Miejsca i czas akcji są w pewnym sensie wręcz reporterskim zapisem, jednak nie należy traktować całej fabuły jako reportażu, a jeśli już w taki sposób na to spojrzeć, to raczej jak na mieszankę reportażu z fikcją literacką. Imiona i nazwiska bohaterów również zostały zmienione.
Czas akcji można określić zwykłą datą i godziną. Cyfrowym zapisem, który może dokładnie opisać, kiedy to się dzieje, działo lub będzie dziać. Dzięki osiągnięciom ludzkiej inteligencji nie mamy żadnego problemu, aby idealnie określić wszystkie potrzebne nam dane do pełnego zobrazowania właśnie czasu i akcji.
Co zrobić, kiedy umysł, z pełną świadomością, możemy nazwać umysłem romantycznym? W takim przypadku ramy czasu, nawet jeśli mogą być w pewnym sensie osiągalne dla naszej wyobraźni, nie są do końca zrozumiałe. Tak się dzieje, że postrzegamy je na własny sposób, więc nie mamy pewności, czy do końca można polegać na tych ścisłych, matematycznych zapisach. Nie wiemy, czy coś rozumiemy lub czy coś, co chcemy przekazać, przekazujemy ze zrozumieniem. Co zrobić, aby nasz tekst był jak najdokładniej zrozumiany, i co zrobić, aby zrozumieć tak do końca samego siebie?
Mówię o próbie opisania wszystkiego w taki sposób, aby dokładnie poczuć klimat tego czasu. Tak! Klimat czasu! W tym momencie większość powie: mów (lub pisz), nie przynudzaj, nie ma problemu. Mów i będzie OK! Czy aby na pewno? Na tej samej zasadzie ktoś w średniej kondycji fizycznej może być niedoścignionym wzorem dla początkującego biegacza, a dla wybitnego maratończyka może być tylko powolnym, flegmatycznym słabeuszem i wtedy relacja każdego z nich z zaliczonego biegu będzie całkiem inna… Każdy odbiera wszystko subiektywnie, a całe te moje rozważania nie są przypadkowe, ponieważ są spowodowane pewnym — nazwijmy to — incydentem, którego byłem świadkiem…
Podczas oprowadzania po twierdzy Osowiec przewodniczka opowiadała, jak to podczas budowy wałów car zatrudniał miejscową ludność, i dla zobrazowania tego powiedziała, że kobieta, ciężko pracując, potrafiła zarobić w ciągu dnia na bochenek chleba bądź nieduży płat słoniny. Dla nas, turystów, patrzących na to z dzisiejszego punktu widzenia, taka zapłata wydawała się dość niska. Zdziwiło mnie w tym przypadku coś całkowicie innego. Podczas dalszego oprowadzania, po upłynięciu około pół godziny, kiedy już byliśmy dużo dalej i weszliśmy gdzieś do środka budynku, młody, około dwudziestopięcioletni człowiek, aby rozwiać myśl, która przez cały czas nie dawała mu spokoju, niespodziewanie zapytał:
— Zastanawia mnie ta słonina! Może mi pani powiedzieć, jak oni ją jedli?!
Jedzenie wieprzowiny mogłoby być niezrozumiałe dla muzułmanina, jednak pytanie zadał zwykły człowiek, katolik i być może nawet nie wegetarianin. Wychowany w dzisiejszych czasach w taki sposób, że należy unikać wszelkich niezdrowych tłuszczów, nie mógł zrozumieć konsumpcji zwykłej, wieprzowej słoniny. Oczywiście to pytanie rozbawiło niektórych, między innymi i mnie. Wtrąciłem się i odpowiedziałem niezbyt wyczerpująco, a być może ironicznie i nawet trochę niegrzecznie, że: „tak jak wszystko, jedli ją ustami…”.
Powiedzmy, że jest dokładnie rok 1979, do tego upalne sierpniowe lato… Jak wyobrazić sobie ten czas? Jak wyobrazić sobie to lato tak, żeby poczuć tę upalną pogodę i promienie słoneczne nagrzewające obnażone i spocone plecy oraz szyje pracujących w polu ludzi? O to mi dokładnie chodzi. Jak to zrobić? Starsi, jeszcze żyjący, którzy wracają pamięcią do tamtych czasów i nawet przypominają sobie jakieś prace polowe wtedy wykonywane, cóż mogą pamiętać? Ktoś może powie, że pamięć go nie zawodzi i wiele rzeczy sobie przypomina, tylko z chronologią wydarzeń może być kłopot. Jeden stwierdzi, że lato 1979 to prawie dwa i pół roku przed ogłoszeniem stanu wojennego, ktoś inny powie, że to schyłek epoki Gierka albo rok przed historycznym sierpniem ‘80. Jeszcze inni powiedzą, że to już prawie rok od czasu, kiedy Polak został wybrany papieżem, a pół roku po zimie stulecia. Jeszcze inni zapamiętają czerwiec tegoż roku i pamiętną pierwszą pielgrzymkę papieża do ojczyzny, który tuż po opuszczeniu samolotu ucałował ziemię. Nie minął miesiąc od śmierci Edwarda Stachury. Rok później Miłosz dostanie Nobla. Za rok od tego czasu będzie również następne lato i kolejny sierpień, i to będzie ten słynny sierpień, lecz lata 1979 dokładnie nikt nie jest sobie w stanie przypomnieć. Jeśli było ciepłe, to czy całe? Jeśli padał deszcz, to kiedy dokładnie?
Patrząc z perspektywy lat i odgrzebując wspomnienia, możemy wszystkie te punkty odniesienia brać pod uwagę. Jednak odtwarzając (jednocześnie przypominając sobie) jakieś wydarzenie dokładnie w czasie i miejscu i równocześnie starając się jak najdokładniej oddać ducha tego momentu, należy wyeliminować wszystkie przytoczone wcześniej punkty odniesienia następujące po tym czasie, bo przecież bohaterowie w danej chwili nie mieli wiedzy o tym, co może ich spotkać i co dopiero może się wydarzyć. Tak więc z przytoczonych powyżej przykładów zostają tylko dwa: pierwszy — to prawie rok po wyborze Polaka na papieża, a drugi — to miesiąc po jego pierwszej pielgrzymce do kraju. Śmierci Stachury nie bierzemy pod uwagę, ponieważ nie było wtedy na wsi takiej osoby, która słyszałaby cokolwiek o tej postaci. Tyle tylko. A gdzie jest chociażby cały system totalitarny, który już trzydziesty czwarty rok uprzykrzał życie uczciwym obywatelom?
Otóż dookoła toczyło się zwykłe życie, podczas którego, jak w meldunku szeregowego żołnierza w czasie pełnienia służby: „nic szczególnego nie zaszło”. W zależności od tego, kogo będziemy pytać o ten okres, można przytaczać jeszcze wiele innych wydarzeń obrazujących tamten czas. Pewien górnik z Zabrza powie, że to było szczególne lato, podczas którego akurat podjął pierwszą pracę w kopalni. Nawet dokładnie pamięta, jak opił się ze starszymi kolegami za swoją pierwszą wypłatę, ale potem? Jakoś „urwał mu się film” i to dosłownie, i w przenośni, ponieważ na pytanie, ile wtedy miał tej wypłaty, nie znał odpowiedzi. Rolnik z Mazowsza tamtego lata i tamtych żniw, jak również i plonów nie jest już w stanie sobie w żaden sposób przypomnieć. Ojciec dwóch córek bliźniaczek powie, że pamięta akurat trzeci lipca, kiedy to obchodzili pierwszą rocznicę ich urodzin.
Kierowca autobusu, szczupły mężczyzna z niewielkim wąsem pod nosem, wyglądający na emeryta i de facto nim będący, właśnie przypomniał sobie, jak to wtedy rozleciał mu się wał kardana, gdy jechał z wycieczką do Karpacza. Zapytany o jakąś błahą rzecz, na przykład, czy palił wtedy papierosy, odpowiada twierdząco. To już coś, jeśli chodzi o ustalenie detali i jakichkolwiek faktów. Jednak na kolejne pytania nie potrafił już udzielić odpowiedzi, na przykład, jaką paczkę akurat wtedy miał na wycieczce.
— Albo, panie, to mogły być klubowe, albo giewonty. Paliłem z filtrem, ale kto by zapamiętał taki szczegół?
— A czy pamięta pan pasażerów z tej wycieczki?
— Jedną taką panią, kierowniczkę gminnej spółdzielni, bo to, panie, z geesu była ta wycieczka.
— Czyli z pozostałymi miałby pan problem, aby kogoś opisać.
— Ma pan rację! Przecież autobus był pełny, a ta kierowniczka tylko mi wpadła w oko. Była, panie, ładna to i zapamiętałem ją, a może nawet nie to, że była ładna, tylko miała wtedy takie białe spodnie, może te spodnie wpadły mi w oko. No i ten wał kardana, pamiętam dokładnie, jak walnął. Huk był straszny i wszyscy się wystraszyli, bo rąbnęło mocno w podłogę! O! I teraz sobie przypomniałem jeszcze takiego wysokiego, panie, takiego prawie dwumetrowego człowieka. No tak, tak. Martwił się, że obiad przejdzie mu koło nosa. Bo to, wie pan, zanim z Pekaesu drugi autobus przysłali, to trzeba było trochę poczekać.
— A pamięta pan chociażby, ile mógł pan wtedy zarabiać?
— Panie, patrz pan, jak to wszystko z głowy umyka. Nie mam pojęcia! Ale pamiętam, że z Jeleniej Góry z Pekaesu przyjechała pomoc i zaholowali mnie na tamtejszą bazę.
— Ile jeszcze rzeczy jest pan w stanie przypomnieć sobie akurat z tamtego konkretnego roku?
— Wiele, panie, rzeczy pamiętam, ale czy miały miejsce akurat wtedy, to ani głowy, ani ręki, a nawet czubka palca nie dałbym sobie uciąć.
— W takim razie dla bezpieczeństwa zostańmy tylko co najwyżej przy obcinaniu paznokci.
Uśmiechnął się szeroko, przez co było już widać pewne braki w uzębieniu.
— Całe szczęście, panie, bo jeszcze ręce mi się przydają.
Tym sposobem jasno i wyraźnie możemy się dowiedzieć, że rzeczywistość, którą akurat mieliśmy okazję przeżyć, po latach gra już z nami w przysłowiowego kotka i myszkę. Często też po latach każdy z kilkorga świadków tego samego wydarzenia będzie opowiadał zupełnie inne wersje.
Jak więc opisać to, co widzę, akurat dokładnie teraz, trzymając w ręku kopię czarno-białej fotografii, na której widać budynek wiejskiego sklepu spożywczego GS, w szczycie którego w cieniu dwóch akacji na ściętym, leżącym pniu siedzi dwóch mężczyzn, a obok nich stoją dwie butelki wina. Wino to posiada widoczną etykietę, na której widać rysunek ustawionej pryzmy drewnianych beczek i napis: Wino sieradzkie. Sklep ten jest mi dobrze znany, a i twarze te nie wymazały się z mojej pamięci i kojarzę je jeszcze. Obraz tamtego okresu zaczyna mi się powoli w głowie klarować. Do jakiego stopnia jest w stanie z tego zanieczyszczonego biegnącym czasem obrazu złożyć się w rzetelną historię, trudno mi powiedzieć. Trzeba więc pewnym faktom zaufać, aby wejść do środka tej opowieści i zobaczyć ją na nowo.
Zatem jeszcze raz zaczynam od odpowiedzi na pytanie, kiedy to było…
Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy jeszcze mięso i wędliny nie były reglamentowane, lecz na cukier należało już mieć kartkę przypominającą znaczek pocztowy. Wtedy, kiedy słowo „Murzynek” nie oznaczało niczego innego jak tylko małe, niewinne czarnoskóre dziecko płci męskiej. Wtedy, kiedy kolorowa tęcza oznaczała tylko zapowiedź dobrej pogody lub fizycznie świadczyła o tym, że gdzieś pada deszcz i w słońcu rozszczepiają się cząstki białego światła. W czasach, kiedy zamiast diet coachów byli zwykli dietetycy, lecz i o nich nikt jeszcze prawie wcale nie słyszał, gdyż liczenie kalorii nikomu nawet do głowy nie przychodziło. Ba! Nikt tak naprawdę nawet do końca nie wiedział, co to jest kaloria i „z czym to się je”. Było to również wtedy, kiedy (jak później śpiewał Franek Kimono) „nie było jeszcze stringów”. Co prawda Piotr Fronczewski już żył i miał na koncie sporo dobrych ról, dzięki którym był dość znanym aktorem, jak również gdzieś na Zachodzie istniał rap, lecz do naszego kraju poprzez tę szczelną izolację prawie wcale nie docierał. Tym samym w najśmielszych myślach Fronczewskiemu nawet do głowy nie przychodziło, że w niedalekiej przyszłości zostanie pierwszym polskim raperem o pseudonimie Franek Kimono. Na Zachodzie królowały przeboje grupy Boney M., której sława dotarła również do Polski. U nas zespół Dwa Plus Jeden wydał wtedy płytę pod tytułem Irlandzki tancerz, na której znalazła się piosenka Peggy Brown. Tę piosenkę, po siedemnastu latach od tamtego czasu, wydał ponownie na swej płycie zespół Myslovitz. Kto dziś pamięta, że był taki zespół jak Dwa Plus Jeden? Tym bardziej kto dziś kojarzy, że ta piosenka nie była stworzona przez twórców z zespołu Myslovitz? Oto są ścieżki historii, po których rozsypuje się piasek pamięci niczym w wierszu Juliana Tuwima Idzie Grześ.
Nie było wtedy Internetu, a jakąkolwiek łączność ze światem zapewniał jedyny telefon na wsi znajdujący się u sołtysa. Nawet prężnie działająca jednostka Ochotniczej Straży Pożarnej musiała się zadowolić łącznością poprzez ten jedyny telefon, a nie była to byle jaka jednostka, ponieważ posiadała zabudowany na starze 660 beczkowóz z motopompą. Dookoła, w sąsiednich wsiach, trudno było wypatrywać takiego wozu. Zdarzał się czasem gdzieś żuk, ale często były jednostki posiadające tylko samą motopompę z wężami, którą do pożaru wozili ciągnikiem na przyczepie. Były to czasy, gdy nie było nawet barberów. Ba, nie było! Nikt nawet nie wiedział, kto to może być barber. Zdarzali się jeszcze gdzieś w miastach tacy, których można określić jako zwykłych golibrodów, golący często wszystkich klientów tą samą brzytwą bez dezynfekowania jej czymkolwiek, lecz mało kto korzystał już z takich usług, przez co następował ich schyłek, który powoli przekształcał wszystkich w zwykłych fryzjerów od strzyżenia samych tylko głów.
Jeżeli już przy temacie dezynfekcji jesteśmy, to również było to wtedy, kiedy nikomu nawet w najśmielszych fantazjach, wizjach science fiction czy najczarniejszych proroctwach nie przyszło przez chwilę do głowy, że nadejdą takie czasy, że wszyscy ludzie będą dezynfekować ręce spirytusem bądź mocną wódką. Świat zewnętrzny był wtedy inaczej postrzegany przez statystycznych obywateli. Żyli w cieniu wyjątkowo niebezpiecznego systemu totalitarnego, który pochłaniał wiele ofiar niczym jakiś baśniowy smok dziewice, lecz pomimo tak niekorzystnych okoliczności ludzie radzili sobie z tym wyjątkowo przyzwoicie. Po prostu żyli, jak mogli, lub starali się jakoś żyć.
Ktoś, kto nie pamięta wcale tych czasów, może teraz powiedzieć: a cóż to było za życie? Posłużę się więc przykładem, może nie do końca trafnym, ale jednak go przytoczę — mianowicie chorego na nowotwór człowieka, który poddaje się leczeniu chemią. Jeździ do szpitala, leczy się i jeżeli tylko badania tomografem wykazują poprawę, to życie dla tego człowieka jest wyjątkowe, a wiadomości z laboratoriów i prześwietleń są wspaniałą, radosną nowiną. Udaje mu się czerpać z życia pomimo niesprzyjających warunków, ponieważ chęć życia zajmuje w jego duszy szczególne miejsce, co pozwala mu nauczyć się żyć w cieniu wielkiego zagrożenia, jakim jest nowotwór…
***
Do wspomnianego już wcześniej maleńkiego wiejskiego sklepu, należącego do Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Zelowie, podjechały dwie półciężarówki marki Żuk. Były to tak zwane blaszaki. Na jednym, koloru jasnego orzecha, widniał napis: „Polska Kronika Filmowa”, a na tym drugim, koloru grafitowego, było napisane: „Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska w Zelowie”.
Z jednego żuka wysiadł reporter wraz z operatorem sprzętu, podeszli do tyłu auta, wyjęli dwie walizki, otworzyli je i zaczęli ustawiać kamerę na statywie. Operator, ustawiając cały sprzęt wraz z dodatkową aparaturą rejestrująca głos, wyjął również aparat fotograficzny, spojrzał na sklep, przyłożył wizjer do oka i pierwszą fotką, którą wtedy pstryknął, była właśnie fotografia sklepu z dwoma konsumentami win sieradzkich siedzącymi w jego szczycie. Reporter, albo może redaktor, zganił operatora, pokazując właśnie na siedzących dwóch panów.
— Oszalałeś! Nie psuj kliszy na takie zdjęcia. Ma być wszystko ładnie.
— No dobra, dobra, to zrobimy z drugiej strony, ale tam nie ma ludzi.
— Nieistotne. Sklep ma być widać cały. Ładnie ma być widać. W czasie kampanii żniwnej nie ma miejsca na taką… — pokazał ręką na siedzących — reakcję! Resztę może w środku uda nam się zrobić.
Z grafitowego żuka wyszły trzy osoby. Dwóch mężczyzn ubranych w białe koszule i garniturowe spodnie, jeden z nich trzymał teczkę pod pachą. Trzecią osobą była około czterdziestoletnia kobieta, również ubrana, jakby przed chwilą wyszła z jakiegoś biura, czyli w spódnicę i granatowe buty z odkrytym palcem na bardzo małym obcasie i do tego w jasną koszulę, lecz już nie białą, tylko koloru écru. Byli to przedstawiciele zarządu spółdzielni, do której należał sklep wraz z przedstawicielem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ich wizyta miała na celu sprawdzenie, jak przygotowany jest wiejski sklep do intensywnej kampanii żniwnej. Telewizyjna ekipa natomiast miała za zadanie to prawidłowe (o nieprawidłowym nie było w ogóle mowy) przygotowanie sfilmować.
Oto cała geneza tego zdjęcia, którą akurat dało się odtworzyć. Jakim cudem teraz, po tylu latach, dzięki Internetowi mogę mieć w ręku kopię tej fotografii? Tego już w żaden sposób nie da się dowiedzieć. Tej pokrętnej drogi nie da się ustalić do końca już nigdy. Liczy się tylko, że jest! Istnieje! Ktoś ją wrzucił do Internetu, jako przypadkową i nieznaną. Wrzucił jednak, aby ta zarejestrowana na błyszczącym papierze czarno-biała chwila nie zagubiła się w czeluściach całkowitej nicości wszechświata. Wrzucił, aby przetrwała i żyła jeszcze przez czas jakiś w świecie wirtualnym, rozpalając szare komórki pamięci, chociażby świadka takiego jak ja. Można jej wydrukowaną kopię wziąć teraz do ręki i powoli zacząć odchylać jak stary papirus, po którego rozwinięciu ukazuje się historia, nie tyle nieznana czy jakaś niezwykła, lecz dawno zapomniana… Prawie zapomniana.
W środku, w sklepie, znajdowały się jeszcze dwie osoby, czego nie widać, a czego możemy się domyślić po stojących rowerach opartych o metalową poręcz. Tutaj na zewnątrz ci dwaj panowie byli jedynym ludzkim elementem tego krajobrazu. Określenie „elementem” było może nie na miejscu w stosunku do tych dwóch osób… lecz czy aby na pewno? Byli to dwaj mężczyźni, którzy akurat w kampanii żniwnej 1979 starali się nie uczestniczyć lub uczestniczyli w jak najmniejszym stopniu. Systematycznie oddawali się konsumpcji trunków tu, przy tym wiejskim sklepie. Jeden z nich to Józek Pawłoszek, czterdziestoletni kawaler, na co dzień mieszkający w gospodarstwie z własną matką, którą traktował w dalszym ciągu jako jedyną żywicielkę rodziny. Drugi natomiast to trzydziestodwuletni Krzysiek Dębiec, również kawaler, lecz można powiedzieć, że był sierotą. Jego rodzice zmarli, a on mieszkał w niewielkim gospodarstwie wraz ze swoją babką. Obaj spojrzeli na ludzi wysiadających z żuków.
— Ty, zobocz, co tu się odpierdala!
— Szychy jakieś z telewizją przyjechały? — Zdziwiony Dębiec aż ze złością pociągnął ostatni raz swojego sporta i rzucił niedopałek na piach.
— Trza będzie spierdalać, bo jeszcze do nos przyjdą.
— No dawaj, raz, dwa, bo już chyba jakieś zdjęcia zdążyli zrobić!
W pośpiechu, dosłownie duszkiem, wypili pozostałą zawartość ostatniej butelki i udali się za sklep, tak aby ich nie było widać.
— Dej spokój! Jakby nos tero tak sfilmowali! Jo taki niewyjściowy.
— No pewno! Lepi się schować!
— Co te cholery majom zamiar tu nagrywać?!
— No właśnie, co? Pałac Kultury to to nie jest.
— No! Ani nawet Dom Partii. Czego cholery tu szukajom?
— Do nos, na taką wieś, żeby przyjechać? Kino objazdowe do remizy to kiedyś przyjeżdżało, owszem. Byłem nawet roz, ale żeby od razu nagrywać, to takich cudów jeszcze nie było!
— Ano widzisz! Świat schodzi na psy. Partyjne, a zjechały się jak do Betlejem.
Być może obawy tych dwóch panów były uzasadnione, ponieważ codzienny wiejski strój roboczy był czymś normalnym tu na wsi, to jednak w tym konkretnym przypadku można uznać, że obaj byli lekko zaniedbani. Józek Pawłoszek miał na sobie krótką, białą koszulkę na ramiączkach, o której powiedzieć, że była „lekko” przybrudzona, również było „lekką” przesadą, gdyż koszulka ta w niektórych miejscach nabierała już nawet połysku od brudu pozostałego po codziennych czynnościach, takich jak prace gospodarskie przy obrządzaniu bydła czy nawet ślady po smarze. Granatowe robocze spodnie od warstwy brudu nabrały połysku przy kieszeniach i na kolanach. Jego ogorzała twarz, niegolona przez pół tygodnia, albo inaczej, golona tylko raz w tygodniu i to tylko w przypływie energii, która pozwalała na tę czynność, w dodatku po wielokrotnych nawoływaniach i prośbach matki, mówiła wiele. Jego twarz, jak pamiętnik spisywany codziennie, mówiła dokładnie, jak wyglądało ostatnie dziesięć lat jego życia.
Znajdujący się już teraz za sklepem, a stojący obok Pawłoszka, Krzysiek Dębiec, chociaż młodszy o osiem lat, nie prezentował się lepiej. Jego czerwona twarz wyglądała na bardziej spuchniętą, a pomimo młodszego wieku na głowie miał znacznie mniej włosów. Był już dobrze łysiejącym mężczyzną. Stylowo, można powiedzieć, Dębiec korzystał z usług tego samego stylisty i ubierał się u tego samego projektanta. Różnica polegała na tym, że na nogach miał stare, pozdzierane i dziurawe granatowe trampki, podczas gdy Pawłoszek miał typowe buty robocze. Niezrozumiałą wręcz rzeczą była koszulka Dębca, w miarę aktualna, patrząc na napisy, które widniały na niej. Była to koszulka z nadrukami mówiącymi o wybitnym osiągnięciu Polaka, które miało miejsce w roku 1978. Jednak jeśli ktoś myśli, że to była koszulka z papieżem, to grubo się myli. Trudno nawet byłoby taką gdziekolwiek kupić. Bardziej osiągalna i modna wtedy była koszulka z napisem: „Pierwszy Polak w kosmosie” i podobizną Mirosława Hermaszewskiego. Skąd Dębiec taką koszulkę mógł zdobyć? Wymagało to wyjazdu do jakiegoś miasta, a to nie było takie oczywiste, że leżą wszędzie takie w zasięgu ręki. Żeby taką koszulkę kupić, to jeszcze trzeba było akurat trafić na dostawę z modnym, aktualnym hasłem. Być może to przypadek, a być może koszulka ta odzwierciedlała fascynacje Dębca kosmosem lub może też miała na celu zobrazowanie jego podróży kosmicznych, do których wybierał się za pomocą wlewania w siebie różnego typu mikstur i trunków wszelakich. Tutaj, w tym sklepie, można było liczyć tylko na piwo i wino. Po coś mocniejszego należało udać się do miasta. Dla ludzi potrzebujących nagłej pomocy w tej dziedzinie nie była to komfortowa sytuacja. W takich przypadkach zawsze potrafił wszystkich ratować niejaki Gardulski, noszący pseudonim Gardło. Był to gospodarz posiadający specjalistyczną aparaturę umożliwiającą przenoszenie się nawet w najodleglejsze zakątki Drogi Mlecznej lub innego wszechświata, czyli był to miejscowy bimbrownik. Bimbrownik z tradycjami lub też bimbrownik z dziada pradziada. Gdyby teraz władze komunistyczne przywróciły nadawanie tytułów szlacheckich, to zapewne Gardulskiemu, chociaż z pochodzenia chłopu (w dodatku zajmującemu się nieszlachetnym i karanym procederem), należałby się herb, w którym alembik z chłodnicą widniałby w wieńcu laurowym. Jednak po miedzianym alembiku jego dziadka dawno pozostały tylko zgliszcza, więc dzisiaj tę rolę pełni zwykły, ocynkowany, gospodarczy parnik wraz z chłodnicą zrobioną z miedzianej rurki, zamontowanej w starej drewnianej beczce po piwie.
Jego dziadek zaczął gotować bimber jeszcze za czasów okupacji, lecz nieszczęśliwy wypadek przerwał ten proceder. Pożar spowodowany wybuchem i zapalenie się gotowego produktu doprowadziły zacnego producenta do śmierci. Wielki to był problem dla całej rodziny, aby szybko zatrzeć ślady tak, żeby okupant niczego się nie domyślił, tym bardziej mając jeszcze do ogarnięcia zmarłego członka rodziny. Te wszystkie zabiegi udało się skutecznie ogarnąć ojcu obecnego Gardulskiego. Biznes jest biznes, a był to zapewne dobry biznes, więc pomimo wielkiego ryzyka ojciec obecnego Gardulskiego zaczął kontynuację wyrobu trunków. Bezpiecznie udało mu się doczekać końca wojny, potem przetrwać ciężkie czasy stalinowskie aż do momentu, kiedy to w roku 1968, dokładnie dwudziestego pierwszego sierpnia, syn starego Gardulskiego zginął od wybuchu w stodole, który był zainicjowany nagromadzeniem alkoholowych oparów. Był to już drugi tego typu wypadek w rodzinie. Pałeczkę musiał przejąć jego syn, czyli już trzecie pokolenie od rozpoczęcia pierwszej produkcji. Data tego drugiego wybuchu była również datą agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, dlatego też w okolicy utarło się powiedzenie, że Gardulski był ofiarą tej agresji, swego rodzaju pokłosiem tego wydarzenia, które nawet tutaj, w tak małej wiosce, odbiło się śmiertelnym rykoszetem. Propaganda komunistyczna niechętnie wspominała ten czechosłowacki incydent i tym bardziej pospolici obywatele na prowincji nawet nie analizowaliby tego wydarzenia, gdyby nie śmierć sąsiada. Tak więc śmierć Gardulskiego nie tylko przeszła zwyczajnie do historii, ale również przysłużyła się większej świadomości historycznej.
Syn tej drugiej ofiary produkował trunek do tamtej pory. Wprowadzenie kartek na cukier mogło wróżyć tylko nagłą klęskę temu producentowi, jednak okazało się, że „potrzeba jest matką wynalazków”. Jakim cudem wnuczek zdobył tajemnicę receptury dziadka, nie wiadomo, być może była gdzieś spisana i leżała w szufladzie emaliowanego na biało kredensu, czekając na trudne czasy. W każdym razie Gardulski posiadał tę tajemną wiedzę i zaczął produkcję alkoholu z zacieranych ziemniaków, gdzie odpowiednio przygotowana skrobia zamienia się w cukier. Trunek ten nie był jakiś wysublimowany smakowo, lecz nie o to chodziło. Jego cena miała zachęcać do kupna, a amatorom tego trunku przecież nie chodziło o smak. Jak mawiał ten stojący teraz za sklepem Józek Pawłoszek: „Wódka nie musi smakować, wódka musi poniewirać!”.
Wódka więc poniewierała miejscowych chłopów, lecz nie sposób było bezkarnie zajmować się karanym procederem i nie być zadenuncjowanym, niekoniecznie nawet przez miejscowego ormowca, lecz chociażby przez cierpiące w domach małżonki amatorów tych trunków. Należało w tym przypadku dobrze żyć z władzą i tym samym Gardulskiemu to się udawało. Od czasu do czasu na jego podwórko zajeżdżał uaz miejscowej milicji, a czasem nawet zdarzała się milicyjna nyska. Nyska ta musiała być gdzieś z innego okręgu, ponieważ w komendzie na miejscu takowej nie posiadali.
***
Tymczasem do sklepu weszła cała trójka kontrolujących zaopatrzenie. W środku, oprócz sklepowego Szczepańskiego, stały jeszcze dwie osoby. Był to stary Zygmunt Raj ze swym dwunastoletnim wnuczkiem. Stary Raj zakupił pięć paczek sportów i duże pudełko zapałek, a do tego kupił coś do picia. Dla siebie wziął piwo, a dla wnuczka oranżadę oraz jeszcze jedną, z zapłaconym zastawem za butelkę, na wynos. Stali tak i chłodzili się napojami, rozmawiając ze sklepowym aż do momentu, kiedy wejście komisji przerwało im tę sielankową konsumpcję.
— Dzień dobry! — powiedzieli wszyscy wręcz chórem.
— Dobry! — odpowiedzieli po kolei wszyscy będący w środku.
Sklepowy Szczepański zmieszał się na widok całej trójki, ponieważ co najmniej dwie z tych osób znał i wiedział, co też może się święcić. Pracował uczciwie, lecz na hasło „kontrola” jego serce zawsze zaczynało bić mocniej.
— Słucham, o co chodzi? Czym mogę służyć? — zapytał grzecznym tonem.
— Sprawdzamy, jak wiejskie sklepy przygotowane są do akcji żniwnej.
— Proszę bardzo! O co konkretnie chodzi?
— Proszę nam pokazać, ile ma pan na stanie napojów.
— Jest oranżada i jest orangin, no i piwo.
Szczepański, stojący za ladą, ubrany w biały, lekko już przybrudzony fartuch pokazał ręką na stojące w kącie napoje. Komisja była mocno zainteresowana i zaczęła liczyć skrzynki z pełnymi butelkami.
— A coś do jedzenia na szybko jest? O konserwy mi chodzi, bo wie pan, gorąco, to tak, żeby rolnikowi na polu się nie zepsuło szybko — zapytał przedstawiciel partii.
— Noo, jak pan widzi! — Pokazał ręką. — Konserwy turystyczne, klopsiki, mielonka.
— Bardzo dobrze. A kosy? Ile ma pan tych kos?
— Są, mam ponad dziesięć sztuk jeszcze.
— Osełki też, widzę, są.
— Są!
Zygmunt Raj przysłuchiwał się całej tej dyskusji, ale w końcu postanowił się wtrącić.
— Co to, panie, że kosa jest w sklepie! Przecie chłop kosę kupuje przed żniwami. Tero to już za późno! Przecie to trzeba obsadzić i poklepać, żeby nadawała się do roboty. Jak tero, w czasie żniw, miałby kupować, to kiedy zacznie kosić? A pogoda nie będzie czekać!
W tym czasie weszli z włączoną kamerą pozostali dwaj mężczyźni stanowiący całą ekipę filmową. Przedstawiciel partii tylko kiwnął ręką, żeby nie kręcili.
— Stop, stop, na razie nie!
Słowa starego Raja nie spodobały mu się, ponieważ godziły w propagandowy wizerunek.
— Zrobimy to od nowa! Panie! — zwrócił się do Raja. — Pan powie, że jest pan zadowolony z zaopatrzenia sklepu, które w czasie żniw jest wyjątkowo dobrze zorganizowane.
— A tam, panie! Co jo będę mówił! Do telewizji to trza ładnie się ubrać, żeby wyglądać jakoś! — powiedział, po czym zwrócił się do wnuczka: — Chodź, Janusz, jedziemy!
Obaj z wnuczkiem odstawili na ladę butelki po napojach i wyszli. Sklepowy Szczepański wrzucił butelki do skrzynki, a Rajowie wsiedli na rowery stojące przed sklepem, które były oparte o tę metalową poręcz przeznaczoną do tego celu, i pojechali w kierunku domu. Przedstawiciele komisji wraz z parą reporterską stali zdezorientowani, widząc, jak to wśród mieszkańców wsi brak jest parcia na szkło lub przed tym szkłem jest pewnego rodzaju obawa i strach. Nie myśleli akurat w tym czasie nawet o zwykłej niechęci zwykłego ludu do władzy komunistycznej lub może raczej do tej „niezwykłej władzy”.
— Cholera, ciemnogród! — rzucił pod nosem przedstawiciel partii.
Kiepsko wyszło z nagrywaniem materiału, ponieważ potencjalni klienci, podjeżdżający na rowerach czy idący pieszo, widząc z daleka dwa stojące żuki, podejrzewali remanent lub cokolwiek gorszego, szczególnie widząc ten drugi wóz z napisem: „Polska Kronika Filmowa” i zawracali z powrotem. Zawracali w myśl zasady: „nie pchać się wilkowi wprost do gardła”. Tym bardziej że, jeśli chodzi o gardło, to we wsi już swoje Gardło mieli…
Również w tym przypadku potrzeba była matką wynalazków i kto jak kto, ale doświadczona terenowa ekipa reporterska wraz ze wspomagającą ją ekipą zarządu spółdzielni, do tego wzmocnionej zacnym przedstawicielem partii, poradzi sobie w takich warunkach.
— Pani będzie kupować, pani Danusiu! — zadecydował, a właściwie nawet rozkazał przedstawiciel partii.
— Ja?!
— Tak, pani! Niczego przecież pani nie brakuje!
— Ach, dziękuję! — powiedziała z zadowoleniem, nawet lekko się czerwieniąc, jakby słowa „niczego pani nie brakuje” były najbardziej romantycznym komplementem. Jeszcze, gdyby przedstawiciel partii zaproponował jej wypicie wina sieradzkiego, stojącego na sklepowych półkach, odebrałaby ten trunek jako najszlachetniejszy Dom Perignon z najlepszego rocznika — jej zdaniem — w którym akurat zdawała maturę. Albo jeszcze starszego, może, kiedy szła do pierwszej komunii, do której to przystąpienia nie odważyłaby się teraz przyznać ze względu na posiadaną legitymację członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Pani Danusia z zadowoleniem poprawiła spódnicę, spojrzała w małe lusterko, przeczesała włosy, usta poprawiła szminką i za chwilę zaczęła ustaloną wcześniej rozmowę z reporterem.
— W tak trudnym okresie, jakim są żniwa w naszej wsi, ten wyjątkowo dobrze zaopatrzony sklep jest podstawowym elementem niezbędnym do życia. Jest po prostu trzonem i fundamentem…
— Czy brakuje wam tutaj czegoś? — zapytał reporter.
— Wszystko, co jest potrzebne do życia, tutaj mamy. Nasza Gminna Spółdzielnia w Zelowie dba o nas wyjątkowo dobrze!
— Tak, więc, jak widzicie, szanowni państwo! — w tej chwili mówił do kamery reporter — żniwa w okolicach Zelowa dzięki dobrze zaopatrzonym sklepom tutejszej, prężnie działającej Gminnej Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej przebiegają bez żadnych zakłóceń. Pozdrawiamy więc wszystkich pracowników spółdzielni, jak również pozdrawiamy ciężko pracujących rolników i życzymy im dobrej pogody i rekordowych plonów!
— Stop! Cięcie! Dobrze wyszło! — wykrzyknął przedstawiciel partii.
Pogratulował pani Danusi, cmokając ją przy tym w dłoń, po czym również podał rękę wszystkim członkom ekipy.
— Dobra robota, panowie!
— Dziękujemy, towarzyszu sekretarzu! Sumienna i rzetelna praca to hasło, które zawsze przyświeca naszej pracy.
Sekretarz tylko uśmiechnął się, lekko spoglądając redaktorowi w oczy, i delikatnie poklepał go po ramieniu.
Czy ten materiał mógł być wiarygodny? Czy w tej wsi, bądź w okolicznych, znaleźć można mieszkankę przypominającą chociaż trochę pokazywaną panią Danusię? Trudno powiedzieć. A może inaczej, bo wcale nie trudno powiedzieć, czy ten obraz obiektywnie odzwierciedlał wizerunek wsi w roku 1979, ponieważ wiadomo, że żadna kobieta w okolicy tak nie wyglądała. Obiektywnie odzwierciedlał tylko i wyłącznie skalę gierkowskiej propagandy komunistycznej. Jednak to wszystko po latach zostanie tylko w postaci tej zapisanej taśmy, która od stanu faktycznego będzie odbiegać dość znacznie. Stary Raj nie chciał uczestniczyć w tym propagandowym procederze i tym samym wyszło jak wyszło. Nie chciał uczestniczyć, aby samemu nie wyjść na kogoś, kim nigdy nie był. Przeżył okupację, pracując przymusowo w Niemczech, i miał swoje zasady. Żył, starając się nie wchodzić w drogę komunistycznym władzom. Był rolnikiem i zajmował się swoją pracą, dlatego czym prędzej wsiedli na rowery i pojechali razem z wnuczkiem do domu, aby mieć święty spokój.
Wjeżdżając na podwórko, już od samej bramy młodszy brat Janusza, dziewięcioletni Grzegorz, zaczął narzekać na to, że ten wziął bez pytania jego rower, aby pojechać do sklepu.
— Gnoju jeden! Wziąłeś mi rower! Kto ci pozwolił?!
— Ubyło ci go?!
— Ubyło! Rower jest mój. Ja go dostałem na komunię!
— No i co z tego, przecież ci go nie zjadłem.
— Trzeba było samemu wołać od chrzestnego na komunię rower, a nie radio!
— Ale radia mojego też chcesz czasem posłuchać!
— Powiem mamie, że jeździsz moim.
— Odwal się!
Janusz, chociaż trzy lata starszy od Grzegorza, nie posiadał swojego roweru, tylko brał czasem „dorosłe” rowery od rodziców. Natomiast Grzegorz, który był dopiero po pierwszej komunii, posiadał nowy rower, z którego był bardzo dumny. Nawet może nie tyle był dumny z samego posiadania, ponieważ rówieśnicy mieli podobne rowery, tylko dumny był z tego, że jego starszy brat nie ma takiego. Był to seledynowy składak marki Wigry 3, który często stawał się kością niezgody, ponieważ Janusz lubił czasem się nim przejechać bez wiedzy Grzegorza, tak jak to miało miejsce teraz. Dziadek postanowił uspokoić skłóconych wnuczków.
— Już, Grzesiek! Janusz! Spokój! Przecież nie ubyło wom tego roweru!
— Nie nam! Dziadek! Nie nam, tylko mnie!
— Nieważne! Janusz swoigo roweru nie posiado, to nie żałuj mu!
— Dobrze ci, dziadek, mówić, bo na twoim Janusz nie chce jeździć!
— Już! Spokój, mówię!
— Masz! Dziadek ci oranżadę kupił! — Janusz podał Grześkowi butelkę i dzięki temu awantura skończyła się natychmiast. Zadowolony Grzesiek poszedł do domu po otwieracz.
Gospodarstwo Rajów znajdowało się na końcu wsi. Niewielki murowany dom, zbudowany przez seniora rodu Zygmunta na początku lat sześćdziesiątych, musiał teraz pomieścić całą trzypokoleniową rodzinę. Zabudowania gospodarcze były już nowymi, budowanymi przez Kazimierza, czyli ojca Janusza i Grzegorza. Na podwórku stała jeszcze stara stodoła, była drewniana, a jej konstrukcja nie przewidywała rozwoju produkcji rolnej, tak jak się to teraz stało. Nie przewidywała nawozów sztucznych, dzięki którym plony wzrosły kilkukrotnie. Składała się tylko z jednego wjazdu, czyli klepiska i dwóch dość dużych sąsieków. Płody rolne nie mieściły się już w całości w tym niewielkim budynku. Bywały już w okolicy gospodarstwa z nowo wybudowanymi, murowanymi stodołami, gdzie wjazdy były już dwa. Rajowie jednak radzili sobie jakoś z tym problemem, stawiając za stodołą sterty. W niewielkiej odległości, może sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów za stodołą, gdzie teren schodził lekko w dół, płynęła niewielka rzeczka. Było to, jak często mówił stary Zygmunt Raj, tak zwane zbawienie lub dar z nieba. W ten sposób określał łatwy dostęp do wody w celu pojenia inwentarza domowego, który składał się z czterech krów i konia. Rzeczka ta była też praktyczną łaźnią w lecie, kiedy to człowiek brudny, zakurzony i spocony po całym dniu pracy mógł się zanurzyć w jej nurcie i zmyć ten całodniowy brud. Na podwórku znajdowała się studnia, lecz jej głębokość do lustra wody wynosiła sześć metrów. Kręcąc kołowrotkiem i wyciągając kolejne wiadra, aby napoić tyle bydła, trzeba było się mocno nakręcić, dlatego latem, kiedy bydło pasło się na tych łąkach za stodołą, pojenie nie stanowiło problemu.
Za rzeką były łąki i pastwiska, które rozciągały się aż po sam horyzont, na którego linii, na lekko pagórkowatym terenie, widać było las. W dni o mniejszej widoczności, rano przy lekkiej mgle, przestrzeń ta wydawała się bezkresna. Gdzieniegdzie tylko niczym wyspy na morzu porozrzucane były kępki olch i dzikiej wierzby. W kępkach tych zazwyczaj znajdowały się bagienka, stawiki lub oczka wodne, dzikie, zarośnięte i zawsze pokryte rzęsą wodną. Były to pozostałości po dawnym korycie rzeki, która swobodnie meandrowała po łąkach swoim leniwym nurtem. Rzekę uregulowano jeszcze w czasach stalinowskich, celem osuszenia pastwisk dla efektywniejszej produkcji rolnej. W kierunku południowym wydawało się, że rzeka za około dwa–trzy kilometry dalej wpływa w ciemną połać lasu. Jednak nie było to prawdą, ponieważ właśnie pod samym lasem zmieniała swój kierunek, płynąc dokładnie brzegiem lasu na zachód. Swoim leniwym nurtem docierała tak aż do spiętrzenia na drewnianym moście, skąd czerpano wodę do zasilania dwóch stawów hodowlanych. Woda tak podniesiona przed mostem tworzyła dość duże rozlewisko porośnięte trzciną i tatarakiem. Most był drewniany, stary i skrzypiący, ale dawał się jeszcze obciążać furmankami, końmi z maszynami czy małymi traktorami, lecz jakikolwiek większy samochód ciężarowy zapewne nie byłby w stanie dojechać na drugi brzeg. Dalej były wspomniane dwa stawy rybne, a woda w swoim korycie ze spiętrzenia na moście spływała z wielkim hukiem, tworząc burzliwe rozlewisko o średnicy ponad dwudziestu metrów. Poza łąkami i stawami dookoła był las. Przejeżdżając most od prawej strony, czyli od strony stawów, w odległości nie większej niż trzydzieści metrów, po lewej stronie rzeki lub, jak wszyscy mówili, za rzeką, stała piękna drewniana leśniczówka pokryta czerwoną dachówką i ogrodzona drewnianym płotem ze sztachetami zrobionymi z patyków o średnicy niewiele większej od kija do szczotki. Uroku temu miejscu dodawała również piękna drewniana kapliczka z krzyżem, co prawda metalowym, kutym, ale z drewnianym rzeźbionym świątkiem, którego spokojnie można nazwać wariacją na temat Chrystusa frasobliwego. Umiejscowiona była pod ogromnym dębem i przyozdobiona dwoma granitowymi kamieniami wielkości dziesięcioletniego dziecka.
Nie była to rzeka szeroka, trudna jednak do przeskoczenia dla dorosłego człowieka. Mogła mieć średnio od około dwóch i pół do trzech metrów. Nie była też raczej rzeką spławną dla kajakarzy. Zdarzały się momenty szersze i wtedy płytsze zarazem. Były to tak zwane brody. Jeden taki bród było widać po prawej stronie od stodoły Rajów, czyli od kierunku napływu wody, a dokładniej na północnym zachodzie. Okoliczna ludność przyprowadzała do tego miejsca swoje bydło w celu pojenia. Za tym brodem, dalej patrząc w kierunku zachodnim, tam, skąd woda napływa, czyli patrząc w górę rzeki w odległości około pięciuset metrów, był kolejny drewniany most i droga, którą można było dostać się do wsi położonej za lasem, usytuowanej w odległości około dwóch kilometrów od mostu. Był jeszcze jeden bród dalej w łąkach, którym ludzie podczas sianokosów przedostawali się z furmankami wypełnionymi sianem, ponieważ część wspomnianych wcześniej oczek i krzaków oraz sieć drobnych rowów i cieków wodnych nie pozwalała dotrzeć inną drogą. Rzeka ta, całe to środowisko, łącznie z lasem, było ważnym i znaczącym elementem wiejskiego życia, jak również miejscem zabaw i rozrywki dzieci w wieku szkolnym. Tutaj ludzie pracowali podczas sianokosów, a wtedy łąki zaczynały tętnić życiem, a nawet powiedziałbym wrzawą. Tutaj odbywał się też wypas krów, których to przyprowadzanie podczas wakacji należało do dziecięcych obowiązków. Z tego też powodu była to okazja do spotkań towarzyskich nie tylko z dziećmi z wioski, ale i z tymi z wioski za lasem. Wspomnę tu tylko chociażby tak popularną wśród chłopaków wtedy na łące „grę w nóż”. W miejscach głębszych, bardziej nadających się do zanurzenia, rzeka była miejscem plażowania i kąpieli. Często też chłopcy penetrowali wodę siatką, tak zwaną podrywką, i łowili w ten sposób ryby. Nie były to jakieś wielkie okazy, przeważnie tylko piskorze, karasie lub płotki, ale zdarzały się również szczupaki. Największe jednak szczupaki można było złowić na wędkę z mostu, przy leśniczówce.
W takim gospodarstwie, szczególnie podczas żniw, było mnóstwo roboty i nie było z reguły czasu na jakąkolwiek inną rozrywkę. Nierzadko też Rajowie wykorzystywali do tego celu swoich synów, którzy jeszcze częściej z niechęcią przyjmowali przymus do pracy. Chętniej woleliby iść gdzieś pobawić się i spędzić inaczej czas wakacji. Z przyjemnością poszliby do innych kolegów, do lasu czy na łąkę połowić ryby, jednak wieś składała się z samych rolników, więc dzieci, tak jak u Rajów, pracowały wszędzie.
Nagrzewająca się w porannym słońcu wilgotna łąka pokryła się warstwą mgły, która unosiła się do góry, powodując, że samo słońce wyglądało, jakby świeciło gdzieś dalej. Dalej to znaczy gdzie? Gdzieś za mgłą. Zwykła mgła, a jakby dodawała odległości, tym samym mgła stawała się metafizyczną tajemnicą. Tajemnicą, która oddalała zwykłe słońce, powiększając granice jego układu i nadawała mu inny wymiar. Wymiar i większą moc, pomimo mniejszej widoczności. Za każdym razem we mgle słońce wyglądało inaczej i nigdy nie było dwa razy takie samo. Nigdy, gdyż za każdym razem kąpało się w innych pasmach tej białej, rozpościerającej się mgły i drugiego takiego widoku również w przyszłości nigdy nie będzie, tak samo jak nigdy nie będzie drugiego takiego roku, takiej samej godziny, minuty i nawet sekundy. Słońce stało, spokojnie sobie świeciło, a świat się kręcił swoim naturalnym rytmem narzuconym od samego początku stworzenia. Pozornie, patrząc na to wszystko z odległej galaktyki… nic się nie działo.
Chodzić boso po łące w porannej mgle to zupełnie coś innego, niż iść w butach, zupełnie coś innego, niż iść po gorącym asfalcie w środku dnia i zupełnie coś innego nawet, niż iść w deszczu, obojętnie już, czy w butach, czy boso. Tak więc mgła powodowała pewne ukojenie przed zapowiadającym się ciężkim dniem, co szczególnie było widać rano gołym okiem… i bosą stopą. Widać więc, jak dzień się budził, a Janusz i Grzegorz, wracając tą łąką po wyprowadzeniu krów na pastwisko, starali się iść jak najwolniej, aby skorzystać z poranka i jednocześnie oddalić, na ile to możliwe, wizję kolejnych prac polowych, które to będą musieli wykonywać w ciągu dnia. Zanurzali swe bose nogi w rzece i brodzili nią, wypatrując pływających kiełbi i płotek. Patrząc na to z oddali i zatrzymując ten obraz w kadrze, tak jak to było w przypadku zdjęcia ze sklepem, można by było zatrzymać wyjątkową chwilę, w której na pierwszym planie byłaby widoczna para bawiących się w wodzie chłopców, a w tle byłoby widać łąkę skąpaną w tej magicznej mgle z pasącym się już gdzieniegdzie bydłem i na końcu widoczne byłoby słońce, to oddalone słońce…
Gdyby tak się zdarzyło, że dobry fotograf lub tylko zwykły fotograf, albo nawet przypadkowa osoba zrobiłaby zdjęcie tej łąki ginącej w magicznej mgle, oświetlonej tym oddalonym słońcem i gdyby tak się zdarzyło, że ktoś po latach wziąłby do ręki takie zdjęcie i spojrzał na ten krajobraz, i na te refleksy słoneczne, do tego na tych dwóch chłopców bawiących się w wodzie, pomyśleć mógłby wtedy, że to rajski widok. Rajska chwila uchwycona w jednej sekundzie, która nigdy więcej się nie zdarzy. Tak mogłoby to wyglądać. Ktoś jeszcze mógłby bez żadnego skupienia spojrzeć i powiedzieć: „fajne, fajne”. Dopiero dokładna analiza i konkretna wiedza kogoś, kto jeszcze pamiętałby cokolwiek z tamtych czasów, pozwoliłyby odkryć, że to nie tylko rajski widok łąki i rzeki, lecz że to dwóch Rajów widać na zdjęciu. Na taką analizę trafić jednak można tylko do czasu. Do czasu… kiedy żyje jeszcze jakiś świadek tego wydarzenia!
Młodym Rajom jednak nikt wtedy zdjęcia nie zrobił, przeszli więc niezauważeni przez rzekę, bez żadnego śladu w historii. Trzeba tylko wierzyć na słowo, że nie tylko Rajowie przez lata w tej rzece się kąpali. Nawet nie tylko przez lata, bo w samym 1979 roku, oprócz młodych Rajów, jeszcze wiele osób korzystało z ochłody, zanurzając się w wodzie podczas tego upalnego lata.
Cała wieś usytuowana była w ten sposób, że wspomniana łąka znajdowała się za stodołami. Fronty gospodarstw i tym samym wejścia do domów, jak również wjazdy skierowane były w stronę żwirowej drogi biegnącej przez wieś. Wszystkie domy usytuowane były po jednej stronie drogi, a po drugiej już były tylko pola, które pięły się lekko pod górę w kierunku wschodnim. Wzniesienie to jednak nie było prawie widoczne gołym okiem, wszystko zależało od miejsca, z którego patrzyło się na te pola, dopiero niwelator albo mapa z naniesionymi poziomicami mogłaby dokładnie pokazać różnicę poziomów tej pochyłości. Latem, podczas żniw, na tych polach zaobserwować można było niesamowity ruch. Korzystając z odpowiedniego czasu i pogody, wszyscy całymi rodzinami pracowali w pocie czoła. Mechanizacja nie była na tyle rozwinięta, żeby wszyscy mogli sobie na nią pozwolić. Był już, co prawda, jeden kombajn należący do Spółdzielni Kółek Rolniczych, lecz liczba chętnych we wszystkich okolicznych wioskach nie pozwalała na to, żeby taki kombajn mógł być wystarczający, a po drugie usługa takim kombajnem była droga. Na polach widać było gdzieś daleko pracującą snopowiązałkę, lecz w niektórych przypadkach prace odbywały się jeszcze przy pomocy maszyn konnych, gdzie skoszone zboże trzeba było wiązać ręcznie w snopki, by potem stawiać je w mendelki. Kiedy tak się spoglądało na te pola obsiane zbożem aż po horyzont, widać było różny stopień zaawansowania tych prac. Gdzieniegdzie ludzie jeszcze kosili ręcznie, zwykłą kosą, gdzieś indziej za pomocą kosiarek konnych, jak również było widać i wspomnianą snopowiązałkę. W innych miejscach ludzie stawiali już mendelki ze skoszonego zboża. Widać też było, jak inni zwozili zboże furmankami, a nawet gdzieś dalej dwa pracujące ciągniki ciągnące przyczepy ze snopkami.
Ogrom pracy potrzebnej do wykonania, aby te plony trafiły już w gotowej postaci gdzieś na miejski stół, świadczyć mógł o tym, że ziemia kontaktowała się z człowiekiem wielokrotnie, tak jakby potrzebowała uczucia i bliskości, za które odwdzięczyć się mogła jedynie obfitymi plonami. Kontaktowała się poprzez ciężko spracowane ręce… i stopy, które wydeptywały ją ciągle podczas tych wszystkich czynności. Było też coś niebywałego, jeśli chodzi o stopy, co można zaobserwować na polu u Rajów. To kontakt z ziemią poprzez bosą nogę. Jak Zygmuntowi Rajowi udawało się chodzić gołą stopą po tym kłującym ściernisku, tak aby się nie pokaleczyć, to trudno powiedzieć. Stopy te już dawno zdążyły się zahartować, nabierając odpowiedniej twardości. Tak jak wśród wielu uwijających się w pocie czoła rodzin, u Rajów również cała rodzina związywała snopki i stawiała je w mendelki. W jednym z pierwszych postawionych na początku pola stała pięciolitrowa emaliowana, niebieska bańka wypełniona zimną, czarną kawą…
— Przynieś kawę, Grzesiek! Dziadkowi pić się zachciało.
Grzesiek chętnie poszedł po bańkę z kawą, ponieważ każda inna czynność chociaż na chwilę odrywała go od pracy, która nie sprawiała mu jakiejkolwiek satysfakcji. W tym czasie również Janusz, pomimo że szczerze pracował, to jednak ciągle marudził, narzekając na życie w gospodarstwie.
— Po co to tyle tego wszystkiego? Nie można byłoby żyć inaczej?
— Trzeba pracować, bo bez pracy nie ma kołaczy! — uświadamiała go babka Bronisława.
— Ee tam, a taki Pawłoszek cały czas koło sklepu siedzi.
— Już ty z takich nie bierz przykładu.
— Ale jakoś żyje i nie musi się męczyć.
— Ucz się dobrze i wyucz się na jakiego lekarza, to będziesz miał lżej w życiu, a z Pawłoszka przykładu nie bierz! — radziła matka.
— A żebyś mama wiedziała! Zobaczysz!
— No to się ucz. Będę dumna z syna.
— Jo tam całe życie na roli przepracowałam. Tero to jeszcze skosi się maszynom, a kiedyś wszystko kosą — wtrąciła się babka.
— Ale teraz są już kombajny, taki kombajn to fajna sprawa.
— Nie marudź, tylko rób. Na odpust zarobisz.
— No tak, może tak.
— Jak będziecie dobrze pracować, to zarobicie na odpust. — Zachęcał chłopców również ojciec.
— A co tam na odpuście u nas, tylko obwarzanki można kupić.
— No, ale za dwa tygodnie do Zelowa będziecie mieć.
— No, chyba że tak.
Dla takich małych chłopców odpusty w wiejskich parafiach były jedną z większych atrakcji. Czekali z niecierpliwością, kiedy przyjdzie ten czas, i odwiedzali po kolei te, przy okazji których odbywały się wielkie targowiska niedostępne na co dzień, a wraz z nimi namiastka wesołych miasteczek. Młodzi Rajowie nie przepuszczali żadnej okazji i wyczekiwali na tego typu imprezy w sąsiednich parafiach. Teraz zbliżał się piętnasty sierpnia i odpust w rodzimym kościele, lecz nie był on tak popularny, jak inne tego typu wydarzenia w okolicy. Sami handlujący pewnie tego dnia mieli inne, większe parafie na względzie i tutaj nie zaglądali. Potem zostanie już tylko ten ostatni z odwiedzanych, odpust dwudziestego szóstego sierpnia z okazji święta Matki Boskiej Częstochowskiej. W niedalekiej parafii, w miasteczku Zelowie, jest kościół pod takim wezwaniem i zawsze tam odbywa się święto z tej okazji. Tam też wraz z odpustem przyjeżdżało najwięcej handlujących i nawet prawdziwe wesołe miasteczko z karuzelami i strzelnicami. Odpustowe święta w całej okolicy były traktowane wyjątkowo i czasami pełniły funkcję kalendarza, były jak punkty odniesienia w mierzeniu mijającego czasu. Często było słychać, jak ktoś mówił: „A to do naszego odpustu się wyrobi” albo: „To na nasz odpust świnię trzeba zabić”. Na nasz odpust bądź też na zelowski odpust, który następował później i był również oznaką końca wakacji, i zapowiedzią zbliżającej się jesieni.
— Trzymaj! — Grzegorz przyniósł kawę i podał ją dziadkowi.
— Ja się też napiję! — oznajmił ojciec i usiadł zmęczony na dwóch snopkach, które ułożył jeden na drugim.
W środku, w kawie, pod wieczkiem bańki była zamknięta łyżka wazowa, z której każdy pił po kolei. Chłopcom wcale nie smakował taki napój, ponieważ był niesłodzony, lecz nie mieli innego wyjścia.
— Kawa zbożówka najlepszo, aby ugasić pragnienie!
— Dziadek! Tu powinna stać skrzynka z oranżadą!
— Oranżada jest za słodko! Po tym tylko pić by wom się chciało.
— No to co, może odpoczniemy wszyscy chwilę? — zaproponowała babka Bronisława, po czym zdjęła chustkę i zawiązała ją ponownie, poprawiając włosy. Wszyscy usiedli dookoła na związanych snopkach i każdy po kolei napił się kawy z bańki.
Po niebie z głośnym hukiem dość nisko przeleciał odrzutowy mig 21. Był to myśliwiec z pobliskiej jednostki w Łasku. Częste loty stały się już tak powszechne, że nikt nawet nie podnosił głowy, aby spojrzeć na ten latający obiekt, nawet chłopcy, którzy wyrośli już z czasów, kiedy biegali za lecącym samolotem, krzycząc: „panie pilocie, dziura w samolocie”. Po ich obojętności widać było też, że nie marzyli o zawodzie pilota czy żołnierza. Gdyby choć jedna osoba z tego grona uniosła z zaciekawieniem głowę i gdyby znów można było ten widok zatrzymać w kadrze, otrzymalibyśmy widok na miarę obrazu Chełmońskiego. Widok ten różniłby się od słynnego odpoczywającego chłopa dokładnie o siedemdziesiąt dziewięć lat. Wizualnie różniłby się znacznie. Czasy były inne, lecz czy mentalnie też tę różnicę widać byłoby aż tak mocno? Lecący bocian nadal jeszcze wzbudziłby zainteresowanie wśród siedzących, a samolot wszyscy zgodnie traktowali jako uciążliwe zło konieczne, które psuło krajobraz i zakłócało spokój. Tym bardziej że to nie żadna polska konstrukcja przeleciała nad głowami, tylko produkt bratniej armii, do której nastawienie społeczne powiedzieć, że było „nieprzychylne”, już byłoby delikatnością.
Siedząc na swym snopku, Grzesiek spojrzał na bose stopy dziadka i nie rozumiejąc w ogóle, jak można tak chodzić, zapytał:
— Nie bolą cię nogi, dziadek, tak chodzić boso po tym ściernisku?
— Tak, widzisz, się przyzwyczaiłem. Zimia żywi całe życie człowieka, to trzeba mić z niom kontakt. Chodzisz boso, to jom czujesz, tak jakby małe dziecko przytulało się do matki. A zresztom kiedyś to kto tam tak buty marnowoł, jak tero. Jak tylko ciepło się zrobiło, to każdy boso chodził. Nawet do kościoła szło się boso, żeby dopiro przed bramą buty założyć. Kiedyś buty to było już coś. Na odpust się szło nawet do Restarzewa i dopiro tam się zakładało.
— Daleko ten Restarzew, bo nie słyszałem o nim? — zapytał Janusz.
— Będzie ze dwadzieścia kilometrów.
— O! To sporo!
— Do Restarzewa zawsze lubiłem chodzić na odpusty, bo tam gryskę dobrom sprzedawali. Bardzo mi smakowała. Takom, jak w Restarzewie, to nigdzie wincy się nie kupiło.
— Co to jest ta gryska, dziadek?
— To były takie słodkawe placki z prosa.
— A co to jest proso?
— No taa! Tero nikt prosa nie sieje. Ziarna miało takie małe, trochę winksze od maku, a mniejsze od tatarki.
— Kto sieje proso, to chodzi boso! — Matka wyrecytowała ludowe przysłowie.
— No to dziadek mógłby siać! Przecież chodzi boso.
— Z prosa był kiepski zysk, przez to bida była i tak się mówiło.
— Tero odpusty są inne — wtrąciła się babka Bronisława. — Tero jeszcze to może tylko kiszune ogórki są takie same na odpustach jak kiedyś…
— No a obwarzanki i trocinowe piłki? — przerwał jej dziadek.
— No, to może jeszcze i to.
— Karuzelę to jeszcze za moich czasów chodziłem pchać na zarobek! — powiedział ojciec.
— No to nieźle! Kto by chciał pchać?
— Pchało się, widzisz!
— Cały dzień pchać karuzelę?
— Ano widzisz. Jak ci babcia mówiła, bez pracy nie ma kołaczy. Pchało się i każdy szedł chętnie na zarobek.
— Nie chciałbym tak, tak samo jak nie chcę tu na tym polu robić.
— Zanim się wyuczysz, to nie zaszkodzi, abyś z robotą na wsi był obeznany.
— A tam!
Ciężka jest praca na roli, tym bardziej ciężka mogła okazywać się dla chłopców, którzy musieli ją wykonywać już w tak młodym wieku. Im bardziej męczyła Janusza, tym bardziej w jego głowie narastała chęć nauki. Chęć pokazania i udowodnienia wszystkim, że może wyuczyć się na kogoś, kto nie będzie musiał tak ciężko pracować. Często, kiedy już mocno zmęczony po takim dniu kładł się spać, w myślach układał sobie, jak może w przyszłości potoczyć się jego życie. Te wszystkie rozmyślania zawsze kończył zdaniem: „jeszcze zobaczycie!”. Można więc powiedzieć, że w tak młodym umyśle rodził się jakiś konkretny plan na przyszłość, lecz jeszcze nie było wiadomo, czy starczy mu zaangażowania i wytrwałości, czy nie był to tylko młodzieńczy, słomiany zapał, ponieważ do tej pory Janusz należał do grupy uczniów przeciętnych i jego oceny nie wróżyły mu tego, co zapowiadał w myślach.
Sierpniowy wieczór już mocno gonił pracujących, jednak nie mieli zamiaru opuszczać pola przed skończeniem i ustawieniem wszystkich mendelków. Janusz i Grzegorz nie mogli pojąć, po co to wszystko.
— Wystarczy! Tato! Jutro dokończymy.
— Jeszcze trochę! Jeszcze!
— Przecież świat się nie zawali, dokończymy jutro!
— Jeszcze trochę! Róbcie, róbcie! Snopki na leżąco namokną w porannej rosie, a tak będą schły już w mendelkach.
— Straszne to jest, tak robić i robić.
— Ale chlebek jeść byście chcieli.
— E tam. Wolimy coś do chleba. — Chłopcom już cały dzień pracy dawał się mocno we znaki i widać, że byli mocno zmęczeni.
W końcu, kiedy postawione mendelki stanęły we wszystkich rzędach na całym polu, słońce już prawie całkiem zaszło. Gdyby spojrzeć w stronę wsi, razem z mendelkami innych gospodarzy w tym półmroku wyglądały jak chińska terakotowa armia. Można powiedzieć, że — tak samo jak w terakotowej armii — nie istnieją dwa takie same mendelki, pomimo że snopki były tak podobne do siebie. Patrząc jednak na nie z daleka, w półmroku wyglądają jak postawione tu na straży dobrze wyszkolone wojsko.
Po tak ciężkiej pracy nic przyjemniejszego od zanurzenia się w rzece nie mogło się latem zdarzyć. Pomimo późnej pory zawsze było warto. Dla chłopców był to już codzienny rytuał, oczywiście, jeżeli temperatura i pogoda na to pozwalały. Chociaż młodsi o dwa pokolenia, byli skłonni podzielać zdanie dziadka, że rzeka to tak zwane zbawienie lub dar z nieba.
Wieczorem, gdy zrobiło się już ciemno, około godziny dwudziestej pierwszej, kiedy to jeszcze w obejściu krzątali się dorośli domownicy, na podwórko zajechał samochód marki Skoda 100. Samochód we wsi był wyjątkowym zjawiskiem, ponieważ nikt takiego środka lokomocji nie posiadał. Gdzieś w sąsiednich wioskach można było doliczyć się w sumie może trzech tego typu dóbr luksusowych. Przy takim zagęszczeniu pojazdów łatwo można było rozpoznać po marce, kto przyjechał na podwórko. Z auta wysiadł ksiądz miejscowej parafii i tym samym potwierdziły się wcześniejsze podejrzenia, identyfikacja więc była trafiona.
— Szczęść Boże! — odezwał się ksiądz.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! A cóż to księdza sprowadza w nasze progi?
— Mam wielki problem, a dowiedziałem się we wsi, że możecie mi coś zaradzić na to zmartwienie.
— My?!
— No tak! Słyszałem, że macie ścięte drzewa, które leżą w klockach za szopą i czekają na obróbkę w tartaku.
— No tak, to by się zgadzało, dobrze ksiądz słyszał — odrzekł Kazimierz Raj, myśląc sobie w duchu, jak to informacja sąsiedzka lepiej działa niż Służba Bezpieczeństwa.
— Krzyż misyjny, ten stojący przed kościołem, był już bardzo stary i się przewrócił. Potrzebny jest nowy i zależy mi na tym, aby na piętnasty sierpnia, na święto Wniebowzięcia Matki Boskiej, był już nowy.
— No to coś się zorganizuje. Klocek na ten cel się przeznaczy, tylko niech ksiądz jedzie do tartaku i powie, jak chce, żeby to było zrobione.
— Ale nie! Panie Kazimierzu! Tamten stary był ręcznie ciosany i chciałbym, aby ten też tak wyglądał. Tartaczna kantówka nie będzie licowała z naszym kościołem.
— Aż takie wysokie wymagania ksiądz ma? Skąd teraz takiego „rzeźbiarza” wytrzasnąć? Z postępem trzeba iść.
— Postęp i postęp! Mówi pan jak władza ludowa, a pan nie z tych. Dom Pana to duchowa sprawa, a maszynowa obróbka nie oddaje tego ducha wiary.
— Proszę księdza! Teraz żniwa są, nie ma czasu na taką robotę!
Ksiądz zasępił się i miał minę nieciekawą. Nie liczył się z jakąkolwiek odmową ze strony parafianina, ponieważ chodziło o wyjątkową rzecz, chodziło o kwestię wiary. O symbol! Święty symbol wiary. Widać ksiądz mocno wierzył w Boga i wierzył również w to, że parafianie wierzą tak jak on. Nie spodziewał się takiej odmowy, pomimo to nie rezygnował i próbował jeszcze prosić.
— W panu cała nadzieja, panie Kazimierzu!
— Nadzieję trza mieć. Jak już mówiłem, klocka na ten cel przeznaczę, ale niech ksiądz na tartaku załatwi, aby go przetrzeć tak, jak księdzu pasuje. Żniwa teraz, a bez udanych zbiorów chleba nie będzie. A co to jest chleb… nie muszę księdzu tłumaczyć.
Kazimierz Raj niechętnie odmawiał takiej ważnej osobistości. Z zewnątrz może nie dało się tego zauważyć, ale gdyby tak spojrzeć do jego wnętrza, można byłoby zobaczyć, że trudno mu to przychodziło. Jednak nagromadzenie obowiązków gospodarskich teraz, w czasie żniw, pomagało mu w przełamywaniu lęku przed asertywnością. Ksiądz tylko zmarszczył brwi z powodu takiego obrotu sprawy.
— Wolałbym jednak, aby to ręcznie było zrobione.
— Będzie trudno, proszę księdza. No nie damy rady.
Na tę rozmowę nadszedł akurat stary Raj. Przysłuchiwał się chwilę, a był przecież starszy o jedno pokolenie, więc ten stosunek do wiary był u niego całkiem inny, o jedno pokolenie mocniejszy, i dlatego sposób, w jaki rozmawiał z księdzem jego syn, był dla niego nie do przyjęcia. W końcu postanowił wtrącić się w rozmowę.
— Może jako się to zrobi, proszę ksindza. Jeszcze taki stary nie jestym. Kogoś jeszcze może do pumocy się znajdzie.
— O, widzę, że pan Zygmunt poratuje mnie w potrzebie!
— Taki stary nie jestym, proszę ksindza. Siedymdziesiontka dopiro w grudniu wejdzie mi na plecy.
— No pewnie, widzę, że jeszcze jest pan w sile wieku. Bardzo byłbym wdzięczny!
— Pomyślimy!
— Bardzo będę wdzięczny, będę się modlił o was!
— Bóg zapłać!
Kiedy ksiądz swoją skodą wyjechał z podwórka, pomiędzy Rajami rozgorzała, co prawda niewielka, ale jednak sprzeczka, spowodowana różnicą zdań. Być może nie była to aż tak radykalna różnica, a nawet w przypadku dysponowania wolnym czasem przez Kazimierza możliwe, że obaj Rajowie mieliby jednakowe zdania na temat tej pomocy. Tylko brak wolnego czasu był jedyną przyczyną tak odmiennych poglądów pomiędzy ojcem i synem.
Następnego dnia wcześnie rano Kazimierz Raj ze swym ojcem zaprzęgiem konnym przetransportowali na podwórko ogromny drewniany kloc, gdzie w dogodnym dla niego miejscu ustawili go na drewnianych belkach, tak aby wygodnie było obrabiać go siekierą. Kazimierz wraz z małżonką, dziećmi i babką Bronisławą udali się na pole, z którego mieli zamiar zwozić snopki do stodoły. Na podwórku został tylko stary Raj. Samemu trudno było mu cokolwiek zrobić, więc poszedł do swojego sąsiada, Stanisława Konarskiego, który mógł być jego rówieśnikiem lub też mógł być niewiele od niego starszy. Poszedł poprosić go o pomoc. Konarski zgodził się natychmiast, albowiem sprawy wiary były dla niego sprawami najwyższej wagi. Tym bardziej teraz, kiedy to papież Polak dodatkowo rozpalał serca, nawet tych niewierzących, wiara nabierała wręcz magicznej mocy. Wspólnie zaczęli obrabiać ten drewniany klocek w taki sposób, aby wyłonić w jego przekroju kwadratowy kształt, ścięty przy tym lekko na rogach, gdyż zapamiętali, że tak to wyglądało w starym krzyżu. Trzeba przyznać, że pomimo dojrzałego wieku obaj panowie wprawieni byli do pracy siekierą. Nie ma się czemu dziwić, przecież w takim gospodarstwie zawsze na zimę trzeba było przygotować drewno na opał. Wtedy już, co prawda, wszyscy dokupowali węgiel, ale większość paliwa i tak stanowiło drewno. Dodatkowo stary Konarski zajmował się kiedyś pracami ciesielskimi, dlatego to on przejął dowodzenie w tej akcji. Chociaż wywijanie siekierą wychodziło obu panom bardzo sprawnie, to ewentualne obracanie tak dużego materiału przychodziło im z trudem. Przyjeżdżający furmanką ze zbożem Kazimierz co jakiś czas odrywał się od swej pracy i pomagał im w tych cięższych zadaniach. Kiedy przepracowali nad tym kawałkiem cały dzień i zrobił się już wieczór, obaj usiedli przy drewnianym stoliku znajdującym się pod gruszą. Stary Raj przyniósł z domu butelkę czystej wódki, kupionej w państwowym sklepie (nie u Gardła), a z piwnicy przyniósł talerz ogórków kiszonych, które wcześniej wyjął z beczki, i zaczęli omawiać plan działania na następny dzień.
— Trza by kogo jeszcze wziąć do pumocy, bo samymu nie domy rady.
— Racja. Jak przyjdzie do postawinio przy kościele, to trza trochę ludzi — przyznał Raj.
— Zejdzie jeszcze ze dwa dni z tym wszystkim. Przeciąć trza i zamek dopasować jeszcze. No i na kuńcach takie te rozetki trza zrobić.
— No dobra, pomyślimy coś jutro, zdrowia! — Podniósł literatkę do ust i przechylił.
— Myślę, że postawić krzyż to Kazik pójdzie z nami do kościoła.
— Pójdzie, no, ale i tak trza by jeszcze kogo.
Raj wypił i polewał wódkę Konarskiemu, po czym Konarski tę czynność powtarzał, ponieważ pili z jednej literatki na zmianę. Taki sposób picia zdarzał się jeszcze często. Czym to było podyktowane, trudno powiedzieć. Może tu, na wsi, wywodziło się to jeszcze z czasów, kiedy w wiejskim gospodarstwie domowym trudno było o szklane naczynia.
Konarski zagryzł chłodnym ogórkiem i widać było, że bardzo mu smakował.
— Twarde! Dobre! Swoje czy kupowane?
— Swoje! W piwnicy dobrze kisnom i się nie psujom.
— Ano, piwnica to dobro rzecz.
Rajowie nie posiadali lodówki, a nawet trudno powiedzieć, czy były na wsi więcej niż dwie rodziny, które takową już mieli. Dlatego też piwniczka, która była do połowy wkopana w ziemię, a na powierzchni wystawało tylko jej półokrągłe sklepienie przysypane ziemią i porośnięte trawą, zapewniała namiastkę urządzenia chłodniczego. W tym czasie, kiedy tak pili leniwie i rozmawiali ze sobą, przyjechała wozem cała pozostała rodzina. Kazimierz wjechał na klepisko stodoły, wypiął konia i zaprowadził do rzeki, po czym zamknął go w stajni i przysiadł się do biesiadujących seniorów. Zygmunt Raj nalał kolejkę synowi.
— Pojutrze, jak przed wieczorym skuńczymy, to pasowałoby, abyś z nami jechoł zamontować tyn krzyż przy kościele.
— Obrobię się, to pojedziemy — odpowiedział Kazik, po czym podniósł literatkę, przechylił, postawił pustą na stole i sięgnął po ogórka.
— Na niedzielę ksiądz chce, żeby był, to jeszcze może kto go w sobotę z drabiny obmaluje.
— Ksiądz niech nie będzie taki nagły, każdy ma swoją robotę. W trzech jednak nie damy rady go postawić. Trza by jeszcze kogoś, a to, że niemalowany, wcale mu nie zaszkodzi, może tak stać jakiś czas. Dobrze wyschnie i wtedy można rzucić kolor.
— Ano, do postawinio może ktoś się znajdzie.
— To jutro się popatrzy, jak to będzie się zapowiadało.
Gospodarze wypili całą butelkę, stary Konarski zebrał się do domu, a Kazimierz poszedł jeszcze do swoich obowiązków. Synowie Kazika dawno już zdążyli przyprowadzić krowy z pastwiska i wracali już z łąki po kąpieli w rzece. Przyszli jeszcze z bliska pooglądać, jak z drewnianego kloca wyłaniał się obiekt sakralny.
— To teraz, tato, na niedzielę jeszcze ma być gotowy?
— Taa, bo ksiądz nie bardzo chciałby, żeby ludzie w niedzielę omijali ten stary, złamany krzyż, a w środę święto jest i odpust.
— U nas w parafii to słabe święto i słaby odpust. W takim Zelowie to jest odpust!
— Bo w Zelowie jest parafia pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, to mają również odpust, a u nas święto i odpust akurat jest wtedy, kiedy wszędzie w kościołach świętują. No i Zelów to już miasto, parafia duża i wszyscy kramarze o tym wiedzą.
— Aha! No ale odpusty u nas słabe są. Jakiś jeden mały stragan czasem tylko przyjedzie…
— Zapamiętaj, że odpust jest dla duszy, a stragany to tylko targ przy okazji takiego święta jak odpust.
— No tak, wiem, wiem tato!
Dla chłopców ten największy w okolicy odpust, tak bardzo mocno oczekiwany poprzez ten krzyż, który powstawał teraz na podwórku, nabierał jeszcze większego znaczenia. Symbolicznie przyczyniał się do tego, że w rodzimej parafii w Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny, na jedenaście dni przed świętem Matki Boskiej Częstochowskiej, odbywa się tylko wstęp do większego święta, jakim jest wesołe miasteczko wraz z targowiskiem. Było to tylko potwierdzeniem wyjątkowego, duchowego przeżycia, do którego pozostały jeszcze dwa tygodnie. Dwa tygodnie liczone już na palcach z emocjami powodującymi przyspieszone bicie serca.
— Dobra, Grzesiek! Chodź, jeszcze zdążymy obejrzeć trochę filmu! — Janusz ponaglił brata.
— A, no tak! No to szybko, dawaj!
Obaj poszli do domu oglądać, ponieważ w pokoju, co prawda zakupiony rok temu na raty, stał już czarno-biały telewizor marki Neptun 413. Dla chłopców zakup ten był wielkim wydarzeniem. Aby obejrzeć dobranockę, nie musieli już biegać po sąsiednich domach, w których ludzie już posiadali odbiorniki. Nie zawsze ktoś miał czas, aby ten telewizor im włączyć i nie zawsze też takie częste i natrętne wizyty małych chłopców były mile widziane.
Kolejnego dnia dwóch seniorów pracowało w pocie czoła aż do samego wieczora. Pomimo zaangażowania finał prac nastąpił dopiero trzeciego dnia około południa, kiedy to wyłonił się już ostateczny i całkiem przyzwoity kształt krzyża. Gdy Kazimierz z synami wjechał na podwórko, wszyscy podeszli oglądać efekt tej pracy.
— Całkiem nieźle to wyszło. Jeszcze z tymi zacinaniami na końcach ładnie to wygląda. Fachowa robota! Rzeczywiście, na tartaku obcięliby tylko do kantu i chociażby wyheblować nie wiem jak, to nie byłoby tego efektu.
— Ano, co ryncznie, to ryncznie. Kiedyś to nawet na całą stodołę i chałupę deski się ryncznie robiło.
— Jak ręcznie? — zdziwił się Janusz. — Nie było tartaków?
— Gdzieś tam może i były, ale kogo było na to stać.
— Aż niemożliwe!
— Tak było, kto tam kiedyś nawet na polu takie maszyny widzioł jak dzisiej. Kombajny, snopowiązałki…