak forsownym i historycznym dniu.
Czekają nas miesiące dochodzenia. Okaże się, że za sterami siedział żółtodziób albo jakiś idiota oszczędził kilka centów ma serwisie. Poleci wiele głów. — Był przekonany, że nieszczęśliwy splot okoliczności zostanie zbadany z amerykańską jakością i precyzją, a odpowiedzialni za to przykładnie ukarani.
Oby nie było dużo ofiar — pstryknął widok dołu rozdarcia poszycia wieży, i przesunął aparat jeszcze wyżej.
Maszt na szczycie prawie w całości został przykryty dymem, który unosił się leniwie, przesłaniając co większe fragmenty konstrukcji.
Nagle jeden z elementów jakby się poruszył.
Cholera jasna. — Fotograf zdążył pomyśleć, że pewnie drgnęła mu ręka, ale wtedy zobaczył małe obłoczki dymu, które wystrzeliły w bok… wpierw powoli, potem szybko i gwałtownie.
Cała konstrukcja zaczęła spadać w dół…
SZZZZZZZ…
Zesztywniał z przerażenia.
W kilka sekund na dole znalazły się tysiące ton betonu, metalu, plastiku i szkła, a szara chmura pyłu nieubłaganie ruszyła w jego stronę, łapczywie połykając kolejne metry przestrzeni.
Świat jakby stanął w miejscu, gdy otoczył go gęsty, szorstki, cuchnący spalenizną kurz. Miał wrażenie, że po huku zapadła nienaturalnie przeraźliwa cisza, tak mocna, aż rozdzwoniło mu w uszach. Odruchowo przytulił cenny aparat i wstrzymał oddech, potem zaczął się krztusić i mrugać oczami, próbując coś dostrzec.
To sen. To nie dzieje się naprawdę.
Wróciły bolesne wspomnienia, drobne okruchy tego, co kiedyś przeżył.
Bezsilność.
Dezorientacja.
Ucisk w piersiach.
Walka o każdy haust życiodajnego tlenu.
Znowu był przykryty błotem, które porwało go znienacka, grzebiąc żywcem aż po szyję.
Krzyczał.
Krztusił się.
Panikował.
Choć każda sekunda w tym więzieniu wydawała się przeraźliwie długa, to na szczęście miał silną wolę życia i nie poddał się. Uspokoił się i zaczął walczyć, mimo że był bez szans i musiał czekać na pomoc ratowników.
Ci zdążyli go uratować w ostatniej chwili. Pokazali odwagę, dzielność i poświęcenie, a on, choć wstyd przyznać, wiele razy tego żałował.
Miesiącami dochodził do siebie, budząc się co noc z głośnym krzykiem. Po wielokroć widział wszystko w głowie… a teraz koszmar wrócił… przyszedł, gdy najmniej się tego spodziewał.
Fuck, fuck, fuck. To Ameryka. To nie dzieje się naprawdę.
Świat przyspieszył. Znowu wrócił do normalnego tempa. Coś się poruszało w chmurze pyłu. Dostrzegał zarysy przedmiotów. Słyszał wycie alarmów, jęki syren i krzyki ludzi.
Miał dosyć. Nie czekał już na nic. Odwrócił się i ruszył po omacku, niczym ślepiec we mgle. Nikt ani nic nie mogło go powstrzymać. Chciał żyć. Chciał być człowiekiem. Chciał być najdalej od tego przeklętego miejsca.
***
Jedenasty września przeszedł do historii, zaś wokół wydarzeń związanych z wieżami, WTC7 i Pentagonem narosła masa sprzecznych teorii spiskowych.
Wiele z nich mówiło, że Twin Towers wyburzono, a cała historia była zamachem stanu, jedną z wielu operacji fałszywej flagi.
Zwolennicy tej wersji na jednym ze zdjęć fotografa dopatrywali się kobiety, która miała stać w otwartej dziurze i machać kilka metrów od miejsca, gdzie podobno szalał pożar o temperaturze około tysiąca stopni.
15 kwietnia 2019
Paryż
Tysiące ludzi patrzyło na rozpaczliwą walkę strażaków, którzy za wszelką cenę usiłowali spowolnić niepowstrzymany pochód nienasyconego żywiołu.
Doświadczeni fachowcy i bohaterscy herosi nie zważali na ołów i setki toksycznych substancji, a mieszkańcy stolicy stali w milczeniu i zadumie, płakali i modlili się albo tak mocno grozili bliżej nieokreślonym winnym, że po chwili tracili siły i popadali w całkowite odrętwienie.
Te samo widać było na wszystkich okolicznych mostach, ulicach i skwerach. Francuzi nie kryli wzruszenia i emocji, i chociaż widok był niesamowity, to o wiele bardziej niesamowite było to, jak ludzie na całym świecie jednoczyli się z nimi i potępiali nielicznych szaleńców, którzy śmiali się z całej tragedii.
W tym wszystkim było wiele czegoś dzikiego i pierwotnego, wręcz demonicznego, niemniej jednak „Nasza pani” walczyła i wyraźnie nie chciała poddać się zniszczeniu. Zdjęcia z dronów jasno pokazywały, że to niestety za mało. Cały dach w kształcie krzyża objęty był dziełem zniszczenia, a zwęglone szczątki lasu i sklepienia cały czas spadały do środka wiekowej świątyni.
Nikt nie wiedział, czy ocalały bezcenne relikwie i czy przetrwają chociaż mury, a przygnębienie było jeszcze większe, gdyż bezpowrotnie stracono prawie stumetrową iglicę i w każdej sekundzie znikał kolejny fragment ponad osiemsetletniej historii.
„Upada kultura europejska. To koniec. Bóg nie chce już mieszkać we Francji”. — Pojawiały się setki nieśmiałych tweetów o dosyć podobnej do siebie treści.
„Odbudujemy ją w pięć lat”. — Deklarował Emmanuel Macron, któremu marzyło się odzyskanie zaufania społecznego.
Wielu ludzi nie wierzyło w te słowa, widząc nieszczery uśmieszek i słysząc opinie fachowców, jednym zgodnym głosem mówiących, że podobna operacja musi potrwać dziesiątki lat.
Prezydent nie wspomniał, że w dwa tysiące dziewiętnastym to był jedenasty pożar kościoła we Francji, a miesiąc wcześniej celowo podpalono drugi co do wielkości w Paryżu kościół Saint–Sulprice.
Zapewnienia głowy państwa były wiarygodne tyle co profesjonalizm Donalda Trumpa. Przez lata republika nie znajdowała pieniędzy na ratowanie swojego najcenniejszego skarbu. Ludzie pamiętali, jak politycy debatowali, mury kruszyły się i odpadały, a ogromne środki z prywatnych zbiórek z drobnymi sumami z budżetu ledwo starczały na bieżące wydatki i doraźne zabezpieczenia.
„Francja umiera. To wymowne widzieć tak straszną tragedię w Wielkim Tygodniu”. — Tak widziały to niektóre zagraniczne dzienniki, przytaczając statystyki z ostatnich lat, gdzie dochodziło do setek przypadków zbezczeszczania albo zburzenia świątyń katolickich.
„Zamach. Na dachu było dwóch mężczyzn. Z boku chodził ktoś w turbanie”. — Inni szukali wszystkich możliwych wskazówek i wspominali, że w dwa tysiące szesnastym w pobliżu katedry planowano wysadzić samochód pułapkę i że było wiele innych prób zniszczenia najbardziej znanego symbolu Paryża, Francji i chrześcijańskich korzeni kultury europejskiej.
Ludzie byli zagubieni i nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć.
Wskazywano na zbieżność dnia z datą zatonięcia Titanica i przytaczano przepowiednie Nostradamusa. Wspominano słynny film Illuminati i mówiono o takiji. Wymieniano operacje fałszywej flagi i wszystkie dzieła, gdzie można było dopatrzeć się podobieństwa z tym, co się działo.
Oficjalna narracja od pierwszych minut tragedii mówiła o nieszczęśliwym zaprószeniu podczas remontu, niemniej jednak dziwnym trafem niezawodne algorytmy Google od razu połączyły te wydarzenia z wypadkami komunikacyjnymi jedenastego września.
Nikt tego dnia nie zwrócił uwagi na pożar na terenie meczetu Al–Aksa w Jerozolimie i przegłosowanie cenzury prewencyjnej w całej Unii Europejskiej, przycichła również dyskusja na temat żółtych kamizelek.
Tragedia tysięcy dopiero się rozpoczynała, podobnie jak wcześniej w Nowym Yorku.
2022
Orbita okołoziemska
— Śruba wkręcona. Kabel na miejscu. — Guan Suo zameldował krótko i zwięźle, równocześnie odsuwając końcówkę klucza od czarnego błyszczącego panelu.
Elektryczne narzędzie wielkości małej ręcznej wiertarki znajdowało się na końcu teleskopowego uchwytu, który przymocowany został do ogromnego plecaka chińskiego tajkonauty.
Uchwyt mógł obracać się praktycznie w każdym kierunku. Mężczyzna powoli pchnął go w prawą stronę, energicznie wcisnął przycisk blokady na ramieniu sterującym, i dopiero wtedy spojrzał na panel, który w końcu powinien działać jak należy, uzupełniając nadwyrężony główny reaktor stacji.
Choć Suo był niesamowicie zmęczony, to nie okazywał tego w najmniejszym stopniu. Skupiał się na misji i tylko na misji, bo wiedział, że piętnaście procent wypadków wydarzało się w ostatnich minutach spacerów kosmicznych i nieuwaga groziła uszkodzeniem nie tylko osobistego sprzętu, ale również jedynego w okolicy schronienia. Miał niezwykle otwarty umysł. Przepełniało go poczucie dobrze wypełnionego obowiązku, duma i zadowolenie, bez uprzedzenia do czego czy kogokolwiek.
— Poczekaj… tak. Potwierdzam. Doskonała robota — odpowiedział jego kolega Jiang Wei, który kilka ostatnich godzin kilkanaście metrów dalej wpatrywał się w ekrany z obrazami z hełmu Suo i zewnętrznych kamer stacji, a teraz puścił drążek joysticka, pozwalający manipulować ich położeniem, i zaczął ćwiczyć bolącą od ściskania szorstkiego plastiku dłoń.
— Wycofuję się… — Mężczyzna zwolnił blokadę napędu na opuszczonym do poziomu ramieniu przy lewej dłoni, ścisnął manipulator i pchnął go delikatnie do tyłu na dwie sekundy.
Dysze z boku jego plecaka z ledwie wyczuwalnym sykiem wypuściły trochę gazu w przód, a po chwili inne dysze zrobiły to samo, ale w przeciwnym kierunku.
Mężczyzna przesunął się około pięć metrów do tyłu i zatrzymał w miejscu, następnie wypił łyk wody ze słomki w hełmie i dodał przez radio:
— Jestem bezpieczny, można włączyć.
— Diagnostyka za trzy, dwa, jeden… — Wei powoli odepchnął się od ściany, przesunął do panelu zasilania, wcisnął kilka guzików i potwierdził pełnym zadowolenia tonem, widząc start martwego od tygodni systemu. — Już.
Sekundy dłużyły się, gdy drobiazgowy komputer wykonywał setki tysięcy testów, w końcu jednak po kilku tygodniach pracy, wielu nieudanych próbach napraw i jednym niegroźnym pożarze dowódca misji mógł odetchnąć i podsumować:
— Wszystko działa. Potwierdzam pełną moc. Gratulacje towarzyszu.
Suo uśmiechnął się i odpowiedział skromnie:
— Na chwałę partii. Wracam do śluzy.
— Zrozumiałem.
„Tlen: sześćdziesiąt jeden procent, czas: cztery godziny piętnaście minut, pozostało: sześć godzin trzydzieści pięć minut”. — Mężczyzna nie bez cienia satysfakcji przeczytał wskazania przyrządów z wizjera w hełmie. To był ponadprzeciętnie dobry wynik, nawet jak na tak prostą misję. Niewątpliwie pomogło tu ogromne doświadczenie Suo. Miał on za sobą wiele podobnych spacerów i od dawna za każdym razem skupiał się na pracy, nie rozpraszając na myślenie o cudach, które właśnie przeżywa. Przyjmował bez głębszej refleksji, że nie ma wokół powietrza, a mimo to żyje i ma tak wspaniałe możliwości. Przyzwyczaił się, że wszystko tu na zewnątrz jest tak blisko, bo prawie na wyciągnięcie ręki, i tak daleko, bo każdy ruch musi być dokładnie przemyślany i wymaga tlenu, paliwa, wody i sprawnego sprzętu.
Życie w kosmosie wymagało wielu wyrzeczeń i zmiany absolutnie wszystkich znanych z ziemi przyzwyczajeń. Ciągłe planowanie, życie w strachu i uzależnienie od innych były koszmarem dla każdego, kto znalazł się tu po raz pierwszy. Wiele prostych czynności stawało się śmiertelną pułapką albo komplikowało na tyle, że ludzie potrzebowali długich procedur i miesięcy szkoleń. Tajkonautom pomagała oczywiście świadomość bliskości doświadczonych kolegów, ale tylko trochę, bo nawet oni nie gwarantowali bezpieczeństwa.
W środku stacji Tiangong 2 nie było wcale łatwiej. Wszechobecna ciasnota, wydzielanie zasobów, wstrętne ohydne przetworzone jedzenie i filtrowana woda bez smaku, utrudniona higiena, a przede wszystkim nieustanna walka z ograniczeniami słabych ludzkich organizmów, takimi jak brak naturalnej pracy mięśni czy sprzeczne informacje z różnych zmysłów.
Suo dawno temu przeszedł etapy niewiedzy, fascynacji i lęku. Jego światopogląd po latach był prosty aż do bólu. Mężczyzna bezgranicznie ufał partii i robił swoje, całkowicie odrzucając kapitalistyczną propagandę ze strony państw, które popadły w chaos. Nie wierzył również w plotki wichrzycieli mające na celu osłabienie potęgi państwa środka, takie jak bzdury słyszane w centrum kosmicznego imienia Jung Jan, w którym miał trzy lata treningów.
Plotki krążyły tam od lat. Według nich w magazynach służby bezpieczeństwa znajdowały się setki godzin nagrań z więźniami, których zamykano w komorze próżniowej w celowo uszkadzanych skafandrach. Według wersji przekazywanej po kryjomu, z ust do ust, ludzie ginęli w męczarniach, a ich śmierć służyła wyższym celom. Miało to być tańsze niż testy sprzętu z użyciem automatów, do tego podobno eliminowało potrzebę bezproduktywnego utrzymywania wrogów systemu, wzmacniało dyscyplinę i pozwalało na tak szybki rozwój jak niegdyś przełomowe badania w niemieckich i japońskich placówkach.
Suo wiedział, że to tylko złośliwe pomówienia, plotki mające służyć celom znanym tylko najbardziej zaufanym członkom partii. Choć komora istniała i trenowano w niej tajkonautów, to równocześnie niezwykle rygorystycznie podchodzono do kwestii bezpieczeństwa. Partia okiem dobrego troskliwego gospodarza szukała nawet najmniejszych niedopatrzeń i problemów ze sprzętem, których przy odrobinie dobrej woli można było uniknąć. Za rzetelną pracę sowicie nagradzano, za niedbalstwo karano surowo wszystkich wokół, a czasem wręcz urządzano pokazowe samokrytyki, na których winni karali siebie nawzajem.
Pieniędzy nigdy nie brakowało. Już w dwa tysiące siedemnastym wydatki Chin na badania wyniosły dwieście dziewięćdziesiąt siedem miliardów dolarów, a od tamtego czasu kwota ta rosła z roku na rok i pozwalała na robienie eksperymentów z humanitaryzmem niedostępnym w trakcie drugiej wojny światowej.
Suo podejrzewał, że cała historia powstała, bo jacyś mało zdolni robotnicy mieli zbyt bujną wyobraźnię. To musiało stać się przed epoką komputerów i elektronicznych asystentów, była jednak w tym tylko i wyłącznie wina oficerów prowadzących. Uświadomieni politycznie funkcjonariusze powinni monitorować sytuację i zapobiegać podobnym incydentom, w razie jej wystąpienia we właściwym czasie pokazać biedakom odpowiednią drogę, a przy braku posłuszeństwa wymierzyć surową karę i dać wspaniałomyślną szansę na rehabilitację.
Niefortunne było to, że w komorze musiał przebywać element niskiego szczebla. Przynajmniej dwa razy w roku trenowali tam wszyscy pracownicy obsługi naziemnej. Robili oni różne ćwiczenia po to, aby poczuć na własnej skórze, jak niegościnne jest to środowisko i z jakimi problemami borykają się ludzie w górze.
Decyzję o tym podjęto wiele lat wcześniej. Była bardzo trafna. Jak dotąd to dzięki tym ćwiczeniom pracownicy byli w stanie wymyślać różne sprytne ulepszenia, dające Chinom tak potrzebną przewagę w kosmosie.
Dzięki ich wysiłkom Suo ubrany był w bardzo wygodny kombinezon piątej generacji, miał również znakomity plecak z napędem, przewyższający znacznie rozwiązania amerykańskie, i mógł bez najmniejszych przeszkód bezpiecznie wrócić do śluzy powietrznej stacji Tiangong 2. Była ona kolejnym osiągnięciem zaplanowanego na wiele lat chińskiego programu kosmicznego i wielkim marzeniem partii, które zostało zrealizowane w wyniku ciężkiej pracy i wyrzeczeń dziesiątek tysięcy bezimiennych inżynierów ogromnego programu kosmicznego. Sześćdziesięciotonowa konstrukcja składała się z trzech elementów, czyli mieszkalnego i technicznego modułu Tianhe i specjalistycznych laboratoriów Wentian i Mengtian. Od początku do końca projektowano ją z myślą o ciągłym zamieszkaniu i na kartach historii dołączyła do MIRa i Europejskiej Stacji Kosmicznej jako pierwsze miejsce do wieloletnich badań, stworzone całkowicie przez państwo środka.
Nie był to oczywiście jedyny sukces partii. Przepowiadaną i pokazaną w „Grawitacji” konstrukcję wysłano w kosmos cztery lata po sondzie Chang’e 4, która poleciała na ciemną stronę Księżyca i wylądowała, będąc pierwszym obiektem stworzonym przez człowieka.
To budziło podziw, taki jak sam jak hodowanie jedwabników i organizmów na martwej od wieków skale. Nikt na świecie od dawna nie śmiał się już z niskiej jakości chińskiej elektroniki, w niepamięć odeszła walka z wróblami czy rewolucja kulturowa, całkowicie zaczęto ignorować wichrzycieli mówiących o łamaniu praw człowieka, wydarzeniach na placu Tienanmen czy Ministerstwie Bezpieczeństwa Chińskiej Republiki Ludowej.
Azjatycki tygrys po raz kolejny uderzył i po raz kolejny odniósł pełen sukces…
2032
Czwarta RP
— Załogi do maszyn! Załogi do maszyn! — Zabrzmiało w dyżurnej sali modlińskiego lotniska.
— Kiego chuja… — Zaczął litanię pułkownik Skalski, nerwowo gasząc peta w szklance z fusami, ale zagłuszył go dyżurny, który wbiegł do sali i wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierali:
— Co do kurwy? Szlachta nie pracuje? Wyższa szkoła opierdalania? Zaproszenie dla jaśniepaństwa? Bamboszki na nóżki? Kawusia do jasnej cholery? Wy–pier–da–lać, miguniem i w podskokach. Ruchy, koty, ruchy… — Tu gwałtownie przestał gestykulować i obrócił głową. — wrrrróć… obrońcy ładu, porządku i całego wolnego świata.
— Taaa jest, panie chorąży! — Skalski krzyknął energicznie z innymi, gdy tamten głosił kazanie, i nie czekając na koniec złapał hełm i ruszył biegiem ku maszynie, przy której czekali już mechanicy.
— Wszystko gotowe, paliwo w całości. — Szef zmiany składał mu raport, gdy wskakiwał do kabiny.
— Odpalam. — Zrobił młynka palcami, równocześnie pstrykając na przyciskach tablicy przyrządów, niczym wirtuoz na klawiaturze dobrze nastrojowego fortepianu.
Drobiazgowo przygotowana polska wersja F–16 po wielokrotnych modernizacjach zawierała w sobie masę drobnych ulepszeń specjalistów z WAT i wciąż dawała cień szansy na wygranie potyczki z agresorami, gdy ci nie używali dronów najnowszej generacji.
Przyrządy i silnik błyskawicznie budziły się do życia. Mężczyzna zapiął maskę, zasalutował szefowi i zaczął zamykać owiewkę, równocześnie kierując samolot na pas startowy. Skupił się na zadaniu. Mieli przechwycić intruzów, a on był drugi. Mrugał oczami, żeby przyzwyczaić się do mroku, gdy jego kolega już rozpędzał swoją maszynę i zaraz po starcie włączył dopalacz.
— Orzeł jeden, na awaryjnej, kurs trzy pięć siedem. — Głos z radia był tak czysty i wyraźny, że Skalski aż się wzdrygnął.
Odczekał kilka sekund i ruszył w ślady kolegi. Leciał za skrzydłowym, a tymczasem w komputerze widać było, że mają przechwycić nieznane maszyny lecące od strony niemieckiej.
— Siedem dziewięć siedem po lewej na tysiącu i się zniża, Airbus na wprost dziesięć tysięcy. — Kontrola lotów wychodziła z siebie, żeby niezależnie od odczytów przyrządów mieli pełen komplet informacji o wszystkich cywilach w okolicy.
— Dziesięć kilometrów, trzy sekundy — zameldował, a potem uzbroił działka i zaczął rozgrzewać rakiety. — Pięć kilometrów.
— Kontakt — wrzeszczał kolega Skalskiego z pierwszego myśliwca. — To myśliwce. Z prawej, bierz z prawej.
— Orzeł jeden, orzeł jeden, potwierdź. — Głos kontrolera z lotniska nie zdradzał emocji, chociaż na pewno go znali i na pewno wychodził z siebie.
Przelecieli obok intruzów i zawrócili. Maszyny były widoczne w noktowizorach i również wyglądały na F–16.
— Myśliwce. Kurwy mają barwy ruskich. F–35, dajcie F–35 — krzyczał prowadzący przez radio.
— Nie otwieraj ognia. — Odpowiedź z lotniska była błyskawiczna. — Nie otwieraj ognia. Mają zacząć.
Wieczorne niebo nagle rozświetliły wybuchy, na lewo, na prawo, z przodu i tyłu, on zaś usłyszał serię krytycznych alarmów i maszyna zaczęła zwalniać.
— Co jest? Mayday, mayday, mayday. — Chwycił mocniej drążek, gdy po chwili wysiadł mu silnik.
Lotnisko milczało, a on zaczął spadać w korkociągu płaskim. Próbował chwycić uchwyt katapulty między nogami, ale początkowe przeciążenie nie pozwalało mu tam sięgnąć. W końcu złapał za rączkę i pociągnął, ale to nic nie dało. Strach sparaliżował go od stóp do głów, a jego umysł nie zarejestrował nawet spadającego obok Dreamlinera, w którym dwustu trzydziestu pięciu pasażerów krzyczało z przerażenia.
Boże wybacz mi, że zgrzeszyłem. — Tylko tyle zdążył pomyśleć, zanim myśliwiec uderzył w ziemię, błyskawicznie zamieniając się w kulę ognia.
Eksplozja była przez chwilę jedynym jasnym punktem w okolicy, potem dołączyły do niej eksplozje kolejnych samolotów, aut, autobusów i pociągów, które prawie równocześnie miały wypadki na ziemi. Wokół nich gasły światła dróg i szlaków podróżnych, i całe oświetlenie miast i wiosek. Planeta pogrążała się w ciemnościach i w końcu wyglądała jak tysiące lat wcześniej.
Niedaleka przyszłość
Kraków
— Serce moje ledwo żyje, czuję firmę z nóg po szyję, dziś dostałam objawienie, teraz czeka mnie spełnienie. — Zjawiskowa dwudziestopięcioletnia blond piękność wypowiedziała znane słowa przysięgi w obecności przynajmniej kilkudziesięciu świadków.
Zrobiła to z niezwykłą powagą i namaszczeniem, potem spojrzała z czułością na swojego managera i rozpięła z przodu biały koronkowy stanik Triumpha.
Była kształtna niczym Monica Bellucci, Jessica Alba czy Jennifer Connelly. Miała twarz niewinnego anioła, cherubinka niesplamionego kłamstwem, oszustwem i zazdrością, nie dotkniętego przez narkotyki, dopalacze i używki. Zawsze dbała o swój wygląd i przez to sprawiała wrażenie młodszej co najmniej o dziesięć lat. Teraz była ubrana tylko w skąpe majtki i pasy od pończoch, a wiele pań patrzyło z wyraźną zazdrością na nią i na jej pełne kształtne piersi, które grzechem byłoby zakrywać.
Na tym oczywiście się nie skończyło. Wszyscy w salce wstali i zaczęli klaskać, potem złożyli plastikowe krzesełka i otoczyli małżeńskie łoże wielkości king–size, na którym miała się dokonać ceremonia spłodzenia nowego członka ich elitarnej wspólnoty.
Szklana miłość — pomyślał Karol patrząc na nich, i w końcu przyznał się przed samym sobą, że normalnie byłby podniecony. Tak by było normalnie, teraz poczucie obowiązku nie pozwalało mu się cieszyć, i chociaż jego drugie ja zaczęło budzić się do życia, to on próbował patrzeć na wszystko chłodnym okiem profesjonalisty.
Awans koleżanki był niespodziewany. Nikt nie domyślał się, że to ją spotka korporacyjny zaszczyt i że za partnera dostanie przystojnego szefa działu. Wszyscy obstawiali młodsze i jeszcze piękniejsze kandydatki, które poza pracą cały czas spędzały w klinikach urody i miały znacznie większe szanse na zrobienie czegoś wielkiego w swoim uporządkowanym, acz ekscytującym korporacyjnym życiu.
Karol czuł się niezręcznie. Cała sytuacja była komiczna, wierszyk kiepski, musiał jednak wkupić się w łaski tych dziwaków i robić to, co oni, bo tylko tak mógł się dowiedzieć, co zamierzają zniszczyć w Warszawie. Mężczyzna nie miał wyboru, i dlatego stał i klaskał ze wszystkimi na dwudziestym piętrze szkieletora.
Szkło weneckie od podłogi do sufitu przepuszczało do środka wiosenne słońce. Było jasno, zaś para na łóżku przeszła w końcu do namiętnej i ostrej gry wstępnej.
Kobieta przypieczętowała swój los, on zaś poczuł na plecach niepokojący chłód metalu.
— Idziesz z nami kochasiu — szepnął mu do ucha lizus Kazański. — Tylko powoli, bo się zaraz coś spierdoli.
Jezu, jaki z ciebie idiota — pomyślał, odwracając się posłusznie z rękami w górze.
Przed nim oczywiście stał jego ulubieniec. Zaskoczeniem była obecność drugiego mężczyzny, którego nie znał, i który celował do niego z paskudnie wyglądającego plastikowego pistoletu. Napastnik pokazał jednoznacznym ruchem, żeby szedł pierwszy, i warknął:
— Do gabinetu szefa. Już.
No tak. Wypadłem z łask i korporacyjne szmaty mają mnie w dupie. Co ma być, to będzie. — Karol zrezygnował z oporu widząc, że wszyscy wokół odwrócili głowy i ostentacyjnie pokazali, że nie obchodzi ich nic oprócz pary na łóżku, która przeszła do właściwego akcji kopulacyjnej.
Cała trójka wyszła z salki, minęła plakat z angielską sentencją „Talent does not exist, we are all equals as human beings. You could be anyone if you put in the time. You will reach the top, and that’s that. I am not talented. I am obsessed” i kilku zaskoczonych pracowników, i przeszła do pokoju, gdzie Karol zobaczył na stole pas z modułami swojego multi–telefonu i siedzącą za stołem nieznaną kobietę.
Niedobrze. — Zdążył pomyśleć, zanim lekko się zatoczył, gdy któryś z drabów pchnął go do środka.
Poczuł, że drzwi do gabinetu zostały za nim zamknięte. Lizus szefa stanął teraz z tyłu, zaś nieznajomy naprzeciwko.
— O ile nie masz lewych interesów na boku, to tego nie powinno tu być — przemówiła zachrypniętym przepitym basem niewiasta. — Sprawdziliśmy, nie masz. Wygląda na to, że jesteś pieprzonym szpiegiem. Dla kogo pracujesz? Dla Niemców? Ruskich? Angoli?
Twarz anioła, serce diablicy. — Urosła mu gula w gardle, ale przemógł się i spojrzał bez zainteresowania na kilkanaście połączonych modułów telefonicznych, z których składał co kilka dni raport. Było ich tyle, że nikt nie mógł wychwycić właściwej wiadomości wśród szumu generowanego na różnych kanałach radiowych. Urządzenia te były ulubionym narzędziem co sprytniejszych biznesmenów, wielu polityków czy służb, ich obecność działała teraz jednak na jego niekorzyść. Moduły były wszyte w kurtkę i nikt nie miał szansy ich wykryć ani zobaczyć. Z prostej dedukcji wynikało, że musieli mieć jakiś specjalistyczny skaner w rodzaju Pegasusa, a skoro mieli skaner, to wiedzieli, czego szukać, i nie było sensu wciskać im żadnej łzawej bajeczki.
Pierwszy cios był niespodziewany.
Nawet nie jęknął, gdy dostał od nieznajomego w twarz. Poczuł słony smak krwi, którą powoli oblizał w milczeniu. Spojrzał hardo, co tylko rozjuszyło mężczyznę. Ciosy pięścią zaczęły spadały z lewej i prawej, ale stał dalej, niewzruszony niczym posąg i dumny, że to jego skierowano do tej misji. W końcu poczuł uderzenie w plecy, zupełnie jakby Kazański przyłożył mu młotkiem.
Zamknął oczy.
Żebym zginął, żebym…
Dostał po nogach.
Upadł na kolana.
Wtedy przyszedł decydujący cios w potylicę i nastała błogosławiona ciemność…
Niebieski
> Odlot <
Orbita okołoziemska, rok później
— Dziesięć metrów, dziewięć metrów, osiem, siedem, sześć… — Komputer na stacji Tiangong 2 beznamiętnym mechanicznym głosem odczytywał odległość do ogromnej rakiety, a dwóch mężczyzn czuło coraz większe zmęczenie i ciążącą na nich odpowiedzialność.
Obserwowani przez kamery, rejestrowani przez mikrofony i zespoły czujników, nie pozwalali sobie nawet na moment wytchnienia, nie był to bowiem rutynowy spacer ani kolejne nudne doświadczenie naukowe, tylko „być albo nie być” dużej części chińskiego programu kosmicznego.
Pomimo przeciążenia psychicznego nie narzekali, wiedzieli bowiem, że mogłoby to odebrać punkty praworządności w systemie Sesame Credit, a to byłaby prawdziwa katastrofa dla nich, ich bliskich i znajomych.
Jak dotąd nie mieli większych powodów do niepokoju. Rakieta Chang Zheng 6 po starcie z Wenchang przez dwie godziny kierowała się idealnie po wyliczonej trajektorii i zmierzała prosto do stacji. Wszystkie parametry mieściły się w normie. Nie zepsuł tego nawet środkowy silnik, który dał trochę większy ciąg i który na wszelki wypadek wyłączono. W locie użyto prostej automatyki, która tyle razy doskonale się sprawdziła, ta miała jednak swoje ograniczenia i dlatego na końcu operacji dokowania kontrolę zawsze przejmował żywy człowiek.
Tak w ogóle sprzęt używany przez Chińczyków był przedziwną mieszanką nowoczesności i starodawnych, ale sprawdzonych, rozwiązań amerykańskich i rosyjskich. Tajkonauci używali nie tylko odpowiedników Apollo Guidance Computer z pamięciami ferrytowymi, ale również autorskich Loongson 3, Zhaoxin, kopii Elbrus 2K i kultowych Intel 80386, laptopów Shenyang z chipami ARM i innych cywilnych maszyn, gdy chodziło o niekluczowe dane.
Tiangong 2 miała wiele szram i śladów po starych, czasem brutalnych albo prymitywnych, eksperymentach naukowych. Różne elementy nie wyglądały zbyt dobrze i nie były idealnie do siebie dopasowane. Wszystko przypominało ogromną ciężarówkę, do której ktoś na kacu dokładał klepane młotkiem elementy, łącząc je tym, co akurat było pod ręką. Wszędzie dawało zauważyć się płaty gołego metalu, i brak ładu, i składu, ale na szczęście od strony technicznej cała konstrukcja po latach została dopracowana na tyle, że nie stanowiła zagrożenia dla zdrowia i życia ludzkiego.
Stacja korzystała przede wszystkim z doświadczeń MIRa, Tianzhou pełniły w niej rolę podobną jak Sojuzy, a Shenzhou dowoziły ludzi. Krążyła ona na orbicie kilka lat i początkowo miała służyć przez dziesięć lat, a potem ulec spaleniu w wyższych warstwach atmosfery.
Plany te uległy zmianie po locie kolejnej sondy kosmicznej, która okrążyła księżyc i dostarczyła wielu sensacyjnych materiałów. Zdecydowano się wtedy na przyspieszenie programu Tiangong 3 i przeniesienie starej konstrukcji na orbitę naturalnego satelity ziemskiego po całkowitym uruchomieniu jej następcy.
Plan był niesamowicie ambitny. Został zatwierdzony na najwyższych szczeblach władzy i pomimo wypadków jak dotąd realizowano go bez większych opóźnień. Zawierał w sobie wiele niewiadomych związanych ze złożeniem ogniw słonecznych, dołączeniem silnika i lądownika, i zmianą konfiguracji modułów badawczych. W jego trakcie wielokrotnie wystawiano konstrukcję na inne obciążenia niż te założone w oryginalnym projekcie, co dodatkowo dostarczało wielu danych o zachowaniu się konstrukcji człowieka w kosmosie.
Chińska Narodowa Agencja Kosmiczna przedstawiała całość jako eksperymenty związane z budową przyszłego statku na Marsa. Nie budziło to żadnych obaw ze stron innych państw, które chcąc zyskać dostęp do technologii chińskiej regularnie oferowały współpracę w projekcie i równie regularnie były ignorowane.
Zhang Fei i Guan Yu z zadowoleniem obserwowali, jak środek krzyża celownika widoczny jest w środku pierścienia mocującego.
— Ucieka, pół stopnia w prawo.
— Pół stopnia w prawo.
Oprócz losu bliskich mężczyźni ryzykowali jeszcze uszkodzenie stacji i nieuchronny wybuch. Ta misja nie była taka jak poprzednie i kończyła okres przygotowań do ostatecznego lotu. Ostatni człon rakiety Chang Zheng 6 nie został tym razem odrzucony, a moduł na jej górze nie był ani statkiem Tianzhou ani Shenzhou, tylko wielkim zbiornikiem paliwa ze sterówką, który wraz z elementami rakiety nośnej miał zostać głównym napędem całej konstrukcji.
— Hamowanie do pół metra na sekundę.
— Hamowanie.
— Stop.
— Stop.
Nowy moduł zgodnie z opracowanym wiele miesięcy wcześniej planem należało dołączyć do wnętrza stacji, następnie podłączyć do jej systemów i dopiero wtedy przeprowadzić procedurę startu.
— Sprawdzić blokadę.
— Blokada sprawdzona.
— Sprawdzić ciśnienie w module.
— Jedna atmosfera.
— Rozpocząć łączenie włazów.
— Procedura rozpoczęta.
Tajkonauci poczuli lekki wstrząs, gdy kontrolka na panelu wejściowym zmieniła się z czerwonej na pomarańczową.
— Otworzyć właz w module.
— Zdalne otwarcie.
Mężczyźni usłyszeli lekki syk i światełko przy śluzie zmieniło barwę z pomarańczowej na zieloną.
— Otworzyć właz. — Fei wydał kolejny rozkaz.
Yu posłusznie sięgnął do uchwytów ryglujących, i po chwili stacja powiększyła się o obszar dziesięciu metrów sześciennych. Dało się poczuć przepływ powietrza, woń świeżych smarów, lutów i spawów, farb i kwiatu azalii, który najwyraźniej ktoś przemycił na szczęście.
Mężczyzna powoli wpłynął do wnętrza modułu. Trzymał w ręku latarkę, która oświetliła dwa fotele. Zbliżył się do panelu kontrolnego na przeciwnej ścianie, i zaczął przyglądać kolejnym kontrolkom, meldując po kolei:
— Moduły paliwowe w normie. Paliwo w normie. Reaktor szczelny.
— Uruchomić komputer i włączyć oświetlenie. — Starszy kolega przesunął się do najwyraźniej sprawnego modułu i wydał kolejny rozkaz.
Młodszy tajkonauta bez słowa podniósł odpowiednie klapki zabezpieczające i wcisnął przełączniki.
„1, 2, 3…” — na wyświetlaczu alfanumerycznym obok nich pokazały się numery kolejnych testów, które w końcu zostały zastąpione testem samego wyświetlacza i cyframi „1111”.
— Komputer uruchomiony.
— Podłączyć moduł do stacji.
Yu podniósł kolejną klapkę i wcisnął przycisk, dzięki któremu cyfry zmieniły się z „1111” na „2222”.
— Komputer podłączony.
— Wykonać stąd test systemu całej stacji.
Tajkonauta wpisał „2225” z małej klawiatury alfanumerycznej i zatwierdził klawiszem Enter. Ten sposób programowania, jak również projekt tej części sprzętu pochodziły sprzed lat. Mężczyźni znali kody na pamięć, mieli również ściągawki określające to, czego należy oczekiwać.
— Lądownik OK, Tianhe OK, Wentian OK, Mengtian OK. — Yu odczytywał status na podstawie kodów na wyświetlaczu, a jego słowa były potwierdzane przez niezależny system komputerowy, który pokazywał opisy na małym ekranie LCD.
Atmosfera ulegała wyraźnemu odprężeniu.
— Jeszcze tylko wykonam spacer i jesteśmy gotowi. — Zgodnie z procedurą do zadania zgłosił się młodszy tajkonauta.
— Tak. — Dowódca misji pozwolił sobie na uśmiech wiedząc, że maszyny w różnej technologii podają te same wyniki testów.
Powłokę stacji sprawdzano regularnie kamerami na wysięgniku, tym razem jednak zgodnie z planem misji potrzebna była pomoc człowieka. Yu miał założyć kombinezon i zrobić to samo, co automat. To właściwie była formalność, ale wymagana ze względu na to, że stacja miała się znaleźć w miejscu, gdzie trudno byłoby dokonać ewentualnych napraw.
Mężczyzna zajął się tym z prawdziwym entuzjazmem. Wiedział, co może ich czekać, i dlatego pozwolił sobie tylko na krótką chwilę refleksji, odwracając się niby przypadkiem w stronę matki ziemi. Powoli płynął w pustej przestrzeni, podczas gdy pod nim przesuwał się cały świat.
Tam gdzieś są. Ciekawe, czy tam jeszcze wrócę. — Uśmiechnął się, widząc słabiej oświetlone obszary państwa środka.
Nie był to bynajmniej przejaw zacofania, tylko kolejny powód do dumy. Partia i w tym postawiła na swoim, i w ramach planu pięcioletniego wyeliminowała niepotrzebne oświetlenie nocne na ulicach, skwerach i w budynkach. Według oficjalnych danych noszenie światła osobistego przez mężczyzn spowodowało, że zużycie energii spadło o całe dwadzieścia procent. Było to ważne, gdyż projekt sztucznego słońca wciąż nie dawał wystarczających rezultatów, i rozwijający się kraj potrzebował energii jak nigdy dotąd.
Tajkonauta widział również miejsce, które zostało oświetlone z przestrzeni kosmicznej. Metropolia Chengdu, na której wypróbowano projekt z rosyjskiego eksperymentu Znamya, jaśniała niczym gwiazda, i według oficjalnej wersji ludzie wysyłali do komitetu centralnego listy pochwalne, że mogą pracować w pełnym komforcie na cztery zmiany.
Podobnie jaśniało Greater Bay Area, gdzie całą dobę wymyślano kolejne przełomowe projekty z różnych dziedzin IT, nanotechnologii i genetyki.
Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy — wspomniał z rozrzewnieniem roczne praktyki, które tam odbywał.
Przypomniały mu się zajęcia ze sztucznej inteligencji znanej na całym świecie profesor Chang Xin i liczne wycieczki do fabryk, gdzie dopracowywano chiński proces 7 nm +++. Przed oczami przesuwały mu się prezentacje Chang Weisi, który pokazywał mu następców popularnej aplikacji TikTok i wiele prototypów, które zmieniły życie milionów. Myślał o wszystkich poprawkach i uwagach, które przyczyniły się do tego sukcesu, i cieszył się, że przyszło mu żyć w tak wspaniałym czasie i miejscach.
— Guan Yu, twój puls wzrósł o dziesięć procent. — Wrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał karcący głos komputera.
Reszta świata nie interesowała go już tak bardzo, i dlatego obrócił się, i tylko zerkał w ekran wsteczny, gdy znajdował się nad połączonymi Koreami, podzielonymi Amerykami i terenem dawnej Rosji.
Wielka szkoda, że zmarnowali swój potencjał. — Yu żałował przede wszystkim tego, że dawni sojusznicy stanęli po dwóch stronach barykady i następcy Putina, zamiast współpracować, regularnie grozili użyciem nuklearnych rakiet Buriewiestnik i torped Posejdon.
Cały obchód trwał trzy godziny i nie wykazał żadnych problemów. Po spacerze obaj tajkonauci zjedli posiłek, spojrzeli po sobie, bez słów ubrali w kombinezony i udali do modułu z silnikiem, gdzie dokładnie przypięli się pasami do swoich siedzeń.
— Włazy? — Fei zaczął odczytywać kolejne punkty listy kontrolnej.
— Zamknięte. — Yu potwierdził.
— Panele?
— Złożone.
— Napięcie na szynie A?
— 48V
— Szyna B?
— 48.1V
— Nawigacja?
— Skalibrowana.
— Komputer?
— Bez błędów.
— Telemetria?
— Bez błędów.
— Radar?
— Nic.
— Centrum kontroli, prosimy o zgodę na wykonanie planu alfa.
— Tiangong 2, u nas wszystko na zielono. Jest zgoda. Odpalenie według uznania. Niech partia będzie z wami.
— Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Odpalić silnik.
Młodszy kolega wprowadził na klawiaturze numerycznej kod „7777” i nacisnął Enter, w odpowiedzi dostał kod „1234”, który potwierdził ciągiem cyferek „4321”. Kody oznaczały odpowiednio „odpalić” i „bezwzględnie potwierdzam”, i zaraz po ich wpisaniu tajkonauci usłyszeli stuk. Za ścianą przed nimi otworzyły się zawory i dwa gazy zaczęły płynąć do komór spalania, gdzie połączyły się, dając efekt wybuchu. Statek zaczął drżeć i przyspieszać, realizując lot po zaprogramowanej tygodnie wcześniej trajektorii.
— 1g, 2g, 3g — meldował młodszy mężczyzna, podczas gdy starszy obserwował wskazania związane z kursem.
Pasy bezpieczeństwa zaczęły wrzynać się w ich klatki piersiowe. Znowu czuli wzrastający poziom adrenaliny i byli w ciągłej gotowości, żeby wprowadzać drobne zmiany. Procedura zakładała przyspieszanie na orbicie okołoziemskiej, okrążenie planety trzy razy i wystrzelenie statku w kierunku księżyca w sposób podobny jak przy lotach Apollo. Jedyna różnica w stosunku do historycznych misji była związana z masą pojazdu, która wynosiła około pięćdziesiąt ton. Zdecydowano, że paliwo zostanie wykorzystane do przeniesienia stacji na połowę odległości między księżycem i ziemią, a druga część drogi ma być pokonana z użyciem sił grawitacji.
To był bilet w jedną stronę, i mężczyźni nie mogli pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd.
>> Obrazek <<
Warszawa
„Na gurze rurze Na dole kszaki Mam horom curke Daj mi świerzaki”
Widziałem głupawy wierszyk, a nad nim obrazek całej szczupłej nagiej kobiety w kapeluszu ze śmiesznym piórkiem, która klęczy bokiem i patrzy w stronę fotografa. To była Lena Söderberg z Playboya, ale nie taka normalna, tylko jakaś inna, z drobnym niedostrzegalnym szczegółem, który najwyraźniej alarmował moją podświadomość i nie dawał mi spokoju.
Pewnie bym się dzisiaj nie zajął tym obrazkiem, gdyby nie porządki na dysku dwa tygodnie temu.
Zacząłem od rzutu okiem na zawartość pliku w Far Managerze pod klawiszem F3.
Któryś ze starych formatów Googla, do tego trochę metadanych.
Nic szczególnego.
Odpaliłem aplikację do scenografii.
Nic.
Sprawdziłem tą samą aplikacją, szukając tym razem od tyłu do przodu. Sam bełkot. Jedynie dwie litery układały się w słowo, ale to akurat o niczym nie świadczyło.
DO
Spróbowałem innego rozrzutu.
NOT
To nie może być przypadek.
Sprawdziłem kolejny rozrzut.
STOP
Przy kolejnych nie znalazłem żadnego tekstu, jedynie kilka liczb.
20170809, 20190906, 287804
Uderzyłem ze złością w klawiaturę i upiłem trochę wody z butelki.
Najśmieszniejsze, że wszystko wiązało się z hajsem, mamoną, szmalem, czy jak go tam zwać, a dokładniej z metalowymi środkami pieniężnymi, zwanymi potocznie monetami. Nie wiedziałem, jak to możliwe, ale od małego zawsze dostrzegałem je, gdy leżały pod nogami, takie małe, biedne i samotne. Mogłem iść z kimś i rozmawiać, mogłem patrzyć kątem oka, mogłem nawet gapić się w chmury i tylko od czasu do czasu się rozglądać. To wystarczało. Nowe, stare, czyste, zaśniedziałe, odkryte albo lekko zakopane. Wszystkie te cudowne piękności krągłości przyciągały mnie jak magnes i były moje i tylko moje.
Nieraz śmiałem się z mojego daru, a już najbardziej po spacerze na wakacjach w Szwajcarii. Był wieczór, chodziłem sobie po placu pod operą i nagle zobaczyłem piątaka.
Szedłem dalej.
Kolejny. I kolejny. I kolejny.
Zorientowałem się, że może wcześniej był tam jakiś ślub czy inna imprezka. Zacząłem sobie zbierać te drobne pieniążki, i wtedy kątem oka zauważyłem jakąś babcię, która popatrzyła na mnie i zaczęła śmigać obok nie gorzej niż niejeden dwudziestolatek.
Chciwa starucha. — Zaśmiałem się sam do swoich myśli.
Nie wiem, czy chciała tylko zarobić, czy chodziło o zdrowe współzawodnictwo, odzyskanie własności czy zabicie nudy. Tego nigdy się już nie dowiem, natomiast na pewno tamtego dnia miałem niesamowitą satysfakcję, bo ona nic nie zebrała, a ja zgarnąłem całą pulę.
Moi znajomi od zawsze śmiali się, że mam niesamowite oko. Nie sądzę, żeby to było przez błysk takich monet. Gdyby to była prawda, to reagowałbym też na kapsle po piwie. Nie myślę, żeby to była kwestia samego kształtu. Moja prywatna teoria, którą wypracowywałem przez wiele lat, mówiła, że to wszystko przez kombinację kształtu i faktury. Widziałem te monety w kałużach, widziałem pod automatami z biletami i innych miejscach. Możliwe, że ludziom nie chciało się po nie schylać, ale jeszcze bardziej możliwe, że ich nie widzieli. Albo to, że dla nich nie były ważne, a dla mnie już tak. W kilku krajach zauważyłem nawet, że najczęściej można znaleźć miedziaki i wszystko co je przypomina, srebrne dziesiątki i dwudziestki już rzadziej, a połówki i większe nominały zazwyczaj są podnoszone, i tych od zawsze udawało znaleźć mi się najmniej.
Tak w ogóle to chciwość starszych dystyngowanych dam to chyba wbudowana jest w nie z automatu. Pamiętam, jak stałem kiedyś w kolejce w sklepie. Zobaczyłem, że leży tam moneta, do której nikt się nie przyznawał, a w każdym razie nikt jej podnosił. Wszyscy mówili „Jestem taki bogaty, że drobniaki mnie nie interesują”, więc zrobiłem to, co było dla mnie najbardziej naturalne.
Podniosłem monetę, a jakaś starsza pani obróciła się spod kasy i przyleciała oburzona z krzykiem, że co ja sobie myślę, jak śmiem robić takie bezeceństwa, i że to jej święta niepodważalna własność.
Wzruszyłem ramionami, popatrzyłem z wielkim zażenowaniem, oddałem monetę i po raz kolejny w swoim życiu pomyślałem, że te wszystkie historie o starych schorowanych ludziach to muszą być wymyślane na pokaz. Nieraz widziałem, jak wyostrza im się wzrok i dostają nadludzkich sił, gdy trzeba walczyć o miejsce w kościele. Nieraz słyszałem, jak chwalą się, jacy to są rześcy i mocni, i nieraz czułem, że zahartowani w ciężkich czasach skutecznie powaliliby niejednego komputerowego cherlaka.
Ten konkretny obrazek też nie dał mi spokoju, podobnie jak monety. Słynna Lena z Playboya, którą widziałem kilkanaście razy wcześniej, była niby taka sama jak zawsze, ale równocześnie coś w niej się nie zgadzało.
To pewnie dlatego pewnego gorącego dnia kilka tygodni wcześniej kliknąłem na niej prawym klawiszem myszy i użyłem opcji „zapisz jako…”, a następnie wybrałem roboczy folder na dysku C. Pamiętam, że miałem ulotne wrażenie, że dokładnie to samo zrobiłem już wcześniej. Wrażenie trwało sekundę, ale pomyślałem sobie, że to wynik nieprzespanej nocy.
Na tym to się wtedy skończyło, a dziś poczułem, że mam jakieś przecudowne zdolności magiczne i na pewno zobaczę to, co niewidoczne dla oczu. Wszystko przez przebłyski z ostatniej nocy. Śniła mi się jakaś dziewczyna, która coś do mnie mówiła, a właściwie chciała coś powiedzieć… wyciągała rękę i już otwierała usta… ale dokładnie wtedy się obudziłem.
Siedziałem i dumałem nad przypadkami, kobietami i monetami, i dosłownie w tym samym momencie zadzwonił mój telefon, a ja aż podskoczyłem i niewiele myśląc automatycznie odebrałem go na głośnomówiącym.
— Pan Adam Gniazdowski? Dzwonię z firmy ubezpieczeniowej…
— Dziękuję, nie jestem zainteresowany. Do widzenia. — odpowiedziałem grzecznie i równie kulturalnie odłożyłem słuchawkę.
Po chwili telefon zadzwonił znowu, a ja znowu odebrałem.
— Dzień dobry, przed chwilą…
— Nie jest zainteresowany — rzekłem trochę zniecierpliwionym tonem i znów się rozłączyłem.
Telefon zadzwonił znowu. Pomyślałem, że nawtykam temu komuś i po prostu wyłączę dzwonek i wibracje.
— Wypadek, chodzi o wypadek…
— Nie jes… eeee, słucham.
— Chodzi o pana wypadek i odszkodowanie, które chcemy wypłacić.
— Ale ja nie miałem żadnego wypadku.
Pip, pip, pip — Usłyszałem w słuchawce.
Spojrzałem na listę ostatnich połączeń. Numeru nie było. Nie wiadomo, dlaczego wzruszyłem sam do siebie ramionami. Uznałem, że to pewnie jakiś naciągacz albo głupia pomyłka, i jeżeli ktoś coś rzeczywiście chce, to zadzwoni jeszcze raz.
Zachciało mi się znowu pić. Ponieważ butelka była już pusta, to poszedłem do kuchni, wziąłem z wodopoju kolejną i wróciłem do pokoju. Tutaj zobaczyłem, że mruga dioda w moim telefonie. Odstawiłem butelkę i dotknąłem delikatnie wyświetlacza.
Wiadomość.
Odblokowałem urządzenie, kliknąłem na kopercie i zobaczyłem, że zaliczono mi kolejne pół roku doświadczenia.
Jeszcze tylko sześć miesięcy. — Ucieszyłem się jak małe dziecko, bo czekałem na to z taką niecierpliwością. To chyba przez dragi. Rok temu byłem w Londynie na kurwo–konferencji i wiedziałem, że za darmo dają tam nawet ekstazy. Oczywiście nieoficjalnie, ale sam widziałem to na własne oczy.
Musiałem przeprocesować przeniesienie ze swoim managerem, jego managerem i managerem jego managera. Kosztowało mnie to masę nerwów, ale od początku byłem pewien, że się opłaci.
Zamyśliłem się głęboko i rozejrzałem wokół.
Mały niewielki pokój w wieży husarskiej z mieszkaniami socjalnymi dla pracowników IT, którymi regularnie poniewierano, bo na papierze byli tylko kosztem. Ledwo trochę żałosnego sprzętu, który z takim mozołem zbierałem przez całe życie. Biurko mojego projektu zrobione przez niezawodnego pana Henia. Zniszczony żółty fotel ze sztucznej skóry przywodzący na myśl fotel kapitana gwiezdnego statku USS Callister, od którego zależą losy całych systemów planetarnych.
Szkoda to będzie opuścić, ale czego to nie robi się dla kariery.
Wiedziałem, że poradzę sobie śpiewająco. Moi przodkowie byli Słowianami. Pełną gębą korzystałem z ich niesamowitych genów ciesząc się, że nie urodziłem się w jakimś zapyziałym miejscu w Azji, gdzie składają tylko elektronikę. Tu mogłem być kreatywny. W mojej korporacji wyspecjalizowałem się w bardzo sprytnym, wręcz magicznym, łączeniu programowania z testowaniem, i dzięki temu od zawsze miałem sensowne i dobrze płatne zajęcie.
Usiadłem w przewygodnym fotelu, pobujałem się chwilkę, potem zacząłem gryźć kromkę chleba i otworzyłem następnego maila. Dotyczył ostatniej instalacji artystycznej, którą sponsorowała firma, i w jasny sposób przedstawiał, jak należy o niej mówić:
„Niekonwencjonalny wizerunek Syrenki jest wysublimowaną wizją plastenyczną. Jakkolwiek abstrahuje on od altruistycznego pietyzmu i metafizycznych sofizmatów, to w przenośnej i realnej konkluzji pokazuje, jak artysta był niezwykle kreatywnie sugestywny. Można to udowodnić empirycznie, a mówiąc w prostszych słowach propedegeneracja deglometywna wyłamuje się w najwyższym punkcie adekwatnej symbiozy wizji twórcy z realną potrzebą przedstawienia postaci. Ostatnim ogniwem łańcucha myśli artystycznej jest częściowe zamalowanie znajdującej się obok pamiątkowej tablicy, by ostatnim elementem pozostał nacechowany finezyjnie artyzmem paradoks i dysonans poznawczy”
Proste i klarowne. — Wzruszyłem ramionami i zabrałem za kolejny nudny challenge na poprawę relatywnej i obiektywnej wydajności funkcji w jednym z tysięcy arkuszy Excela, którego namiętnie używaliśmy do pokazywania wzrostu zaangażowania pracowników. Target został ustawiony za cztery godziny, za wykonanie miałem dostać sto punktów, a do tego wiedziałem, że uwinę się w godzinę i resztę czasu będę miał dla siebie.
Dzień jak co dzień, robota jak każda inna. Ciepła posadka, w której miałem wszystko, czyli Internet, dach nad głową, karnet na siłownię i opiekę medyczną w nocy o północy. Cieszyłem się, bo udało mi się dzisiaj zdobyć kanapki z tym prostym chlebkiem, który najbardziej lubiłem. Jadłem pomidorka i serek z ciemnozarnistym razowcem z ziarnami kakaowca i niewielką ilością tłuszczu i miałem ubaw niczym dziecko, które dostało cukierka. Nic tak nie poprawiało humoru jak dobre śniadanie, a najważniejsze było to, że takie jedzenie nie miało nic wspólnego z wymyślnymi wegańskimi wypiekami, którymi raczyła się większość ludzi wokół mnie.
Ważne dla mnie było również to, że panował tu miły chłodek i można było siedzieć dosłownie w samych gaciach. Uroki pracy z domu.
Kliknąłem na kolejny artykuł.
„W Warszawie w wieku siedemdziesięciu pięciu lat zmarł profesor Polskiej Akademii Nauk doktor Aleksander Miłosz, który przez lata badał problemy jądrowe, takie jak stan splątania kwantowego”.
Coś mi to nazwisko mówiło, więc zajrzałem do Wielkiej Encyklopedii, gdzie przeczytałem o fenomenie dwóch fotonów, które miały dowolne parametry, a po przesłaniu na ogromne odległości w trakcie pomiaru zawsze miały przeciwny polaryzacje.
Pomyślałem, że to takiej porcji nauki czas na rozrywkę. Na chybił trafił wybrałem jedną z piosenek.
„Fantazja, fantazja, bo fantazja jest od tego, żeby bawić się, żeby bawić się, żeby bawić się na całego…”
Wróciłem do Excela.
>>> Codzienność <<<
Wiedeń
Izolda spojrzała ponownie na chłopaka naprzeciwko, potem umoczyła croissanta w gorzkiej, czarnej jak smoła, kawie i delikatnie go ugryzła.
Był taki chrupki. Croissant niestety, bo na chłopaka nie miała szansy. Patrzył na nią z wyższością i politowaniem. Wyraźnie oceniał ją po sportowej opasce na ręku i nie dawał nadziei, że się do niej odezwie, nawet gdyby podeszła.
Ciekawe, bo elegancki styl, zgodnie z najnowszą modą, złamała wyłącznie jednym jedynym elementem, czyli sportową opaską na ręce.
Wiedziała, że jej bluzka była przepiękna, niesymetryczne wydatne piersi układały się idealnie równo, szklane serce na szyi komponowało z chokerem, a fryzura przypominała klasyczne fryzury francuskich dam z osiemnastego wieku z ulubionego serialu „Outlander”.
Do niczego nie można było się przyczepić, i była tego pewna, bo chwilę wcześniej przeglądała się w telefonie.
Pomimo jej walorów chłopak nie zwrócił na nią w ogóle uwagi…
Trzeba to zaakceptować.
Zjadła mokrego croissanta, potem delikatnie podniosła ze stolika papierową chusteczkę i przytknęła ją dwa razy do ust, czekając cierpliwie, aż nasiąknie wilgocią.
To był nawyk, który wypracowała przez lata. Nauczyła się go od znajomego Francuza i jak dotąd sprawdzał się znakomicie, pozwalając na niebrudzenie kieliszków.
„Dhę mordę” byli może strachliwi i w trakcie wojen zawsze udawali się na z góry upatrzone pozycje, ale na szyku, modzie i elegancji znali się jak nikt… no może poza Polakami.
Tak w ogóle to można mówić, że Wiedeń to wioska, ale co jak co, maniery zawsze były tam bardzo ważne. Nie uważała się wprawdzie za damę, ale zawsze próbowała zachowywać się jak człowiek na pewnym poziomie, i dbała o różne takie szczegóły.
Powoli podniosła filiżankę i dopiła kawę, a następnie spojrzała w stronę jeziora i fontanny.
Kochała ten raj, gdzie ludzie byli zawsze mili i uśmiechnięci, gdzie zawsze było ciepło i gdzie każdy wiódł beztroskie życie bogacza, a jak nie bogacza, to przynajmniej szczęśliwego człowieka.
Tego dnia była w podwójnie dobrym humorze. W przedszkolu zakończyła pierwszy etap przygotowań do przedstawienia na koniec roku, a do tego dzisiaj udało się jej wyspać.
Mężczyzna dalej nie zwracał na nią żadnej uwagi, w końcu zapłacił pokazując swój natryskowy tatuaż i wyszedł.
Wzruszyła ramionami, a potem zamówiła lody waniliowe. Dzień zapowiadał się niezwykle interesująco. Obiecała sobie, że absolutnie nic nie zepsuje jej dobrego humoru.
> Przylot <
Księżyc
— Przepiękny — powiedział Fei.
— Tak — odrzekł cicho Yu.
Obaj tajkonauci patrzyli przez małe okrągłe okienko na ogromną szarą kulę, która była jakby na wyciągnięcie ręki. Księżyc wypełniał całą przestrzeń iluminatora i mężczyźni gołym okiem dostrzegali nawet mniejsze kratery i wzniesienia, i różne ślady pozostawione przez człowieka.
— To nie to samo, co na symulatorze — skomentował Fei.
Jasne. A dlaczego miałoby być? Jesteśmy tak daleko od domu. Nie można przejść do kapsuły ratowniczej i tak po prostu wrócić — pomyślał Yu i machinalnie dodał: — Co prawda, to prawda.
Tu nie było drugiej szansy.
Owszem, kapsuła wciąż tkwiła na swoim miejscu i była całkowicie sprawna, nie miała jednak wyposażenia do trzydniowego lotu, a najbliższa rakieta zdolna ich zabrać do domu znajdowała się w częściach setki tysięcy kilometrów od nich.
Na orbicie ich ojczystej planety wszystko było prostsze i tam ryzykowali wiele, ale równocześnie mieli pewność, że haniebna ucieczka ze stacji przy odrobinie szczęścia może zakończyć się lądowaniem w przyjaznym środowisku z normalną grawitacją i nieograniczoną ilością tlenu.
Tutaj było gorzej. Ich życie mogło się skończyć bez ostrzeżenia w każdym momencie. Doskonale znana stacja nagle stała się tak nieznana, a każdy krok tak niebezpieczny, że musiał być kilka razy przemyślany.
Czy wychodząc na zewnątrz nie wypuszczamy za dużo powietrza? Czy uszczelki w pompach zostały dokładnie sprawdzone? Czy filtry nie były za wcześnie ani za późno wymienione?
Takich pytań pojawiało się bardzo wiele i były całkowicie uzasadnione. Od lodowatej przestrzeni oddzielała ich tylko cienka blacha, zaś kruche życie zawdzięczali poprawnemu działaniu dziesiątek tysięcy układów.
Fei niespodziewanie zaczął się bać jak nigdy przedtem w swoim życiu, ale próbował nie dać tego po sobie poznać, i dodał z zapałem:
— Warto było podjąć to ryzyko.
— Tak. Wypijmy za to.
Obaj jak na komendę sięgnęli do kieszeni, wzięli do rąk plastikowe tubki z wodą, stuknęli się nimi i po otwarciu korków zaczęli powoli sączyć życiodajny płyn. Nie mieli na pokładzie alkoholu, ale to im zupełnie nie przeszkadzało, gdyż w ich sytuacji woda była cenniejsza i smakowała bardziej niż najlepszy burbon czy sake.
— Oni są tak daleko — powiedział starszy z nich po dłuższej chwili i niby przypadkowym wyłączeniu systemu śledzenia.
Nie uszło to uwadze młodszego koledzy, ale tego nie skomentował, mówiąc tylko:
— Tak.
Obaj byli przyzwyczajeni do obserwacji przez bezlitosne oczy kamer i zespoły innych czujników. Nie znosili tego, ale też do perfekcji opanowali ich chwilowe blokowanie. Nikt nie robił z tego powodu wielkiego problemu, bo zdarzało się, że mikrofony szwankowały same z siebie, a że nie były elementem niezbędnym do przeżycia, ich wymianę zawsze odkładano na później.
Obecnie mieli chwilę dla siebie, zanim centrum na Ziemi odezwie się w tej sprawie. Oddali się rozmyślaniom.
— Kiedyś pływałem o północy przy świetle księżyca, ale to nie to samo. — Przerwał ciszę Fei.
— Robisz się miękki jak trzcina.
— Nie, szanowny Yu. Myślę tylko o tym, że nasi bliscy są na planecie, która jest małą niebieską kropką w kosmosie. Co my tu właściwie robimy?
— Żeby ich obronić? Żeby sprawdzić, czy coś nam grozi?
— Wierzysz w to? Ale tak naprawdę?
— Oczywiście towarzyszu.
— Dobrze towarzyszu, a teraz włączmy system.
— Rozkaz.
— Jak stoimy z zapasami?
— Tlen na dwa miesiące, woda i żywność na półtora, paliwo na pięć przelotów sondy i trzy lądowania.
— Łączność?
— Radio i laser działają, wszystko w normie.
— Gdzie jest Aitken?
— Tam. 52°13′N 21°00′E.
— To wiem, ale gdzie jest to tam? — Fei wskazał na okno.
— W lewej górnej ćwiartce. — Odpowiedz młodszego kolegi była udzielona natychmiast, z obowiązkowym skinięciem głowy wyrażającym szacunek i służalczość.
— Doskonale. Zrobimy trzy obroty wokół Księżyca. Za każdym razem będziemy fotografować powierzchnię.
— Rozkaz.
— A teraz trzeba posprzątać. I… — Tu dowódca misji wymownie wskazał wzrokiem panel instrumentów i włącznik mikrofonów.
Nie trzeba było dalszych słów co do porządków. W podróży oszczędzano każdą kroplę paliwa pilnując, żeby nie zaszła potrzeba korekty kursu z tak błahego powodu jak wyrzut śmieci z pokładu. Była to bardziej niż przesadna ostrożność, ale zgodnie z tym planem wszystkie nieczystości zostały spakowane w szczelne worki, które składowano na pokładzie i które miały zostać wyrzucone na orbicie w trakcie pierwszego spaceru kosmicznego.
Do tej roli wyznaczono młodszego Yu, który zaczął otwierać różne schowki i wrzucać zgromadzone pamiątki do wielkiego plastikowego worka.
Trwało to dziesięć minut, potem tajkonauta przeszedł do laboratorium Wentian i zaczął zakładać pierwszą warstwę odzieży, która zawierała setki metrów mikroskopijnych rurek z płynem chłodzącym. Mężczyzna był bardzo skupiony z uwagi na niewielki zapas części zamiennych do zewnętrznych kombinezonów. Czynność ta nie wymagała pomocy i była prosta, ale musiała być zrobiona powoli i starannie, inaczej rurki mogłyby ulec uszkodzeniu i nie spełniałyby swojej roli.
Po odzieży nadszedł czas na włożenie sztywnych spodni i sztywnej górnej skorupy, która była przypięta do ściany modułu. To ostatnie było najprostsze i wystarczyło stanąć pod skorupą, unieść ręce do góry, włożyć je w rękawy, a potem powoli odbić się od podłogi modułu i wpłynąć do środka.
Kolejnym krokiem było odczepienie skorupy ze ściany przez wciśnięcie odpowiednich przycisków w rękawicach, następnie założenie hełmu, sprawdzenie szczelności i przypięcie się do ściany śluzy, a na końcu aktywacja procesu usuwania powietrza.
Śluza została zbudowana tak, żeby marnować jak najmniej powietrza, które było wypierane przez specjalne nadmuchiwane balony, dostosowujące się do kształtu kombinezonu i plecaka. Zarówno Yu jak i Fei nie mieli lęku przed zamknięciem w małej przestrzeni, wiedzieli jednak, że sama procedura budziła różne reakcje i wielu ich kolegów musiało przejść specjalistyczne psychologiczne szkolenia, żeby móc ją wykonać. Było to o tyle dziwne, że ci sami ludzie najczęściej nie mieli obaw przed samym noszeniem skafandra, ale niektórzy naukowcy tłumaczyli to podobieństwem do mumifikacji czy deprawacji sensorycznej.
W tym spacerze chodziło nie tylko o wyrzucenie odpadków, ale również o ponowną inspekcję całej konstrukcji. Podobnie jak na orbicie ziemi tajkonauta po wyjściu ze śluzy miał przypiąć się linką do listwy przy niej i poruszać po powierzchni, podciągając się ręcznie. To zajęło godzinę, a inspekcja nie wykazała na szczęście większych uszkodzeń.
To było tylko jedno z wielu zajęć tego dnia, którym oddawali się lewitując i przeciskając w ciasnej przestrzeni stacji.
— Kontrola, przesyłamy zdjęcia księżyca. Wszystkie urządzenia sprawne. Prosimy zgodę na plan beta. — Wysłali w końcu komunikat głosowy z załączonym raportem.
Odpowiedź nadeszła w niespodziewanej formie i w pewnym momencie na ekranie monitorów znienacka pojawił się obraz, a oni zobaczyli twarz, którą znali z tak wielu bilbordów i reklam.
— Panie prezydencie — powiedzieli równocześnie, podpływając do pulpitu i nie kryjąc zaskoczenia.
— Panowie, gratuluję w imieniu partii i zatwierdzam plan beta.
— Rozkaz. — Obaj zasalutowali.
— Powodzenia. — Prezydent przekazał mikrofon kierownikowi misji, który dodał:
— Macie osiem godzin na sen. Systemy mają monitorować okolicę. Jeżeli nic się nie stanie, to zrobicie rekonesans. Wykonać.
— Rozkaz.
Połączenie zostało przerwane.
— Zostaliśmy zaszczyceni — powiedział Yu.
— Tak, czy wszystkie czynności serwisowe są zrobione?
— Tak. Brak przecieków, jest moc w reaktorze, nie ma przecieków, radar zbliżeniowy działa, łączność alarmowa aktywna, nie jesteśmy też na kursie kolizyjnym.
— Dobrze, czas spać. Obejmę pierwszą wachtę i obudzę ciebie za cztery godziny — zadecydował Fei.
— Nie będę mógł zasnąć.
— Musisz. Weź tylko laptop.
Yu skinął głową, potem wziął ze schowka nowoczesną maszynę, podłączył do niej zabezpieczony przed wylaniem akumulator, i włączył. Powoli przepłynął tunelem do modułu mieszkalnego, na ścianach którego czekały materiałowe łóżka, a właściwie bardziej zasuwane z boku śpiwory. Obok nich znajdowały się gniazda i uchwyty. Podłączył tam laptopa kablem, poczekał aż na ekranie pojawią się wszystkie informacje statusowe, i dopiero wtedy bez zdejmowania ubrania wsunął się do swojego śpiwora i zamknął oczy.
Tak jak przewidział, ciężko było mu zasnąć. Słyszał szum silników klimatyzacji, delikatne trzaski pracującego poszycia stacji, kurczącego się i rozszerzającego w palących promieniach słońca, irytujące bulgotanie przelewającej się wody w zbiornikach, a nawet odległe słowa starszego kolegi, który wciąż komunikował się z centrum misji i składał różnego rodzaju raporty.
Leżąc w śpiworze kilka razy zamykał oczy, ale wciąż wszystko go rozpraszało. Wiedział, że mogły dzielić ich godziny od największego odkrycia w dziejach ludzkości. Przepełniała go duma. Obawiał się o to, co go czeka, ale czuł, że niezależnie od wyniku misji już znalazł się na kartach historii.
Jak inaczej wygląda to w książkach. I jak niezbadana jest mądrość partii.
Odczyty, które im wcześniej przedstawiono, były rzeczywiście dziwne. Na Księżycu mogli znaleźć wszystko, od tajnego pojazdu Rosjan, reliktu z zimnej wojny z przeciekającym reaktorem, poprzez supernowoczesny eksperymentalny pojazd Amerykanów, po niezrozumiały artefakt obcej cywilizacji. Jeszcze kilka dni temu nie mógł zrozumieć tego, że dla kilku odczytów jednej sondy przesunięto całą stację i dwóch doświadczonych mężczyzn, teraz jednak czuł niezwykle podniecenie, bo wiedział, że misja i tak osiągnęła niemożliwe i Chiny stały się pierwszym mocarstwem, które wykorzystało swoją szansę na założenie bazy na Księżycu.
Najgorsze było jednak chyba to, że pewnych rzeczy nie dało się przyspieszyć.
Nie jest tak prosto, jak w książkach.
Był wykształcony i przeczytał setki publikacji ze wschodu i zachodu, a tam wszystko działo się na pstryknięcie palca. Budowa kolejnych pojazdów kosmicznych w „Odyssey One” zajmowała po kilka stron, podobnie walka z dławiącą nas cywilizacją w „Ciemnym Lesie”, wynalezienie pompy w „Równych Bogom”, uruchomienie źródła mocy w „Torusach” czy podróże w najbardziej kapitalistycznym „Star Trek”. Przypomniały mu się nawet słowa wielkiego pisarza, który był niezwykle mądrym wizjonerem, ale na obecne standardy jakże naiwnym człowiekiem:
„Niezwyciężony”, krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru”
Czy my kiedyś będziemy umieli zbudować coś równie wielkiego? Skąd wziąć na to materiały czy energię? — Leniwie rozważał problem z inżynierskiego punktu widzenia. Jakie będą jej straty przy przesyłaniu laserem?
Chiny miały potencjał, który znacznie wzrósł po zakupie wysokowydajnych procesorów Dhyana. Dzięki nim dokonano ogromnego skoku w projektach wewnętrznych i przejęto kapitalistyczne kontrakty na obliczenia, którym nie mogły podołać zachodnie centra z układami Intela.
Yu wiedział, że z pomocą komputerów eksperymentowano z plazmą i prowadzono próby z windami kosmicznymi i żaglami słonecznymi. Jako inżynier dostrzegał również, że w książkach wystarczyło napisać „naukowcy dokonali przełomu” albo „rząd sfinansował badania”, a w rzeczywistości trzeba było tysięcy pozwoleń, wielu błędów, setek godzin poświęconych na przekonywanie partyjnego betonu i uczenie biedaków, których rodzice stali u pługa i nie odróżniali całki od różniczki.
Nikt nam nie pomoże. Jest nas tylko dwóch. Wystarczy drobny wirus czy mały meteor, i już po nas. Dobrze, że nie mamy komputera zdolnego do buntu — pomyślał mimowolnie, ale po chwili zaczął sobie wypominać, że traci wiarę.
Przypomniał sobie ukochaną Ling Yan i czwórkę dzieci, którym nie mógł powiedzieć, że może nie wrócić. Bolało go serce, gdy się rozstawali. Najstarszy syn miał zaledwie siedem lat i mógł dowiedzieć się tylko, że jego tata jest bohaterem, a partia dała im najlepsze warunki na świecie.
Chłopak wysoko zajdzie — myślał o synu, wiedząc, że ten dużo będzie zawdzięczał ojcu.
Yu sam urodził się w Pekinie, dobrze się uczył, szybko awansował i został zauważony poprzez doskonałą punktację w systemie Sesam Credit. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie — słodka brzoskwinka żony, małżeństwo i lata ciężkich treningów uwieńczone udziałem w najważniejszej misji chińskiego programu kosmicznego. Jego sukces stał się doskonałym wstępem do sukcesu dzieci, które od początku zostały otoczone troskliwą opieką najlepszych nauczycieli w kraju.
Jeżeli można osiągnąć wszystko, to chyba już wszystko osiągnąłem. — Doszedł do wniosku, zasypiając.
***
Unosił się w tunelu i obracał przed sobą dłoń, piękne i wspaniałe połączenie kości, ścięgien i chrząstek, krwi, limfy, wody i ciała, atomów i różnych innych pierwiastków. Widział każdą komórkę swojego ciała, i było to i piękne, i przerażające zarazem.
Daleko przed nim powoli otwierała się szczelina, przez którą prześwitywały promienie oślepiającego jasnego światła.
— Drzwi otwarte. Łóżka pościelone. Witajcie w domu. — Głos był władczy, ale przywoływał na myśl sympatyczną młodą kobietę, która kiedyś mieszkała w jego sąsiedztwie.
Poruszał się w stronę światła. Czuł się i spokojnie, i dobrze. I wtedy znalazł się w wielkiej sali, i nie wiadomo jak, ale nagle klęczał. Podniósł głowę i zobaczył tron, a na nim starszego pana o długich siwych włosach i siwej brodzie.
— Powstań. — Starzec wyciągnął do niego dłoń. — Yu! Yu!
***
— Yu! Yu! — Poczuł lekki ból w prawym ramieniu.
Otworzył oczy i zobaczył, że nie ma czego się obawiać i znajduje się w przyjaznym środowisku stacji Tiangong 2, a dokładniej mówiąc jest przypięty do łóżka na ścianie modułu Tianhe, który został uwięziony w polu grawitacyjnym martwej od wieków skały.
— Co się stało? — zapytał, chociaż widział badawczy wzrok Fei, czuł na czole kropelki potu i znał odpowiedź.
— Krzyczałeś coś przez sen.
— Ile? Ile czasu spałem? — zapytał patrząc badawczo, czy kolega zdradzi się z tym, czy złożył raport.
— Cztery godziny i ani minuty dłużej. Teraz moja kolej. — Fei delikatnie się uśmiechnął. Mogło to oczywiście oznaczać, że wykorzystał okazję, ale pracującemu z nim od miesięcy mężczyźnie wskazało, że zachował się jak prawdziwy profesjonalista, który wie, że tylko razem mają szansę przeżyć.
Yu otarł twarz i wydostał się z łóżka:
— Co jest do zrobienia?
— Same standardowe rzeczy. Mieszanie zbiorników, kontrola środowiska, obserwacja obszaru.
Yu nic nie odpowiedział, tylko doprowadził się do porządku — umył twarz, ubrał, napił wody — i potem usiadł w swoim fotelu w module napędowym, i przypiął się pasami.
Obserwował przyrządy na ścianie przed sobą, patrzył na obraz z kamer i przez okienka po lewej i prawej. Kontrolki wszystkich systemów błyszczały zielenią, a on znajdował się kilkadziesiąt centymetrów od wielkiego zbiornika paliwa, który okrążał Księżyc w ciągu sześćdziesięciu minut. W pewnym momencie był właśnie po stronie, z której widać było Ziemię. Chwycił joystick i przybliżył obraz.
Mała niebieska kropka. Jaka ona krucha — dumał przez chwilę, potem skierował obiektyw na księżyc i wyszukał miejsce lądowania Apollo 11, w którym wciąż tkwiła podstawa modułu lądownika.
Kapitaliści niedaleko zaszli. — Był rozbawiony. Gdyby nie partia, nie byłoby rozwoju.
Wiedział, że ich lądownik niewiele się różnił od Orła z sześćdziesiątego dziewiątego, ale równocześnie został zbudowany od postaw w państwie środka, które stworzyło program kosmiczny dosłownie w kilka lat i nieustannie parło do przodu, wyprzedzając wszystkie inne narody.
Kiedyś miał zajęcia z szeroko–pojętej kultury światowej. Pamiętał, jak przedstawiono tam coś, co nazywano „Wojną gwiazd”. Zobaczył tam imperium, republikę i rebelię, a największe wrażenie zrobiło na nim, jak rebelianci bez problemu obsługiwali systemy przeciwników, które w gruncie rzeczy okazały się takie same.
Był wdzięczny i dumny, że partia mu zaufała i dopuściła do tych zajęć. Nauczył się wtedy, że tak naprawdę większość rzeczy jest do bólu identyczna i obce napisy na przyciskach czy ekranach to jedynie drobiazg, drobny problem, z którym każdy szanujący się fachowiec bez problemu sobie poradzi. Niesamowicie go to zmotywowało i spowodowało, że od tamtego momentu zaczął się jeszcze mocniej uczyć i starać, co bardzo przydało mu się w późniejszych latach.
Jaki ja byłem wtedy młody i głupi.
Odwrócił obiektywy kamer i w zamyśleniu zaczął oglądać szczątki lądowników i sond, ślady stop ludzi i pamiątki kolejnych uderzeń instrumentów badawczych o powierzchnię.
Niedługo tam stanę i zatknę flagę Chińskiej Republiki Ludowej. — Wierzył w to niezwykle mocno.
— O czym myślałeś? — Nagle usłyszał za sobą głos swojego kolegi.
— Jak tam jest — odpowiedział machinalnie i dodał: — Cztery godziny już minęły?
— Tak, zaczynamy całą operację. Przypnę się tylko. — Fei usiadł obok i zapiął pasy w fotelu. — Przejmuję dowodzenie. Wysyłamy sondę. Procedura startowa. Ja odpalam.
— Wysyłamy sondę. Procedura startowa. Ty odpalasz.
Fei przysunął do siebie wysięgnik z klawiaturą, wpisał serię komend i z ekscytacją i skupieniem obserwował, jak ekran przed nim pokazuje stan uruchamiania kolejnych elementów systemu i tankowania. Po pięciu minutach komputer informował o sukcesie, a tajkonauta ostatecznie potwierdził chęć odpalenia. Naciśnięcie guzika startu spowodowało, że mechaniczne ramię zaczęło odsunąć od kadłuba pająkowaty kształt. Sonda była mniej więcej wielkości czterech zgrzewek z sześcioma butelkami po półtora litra każda, miała paliwa na dwie godziny lotu i zestaw różnych czujników. To był ich mniej wyspecjalizowany model, ale zgodnie z procedurą misji to on startował jako pierwszy na wypadek, gdyby został zniszczony.
— Ponowna diagnostyka. Przejmujesz.
Yu bez słowa uaktywnił swoją konsolę, uruchomił pełny program diagnostyczny, który sprawdzał nawet działanie silników, i po około piętnastu minutach potwierdził:
— Wszystko sprawne.
— Jedna trzecia ciągu na pięć sekund. Odpalam.
Sonda zaczęła zbliżać się do miejsca lądowania na powierzchni. Na ekranach widać było zarówno telemetrię, jak i obraz z kamer w paśmie widzialnym i podczerwieni.
— Pole magnetyczne jak poprzednio. — Yu przełączył widok. — Odległość trzydzieści kilometrów, dwadzieścia, dziesięć.
— Zatrzymać.
— Tak jest.
Impuls silnikami manewrowymi spowodował, że sonda zawisła nad powierzchnią.
— Pole się nie zmienia.
— Podczerwień?
— Brak aktywności.
— Fale radiowe?
— Nic.
— Jedna czwarta impulsu, podejdźmy na siedem kilometrów i znowu się zatrzymajmy.
— Jedna czwarta, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, stop… Jest siedem.
— Parametry?
— Brak zmiany pola, brak innej aktywności.
— Pięć kilometrów.
— To samo.
— Kilometr.
— Bez zmian. Lądujemy?
— Nie, ściągamy sondę na statek. Powoli.
— Trzy, dwa, jeden. Odpalam. Ćwierć impulsu.
— Jakieś zmiany?
— Żadnych.
— Trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć, kilometr.
— Silniki stop.
— Stop.
— Ramię.
— Ramię.
— Diagnostyka systemów.
— Wszystko w porządku. — Yu zameldował i pomyślał Jeszcze nam brakowało, żeby księżyc ostrzelał nas z zaskoczenia.
***
„Chińska Narodowa Agencja Kosmiczna informuje o udanym założeniu stałej bazy na orbicie Księżyca. Zhang Fei i Guan Yu dołączyli do Louisa Armstronga i załóg statków Apollo, wykonując mały krok dla człowieka, a tak wielki dla całej ludzkości” — Notatkę tej treści wraz z kilkoma zdjęciami księżyca rozesłano do wszystkich liczących się dzienników na świecie.
„Indie gratulują sukcesu chińskim kolegom, równocześnie informując, że celem indyjskiego programu kosmicznego jest ponowne wysłanie kosmonautów na orbitę za siedem lat” — Oficjalna wiadomość została złożona w Pekinie z rąk ambasadora kraju, który wolałby zapomnieć o niedawno zmarłych bohaterach narodowych. Biedacy zginęli w źle przygotowanym locie rakiety, którą niezbyt niedokładnie skopiowano z dawnego projektu Google, gdy u jego sterów stał Sundar Pichai.
— To niedopuszczalne! Zapędy Chin są zagrożeniem dla całej ludzkości — grzmiał trzeci nieślubny syn Donalda Trumpa. — Trzeba położyć temu odpór.
— Really? And where is Moooonnn? Bon ton! — piszczały gwiazdki MTV. — Supperrr! Coooll!
— Ummmc, ummmc, moon, Beeeeiii, Feeeeiii, czajna braderz aaarr OK, giiifff me fei, ju es ej… — rapowali czarni bracia, a słowo fei weszło do słownika jako coś dobrego i młodzieżowego.
Komentarzy było oczywiście o wiele więcej, w dużej mierze wskazywały one jednak, jak bardzo sukces Chin stał się policzkiem dla dawnych potęg, które utraciły ostatnie pozory swojej przewagi. Wyczyn Chińczyków równał się właściwie samobójstwu. Dwóch tajkonautów krążyło wokół srebrnego globu i nie miało właściwie możliwości ratunku, gdyby stacja zaczęła szwankować. Posiadali oni co prawda szalupę ratunkową, ale bez możliwości powrotu. Musieli racjonować jedzenie i wodę, a chińska agencja kosmiczna potwierdziła, że statki towarowe będą im dostarczały niezbędnych rzeczy raz na dwa miesiące.
Bolało to zwłaszcza upokorzonych Amerykanów, którzy znowu zaczęli informować o przygotowywaniu pierwszej misji na Marsa. Świat znowu usłyszał o programie Artemis, stacji Gateway z modułami HALO i PPE i nowej wersji statków Cygnus, jedyną różnicą było odsunięcie od całości firmy Northrop Grumman.
„Chińczycy dewastują planetę w imię podboju gołej skały” — pisał nowy New York Times równocześnie informując, że energia jednego lotu wystarczyłaby do wykarmienia pięciuset tysięcy ludzi przez miesiąc.
„Nie mają miejsca u siebie, świat dla nich za mało, to uciekają” — śmiały się różne satyryczne pisma.
Drwiny trwały dokładnie dwa miesiące.
Kolejna rakieta wyniosła na orbitę statek Shenzhou zamiast Tienzhu, ten skierował się w stronę księżyca i dołączył z boku do Tiangong 2, gdzie stał się kolejnym modułem mieszkalnym.
Nie był to jednak koniec zaskoczeń.
Okazało się, że Chińczycy wykorzystali rozwiązania z misji Apollo i stacja była połączona z modułem do lądowania na Księżycu. Komunikaty chińskiej agencji kosmicznej tym razem pozostały mniej lakoniczne. Przedstawiono w nich dokładnie całą konstrukcję, lądowniki i wizję programu, którego celem było przetestowanie sprzętu niezbędnego do założenia stałej bazy i zbudowania statku do lotu na Marsa.
Rozmach przedsięwzięcia zaskoczył dosłownie wszystkich.
>> Praca z biura <<
Warszawa
„Na potęgę posępnego czerepu… Bum bum bum bum ruchają się bez gum biegają po chałupie… i klepią się po dupie”
Na ściennych ekranach reklamowych wokół siebie widziałem He–Mana. Całość animacji zrobiona była w stylu lat osiemdziesiątych, miała celowe artefakty i szumy, i idealnie naśladowała klimaty, którymi wszyscy zachwycali się na archaicznych kasetach VHS. Wyglądało na to, że ktoś się włamał do systemu wideo albo zrobił wyjątkowo głupi dowcip.
Może to pracownik, który właśnie odszedł? Albo ktoś załamał się nerwowo?
Tego nie wiedziałem, ale kabaret był nieprzeciętny. Managerowie biegali z przerażeniem w oczach, podczas gdy ludzie nie kryli ironicznych uśmieszków.
Siedziałem właśnie w biurze w Warszawie, a disco polo słychać było dosłownie wszędzie. Znajdowałem się w szklanym domu, miałem na sobie znienawidzony garnitur i patrzyłem na lewo i prawo, mając pod sobą szklaną podłogę. Gdy otwierano ten budynek, to właśnie ta podłoga stała się źródłem niekończących się sporów, gdyż pozwalała na patrzenie z dołu do góry i z góry do dołu.
Czy ludzie powinni być oglądani z tych stron? Czy powinni mieć świadomość, że ktoś ciągle patrzy na to, co robią?
Niektórzy rozpatrywali to filozoficznie, inni patrzyli pod kątem wycieku informacji, a kolejni mieli głęboko w czterech literach. Każda strona miała swoje oczywiste racje, ostatecznie jednak ustalono, że normalne podłogi będą tylko w toaletach.
Przyzwyczajenie do wszechobecnych kamer powodowało, że temat szybko spowszedniał. Ktoś zrobił nawet statystyki i wielu zaskoczył wynik, że najwięcej obiekcji miały dystyngowane paniusie, które nagle musiały zacząć nosić porządne majtki i ukrywać co bardziej odważne zabawki erotyczne.
Sam nie lubiłem takich biur, bo nie można było siedzieć w nich z koleżanką kolano w kolano i słuchać muzyki z jednego zestawu słuchawek. Niewątpliwy minus.
Żeromski miałby używanie opisując to wszystko. Szklane, nowoczesne budynki, wykorzystujące wszystkie zdobycze najnowszej techniki nie potrzebowały klasycznej klimatyzacji i często miały własną elektrownię i pełen recycling wody.
Samowystarczalność i wygoda w bryle prostokąta. Nawiązanie do kloców stawianych na polskich wsiach. Piękno i funkcjonalność, i na dodatek kicz w jednym.
Takie klocki powstawały masowo w Warszawie i okolicach. W większości pracowali tam fachowcy od IT, w wielu uprawiano warzywa i owoce, a kolejne bez szklanych podłóg były mieszkaniami. Sprawdzało się to znacznie lepiej niż Mega City One, a ja byłem dumny, że wymyślono to właśnie w Polsce.
Moi rodzice patrzyli z przerażeniem na upadek World Trade Center. Na pewno nie myśleli, że ich syn będzie w czymś takim mieszkał.
Najlepsze w tym wszystkim było jednak jedzenie. Każdy posiłek w systemie bufetów kosztował jedyne trzy złote warszawskie, ale był urozmaicony i całkiem zdrowy.
Nie miałem ze swojej wieży daleko do domu, bo tylko dwadzieścia minut kolejką średnicową. Wygodne rozwiązanie, a na pewno lepsze niż przestarzałe metro. Wielka tuba została poprowadzona na poziomie drugim między kolejnymi wieżami i działała praktycznie tak samo jak przereklamowany Hyperloop. Nie było w niej zbyt dużo powietrza, więc wagoniki mogły poruszać się bardzo szybko. Było cicho i ekologicznie, nikt nie martwił się również o korki.
Ile razy w weekend odwiedzałem Stare Miasto i Śródmieście, to nie mogłem się nadziwić, jak też ludzie w dawnych mogli korzystać z tak nieoptymalnych rozwiązań. Kamienice. Też mi coś. Małe, ciasne, śmierdzące, umieszczone przy uliczkach, gdzie wylewano całe gówno świata. Albo te całe wielkie arterie komunikacyjne w Śródmieściu, gdzie dzień w dzień stało morze smrodliwych aut, ciężarówek i autobusów, które bezsensownie emitowały masę energii w powietrze.
Nieraz się cieszyłem, że Warszawa pozostała łącznikiem między Azją i korporacjami na zachodzie. Znaleźliśmy swoją niszę. Księgowość. Programowanie. Security. Testowanie. Ciekawe, że udało się to nawet w epoce po globalizacji. Jedna wieża zazwyczaj pracowała dla jednego dużego korpo, którego nie było stać na własnych ludzi, i nikt nie robił z tego wielkiego halo. Po epidemiach byliśmy wyspecjalizowani jak cholera, i inne korporacje biły się o naszych informatyków, z kolei nasi managerowie wręcz wychodzili z siebie, żeby przestrzegać ustaleń berlińskich z trzydziestego i niewielkiej ilości transferów.
W tym roku padło właśnie na mnie. Entliczek, pentliczek, bęc. Małpa chciała, to dostała. Strzelczyk znów pokazał, że jest dzieckiem szczęścia.
Tutaj takie wieści rozchodziły się dosyć szybko. Moi koledzy już zaczęli bezwzględną wojnę o projekty po mnie. Widziałem to chociażby rano, gdy kilka osób próbowało mi się podlizać. Wyścig szczurów, który mnie już nie interesował. Celowały w nim zwłaszcza panny, które kiedyś mnie nie zauważały, a teraz wychodziły z siebie, żeby zwrócić moją uwagę.
Mój humor najbardziej jednak poprawił manager, który wezwał mnie na dywanik i śmiertelnie poważnym tonem wygłosił umoralniającą mowę tronową:
— Masz problem z autorytetami. Uważasz, że jesteś wyjątkowy, że w jakiś sposób zasady nie dotyczą ciebie. Oczywiście jesteś w błędzie. Ta firma jest jedną z najlepszych firm programistycznych na świecie, ponieważ każdy pracownik rozumie, że jest częścią całości. Tak więc, jeśli pracownik ma problem, firma ma problem. Nadszedł czas, aby dokonać wyboru. Albo zdecydujesz się być przy biurku na czas od tego dnia, albo zdecydujesz się znaleźć samodzielnie inną pracę. Czy wyraziłem się jasno?
— Tak, perfekcyjnie jasno — odpowiedziałem, bo z leśnym dziadkiem nie było sensu się spierać.
Czułem, że czekają mnie trzy ciekawe miesiące, tymczasem szyfrowane połączenia sieciowe na piętrze szlag trafił, i dlatego wyciągnąłem telefon i zacząłem przeglądać apki.
Ładne kolorki. — Kliknąłem bez zastanowienia na „Pięć”.
Dobre opinie. — Znów „Pięć”.
Nieaktualne dane. Popatrzmy. Koleś najwyraźniej nie ma czasu na aktualizacje i pewnie dlatego pisze, że zrobi to za tydzień. Kiepska wymówka. Niech się nie opierdala. Co z tego, że się stara i przeprasza. — Nie miałem oporów przez postawieniem pały.
Znudziło mi się to i przeszedłem na JoeMonsteraMax, gdzie poczytałem masę śmiesznych obrazków… i artykuł, jak znani ludzie są wcieleniami dusz sprzed wieków.
Idiotami są ci, którzy wierzą w coś takiego — pomyślałem patrząc na Nikolasa Cage i przeszedłem do newsów.
„Katedra będzie miała szklane wstawki”.
Mowa była oczywiście o pożarze sprzed wielu lat, przed którym przestrzegano już trzy lata wcześniej. Przy okazji rozważań o Notre Dam wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co to właściwie znaczy stworzyć dobre dzieło.
Jeśli autor napisze książkę, to która wersja jest tą właściwą? Czy ta przed poprawkami korektora? Konkretne wydanie? A inne wydania stają się już nowym dziełem? A czy dodanie komentarza od jakiegoś redaktora to już zmienia wszystko?
Od zawsze uważałem, że ludzie na ogół nielogicznie traktują wiele rzeczy. Dla mnie było dziwne, jak kucharze są nagradzani za coś, co po chwili ulega zniszczeniu. Dziwniejsze było jeszcze to, że w restauracjach oczekuje się pełnej powtarzalności przepisu, a to przecież oznaka ordynarnego rzemieślnika, a nie artysty, którego każde dzieło powinno być inne i niepowtarzalne. Śmiać mi się bardzo chciało z tego, że mężowie chwalą żony za obiad, a żony się cieszą. Podobny ubaw miałem z baristów, którzy robią zawody i oceniają wygląd kaw o absurdalnie krótkim żywocie.
Ale nie tylko to. Ludzie cieszą się, gdy w muzeum zobaczą samochód czy samolot. Nikt nie chce nawet myśleć, że większość z nich wykastrowana jest z silnika albo przykryta grubą warstwą szpachli. Wszyscy zapominają, że każdy z tych pojazdów w trakcie eksploatacji miał wielokrotnie zmieniane części i kolejne egzemplarze dzięki temu są unikalne i niepowtarzalne i nie mogą równać się z innymi.
Tak samo z kościołami. Wielokrotnie odnawiane i przerabiane przez lata traciły oryginalne elementy, ale od zawsze traktowano je tak, jakby od wieków były zamrożone w czasie.
Czy to nie dziwne?
>>> Praca, praca i po pracy <<<
Wiedeń
Izolda jak zawsze wstała o szóstej rano, potem szybko przygotowała ulubioną poranną kawę i równie szybko ją wypiła, zamknęła balkon swojego kameralnego studio i pięknym zielonym parkiem przemaszerowała do ulubionego bistro.
— Guten Morgen, poproszę cafe americano z podwójną śmietaną.
— Poproszę kubek — odpowiedziała pani z obsługi.
Izolda zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu ulubionego naczynia z pandą, po chwili jednak doszła do wniosku, że nie wzięła go z domu. Zrobiła się smutna. Nie mogła poprosić o kawę na wynos w papierowym kubku, bo te zlikwidowano, więc spuściła głowę i powiedziała przepraszającym tonem:
— Przepraszam, nie wzięłam, muszę zrezygnować.
Nie chciała kupować kolejnej filiżanki za absurdalne pieniądze, ale kobieta na szczęście nie próbowała jej wcisnąć i zapytała tylko:
— To może wypije pani na miejscu?
— Nie mam czasu. Pracuję z dziećmi i muszę być na czas. Przepraszam.
— Miłego dnia.
— Miłego dnia.
Zła na siebie udała się do pracy. Była tam przed ósmą. Rozebrała się, otworzyła drzwi do przedszkola i z uśmiechem czekała na rodziców, przyprowadzających swoje pociechy, które od razu instruowała:
— Johan, wyrzuciłeś czapkę.
— Ekatherina, poczekaj.
— Jasmina, przyniosłaś dzisiaj misia?
— Mohammed, jak się dzisiaj czujesz?
To było piękne. Kochała to robić, a maluchy kochały ją.
— Izolda przyjdź do mnie, jak skończysz. — To powiedziała pani dyrektor, wchodząc w pewnym momencie do swojego gabinetu obok.
Dziewczyna nie odpowiedziała, choć zanotowała polecenie w głowie. Zajmowała się dziećmi, a dziesięć minut później przekazała opiekę swojej pomocy i zapukała do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść. — Usłyszała.
Weszła zamykając dokładnie za sobą drzwi. Dyrektor siedziała za biurkiem i rozmawiała przez komórkę, i patrząc na nią pokazała, żeby usiadła na fotelu i poczekała.
— Tak, Tak, Tak, Dziękuję. — Rozmowa była krótka i kobieta dosyć szybko odłożyła telefon.
Zapadła cisza.
— Napijesz się czegoś? — To było skierowane do niej.
— Nie, dziękuję bardzo.
— A ja się napiję. — Mówiąc to pani dyrektor wstała, podeszła do szafki, odwróciła stojącą tam szklankę, nalała wódki i wody mineralnej z butelki, i usiadła na drugim fotelu.
No tak, klina trzeba wbijać klinem. Nieźle się zapowiada. — Izolda była pewna, że patrzy na nałogową alkoholiczkę.
— Aaaa, jeszcze dokumenty. — Dyrektorka postawiła szklankę na stoliku między nimi, wstała i wzięła kilka kartek ze swojego biurka, a następnie położyła je na stoliku czystą stroną do góry i znowu usiadła.
— Co myślisz o naszej placówce? — To pytanie było wypowiedziane z widocznym, acz fałszywym, entuzjazmem.
— Dzieci nie sprawiają problemów. Grupa maluchów robi postępy, ze skrzatami też wszystko w porządku.
— Prawda, jest jednak coś, co muszę zrobić. To nic osobistego. Twój kontrakt nie może być przedłużony na kolejny rok. Oto nowa umowa, tym razem na pół etatu. — Mówiąc to dyrektorka opuściła wzrok. — Przeczytaj proszę.
Dziewczyna zaniemówiła. Wmawiała sobie od dawna, że jej tymczasowy kontrakt zostanie zamieniony na stały, a teraz spotkało ją tak wielkie rozczarowanie, że aż odebrało jej mowę. Wzięła drżącą ręką kartki ze stolika i zaczęła czytać tekst.
Pół etatu. Praca w każdy piątek. Nieuwzględniony czas rad nauczycielskich i innych rzeczy.
Coś się w niej zagotowało. Chciała wyjść, ale równocześnie dobre wychowanie nie pozwalało jej pokazać swoich uczuć.
— Zastanów się nad tym na spokojnie. — Dyrektorka dodała tonem kata: — To wszystko.
Izolda wstała niepewnie i wyszła z gabinetu. Poszła do obskurnej toalety mieszczącej dokładnie jedną osobę, tam położyła plik kartek na umywalce, zamknęła się od środka i usiadła na sedesie. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, tym bardziej, że miejsce na pewno było częściowo finansowane przez państwo i miało pieniądze na jej zatrudnienie.
A to suka, znowu potrzebuje kasy na jakieś zbytki — pomyślała, gdyż nie wiedziała, co robić.
Rozpłakała się, i pewnie siedziałaby tak w nieskończoność, ale do rzeczywistości przywołało ją walenie w drzwi.
— Wszystko w porządku? — dopytywała jej dobra koleżanka.
— Tak. — Izolda wstała, wytarła twarz ręcznikiem, wzięła głęboki oddech i wyszła z dokumentami machając ręką, gdy tamta spytała o powód płaczu.
Zajmowała się wszystkimi dziećmi jak każdego innego dnia. Chociaż wszystko w niej płakało, to ubierała je, czesała, pilnowała i pracowała z nimi, jak gdyby nigdy nic. Tak jak zawsze i zupełnie inaczej, gdyż coś w niej pękło.
Emocje wyszły na wierzch dopiero wieczorem. Po przyjściu do domu wypiła bardzo duży kieliszek dobrego czerwonego wina, potem przyszedł drugi i trzeci, w końcu popłakała się i położyła spać. Chciała o wszystkim zapomnieć i odpocząć, tym bardziej, że to był czwartek, a piątek miała wolny.
Zasnęła.
Obudziła się w nocy kilka godzin później.
Była śmiertelnie spokojna, gdy liczyła czas nieuwzględniony w nowym kontrakcie — na osiemdziesiąt godzin dochodziło jeszcze czterdzieści cztery, i co gorsza miała oddawać to całkiem za darmo.
Pani sprzątaczka zarabia tyle, co ja. — Kalkulator pokazał wszystko czarno na białym i nie miała już w ogóle żadnych złudzeń. Czas z tym wreszcie skończyć.
Podjęła decyzję.
Był już piątek. Przygotowała sobie eleganckie ubranie na ten dzień, a rano udała się do urzędu pracy. Na oko zobaczyła sto ludzi w kolejce. Po trzech godzinach przyjęto jedynie pierwszą dwudziestkę, potem na szczęście poszło trochę szybciej. Zdążyła przeczytać zaległą książkę i udało się jej zarejestrować dopiero po długich ośmiu godzinach oczekiwania.
I tak nie załatwiła wszystkiego, bo pomimo potwierdzenia blockchainem z systemu ID 2020 z opaski kazali jej pokazać klasyczny dowód osobisty. Nie miała go przy sobie, więc powiedzieli, że rejestracja będzie ważna, o ile następnego dnia go doniesie. Była wściekła, bo blockchainy stosowano na całym świecie, i pomimo wszystkich wojen służyły rewelacyjnie.
Doradca z Arbeitsmarktservice wyznaczył jej termin spotkania za dwa miesiące i w trakcie rozmowy zasugerował szukanie szkoleń z tego, jak należy aplikować.
Posłuchała jego rady i zaczęła przeglądać oferty firm prywatnych, z których wybrała najlepiej wyglądającą.
Poszła, a tam bieda z nędzą.
Na początku wszyscy się przedstawili. Od razu zakazano im mówić, że są bezrobotni. Byli w przerwie pomiędzy pracą czy też podjęciem obowiązków. Niektórzy trwali w tym stanie pół roku, niektórzy miesiąc, a jedna dziewczyna była jeszcze w szoku po zwolnieniu i rozpłakała się mówiąc, że tego wszystkiego totalnie nie rozumie.
Po przedstawieniu przyszedł pierwszy szok:
— Wasze CV jest tylko po to, żeby być zaproszonym na rozmowę. Sprawdza je albo komputer, albo pani Müller z HR, której radość sprawia odrzucenie jak najwięcej kandydatów, bo ma wtedy jak najmniej pracy. Pani Müller pracuje najczęściej na pół etatu i marzy tylko o tym, żeby wyjść o siedemnastej, napić się wina i dać porządnie się zerżnąć, najlepiej w każdy możliwy sposób. I teraz pytanie za sto punktów: czy pani Müller albo komputer potrafią was ocenić?
Zapadła martwa cisza.
— Nie, nie i jeszcze raz nie. Maszyna i pani Müller mają głęboko w dupie, w przenośni i dosłownie, czy jesteście dobrzy czy nie, i czy macie doświadczenie czy nie. Oni widzą pewne fakty i mają na to sekundy. Macie się sprzedać i zrobić wszystko, żeby przyciągnąć ich uwagę. Dlatego datę urodzenia umieszczajcie na końcu, kopiujcie pod zdjęciem białą czcionką treść ogłoszeń czy zmniejszajcie swoje kompetencje, gdzie to tylko możliwe, żeby oni mogli wychwycić właściwe słowa kluczowe.
— To tak jak z czekoladą w sklepie. Wasz potencjalny pracodawca chce jej, tylko jej i niczego więcej. Jeśli będzie musiał za dużo szukać, to pójdzie dalej. Jeśli nie znajdzie kilku kluczowych słów w waszym dossier, odrzuci was bez cienia wahania. Pamiętajcie: firmy uważają, że jak płacą za BMW lub Fiata, to Ferrari im niepotrzebne, nawet jeśli kosztuje tyle samo.
Większość ludzi jest zwyczajnie głupia. — Izolda pojęła to dopiero w tym momencie. Debilis pospolitis.
— Arbeitsmarktservice wymaga iluś aplikacji na miesiąc. Pomyślcie, ile razy już tak mieliście, że jak na złość nie mogliście nic znaleźć. Normalne, że wtedy wysyła się cokolwiek gdziekolwiek. I dlatego w firmach pojawiają się tysiące CV, a firmy bronią się przed nimi, jak tylko mogą.
— Kolejna sprawa są oferty. Wystawia je jeden dział i to trwa, w tym samym czasie inny dział szuka budżetu i pracowników. Zanim ogłoszenie znajdzie się na stronach, to stanowisko może być już dawno obsadzone. Nie przejmujcie się tym.
— Najważniejsze są znajomości. Gdzie tylko możecie, to dzwońcie. Tylko wtedy pani Müller zmieni zdanie. Ona lubi pogadać, a ma tylko te wasze nieszczęsne CV. Dajcie jej możliwość odbycia rozmowy i wygadania się, wyrzucenia żalów na cały świat.
Po całym dniu takiego szkolenia wszystko jawiło się jej jak koszmar. To naprawdę był szok. Dotąd uważała, że jako obywatel jest częścią jednej wielkiej rodziny, najwyraźniej jednak się myliła.
Następnego dnia nie było lepiej, szkolenie prowadził za to jakiś pan:
— Czy mieliście sytuację, że powiedziano wam wprost, że gdzieś nie pasujecie?
Podniosła się jedna ręka.
— Nie aplikujcie tam więcej. Może szukają tylko starych albo tylko młodych, może wolą kobiety. I nieważne, co na to przepisy. Jest unia i inne instytucje, ale przez dwadzieścia lat nie spotkałem się, żeby ktoś zyskał coś w sporze z firmą. Firmy mogą wszystko, co najwyżej wypłacą jakieś niewielkie odszkodowanie, które potraktują jako normalny koszt prowadzenia biznesu.
— W CV ma być stała czcionka i spójność. Macie pisać tak samo nawet myślniki, i na Boga, zawsze podawajcie adres, datę urodzenia czy stan cywilny. To zaszłość kulturowa, a ten kraj w wielu miejscach trzyma się tradycji.
— Wiecie, jak zaczyna się typowa rozmowa? Ludzie się przedstawiają. A dlaczego? Bo jeżeli coś jest nie tak, to wiadomo na kogo zrzucić winę.
— Wiecie, gdzie firmy was mają? Mają wielu chętnych i mogą przebierać w kandydatach.
— Pamiętajcie, że ważne jest mieć ciągłość zatrudnienia, a posiadanie dwóch posad to coś, dzięki czemu wielu pracodawców was z pewnością odrzuci. Oni nie lubią spadochroniarzy. W tym kraju często pracuje się lata na jednym miejscu.
To było dla niej podwójnie przykre, bo już teraz widziała sporo sprzeczności. Jej matka i ojciec nie byli wprawdzie z Austrii, ale ona się uważała za przedstawicielkę tego kraju. Jak się zastanowić, to facet miał rację, jedyne co bolało, że mówił otwarcie o tym, o czym kulturalni dobrze wychowani ludzie woleli milczeć.
Teoretycznie nigdy nie myślała, jak to jest, gdy traci się pracę. Naganiacze bili się o nich na studiach, i większość kontraktów została zaklepana już wtedy. Potem też nieczęsto słyszało się, żeby ktoś zmieniał pracę. Wybór toku nauczania był poprzedzony wielotygodniowymi testami, a firmy najczęściej sprawdzały również wyniki i nie wybierały dzięki temu w ciemno.
Austria.
Kraj marzeń dla tak wielu i kraj sukcesu dla tak niewielu.
Szkolenie trwało kilka dni. Przeżyła w jego trakcie wiele małych szoków i miała ostre wzloty i upadki swojego chwiejnego nastroju.
Była zaskoczona zwłaszcza tym, co robią niektóre firmy. Usłyszała na przykład historię o tym, jak firma zwalniała pracownika, a po kilku miesiącach wysyłała mu niezamawiany newsletter z propozycją wykupienia swoich usług w obszarze, w którym on pracował. Albo to, jak odpowiadała na aplikację po ponad roku. Albo wreszcie to, jak rekruter powiedział komuś z udokumentowanym wieloletnim doświadczeniem w pisaniu znanych aplikacji, że nic nie umie, bo nie ma papierka.
Nie myślała, że proces rekrutacji może być tak nieprofesjonalny. Nie myślała, że ludzie są tak wredni i biją się o każde możliwe pieniądze. Zaskoczyło ją również zachowanie pewnej Amerykanki, która była niesamowicie otwarta na wszystkich wokół i tchnęła w nich bardzo pozytywną energię.
Była za to pozytywnie zaskoczona historiami z różnych biur pracy. Urzędnicy widzieli problemy i chociaż nie mogli zbyt dużo mówić, to często sympatyzowali z nieszczęśnikami takimi jak ona i wychodzili z siebie, żeby im pomóc.
Przeżyła szok, bo nie była to nawet tylko kwestia ich pracy, ale zwykła normalna chęć niesienia ludzkiej pomocy.
Zawsze myślała, że należy być chłodnym, profesjonalnym, robić karierę i nie mówić o swoich problemach. „Żona doskonała”, „Dynastia” czy nawet „Moda na sukces” przez lata pokazywały jej coś, na czym się wzorowała, a teraz zdała sobie sprawę, jak małostkowe i niedobre było to wszystko. Niczym Alicja znalazła się z drugiej strony lustra, bez dawnych przyjaciół, którzy teraz traktowali ją jak trędowatą. Żal jej było, bo z pełną jasnością zrozumiała, jak działają ludzie w szponach systemu i jak sami niszczą to, co w życiu najważniejsze.
Może ludzie poza Austrią też mają rację?
> Kryzys <
Houston
„Czarny alarm. Księżyc” — Zgodnie z procedurą dokładnie taka wiadomość trafiła na telefon szefa dyżurnej sekcji komórki do monitorowania zagrożeń NASA, doktora z dyplomem fizyki uniwersytetu Columbia, niedawno rozwiedzionego doświadczonego managera Remiego Dantona, który jej nie usłyszał, gdyż w najlepsze spał i chrapał.
Po chwili jego telefon zaczął dzwonić, a on leżąc z twarzą w poduszce wyciągnął rękę, wymacał go, wziął i przyłożył sobie do ucha.
— Haaalo — powiedział do słuchawki zaspanym głosem.
— Czołem szefie, trzęsienie na Księżycu. — To dzwonił Corey Russo, który od dłuższego czasu nadzorował praktycznie każdą nocną zmianę.
— Proszę zadzwonić rano. — Remi wysyczał i odłożył telefon, co samo w sobie zakończyło połączenie.
Po chwili komórka zaczęła znowu dzwonić. Remi odwrócił się, spojrzał kątem oka na zegarek przy łóżku, znowu odebrał i poskarżył się jeszcze bardziej zaspanym głosem:
— Na litość boską, jest trzecia rano.
— Szefie, coś niedobrego dzieje się na księżycu. — Spokojnie dodał Corey, który znał dziwactwa przełożonego.
— Gdzie? Co? Jak? — Remi od razu się rozbudził.
W końcu dotarło do niego, kto dzwoni i co mówi. Nieważny był ton, liczyła się treść. Wiedział, że Corey wszystko ogłaszał tak samo, nudno i beznamiętnie, i nawet koniec świata byłby dla niego niczym wybór Goldiego Wilsona II na burmistrza jego ukochanego rodzinnego miasta.
Tutaj liczyły się słówka „dzieje” i „niedobrze”, które razem oznaczały prawie panikę. Jego kolega po fachu był doskonałym fachowcem. Skoro mówił, że coś się dzieje, to na pewno wszystko zważył, zmierzył i prześwietlił i musiało być to coś poważnego, co przedstawi, gdy będzie pewny, że Remi już nie śpi.
— Albo coś uderzyło, albo ktoś coś tam robi. Prywatnie obstawiam Chińczyków. Sejsmograf wskazuje sześć stopni. Spotkanie z wojskowymi za dwie godziny. — Corey po raz kolejny potwierdził, że zna się na rzeczy.
— Już jadę. — Nie było sensu dyskutować na odległość.
To było najkrótsze pół godziny w jego życiu. Remi z wrażenia nie mógł włożyć spodni, a koszulkę wybrał na chybił trafił ze sterty rzeczy brudnych, bacząc tylko, czy wystarczająco wywietrzała.
Do Mustanga rocznik dziewięć dziewięć prawie biegł. Była na szczęście noc, więc mógł dociskać pedał gazu do samej podłogi. Parking przed instytutem wypełniały po brzegi samochody, więc jeździł i szukał miejsca z dziesięć minut, podczas gdy jego irytacja sięgała zenitu.
Przy wejściu zauważył wojskowych, w tym generała Williama Stampera.
— Generale. — Kiwnął mu z szacunkiem głową.
— Doktorze, czy coś już wiadomo? — Zasłużony wojskowy skrzywił się na jego niechlujny wygląd, ale od razu przeszedł do konkretów, a równie doświadczony manager stwierdził z ogromnym przekonaniem:
— Ustalamy fakty, ale wygląda to na problem po ciemnej stronie. Wstępnie obstawiamy Chińczyków.
— Czy mamy jakieś kamery w pobliżu?
— Na pewno sondy z dwa tysiące piętnastego i dziewiętnastego — Remi zaczął sobie przypominać. — Jedną mają również Rosjanie i Chińczycy, ale w tej sytuacji…
— Rozumiem.
— Też mam pytanie. Na orbicie jest X87, czy nie można by go wysłać wokół księżyca?
— Doktorze. — To zostało wypowiedziane z naganą w głosie. — Nie wiem, o czym pan mówi.
— Oczywiście. — Remi kiwnął głową, zadowolony, że Stamperowi delikatnie zadrżały ze złości usta.
Ta runda należała do niego, ale generał był co najmniej tak samo wytrawnym graczem i od razu odbił piłeczkę:
— A dlaczego nazywacie to wszystko czarnym alarmem?
— Żółty to ostrzeżenie, czerwony to zagrożenie, które widzieliśmy, czarny to coś, co spadło jak grom z jasnego nieba.
— Sami to wymyśliliście?
— Mieliśmy jakiegoś fana „Star Trek”, a tam były statki, które miały ten ten… — Remi pstryknął palcami. — …jak mu tam, napęd pleśniowy czy jakoś tak, i mogły podróżować momentalnie do dowolnego miejsca. I przy włączeniu tego cuda właśnie był czarny alarm.
Rozmawiając weszli do gmachu, gdzie pokazali przepustki, i przeszli do sekcji zwanej UAS, będącej skrótem od Unified Artifical Search.
— Generale, muszę spotkać się ze swoimi ludźmi. — Remi zmrużył oczy, wiedząc, że skoro wojskowi się pospieszyli, to nie dadzą wepchnąć sobie byle czego.
— Doskonale, proszę informować mnie na bieżąco. — Stamper nie czekał na odpowiedź i udał się do części, gdzie zazwyczaj dyżurował oficer łącznikowy, a Remi wszedł do sali nadzoru lotów pamiętającej jeszcze Apollo. Znajdowały się tu, umieszczone w lekkim półkręgu, setki stanowisk z monitorami.
Jezu, są chyba wszyscy!
Cieszył się, gdyż wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było inżynierów, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali. Niektórzy z nich oczywiście stanowili zwykłą nocną zmianę, niektórzy normalnie spali w pokojach obok, ale przynajmniej połowa z nich musiała przyjechać z domu.
Chwilę zajęło mu odszukanie wzrokiem stojącego przy stanowisku sond Petera, który jakimś cudem również go zauważył i podniósł rękę. Remi podszedł i zapytał wprost:
— Co jest?
— Wciąż próbujemy nawiązać połączenie z sondami po ciemnej stronie.
— Pokaż.
— Gordon, przejdziesz? — Peter poprosił kolegę.
Obaj pochylili się nad ekranem i zaczęli analizować trajektorie.
— Artemis 5?
— Nie ma mowy. Kontakt za czterdzieści pięć minut i za mało czasu, żeby wyłączyć eksperyment dwieście trzy.
— To no Leto 7.
— Kamera.
— A może Niobe 3?
— Nie mamy pośrednika.
— Leonow?
— Chyba żartujesz.
— Nic z tego nie rozumiem — wtrącił generał, który po kilku minutach niespodziewanie stanął za ich plecami.
— Panie generale. — Peter wyprostował się i odwrócił na obrotowym fotelu. — Wyobrazi pan sobie kulę, taką zwykłą, jak ta do kręgli. Żeby móc porozumieć się między dwoma punktami na przeciwnych krańcach, trzeba wstawić przekaźnik pomiędzy.
— Że co?
— Dobrze. Proszę przypomnieć sobie tarczę zegara. — Inżynier nie okazał zniecierpliwienia, tylko nadal próbował wyjaśniać, rysując okrąg i punkty na kartce papieru. — Trzecia i dziewiąta godzina. Żeby między nimi się połączyć, trzeba umieścić coś na szóstej albo na szóstej.
— Dokładnie, a do tego i tak nie zobaczymy nic przez dwie godziny — dodał kolejny z naukowców z konsoli obok.
— Dlaczego?
— Nasze przekaźniki najczęściej mają za małe reaktory i wzbudzają się jedynie raz dziennie.
— No ale mamy system obrony anty–planetarnej.
— Monitorujemy tylko wycinek nieba, a urządzenia zazwyczaj sprawdzają tylko zagrożenia z głębokiego kosmosu.
— Jakieś inne opcje?
— Sejsmografy wyślą kolejne dane za godzinę. Teraz próbujemy zrobić diagnostykę sprzętu po jasnej stronie.
— Co dostaniemy na początek?
— Dane z sieci czujników zostawianych przez kolejne misje. Na razie wygląda to na okolice krateru Aitken.
— Czyli Chińczycy?
— Potwierdzimy za dwie godziny.
— Informujcie mnie na bieżąco. — Generał był wyraźnie zadowolony i w tej sytuacji odszedł, żeby zadzwonić.
— Coś kombinują. — Remi powiedział do Douga.
— Też tak myślę. Albo coś wysłali i się nie udało, albo coś jest mocno na rzeczy.
— Dobra, idę zapalić. — Wiedział, że może odejść, gdyż mimo cięć budżetowych NASA wciąż miała najlepszych naukowców i poganianie ich bywało najgorszą możliwą opcją.
Kolejne minuty spędził na obserwowaniu rozwoju sytuacji z oszklonej galerii nad salą, przeglądaniu danych i zjedzeniu kanapki z automatu z korytarza.
Czas minął szybko. Dwie godziny później oczy wszystkich były wpatrzone w dane na monitorach.
— 52°13′N 21°00′E. — Szef inżynierów powiedział to z pełnym przekonaniem. — Plus minus jeden stopień.
— Tak, Aitken — potwierdził Peter. — Ale… to trwa cały czas.
— Wiercenie? — Remi drążył temat.
— Za małe wstrząsy. Bardziej jakieś eksperymenty, takie jak przy Apollo.
— Zdjęcia?
— Będą spływać przez pięć minut. Te sondy miały wolne łącza. Sprzęt będzie je robił co godzinę, bo go przestawiliśmy w odpowiedni tryb.
— Co możecie jeszcze zrobić?
— Tylko czekać.
Pięć minut trwało w nieskończoność. Generał w tym czasie telefonował do prezydenta, doradców i różnych ekspertów, i widać było, że jest niezwykle mocno zdenerwowany.
— Mamy ich. — Zabrzmiało w końcu w historycznej sali. — To Chińczycy, robią coś.
— Panie prezydencie, potwierdziły się nasze najczarniejsze scenariusze. Czegoś szukają. Tak. Tak, Żadnych działań. Rozumiem. — Generał zaczął się pocić, gdy dwie minuty później trzymał przy uchu bakelitową słuchawkę.
Waszyngton
— Na co patrzę? — zapytał krótko i konkretnie prezydent Wschodniego Wybrzeża John Tyler, patrząc badawczo na generała Stampera, który kilka wcześniejszych godzin spędził w ośrodku NASA.
— Jeden większy moduł odłączył się od stacji i osiadł w miejscu wstrząsów, sir. Na zdjęciu numer dwa widać, że od modułu oddzieliło się kilka części. To samobieżne roboty i próbniki.
— Wybaczcie. Jestem może laikiem, ale takie rzeczy trzeba zaprojektować, wynieść w kosmos i połączyć. Ciężko to ukryć. Jest przy tym wiele problemów, a wy mi mówicie dopiero po fakcie. To nie stary dobry „Armaggedon” z Bruce, gdzie można schować promy i wyciągnąć je jak królika z kapelusza.
Generał lekko się uśmiechnął, a potem zaczął cierpliwie wyjaśniać:
— Panie prezydencie, oni rozwijają swój program od lat i mają większy budżet niż my. Stację przebudowali na orbicie w trzy miesiące. Oryginalnie miała moduły dwa badawcze z boków, które przenieśli jeden za drugim. Potem dodali moduł ze sprzętem i lądownikiem z przodu, a z tyłu silnik. Mamy wiadomości, że zginęło przy tym kilku kosmonautów.
— To ile tam jest teraz modułów? — Prezydent zrobił zaskoczoną minę.
— Trzy z oryginalnej stacji, do tego silnik, moduł techniczny z lądownikami, i mieszkalny z kolejnym silnikiem.
— I nie mieliście wiadomości, co tam wysłali?
— Panie prezydencie…
— Dlaczego nie ma tu nikogo z NASA?
— Panie prezydencie…
— Wiem, że się nie lubicie, ale jajogłowi w hawajskich koszulkach to ciągle jajogłowi. No dobrze, skoro chce pan spić śmietankę, to żądam teraz odpowiedzi. Jak mogli przenieść te moduły z miejsca na miejsce?
— One mają złącza z przodu i tyłu. Tak się buduje wiele urządzeń w kosmosie, żeby były uniwersalne.
— Czyli Chińczycy wystawili wszystkich do wiatru. Badania naukowe i lot na Marsa to była ściema. — Prezydent nawet nie krył oburzenia. — I to wszystko zrobili pod naszym nosem. Wprost niewiarygodne.
— Panie prezydencie, ale oni naprawdę wybudowali bazę na pustyni Gobi i trenują.
— A za pół roku pan mi powie, że mają pięć innych gdzieś w podziemiach? Źle oceniliście sytuację.
— Tak. — Niechętnie wtrącił się szef wywiadu, który podniósł wyprostowaną dłoń. — Ale mieli pomoc dawnych Rosjan, którzy dostarczyli silniki i technologie.
— Rosjanie, Rosjanie, od dawna się nie liczą.
— Sami nie, ale…
— Dobrze już, dobrze. I zaraz mi pan powie, że Chińczycy i promy już testują?
— Tak naprawdę… tak naprawdę to ze dwa lata temu kupili nawet szczątki starego Burana.
— Jakoś nie przypominam sobie raportu. — Zapadła niezręczna cisza, którą znów przerwał prezydent. — Czy ta stacja nam jakoś zagraża?
— Nie chcemy spekulować, ale na zdjęciach nie widać laserów ani dział.
— Tyle dobrego — mruknął Tyler. — Wiemy chociaż, co tam robią?
— Nasze sondy nie wykryły nic nadzwyczajnego. Na razie pobierają próbki, doradzam jednak ostrożność i mobilizację sił zbrojnych. Chińczycy chcą uzyskać dominację, której nie powstrzymamy. Trzeba… doradzam, żeby zatrzymać to za wszelką cenę.
— Doradza pan po tych wszystkich wpadkach? Nie popisaliście się, a po tym wszystkim pan nie mógłby doradzać nawet mojej dziewięćdziesięcioletniej teściowej.
— Panie prezydencie… — Zaczął generał, ale Tyler uciszył go gestem ręki:
— Jakie mamy szanse?
— Ich jest więcej, ale my mamy wciąż nasze pociski hipersoniczne. Można nimi zaatakować Pekin i wiele innych głównych miast. Jesteśmy gotowi, potrzebny jest tylko pański rozkaz.
— Generale, to jestem zwierzchnikiem sił zbrojnych i to ja podejmuję decyzję o strategii.
— Oczywiście panie prezydencie, nie ma jednak czasu do stracenia.
Prezydent spojrzał się badawczo:
— Generale. Czy mamy tam coś do ukrycia? Jakiś czarny projekt?
— Panie prezydencie, oczywiście, że nie.
>> Początki <<
Londyn
Góra. Dół. Lewo. Prawo.
Północ. Południe. Wschód. Zachód.
Jak wtedy, gdy matula uczyła mnie znaku krzyża. Tak rzucało mną teraz. Szczerze mówiąc miałem dosyć całego tego przeklętego lotu i Londynu. Koszmar zaczął się jakieś dziesięć minut temu. Na początku było nawet znośnie, ale teraz trzymałem rękę przy ustach i modliłem się w duchu, żeby tylko wytrzymać.
Dół. Góra. I znów to samo.
To miało być niezapomniane przeżycie i pewnym sensie na pewno będzie. Tego bylem pewien. Żołądek podchodził mi do gardła. Okropnie bolał mnie brzuch w miejscu, gdzie co chwila wpijały się pasy. Było mi wszystko jedno, i myślałem, że z boku wyglądam pewnie jak manekin Bob w trakcie testów zderzeniowych.
Góra, dół, czasem gdzieś uderzył piorun. Za oknem cały czas widać było tylko chmury. I całe ściany deszczu. I nagle… nagle rozjaśniło się.
Piękne.
Bzzzzz.
Podwozie wysunęło się, samolot dalej schodził powoli w dół, znowu się zachmurzyło, a potem… potem silniki zaczęły wyć i poszliśmy ostro w górę.
Bzzzzz.
Wszyscy na pokładzie mieli dosyć. Zrobiliśmy kółko. Drugie podejście było znowu w tej okropnej burzy. Ponownie zaczęliśmy przeklęty taniec z nagłym opadaniem o kilkanaście metrów. Tym razem było trochę bardziej spokojnie, ale ja nie wytrzymałem i po raz drugi w życiu zacząłem oddawać to, co wcześniej zjadłem. Średnia przyjemność. Wszystko wokół zaczęło nieprzyjemnie śmierdzieć, a ludzie zaczęli oddawać mi swoje torebki.
Udało się w końcu przyziemić, a piękne stewardesy dopiero wtedy odpięły zapinki awaryjne od foteli i wstały z podłogi, a następnie z profesjonalną miną zaczęły sprawdzać, czy ktoś nie potrzebuje pomocy.
Kołowanie zajęło jakieś dziesięć minut. W tym czasie wszyscy powoli się uspokajali.
Mieliśmy wyjść przez rękaw, nikt jednak nie czekał, aż ten zostanie podłączony. Każdy próbował wstać i wziąć swoje rzeczy od razu, gdy tylko zatrzymaliśmy się.
Uciekają jak szczury z tonącego statku.
Próbowałem wstać również ja, nie miałem jednak na to sil. Podniosłem się i od razu opadłem na fotel, a jakaś dziewczyna z drugiej strony przejścia spojrzała na to z nieukrywaną dezaprobatą.
Ładnie się zaczyna.
W dzisiejszych czasach loty były niezwykłą rzadkością, gdyż linie lotnicze płaciły ogromne opłaty za przelot i jeszcze większe za drogie paliwo. Na latanie stać było nielicznych i wyglądało na to, że mnie na zawsze będzie się kojarzyć wyłącznie z czymś niemiłym.
Wszystko dla trzydziestu kilo bagażu i wygody. — Zauważyłem to z ogromną goryczą, pamiętając, że reszta gratów pojechała inną dłuższą drogą i miała zostać dokładnie sprawdzona przez celników.
Nie miałem nawet siły na wściekłość. Moje wątpliwości co do nowego przydziału rosły z minutę na minutę, ale jakoś się przemogłem i ruszyłem za strzałką na tabliczce „Baggage claim”.
Pani w korytarzu kierowała rękami ludzi do odprawy paszportowej, dyrygując niczym policjant na skrzyżowaniu.
Lewo, prawo, stop, szybciej, prawo, prawo.
Brakuje tylko gwizdka i białych rękawiczek. — Patrzyłem z fascynacją na jej płynne ruchy, które przypominały balet w wykonaniu policjantów z Japonii.
Mnie pokazała, żebym poszedł do kolejki biznes. Spojrzałem pytająco, a ona tylko się uśmiechnęła, i przysiągłbym, że mrugnęła zawadiacko okiem.
Stałem w kolejce, która posuwała się nad wyraz szybko, i w końcu podszedłem do urzędnika siedzącego w czerwonej budce z szybami.
— Passport pliiiis — powiedział do mnie z flegmą, a ja podałem mu wiśniową książeczkę, którą oczywiście otworzyłem wcześniej na odpowiedniej stronie.
Mężczyzna spojrzał na zdjęcie i na mnie, a potem z flegmą powtórzył ten sam proces, zupełnie jakbym mógł zmienić się przez kilka sekund. Wszystko się we mnie zagotowało. Widać było, że mu się nie spieszy i nie obchodzi go, ile osób przepuści. Dokładnie obejrzał wizę, pieczątkę przeniesienia, uśmiechnął się, sprawdził moją twarz po raz trzeci, wbił swój stempelek, złożył zamaszysty podpis i dopiero wtedy oddał mi dokument:
— Thaaaank yoooou.
Zaraz za linią budek znajdowały się szklane drzwi z symbolem mówiącym, że jest to droga w jedną stronę.
Spojrzałem na wyświetlacz obok.
„Warsaw Belt 1”.
Przeszedłem i udałem się do odpowiedniego pasa, gdzie moja walizka pojawiła się po około dziesięciu minutach.
„Adam Gniazdowski” — Potwierdziłem na przywieszce.
Przy celnikach, jak gdyby nigdy nic, przeszedłem przy zielone wyjście.
„Mr. Dale Pollock, Mr. Wang, Mr. Barry Sonnenfeld, Cola Awdanow” — patrzyłem po kolejnych tabliczkach, aż w końcu mój wzrok trafił na szofera w pełnej liberii ze zwykłą kartką „SZ. P. GNIAZDOWSKI”. Pan uśmiechnął się przyjaźnie na mój widok, więc podszedłem. Chciałem o coś zapytać, ale tamten tylko włożył kartkę do kieszeni i przyłożył palec do ust, potem delikatnie skłonił głową z widocznym szacunkiem, wziął moje walizki i pokazał, żeby iść za nim.
Przeszliśmy na parking dla VIP–ów.
Zastanawiałem się, czym będziemy jechać, tymczasem stanęliśmy przed limuzyną Rolls–Royce rocznik pięćdziesiąt dziewięć, która wyglądała jakby wyjechała z fabryki. Błyszcząca czerń podkreślała jej elegancję, natomiast klasyczne linie przywodziły na myśl czasy prawdziwych lordów i dam, ogromnych silników benzynowych i królowej matki.
Kierowca otworzył mi tylne drzwi z prawej strony, a ja wsiadłem.
Wnętrze było niezwykle luksusowe i wykończone żółtą skórą, a na barku czekał przygotowany kieliszek z napojem. Wziąłem go i skosztowałem, a następnie podniosłem kieliszek i dokładnie przyjrzałem zawartości.
Cydr. Doskonały. Klarowny. Jeden z mocniejszych. Dokładnie taki, jak lubiłem.
Uśmiechnąłem się do kierowcy, który cały czas patrzył w lusterku wstecznym.
Zacząłem powoli pić doskonały napój, podczas gdy on włączył klasyczną muzykę, która dodawała nastroju. To był Wagner, którego wręcz uwielbiałem od czasu do czasu posłuchać.
Potwierdziłem słuszność jego wyborów, on odwzajemnił uśmiech i zamknął szybę oddzielającą przednie siedzenia od przedziału pasażerskiego.
Ruszyliśmy.
Auto wręcz płynęło nad jezdnią. Nie słychać było motoru, muzyka uspokajała, a ja patrzyłem na przesuwające się powoli za oknem budynki. Robiłem się coraz bardziej senny, aż w końcu odstawiłam kieliszek i zasnąłem.
Obudziła mnie cisza, a dokładniej mówiąc brak muzyki. Podniosłem głowę ze skórzanej kanapy i rozejrzałem z ciekawością. Lało jak z cebra i deszcz uderzał w szyby i dach. Staliśmy na podjeździe przed dwupiętrowym kamiennym dworkiem, który otoczony był pięknymi rozłożystymi dębami i całkiem imponującym parkiem.
Zupełnie jak w wiktoriańskiej Anglii. Jeszcze brakuje, żeby skądś wyjechała dorożka z lokajem w peruce albo oddział wojskowych na koniach. — Niewiadomo dlaczego pomyślałem o czerwonych kurtkach z XIX wieku, chociaż kilkaset metrów dalej widziałem kolejne budynki, jak również nowoczesne lampy oświetlenia i drogę prowadzącą na niewielki parking.
Kierowca wyraźnie czekał na to, aż wstanę, bo kiedy zacząłem się rozglądać, to praktycznie od razu otworzył moje drzwi i rozpostarł nade mną wielki czarny parasol.
Wyszedłem i przeciągnąłem się, a on gestem zaprosił mnie do recepcji.
— Good afternoon Sir. Here you have keys to your apartment. — przywitała mnie tam sympatyczna kobieta w średnim wieku, wskazując ręką. — This way please, floor two, number forty two.
Kierowca dalej nic się nie odzywał, tylko przyniósł walizki, i dreptał za mną, ciągnąc je z widoczną energią.
Winda była wielka, a sam lokal był rzeczywiście apartamentem i miał na oko ze sto metrów.
— Good luck Sir. Have a nice day Sir. — Usłyszałem w końcu zachrypnięty głos mojego kierowcy, który ukłonił się i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Czułem się jak VIP. Widok z okien roztaczał się na park i niewielkie jeziorko, i nawet pomimo okropnej pogody wszystko wyglądało jak w bajce.
W środku było podejrzanie cicho i komfortowo, a ja aż się zdziwiłem, że dałem się nabrać na wiekowość fasady. Moje nowe mieszkanie najwyraźniej znajdowało się w jednym z tych nowych miejsc, które miały za zadanie wywoływać przyspieszone bicie serca u miłośników klasyki i dawać maksimum wygody i przyjemności mieszkańcom. Byłem pewien, że stworzyli je specjaliści z zagranicy, którzy nie mieli nic wspólnego z projektowaniem Grenfell Tower. Do swojej dyspozycji dostałem łazienkę z wanną, taras, dwa pokoje i salon, i wspaniale zaopatrzoną kuchnię z nowoczesną lodówką, w której znalazłem ogromny wybór jedzenia i trunków. Wszystko tam było europejskie, nie znalazłem nawet podwójnych kranów.
W jaką kabałę żeś się znowu wpakował?
Rzuciłem się z radością na kanapę w salonie, i wtedy dotarło do mnie, że na ścianie powieszono ogromny telewizor.
Zacząłem rozglądać się za pilotem.
Jest. — Znajdował się obok jakiejś grubej koperty na stoliku, który stał zaraz obok kanapy.
Sięgnąłem ręką po kopertę, na której napisano wielkimi literami „Welcome to your new dream job”.
Rozdarłem ją, zajrzałem i lekko zdziwiłem.
W środku był telefon, kartka z kodami i informacja, jak z tego korzystać.
Uruchomiłem urządzenie. Android AOSP, 4G, a do tego aktualne poprawki bezpieczeństwa.
Jak słodko! Już ich lubię. — Jako informatyk wiedziałem, że 5G to ślepa uliczka, w oczach wielu zdyskredytowana przez teorie spiskowe, do tego będąca doskonałą okazją do pisania kiepskich aplikacji, wymieniających ogromne ilości niepotrzebnych danych.
Przeszedłem na stronę startową. Okazało się, że mam również sprzęt grający, a dostęp do sieci jest włączony do specjalnego korporacyjnego programu i dzięki temu zupełnie za darmo mogę mieć minimum ochrony. Najlepsze było jednak to, że sypialnia była wyciszona. Nie czytałem dalej, tylko poszedłem tam, uwaliłem się w wielkie łoże i zacząłem szukać w filmotece tego, czego mi od dawna brakowało. Po chwili na ekranie widać było Daytonę, zewsząd rozbrzmiewała muzyka Zinnermana, a ja w ekscytacji biegłem jak na skrzydłach po puszkę pepsi, która jak na zamówienie chłodziła się w piętrowej lodówce. Padało, więc tego dnia nie chciało mi się nigdzie iść.
Oglądałem filmy i skorzystałem z nowej zabawki, żeby zamówić pizzę.
Strona startowa. Klik. Italian food. Klik. Klik. Regina z szynką prosciutto San Daniela i grzybkami „bolets”. Klik, klik, klik.
Wszystko wyglądało podobnie jak w domu, a moja kolacja pojawiła się już po jakichś dwudziestu minutach. Dobra pizza wymagała dobrego napitku i dlatego ponownie zrobiłem dokładną inspekcję lodówki, która wykazała obecność białego słodkiego wina.
Jakby czytali w moich myślach — pomyślałem, siedząc na podłodze oparty o łóżko. Piłem szlachetny trunek z gwintu i jadłem pierwotnie zarezerwowany dla biedoty placek, i nawet nie wiem, kiedy poszedłem do łóżka i jak zasnąłem…
***
Otworzyłem jedno oko.
O! Telewizor! O! Jaki duży!
Nowoczesny ekran wisiał na ścianie, a mnie było wręcz gorąco. Szumiało mi w głowie. Leżałem na brzuchu i powoli przekręciłem się na plecy, notując w głowie obecność wielkiego łoża z brudną pościelą i drzew za panoramicznym oknem.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś hotel i spotkanie integracyjne z firmy.