E-book
17.64
drukowana A5
59.16
Cygańska Sprawiedliwość

Bezpłatny fragment - Cygańska Sprawiedliwość


5
Objętość:
353 str.
ISBN:
978-83-8189-170-7
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 59.16

Od Autora

Niniejsza powieść jest splotem prawd, półprawd i fikcji. Niektóre z opisanych wydarzeń miały miejsce naprawdę. Inne zaś powstały za sprawą mojej najczystszej wyobraźni. I tak na przykład wszystkie imiona bohaterów stanowią wymysł mojej imaginacji. Miejsca, nazwy miast i miejscowości istnieją, oczywiście, naprawdę, ale akcja (jeżeli taka w ogóle miała miejsce) z pewnością toczyła się zupełnie gdzie indziej. Jedno jest pewne — ukazany tu świat to świat ludzi żyjących obok Ciebie i jest on jak najbardziej realny.

Nijał (wiosna i lato) 1953 rok

Głośne pukanie — „Już, mamo, już otwieram” — biegnie do drzwi, które nagle zaczynają się oddalać, ale pukanie staje się coraz głośniejsze — „Zaraz, chwileczkę, mamo!” — krzyczy. Czuje, że coś szarpie go za koszulę i w tej chwili budzi go głos ojca. — Chade tut hełade! Teraz już wyraźnie słyszy walenie do drzwi.- Milicja, otwierać!

— Weź to i uciekaj — ojciec wcisnął mu zawiniątko do ręki — biegnij do Tadka, raz, raz…

— Ale, tato… — wyszeptał drżącym głosem.

— Już, już, naś, naś.Trzask wyłamywanych drzwi wyrwał go z odrętwienia i ostatecznie pozbawił resztek snu.

Chwycił butelkę z niedopitą oranżadą, cisnął nią w szybę i skoczył prawie równocześnie z brzękiem rozbitego szkła. Ogarnął go mrok letniej nocy, powietrze było ciepłe i lekkie, w innej sytuacji wywołałoby u niego uczucie błogości i beztroski, ale teraz jeszcze bardziej uzmysławiało powagę położenia, w jakim się znalazł. Biegł przed siebie, instynktownie odnajdując drogę wśród drzew i krzewów przydomowych ogródków. Znał tu każde przejście, każdą dziurę w płocie, w końcu były to tereny jego dzieciństwa.

Po chwili usłyszał w oddali krzyki i nawoływania milicjantów, kilku z nich musiało wyskoczyć za nim przez okno. Snopy świateł latarek błyskały wśród liści, ale nie były w stanie go namierzyć, miał nad nimi przewagę ze względu na znajomość terenu i szybkość.

Tyfusy, te frekon — przeklinał w duchu. Jeszcze jeden betonowy płot i będzie na ulicy, niestety, światło uliczne rzucało blask na parkan i na pewno byłby widoczny, gdyby przechodził na drugą stronę. Przyczaił się w krzakach w pobliżu jabłoni, namacał leżące jabłko i zacisnął je w dłoni, czekał na odpowiedni moment, by rzucić nim w oddaloną o kilkadziesiąt metrów szklarnię.

— Kurwa, gdzieś tu musi być, chyba się nie rozpłynął?

— Może to jakiś cygański, kurwa jego mać, szaman, czy co…

— Czarny, to go nie widać, zlał się z otoczeniem.

— Ciszej, może coś usły…

Brzęk tłuczonego szkła.

— Tam, z tyłu!

Szybka myśl: Kana! Wykorzystując chwilowe zamieszanie, Jarema przemierzył kilka metrów do płotu i w mgnieniu oka znalazł się po drugiej stronie.

***

Kątem oka widział tylko, jak syn wyskakuje przez okno, jak już biegnie do holu na spotkanie z przeznaczeniem.

Naś, chaworo, naś — kołatało mu w głowie równocześnie z myślami: “Czego tu, kurwy, znowu chcecie? O co tu chodzi?”.

Dopadł do drzwi dzielących salon od holu, lecz zanim zdołał złapać za klamkę, drzwi rozwarły się z hukiem. Twarz milicjanta, która ukazała się jego oczom, wyrażała pogardę i pewność siebie.

— Co, Cygan, czyżbyśmy wpadli nie w porę? Gnojek spierdolił przez okno — rzucił przez ramię do stojących za nim milicjantów — Grzesiek, Zbyszek, za nim, chcę go tu mieć za pięć minut.

Wywołani dwaj natychmiast ruszyli śladem uciekiniera.

— Siadaj, Nuro, pogadamy.

— Od kiedy to jesteśmy na ty? Nie pamiętam, żebyśmy pili brudzia…

— Kurwa, jaki ty się dowcipny zrobiłeś — uśmiechnął się wydający rozkazy.

— Przypierdolić, panie komendancie? — Zapytał wielki, prawie dwumetrowy blondyn o budowie średniego byczka.

— Mamy czas, Boguś, w chuj czasu, jeszcze ranek nie tak blisko… — zanucił pod nosem, spoglądając na Nuro z uśmieszkiem.

— Ciekawe czy ten uśmiech schodzi ci z twarzy, jak cały oddział twoich przydupasów pierdoli twoją matkę? — Wiedział, że nie ma nic do stracenia, i tak dostanie łomot bez względu na to, co powie lub zrobi, oni po prostu już tacy byli, bili i pałowali dla zasady.

— O, widzę, żeś kozak, inaczej zaćwierkasz, jak przyprowadzimy tu twojego cygańskiego bękarta. Zawsze płodzicie bękarty, nie? Całe życie patologia, konkubinat, nie umiecie stworzyć komórki rodzinnej.

— Ja zawsze mogę coś zmienić, a ty? Kto się kurwą urodził, kanarkiem nie zdechnie…

Ogłuszający ból w czaszce i mroczki przed oczami uświadomiły mu, że ten byczek musiał go trafić czymś ciężkim w głowę. Wrócił do rzeczywistości i zobaczył, że blondyn stoi nad nim z pustymi rękami.

— To będzie ciężka przeprawa — pomyślał — wali jak młotem.

— Tego was uczą w szkole dla czerwonych pająków? — wycedził, wstając z podłogi i równocześnie zdając sobie sprawę, że jest zakuty w kajdanki. „Musiałem odlecieć na kilka sekund” — pomyślał.

— I jeszcze paru innych rzeczy, dzisiaj zobaczysz wszystkie triki, brudasku — odpalił byczek.

— Dobra, panowie, dosyć tych uprzejmości, Boguś, podaj taborecik dla pana Majchrowskiego, niech spocznie.

Byczek ochoczo chwycił taboret i postawił go do góry nogami, jednocześnie drugą ręką wykonując ruch zapraszający do spoczynku.

Miał dylemat; usiąść dobrowolnie czy dać się tam wepchnąć milicjantom przy pomocy pałek i kopniaków? Było ich kilku, oprócz komendanta i blondyna jeszcze dwóch, nie miał najmniejszych szans, na dodatek miał skute ręce. Postanowił usiąść, by jak najszybciej dowiedzieć się, o co chodzi. Nie miał bladego pojęcia, dlaczego tu przyszli, przecież ostatnio, kiedy przyłapali go na handlu, zapłacił, ile chcieli, zawsze płacił, nigdy się nawet nie targował. Ostrożnie „usiadł” na nóżce, naprężając wszystkie mięśnie.

— Wyciągnij rączki przed siebie — rozkazał byczek.

Posłusznie wyciągnął ręce do przodu i za chwilę przekonał się, dlaczego kazano mu przyjąć taką pozycję — nie mógł już opierać rąk na udach, żeby choć trochę odciążyć kręgosłup, teraz cały ciężar spoczywał na nogach, które po minucie zaczęły się trząść. Musiał mocniej „siadać” na nóżce taboretu, która coraz bardziej wbijała się w tyłek. Dwóch milicjantów stało po bokach i pilnowało, aby utrzymywał taką pozycję, każda próba zmiany położenia kończyła się dosłownym wbijaniem na miejsce.

— Wygodnie ci? — zapytał komendant.

Nic nie odpowiedział.

— To i tak było pytanie retoryczne, teraz przejdziemy do konkretów. Gdzie ukryłeś skradzione złote monety i dolary?

— Nigdy nikomu nic nie ukradłem — z trudem wykrztusił Nuro, był zbyt skoncentrowany utrzymaniem jak najwygodniejszej pozycji. — Uczciwie zarabiam na życie.

— Uczciwie? Przecież nigdzie nie pracujesz, skąd bierzesz kasę? Na pewno kradniesz jak każdy z was.

— Dobrze wiesz, że handluję końmi i tkaninami, płacę wam zawsze na czas.

— Bodzio, czy ten czarnuch nie oskarża nas przypadkiem o łapówkarstwo? Nie wierzę własnym uszom, oskarżasz władzę ludową o nieuczciwość? Nie bądź śmieszny, posłuchaj: nawet jeżeli nic nie ukradłeś to i tak handlujesz bez zezwolenia, a to tak jakbyś kradł, rozumiesz? Okradasz władzę ludową… więc wszystko, co masz, i tak ulega przepadkowi na rzecz skarbu państwa.

— To wy i wasza pierdolona władza nie chcecie mi wydać zezwolenia, żebym wam płacił, kurwy. Chcecie więcej?! — teraz już wiedział, chodzi o kasę, troszkę mu ulżyło, wystarczy, że się z nimi dogada i git. Zwracał się o to pieprzone pozwolenie pięć razy, zawsze przychodziła odmowa. Ustawa z roku 1947 o „zwalczaniu drożyzny i nadmiernych zysków” skutecznie uniemożliwiała jakąkolwiek działalność przedsiębiorczą, a dodatkowa ustawa z 1950 o zakazie obrotu złotem i walutami dawała aparatowi partyjnemu możliwość zastraszania przedsiębiorców i konfiskowania ich majątków, gdyż za posiadanie waluty lub złota groziły wysokie wyroki z karą śmierci włącznie…

— Demczar, znajdź jakieś ręczniki, zmocz i przynieś, trzeba Cygana trochę schłodzić, za bardzo politykuje.

— O, kurwa, widzę, że przejmujecie najlepsze metody ruskiej bezpieki, brawo.

Przeżył takie przesłuchanie, kiedy został złapany w czterdziestym szóstym przez NKWD przy próbie przemytu żywności dla chłopaków z AK. Sam nie bawił się w politykę, czarni, czerwoni czy biali — zawsze takie samo szambo, chodziło tylko o władzę i kontrolę nad jednostką. Ale AK-owcy imponowali mu bohaterstwem i zawadiactwem. Nie dał się złamać i nie wydał straceńców, powiedział, że wycyganił od chłopków ze wsi i wiezie, żeby sprzedać do miasta. Wsadzili do obozu w Jaworznie, po dwóch latach wypuścili. Teraz wiedział, że owiną go w mokre ręczniki, żeby nie zostawić śladów bicia.

— Dobra, nie róbcie szopek, ile chcecie? — postanowił, że nie będzie cierpiał za pieniądze, tamto to była sprawa honoru, a to tylko kasa, zarobi jeszcze.

— Grzeczny chłopczyk, to już jakiś początek, wiesz, że nie przyszliśmy po resztę z grosza, co? Przekręć sobie taborecik, usiądź i pucuj się…

Jednak naszły go wątpliwości, przecież nie może oddać im wszystkiego, na co pracował przez całe życie. Lata wyrzeczeń i strachu przed władzą nie mogły pójść na marne w jednej chwili. Co najważniejsze — miał jeszcze syna, musi zostawić coś dla Jaremki, nie tylko dlatego, że tak nakazywały romskie zasady, zgodnie z którymi każdy rodzic musi wyposażyć swoje dzieci, przekazując im znaczną część rodzinnego majątku jeszcze za swojego życia, ale również dlatego, że Jaremka wychowywał się bez matki i po jego śmierci zostanie zupełnie sam. Dodatkowo majątek, który posiadał w tej chwili, przekazywany był w ich rodzinie od wielu pokoleń, były to głównie złote monety, wyroby ze złota, dolary i diamenty. Romowie, będąc narodem wędrownym, nigdy nie inwestowali w ziemię i nieruchomości, więc kupowali rzeczy, które łatwo było przenosić z miejsca na miejsce i w razie czego — spieniężyć. Dlatego też duża część romskich majątków przetrwała różne zawieruchy wojenne: zakopane złoto nie może zostać zniszczone lub odebrane przez jakąkolwiek władzę państwową. Dziwne, że teraz przypomniał sobie, jak kiedyś, jeszcze przed wojną, namawiał ojca, żeby kupili kawałek ziemi i osiedlili się gdzieś na stałe, by hodować konie i uprawiać ziemię.

— Zdylnijan? Dzisiaj kupisz, jutro przyjdzie nowa władza i zabiorą ci wszystko, Gadzie to Gadzie, nani paciaben.To były słowa, jakie wtedy usłyszał w odpowiedzi. Wszystko się sprawdziło, najpierw przyniosła zniszczenie wojna, a potem przyszli czerwoni i zabrali prywatny majątek, przekształcając go w „mienie państwowe”. Uśmiechnął się w duchu, jeszcze raz błogosławiąc romską mądrość i zasady. Nie, nie odda im wszystkiego — pomyślał — da dużo, tyle żeby zamydlić im oczy i zaspokoić zachłanność, przecież nie mają pojęcia, jaki majątek posiada i nie będą w stanie tego zweryfikować.

— Jeżeli uważasz, że możesz nas oszukać, dając jakieś ochłapki, to się mylisz, mamy pewne i dokładne informacje, ile tego może być, więc dobrze się zastanów, zanim coś powiesz — powoli cedząc słowa, odezwał się komendant, wyrywając go tym samym z krótkiej zadumy.

— Chyba mnie pan przecenia, panie komendancie — z niewinną miną odparł Nuro, jednocześnie myśląc, że nie mają pojęcia, ile tego może być, bo niby skąd mieliby wiedzieć? Takie wiadomości, albo mniej lub bardziej zbliżone podejrzenia o stanie jego majątku mogli mieć tylko Romowie, którzy znali jego lub jego rodzinę. I nagle pomyślał, że to któryś z nich mógł go wydać, jednak szybko odrzucił tę myśl, gdyż było to niemożliwe, żaden Rom nie wydałby nigdy nikogo ze swych pobratymców. Więzy krwi i braterstwa szanowano ponad wszystko, za coś takiego groziła śmierć, w najlepszym wypadku — wydalenie z kręgów romskich do końca życia bez możliwości widywania się z najbliższą rodziną. Dodatkowo każdy Rom wiedział, że przestawanie z Gadziami do niczego dobrego nie prowadzi. Wiedzieli o tym od zarania dziejów romskich. Cygan i tak na końcu wyjdzie z podobnego układu przegrany, bo nie stoi za nim żadna instytucja ani państwo. Romowie są zdani wyłącznie na swoich braci i siostry. Taka była prawda — kowal zawinił, a Cygana powiesili.

— Zrywajcie futryny, wszystko tam jest — rzekł Nuro, takim niby udawanym, ale chyba też trochę naprawdę zrezygnowanym głosem.

— Do roboty, chłopaki — rozkazał komendant, zwracając się do dwóch milicjantów pilnujących Majchrowskiego. — A wy tu czego? — nagle zauważył wracających z nieudanego pościgu za Jaremką dwóch funkcjonariuszy, którzy akurat wchodzili do holu — mówiłem, żebyście bez niego nie wracali. Dobra, teraz na podwórko, pilnować, żeby mi się nikt nie kręcił, każdego sąsiada z powrotem do domu.

Nuro zamknął oczy, wolał nie patrzeć, jak bez skrupułów pozbawiają go części majątku. Każde trzaśnięcie pękającego drewna wywoływało w nim dreszcz i pragnienie ukręcenia karków prześladowcom. Tamci pracowali w skupieniu, w domu zapadła cisza przerywana tylko posapywaniem pracujących i odgłosami pękających desek. Wreszcie usłyszał, jak na stół zaczynają rzucać paczuszki poukładanych złotych monet, znał ten odgłos. Ciche stuknięcie złota zawiniętego w woreczek foliowy. Wata, którą poprzekładane były monety, aby zapobiec porysowaniu złota, nadawała stuknięciu trochę stłumiony odgłos. Nie otwierając oczu, liczył każdą rzuconą paczuszkę. Kiedy doszedł do trzydziestu, wstrzymał oddech. To już, czterdzieści pięć tysięcy trzysta dolarów. Po dzisiejszym czarnorynkowym kursie Krugerrandów (przy cenie 151 dolarów za uncję), każda paczka — 10 sztuk, 30 paczek — 300 sztuk. W porównaniu do obecnej rocznej pensji, wynoszącej około 650 dolarów, był to majątek, na który przeciętny człowiek musiałby pracować około siedemdziesięciu lat. „Nażryjcie się, psy, i spierdalajcie” — nie powiedział tego tylko dlatego, że słowa uwięzły mu w gardle i nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

— Nieźle, tylko gdzie jest reszta? — głos komendanta ledwo wyczuwalnie drżał z emocji, które z trudem udawało mu się powstrzymywać. Kasa, która leżała przed nim na stole, mogła ustawić go na całe życie i zapewnić byt jego dzieciom, a nawet wnukom. — Mówiłem ci, że nie wyłgasz się byle czym, nie zmuszaj mnie do przyjęcia bardziej drastycznych środków perswazji.

Majchrowski gorączkowo obracał myśli w głowie. Jeżeli im nie powie, to i tak rozpieprzą całe mieszkanie i w końcu znajdą wszystko. A może jednak nie? Może coś przeoczą i uda się co nieco uratować? Nagle coś zwróciło jego uwagę. Kroki w holu, ktoś tam musiał być, może to tych dwóch, którzy wyskoczyli za Jaremką? Jakieś mignięcie w lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie spowodowało, że przyjrzał się dokładnie odbiciu…. „Nie, to niemożliwe” — pomyślał, widząc postać stającą w holu. Miał wrażenie, że ziemia przestała się obracać i cały świat stanął na chwilę w miejscu. Poczuł jakiś nieznany wcześniej ból, tak jakby każda cząstka jego jestestwa była wyrywana z jego wnętrzności i rzucana na rozgrzany do czerwoności piec. W holu stał Tadek, Cygan z krwi i kości. Rom z zasadami pochodzący z szanowanej od pokoleń rodziny. Nigdy nie byli przyjaciółmi, nawet czasem trochę go irytował, był małostkowy, zawzięty i zawsze zachowywał się tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy, w gruncie rzeczy będąc mało inteligentnym typkiem. Ale był Romem i dopóki nie dopuścił się złamania zasad, należał mu się szacunek i nikt oficjalnie nie mógł powiedzieć na niego złego słowa.

— Roma, pszał, soske? So jone tuke kerde? — wypowiedział ledwo słyszalnym głosem. — O, to już wiesz, skąd mamy wszystkie informacje? Powiedz tylko, gdzie to zakopałeś, a my zajmiemy się resztą. Musimy mieć wszystko, tak jak przekazał nam twój „kolega”. Nie musisz się już bawić z nami w ciuciubabkę — komendant był wyraźnie rozbawiony całą sytuacją.

Znowu zapadła cisza, przerywana tylko tykaniem wiszącego zegara.

— Pod podłogą w sypialni — rzekł Nuro, przerywając to miażdżące dla niego milczenie. — Odsuńcie łóżko, zerwijcie deski z podłogi i kopcie, aż traficie na słoiki. — Teraz było mu już wszystko jedno. Świadomość, że romanipen już nie istnieje, sprawiła, że wszystko przestało mieć sens. Romanipen, której uczono go całe życie, którą rodzice i starszyzna wpajali mu przy każdej okazji, szlag trafił. Zasady, które znał, okazały się fikcją. Dla niego to był koniec świata, nie znał nic ważniejszego od tych zasad i braterstwa krwi.

Komendant tylko skinął głową w kierunku podwładnych, którzy wcześniej wyrywali futryny, oni zaś od razu ruszyli do sypialni, skąd za chwilę dało się słyszeć skrzypienie odsuwanego łóżka i odgłos wyrywania desek z podłogi. Nuro siedział na taborecie z pozoru spokojnie, ale głowę rozsadzała mu jedna myśl — musiał zabić Tadka. Za złamanie jednej z najważniejszych zasad, zgodnie z którą tajemnica nie wychodzi poza zaklęty krąg cygańskiego świata, istniała tylko jedna słuszna kara, śmierć. Zaczął się zastanawiać, jak i kiedy ma to zrobić… I wtedy uderzyła go myśl, że musi to zrobić tu i teraz, bo potem będzie za późno, oni na pewno już wcześniej postanowili, że będą musieli się go pozbyć, przecież gdyby przyszli w majestacie prawa odebrać mu jego „nielegalne” mienie, to nie pozwoliliby tu przyjść Tadkowi, informator zawsze pozostawał w cieniu, żeby można go było jeszcze wykorzystać. Tak, teraz był pewien, śmierć była jego przeznaczeniem, ale był gotów na wszystko, zginie, ale najpierw zabije zdrajcę. Ledwo zauważalnie zerknął na wiszące na ścianie szable, próbując ocenić, czy będzie w stanie skutymi w kajdany rękoma dosięgnąć którejś z nich. W końcu zdecydował, że musi spróbować. Nie patrząc na komendanta siedzącego naprzeciwko, sprężył się w sobie i czekał na odpowiedni do ataku moment. Gdy potężny blondyn odwrócił głowę w stronę sypialni, Majchrowski skoczył do komendanta, zaprawiając go prawie jednocześnie z byka. Opasłe cielsko dowodzącego zwaliło się na podłogę. Prawie nie zwalniając biegu, desperat dopadł do ściany, na której wisiały dwie staropolskie damascenki, oburącz chwycił rękojeść… i nagle… rozdzierający ból w plecach, dziwne… nawet nie usłyszał wystrzału. Czuł, że tonie, że jakaś woda zalewa mu płuca, zabierając oddech… „Syneczku” — pomyślał. W jednym ułamku sekundy zrozumiał, że oddałby wszystkie pieniądze świata, żeby móc ostatni raz uściskać swojego syna i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha. Próbował zmusić się do życia, tak jakby silna wola była w stanie zmienić nieuniknione, musiał żyć…. dla Jaremki. Ale śmierć miała inne plany, jej zimny dotyk sprawiał, że życie wypływało strużką krwi z otwartych ust. Chaworo…. I koniec, zgon.

Dwaj milicjanci, którzy właśnie rozpoczynali kopanie w sypialni, słysząc odgłos wystrzału, wpadli do salonu, po drodze wyciągając pistolety. Martwe ciało Majchrowskiego leżało na podłodze

— Co się stało, panie komendancie?

— Próbował nas zaatakować tą szablą, nie było innego wyjścia, teraz na podwórko, zabezpieczyć teren i żeby mi się tutaj nie robiło żadne zbiegowisko, wiecie, co macie robić, w razie czego kilka pał i do suki. A ty, Bogdan, wezwij karetkę, chociaż raczej już mu niepotrzebna — te ostatnie słowa komendant wypowiedział do siebie. — Bogdan, wstrzymaj się z tą karetką, aż wykopiemy resztę — dokończył cicho, po tym, jak tamci dwaj wyszli na ulicę pomóc poprzednikom utrzymać porządek.

Potem cała trójka stanęła przy stole. Komendant pierwszy sięgnął po woreczek ze złotymi monetami, odliczając piętnaście sztuk i wkładając do kieszeni, Bogdan odliczył dziewięć, Tadek w milczeniu schował swoją dolę, żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę nieżyjącego. Następnie weszli do sypialni i bez słowa zaczęli kopać. Dziesięć minut później wydobyli sześć litrowych słoików zawierających wyroby ze złota i kasetkę, w której po późniejszym przeliczeniu było 30 000 dolarów.

***

Był środek nocy, obudził go potężny kac. „Pić!!!” — głośna myśl przeszywała jego skołataną czaszkę. Z trudem otworzył oczy i próbował rozejrzeć się po pokoju w poszukiwaniu czegoś do picia. Mała nocna lampka rzucała słabe światło na izdebkę, w której mieszkał, a raczej wegetował, w zasięgu wzroku miał tylko poprzewracane butelki od wina, niedopałki klubowych, resztki jedzenia i ani kropli jakiegoś płynu. — Kurwa, zdechnę z pragnienia — mamrotał do siebie, ocierając z ust zaschniętą ślinę. „Przecież nie dojdę do hydrantu, mogliby chociaż doprowadzić wodę do tej dziury” — leniwie snuł przemyślenia. W końcu pragnienie okazało się silniejsze, wstał, postanawiając iść na podwórko, żeby nabrać wody do wiadra. Będąc na schodach, pomyślał, że skoro już wstał, to może przejdzie się do Wozaka na melinę i kupi sobie klina, inaczej nie wytrzyma do rana, zimne poty, trzęsawka, znał to z autopsji — tak, tak tylko mały klinik i gicior. Postawił wiadro, pomacał kieszenie… pusto. „Lipa — pomyślał — dobra, wezmę na krechę…”. Nawet nie wziął pod uwagę, że może nie dostać „kredytu”. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że słowo, które padło z jego ust, musi zostać dotrzymane w stu procentach, ponieważ każde jego słowo to sprawa honoru. Ciacipenław — te dwie zasady wpojone przez ojca i dziada były nierozerwalną częścią jego duszy. Był przy tym, jak dwa lata temu jego szwagier, chcąc wejść w duży interes z innym Romem, powiedział, że zainwestowane pieniądze zwrócą się w stu procentach i nie ma możliwości, żeby stracili na tym interesie. Okazało się, że stracili wszystko, 10 000 dolarów. Na rozprawie u Siero Roma szwagier próbował się wyłgać, tłumaczył, że interes to ryzyko i nie zawsze wychodzi. Wtedy on, Ciaro, wstał i powiedział: tak to prawda i wszyscy o tym wiemy, że interesy nie zawsze wychodzą, tylko że ty dałeś słowo, powiedziałeś, że na sto procent, kana odde romeske lowe. Po tym zajściu żona zabrała dzieci i wyprowadziła się do rodziców, trudno… Przecież prosił szwagra, żeby wchodząc w interes, powiedział o ryzyku, tłumaczył, że tak nie można. Przed rozprawą przekonywał, żeby oddał ze względu na honor. Wszystko na nic, zaślepiony pieniędzmi nie słuchał i przegrał. Ciaro szanował moc słowa i prawdy zawartą w jednym słowie: ciacipen. Teraz poprawił kapelusz, dopiął guziki koszuli, które zawsze rozpinały się na wydatnym brzuchu i ruszył przed siebie. Po dziesięciominutowym spacerze skręcił w bramę, w której mieściła się melina. Nagle coś przykuło jego uwagę. W głębi podwórka, gdzie mieszkał Nuro, zobaczył jakiś ruch. Minął korytarz, w który powinien skręcić, przeszedł jeszcze kilka kroków i zamarł… pod domem Cygana stał milicyjny samochód, przy nim kręciło się czterech funkcjonariuszy. Światła u Nuro były pozapalane — daw buje nani misto. Wycofał się głębiej w bramę i gorączkowo myślał, co ma zrobić, wejść tam, udając pijanego? (To akurat nie byłoby trudne, jeszcze był trochę na rauszu). Czy przyczaić się gdzieś niedaleko i poczekać na dalszy rozwój wypadków? Postanowił podkraść się bliżej, wyszedł z powrotem na ulicę i wskoczył do następnej bramy. Wiedział, że na tym podwórku jest między ogródkami kilka małych przejść, które doprowadzą go w pobliże domu kolegi. Przejścia były wąziutkie i nieoświetlone, więc nie będzie widoczny dla milicjantów. Dotarł na miejsce, z tej odległości mógł nawet rozpoznać twarze milicjantów oświetlone światłem lampy znad wejścia do korytarza. Nie słyszał prowadzonej cicho rozmowy, która nagle została przerwana przez wysokiego blondyna wychodzącego z korytarza — Karetka zaraz będzie, nikt nie próbował się tu kręcić?

— Wyszła jakaś baba z fagasem, że niby słychać było strzały, ale już wszystko w porządku. A reszta grzecznie siedzi w domku.

„Tak — pomyślał Ciaro — wszyscy się was boją jak ognia. Nikt nie chce się mieszać w nie swoje sprawy, władza może robić co chce, największą legalna mafia na świecie, no może oprócz kościoła. Nikt nie ma nad wami kontroli, szary człowiek nawet nie może walczyć w sądzie o swoje podstawowe prawa, sądy też są po waszej stronie, bydlaki”. Znał tego blondyna, był to funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, zajmujący się sprawami mniejszości narodowych. Wyjątkowa szuja i bezwzględny typ. Pilnował, żeby wszyscy handlujący czymkolwiek i samozatrudnieni płacili na czas, gdyż w komunistycznym kraju nikt nie powinien wykonywać wolnych zawodów, wszystko dla dobra proletariatu należało do państwa. Władze próbowały odstraszyć prywatnych przedsiębiorców, wszyscy musieli pracować na chwałę komunizmu. Szantaż, bicie — to były jego normalne metody. Potrafił katować dzieci, żeby wymusić zapłatę od rodziców. Bali się go wszyscy, ale nie było ucieczki z tego błędnego koła. Nikt nie przyjmie Cygana do pracy, bo co on niby miałby robić? Przecież nic nie umiał, oprócz złodziejstwa — taki był najczęstszy stereotyp. Było w tym dużo prawdy, Cygan jako człowiek wędrowny, wykonywał raczej wolne zawody, takie jak handel, kowalstwo, wróżby, ziołolecznictwo, granie na weselach czy po knajpach. Po przymusowym osiedleniu większość nie była przystosowana do pracy w zamknięciu w jakiejś fabryce, to po pierwsze, po drugie zaś — Cyganom brakowało odpowiedniego wykształcenia. Jednym słowem, błędne koło, a jeszcze ten cały aparat bezpieczeństwa… Tfu tyfusy, te zachuweł tumen rat. Uderzyła go druga myśl — jaka karetka? Do kogo? Pewnie skatowali biedaka, a Jaremka? Poczuł dobrze mu znany skurcz w żołądku, jak zawsze, kiedy stawał w ringu przed walką, zaraz zrobi tu porządek… I wtedy zobaczył wychodzącego Tadka, naprężone mięśnie jakby lekko zwiotczały, a myśli skotłowały się i nie był w stanie ich pozbierać. Tamten podszedł do blondyna, zamienił z nim kilka słów, których Ciaro nie mógł dosłyszeć. Po chwili blondyn wskazał na radiowóz, a Tadek posłusznie udał się do nyski i wsiadł. — Zabieraj go stąd — blondyn zwrócił się do jednego z funkcjonariuszy.

Potem przyjechała karetka i jeszcze jedna suka. Zaczęło się małe zamieszanie, a po półgodzinie wyniesiono na noszach kogoś zawiniętego w czarny worek…. Ciaro na drżących nogach wycofał się w głąb ścieżki i przeszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, usiadł wyczerpany pod płotem. Wstrząsnął nim wewnętrzny, bezdźwięczny szloch. Zapadając się w otchłań czarnej rozpaczy, przeklinał niesprawiedliwość świata i Boga. Nie wiedział na pewno, czy na noszach znajdowało się ciało jego przyjaciela Nuro, ale nie mogło być inaczej — Nuro nigdy by nie pozwolił, żeby w jego obecności coś stało się Jaremce. Gdyby tak było, wyniesiono by dwa trupy: ojca i syna. Był o tym całkowicie przekonany. Pamiętał, jak w czasie wojny on i Nuro wracali do taboru, który stanął w lesie. Byli w wiosce, żeby wymienić, co się dało, na jedzenie. Kiedy zbliżali się do obozowiska, usłyszeli warkot silników, krzyki i jakieś zamieszanie.

— Sasy — powiedział tylko Nuro i już chciał ruszyć biegiem do obozu. — Ziakir — rzekł Ciaro — podejdźmy bliżej, może to tylko jakaś kontrola, po co się tam pchać. Nuro spojrzał na niego, ale posłusznie skinął głową. Podkradli się do szczytu małego wzgórza i wyjrzeli. Zobaczyli około dwudziestu Niemców, ciężarówkę i kilka motorów z koszami. Cyganie stali w szeregu, jeden z Niemców wywołał najstarszego z nich i kazał mu podejść do siebie. Starzec wyszedł z szeregu, zrobił trzy kroki do przodu i wtedy padł strzał, krew starca bryznęła na stojących za nim ludzi. Krzyki i szloch zlały się w jeden wielki jazgot. Ciaro musiał teraz mocno trzymać Nuro, gdyż ten chciał już biec na ratunek.

— Ziakir, może da jek lenge wycheła i nikones butyr na zamarna. Jednak stało się inaczej. Niemcy zaczęli metodycznie strzelać do zbitych w kupę Romów, nie oszczędzali nikogo, nawet dzieci. Ktoś próbował uciekać, niektórzy próbowali walczyć, na próżno. Nuro wyrwał pistolet zza pazuchy i spojrzał na Ciaro wzrokiem, który mówił, że jeżeli go nie puści, to może zginąć. Ciaro zwolnił uścisk. Widział, jak Nuro, zbiegając ze wzgórza, unosi rękę i strzela do pierwszego Niemca, który pada z rozerwaną czaszką. Za chwilę drugi Niemiec wali się na ziemię, a potem jeden strzał i Nuro pada twarzą do ziemi. Jeden z Niemców podchodzi do leżącego i z całej siły kopie go głowę. Wtedy Ciaro wycofał się ze wzgórza, a potem zaczął biec, ile sił w nogach. Nocą wrócił na miejsce obozowiska, żeby sprawdzić, czy ktoś przeżył. Najpierw ujrzał małego, siedmioletniego Jaremkę szlochającego nad ciałami zabitej matki i siostry. Potem zobaczył Nuro wychodzącego z wozu. Okazało się, że strzał trafił go w lewe ramię, a kopniak w głowę uratował mu życie, pozbawiając go przytomności. Jaremka przeżył, gdyż matka ukryła go w pierzynach, gdzie przesiedział do momentu, w którym odnalazł go Nuro. Ani Nuro, ani nikt z byłego już teraz taboru nie był dla Ciaro rodziną, przygarnęli go do siebie po tym, jak jego cała semenca została wysłana do obozu koncentracyjnego. On uratował się cudem, był wtedy z dziewczyną z pewnej wioski. Z dwóch pełnych ludzi taborów zostało ich tylko trzech, on, Nuro i Jaremka, teraz tylko dwóch. Dalekie wycie syreny wyrwało go z zadumy, podniósł się i wolnym krokiem ruszył przed siebie, dotarł do domu i nie zdejmując nawet kapelusza, zwalił się na łóżko. Ogarnął go ciężki, przerywany nudnościami i dreszczami sen.

***

Jaremka zapukał do drzwi…. Cisza. Nikon nani? — zapytał się w myślach. Zapukał jeszcze raz, znowu cisza. So kana? Może pojechali na racia? Przecież jest początek lata i większość Romów wyjeżdża w Polskę na zarobek. Dziwne tylko że nic o tym nie słyszał, normalnie o takich wyjazdach wiedzieli wszyscy. Nikt raczej nie jeździł sam, zawsze jechało kilka rodzin razem, tworząc coś na wzór dawniejszych taborów, a ojciec wyraźnie mówił, że ma iść do Tadka. Wzruszył ramionami, to nie jego sprawa. Postanowił udać się do kolegi, którego rodzice wyjechali na saksy na Węgry. Koleś był Polakiem, ale Jaremka go lubił, był w dechę. Dzisiaj nawet miał tam iść na prywatkę, ale ojciec go nie puścił. Teraz nie w głowie mu były balety, ale nie miał wyjścia. Idąc, zastanawiał się, co teraz będzie — jeżeli zamkną ojca, to on pewnie trafi do domu dziecka, miał dopiero siedemnaście lat. Na, na phandena. Da im parę złotych i po krzyku, przecież nic nie zrobił. Postanowił, że jutro rano pójdzie do domu, a jeżeli będzie trzeba, to zgłosi się na komendę, wtedy będzie wiedział, na czym stoi. Jednak gdzieś w głębi duszy czuł strach, ojciec był jego jedyną opoką, zawsze mu imponował pewnością siebie, odwagą i stanowczością. Jeżeli coś powiedział, to musiało stać się prawem i nic nie mogło go od tego odwieść. Wiedząc, że ma rację, nigdy nikomu nie schodził z drogi. Nigdy nie łamał raz danego słowa, nawet jeśli to była jakaś błahostka. Jego sława dotarła do najdalszych zakątków Polski. Imię Nuro znali wszyscy, choćby ze słyszenia. U nich w domu zawsze kręciło się dużo ludzi, przychodzili po radę w sprawach romanipen. Ten niepisany kodeks praw i zachowań społeczności romskiej jego ojciec rozumiał jak mało kto, dorównywał mu może Ciaro, ale ten był teraz w niemal wiecznym korku. Kiedyś tych dwóch potrafiło jednym słowem zamknąć całą sprawę lub też pięściami wyćwiczonymi na ringu zaprowadzić porządek, kiedy sprawy wymykały się spod kontroli. We dwójkę byli prawie nie do pokonania, tak w słowie, jak i w czynie. Odrzucił od siebie wszystkie czarne myśli, przecież zawsze mieli problem z władzami. A to — jeszcze, gdy jeździli taborami — trzeba było rejestrować się w urzędzie miasta, kiedy stawało się gdzieś taborem. A to do obozowiska przyjeżdżała milicja, sporządzając spis wszystkich członków, przy okazji zaś przeszukując każdy wóz, czy aby nie ma w nim jakichś „nielegalnych” towarów, które i tak były schowane gdzieś w lesie. Albo nawet teraz, gdy jechali na phiryben, żeby zahandlować, jeden musiał chodzić od domu do domu, z jedną tylko sztuką towaru, a drugi ukrywał się gdzieś w pobliżu z jego resztą. Chodziło o to, żeby w razie milicyjnej kontroli nie stracić całego asortymentu, często trzeba było się ukrywać lub uciekać, normalka. Teraz też pewnie tak będzie, więc nie ma się o co martwić. Raźniejszym krokiem ruszył w stronę domu kolegi. Po kilku minutach zapukał do drzwi, zza których słychać było niezbyt głośną muzykę.

— Ooo, ciawa, troszkę późno się zjawiłeś, ale lepiej późno niż wcale, wskakuj.

— Stary nie chciał mnie puścić, musiałem się zerwać po cichaczu — zełgał Jaremka.

— Jest jeszcze parę buteleczek wina, są dziewczyny, Ewa i Kasia z koleżanką — trochę konspiracyjnie rzekł Piotrek. — Tomek z Aliną już wyparowali, Adam już śpi…. Ewa jest moja — dodał szeptem, lekko się uśmiechając.

Jaremka znał ten uśmieszek, znaczyło to, że Piotrek już zagiął parol na tę dziewczynę i nie odpuści. Poznali je tydzień temu na zabawie. Dziś było pierwsze spotkanie po tamtym wieczorze. Po zabawie grzecznie odprowadzili je na postój taksówek. Piotrek już wtedy chciał przedłużyć zabawę i jechać z nimi do siebie, ale to Jaremka doradził, żeby się trochę „popiekły we własnym sosie”, to potem będzie lepsza zabawa. Teraz okaże się, czy miał rację — pomyślał.

— Mamy gościa, ciawa zaszczycił nas swoją obecnością.

— Cześć, Jaremka — Kaśka pierwsza podbiegła do niego, wyciągając rękę i prawie jednocześnie całując w policzek — myślałam, że nie przyjdziesz.

— Ale jak widać, jestem, cieszysz się? — zapytał i za chwilę spojrzał na siedzącą w fotelu blondyneczkę: lekko kręcone włosy opadały jej na ramiona, czarny obcisły półgolf, opinający ciało, uwydatniał zgrabne kobiece krągłości, lekko zarysowane, małe, kształtne usteczka dopełniały obrazu doskonałości. Na chwilę odebrało mu mowę, ale szybko się zreflektował — Piotrek, nalej szklaneczkę, krzyczałeś, że masz winko.

— Sastypen i bach — wyuczonym romskim rzekł Piotrek, nalewając trunek dla kolegi –jaw sasto! — dokończył, podając mu szkło.

— Sastores — skrzywił się lekko Jaremka, odstawiając szklankę na stół — chyba jednak wolę zwykłą siarę niż te węgierskie wymysły.

— Ha, ha — troszkę figlarnym głosem zaśmiała się blondyneczka — to samo mu powiedziałam.

— Poznajcie się. Jarema, to jest Aleksandra. Ola, to jest Jaremka — Kaśka szybko przejęła kontrolę nad dalszym biegiem wypadków.

Bez słowa podali sobie ręce i Jarema usiadł na sofie, stojącej trochę bokiem do fotela, na którym siedziała blondynka. Kaśka usiadła obok niego, ale tak żeby być pośrodku między chłopakiem a swoją koleżanką. „Zaznacza teren”, pomyślał Jaremka. Kaśka pytlowała jak najęta, żeby zagłuszyć myśli o tym, iż koleżanka może pokrzyżować plany, jakie miała wobec Jaremki. Podobał jej się ten chłopak, był wysoki, smukły, widać było, że jest wysportowany, a jego ciemna karnacja nadawała mu trochę egzotyczny wygląd. Poza tym był zabawny, wygadany i taki trochę pewny siebie, po prostu boski. Jaremka słuchał, przytakiwał, czasem coś odpowiedział półsłowem, cały czas pogrążony w myślach o dziewczynie siedzącej w fotelu. Jeszcze nigdy nie był tak zaintrygowany. Owszem, podobały mu się różne dziewczyny, Kaśka też była fajniutka, tylko brakowało jej tego pierwiastka dojrzałości, które u Oli jakoś instynktownie wyczuwał. W jej ruchach i gestach widać było pewność siebie i poczucie własnej wartości. I nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy nie myśli o tym, jak by tu zaciągnąć ją do łóżka, tylko próbuje ją rozszyfrować, dowiedzieć się dokładnie, kim jest, czym się interesuje, co robi. Uśmiechnął się do swoich myśli — zdylnijan? Przecież to nie ma sensu, po pierwsze — miłość nie istnieje, a po drugie — ojciec by go zabił. „Cześć, tato, poznaj Olę, Ola, to jest tato”. Właśnie, ojciec! Co się z nim dzieje?! Poczuł dreszcz przebiegający od głowy w dół kręgosłupa. On sobie tutaj siedzi i myśli o głupotach, a tam nie wiadomo, co się dzieje, dylo — skarcił samego siebie.

— Polej, Piotrek — powiedział, przerywając w pół zdania zaskoczonej Kaśce. — Człowiek nie wielbłąd, napić się musi.

Wszyscy ryknęli śmiechem, tylko Kasia była trochę skonsternowana, gdyż właśnie miała skończyć zdanie o tym, że podoba jej się pewien czarnowłosy przystojniak. Wypili.

— Chodź, Piotruś, wyjdziemy na fajkę.

— Przecież … — spojrzał na Jaremę, „ty nie palisz” …, dokończył, ale w myślach, widząc jego minę. — Chodź, przewietrzymy się przy okazji.

— Słuchaj, Piotrek, mam problem — powiedział, gdy już byli na zewnątrz — była albo jeszcze jest u mnie milicja, nie wiem, o co chodzi, stary kazał mi uciekać i nie miałem gdzie iść, więc jestem u ciebie. Może spławmy te towary? — specjalnie użył tego trochę obraźliwego słowa, żeby udowodnić samemu sobie, że ona jest taka sama jak inne Gadzicy, które nie mają szans na prawdziwy związek z Romem. — Minęła mi ochota na zabawę, muszę się u ciebie zatrzymać do rana, potem idę do domu albo na komendę. — Mówił pospiesznie, przerywanymi zdaniami.

Piotrek spojrzał na kolegę i dopiero teraz zauważył, że faktycznie jest jakiś nieswój.

— Dobra, ale to już drugi raz odpuszczam tej Ewce, jak jej w końcu przez ciebie nie dmuchnę… nie gadam z tobą. Chociaż może to i lepiej, długo wyczekiwane smakuje lepiej — dodał po krótkiej chwili z uśmiechem. — Tylko nie tak od razu, napijemy się jeszcze, chwilkę posiedzimy i odprowadzimy je na taksówkę, jak przystało na grzecznych chłopców. Widzę, że podoba ci się Ola, ale to twardy orzech do zgryzienia — gadał tylko po to, żeby odciągnąć uwagę kolegi od domowych kłopotów. — Kasieńka była wyraźnie na ciebie najarana. Dobra, dobra, już nic nie mówię — podniósł ręce do góry, widząc lekko zniesmaczony wyraz twarzy Jaremy. Wrócili do mieszkania, usiedli przy stole. — No, dziewczynki, jeszcze po jednej lampeczce, co? — zapytał Piotrek.

— Ja już mam dosyć — Powiedziała Ola, zakrywając dłonią swoją lampkę — Czas się zbierać, dziewczyny — zwróciła się do koleżanek.

— Kto ma dosyć, ten ma dosyć — Kasia wyglądała na lekko wkurzoną.

— Dobra, odprowadzimy was na taksówkę — trochę zbyt ochoczo rzucił Jaremka.

Przynajmniej oszczędziły im niezręcznej sytuacji — pomyślał, odwracając się i udając, że nie widzi zawiedzionej miny Kaśki.

— Skoro nalegasz, możesz nas odprowadzić — żachnęła się.

— Nie, nie trzeba, postój jest dwa kroki stąd, dojdziemy sobie spokojnie — zarządziła Olka tonem nie znoszącym sprzeciwu. — No już, dziewczynki, najwyższa pora. Pa, chłopaki, mam nadzieję, że do zobaczenia, co? — mówiąc to, ledwo zauważalnie zatrzymała wzrok na Jaremie, a może tylko mu się tak wydawało?

W mieszkaniu zrobiło się cicho, Jarema usiadł na sofie, wzdychając głęboko.

— Ciawa, idź się połóż do mojego pokoju, widzę, że jesteś padnięty, ja tu trochę ogarnę. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. — Dodał po chwili.

Jarema wszedł do pokoju, nawet nie musiał włączać światła, robiło się już widno za oknem, położył się i zamknął oczy. Leżał tak od dobrych kilku minut, ale sen nie przychodził. Słyszał, jak kolega krząta się po domu, potem idzie do sypialni rodziców i zamyka drzwi. W końcu zaczął zapadać w niespokojny, płytki sen.

Obudził się z przeczuciem, że stało się coś strasznego. Najpierw we śnie widział zbierające się czarne chmury, które szybko przesłoniły całe niebo, powodując, że na dworze zapanował mrok. Potem wokół niego rozpętała się potężna burza. Powietrze zdawało się rozgrzane do czerwoności. Wyglądało to tak, jakby ktoś na niebie rozpalił ognisko, bo między zderzającymi się chmurami widać było czerwono-białe błyski. Pioruny przecinające niebo rozświetlały na krótką chwilę panujący zmrok, a strugi deszczu spadały na niego, zabierając oddech. Był sam… sam pośród nawałnicy…

Spojrzał na zegarek, dziesiąta, najwyższy czas się zbierać — pomyślał. Wstał, poprawił lekko zmierzwione ubranie i poszedł do łazienki. Zmoczył włosy i zaczesał je do tyłu, potem poszedł obudzić kolegę.

— Piotrek, wstawaj — szarpnął śpiącego za ramię. — Zamkniesz drzwi — powiedział, kiedy tamten otworzył oczy.

— Czekaj, pójdę z tobą, daj mi chwilkę…

— Nie, nie trzeba, pójdę sam, nie wiem, co tam się dzieje, nie chcę cię w to mieszać, jakby coś, to dam znać, wpadnę albo wyślę ci list z puszki. — Zaśmiał się trochę na siłę.

— Dobra, ciawka, powodzenia.

Wyszedł, na dworze już zaczynało się robić gorąco, chociaż jeszcze nie nadeszło południe. Zapowiadał się piękny dzień. „Oby się taki okazał”, pomyślał, jednocześnie zastanawiając się, gdzie powinien się udać — do domu? Czy, zgodnie z życzeniem ojca, do Tadka? Po krótkim namyśle postanowił iść do „wujka”, najwyżej, jeśli nikogo nie zastanie, pójdzie do domu. Wszedł do chłodnego korytarza, który po kilkunastominutowej przechadzce w przedpołudniowym skwarze wydał mu się rajem. „Uff, ale gorąc” — przemknęło mu przez głowę, gdy naciskał klamkę. Zamknięte. Nikon nani — nawet nie pomyślał, żeby zapukać. Był już dzień, więc u każdego Cygana drzwi powinny być otwarte. Ten, kto zamykał drzwi na zamek, będąc w domu, musiał mieć coś do ukrycia lub nie życzył sobie gości. Poza tym Rom czuł się niemile widziany, kiedy musiał pukać i czekać, aż ktoś mu otworzy — trochę jak suplikant, który musi się tłumaczyć, dlaczego i po co przyszedł. Pukanie do romskich drzwi zaburzało poczucie równości, braterstwa i wzajemnego zaufania. U niektórych, tak jak u Ciaro czy jego ojca, Nuro, drzwi pozostawały uchylone lub otwarte na oścież, żeby nawet naciśnięcie klamki nie zaburzało ustalonego porządku rzeczy. Zamka używało się tylko wtedy, kiedy się opuszczało dom lub przed snem. Wyszedł na zewnątrz i zobaczył nadchodzącego Tadka.

— Lacho dywes, kako — rzekł, całując wujka w rękę — somys ki tume tasia, ale na senys khere.

— Sos pe kerdzia? — zapytał Tadek, musiał przy tym unieść głowę do góry, żeby móc spojrzeć na wyższego od siebie Jaremkę. Był niski, troszkę grubawy, jego nalana twarz w połączeniu z małymi, świdrującymi oczkami, dużym wąsem i zawsze za dużym kapeluszem nadawała mu trochę groteskowy wygląd. Jarema jakoś nigdy nie lubił „wujka” Tadka. Oczywiście, zawsze okazywał mu należny każdemu starszemu szacunek, zawsze całował w rękę, słuchał z uwagą, co mówi, nie wyrażając przy tym własnego zdania, nawet jeżeli się z czymś nie zgadzał. Po prostu nie wypadało wytykać błędów dużo starszym od siebie. Jednak odnosił wrażenie, że ten próbuje wywyższać się ponad innych, a romanipen nagina do swoich potrzeb i wykorzystuje jako przykrywkę do nie zawsze będących w zgodzie z zasadami interesów. Tak jak wtedy, kiedy sprzedał konia, który przez jego brutalne traktowanie stracił język. Byli wówczas na jarmarku, podszedł do nich Cygan z innego taboru i zapytał, za ile ten kasztanek. Tadek podał mu cenę jak za normalnego konia, ani słowem nie wspominając o poważnym defekcie. Cygan zapytał, czy koń jest w porządku, a Tadek na to: te jaweł les chib to korkoro tuke phendziaby, że dzia. Słysząc takie zapewnienie, Cygan dobił targu. Potem wrócił z pretensjami, że został oszukany i że Tadek nie powiedział mu o braku języka. Ten przypomniał mu dokładnie słowo w słowo, tak jak zostało przez niego wypowiedziane, powołując przy tym na świadka Nuro. Ten, nie mając wyjścia, przytaknął i Cygan musiał odpuścić. Liczyło się słowo, nie intencje.

— Chodź do domu, powiesz mi, o co chodzi.

Weszli do mieszkania.

— Weź, tam w lodówce jest mięso, kiełbasa. Chleb w szafce — zarządził Tadek. — Róży nie ma, pojechała do swoich rodziców — dokończył wyjaśniająco.

Jako starszy nie mógł usługiwać młodszemu nawet we własnym domu, zawsze robiły to kobiety, więc teraz, podczas ich nieobecności, Jaremka powinien obsłużyć się sam.

— Na, na som bukhalo, kako, parykiraw.

— Dobra, dobra, najpierw pojesz, potem powiesz, o co chodzi. Później Cygany będą gadać, że wyszedłeś głodny od Tadka — dokończył tonem, który miał uchodzić za żartobliwy.

— Wczoraj w nocy wpadła do nas milicja, ojciec kazał mi uciekać, wyskoczyłem przez okno, potem przybiegłem do was, ale was nie było, więc poszedłem do kolegi. Nie wiem, czy ojca zamknęli, czy co…

— Misto. Pójdę do was do domu, jak nie, to na komendę. Ty tu zostań i poczekaj, aż się dowiem, o co chodzi. — Wypowiadając ostatnie słowa, otworzył drzwi i wyszedł.

Za drzwiami gorączkowo zastanawiał się, czy faktycznie iść na komendę, czy po prostu wrócić za godzinę i powiedzieć, że dowiedział się, iż podczas przesłuchania świadek rzucił się na funkcjonariuszy i został zastrzelony. Postanowił pójść i przy okazji ustalić z komendantem, co zrobić z Jaremką. Na pewno nie mógł teraz nasłać na niego milicji, żeby go zgarnęła z jego domu, wyszedłby na konfidenta. Musiał coś wymyślić, żeby pozbyć się małolata, nie mógł dopuścić, żeby ten zaczął węszyć.

— Dzień doby, ja do komendanta Olczaka — nachylił się do okienka, gdzie siedział dyżurny.

— W jakiej sprawie? — niespodziewanie przyjaznym tonem zapytał milicjant.

— W sprawie Zygmunta Majchrowskiego, ja nazywam się Tadeusz Kwiek.

— Chwileczkę — dyżurny podniósł słuchawkę i wykręcił numer. — Panie komendancie, jest tu niejaki Tadeusz Kwiek… tak jest. Komendant jest u siebie — zwrócił się znowu do Tadka — zaprowadzę, proszę za mną.

Kiedy wszedł, komendant przechadzał się po swoim gabinecie.

— Po co przyszedłeś, Tadziu? Teraz niepotrzebne nam dodatkowe kłopoty.

— Jest u mnie syn Majchrowskiego….

— Dobra, zaraz wyślę tam ludzi.

— Nie, nie rób tego. Będzie, że to ja go wydałem.

— To czego chcesz?

— Pomyślałem, że wyślę go do taboru, nasi są teraz gdzieś w okolicach Giżycka, dam wam namiary, a wy zgarniecie go stamtąd, niby przypadkiem…

— Zgoda, tylko to jest teraz najmniejszy problem, tamtych dwóch zadaje coraz więcej pytań…

— Mówiłem, żeby nie brać nikogo, tylko pan, Bogdan i ja.

— Kurwa, nie pouczaj mnie, musiałem wziąć posiłki, nie mogę chodzić na akcje sam. Tamci, co pobiegli za tym gnojem, nic nie przeczuwają, ale tych dwóch, co widzieli złoto i zaczęli kopać, zaczyna zadawać za dużo pytań. Albo trzeba będzie dać im działkę, albo… nie wiem…

— Ja wziąłem najmniej, nie będę się dokładał.

— Nie wkurwiaj mnie, zrobisz co ci każę… Dobra, spokojnie — dodał trochę łagodniejszym tonem. — Coś wymyślę. Teraz idź do domu i daj znać, gdzie mamy go zgarnąć.

Tadek, wychodząc, minął się z Bogdanem, zmierzającym właśnie do gabinetu komendanta. Bez słowa spojrzeli na siebie i nieznacznie skinęli do siebie głowami w niemym porozumieniu.

***

— Oo, Bogdan, dobrze że jesteś — wstając z fotela, wysapał komendant. — Musimy pogadać, tych dwóch…

— Wiem, wiem, był u mnie Demczar, pytał, jak tam śledztwo i czy góra zadowolona z pieniędzy, które odzyskaliśmy dla dobra proletariatu. Tak się, kurwa, wyraził. Myślałem, że mnie coś strzeli. Oni wiedzą, że coś tu śmierdzi albo chcą nam pokazać, że czuwają i lepiej zrobić wszystko zgodnie z prawem. Kurwa, my myśleliśmy, że pioneczki po szkółce będą posrani, a oni węszą i czuję, że nie odpuszczą. Najgorsze, że tu chyba nie chodzi o kasę, oni chcą złapać coś na pagony…. Służbiści, w dupę jebana mać, dobre gliny w służbie dla dobra narodu…

— Spokojnie, na razie mamy czas, kazałem im sporządzić raport, ma trafić do mnie na biurko. Na razie nie mają wyjścia, nie podskoczą wyżej tego małego i nie odważą się, przynajmniej na razie, zgłosić się nigdzie wyżej. Mamy parę tygodni, żeby coś wymyślić.

— Sposobem typu podwładny, przełożony i raporcik raczej nie da rady — zdecydowanym tonem skonkludował Bogdan. Zdawał sobie sprawę, że istnieje tylko jedna możliwość… śmierć, ale nie powiedział tego głośno. Pewne sprawy muszą pozostać niedopowiedziane, zasada numer jeden: nigdy nie zdejmuj spodni razem z majtkami, bo… zostaniesz z gołą dupcią i na dodatek wydymany.

***

Nagle przypomniał sobie o zawiniątku, które ojciec wcisnął mu wczorajszej nocy. Wyciągnąwszy je z kieszeni, zaczął rozwijać cienki szpagat, w jaki obwiązana była kolorowa szmatka. Wszystko było tak ściśnięte, że nie sposób było domyślić się, co znajduje się w środku. Po rozplątaniu sznureczka delikatnie rozchylił materiał… króciutki błysk i migotanie malutkich szkiełek. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to diamenty. Zaczął je liczyć, wykładając ostrożnie na stół… siedemnaście. Usłyszał kroki na korytarzu. „To pewnie Tadek” — pomyślał i nie wiadomo dlaczego szybko zgarnął kamyczki z powrotem i wcisnął do kieszeni. Jakoś nie ufał „wujkowi”.

— Beś, chawa — odezwał się Tadek, zamykając za sobą drzwi. Próbował nie patrzeć na stojącego Jaremkę. Całą drogę zastanawiał się, jak ma mu powiedzieć o śmierci ojca. Czemu musiał przyjść akurat do niego, nie mógł gdzieś przepaść, zaginąć czy umrzeć? Podświadomie bał się, że młodziak wyczyta prawdę z jego oczu, że zobaczy w nich zdradę i kłamstwo. — Twój ojciec nie żyje — teraz na krótką chwilę spojrzał na siedzącego chłopaka — rzucił się na gliniarzy, zerwał szablę ze ściany i zaatakował jednego z nich, zastrzelili go…

Jaremka poczuł nagłą pustkę w głowie, w której tylko jedna myśl odbijała się jakby echem; meja, meja, następne słowa dochodziły do niego jak z zaświatów…

— Znaleźli wszystko złoto i pieniądze, mówią, że będziesz odpowiadał za współudział w przestępstwie, lepiej jak wyjedziesz z miasta. Pojedź do taboru, tam się ukryjesz, dopóki nie przycichnie — teraz mówił szybko, jakby chciał czym prędzej mieć to za sobą.

— Jak to nie żyje? Tak zwyczajnie nie żyje i już? Ktoś musi być za to odpowiedzialny, trzeba znaleźć winnych… — z trudem udawało mu się powstrzymywać łzy, a z jego ściśniętego wewnętrznym szlochem gardła ledwo wydobywał się dźwięk.

„Winnych mu teraz znajdź, saro peskro dad” — pomyślał „wujek”, jednocześnie dodając na głos:

— Cicho, teraz nic nie możemy zdziałać, na razie jest za wcześnie na jakieś ruchy. Pomału czegoś się dowiem i wtedy będziemy wiedzieli, co robić.

— Kako, nie można tak po prostu zabić człowieka, wojna się już skończyła…

— Ciiiii, zajmę się tym, daw tuke miro law. Teraz weź się w garść, dam ci jakieś pieniądze, pojedziesz do Giżycka, tam dowiesz się, gdzie jest tabor. Zostaniesz u nich, aż dam ci znać, co i jak. Tutaj nie możesz zostać, bo zaraz pewnie ktoś wpadnie na pomysł, że jak ja byłem się dowiadywać o twojego ojca, to ty możesz być u mnie. — Mówiąc te słowa, wyciągnął z szafki plik banknotów, nie licząc, po prostu wręczył je Jaremce. — Masz, to na początek. Nie wracaj do domu nawet po ciuchu, dzisiaj musisz zniknąć z miasta.

Wyszedł, powoli krok za krokiem, szedł przed siebie, nie czując zupełnie nic, tak jakby jego zmysły straciły ostrość i zostały stępione przez jakąś niewidzialną moc. Nawet nie myślał o tym, dokąd zmierza, po prostu szedł, nie mając w głowie żadnego konkretnego celu, bo niby gdzie miałby iść? Nie miał już domu, nikt na niego nie czekał, wszystko co do tej pory znał, wydawało się dalekim snem, fatamorganą, której nie da się dotknąć, marą, za którą pogoń zaprowadziła go na skraj przepaści, przed którą teraz samotnie stał. Po godzinie tej bezwiednej wędrówki dotarł do lasu. Zanurzając się w półmrok porośniętego drzewami świata i zostawiając za sobą gwar ulic, poczuł się nagle spokojniejszy. Uszedł jeszcze kilkaset kroków i zobaczywszy duży rozłożysty dąb, usiadł pod nim i oparł się plecami o jego pień. „Stare dęby mają potężną moc” — zawsze powtarzała jego babka. „Ilekroć będzie ci źle i myśli twe zostaną zmącone, a droga, którą podążasz, wyda się trudna i wyboista, poddaj się jego zbawczej mocy”. Siedział tak z godzinę lub więcej, wsłuchując się w niezmienny od tysięcy lat, naturalny rytm życia. W jedne z najstarszych znanych człowiekowi dźwięków, które zakodowane były gdzieś w ludzkiej pamięci genetycznej, koiły nerwy i wprowadzały w stan niemal organicznego połączenia z matką naturą. Czas zwolinił swój bieg. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krótki grzmot, potem następny. Powietrze zawibrowało przeciągłym echem, wywołującym drżenie całego ciała. Burza nieuchronnie zbliżała się do lasu. Zanim jeszcze w jego głowie zdążyły się skrystalizować jakiekolwiek myśli, najpierw zadziałał pierwotny instynkt przetrwania. Pierwsza rzecz to szatra. Potrzebował dachu nad głową. Za namiot będzie musiał mu posłużyć szałas. Robota poszła szybko. W końcu był tu u siebie. Wszystkie potrzebne rzeczy znajdowały się w zasięgu ręki. Gdy „buda” była już gotowa, skonstruował jeszcze chroniące przed deszczem zadaszenie nad ognisko. Potem zaczął zbierać gałęzie, by rozpalić ogień. Kiedy ułożył już wystarczająco duży stos, który powinien wystarczyć mu na długie godziny, przygotował narzędzia do rozpalenia ogniska. Do jednego końca lekko wygiętego na kształt łuku kijka przywiązał szpagat, którym wcześniej obwiązane było zawiniątko z diamentami. Potem sznureczkiem owinął prosty patyczek, a następnie przywiązał sznurek do drugiego końca łukowatego kijka. Prosty patyczek ustawił pionowo na dużym kawałku kory dębowej i obsypał go wyschniętym mchem. Poruszając horyzontalnie „łukiem”, wprawiał pionowy kijek w ruch obrotowy i stopniowo zaczął przyspieszać tempo. Po kilku minutach pojawił się dymek, a po kilkunastu dodatkowych — mały płomyczek. Rozdmuchał go, dołożył większych gałązek, potem jeszcze większych, aż buchnął ogień. Pierwsze krople deszczu zaczęły głucho uderzać w zadaszenie, niektóre z sykiem spadały w ognisko. Jarema przyglądał się walce dwóch żywiołów, zastanawiając się, który z nich okaże się zwycięzcą w tym starciu odwiecznych wrogów. Na szczęście deszcz nie zamienił się w ulewę, tylko popadał sobie jeszcze przez dwie godziny, nie czyniąc większej krzywdy ognisku. Burza zdawała się przechodzić bokiem, a zapadający powoli wieczór zapowiadał się na pogodny i ciepły. Pomyślał o jedzeniu. Jeżeli ma tu zostać na dłużej, to musi zaopatrzyć się w prowiant. Jutro rano pójdzie do najbliższej wioski i kupi najpotrzebniejsze rzeczy u jakiegoś gospodarza. Do miasta nie miał zamiaru wracać, tutaj będzie mu dobrze. Starał się skupić tylko na najbliższej przyszłości, na rzeczach, które pozwolą przeżyć najbliższe dni. Instynktownie wiedział, że to był jedyny sposób na przetrwanie. Rano wybrał się do Łagiewnik. Potem wrócił do swojego obozowiska. Obiad, trening bokserski, sen. Tak mijał dzień za dniem. Skoncentrowany tylko na najprostszych czynnościach, powoli odzyskiwał wiarę w siebie i w jakąkolwiek możliwość dalszej egzystencji. Po kilku tygodniach zaczął mgliście myśleć o przyszłości. Ale prawdę mówiąc, nie był w stanie się przemóc, by opuścić swój spokojny azyl. Bał się powrotu, nie wiedział, czego mógłby się spodziewać od świata zewnętrznego, jak go teraz nazywał w myślach. W końcu postanowił poddać się starodawnemu obrzędowi „zaklinania przeznaczenia”. By móc stawić czoło wyzwaniom, które go czekały, musiał „zajrzeć w przyszłość”. Poszedł na polanę, którą wcześniej wielokrotnie mijał. Kiedy dotarł na miejsce, rozejrzał się w poszukiwaniu jasnożółtych kwiatów o dodatkowym lekko fioletowym zabarwieniu. Kało soiben. Musiał gdzieś tu być, gdyż jego nieprzyjemny, eteryczny zapach dosięgnął go, zanim jeszcze tu dotarł. Po chwili dojrzał zielsko rosnące nieopodal. Wyrwał kilka trochę lepkich w dotyku chwastów i ruszył z powrotem na skraj lasu, gdzie wcześniej widział chohane mury. „Nie więcej niż pięć — pomyślał — bo meresa”. Zaczęło się ściemniać. Kiedy ognisko przygasło i pozostał tylko żar, mógł rozpocząć sphandypen. Włożył jagody do ust i powoli zaczął je przeżuwać. Na rozżarzone drzewo rzucił kilka łodyg zielska i usiadł kilka kroków dalej, opierając się plecami o pień dębu. Po chwili dosięgnął go drapiący w gardło i nozdrza dym unoszący się z ogniska. Drapanie stawało się coraz mocniejsze, aż w końcu osiągnęło swoje apogeum i Jarema musiał oprzeć się mocniej o drzewo, by powstrzymać chęć powstania dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Po chwili zobaczył ojca, który uciekał przed sforą białych psów, jego koń stał tylko kilka kroków dalej… zaraz go dosiądzie i ucieknie, ale zabiega mu drogę jakiś czarny pies, odcinając dostęp do wierzchowca, ojciec odwraca się do Jaremki i coś bezgłośnie krzyczy, kiedy dopadają go psy… Jaremka poczuł ogromny ból w sercu i przez chwilę nie mógł się poruszyć… wtedy zobaczył ich stary tabor. Wozy ustawione w kręgu, na którego środku paliło się wielkie ognisko. Wszędzie widział znajome twarze, uśmiechnięte, wesołe, rozkrzyczane szczęściem. Czuł, że jest bezpieczny, że nie jest już sam i że jest ktoś, do kogo zawsze może się zwrócić: Roma. Istniały jeszcze więzi społeczności romskiej, które nakazywały pomoc pobratymcom, chociażby ze względu na to, żeby ta społeczność mogła przetrwać i nie pozwolić się zniszczyć Gadzienge. Ogarnął go wewnętrzny spokój, a cisza, która zapanowała wokół niego, stała się wręcz namacalna. Delektował się nią przez chwilę, by zaraz zapaść w głęboki, uzdrawiający sen. Kiedy się obudził, było jeszcze ciemno, żar z ogniska prawie już dogasał i tylko gdzieniegdzie widać było czerwone iskierki. Podłożył drewna, lekko rozdmuchując żar i po chwili ukazał się płomień. Usiadł naprzeciwko i wpatrując się w ogień, po raz pierwszy od przybycia tutaj pomyślał o swoim ojcu. Już nie bał się tej myśli, wiedział, że wytrzyma, nie rozklei się. Śmierć bliskiej osoby nigdy nie będzie czymś, nad czym łatwo jest przejść do porządku dziennego, ale dla kogoś, kto przeżył wojnę, śmierć stawała się nieodłącznym elementem życia, prawie codziennością, złem koniecznym. Człowiek, który żył w tych krwawych czasach i widział śmierć większości ludzi, których znał, musiał umieć zamknąć swoją rozpacz i gniew w kamieniu i ukryć go na dnie swojego serca, jednak nie po to, by całkowicie zapomnieć, ale po to, by z tej pamięci czerpać siłę do dalszego działania. Czas zemsty na Gadziach jeszcze niechybnie nadejdzie, jeśli nie w tym, to na pewno w następnym życiu, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Na razie najważniejsze było to, żeby dostać się gdzieś do taboru. Może faktycznie powinien pojechać na Mazury do Pluniakow, o których mówił mu Tadek? Chociaż mógł pojechać gdziekolwiek indziej, gdyż pomimo uchwały z 1952 roku o przechodzeniu ludności cygańskiej na osiadły tryb życia 70 procent rodzin nadal prowadziło prastary, koczowniczy żywot. Przebywając w środku lasu, rozumiał ich doskonale, tutaj był u siebie, bezpieczny pośród drzew i z dala od ludzkiej niechęci i zawiści, gdzie nie było nakazów, rozkazów, rozporządzeń czerwonej władzy, żadnej władzy, była tylko wolność. Postanowił pojechać do Giżycka i dołączyć do taboru tamtejszych Romów. Łatwo będzie się ukryć w mazurskich lasach, a poza tym to drugi koniec Polski, im dalej, tym lepiej. Najpierw pójdzie do Piotrka, może ten odsprzeda mu swój motocykl, SHL 125, rocznik 1951, dwuletnie czerwone cacko. Ostatnio prawie go kupił, tylko Piotrek nie chciał opuścić, teraz nie będzie się targował, po prostu zapłaci i już. Na dworze było już widno, poczekał aż ogień wygaśnie, na koniec jeszcze przysypał go piaskiem, żeby, nie daj Boże, nie wzniecić jakiegoś pożaru, i ruszył do miasta.

Skręcając w bramę, zobaczył Piotrka stojącego przed domem i rozmawiającego z koleżankami, już miał się wycofać, bo nie był teraz w nastroju na towarzyskie spotkania, głowę zaprzątały mu ważniejsze sprawy, gdy kolega, zobaczywszy go, machnął ręką, przywołując go do siebie. Dziewczyny spojrzały w jego kierunku i teraz głupio byłoby odejść. Ruszył więc w stronę grupki znajomych.

— Serwus, dziewczyny — przywitał się nieco suchym, beznamiętnym tonem. — Piotrek, możemy pogadać?

— Cześć — prawie równocześnie odpowiedziały.

— Nawet musimy pogadać, właśnie się do ciebie wybierałem. Ewunia, wejdźcie do mnie, zrobisz herbatki, my z ciawką zaraz przyjdziemy. No co tam, Jarema? — zapytał, chwytając kolegę za ramię — martwiłem się o ciebie, bracie…

— Ojciec nie żyje…. podobno rzucił się na gliniarzy… kurwa, człowieku, zabili go…

— Boże…

— Nie mieszaj w to Boga, Boga nie ma…

— Czekaj… nie, nie wierzę — Piotrek gorączkowo rozglądał się wokół siebie, jakby szukał pomocy. — Mam! Mój ojciec zna jednego glinę, zaraz, zaraz, jak on się nazywał? Mhm… Demczar? Tak, dokładnie! Pogadam ze starym, żeby się czegoś dowiedział, przynajmniej jeżeli chodzi o ciebie, przecież jesteś niepełnoletni…

— Na razie muszę zniknąć, podobno chcą mnie przesłuchać, nie wierzę tym psom. Właśnie po to do ciebie przyszedłem, sprzedaj mi swoją pszczółkę, dam tyle, ile chciałeś… muszę wyjechać na Mazury, do swoich. Tylko nikomu nie mów, dokąd pojechałem — dodał po chwili, zreflektowawszy się, że chyba niepotrzebnie powiedział, dokąd jedzie.

— Ciawa, bierz nawet za pół ceny, oddasz, jak będziesz miał. Nikomu ani pary z ust, choćby pasy ze mnie darli, słowo.

— Kasę mam, tylko muszę sprzedać parę fantów — pomyślał o diamentach znajdujących w jego kieszeni. Pieniędzy, które dostał od Tadka, nie starczyłoby na motocykl.

— Poczekaj, przecież może cię zatrzymać po drodze drogówka do zwykłej kontroli. To się nie uda, mam lepszy plan. Olka przyjechała tutaj autkiem swojego starego, o, tam stoi — wskazał na czerwonego fiacika Topolino — to jakiś znany lekarz w Ełku, taka szyszka. Nawet jak was zatrzymają, to ciebie nikt nie będzie pytał o dokumenty. Właśnie mówiła, że dzisiaj wraca do domu, mógłbyś się z nią zabrać.

— Nie chcę nikogo wtajemniczać w moje sprawy, ani tym bardziej narażać.

— Przecież możemy powiedzieć, że musisz jechać do chorego wujka gdzieś blisko Ełku, na przykład do… — zastanowił się chwilę, próbując przypomnieć sobie mapę Polski.

— Grajewa, Piszu, Orzysza? — dokończył Jaremka, znał całą Polskę, zjeździł ją z taborami wzdłuż i wszerz.

— No właśnie. Chodź, pogadamy z nią, nie marudź, dawaj — dodał, widząc, że Jaremka trochę się ociąga. Weszli do mieszkania, dziewczyny siedziały przy stole, popijając herbatę.

— Olka, słuchaj — prosto z mostu zagaił Piotrek — mówiłaś, że dzisiaj wracasz do Ełku, Jarema musi się dostać do Grajewa, a to chyba niedaleko, więc pomyślałem, że mógłby się z tobą zabrać. Wujek mu się rozchorował…

— Nie ma sprawy — przerwała mu w pół zdania — myszka jest dwuosobowa, zmieścimy się. Wyjazd za trzy godziny. Skąd mam cię odebrać? — zwróciła się bezpośrednio do Jaremy.

— Będę tutaj u Piotrka, mam nadzieję, że nie narzucam się zbytnio? — mówił troszkę przygaszonym, sztywnym tonem.

— A ja mam nadzieję, że nie jesteś nudziarzem i będę miała z kim pogadać, samej trochę nudno jechać tyle kilosów. — Celowo nadała swoim słowom wesoły wydźwięk, chcąc wywołać uśmiech na twarzy chłopaka, chociażby po to, żeby sprawdzić, czy jest tylko zwykłym bufonem czy za jego zachowaniem kryje się jakaś inna przyczyna. Intuicja podpowiadała jej jednak, że to mogą być jakieś kłopoty, bo wyglądał na całkiem miłego kawalera.

— Postaram się — uśmiechnął się lekko.

— Mówiłem ci, że to konkretna dziewczyna — Piotrek zwrócił się do Jaremy — tylko bądźcie grzeczni i prosto do domu, nie szwendać mi się po lasach.

— Nie rozpędzaj się Piotruś. Dobra, ciawa — wymówiła to słowo tak, jakby się go uczyła, „trochę nieporadnie, ale uroczo”, pomyślał Jaremka — widzimy się o jedenastej.

— W porządku, ja w takim razie przejdę się jeszcze do wujka — złapał za klamkę i szykując się do wyjścia, dodał — może akurat przestał pić. — Tu spojrzał na Piotrka, domyślając się, że kolega wie, o kogo chodzi.

— Co ty, ciawa, Ciarko jeszcze dzisiaj rano pił w parku z Jankiem i Grubym. Matka Janka mi mówiła, że jej synuś „znowu siedzi z Cyganami i na pewno przez nich kiedyś trafi do więzienia, to przecież złodzieje i nieroby”, „z kim on się zadaje” — dobrze podrabiał skrzekliwy głos sąsiadki — tak jakby jej synuś był aniołkiem… a wszyscy na siłę mu leją do gardła, stara kwoka. — Dodał po chwili.

— Zobaczę, może przetrzeźwiał, muszę mu powiedzieć o… — ugryzł się w język — Muszę z nim pogadać przed wyjazdem.

Wyszedłszy, przez chwilę zastanawiał się, dokąd się udać, do parku czy do domu? Po krótkim namyśle postanowił najpierw zajrzeć do parku. Chodząc po alejkach, rozglądał się za znajomą postacią, ale widział tylko ganiające się dzieciaki, spacerujące pary i mamy z wózeczkami. Po kilku minutach obszedł już wszystkie możliwe zakamarki, bez skutku. Et maciardo — pomyślał, uśmiechając się w duchu. Lubił wujka Ciaro, a to że ten czasem wpadał w korek, nie miało żadnego znaczenia, wręcz przeciwnie, często zdarzało się, że po pijaku wujek wyczyniał rzeczy, o których potem mówiło się przy ognisku lub przy stole, zaśmiewając się do łez. Raz, w święta Bożego Narodzenia akurat był w ciągu i w wieczór wigilijny, kiedy Cyganie odwiedzają się, by złożyć sobie życzenia i wypić kieliszeczek, on już spał. Obudził się w środku nocy i stwierdził, że musi iść „powinszować” zgodnie z tradycją. Doszedłszy do pierwszego domu, zorientował się, że jest już naprawdę późno, więc, żeby nikogo nie budzić, zdjął but i zostawił go pod drzwiami na znak, że był tutaj i tradycji stało się zadość. Czynność tę powtarzał w innych romskich domach, wszędzie zostawiając jakąś część garderoby, aż został w samej koszuli i spodniach. Na końcu przyszedł do nich. Widząc, że pali się światło, wszedł, usiadł na krześle, włożył nogi do zimnej już od dawna duchówki, gdyż w piecu wygasło kilka godzin temu, i powiedział: „uuu, ale tu cieplutko”.

Dykhawa jeszcze khere — pomyślał Jarema. Wszedł przez uchylone drzwi, wujek spał w najlepsze, lekko pochrapując. Leżał na boku, a połowę twarzy zakrywał mu zsunięty kapelusz. Podszedł, zdjął śpiącemu nakrycie głowy i zaczął potrącać go za ramię.

— Kako, kako, haden tumen — żadnej reakcji. Ale peske dyne, ooo, kako — spróbował jeszcze raz, ale śpiący tylko mruknął coś niewyraźnie i spał dalej.

Jarema spojrzał na stojący na półce budzik, 10:15. „Poczekam jeszcze piętnaście minut” — pomyślał w nadziei, że wujek da się dobudzić do tego czasu. Zobaczył wiszącą na krześle „kieszeń”, był to uszyty z materiału paseczek posiadający właśnie kieszeń. Opuścił spodnie na uda, obwiązał się paskiem z kieszonką, przełożył diamenty i trochę gotówki do kieszonki. „Teraz będą bezpieczne” — pomyślał, podciągając spodnie. Przypomniał sobie, że od wczoraj właściwie nic nie jadł. Wiedział, że Ciaro zawsze raniutko, niezależnie od tego, czy jest trzeźwy, czy pijany, idzie do sklepu po „świeże bułeczki i mleczko”. Zajrzał do lodówki, kostka białego sera, mleko. Otworzył chlebak, wyjął trzy bułki, pozostałe trzy zostawił dla wujka. Wykonywał te czynności naturalnie, tak jakby był u siebie w domu. Ciaro spał, poruszając się tylko lekko od czasu do czasu. „Nie, nie wstanie, trudno, powiem Piotrkowi, żeby mu powiedział, co i jak” — myślał, posilając się. Potrząsnął śpiącym jeszcze raz.

— Ziakir, chaworo, już man hadaw — próbował wypowiedzieć Ciaro, ale język odmawiał mu posłuszeństwa — Tadek doj sys, zamarde tyre dades…. — Ale Jarema usłyszał tylko niewyraźny pijacki bełkot.

— Chen Dewlesa, kako. — Powiedział i wyszedł, zostawiając lekko uchylone drzwi.

— Dynało beś, zamarde les, jof doj sys nadzinaw — teraz już nie wiedział, czy Jaremka był tu naprawdę, czy tylko mu się śnił.

„Jutro…. jutro już na pewno do niego pójdę, trzeba mu pomóc i wyjaśnić tę sprawę z Tadkiem” — myślał trochę niewyraźnie, tak jakby wśród kołujących się innych myśli próbował wychwycić te właściwe i uporządkować je w jakąś spójną całość. Było to bardzo męczące, więc po chwili przewrócił się na drugi bok i odpłynął w pijacki niebyt.


***


Spojrzała na zegarek, wskazywał za pięć jedenastą, wmawiała sobie, że wcale jej nie obchodzi, czy on przyjdzie, czy nie, a to że przyjechała wcześniej, nie miało żadnego znaczenia, po prostu tak wyszło i już. Musiała jednak przyznać, że był intrygujący, trochę tajemniczy, jakby lekko zdystansowany, zajęty własnymi myślami. Może jest tylko zainteresowanym samym sobą samolubem, bubkiem, jakich pełno dookoła — pomyślała, nadal próbując udawać, że nic jej to wszystko nie obchodzi. Jednak gdzieś w jej podświadomości zaczęła kiełkować myśl, że ten chłopak potrzebuje pomocy i wsparcia.

— Trala lala, srały muchy, będzie wiosna — szybko zgasiła tę myśl, wypowiadając te słowa na głos. „Punkt jedenasta odpalam myszkę i jadę… no może pięć po…” — zaśmiała się.

Zobaczyła go z daleka, szedł lekko przygarbiony, patrząc pod nogi, tak jakby nie interesowało go, co się dookoła niego dzieje. Kiedy zbliżył się troszkę, podniósł wzrok i dojrzała smutek na jego twarzy. Dopiero po chwili, gdy zorientował się, że ona tam stoi i patrzy na niego, uśmiechnął się z trudem i podniósł rękę w geście przywitania.

— Mam nadzieję, że się nie spóźniłem?

— Miałeś jeszcze pięć minut, nie musiałeś tak szybko biec — wydawało jej się, że zauważyła błysk rozbawienia w jego oczach. — Wskakuj, ciawa, komu w drogę, temu kopa.

Zajęli foteliki i po chwili fiacik ochoczo ruszył z miejsca. Jechali w milczeniu przez kilka minut, lekki wiaterek, wpadający przez odsłonięty daszek, przyjemnie chłodził rozpalone powietrze. Jarema przymknął oczy i na chwilę wrócił myślami do czasów dzieciństwa. Od zawsze lubił ten pierwszy moment podróży, pierwsze skrzypnięcie i szarpnięcie drewnianego wozu; kiedy konie ruszały z miejsca, zawsze pojawiało się u niego przyjemne uczucie, oczekiwanie czegoś nowego, jakby tam za horyzontem znajdowało się coś, co warto jest dogonić, dotknąć, zobaczyć… przeżyć.

— O czym myślisz? — zapytała, wyrywając go z zadumy.

— Właśnie odezwała się we mnie moja cygańska dusza — odpowiedział lekko żartobliwym tonem — pierwiastek narodu wędrownego się uaktywnił i poczułem się jakby troszkę lżejszy.

— Ja też lubię podróżować, ale nie wyobrażam sobie, żebym nie miała jakiegoś stałego miejsca, czegoś, do czego można wrócić, wiesz, kiedy jest ci źle i jesteś gdzieś daleko, to zawsze marzysz o domu… jak podczas wojny, kiedy najpierw uciekaliśmy przed Niemcami, a potem przed Armią Czerwoną, zawsze myślałam o tym, żeby nareszcie znaleźć się w domu, usiąść przy rozpalonym piecu, ogrzać się…

— A widzisz, czyli było ci trudniej żyć z tym twoim stałym miejscem, bo będąc na wygnaniu, czułaś, że coś ci odebrano, pozbawiono czegoś, co kochałaś, a mnie tego nikt nie był w stanie pozbawić, bo ja zawsze byłem w domu, czyli w podroży, moim domem była droga, las…

— Każdy ma swoje miejsce na ziemi, to fakt, każdy szuka swojego kawałka szczęścia.

— Dokładnie tak jak w tej bajce, znasz bajeczkę o gówinku i gilu? — zapytał, bo rozmowa stawała się trochę za poważna, nie chciał popadać w melancholię, czuł, że mógłby się rozkleić.

— Opowiedz, już sam tytuł brzmi zachęcająco — jej dźwięczny, zaraźliwy śmiech budził w nim dotąd nieznane uczucia.

— No więc spotykają się na drodze…

— Kto? — wykrztusiła, próbując powstrzymać śmiech.

— No Gówno i Gil.

— Taki z nosa?

— Tak, nie przerywaj. — Poczekał, aż przestanie się śmiać i kontynuował opowiadanie — Gówinko pyta Gila: „Dokąd idziesz, Gilu?”. „A wybieram się do miasta”. „Po co?”. Pyta Gówinko. „Bo na wsi, jak mnie wysmarkają, to łapią mnie za uszy w swoje brudne paluchy i rzucają mną o ziemię. Albo prosto z nosa wydmuchują na podłogę i spadam z dużej wysokości, zawsze jestem połamany i bolą mnie wszystkie gnaty. Za to w mieście wysmarkają mnie do czystej chusteczki, potem pomalutku włożą do ciepłej kieszonki i leżę sobie tam jak panisko. A ty, dokąd idziesz, Gówinko?”. „A ja odwrotnie, idę z miasta na wieś”. „Dlaczego?”. Pyta zdziwiony Gil. „Bo w mieście, jak mnie wysrają, to lecę przez rury, obijam się na zakrętach i na koniec wpadam do cuchnącego ciemnego kanału. A na wsi, jak mnie wysrają, to spadam na zieloną trawkę, dookoła mnie śpiewają ptaszki, a nade mną błękitne niebo”.

— Swoje miejsce na ziemi, nie ma co, dla każdego coś miłego — śmiała się, uderzając rękami w kierownicę. — Znasz jeszcze jakieś pouczające cygańskie bajeczki?

— Znam, tylko do każdej bajeczki musi najpierw powstać odpowiedni kontekst, żeby morał był lepiej zrozumiały.

Dziwne, przebywanie w jej towarzystwie powodowało, że choć na chwilę był w stanie zapomnieć o swojej trudnej sytuacji, i miało kojący wpływ na jego rozdartą duszę.

— Do Grajewa jeszcze kawał drogi, więc na pewno powstanie jakiś kontekst, żebyś mógł mi coś jeszcze opowiedzieć. — Powiedziała, jednocześnie myśląc, że ten kawał drogi jest za krótki, że chciałaby, aby ta podróż trwała jak najdłużej. „Chyba mi odbiło”, pomyślała.

— Tak naprawdę to nie jadę do samego Grajewa — jakiś wewnętrzny impuls kazał mu powiedzieć jej choć częściową prawdę — równie dobrze może być Ełk albo nawet Giżycko, chodziło mi tylko o to, aby dostać się na Warmię i Mazury…

— To co, chory wujek to tylko jakaś przykrywka? — zaśmiała się.

— Nie, wujek faktycznie jest chory, tylko najpierw muszę znaleźć jego tabor… jest gdzieś tu na Mazurach, ostatnio przynajmniej był gdzieś w okolicach Giżycka. Powiedziałem, że do Grajewa, bo wiem, że to po drodze do Ełku, nie chciałem cię prosić, żebyś jechała ze mną do Giżycka czy coś… po prostu wysiądę w Grajewie i złapię jakąś okazję czy jakiś autobus…

— Czyli jednym słowem, ocyganiłeś mnie — wypowiadając te słowa, starała się zachować kamienną twarz, jednak na próżno, bo zaraz parsknęła głośnym śmiechem — no tak, można się było tego po tobie spodziewać — dodała, krztusząc się już ze śmiechu.

— No może trochę, jak to Cygan — zgodził się z uśmiechem.

— Słuchaj, mogę ci pomóc, mogę pojechać z tobą do Giżycka. Rodzice wiedzą, że wracam dopiero za trzy dni — dodała, widząc nieme pytanie w jego oczach. — No co tak patrzysz? Miałam zostać dłużej, ale już zaczęło mi się nudzić, więc postanowiłam wrócić wcześniej, a rodzicom nie mówiłam, że wracam. Masz szczęście, ciawa. — sama nie wiedziała, dlaczego tak nagle wyskoczyła z tą propozycją. „Trudno, stało się”, pomyślała. Rodzice faktycznie wiedzą, że wraca za trzy dni, więc czemu nie miałaby pobyć jeszcze na wakacjach, tym bardziej, że zapowiadał się ciekawy koniec urlopu.

— Naprawdę, możesz mnie tam zawieźć?

— Nie tylko zawieźć, pomogę ci poszukać taboru, autem szybciej nam pójdzie.

— Wiesz co? Nie będę owijał w bawełnę, pasuje mi twoja propozycja, tak naprawdę bałem się, że bez auta może potrwać kilka tygodni, zanim ich znajdę. Wiesz, trzeba będzie pojeździć po wioskach, popytać, czy pokazywali się jacyś Romowie w okolicy.

— Po pierwsze, masz trzy dni. — Powiedziała, pokazując trzy palce znad kierownicy. — Po drugie, pojedziemy do wsi Wilkasy, mam tam koleżankę, mają z mężem gospodarstwo i czasem pozwalają mi pomieszkać w budyneczku, który kiedyś służył jako mieszkanko dla służby jakiegoś bogatego Szwaba. Ty, oczywiście, śpisz w kuchence, ja w pokoiku.

— Na pewno w Giżycku jest jakiś Orbis, moglibyśmy wziąć dwa pokoje…

— I przepłacać, meldować się, odpowiadać na sto tysięcy pytań — dokończyła za niego, miała dziwne przeczucie, że wolałby tego uniknąć.

— Dobra, niech będą Wilkasy — rzekł. — Jest lato, może komuś już wynajęli? — przyszło mu do głowy po chwili.

— Jak wynajęli, to na pewno pomogą nam coś znaleźć. Postanowione, jeszcze małe osiem godzin i będziemy na miejscu.

Podróż minęła im nadspodziewanie szybko. Zajęci rozmową i podziwianiem coraz piękniejszego krajobrazu nawet nie zauważyli, kiedy znaleźli się przed bramą posesji. Była to typowa poniemiecka zabudowa. Dość duży dom z czerwonej cegły z dwuspadowym dachem, krytym czerwoną dachówką. Naprzeciwko niska, ale długa stodoła, której przedłużenie stanowił dodatkowy domek. Gospodarze, zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami Oli, okazali się miłymi ludźmi. Po serdecznym przywitaniu prawie siłą zaciągnęli ich do siebie do domu na kolację, co oczywiście odbywało się przy zachowaniu całego rytuału ciągnięcia za ręce i zaklinania, czemu oczywiście wtórował ogólny śmiech. W końcu zasiedli przy stole, gospodyni podała chleb, zimną pieczeń wieprzową, twaróg i ciepłą herbatę. Rozmowa toczyła się teraz spokojnie, trochę leniwie, wprawiając przyjezdnych w błogi, nieco beztroski wakacyjny nastrój.

— Na długo przyjechaliście? — zapytała w pewnym momencie gospodyni.

— Tylko na kilka dni, niestety — z wyraźnym niezadowoleniem z tego faktu odpowiedziała Ola. — Jaremka musi odnaleźć swoich, podobno gdzieś tu stoją taborem…

— No to chyba nie będzie musiał długo szukać, stoją gdzieś w lesie pomiędzy Bachorzą a Jeziorkiem — zreferował gospodarz. — Gdzieś w pobliżu jeziora Orło.

***

Obudził się kilka godzin po wyjeździe Jaremki, zastanawiając się, czy chłopak był tu naprawdę, czy to był tylko pijacki sen. Spojrzał na niedopitą butelkę wina i w pierwszym odruchu chciał po nią sięgnąć, ale cofnął rękę.

— Na już na pijes, wycheła — powiedział sam do siebie — już nie wiesz, co się dookoła ciebie dzieje, to znaczy, że już wystarczająco dużo wypiłeś.

Z niejakim trudem podniósł się z łóżka, otworzył lodówkę, żeby mleczkiem zabić smak popielniczki w ustach. Połowa upita, zajrzał do chlebaka. Sys daj hame les — pomyślał. — Dawa na sys suno. Był na siebie wściekły, chłopak na pewno przyszedł po pomoc a on maciardo muj spał pijany jak nieboskie stworzenie. Zerwał z głowy nieodłączny kapelusz i cisnął nim o stół.

— Daw da beges buje, et siero — mówił na głos. Nalał zimnego mleka do szklanki i wypił duszkiem. Otarłszy ręką usta, usiadł na krześle. Siedząc, przez chwilę zbierał myśli. Musi znaleźć Jaremkę, trzeba się nim zająć, chłopak na pewno potrzebuje wsparcia. Pierwsze kroki skieruje do jego domu, gdyby go tam nie było, popyta na mieście. Potem pójdzie do Tadka, może od niego dowie się, co tam się stało, przecież był na miejscu… Właśnie — na miejscu, tylko po co? Odrzucił podejrzenia, jakie rodziły mu się w głowie, najpierw musi usłyszeć, co Cygan ma do powiedzenia, nie można oskarżać kogoś bezpodstawnie, tylko dlatego że sprawa wydaje się dziwna… Chociaż może nie powinien się dziwić, przecież było wysoce prawdopodobne, że obaj z Nuro byli o coś oskarżeni. A może milicja dokonała nalotu akurat w momencie, gdy Tadek po prostu był u Nuro? Pomyślał, że jeden z tych wariantów jest właściwym scenariuszem. Żaden znany mu Rom nie dopuściłby się tak odrażającego czynu, jakim jest zdrada innego Cygana. Teraz nawet skarcił się za to, że w ogóle śmiał pomyśleć, iż jakiś Rom był do czegoś podobnego zdolny. Pójdzie do łaźni, weźmie odświeżającą kąpiel, ogoli się, ubierze jak człowiek i wtedy najpierw poszuka Jaremki, a potem pójdzie do Tadka. Spakował czyste ciuchy do torby i wyszedł. Budynek łaźni, a raczej Zakładu Kąpielowego Zdrowie mieścił się przy ulicy Wodnej. Był to ładny, przedwojenny budynek wzniesiony w stylu klasycystycznym. Ciaro zawsze lubił przyglądać się tej budowli, w ogóle lubił przedwojenne i jeszcze starsze budownictwo. Uwielbiał chodzić po ulicy Piotrkowskiej, podziwiając przepiękne secesyjne kamienice. Był znawcą sztuki. Kiedyś, dawno temu, zanim zaczął pić, handlował starociami, które najczęściej skupował gdzieś we wioskach, by później sprzedać w mieście za odpowiednio wysoką cenę. Jeszcze teraz ci, którzy go znali, przychodzili do niego, gdy szukali odpowiedniego kupca na swoje „antyki” lub kiedy chcieli wycenić jakiś przedmiot. Zamykając za sobą drzwi łaźni, postanowił, że przestaje pić na dobre i wraca do swojego ulubionego zajęcia. Zabierze ze sobą Jaremkę i razem będą jeździć po Polsce w poszukiwaniu zapomnianych, zagubionych przedmiotów. Zrobi to dla Jaremy, a także przy okazji dla siebie, wróci do dawnego życia i nie pozwoli, żeby chłopiec został sierotą. Kochał go jak syna, nie zostawi go samego w niedoli. Godzinę potem był już pod domem Jaremki, zastając zamknięte drzwi. Zajrzał przez okno, mieszkanie wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Drzwi powyrywane wraz z futrynami, pozrywane deski w podłodze.

— Ne siukar −– pomyślał, kiwając głową. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko iść do Tadka. Gdzieś mniej więcej w połowie drogi zobaczył go wchodzącego do sklepu. „Ooo, oszczędziłeś mi troszkę drogi i czasu”, pomyślał, przyspieszając kroku.

— Lacho dywes romeske.

— Słuchaj, Ciaro, dobrze, że jesteś, też się do ciebie wybierałem — skłamał. — Nuro nie żyje, byłem na komendzie…

— Jak to? — Ciaro słuchał uważnie, wszystko, co teraz zostanie powiedziane, może mieć kolosalne znaczenie, każde słowo było w tym momencie na wagę złota.

— Powiedzieli mi, że ich zaatakował.

„Robi się ciekawie”, pomyślał, czekając na dalszy ciąg opowieści.

— Przyszedł do mnie Jaremka, powiedział, że była u nich milicja, jemu udało się uciec, ale nie wiedział, co z Nuro. Poszedłem na komendę i tam mi właśnie powiedzieli, że byli u niego na przeszukaniu, a on się na nich rzucił z szablą i… teraz nie żyje. To w sumie wszystko, co wiem.

Te daw tre da buje — przeklinał go w myślach. „Byłeś z nimi w zmowie łubni bujedyni kaj san”. Przez jego głowę przelatywało teraz tysiące różnych myśli. W pierwszej chwili chciał Tadka zabić, ale w ostatniej chwili się opamiętał, nie mógł mu zrobić krzywdy teraz, najpierw musiał postawić go przed Sieroromem. Dopiero gdy oficjalnie zostanie wychurdyno romanipnate, będzie można zrobić z nim wszystko. Kiedy nie będzie już Romem, po prostu go zabije. Jeszcze jedno pytanie, tak dla pewności.

— Kiedy to się stało, kiedy był u ciebie Jaremka, w dzień czy w nocy?

— Przyszedł w dzień, było coś koło południa, akurat miałem wychodzić, przyszedł, powiedział, że w nocy była u nich milicja, kazałem mu poczekać u siebie i poszedłem na komendę.

— Jest jeszcze u ciebie? — zapytał, myśląc, że będzie musiał go stamtąd zabrać. Da łubni jeszcze łes zamarła.

— Powiedziałem mu, żeby się ukrył. Wysłałem go do swoich, do taboru, kręcą się gdzieś w okolicach Giżycka. Dałem mu parę złotych, żeby miał na początek.

„A ile zajebałeś? Nie, nie.… muszę stąd iść, inaczej zabiję skurwysyna, nie mogę już tego słuchać” — myślał gorączkowo. Był bliski szału, chęć zamordowania tego obłudnego, bezwzględnego zdrajcy była prawie nie do powstrzymania.

— Pójdę na komendę, może dowiem się czegoś więcej — wykrztusił, wychodząc ze sklepu.

Tadek odetchnął z ulgą, nie miał ochoty rozmawiać o tej sprawie, więc tylko stał i patrzył za odchodzącym. Ciaro szedł, właściwie prawie biegł, by znaleźć się jak najdalej od człowieka, który przyczynił się do śmierci Nuro. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości — Tadek był główną przyczyną śmierci jego przyjaciela. Być może to milicjant pociągnął za spust, ale to nie miało żadnego znaczenia, oni, Gadzie, nie liczyli się w tej rozgrywce. To była sprawa czysto cygańska, liczył się tylko Tadek. Sam ukręcił na siebie stryczek. Gdyby powiedział półprawdę, na przykład, że był u Nuro tamtej nocy, załatwiając jakieś interesy lub przynajmniej, że znalazł się tam przypadkiem, kiedy milicja zrobiła nalot, wtedy nie można byłoby mu nic zarzucić, pokazałby, że nie ma nic do ukrycia. Ciaro był teraz pewny, przecież widział go tam tej tragicznej nocy. Trza mange te tradeł pał chaworeste pe wesia. — To musiał zrobić po pierwsze, potem te skhareł Romen. Wytoczenie takiego procesu wiązało się z kilkoma problemami. Po pierwsze, należy zwołać jak największą ilość Romów, a to wymagało czasu, gdyż większość nie prowadziła osiadłego trybu życia i trzeba będzie ich odszukać. Po drugie, potrzebował pieniędzy, których nie posiadał. Same dojazdy i poszukiwania pochłoną „parę złotych”, dodatkowo tym, którzy aktualnie nie mają gotówki, trzeba będzie opłacić podróż i pełne utrzymanie do czasu zakończenia sprawy. Po trzecie, w przypadku, gdyby jakimś cudem przegrał tę sprawę, mógłby zostać zobowiązany do zwrócenia kosztów, jakie poniosła druga strona, a to mogło się okazać pokaźną sumką. Zdarzały się przypadki, że ktoś rezygnował z pociągnięcia do odpowiedzialności innego Roma tylko dlatego, że wystraszył się kosztów i strat, jakie w razie czego mógłby ponieść. Co bogatsi często wykorzystywali straty jako straszak na tych troszkę mniej zamożnych, mówiąc, że „zwołają pół Polski” i nie będą żałować jedzenia i picia. Większość Romów burzyła się przeciw tym nowym zasadom, twierdząc, że są niesprawiedliwe. Inni mówili, że to odstrasza tylko tych, którzy coś kręcą w sprawie i nie mają czystych intencji. Ciaro osobiście uważał, że stare zasady były ciaciuno romanipen, każdy ponosił tylko własne wydatki, a po wygranej czy przegranej liczyła się jedynie prawda, nie pieniądze i straty, poza tym honor nie pozwalał myśleć o wydanych grosikach.

***

Wybrali się tam z samego rana. Po drodze musiał jej wytłumaczyć powody, dla których nie mogli razem pokazać się w taborze. Po pierwsze, gdyby się tam pojawili, każdy Rom uznałby ich za parę i tłumaczenia, że Ola jest tylko koleżanką, na nic by się zdały. Przebywanie sam na sam z kobietą było nie do pomyślenia. Po drugie, ale chyba najważniejsze — była Polką, Gadzica, tutaj kodeks romski był nieubłagany, nie było mowy o związkach między Gadziami a Romami. Każdy kto zdecydowałby się na taki związek, musiał się liczyć z ostracyzmem a nawet z jego bardziej zdecydowaną odmianą, całkowitym wydaleniem z kręgów cygańskich.

— Rozumiem, dobra, poczekam w Bachorzy, stamtąd są jakieś dwa kilometry do jeziora Orło, posiedzę nad wodą, popływam, jeżeli nie pojawisz się do dwudziestej, to znaczy, że odnalazłeś swoich, a ja jadę do Wilkas, a potem do domu.– Poczuła, że wzbiera w niej jakieś bliżej nieokreślone uczucie gniewu ze względu na niesprawiedliwość, jaką jest osądzanie człowieka na podstawie jego przynależności narodowej czy klasowej. Czy to że była Polką, stawiało ją w gorszej sytuacji od rodowitych Romek? Po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy jakakolwiek odmienność powinna determinować relacje międzyludzkie. Zawsze wiedziała, że na poziomie normalnych kontaktów ludzie potrafią się dogadać bez względu na swoje pochodzenie. Dopiero kiedy w grę wchodziła polityka i walka o wpływy, zaczynały się problemy rasowe. Wykorzystywanie różnic do tego, by wskazać je jako zagrożenie własnej egzystencji, wywoływało w ludziach niechęć do innych. Wielcy tego świata wiedzieli, jak manipulować ciemnym ludem. Najłatwiej było wskazać wroga, któremu można było przypisać całe zło. Zasypała Jaremkę gorącą tyradą, nie dając mu dojść do słowa, a gdy widziała, że próbuje coś powiedzieć, podniosła rękę i dodała:

— To znaczy, że wasz cygański król wie, że jeżeli za bardzo popuści wam cugli, to straci nad wami władzę. Nowa krew i nowy głos mogą podważyć jego panowanie, więc wymyśla różne prawa, pozwalające mu zachować pozycję — jej głos pełen był goryczy, nie tylko z tego powodu, że jej szanse na związek z chłopakiem niknęły, ale też dlatego że uświadomiła sobie, iż każdy system jest narzędziem w rękach wielkich i możnych tego świata.

— Tego nie wiem, ale wiem jedno… Jeżeli dopuścimy Gadziów do naszej kultury i pozwolimy im poznać nasze zwyczaje, to po jakimś czasie znikniemy, wtapiając się w tło państwa, w którym przebywamy, a nasz odrębny styl bycia zniknie z powierzchni ziemi. — Zastanowił się chwilę i dodał — chociaż muszę się z tobą zgodzić, każdy system jest stworzony po to, żeby manipulować ludźmi, to fakt. I napuszczanie na siebie ludzi odmiennej narodowości czy wyznania jest od dawna znanym i stosowanym narzędziem władz. Ale my, Cyganie, będąc z zasady ludźmi antysystemowymi, zawsze próbujemy żyć według własnych zasad i nawet nasz król nie ma nad nami całkowitej władzy. Jeżeli uznamy, że działa wbrew zasadom i szkodzi naszej narodowości, zawsze możemy go zrzucić i wybrać nowego. Lub, jak już nieraz bywało, możemy sami pilnować ustalonego porządku, oddając się pod władzę ogólnie uznawaną. Jednym słowem, gdyby większość z nas uznała, że mieszanie się z Gadziami jest dobre, to nawet król nie miałby nic do powiedzenia, taka trochę demokracja…

— A jakie jest twoje zdanie na temat mieszania się…? — zapytała już nieco delikatniej, jakby uświadomiła sobie, że to, co wcześniej mówiła, było troszkę za mocnym porównaniem.

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, to ty wprowadzasz mi w głowie mętlik — zaśmiał się nerwowo. — Oo, za pół kilometra Bachorza — szybko zmienił temat, widząc znak. — Poczekasz na mnie? — trochę za miękko, jak na swój gust, zapytał.

— Przecież powiedziałam, że poczekam. Co mi zależy? Przecież jestem na wakacjach, mam mnóstwo czasu. Jeżeli nie będzie cię o dwudziestej w Bachorzy, wyjeżdżam. No może pięć po — dokończyła.

Resztę drogi przebyli w milczeniu.


Już z daleka poczuł zapach dymu wydobywającego się z ognisk. Idąc dalej, dotarł do niewielkiej polany, na której porozbijane były szatry, wokół nich kręcili się ludzie. Widać było, że to biedny tabor, nie było tu koni ani wozów, więc z pewnością cały dobytek był przenoszony w tobołkach przerzuconych przez plecy. Nie miało to jakiegokolwiek znaczenia, po prostu jego umysł bezwiednie odnotował ten stan rzeczy. Jakiś chłopczyk zauważył go i pociągnąwszy stojącą obok niego kobietę, wskazał palcem w jego kierunku. Kobieta spojrzała w stronę nadchodzącego, po czym powiedziała coś do chłopca i popchnęła go leciutko w stronę namiotu, z którego po chwili wyszedł rosły Rom w naciągniętym prawie na oczy kapeluszu. Czarne, szerokie spodnie podwinięte za kostkę, bose stopy i rozchełstana kolorowa koszula, nie do końca przykrywająca jego wydatny brzuch, mogły wywołać uśmiech na twarzy kogoś, kto nie znał życia w lesie lub przywiązywał zbyt dużą wagę do zamożności człowieka. Na twarzy Jaremy nie pojawił się nawet cień uśmiechu, nie zwykł oceniać ludzi ani po ubiorze, ani po grubości portfela.

— Łacho dywes, kako, jawen saste bahtale — grzecznie przywitał się Jarema.

— Lacho dywes, chawa, jal i to sasto — odpowiedział Rom. — Z dural dyktom kej Rom — mówił troszkę inaczej niż Romowie z centralnej i południowej Polski, wymawiane przez niego słowa były bardziej utwardzone, a niektóre nawet prawie zupełnie inne, miały pozamieniane spółgłoski i samogłoski. Tam, gdzie na przykład Jarema wymawiał s oni wymawiali h. — Jal ke budy przehaha waryho, porakeraham — mówiąc te słowa, położył rękę na ramieniu Jaremki i delikatnie skierował go w stronę namiotów. — Syr tot khreh? Me kharaw man Ziorba.

— Jarema, kako — spojrzał na wąsatą, przyjazną twarz starszego Cygana, równocześnie myśląc, że będzie się musiał przyzwyczaić do tego ich śmiesznego języka. Wujek Tadek chociaż był Pluniakiem, przestał mówić w tym dialekcie, przez wiele lat będąc w związku z Pachowiaczką, Cyganką pochodzącą z centralnej Polski.

— Skąd przyjechałeś?

— Z Łodzi.

— Aaaaa, to na pewno znasz Tadka, to mój kuzyn — dodał tonem wyjaśnienia.

— Tak, kako, właśnie on mnie do was wysłał, powiedział, że będę mógł się u was zatrzymać…

— A, ho waryhawis falta pe tote ihy? Helade tot roden?

— Tak, wujku, muszę się gdzieś na razie ukryć.

— Zostaniesz z nami — bez namysłu zgodził się Cygan. — Jak nazywa się twój ojciec?

— Nazywał się Nuro… nie żyje…

— Znałem twojego ojca, ciacino Rom, lawytko, lokhi phow leske. Co się stało?

— Zabili go milicjanci, próba ucieczki…

— Mhm, rozumiem — podkręcając wąsa, spojrzał na Jaremę, a w jego oczach widać było prawdziwe współczucie i zrozumienie sytuacji. — Jal miro chawo, jame hare phala, semenca — mówiąc te słowa, przygarnął do siebie chłopca i ucałował go w głowę — będzie ci u nas jak w domu.

Zasiedli przy ognisku, kobiety przyniosły jedzenie i picie, wokół ognia powoli zebrali się wszyscy Romowie należący do taboru. Ziorba wyjaśnił zebranym położenie, w jakim znalazł się Jarema, zaznaczając przy tym, że chłopak pewnie jest poszukiwany przez służby i trzeba go ukryć, w żadnym wypadku nie dopuszczając, żeby dostał się w ręce milicji. Przekleństwa pod adresem milicjantów mówiły same za siebie, milicja nie miała tu czego szukać. Ktoś przyniósł banieczkę bimberku i wraz z kubeczkiem wręczył ją Ziorbie, który nalał sobie solidny łyk.

— Za duszę twojego ojca i wszystkich naszych zmarłych — rzekł, odlewając kilka kropel trunku na ziemię — a nam niech Bóg błogosławi, te jawen sare saste bachtale. Jaw sasto, Jarema — z ostatnimi słowami zwrócił się do chłopca. Wypił i podał kubek Jaremce.

— Jawen saste, kako — rzekł chłopak, całując go w rękę. Wypił i podał kubek następnemu Cyganowi stojącemu obok niego. Kubek i banieczka krążyły dookoła ogniska i atmosfera stawała się coraz weselsza. Pojawiły się instrumenty, gitary, harmonia, skrzypce. Jaremka siedział na jednym z ustawionych dookoła ogniska pni i z zamkniętymi oczami słuchał starej rosyjskiej ballady, którą śpiewała jakaś starsza Cyganka. Nie znał jej, właściwie nie znał tu nikogo, ale wiedział, że u tych szczerych, ubogich ludzi znajdzie spokój, a ich pierwotna cygańska prostota będzie dla niego azylem w tym trudnym momencie jego życia. Na razie musiał wrócić do Oli, podziękować jej za pomoc, nie mógł tak porostu nie przyjść i zostawić ją bez pożegnania. „Tak naprawdę chcesz ją jeszcze raz zobaczyć, a nawet więcej, chętnie spędziłbyś z nią jeszcze trochę czasu, kto wie, może nawet byś ją przeleciał?” — myślał, śmiejąc się sam z siebie. Poczekał na odpowiedni moment, żeby móc porozmawiać z wujkiem Ziorbą.

— Wujku, muszę jeszcze dzisiaj wrócić do Giżycka, nie będzie mnie jakieś dwa, trzy dni. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia i przy okazji może uda mi się znaleźć jakiegoś kupca na ciaciune bara. „Kłamco… — oskarżył się w myślach.– Idziesz do niej, kłamca, kłamca…” — śmiał się do swoich myśli. Wujek oczywiście się zgodził i Jaremka ruszył w drogę powrotną do wioski. Wychodząc z lasu, rozejrzał się, nigdzie nie było widać fiacika. „Pewnie poszła popływać nad jeziorko — pomyślał — poczekam”. Usiadł w cieniu pod drzewem. Zatopiony w swoich myślach nie zauważył, że w jego stronę zbliża się kilku miejscowych. Teraz, będąc poza taborem, zaczął się wachać, może powinien wrócić z Olą do Wilkas i tam spróbować się ukryć się przed milicją? Do taboru na pewno nieraz zagląda milicja, choćby po to, żeby spisać wszystkich i sprawdzić, czy nie mają jakiejś „kontrabandy”. Podniósł głowę i zobaczył czterech młodych chłopaków, którzy zbliżali się w jego kierunku, lekko się zataczając. Byli za blisko, by mógł wejść z powrotem do lasu, a nie chciał żadnych niepotrzebnych kłopotów. Wstał i oparł się plecami o drzewo.

— Hej, Cygan, co tu robisz, co ukradłeś? — zapytał niski, ale krępy chłopak.

Pewnie jakiś wiejski watażka, pomyślał Jarema. Postanowił nie odpowiadać na zaczepkę.

— Głuchy, kurwa, jesteś, brudasie?

Wiedział już, że nie obejdzie się bez bitki. Stanęli naprzeciwko niego, tworząc coś na kształt półkola. Nie było sensu dłużej czekać, szybki prawy prosty i krępy watażka leżał, trzymając się za krwawiący nos. Prawie w tej samej chwili lewy sierp powalił stojącego obok chudego żylastego rudzielca. Jarema zmienił pozycję i ruszył w stronę następnego napastnika, który momentalnie odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. „Ty i tak nie byłeś żadnym przeciwnikiem” — pomyślał o uciekającym mikrusie. Spokojnie zwrócił się w stronę ostatniego z całej czwórki, kompletnie lekceważąc małego uciekiniera. To był kardynalny błąd, niepozorny chłopak specjalnie wykonał woltę, teraz powolutku wracał, niosąc w ręku duży polny kamień. Jarema skoncentrowany na „ostatnim wieśniaku” otrzymał potężny cios w głowę. Kamień rzucony z bliska momentalnie pozbawił go przytomności. Watażka, który właśnie podniósł się z ziemi, kopnął nieprzytomnego w żebra, potem wszyscy zaczęli go kopać gdzie popadnie. Kiedy już zorientowali się, że kopią tylko leżący worek ziemniaków, przestali.

— Tomek, może on nie żyje? — zapytał rudzielec.

— Trudno, po co się kręcił? Trzeba go wynieść do lasu — dokończył po chwili zastanowienia.

Rozejrzeli się dookoła. Pusto, nikt ich nie widział. Złapali Jaremke za ręce i nogi i zataszczyli do lasu.

— Trzeba wejść głębiej w las, może nawet ze dwa kilometry, jak zdechnie, o ile już nie zdechł, to przynajmniej nie będzie na nas — wydyszał mikrus. Wlekli go przez następne kilkanaście minut, dopóki nie zostawili zmaltretowanego w gęstych kwiatach paproci.


Wróciła do wioski około dziewiętnastej. Przez całą drogę zastanawiała się, czy przypadkiem nie powinna wrócić wcześniej, przecież i tak samotne siedzenie nad jeziorem nie było tym, czego chciała. Ale nie chciała, żeby sobie pomyślał, że siedzi tu jak głupia i czeka na niego jak na jakiegoś księcia z bajki. Teraz stanęła w środku wioski, żeby była z daleka widoczna. Czas dłużył się niemiłosiernie, co chwilę spoglądała na zegarek. Każda mijająca minuta wywoływała w niej lekką panikę. Może nie przyjdzie? Albo już tu był i zobaczywszy, że jej nie ma, wrócił do swoich? Nie, przecież wyraźnie powiedziała, że idzie się kąpać, a potem tu będzie aż do dwudziestej zero pięć. Gdy nadeszła dwudziesta, rozglądała się wokół siebie z nadzieją, że przyjdzie. Pięć po… dziesięć po. O dwudziestej trzydzieści odpaliła fiacika i ruszyła z powrotem do Wilkas.

— Coś ty sobie, głupia, myślała, co? — śmiała się głośno. — To nic, nie był ciebie wart.

Tylko ta głupia łza, ściekająca po policzku, świadczyła o tym, że czuła się jakaś taka oszukana i trochę bezradna.


Kiedy się ocknął, było już ciemno. Pulsowanie i ból w głowie sprawiały, że z trudem zbierał myśli, próbując odgadnąć, gdzie się znajduje i jak się tu znalazł. Po dłuższej chwili przypomniał sobie, co się stało. Chciał się podnieść, ale jego ciało odmawiało posłuszeństwa, każdy ruch powodował potężny ból, który prawie pozbawiał go przytomności. Leżał na boku z podkurczonymi nogami i zastanawiał się, czy oto nie nadszedł koniec jego żywota. Stłuczone żebra, zwichnięta lub złamana ręka i zamknięte od opuchlizny oko, to wiedział na pewno. Pozostawało pytanie, czy jakieś wewnętrzne narządy uległy uszkodzeniu i czy właśnie nie zabija go jakiś wewnętrzny krwotok. Musiał wstać i dostać się do taboru, inaczej mógł nie dociągnąć do rana. Z trudem wyczołgał się spomiędzy paproci. Białe światło księżyca przenikało między rzadko rosnącymi drzewami dojrzałego lasu i sprawiało, iż zaczynał się zastanawiać, czy może ten wiekowy las przez ostatnie sto lat celowo usuwał słabsze okazy drzew po to, by teraz uchylić rąbka nieboskłonu usianego plejadą gwiazd. Jedno wiedział na pewno, natura znowu stanęła po jego stronie. Teraz pozostawało „tylko” odnaleźć gwiazdę polarną i podążyć na północ w kierunku taboru. Wiedział, że obozowisko jest dokładnie na północ od Bachorzy, tamci na pewno wtaszczyli go do lasu niemal w to miejsce, z którego przyszedł, bo ono było najbliżej. Obrócił się na plecy. Z niemałym wysiłkiem uniósł głowę i zlokalizował Wielki Wóz, potem wystarczyło przedłużyć jego tylne koła o jakieś pięć razy i… jest… cierheń dzipen. Świeciła pięknym, jasnym światłem, które nie raz uratowało zbłąkanego wędrowca. Gdyby miał siłę, to pewnie uśmiechnąłby się do niej. Wreszcie po, wydawało się, nieskończenie długim czasie zdołał się podnieść do pozycji siedzącej, sprawdził ukrytą kieszeń — wszystko było na miejscu. Złapał kilka krótkich, szybkich oddechów, spiął się w sobie, zatrzymując powietrze w płucach i wstał. Po dwóch sekundach wykonał pierwszy korok. Potem już szedł powoli, ledwo stawiając nogę za nogą. Co kilka kroków musiał walczyć z przemożną chęcią, by usiąść gdzieś pod drzewem i nie ruszać się już więcej. W końcu zobaczył obozowisko, widać było kilka postaci siedzących przy ognisku.

— Romałe!! — krzyknął ostatkiem sił i opadł na kolana, dalej już nie pójdzie…

Zerwali się z miejsc i podbiegli w stronę klęczącej postaci.

— Kąś les pomardzia.

— Przenieśmy go do ogniska, ostrożnie, może mieć coś połamane.

— Obudź Fatimę, trzeba się nim zająć.

Ułożyli go na rozłożonym wcześniej na ziemi kocu. Leżał z zamkniętymi oczami, obolały, ale szczęśliwy, że udało mu się tu dotrzeć.

— Pomarde tut?

Rozpoznał głos Cyganki, która wcześniej śpiewała przy ognisku.

— Gadzie pe gaw… — odpowiedział, nie otwierając oczu. Poczuł, jak delikatnie dotyka jego żebra palcami, przesuwając je od dołu do góry.

— Boli?

— Jak leżę i się nie ruszam, to nie bardzo.

— Trudności z oddychaniem?

— Nie.

— Nie wyczuwam żadnych złamań i z tego, co mówisz, wnioskuję, że są tylko stłuczone, ale dla pewności zaraz założymy opaskę. — Teraz zaczęła uciskać brzuch na wysokości wątroby i śledziony — Boli?

— Nie.

Sprawdziła tętno i jeszcze zapytała:

— Czujesz dreszcze, zimno ci?

— Nie.

— Czyli krwotok wewnętrzny też możemy wykluczyć. Wyliżesz się, na tę opuchliznę na twarzy zaraz damy maść z arniki. Założymy opaskę na żeberka i będziesz jak nowy.

— Zobaczcie jeszcze tę rękę, ciotko, boli jak diabli.

Kazała mu poruszać palcami, potem przyjrzała się obrzękowi i stwierdziła, że nie jest złamana. Poprosiła stojących obok Romów, żeby posadzili chorego i przytrzymali mu ręce uniesione lekko do góry. Kazała Jaremie wypuścić powietrze i owinęła długi szal dookoła jego tułowia. Przygotowała napar z wiązówki błotnej i kory wierzby, który uśmierzył ból i dodatkowo działał przeciwgorączkowo i przeciwzapalnie. Podłożyli mu poduchy pod plecy, żeby mógł pozostawać w pozycji półsiedzącej i po kilkunastu minutach poczuł, jak pod wpływem leczniczych ziół ból powoli zaczyna ustępować. Pomyślał o Oli. Co ona teraz o nim sądziła? Pewnie, że jest niewdzięcznym samolubnym skurczybykiem. Czuł, że ta niesprawiedliwa ocena ciąży na nim jak balast, który niełatwo będzie zrzucić. Będzie musiał pojechać do Ełku i ją odnaleźć, wytłumaczyć całe zajście. Ale nagle uderzyła go myśl, która już wcześniej próbowała się przebić przez jego pulsujący, obolały mózg. Myśl o tym, że to przeznaczenie podjęło za niego decyzję. Że to opatrzność zawróciła go z powrotem do taboru. Teraz uświadomił sobie, że gdyby nie to, to pewnie byłby teraz z nią w Wilkasach. Nie, nie pojedzie do Ełku, musi zaufać opatrzności, tak będzie lepiej dla niego i dla niej. I tak nic by z tego nie wyszło, on Cygan ona Polka, niepotrzebny mezalians.

Po tygodniu przebywania w taborze i pod opieką Fatimy odzyskiwał siły i nawet zaczął chodzić na dłuższe spacery. Starszyzna zadecydowała, że dopóki nie wydobrzeje, nie będą zmieniać miejsca pobytu. Jaremka wiedział, jakie to dla nich poświęcenie — siedząc tutaj, nie mogli zarobić żadnych większych pieniędzy. Głównym zajęciem tych Romów było wytwarzanie i naprawianie patelni i garnków, w tej okolicy sprzedali już wystarczająco dużo, a samym wróżbiarstwem i ziołolecznictwem nie można było wyżywić całego taboru. Żeby zarabiać, musieli być niemal w ciągłym ruchu, a i tak ledwo wiązali koniec z końcem. Poprosił Cygana, który przyjął go tu, kiedy pierwszy raz pojawił się w obozowisku.

— Kak Ziorba, mam tutaj kamyczki, o których wam mówiłem, pojedźcie ze mną do miasta, może sprzedam z jeden. — Nie powiedział mu, że chce te pieniądze przeznaczyć na pomoc i jedzenie dla taboru, wujek Ziorba na pewno by się nie zgodził, czułby się poniżony i potraktowałby to jak atak na jego honor gospodarza. — Może wy znacie jakiegoś Gadzia, co skupuje takie rzeczy?

— Dzinaw jekhe gajes, barwaluko. Fatima wyleczyła jego syna parę lat temu. Od tamtej pory zawsze nam pomaga, jak są jakieś problemy z milicją czy z papierami. Kerel de prezydium. Raj gajo. Ma w domu różne starocie, parę razy kupował ode mnie złoto…

— A kim jest w tym prezydium?

— Ceło siero… Przewodnicząco.

— Dobrze go znacie, wuju?

— Ta przecież mówię, nieraz nawet piliśmy samogonik, dusza człowiek…

„Trzeba będzie spróbować wykorzystać tę znajomość” — pomyślał Jarema. Jeszcze nie wiedział jak, ale jedno wiedział na pewno: przy takich ludziach można było zarobić. Na początek należy po dobrej cenie sprzedać diamenty. Potem się zobaczy.

***

Minęło już kilka dni, odkąd przestał pić, pierwsze trzy dni były najtrudniejsze, tylko silna wola i dane sobie słowo nie pozwoliły mu sięgnąć po butelkę. Teraz po tygodniu już nawet zaczął się kręcić po mieście w poszukiwaniu sposobu zarobienia jakichś pieniędzy, żeby mógł pojechać do Jaremy. Rozpuścił wici, że szuka drogich staroci dla jakiegoś bogatego kupca. Co prawda nie miał nikogo konkretnego na myśli, chodziło mu o to, żeby najpierw zdobyć jakiś dobry fant lub fanty. Potem wystarczy znaleźć kupca i kasa gotowa. Siedział na progu, popijając herbatkę, kiedy zobaczył Mańka idącego w jego kierunku z torbą przewieszoną przez ramię. Ne rakło pale sos ciordano — pomyślał i już zaczął rozważać, czy wziąć od niego kradziony towar. Chłopak był w porządku, urodził się i wychował na Bałutach. Ciaro wiedział, że nie puści pary z ust w razie zatrzymania, ale nie lubił handlować trefnym towarem. Z drugiej strony potrzebował kasy, więc chyba nie ma wyjścia.

— Cześć, Ciaro.

— Cześć, Maniuś, co tam słychać?

— U mnie git. Słyszałem, że psy sprzątnęły Nuro? Kurwa, nikomu nie odpuszczają, ale wy, Cyganie, to chyba macie bardziej przejebane niż my, recydywa z Bałut. –zaśmiał się.

— Zabili biedaka, podobno się na nich rzucił z szablą.

— Zawsze był z niego ostry kozak, mam nadzieję, że drasnął któregoś, panie świeć nad jego duszą.

— Amen. Co tam tachasz? — zapytał Ciaro, zmieniając temat.

— Trochę ciepłe, chyba złote kolczyki i zegarek. Zobacz, czy złote, i powiedz, ile dasz.

— Nic nie dam, bo nie mam siana, chyba że dasz na krechę. Chodź do mieszkania, zobaczymy co tam masz.

Weszli do domu, okazało się, że kolczyki i omega są ze złota.

— Nieźle, zostaw to u mnie, jak chcesz, spróbuję znaleźć kupca. Za zegarek nie weźmiesz więcej niż trzydzieści, czterdzieści dolarów, normalnie koło dwustu, za kolczyki może jakieś dziesięć, piętnaście zielonych. Dla mnie z tego piętnaście dolców, jak znajdę kupca. A teraz, jak masz, to odpal kilka złotych, nie mam nawet na bilet, żeby pojechać do faceta.

— Git, wpadnę jutro koło południa. — Powiedział Maniek, wciskając pieniądze w dłoń Ciaro. — To zadatek. Rozliczymy się później.

Postanowił nie czekać, tylko od razu iść do gościa, o którym wiedział, że chętnie kupuje każdy trefny towar. Odczekał chwilę, żeby Maniek zdążył się oddalić, i już miał wychodzić, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Wsunął kolczyki i zegarek do kieszeni. — Proszę.

— Dzień dobry, panie Ciaro. — Ciaro zobaczył rudą, rozczochraną czuprynę pana Bolka.

— Witam, panie Bolesławie, co pana do mnie sprowadza? — odpowiedział Ciaro, jednocześnie myśląc, że chyba ma dzisiaj szczęśliwy dzień, pieniądze same pchają mu się do kieszeni.

— Mam tu takie malowidło do sprzedania, było u nas na strychu — mówiąc to, pan Bolesław wciągnął za sobą duży olejny obraz w trochę zniszczonej ramie. Już na pierwszy rzut oka obraz wyglądał na XVIII wiek, serce Ciaro zaczęło bić w lekko przyspieszonym tempie.

— Co pan mi tu za śmieci przynosi, panie Bolesławie, na pewno tego nie kupię.

— Nawet pan nie obejrzał — odpowiedział zdziwiony Boluś.

— Co tu oglądać? Szmelc i tyle. — Mówiąc to, podszedł i niby od niechcenia rzucił okiem na obraz, unosząc go trochę do góry. Nawet nie patrzył na podpis, nie chcąc okazywać swojego zainteresowania. Jednak nawet bez podpisu, nawet bez możliwości przypisania tego dzieła jakiemukolwiek malarzowi, obraz był wart co najmniej sto pięćdziesiąt dolarów. Po dokładniejszych oględzinach mogło się okazać, że wart był majątek. „Skupmy się na stu pięćdziesięciu” — pomyślał.

— Nie wezmę. — Oddał obraz.

— Daj pan dziesięć dolarów.

— Mówiłem, że nie kupuję… do widzenia, panie Bolku.

Ciaro poczuł coś jakby skurcz w sercu i ledwo powstrzymał się, żeby nie wybiec za wychodzącym Bolesławem. Usiadł na krześle i z bijącym sercem czekał…

Pięć minut potem rozległo się pukanie.

— Proszę.

— Panie Ciaro, chociaż pięć zielonych — ruda głowa zamajaczyła w drzwiach.

— Panie Bolku, nie kupuję, naprawdę.

„Tym razem przesadziłem — pomyślał, słysząc zamykające się drzwi — już nie wróci”. Po dziesięciu minutach znowu usłyszał pukanie, tylko jakby troszkę cichsze. Odetchnął z ulgą.

— Proszę.

— Panie Ciaro, chociaż na trzy wina…

Powiesił obraz na ścianie. Teraz nie miał czasu dokładnie go obejrzeć i wycenić, musiał jak najszybciej pozbyć się kradzionego towaru. Trochę żałował, że w ogóle podjął się jego sprzedaży, chociaż z drugiej strony, gdyby nie to, nie miałby pieniędzy na obraz, więc chyba dobrze się stało. Postanowił, że pozbędzie się „trefnisiów” za obojętnie jaką kwotę, a różnicę odda Mańkowi ze swoich, zarobionych na obrazie. Szedł pustą uliczką na skróty, zmierzając w stronę ulicy Gdańskiej, gdzie mieszkał Gadzio, u którego można było sprzedać wszystko. Zauważył dwóch milicjantów, nadchodzących z naprzeciwka. Daw legre dajen buje. Że akurat teraz muszą tu leźć. W pobliżu nie było akurat żadnej bramy ani ulicy, w którą mógłby skręcić, przechodzenie na drugą stronę nie miało najmniejszego sensu, gdyż najpewniej wzbudziłoby jakieś podejrzenia.

— Dobry wieczór, obywatelu, kontrola, dowód osobisty poproszę. — Nawet dość uprzejmie poprosił niższy z milicjantów.

„Zawsze bawią się w dobrego i złego glinę” — pomyślał Ciaro, odpowiadając, że nie ma przy sobie dowodu.

— To niedobrze, obywatelu, że nie nosicie przy sobie dowodu, jak mamy sprawdzić, z kim mamy odczynienia?

— Nazywam się Zenon Pękalski.

— A skąd wiem, czy obywatel nie kłamie? — w dalszym ciągu dość grzecznie pytał niższy z milicjantów.

— Zabieramy go na komendę — powiedział drugi, ten wyższy.

— Panowie, przecież nic nie zrobiłem, idę sobie spokojnie, nikomu nie wadzę…

— Nie gadaj tyle, Cygan. Poczekasz tu z nami na radiowóz.

— Za co? O co mnie oskarżacie? — chyba troszkę zbyt porywczo zapytał, bezwiednie robiąc pół kroku w tył.

— Nie próbuj uciekać, nie prowokuj nas do użycia siły. — Rzekł ten wyższy, wyciągając pałkę. — Wezwij radiowóz — zwrócił się do swojego partnera.

„Was nawet nie trzeba prowokować” — pomyślał Ciaro, ale nie zdążył już nic odpowiedzieć, ponieważ dostał pałką przez głowę. Zanim się otrząsnął, był już zakuty w kajdanki, a z jego głowy sączyła się krew. „Gestapo — pomyślał — wasze metody niczym się od Gestapo nie różnią, no może tylko tym, że nie trafię do gazu. Zastraszanie, poniżanie i permanentne nadużywanie władzy właściwie na każdym szczeblu to jest rzeczywistość pierdolonej Polski ludowej, a wszystko oczywiście dla dobra proletariatu, gówno w słoiku” — załkał w myślach.

— Przeszukaj go.

Znaleźli w kieszeni złote przedmioty.

— No, Cygan, teraz to chyba będziemy ci musieli zmienić paragraf ze zwykłego „stawianie oporu przy czynnościach służbowych” na „kradzież”, co?

— To moje rzeczy, nie ukradłem ich.

— Tak? Od kiedy to zegarek nosi się w kieszeni?

— Co ty, pedał jesteś, w kolczykach damskich chodzisz? — zapytał ten, który uderzył go pałą.

— Zegarek włożyłem do kieszeni, bo myłem ręce, potem zapomniałem założyć. A kolczyki należały do mojej zmarłej babki, teraz miałem je dać siostrzenicy.

— Teraz to pojedziemy na komendę i zobaczymy, jak wtedy będziesz ćwierkał.

W tym momencie podjechał radiowóz. Zapakowali go nyski, przy okazji aplikując dwa kopniaki i powieźli na sieło. Po drodze zastanawiał się, czy uda mu się z tego wywinąć. Szanse były marne. Chyba że nikt nie zgłosił na milicję kradzieży, bojąc się pytań o pochodzenie złotych przedmiotów. Ludzie woleli unikać władzy i bez potrzeby nie pchać się w paszczę lwa. Machina aparatu państwa nie brała jeńców, wszyscy byli winni, nawet ci poszkodowani. Na każdego można było znaleźć paragraf. Niestety okazało się, że napadnięto jakiegoś prominentnego członka partii. Napad z pobiciem. Jemu zabrano zegarek i pieniądze, żonie kolczyki i pierścionek. Na okazaniu oczywiście nie został rozpoznany, ale i tak groziła mu wysoka kara za paserstwo, a jeżeli dołożą nielegalny obrót złotem… na mocy ustawy z 1950… nawet stryczek.

— Od kogo kupiłeś zegarek i kolczyki? — pytanie to usłyszał już chyba po raz setny. Był już tak skatowany, że prawie zapomniał, jak się nazywa. Bicie pałami w pięty i nerki, sadzanie na „stołeczku” i oczywiście normalne lanie. Przesłuchania trwały już trzeci dzień, oczywiście z przerwami na odpoczynek. Sikał krwią, chodził na palcach, bo gdy tylko postawił piętę na podłogę, ból niemal rozrywał mu czaszkę. Ale zaparł się i postanowił, że nie sprzeda chłopaka, w końcu będą musieli odpuścić… chyba że jego też zabiją, jak Nuro. Kiedy już myślał, że nie przeżyje następnego przesłuchania, nagle dali mu spokój. Dopiero po trzech dniach pojawił się ktoś nowy. „Pewnie oddelegowali jakiegoś mistrza przesłuchań, teraz już na pewno sperla mro siero” — pomyślał zrezygnowany. Okazało się jednak, że teraz próbują z innej beczki, po dobroci. Oferowali obniżenie kary, potem już nawet wolność. Nie dał się nabrać. Za paserstwo sąd przybił mu dwa i pół roku, ale tylko dlatego, że nie podciągnęli tego pod nielegalny obrót złotem, pewnie po to, by uniknąć niepotrzebnych pytań, na przykład — jak ów partyjniak nabył złoto. Trudno, odsiedzi za własną głupotę. Tylko myśl o Jaremce nie dawała mu spokoju. Sprawa Tadka też będzie musiała poczekać. Jaweła cyro pe złydniate — pomyślał w momencie, w którym klawisz zatrzasnął za nim drzwi celi. Zgrzyt przekręcanego klucza i miarowy krok strażnika uświadomiły mu, że znalazł się w nowej rzeczywistości.

Went (jesień i zima) 1954

Zanurzył ręce w zimnej tafli jeziora i zaczerpnąwszy wody szybkim ruchem, przetarł twarz i włosy. Powtórzył tę czynność kilka razy, aż włosy były wystarczająco mokre, żeby je rozczesać. Zawiesił lusterko na pobliskiej gałęzi, uczesał się i zaczął podcinać wyhodowaną w ciągu dwóch tygodni brodę. Odkąd jakieś pół roku temu przestał się golić, utrzymywał zarost o stałej długości wynoszącej około centymetra. Gęste i twarde owłosienie, które odziedziczył po ojcu, nadawało mu dojrzały wygląd, dodawało co najmniej pięć lat. „Teraz nawet Piotrek by mnie nie poznał, nie mówiąc już o Oli — pomyślał — właśnie, Ola, ciekawe co u niej słychać?”. Zadumał się przez chwilę, przypominając sobie jej opadające na ramiona włosy, zgrabne ciało, dźwięczny śmiech… i tylko westchnął głęboko. Oto właśnie minął rok, odkąd znalazł się w taborze wujka Ziorby. Przez pierwsze pół roku, kiedy odwiedzili każdą chyba wioskę i miejscowość w Krainie Wielkich Jezior, myślał o niej i o swoim dawnym życiu, ale codzienność wędrowca powoli spychała tamten świat na drugi plan, przywracając równowagę stanu ducha i umysłu po stracie ojca. Od samego początku, pomagając przy wyrobie i sprzedaży patelni i garnków oraz przy „pobielaniu” kotłów, układał w głowie plan. Swoistą mapę zależności międzyludzkich, a także zarys zależności międzyinstytucjonalnych. Układy między radami narodowymi — powiatowymi, gminnymi i wreszcie wojewódzkimi. Układziki między kółkami rolniczymi, punktami skupu, a nawet klasyfikatorami i magazynierami. Przy dobrym wietrze można było zarobić krocie. Kasa państwowa, czyli niczyja, każdy próbował uszczknąć coś dla siebie, im wyżej, tym lepiej. Teraz był już gotów. Wszystkie elementy układanki zaczynały się zazębiać. Na dzisiejszym spotkaniu z prezesem Rady Narodowej Powiatu Giżyckiego, przy okazji ponownej sprzedaży diamencików, poruszy interesujący go temat skupu i obowiązkowej dostawy zbóż. Raźnym krokiem ruszył przez las, kierując się do wioski Jakunówko, gdzie był umówiony z przedstawicielem władzy. Dotarcie z obozowiska nad jeziorem Krzywa Kuta do Jakunówka zajmie mu około dwudziestu pięciu minut spacerkiem. Najpierw droga prowadziła przez las, który u schyłku lata emanował lekko przygasłą zielenią, przez którą gdzieniegdzie przebłyskiwały delikatnie już pożółkłe liście. Jesień na Mazurach przychodziła troszeczkę wcześniej niż w zachodnich rejonach kraju, ale była o niebo bardziej malownicza i piękna. W końcu wyszedł na pole, gdzie z daleka widać już było zabudowania małej wioseczki. Pola, jak okiem sięgnąć, były puste po żniwach, a ziemia zdawała się leżeć, odpoczywając po owocnych zbiorach, korzystając z chwili wytchnienia, aż do następnych żniw.

Me tyż kana kerwa skedypen –– pomyślał, poklepując się po kieszeni.

— Dzień dobry, panie Maślakowski — rzekł, wyciągając dłoń do wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny, jakim był prezes rady narodowej. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyglądał na zwykłego urzędnika państwowego, przypominał raczej wojskowego, a dokładniej kawalerzystę. Jego lekko pałąkowate nogi wskazywały na to, że dużą część swojego życia spędził w siodle.

— Witaj, Jaremka. Wszystko w porządku? — zapytał, ściskając rękę chłopaka.

— Tak, dziękuję, wszystko dobrze, tylko jak zwykle brakuje siana — odpowiedział z uśmiechem.

— U nas też krucho, młodzieńcze, władza ludowa jeszcze nie zdążyła poukładać wszystkiego po wojnie, na wszystko brakuje pieniędzy, a wydatki duże…

— Taaa… — mruknął Jaremka. Nigdy nie wiedział, czy prezes mówi poważnie, czy ironizuje. — Chłopi też płaczą, że dostawy obowiązkowe zbyt wysokie, a władza płaci grosze za skup. Niedługo ludzie zaczną przymierać głodem. — Powiedział po chwili. Faktycznie, od kiedy w roku 1951 ponownie wprowadzono obowiązkowe dostawy dla rolnictwa, sytuacja na wsi pogarszała się z roku na rok. Nawet 80 procent zbiorów trzeba było sprzedać państwu, przy czym za niektóre produkty państwo płaciło jedną trzecią ceny rynkowej. Miało to pomóc w obniżeniu cen żywności dla klasy robotniczej w mieście. Na początku to się udawało, ale niektórych chłopów doprowadzało do ruiny i zmuszało do porzucenia roli lub wstępowania do spółdzielni rolniczych.

— Ludzie chowają plony i hodują bydło w lesie, żeby władza nie zabrała wszystkiego, myślałem, żeby im jakoś pomóc… wie pan, pan jest wysokim urzędnikiem państwowym, mógłby pan dużo zrobić dla swojej lokalnej społeczności — specjalnie zaczął się jąkać, jednocześnie na końcu trochę połechtał ego prezesa.

— No niby tak, tylko co ja mogę? — zapytał Maślakowski, czując, że pewnie zaraz nastąpi jakaś propozycja i okazja do zarobienia pieniędzy. Rozejrzał się tylko nieznacznie, czy aby nikt nie podsłuchuje.

— Można by było niektórym gospodarzom pozwolić na niedotrzymanie obowiązku dostaw, nakładając niskie kary, takie żeby się opłacało je zapłacić. Albo na przykład w skupie zawyżyć czy zaniżyć wagę czy klasę produktu, a towar sprzedać po dobrej cenie prywatnym przedsiębiorcom.

— Mhm — mruknął prezes. Sam się tym zajmował, tylko że na niewielką skalę. Przyjmował „zlecenia” tylko od tych, których znał, bojąc się, że zbyt duża ilość ludzi, mogących go powiązać z tym procederem, doprowadzi w końcu do katastrofy. Teraz nadarzała się okazja, żeby na pierwszy ogień wystawić Cygana. On będzie kozłem ofiarnym w razie wpadki. Cygan spekulant, te dwa słowa pasowały do siebie niczym ogień i sucha trawa. Wszytko będzie można zwalić na spekulantów i kułaków, ulubione frazesy władzy.

— Ciekawe podejście do biznesu, młody człowieku, a co na to władza ludowa? — Maślakowski uśmiechnął się pod wąsem.

— Niech żyje proletariat — udając, że krzyczy, szeptem powiedział Jaremka. — Mam jeszcze jeden pomysł — dodał, postanawiając iść za ciosem. — Talony na traktor czy maszyny rolnicze też na pewno pomogłyby ludziom.

— Z tym może być trochę gorzej, wszystkiego brakuje, produkcja nie nadąża z popytem, każdy chce mieć traktor i jakąś maszynę. Po drugie pierwszeństwo mają kółka rolnicze i PGR-y, w końcu to kraj komunistyczny, prywaciarze się nie liczą, ale może coś da się w tej sprawie zrobić.

— Tak, wiem, wymyślili kolektywizację, żeby ograniczyć prywatne, indywidualne gospodarstwa. Tylko nie widzą, że te wszystkie spółdzielnie i PGR-y mają malutką wydajność z hektara, nikomu się nie chce pracować dla dobra narodu.

— Nieźle to wszystko wykoncypowałeś, no, no. Przyjadę tu za dwa dni o tej samej porze, ustalimy szczegóły. Masz coś dla mnie? — miał na myśli diamenty, nieźle na nich zarobił przez ostatni rok, kupując za niecałe siedemdziesiąt procent normalnej czarnorynkowej ceny.

— To na poczet przyszłej współpracy — rzekł Jarema, wręczając prezesowi kamyczek. — Taka zaliczka.

Było mu trochę szkoda drogocennego kamienia, ale wiedział, że jeżeli wszytko pójdzie dobrze, zarobi sto razy tyle. I tak zostało mu jeszcze dwanaście. Trzeba było kupić sobie zaufanie człowieka, który posiadał władzę. Pokazać mu, że swojakowi można wierzyć. „Swoją drogą, ciekawe, jak to się dzieje, że nikt nie boi się wchodzić w czarnorynkowe interesy z Cyganem?” — pomyślał Jaremka. Wszyscy mówią otwarcie o kłopotach i możliwości zarobku. Weźmy na przykład tego prezesinę — tak szybko się z nim dogadał, że aż prawie nie mógł w to uwierzyć. Albo ci wszyscy rolnicy, którzy otwarcie przyznawali w rozmowach, jakie z nimi wcześniej prowadził, że chowają bydło i plony i czekają na jakiegoś kupca. Co nimi wszystkimi kierowało? Wiedza, że Rom nie uznaje żadnej władzy i nie poleci z językiem na komisariat? Czy może chęć zrzucenia odpowiedzialności za przestępstwo? Pewnie wszystko po trochu… „Nieważne, każdy z nas coś zarobi i wszyscy będziemy zadowoleni” — pomyślał na koniec. Teraz musiał wrócić do obozowiska i porozmawiać z Ziorbą. W końcu to wujek „zapoznał” go z ważnym urzędnikiem państwowym i teraz należało wujka wtajemniczyć w interes. Teraz Ziorba musiał zdecydować, czy całe przedsięwzięcie ma szansę w ogóle dojść do skutku. Po pierwsze: prezes nadal pozostawał człowiekiem wujka i Jaremce nawet nie przyszło do głowy, żeby miało być inaczej. Nie miał zamiaru łamać starodawnych zasad romskich, nawet jeżeli musiałby oddać połowę zarobionych pieniędzy. Po drugie: Ziorba mógł całkowicie zakazać Jaremce interesów, ze względu na ryzyko wpadki. Jeśli doszłoby do tej ostatniej, wujek mógłby go oskarżyć i zasądzić zwrot strat oraz zadośćuczynienie za ewentualne krzywdy, które mogłyby go spotkać ze strony władz, ponieważ to on był najbardziej znany Maślakowskiemu i jako taki mógł się stać najłatwiejszym celem represji. Wszystko musiało być klarowne i jasne, ukazane czarno na białym.

Wróciwszy do taboru, odszukał wujka Ziorbę i poprosił go o chwilę rozmowy.

— Ryperen, kako, do Gadzies, kaj sykaden mange, dawa kaj kinelys mande bara?

— Ne jal miro, chawo.

— Dogadałem się z nim w pewnej sprawie — i Jarema wytłumaczył, o co chodzi. Na koniec zapytał — Syr kamen, kako, lawa tumen ki bazin, dogadamy się.

— Romano chawo han, Jarema, haro peskro Dad, jal sasto. Nie będę wchodził z tobą w spółkę, bo to ty wszystko wymyśliłeś. Po drugie, jestem za stary i nie do końca rozumiem, o co chodzi, dasz mi tylko odchurdypen, jak coś zarobisz. Wiem, że mnie nie oszukasz, gdybyś chciał to zrobić, to wcale byś do mnie z tym nie przyszedł, tylko uciekł do miasta. A Gadziehe pe na przełe, kar lehe, her ho man ke to chy nani.

— Wujku, muszę pogadać z Romenca, czy nie chcieliby zarobić na tym interesie. Sam nie ogarnę dużego obszaru, więc jak któryś będzie na „chodzeniu”, to może zagadywać, czy ktoś nie potrzebuje pomocy w dostawach i skupie.

— Ale radziłbym ci, żeby każdy chodził na własną rękę, nie do spółki z tobą. Bo jak będą jakieś problemy, to będą cię ciągać do Siero Roma. Zresztą, jesteś dorosły, zrobisz, jak zechcesz. Pójdę z tobą, wezmę jeszcze ze dwóch ze starszyzny na świadków i posłuchamy warunków, jakie ustalicie.

Wieczorem wszyscy zainteresowani możliwością zarobienia pieniędzy zaczęli się zbierać przy dużym, wspólnym ognisku. Schodzili się z wolna, jedni rozmawiali ze sobą o właśnie zakończonym dniu, inni snuli plany na zimę, jeszcze inni żartowali, zaśmiewając się głośno. Jakiś mały chłopczyk plątał się między nogami starszyzny. Jego ojciec, widząc brzdąca kręcącego się wokół ogniska, zapytał:

— Kuneskro tu han?

— Tyro, dade.

— A de daw tre da buje, to kecyk tume hen?

Wszyscy wokoło ryknęli śmiechem, wiedząc, że Cygan ma dziewięciu synów i dwie córki, a chłopczyk wstydząc się tego, że nagle wszyscy na niego patrzą, schował się za plecami ojca.

W końcu rozmowa zeszła na odpowiednie tory. Jaremka przez dłuższą chwilę tłumaczył całej gromadzie, na czym miałby polegać interes. Zasychało mu w gardle z wrażenia, że musi przed wszystkimi zebranymi bez zająknięcia przedstawić całą sprawę. Nie było to łatwe, choćby dlatego że był młody, a przed nim stali starsi Cyganie, którzy z uwagą słuchali tego, co ma im do powiedzenia i na pewno oceniali każdy jego ruch i słowo. „Jeszce chwila i chyba ucieknę do lasu” — przeleciało mu przez głowę. Już, stało się, skończył, ufff.

— To mówisz, że trzeba znaleźć chłopka, co chce się wymigać od tych dostaw, na które oni tak zawsze płaczą, jak targują cenę za patelnie? To znaczy, że będą mieli więcej kasy dla nas.

— To na czym my zarabiamy? — znowu odezwał się ojciec chłopczyka stojącego za jego plecami.

— Bierzecie od Gadzia pieniądze za załatwienie sprawy, potem jeszcze możecie odkupić od niego to, co zagarudzia albo możecie pomóc mu to sprzedać, syr kamen. Jeżeli chodzi o talony, to dziesięć procent wartości maszyny. Po drugie — teraz się trochę zawahał, musiał postawić ten dla wielu niewygodny warunek — nie wolno oszukiwać Gadziow i brać pieniędzy za nic, bo potem się zwiedzą i nie będą chcieli z nami gadać.

Czuł, że pot spływa mu po czole i plecach. Ktoś odchrząknął dość głośno, ludzie patrzyli jeden na drugiego, troszkę niepewni, co dalej mówić.

— To ile można zarobić? — w końcu ktoś przerwał tę niewygodną ciszę.

— Zależy, ile chłop chce ukryć, im większe gospodarstwo, tym będzie tego więcej. Za pośrednictwo powinniście też brać nie mniej niż dziesięć procent wartości towaru. Dla mnie z tego trzy procent, czyli dla was zostaje siedem. — Jaremka postanowił od razu wypalić, ile on na tym zarobi, nie czekając na niechybne pytanie na ten temat. Zebrani pokiwali głowami, można było wyczuć lekkie poruszenie w gromadzie.

— Ne leskro gajo — ktoś tłumaczył stojącemu obok.

— Dzia, dzia, frei leske.

— A jak twój człowiek nic nie załatwi i później będą jakieś problemy, to co?

Czekał na to pytanie, teraz musi uważać na każde słowo.

— Za Polaka nie odpowiadam. Dawa sy gadzitko buty, my, każdy na własną rękę, próbujemy zarobić trochę grosza. Dawa jamary romani buty, a oni mają swoje procedury, dokumenty i prawo. Nie mogę gwarantować, że wszystko z ich strony będzie tak, jak należy.

Spojrzał na Ziobrę, który z uznaniem pokiwał głową. Ktoś puścił w ruch szklaneczkę z samogonem i rozmowy pomalutku zaczynały się toczyć w innym kierunku. Jaremka siedział w milczeniu, powoli uspakajając swoje rozregulowane nerwy. Miał jeszcze jednego asa w rękawie, ale o tym już nikomu nie musiał nic mówić. Musi tylko pojechać do Łodzi, żeby spotkać się z wujkiem Ciaro. Swoją drogą, ciekawe, co u niego? Miał nadzieję, że wszystko w porządku. Nie kontaktował się z nikim z miasta od roku, bojąc się, że jakiekolwiek kontakty mogą sprowadzić niepotrzebne kłopoty. Będzie musiał wymyślić sposób, by spotkać się z Ciaro. Przez niego najłatwiej będzie skontaktować się z pewnym starodawnym szczepem Cyganów, który od dawien dawna zajmował się handlem zbożem. Tylko oni mają wystarczająco dużo kontaktów, by sprzedać każdą ilość zboża lub wszystkich innych plonów zebranych przez rolników. Nawet nazwa tego odłamu Romów bezpośrednio odzwierciedlała ich profesję — jagło to po cygańsku proso, a więc Jaglanie to po prostu Prosownicy lub Zbożownicy. Najpierw załatwi sprawy z obowiązkowymi dostawami, a potem będzie mógł pośredniczyć lub nawet bezpośrednio uczestniczyć w zakupie i sprzedaży zbóż oraz wszystkiego, co można wyhodować i uprawiać na wsi. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że czarny rynek produktów rolnych ma się bardzo dobrze. W tym chorym komunistycznym systemie, gdzie ceny ustalano dekretem, wolny rynek musiał zejść do podziemia i zamienić się w czarny rynek. Jednak siła wolnego handlu była większa niż wszystkie nakazy i zakazy, a ludzka przedsiębiorczość silniejsza niż oderwane od rzeczywistości dekrety.

***

Wracając z wioski do taboru, zastanawiała się, w jakim stanie zobaczy męża. Mato syr bliko — pomyślała zrezygnowana. Rzadko bywał trzeźwy, chyba tylko wtedy, gdy nie mieli pieniędzy i nie było za co się napić. Czekał tylko, aż wróci z „chodzenia”, zabierał cały zarobek i znikał, wracając dopiero po przepiciu ostatniego grosza. Potem kopniakami wysyłał pe phiryben, a sam czekając na jej powrót, pił za pożyczone na poczet przyszłego zarobku pieniądze. Dzisiaj nic nie udało jej się zarobić, nawet nie postawiła nikomu kart, zero. Wracała z duszą na ramieniu. Jeżeli jest pijany i już od kogoś pożyczył pieniądze, będzie wściekły i na pewno nie pożałuje razów. Samo bicie zniosłaby może łatwiej, gdyby nie te wystraszone dziecięce oczęta, patrzące z przerażeniem na rozwścieczonego ojca, bijącego mamę. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, ale brzemię, które niosła, dodawało jej co najmniej drugie tyle. Czasy, w których była panienką, wydawały się tak odległe i nieuchwytne jak sen, znikający z nadejściem poranka i nie pozostawiający po sobie nic oprócz kwaśnego zapachu z ust. Kiedyś, nie mogąc już dłużej znieść takiego traktowania, zabrała całą trójkę swoich dzieciaków i uciekła do rodziców. Ojciec pozwolił jej zostać dwa dni, a potem osobiście odwiózł do męża. Miejsce kobiety jest przy mężu, tak było, jest i będzie, koniec rozmowy. Kazał jej siedzieć cicho i robić, co do niej należy, w końcu była tylko kobietą. Powiedział, że na pewno przesadza, a jeżeli już obrywa, to niechybnie jej się należy, Rom ma zawsze rację. Od tamtej pory wiedziała, że jest zdana tylko na siebie, musiała być silna, nie ma innego wyjścia, taki los. Siedział przed namiotem oparty o pień do cięcia drzewa na opał. Spojrzał na nią, coś w jego spojrzeniu powodowało, że nagle poczuła ciarki na plecach. Chciała zapytać, czy dzieci coś jadły, ale miała świadomość, że to niewinne pytanie mogło wywołać u niego agresję. Ona śmie wymagać od niego, żeby karmił dzieci i jeszcze może się nimi zajmował? W końcu to ona była kobietą, to był jej suczy obowiązek.

— Kaj chawore? — zapytała w końcu, ale tak naprawdę tylko po to, żeby rozmowa od razu nie zeszła na temat pieniędzy.

— Dawaj pieniądze i weź się w końcu zajmij dzieciakami, nie ma cię cały dzień, obiad niegotowy, zaczynasz szwankować, nie wyrabiasz się z robotą… — mówił, podnosząc się z lekkim trudem.

Teraz już widziała, że jest podpity. W końcu stanął na nogi, powoli, jakby pieszczotliwie wyciągając rękę, złapał ją z tyłu za szyję i zastygł w oczekiwaniu.

— Nic nie zarobiłam, Parcio, wieśniaki jakby ich ktoś zaczarował, nic nie potrzebowali, chyba trzeba będzie się stąd przenieść. — Mówiła szybko, starając się nie przerywać potoku słów, cały czas mając nadzieję, że coś, co powie, przykuje jego uwagę i odpuści — do zimy jeszcze daleko, zanim staniemy gdzieś u ludzi na stancji, może uda się dobrze zarobić…

Poczuła jak jego dłoń zaciska się na jej karku… nie odpuścił.

— Co ty pierdolisz, nie kłam, musiałaś coś zarobić. — Zwolnił uścisk na karku i delikatnie złapał za opadające na plecy włosy Raniji. Ściskając pukiel w garści, pociągnął w dół. Zabolało.

— Do namiotu — warknął przez zaciśnięte zęby.

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, żona wróciła z „chodzenia”, mąż przywitał się z nią, kładąc jej dłoń na ramieniu, ale Jarema przyglądał się twarzy Raniji (musiał przyznać, że podobała mu się ta dziewczyna) i zobaczył strach w jej oczach, jakiś pierwotny lęk, który sprawiał, że nagle wydawało się, jakby próbowała się zdematerializować i zniknąć, wyrwać się z objęć diabła. Jarema stał i patrzył na tę scenę zahipnotyzowany. W końcu coś jakby pękło w dziewczynie i zrezygnowana weszła z mężem do namiotu. Jaremka otrząsnął się z letargu i automatycznie zrobił kilka kroków do przodu.

— Rozbieraj się, zaraz sprawdzimy, czy czegoś nie ukryłaś w ciuchach, tyfusnico. Znam te twoje złodziejskie zagrywki. — Widząc, że żona nie kwapi się do wykonania rozkazu, zerwał z niej bluzkę i stanik, obmacał materiał i nic nie znalazłszy, rzucił na ziemię.

— Sukienka — poczekał dwie sekundy na wykonanie rozkazu, głuche uderzenie w nerkę prawie pozbawiło ją przytomności, upadła na ziemię. Zerwał z niej sukienkę i halkę, nic. Przyklęknął, złapał za włosy i odciągając głowę do tyłu, uderzył w brzuch. Jęknęła. Potem jeszcze raz. Na koniec, ciągnąc za włosy, sprowadził ją do pozycji siedzącej i wymierzył dwa mocne uderzenia w plecy. Potem zostawił nieprzytomną na ziemi, wychodząc z namiotu.

Jarema kątem oka widział wychodzącego Parcio, udawał zajętego swoimi sprawami, ale to, co usłyszał, wstrząsnęło nim do głębi. Nie był głupcem, pożycie małżeńskie nie zawsze było sielanką, ale to przecież jest jakaś makabra, bicie tak, żeby nie zostawiać śladów. Poniżanie drugiej osoby w ten sposób było przejawem zwykłego bestialstwa i prostactwa. Nieraz był świadkiem, jak Rom wymierzał swojej żonie czy córce siarczysty policzek lub nawet wytargał za włosy, ale to następowało tylko wówczas, gdy zostały złamane jakieś zasady właściwego zachowania, nikt nie próbował się z tym kryć. Najgorsze było to, że nic nie mógł zrobić — ani on, ani nikt inny, takie życie. Parcio był jej prawowitym mężem i wtrącanie się, ba, nawet napomknięcie o tego typu traktowaniu było zupełnie nie na miejscu. Każda próba pomocy z jego strony skończyłaby się na oskarżeniu o zdradę i zakazaniu kontaktów. Parcio mógł być bestią w domu, ale wśród Cyganów nadal był Romem z krwi i kości i nikt nie miał prawa nic mu zarzucić. Od jego spraw małżeńskich każdemu wara. „Szkoda takiej dziewczyny” — pomyślał tylko Jarema.

***

Czekając w umówionym miejscu na prezesa Maślakowskiego, zastanawiał się, czy przypadkiem nie poprosić go o pomoc w załatwieniu jakichś dokumentów tożsamości. Nie to że były mu potrzebne tu w taborze, potrzebował ich, aby spokojnie pojechać do Łodzi i spotkać się z wujkiem Ciaro. W obozowisku nawet gdy przyjeżdżała milicja na spis, czyli ewidencjonowanie stacjonujących Romów, on ukrywał się w lesie. Szczerze mówiąc, zaczynał się już zastanawiać, czy przypadkiem nie przesadza, wydawało się bowiem, że nikt go nie szuka w związku z wydarzeniami ubiegłego roku, kiedy zginął jego ojciec.

— Pan prezes jak zawsze punktualny — z uśmiechem zagadnął Jaremka.

— Witaj, chłopaku, a może raczej wspólniku — tutaj klepnął Jaremę w plecy — słuchaj, wszystko idzie w dobrym kierunku, w zasadzie możemy zaczynać. W tym roku oczekujemy dość dużych braków w dostawach ze względu na nieurodzaj i inne przeciwności losu, że tak powiem. Praca rolnika to niełatwy kawałek chleba, chłopcze — dodał po chwili. — A ziemia, żywicielka proletariatu, nie zawsze jest łaskawa.

— Święta prawda, panie prezesie, nawet wszechmocny towarzysz Stalin nie może nakazać ziemi obrodzić…

— Cssiii — prezes położył palec na ustach — nie wzywaj wszechmocnego nadaremno.

— To zmieniamy temat w takim razie. Czy mógłby mi pan sprokurować jakieś dokumenty tożsamości? Do życia w lesie nie są mi raczej potrzebne, ale jak będę musiał pojechać do miasta czy nawet ktoś w wiosce wezwie milicję, że niby Cygany chodzą i kradną, to muszę mieć coś do pokazania.

— Z tym może być mały problem. Kilku Romów jest poszukiwanych w tej okolicy i trzeba by to było zrobić mądrze, żeby wszystko pasowało. Wiem na przykład, że bezpieka szuka niejakiego Jeremiasza Majchrowskiego… — mówił jakby mimochodem, ale Jarema miał wrażenie, że stary lis dobrze wie, o co chodzi. — Wysoki… młody… podobno mają informację, że może przebywać w tej okolicy… –ciągnął trochę jakby niepewnie Maślakowski. Prawdę mówiąc, wolałby tej wiedzy nigdy nie wykorzystywać, nie chciał oddawać chłopaka w ręce bezpieki, nie lubił skurwysynów, walczył o wolną Polskę. Fakt, w czterdziestym piątym na wyraźny rozkaz Niedźwiadka, generała Okulickiego, złożył broń, podporządkowując się rozwiązaniu Armii Krajowej. Dawni towarzysze, ci, którzy postanowili walczyć dalej, nie potrafili zrozumieć jego decyzji. Namawiali do powrotu, aż w końcu się zgodził i przystąpił do walki pod auspicjami Narodowych Sił Zbrojnych. Ale to już nie było to samo. Za dużo polityki, za dużo przemocy, nawet w stosunku do swoich. Tak, ci którzy nie byli z nimi, byli przeciwko nim, piękna idea walki o niepodległość zmieniła się w bezsensowną wojnę ze wszystkimi o dawno przegraną sprawę. Odszedł. Koledzy śmiali się, wyszydzali, nazywali chorągiewką. Nie miał do nich pretensji, dla niego i tak pozostali bohaterami wojennymi, których jedyną winą było to, że nie rozumieli, iż dalsza walka zbrojna nie ma sensu. On miał rodzinę, chciał w końcu w miarę normalnie żyć, wystarczająco się w życiu nawalczył. Czasem lepiej się było ustawić z wiatrem, nie pod wiatr, choćby tylko po to, by móc w odpowiednim momencie zadać decydujący cios. Postanowił, że już nigdy nie będzie pionkiem w grze wielkiej czy małej polityki. Nikt nie miał prawa wykorzystywać go do swoich celów — ani rządy na uchodźctwie, ani opozycja, ani nawet obecna władza. Za bohaterstwo jest tylko jedna zapłata, krzyż na drogę i kop w dupę. Nikogo nie obchodzi życie szarego człowieka, jego dylematy, rozterki. Nikt nie zastanawia się, jak trudne decyzje trzeba czasem podejmować, by przeżyć. Jedna mała rzecz wykonana nie po myśli, a całe bohaterstwo i heroizm stają się niczym, pustym, nic nie znaczącym czynem. Dla jednych jesteś dziś bohaterem, dla innych zdrajcą, przyjdą następni, znowu będziesz bohaterem. Za sto lat nikt nie będzie w stanie zrozumieć tego, co musieli przeżywać ludzie tacy jak on, żyjący w tych czasach, a to jak zostaną ocenieni, będzie zależało od bieżącej polityki. A chuj wam w plecy.

— …także sam rozumiesz, że załatwienie papierów w tej sytuacji nie będzie łatwe. — Dokończył już pewniejszym tonem, jeszcze przez chwilę pozostając przy własnych myślach.

A nek tut rat zachuwel, kames lowe. „Albo mnie straszysz. Albo jedno i drugie — pomyślał Jaremka, ale nawet mrugnięciem nie pokazał, jak ta wiadomość na niego wpłynęła. — Skąd te informacje, czyżby dotarli do Piotrka albo Oli? Tadek to raczej najmniej prawdopodobna opcja” — gorączkowo analizował sytuację.

— Jak trudne to będzie i za ile? — zapytał w końcu.

Maślakowski od dawna podejrzewał, że ów Jeremiasz to nie kto inny tylko Jaremka, ale dopóki robił na tym interes, mało go to obchodziło. No, w razie jakichkolwiek kłopotów można będzie tę wiedzę wykorzystać.

— Spokojnie, przecież mówiłem, że jesteśmy wspólnikami. Mam znajomego w Poznaniu, załatwi ci odpowiednie dokumenty, tylko to trochę potrwa i musiałbyś tam pojechać, spędzić trochę czasu…

— Nie chce mi się nigdzie jeździć. Nie dałoby rady coś tutaj na miejscu?

— Dobra, coś wymyślę, przynieś na jutro, albo jeszcze dziś, dwa zdjęcia, swoją datę urodzenia imię i nazwisko. A może masz jakieś stare dokumenty na podkładkę, jakąś metrykę urodzenia, starą niemiecką kenkartę?… Nic? — rzekł, widząc Jaremę przecząco kiwającego głową. — Dobra, coś się podłoży, spokojnie. Taka zaliczka na początek owocnej współpracy. — Mówiąc to, mrugnął porozumiewawczo okiem. Od początku tej rozmowy wiedział, że załatwienie dokumentów będzie proste, ale musiał pokazać Cyganowi, kto tu rządzi. Wystarczy, że wypisze specjalną kartę DPA-1 do ewidencjonowania ludności cygańskiej i podłoży do akt z ostatniej akcji spisu dokonanego przez Służby Bezpieczeństwa na tym terenie. Potem na nazwisko z karty zrobi tymczasowy dokument tożsamości i sprawa będzie czysta. Będzie to wyglądało tak, jakby to bezpieka spisała chłopaka, a on tylko wydał dowód na tej podstawie. Bułka z masłem.


Jaremka postanowił niezwłocznie udać się do miasta, żeby zrobić zdjęcia. Tak, obetnie włosy, ale wyhodowany przez siebie, dwutygodniowy, wypielęgnowany zarost zostawi, dzięki temu wyrobi papiery, nadając sobie dwadzieścia trzy, może nawet dwadzieścia pięć lat. Jadąc do miasteczka, cały czas nie mógł pogodzić się z myślą, że nadal jest poszukiwany, a na dodatek Maślakowski najprawdopodobniej się domyśla, że to jego poszukuje bezpieka. Nie czuł się komfortowo, wiedząc, że w razie jakiegokolwiek niepowodzenia prezes będzie miał go w garści, znając jego nową tożsamość. Postanowił zaryzykować. Po pierwsze, postara się, żeby wszystko odbyło się bez problemów, wiedział, że jeżeli kasa będzie płynęła szerokim strumieniem, prezes nie będzie „robił pod górkę”. W razie kłopotów ucieknie na drugi koniec Polski i tam znowu będzie mógł wyrobić sobie inne dokumenty. Większość Romów, których znał, nie posiadała żadnego dowodu tożsamości, a ci którzy coś mieli, często i tak używali nieprawdziwych danych. Zdecydowanie ewidencjonowanie i spis ludności romskiej nie wychodziły władzom najlepiej, dane, które posiadali, były niepełne, często nieprawdziwe, czyli bezwartościowe. Ujarzmienie antysystemowców nie należało do łatwych zadań, dodatkowo skorumpowany aparat partyjny nie ułatwiał tego przedsięwzięcia. Odwieczna walka trwała nadal.

Kiedy wracał do taboru, był wczesny wieczór, słońce jeszcze jaśniało na horyzoncie, ale już chyliło się ku zachodowi, tworząc lekko czerwoną poświatę unoszącą się nad drzewami. Wszedł do lasu i przystanął, musiał przyzwyczaić wzrok do mroku, przez który przebłyskiwał czerwono-żółty blask zachodzącej gwiazdy. Migające światełko przez chwilę łechtało oczy i utrudniało widzenie. Kiedy już odzyskał zdolność prawidłowego widzenia, zobaczył postać stojącą troszkę głębiej w lesie. Ranija przyglądała mu się z uśmiechem na twarzy, rozumiejąc chwilowe kłopoty ze wzrokiem.

— Już saro misto? — zapytała wesoło. Poczekała, aż podejdzie bliżej i powiedziała — dyktom tot sawes gejehe tasiarla. Gadaliście, więc nawet nie podchodziłam, poszłam wróżyć do jednej chłopki, a potem już cię nie było.

— Pojechałem do miasta, musiałem coś załatwić. A ty jak, zarobiłaś coś? — zapytał, mając nadzieję, że tak, inaczej pałe doryseła de cypa.

— Co nieco — powiedziała, jednocześnie myśląc, że ta świnia, jej mąż, i tak wszystko przepije. Nie powiedziała tego, to byłoby wbrew zasadom, nie mogła oskarżać męża w obecności obcych. Nigdy nie wiadomo, czy słowa nie zostaną przekazane dalej, a to oznaczałoby kłopoty. Brak szacunku dla męża mógł być równoznaczny z brakiem szacunku dla ojca, w końcu to on zgodził się na ich małżeństwo i dał swoje błogosławieństwo, stanowiłoby to podważenie ojcowskiej rozwagi i rozsądku.

— Słyszałaś, jak mówiłem o tym interesie ze zbożem? Czemu się tym nie zajmiecie? Zarobilibyście dużo pieniędzy — specjalnie mówił w liczbie mnogiej, żeby sprawić wrażenie, że nic nie wie o jej kłopotach i traktuje jej męża jako głowę rodziny, człowieka, który też zarabia na chleb. Z jakiegoś powodu nie chciał, żeby czuła się gorsza niż inne kobiety, których mężowie troszczyli się o swoje rodziny. Poza tym gdyby powiedział to inaczej, mogłoby zostać odebrane jako obraza jej męża.

— Wiem, tylko nie do końca rozumiem, o co chodzi, co chwila musiałam wychodzić do dzieci i wszystkiego nie słyszałam. Mógłbyś mi to wszystko jeszcze raz wytłumaczyć?

— Tak, tylko że stoimy tutaj w lesie sami, jakby teraz ktoś nas zobaczył, to mnie wyrzuciliby z taboru, a ciebie mąż by pewnie wychłostał. Chodźmy gdzieś głębiej w las, żeby wracający z wioski nas nie zauważyli. — Faktycznie, przebywanie sam na sam z dziewczyną w lesie, mogło być równoznaczne ze zdradą.

Odeszli głębiej w zarośla, gdzie nie prowadziła żadna ścieżka i nikt nie miał potrzeby przechodzić. Usiedli na mchu. On oparł się o drzewo, a ona przysiadła obok, podwijając pod siebie kolana i jedną ręką opierając się na ziemi. Z niezwykłą ochotą tłumaczył jej cały mechanizm i zasady działania całego przedsięwzięcia. Specjalnie robił dłuższe przerwy między zdaniami, tylko po to to, by móc przyglądać się jej pięknej twarzy i by móc spoglądać w jej oczy, wpatrujące się w niego z uwagą. W pewnym momencie, gdy oboje równocześnie próbowali zmienić pozycje, ich ciała zetknęły się na krótką chwilę. On poczuł dreszcz przebiegający przez całe ciało, a w jej oczach zobaczył zapalające się iskierki. Rozmowa nagle zaczęła się rwać, żadne nie wiedziało, jak sklecić porządne zdanie, w końcu zamilkli.

— Może lepiej wracaj już do obozu, ja pójdę do wioski, wrócę późno w nocy. — Jaremka pierwszy postanowił przerwać to niezręczne milczenie i już podnosił się, żeby wstać, kiedy poczuł delikatny dotyk jej ręki na ramieniu.

— Zostań — wyszeptała — a potem niech zawali się świat…

Usiadł, przykładając policzek do jej dłoni. Drugą ręką trochę nieśmiało dotknął jej szyi. Potem sięgnął dalej i jego dłoń znalazła się z tyłu na karku. Przyciągnął ją lekko do siebie, czuł jak jej ciało drży w oczekiwaniu na nieuniknione. I wtedy wszystko potoczyło się zgodnie z najstarszym zewem natury.

Od dawna powstrzymywana namiętność wezbrała w niej i nie znalazłszy wcześniej żadnego ujścia, wylała się teraz ze zdwojoną siłą, powodując, że cały do tej pory czarny świat nabrał barw i kolorów. Scałowała z niego całą swoją niedolę i ból dnia codziennego. Utonąwszy w jego silnych ramionach, czuła, że jest pełnowartościową kobietą, teraz mógł nastąpić koniec świata, nic nie miało znaczenia.

— Nie boj się, nie będę teraz chciała, żebyś ze mną uciekł — pieszczotliwie i zalotnie szeptała mu do ucha, gdy tak leżeli upojeni siłą namiętności. — Ja mam swoje życie, ty masz swoje. Jesteś jeszcze młody i wszystko przed tobą… tylko bądź ze mną przez chwilę, tak długo, jak zechcesz, będę twoja.


Nie mogąc tego wieczoru wrócić do taboru, poszedł z powrotem do Jakunówka. Musiał się napić. Spotkał dwóch chłopaków z taboru, kupili u sołtysa wódeczki z zamiarem zalania się w trupa. Jednak nic nie było w stanie go upić, cały czas myślał o Raniji. I im bardziej zagłębiał się w to, co się stało, tym bardziej miał wrażenie, że zrobił coś karygodnego, złamał zasady. Na próżno wmawiał sobie, że Parcio to świnia i bezwzględny kat. Nie zmieniało to faktu, że on, Jarema, syn Nuro, Cygan z krwi i kości, dopuścił się czynu godnego potępienia. Jednak kiedy przypominał sobie piękne, dojrzałe ciało Raniji, to wszystko przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jej namiętność i całkowite oddanie wyzwalały w nim dotąd nieznane żądze i uczucia. Dodatkowo przed oczami nadal widział jej wystraszoną twarz, kiedy wchodziła z mężem do namiotu i miał ochotę udusić skurwysyna. W końcu doszedł do wniosku, że obydwoje byli samotni i potrzebowali siebie nawzajem. Ta myśl pozwoliła mu w końcu pogodzić się z losem i upić się w wesołym towarzystwie kolegów.

***

— Nie rozumiesz, Tadziu, że gnojek zapadł się pod ziemię? Wysyłaliśmy do tego twojego taboru naszych ludzi ze cztery razy i nic. Poza tym myślę, żeby w końcu umorzyć śledztwo, sprawa już przycichła, nikt nie zadaje zbędnych pytań, więc nie ma co komplikować. — Komendant wiedział, że młody Majchrowski nie jest dla niego żadnym zagrożeniem. Cóż mógł zrobić zwykły cygański bękarcik w ewentualnym zderzeniu z wysokim przedstawicielem władzy? Nic, zero. Teraz, kiedy jeden z milicjantów, będący uczestnikiem wydarzeń tamtej nocy, zginął podczas akcji przy próbie aresztowania niebezpiecznych przestępców, a drugi został dyscyplinarnie zwolniony ze służby, nic nie mogło mu już zagrozić. Wtedy, na początku tej sprawy, musiał sprawiać wrażenie, że zależy mu na schwytaniu Jeremiasza, ale tak naprawdę mało go to obchodziło, to Tadkowi najbardziej zależało, żeby wyeliminować małolata, bał się o swoją skórę. Teraz, po upływie roku, lepiej było zostawić wszystko, jak jest, a jak Tadziu chce, niech sam sobie odszuka Cyganiątko i zatroszczy się o własną dupę.

— Chyba żartujesz, umorzyć śledztwo? — czuł, że komendant zwyczajnie go zbywa i daje do zrozumienia, że wszystko skończone, że nie chce już mieć nic wspólnego z tą sprawą. „On już jest kryty, a ja mogę teraz wypierdalać”. Ta myśl wyprowadziła go z równowagi i sprawiła, że nóżki leciutko się pod nim ugięły.

— Nie żartuję. Słuchaj, Tadek, nie mam czasu, mam mnóstwo spraw na głowie, a tobie radzę nie przejmować się gnojem, nie ma możliwości, żeby kiedykolwiek dowiedział się, że tam byłeś, i teraz to ty posiadasz część nielegalnego majątku — tu spojrzał na Tadka wymownie.

Tu złydnio, jeszcze śmiesz mnie straszyć, próbujesz mi powiedzieć, że teraz możesz wpaść do mnie z tego samego paragrafu” — pomyślał Tadek, mówiąc na głos:

— Rozumiem, chyba jednak masz rację, co on n a m… — położył nacisk na ten zaimek, żeby uświadomić komendantowi, że siedzą w tym razem — … może zrobić. Już wiedział, że teraz, w tej konkretnej sprawie, jest zdany tylko na siebie. Za dwa miesiące, gdzieś pod koniec września, syr rysiuwasam raciende, pojedzie do swoich na Mazury i odnajdzie Jaremę. Nie mógł dopuścić do tego, aby gnojek kiedykolwiek dowiedział się o prawdziwej przyczynie śmierci swojego ojca. Najchętniej pojechałby już dziś, ale towar na handel po wioskach był już przygotowany i teraz trzeba go było rozsprzedać. Po pierwsze, nie mógł tak nagle powiedzieć wszystkim, którzy już byli przygotowani do wyjazdu na racia, że nie jedzie, a po drugie — swetry to był świeżutki towar, który udało mu się załatwić i wiedział, że będą szły jak świeże bułeczki. W kraju, gdzie kupno czegokolwiek w sklepie graniczyło z cudem, można było sprzedać właściwie wszystko. Ludzie chcieli mieć ładne rzeczy, tylko nie było ich gdzie kupić. Tadek znał dyrektora zakładu państwowego, który produkował swetry, bluzki, koszule i inne ciuchy. Towar, który od niego kupił, był „odrzutem” z produkcji, więc teoretycznie i w papierach nie nadawał się do sprzedaży detalicznej. W gruncie rzeczy był to towar pierwszej klasy i można było na nim zarobić duże pieniądze. Takiej okazji nie mógł przepuścić. Koniec września, wtedy zakończy sprawę z Jaremą.


***


Minął miesiąc od rozpoczęcia akcji „skup”. Przez cały ten czas Jarema pracował na podwyższonych obrotach, zbierając zmówienia na ominięcie obowiązkowych dostaw i kursując pomiędzy prezesem, punktem skupu i rolnikiem. Już po tygodniu musiał kupić motocykl i załatwić u prezesa odpowiednie papiery na poruszanie się tym pojazdem. Sprzedał też resztę diamentów (tym razem już po wyższej cenie), by mieć pieniądze na skup. Ilość składanych zamówień przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Pieniądze za pośrednictwo w unikaniu kontyngentów płynęły nieprzerwanym strumieniem, a do upłynięcia ostatecznego terminu, w którym rolnicy musieli dostarczyć kontyngenty, pozostało jeszcze ponad sześć tygodni. Zdał sobie sprawę, że początkowe założenie omijania obowiązkowych dostaw i skupowania głównie zbóż, jest niewystarczające, ludzie próbowali uniknąć kontyngentów i uzyskać czarnorynkowe ceny skupu na wszystkie objęte tym nakazem produkty rolne, włączając w to zwierzęta hodowlane. Teraz zaczął snuć plany utworzenia czarnorynkowego skupu i przetwórstwa wszystkiego, co tylko nadawało się do tego celu. Ubojnie i przetwórstwo mięsa wydawały się jedną z najlepszych opcji, zaraz po zbożach. W tym roku było to już niewykonalne, ale na przyszły rok będzie gotowy. Pozostawała jeszcze sprawa talonów na maszyny i traktory, ale tym zajmie się już po zakończeniu skupu. Ludzie będą zarobieni i na pewno z nadzieją spojrzą w przyszłość, postanawiając zainwestować zarobione pieniądze w mechanizację, która na pewno ułatwiłaby przyszłoroczne zbiory. Ilość zboża i pogłowia zwierzęcego ukrytego i czekającego na sprzedaż z każdym dniem była coraz większa, a on z każdym dniem obiecywał sobie, że jutro lub pojutrze pojedzie do wujka Ciaro, ale ruch w interesie nie pozwalał mu na chwilę oddechu. Była połowa września, kiedy postanowił, że jeszcze dwa tygodnie i pod koniec września pojedzie w końcu do Łodzi. Na drugi rok będzie lepiej przygotowany, to była tylko rozgrzewka. Teraz leżał w swoim namiocie, próbując zasnąć, ale sen nie nadchodził, więc wsłuchiwał się w przyciszone odgłosy obozowiska. Jutro znowu spotka się z Raniją. Umówili się w lesie po drugiej stronie jeziora, w miejscu, które znaleźli, spacerując ukradkiem po lesie. Zarośnięte i ledwo widoczne zabudowania, składające się z drewnianych umocnień i ziemianek świadczyły o tym, że musiało znajdować się tu małe obozowisko partyzanckie powstałe w czasie wojny. Doskonale ukryte wśród drzew, świetnie nadawało się na miejsce schadzek. Wystarczyło uporządkować jedną z ziemianek, by nawet deszcz nie przeszkadzał w miłosnych uniesieniach. Od tamtej pory spotykali się tam, ilekroć nadarzała się ku temu okazja. Te krótkie chwile, które udało im się wykraść w ciągu dnia, nie wystarczały mu, aby całkowicie nasycić się nieznającą granic namiętnością dziewczyny. I chociaż obydwoje z całych sił próbowali nacieszyć się sobą przez to mgnienie oka, jakim była zwykle godzina lub dwie, smak niedosytu pozostawał i był tym większy, im więcej razy się spotykali. Jednak kiedy myśli zaczęły przybierać zbyt miłosny obrót, szybko się ich pozbył, spychając je w najdalszy zakątek swojego umysłu. Nie był w niej zakochany. Kropka.


Było jeszcze ciemno, kiedy wyszedł z obozowiska i podążył na miejsce spotkania. Zawsze, kiedy się mieli się spotkać, on wychodził co najmniej godzinę wcześniej, żeby uniknąć jakichkolwiek podejrzeń ze strony ludzi z taboru. Najpierw kierował się w zupełnie innym kierunku, by dopiero potem, zniknąwszy daleko w lesie, zawrócić na miejsce schadzki. Dzisiaj czekał troszkę dłużej niż zwykle i już zaczął się troszkę niepokoić, kiedy zobaczył nadchodzącą Raniję.

— Ne dumindzion so na jawesa, kerdzia pe sos? — zapytał lekko zatroskany.

— Nic się nie stało, tylko ten mały marudził rano i musiałam się nim zająć, zanim mogłam wyjść pe phiryben. — Zmusiła się do lekkiego uśmiechu. Przecież nie mogła mu powiedzieć, że Parcio ostatnio zrobił się jeszcze gorszy niż zwykle, o ile było to w ogóle możliwe. Bił ją o byle co, zabierał każdy grosz, który udało się jej zarobić, i jeszcze twierdził, że za mało zarabia. Dzisiaj rano nagle mu się przypomniało, że ma żonę i próbował się do niej dobierać, chwilę jej zajęło podsunięcie mu samogonu, by uchronić się przed tymi zakusami. W końcu, zanim zdążył cokolwiek zrobić, spał już jak niemowlę. — Na dodatek miałam straszny sen. Śniło mi się, że wyjechałeś, a ja szukałam cię wszędzie, w końcu znalazłam cię na dnie jeziora…

— To byłoby głupie zginąć w jeziorze o nazwie Krzywa Kuta, co powiedzieliby Cyganie? Utopił się w krzywej kucie… — oboje parsknęli śmiechem, nazwy tego jeziora nikt w obozowisku nawet nie wymawiał, była zbyt nieprzyzwoita, by używać jej w jakichkolwiek rozmowach. Czasem tylko młodzi śmiali się między sobą, używając tej nazwy przy wymyślaniu różnych historyjek, ale nikt nie odważyłby się wypowiedzieć jej przy starszyźnie.

— No, ale mów co było dalej — ponaglił ją zaintrygowany, wierzył w sny. Wiedział, że dobrze zinterpretowane mogą przestrzec przed niejednym niebezpieczeństwem. Szkoda, że nie było tu jego babki, ona potrafiła czytać sny jak nikt inny.

— Dalej było dużo krwi, ale takiej jakiejś żółtej, ty mówiłeś coś, a z rany gdzieś tu — pokazała na okolice jego serca — płynęła żółta krew. Potem widziałam mojego ojca, krzyczał coś i batem bił moją matkę.

— Pewnie po prostu boisz się, że ktoś dowie się o naszych spotkaniach i stąd te dziwne sny. Nie widzę tu niczego złego, to tylko twój mózg tak reaguje na stres. — Rzekł uspokajająco. Wydawało mu się, że ma rację.

— Możliwe, ale wolałabym, żebyś nie jechał do tej Łodzi. Wiem, wiem, musisz jechać — powiedziała, widząc, że już chce jej zacząć tłumaczyć po raz setny, dlaczego musi pojechać. Bała się, że do niej nie wróci i dlatego miała takie sny. — Przytul mnie lepiej — szepnęła mu do ucha. — Pokaż, jak mnie kochasz — wsunęła mu rękę pod koszulę. Dreszcz, który poczuł, sprawił, że zapomniał o bożym świecie. Las szumiał nad ich głowami, a drzewa zdawały się pochylać nad kochankami, otulając ich kolorowym okryciem jesiennych liści. To była cudowna jesień 1953 roku.

— Słuchaj, dam ci pieniądze i nie idź już dzisiaj na wioskę, posiedźmy tutaj troszkę razem, chcę się tobą nacieszyć — mówił ściszonym głosem.

— Dobrze — zgodziła się troszkę wbrew sobie. Nie chciała brać od niego pieniędzy, ale powrót bez zarobku oznaczał bicie, na które już nie miała siły. Tylko Jarema dawał jej w tej chwili siłę do przetrwania, a chęć pozostania z nim była silniejsza od poczucia honoru; honoru, którego już chyba nie miała, który został w niej zabity przez męża tyrana.

Spędzili ze sobą jeszcze kilka godzin. Potem każde z osobna ruszyło do obozowiska.

Kiedy dotarł do taboru, Ranija jeszcze nie wróciła, a większość kobiet już krzątała się przy swoich małych ogniskach, szykując strawę dla rodzin.

— Jaremka, przehaha waryho? Keradom zubni — zawołała Fatima, widząc nadchodzącego Jaremę. — Romałe jawen te hal — zakrzyknęła do wszystkich znajdujących się w pobliżu Romów.

— Graja hasa dziow? Co się pytasz chłopaka, nakładaj jedzenie i już — zaśmiał się Ziorba, mrugając wesoło do Jaremki. Kiedy obiad był gotowy, nie wypadało nikogo pominąć, a dobre wychowanie nakazywało zaproponować jadło wszystkim znajdującym się w zasięgu wzroku. Dzielenie się jedzeniem było podstawą taborowego życia, ludzie, którzy ukrywają jadło, są uważani za nieszczerych i niegodnych zaufania.

— Tume syr kerawena zubniory bibo to niani pe sweto — wesoło odpowiedział Jarema, po porannych igraszkach był głodny jak wilk.

— Siadaj, chłopcze, pogadamy. — Ziorba poklepał koc, na którym siedział. — Tak myślałem, czy by nie pojechać na targ. Każdy w tym roku zarobił parę groszy… — tutaj poklepał Jaremę po ramieniu, dając mu do zrozumienia, że to dzięki jego pomysłowi teraz powodziło się im lepiej niż zwykle od czasu zakończenia wojny –.. i przydałoby się znowu zaprząc konie do wozu, chodzenie pieszo nie służy Cyganowi.

— Misto phenen, kako. — Już dawno o tym myślał, ale nie wypadało samemu wyskakiwać z tym pomysłem, to musiała być decyzja najstarszego w taborze, gdyby z tym się wyrwał, mógłby zostać posądzony o to, że uważa się za lepszego od innych. To, że do tej pory chodzili pieszo i cały dobytek nosili na plecach lub byle jak skleconych wózeczkach, nie czyniło ich gorszymi od innych, bogatszych taborów. Zastanawiał się tylko, czy inni z zapałem przyjmą tę propozycję. Nie wszyscy zdążyli zarobić wystarczająco dużo, niektórzy nie podjęli współpracy i nadal zarabiali po staremu, a zima była za pasem.

— Tym, którzy nie mają wystarczająco dużo pieniędzy, pożyczę z mojej doli, którą dostałem od ciebie. — Jakby czytając w jego myślach, ciągnął dalej Ziorba. — Csii, nic nie mów — zaprotestował gestem ręki, widząc, że Jaremka chce zaprzeczyć. — Phendziom law. Idź, przekaż wszystkim, żeby wieczorem przyszli na duże ognisko, mam im coś do powiedzenia.

Ognisko płonęło już wysokim płomieniem, kiedy wszyscy Romowie zebrali się i rozsiedli na porozkładanych dookoła kocach i poduchach. Przy często krążącym kielichu z samogonem i suto wypełnionych jadłem talerzach rozmowy toczyły się trochę jakby leniwie, ale z dostateczną uwagą i poszanowaniem pierwszeństwa starszych. Były głosy, że jeszcze za wcześnie na takie wydatki jak konie i wozy, może za dwa, trzy lata, jak każdy się trochę odkuje, już przyzwyczaili się do wędrowania pieszo, a teraz chcieli trochę pożyć, mając pełniejsze kieszenie i brzuchy. W końcu Hańdzko, ten który posiadał najwięcej dzieci w taborze, trochę rozmarzonym tonem powiedział:

— Miło by było znowu mieć konika w cuglach i dom za plecami. Kako, jawen saste bachtałe — tutaj zwrócił się Ziorby. — Ale zbliża się zima i najdalej za dwa miesiące i tak będziemy wynajmować kwatery u chłopa, a konie muszą coś jeść, trzeba będzie żywić, więc lepiej byłoby poczekać do wiosny i przed wyjazdem w trasę kupić konie. W międzyczasie sami możemy przygotować wozy.

— Jaw sasto phał — odrzekł Ziorba, odbierając od niego kielich i nalewając sobie gorzałki. — Tylko teraz po żniwach konie tańsze, można kupić za dobra cenę, a na wiosnę zaczną roboty polowe i koń będzie w cenie.

— Przemangaw tumen, kako — Parcio zwrócił się do Ziorby — wybaczcie, ale zgadzam się z Hańdzko, cena konia nie zrekompensuje wydatków na wyżywienie. Myślę, że lepiej będzie poczekać do wiosny.

I tak powoli doszli do porozumienia, że owszem kupią konie, ale dopiero na wiosnę. Ziorba przeczuwał taki obrót sytuacji, ale jego głównym celem była zmiana sposobu poruszania się taboru, a nie próba przeforsowania zakupu koni teraz za wszelką cenę. Uśmiechał się więc tylko do siebie w myślach.

Jaremka ukradkiem spoglądał na Raniję siedzącą po drugiej stronie ogniska, gdzie znajdował się stół kobiet. W świetle płonącego ognia jej ozdobiona pełnymi ustami twarz wydawała mu się zjawiskowa, nieziemsko piękna… doskonała. Spojrzała na niego i na ułamek sekundy ich oczy spotkały się, nagła eksplozja pożądania sprawiła, że jej twarz rozpromieniła się i na chwilę zapłonęła blaskiem, który przysłonił blask ogniska.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 59.16