Cuéntame una historia
Rozdział I
HUBERT
Huczał wiatr. Powoli i ostrożnie postawił kroki. Przestraszonymi oczami patrzył na uginający się kasztanowiec. Liście opadały, robiły te swoje piruety, pikowały, uderzały w rozsiane po całej namokłej już drodze kałuże, które tworzyły wodne wyspy. Gąbkowate liście niczym łódeczki obracały się w breję. Mżyło. Wziął oddech, poczuł zimno i wilgoć. Był wolny. Hubert Konieczny, syn Artura i Beaty, pięć minut temu meldował się jeszcze klawiszowi, później mundurowy podszedł do wizjera, odchylił metalowe wieko będące ostatnim łącznikiem z normalnym światem, pociągnął trzy rygle… Ten pusty i jakże straszny dźwięk wypełnił mu uszy. Brama otwarła się. Hubert zrobił krok. Mężczyzna spojrzał w taflę brudnej kałuży. Miał już inną twarz, oczy przestały być drapieżne, mocno schudł, została łysa głowa. Nagle opadający liść rozmazał ten obraz. — Trzeba żyć na nowo… — westchnął zrezygnowany i ruszył przed siebie.
Pamięcią sięgnął do czasów, gdy miał dziewiętnaście lat, siedział koło Franka w rozklekotanej Škodzie. Samochód znajdował się u wylotu ulicy Krakusa. Smolista czerń ich ubrań zlewała się z mrokiem nocy, kominiarka, dres, buty firmy Nike. Zawieszone wysoko latarnie rozpraszały mrok, oświetlając skąpym światłem skrawki ulicy. Ten mroczny nastrój, przerywał dźwięk silników spieszących się taksówek, pijanych kierowców, wychodzących na nocną zmianę pracowników. Jakiś turysta darł mordę, ktoś zbił butelkę po piwie. Miasto uśpione, starało wybudzić się z letargu. Nie byli tu sami. Po drugiej stronie dwa podobne rzęchy czekały na wjeździe, w każdym dwie zamaskowane postacie. Wiedzieli, że Mycyk przyjedzie. Był ochroniarzem — dilerem. Kończył o godzinie 3.00 nad ranem zmianę w burdelu i pewnie wróci do swej nory przespać się. Mycyk, ważna figura Szarakanów, brutalny debil, wytrenowany sterydziarz, z charakterystyczną blizną na boku czaszki, lubił i potrafił się bić. Od lat walczyli z tą ekipą, ale akurat tym razem ta gruba świnia wzięła dużo towaru na kreskę i nie chciała oddać pieniędzy.
Dzisiaj zadzwonił i wezwał ich. Hubert długo czekał na ten telefon. Pojechał na wskazane miejsce. Zastał tam wszystkich, którzy powinni się stawić. Szef głos miał mocny, gruby, biła od niego charyzma, on rządził Jude i on decydował o wszystkim.
— Tak trzeba zrobić — powiedział Tomek. Hubert i reszta nie dyskutowali z nim. Zrobią, co on im każe.
Czekali dalej w aucie, naprzeciw wjazdów po dwóch stronach ulicy. Wokół nich słały się gęsto pościskane stare odrapane kamienice, z białymi drewnianymi oknami, zasrane od gołębi elewacje, napisy opisujące do kogo należy dzielnica. Ceglaste, zabytkowe budowle rozdzielała tylko ta droga wznosząca się do góry i zupełnie niepasująca do wiekowego otoczenia.
Nagle błysk reflektorów przerwał oczekiwanie. Duży VW Tiguan wjechał na ulicę. Hubert dyszał ciężko. Ścisnął zakrzywionego fiscarsa w dłoni, czuł podniecenie. Zakrzywiona stal lśniła i odbijała księżyc. Kierowca VW jednak nie parkował, jakby coś przeczuwał, że nie powinien wychodzić z samochodu. Zatrzymał pojazd, pozostawiając odpalony silnik. Wtem uderzenie, huk. Dwa auta taranowały i wgniatały łamiącą się karoserię, wykrzywiając koła tak, by stały się bezużyteczne. Masywne drzwi otwierały się. Wyskoczyła wielka postać, która pędziła wprost na niego. Hubert ledwie to pamięta… Jakby od zawsze czekał na tę chwilę… Zgrzyt zębów, mięśnie napięte do granic… Prowadzony nieznaną mocą, zamachnął się i… ciął… Maczeta leciała z góry, natrafiając na masywną rękę, odcinając ją od razu, drugi zamach trafił już w leżącego. Narzędzie idealnie wbiło się zakrzywionym ostrzem, wyrywając płat mięsa przy łopatce. Pisk zarzynanej świni, tak później świadkowie opisali zdarzenie, pisk i kwik. Mycyk leżał, wokół czerń oblana czerwienią rozpromieniona żółtym reflektorem. Na krzywym chodniku drgała konwulsyjnie samotna ręka, uciekające z niej kropelki spływały do przyległej kanalizacji, obok nieprzytomne już ciało tryskało żywo fontanną krwi, oblepiając ubranie.
Okna ulicy niczym szachownica zapełniały się białymi błyskami zapalonych świateł, słychać było krzyki, z daleka dobiegało wycie syren. Hubert nie słyszał tego. Wpatrywał się w wijące ciało, kurczowo trzymając maczetę w dłoni. Był jak posąg postawiony na środku pustyni, niewzruszony, otoczony przez szalejącą burzę piaskową. — Spierdalaj, kurwa — wrzasnął jeden z kompanów. Dźwięk słów dotarł w końcu do niego, zobaczył już tylko pozostawione rozbite auta i cienie kolegów rozpływające się na skrzyżowaniach ulic. Zaczął biec. Franka też już nie było, pojazd stał tam, w rogu, jedyny nienaruszony, tak jakby nie uczestniczył w niczym złym. Hubert minął go, pędził, nie widział nic wokół. Wbiegł na Wały Wiślane, cisnął narzędzie do rzeki. Przejmującą ciszę zakłócił plusk. On dalej biegł.
Nie pamięta powrotu. Oprzytomniał, kiedy zobaczył posrebrzany numer 27 swoich drewnianych drzwi prowadzących do małej kawalerki. Mieszkanko dzielił ze swoją ukochaną Kasią. Taka osiedlowa miłość. Znali się od podstawówki, była jego pierwszą poważną dziewczyną, liczyła się tylko ona. Zapukał. Otworzyła mu drzwi. Patrząc na niego, zdała sobie sprawę, co się stało. Zaczęła płakać. — Hubert, boże, coś Ty zrobił?! — szlochając, zwróciła się do niego. Nic nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią błagalnym wzrokiem. Jego niebieskie oczy wypełniał strach. Zrezygnowana opuściła głowę, a on poszedł szybko do łazienki. Mężczyzna ściągnął ubrania lepiące się od krwi zmieszanej z potem. Śmierdziały. Mdliło go. Nastawił pranie. Następnie wziął prysznic, próbując zmyć zaschniętą krew. Ciepły strumień wody odprężał. Wtedy zwymiotował. Wyszedł i powoli wycierał całe ciało miękkim ręcznikiem. Potem wsunął się do niej do łóżka. Wtulił się w nią, jakby świat miał zaraz przestać istnieć. Kasia cały czas płakała. Zasnął.
Obudziła ich seria potężnych wybuchów. Wrzask: — Policja! — uderzył w nich niczym masywna fala sejsmiczna. Hubert nie zdążył nawet się podnieść, kiedy drzwi wpadły z hukiem do środka, rozkładając się na szarym dywanie. Skoordynowany strumień czarnych postaci przesłonił małe pomieszczenie, poczuł tylko ukłucie i potworne pieczenie rozchodzące się po całym ciele. Wił się na łóżku jak piskorz, kiedy prąd zataczał koła po jego mięśniach. Cierpienie zagłuszyły paniczne prośby Kasi, żeby przestali. Nagle znalazł się na ziemi. Masywne kolano przygwoździło mu głowę do dywanu. Ręce wypadały z obręczy barkowych, kiedy Ateciak zakładał kajdanki. Dźwięk ostatniego kliknięcia ich metalowego zęba, uratował go od dalszego bólu.
Trzydziestometrowe mieszkanie wyglądało jak po przejściu tornada. Roztrzaskane framugi, które nawet nie walczyły z pociskami strzelby gładkolufowej, leżące na ziemi drzwi, powywracane krzesła, odpadający tynk. W jednej chwili miejsce to stało się ruiną. Dwóch potężnych zamaskowanych czarnych posadziło go na łóżku. Zdążył jeszcze dostać w nos kolbą od karabinu przewieszonego na barku jednego z nich. Po chwili do pomieszczenia wszedł mężczyzna w średnim wieku, też policjant, nie miał munduru, ale Hubert od razu wiedział, że on tu będzie dowodził. — Cześć. Jestem podkomisarz Konrad — powiedział. — Wiesz, dlaczego tu jestem i po co? — rzekł stanowczym tonem, pokazując mu jakiś papier prokuratorski o zatrzymaniu i przeszukaniu. Hubert nie patrzył nawet, mózg nie przyswajał informacji, połączenia neuronowe tworzyły nowy dotąd nieznany kod poznawczy. Słuchał tylko głosu Konrada, powoli uspokajał się, oswajając z obecną sytuacją. Do kawalerki wchodzili coraz to nowi policjanci, w niebieskich rękawiczkach, czegoś szukali. Mężczyzna nie wyobrażał sobie, że mieszkanie może wyglądać gorzej, mylił się. Policjanci przeorali każdy centymetr jego lokum, wywracali, drążyli, wykręcali i otwierali wszystko, od ubrań, po historyczne dokumenty trzymane nie wiadomo po co. Zabezpieczyli telefony, jakieś pieniądze i tonę ubrań, na jego nieszczęście nawet te z pralki..
Hubertowi łamało się serce, widząc zwiniętą w pozycji embrionalnej przerażoną Kasię. Płakała, kiedy policjanci szukali dowodów jego czynu. Kobieta głowę wtuliła w zgięte kolana tak, że długie blond włosy zakryły jej twarz. Drobne ręce obejmowały nogi. Trwała w takiej pozie przez dłuższy czas.
Policjanci skończyli. Konrad pomógł Hubertowi wstać, silnie trzymał go za lewą rękę. I tak spleceni ze sobą, wyszli. Gdy go wyprowadzali, Kasia nawet nie spojrzała w jego stronę. Przez te kolejne lata będzie pamiętał ją właśnie taką, jakby obcą, już dla niego niedostępną.
Schodzili do auta, dokuczał mu ból powyginanych rąk, jednak postanowił, że nie da psom satysfakcji i nie będzie się skarżył. W hyundaiu pytali go o zasadzkę, Hubert milczał. Przywieźli go na Komendę Wojewódzką, stary szary budynek, niby wyremontowany, ale środek dalej wionął starością i stagnacją. Winda wyniosła ich na siódme piętro. Konrad wprowadził go do swojego pokoju, tam już na nich czekał jakiś inny policjant. Hubert usiadł. Milczał. Wiedział już, że w innych pokojach są jego koledzy. Usłyszał znajomy głos, gdy przechodzili obskurnym korytarzem. Zastanawiał się, czy to, co mówili o lojalności, jebaniu konfidentów i milczeniu, miało jakiś sens? Czy to tylko słabe przechwałki? Pokój, w którym się znalazł, był zagracony, wszędzie walały się papiery, kilka niepasujących do siebie biurek, komputery, biała czysta tablica. — Chcesz kawę? — spytał ten sam policjant, którego spotkał już w mieszkaniu. — Nie, dziękuję — odpowiedział. — Sprawdź, czy dane się zgadzają i podpisz. — Konrad rozkuł zatrzymanego, wręczając mu protokół zatrzymania. Hubert poczuł ogromną ulgę, kiedy krew powoli zaczęła napływać do sinych już palców. Spojrzał na dokument, który podsunął mu policjant i zaczął czytać: w dniu…. działając w zorganizowanej grupie przestępczej dopuścił się przestępstwa spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, tj. o czyn z art. 258 kk i 156 kk. — Tylko spokojnie — pomyślał. — Może wszyscy milczą, nie wiedzą, kto przecież ciął. — Niczego nie podpiszę! Kiedy przyjdzie mecenas? — wycedził przez zęby Hubert. Konrad popatrzył na niego. — Dobrze. Zatem nie chcesz sobie pomóc, zostaniesz sam, zobaczysz. Jak już papiery mamy z głowy, teraz prokurator. Tam będzie twój mecenas.
Podjechali pod żółty, niski budynek. Wyglądem wcale nie przypominał prokuratury. Gdyby nie biały napis PROKURATURA KRAJOWA na czerwonej plakietce przyklejonej koło rozsuwanych drzwi wejściowych, można by myśleć, że to kolejny zwyczajny urząd. Na parterze przywitał ich cieć, z facjatą lokaja Lurcha z Rodziny Addamsów. Farbowane czarne włosy, wysoki, o czujnym i przenikliwym spojrzeniu, spoglądał podejrzliwie na całą czwórkę: skutego Huberta, stojącego obok Konrada i dwóch policjantów z aktami. — Dobra, prokurator mówi, że możecie wejść na górę, i tam macie czekać — powiedział dziwny portier, odkładając słuchawkę. Weszli na drugie piętro, tam z prędkością muchy czującej gówno podbiegł do niego jakiś mały człowieczek, na pierwszy rzut oka wyglądający jak upośledzony licealista. Niski w okrągłych okularach, denerwująco seplenił. Drażnił Huberta, ale wyjścia nie miał, jakiego przysłali, taki być musiał. — Witam — przedstawił się. — Jestem mecenas Paweł Kijański. Mogę z klientem porozmawiać? — zwrócił się do podkomisarza. — Proszę, ale tu w rogu korytarza — z niechęcią odpowiedział policjant. — Oczywiście — wyseplenił. — Dziękuję — dodał z aprobatą. Adwokat kontynuował: — Przysłał mnie Tomek, kazał pana pozdrowić i przekazać, że się wszystkim zajmie. Kasi nie zabraknie pieniędzy. A teraz do rzeczy, a więc, będę bronił pana i kolegów. Na razie wiadomo, milczymy, nie przyznajemy się, prokurator nie odpuści, nienawidzi kibiców… Wcześniej będą zapoznania, poczytamy i zobaczymy, co na was mają. Teraz cisza, wiadomo. Jakieś pytania? Hubert miał ich wiele, wiedział, że ma być cicho. Jeszcze ta pizda mecenas, tak go gość wkurwiał, aż miał ochotę się przyznać i dostać mniejszy wyrok, Tomek przecież by go zajebał, jakby było inaczej, odgonił te myśli, miał nadzieję, że inni pójdą w jego ślady. Przeliczył się.
Według zasady „dwóch nas piło, ktoś nas podjebał” z ich szóstki połowa się rozpruła. Elegancki prokurator, niczym z serialu Magda M. z bielutkim uśmiechem wręczył mu do podpisu zarzuty. To był koniec. Pamięta tę chwilę, jak przez mgłę. Znowu był w radiowozie, wracali na policję czytać opowieści sprzedajnych kolegów.
— No nie wierzę, kurwa, no nie wierzę — powtarzał to, wertując zeznania. Kartki mokły od potu, kiedy przewracał kolejne strony, szukając niczym wprawny detektyw swojego imienia. W opowieści konfidentów znalazło się wszystko, sprawnie połączone w całość przez kumatego prokuratora i dochodzeniowca. Pogrążono nie tylko jego, gdzie był tylko pionkiem, ale również szefów, Tomka i resztę grupy. Narkotyki, przemyt, pobicia, burdele, misternie opisana struktura dawała obraz potężnej organizacji, wieszcząc koniec wielu jej członkom. Dane innych niby zręcznie ukryte w materiałach, już sprawnie zostały rozszyfrowane przez mecenasa, który nie tracił czasu i zapisywał fakty. Hubert wiedział, że zaraz będzie gnał bezpośrednio do Tomka. Jako młody chłopak o niektórych rzeczach nie miał pojęcia, był trybikiem w czymś, czego wtedy nie rozumiał. Skończyli czytać. Mecenas Kijański swoją drażniącą gadką nakreślił minimum rok w areszcie, ale obiecał, że załatwi widzenie rodzinie, może nawet Kasi. Ach Kasia, Hubert miał do siebie żal, cierpiał, że nie pożegnał się z nią, nie zapewnił, że ją kocha. Z zadumy wyrwał go policjant. — Podpisz, że zapoznałeś się z aktami. Mecenas też coś skrobnął na papierze.
Później było już tylko posiedzenie aresztowe, to pamięta dokładnie. Gmach sądu wydawał się potężnym kolosem, przechodzili wieloma wąskimi korytarzami, które zastawione były drewnianymi ławami i białymi metalowymi szafami. Szedł z obstawą trzech policjantów, skuty tak zwanym pajączkiem, ręce i nogi połączone krótkimi srebrnymi łańcuchami pozwalały na powolne ruchy. Co chwila jakaś młoda dziewczyna mijała ich, niosąc teczki wypchane papierami. Zatrzymali się przy sali B-76. Po lewej stronie i prawej długiego korytarza stali jego milczący koledzy z podobną obstawą. On, Franek i jeszcze jeden, którego znał z widzenia. — Te trzy sprzedajne kurwy musiały iść do domu — pomyślał, gotując się w sobie. Zaczęło się, sala rozpraw: kwadratowe pomieszczenie, kilka ław, czarne kraty w oknach, żółte drażniące światło tworzące zestaw cieni na podłodze. On — Hubert Konieczny stał przy sosnowym podeście, nie rozkuli go nawet. Naprzeciw za szybą, pozostałość z czasów Covida, siedział stary sędzia, a obok niego przyklejona do komputera protokolantka. — Swoją drogą fajna dupa — pomyślał. — Ruda, włosy spięte w kucyk i duże piersi opięte białą koszulą. Gdyby tak guzik strzelił w takiej chwili? O czym ja myślę??? — powtarzał w głowie. Sędzia prawie spał, czarna toga spływała z niego, a za długie rękawy przykrywały akta rozłożone jak książki w księgarni. Sędzia podniósł krzaczastą brew, wydął usta jakby próbował złapać ostatni oddech i przepitym głosem zwrócił się do oskarżonego: — Imię, nazwisko, imię ojca… Hubert odpowiedział. I dalej można było usłyszeć: — Czym się Pan zajmuje? — Pytania te same jak u prokuratora, nie wiadomo po co w takiej chwili, dobrze że nie pyta, jakie mam hobby albo gdzie lubię jeździć na wakacje? Po co to wszystko? — pomyślał. — Czy przyznaje się Pan? — kontynuował sędzia. A tu nagle niczym spod ziemi odzywa się pizdowatym, pedalskim głosem mecenas: — Nie, klient nie przyznaje się. Zaczyna się kabaret, prokurator przedstawia Huberta jako wskroś złego członka grupy, niedoszłego mordercę i wnioskuje o areszt. Piłeczka jest po stronie mecenasa, który dyskredytuje świadków, opowiada, że Hubert nigdy nie był karany, proponuje 50 tys. kaucji. Hubert, słuchając swojego obrońcy, ma wrażenie, że sam wskazałby siebie jako winnego. — Muszę go później zmienić, bo zabiję pizdę — pomyślał. Oskarżony wie dobrze, jaki będzie werdykt, ale sędzia kurtuazyjnie każe wyjść na korytarz. Twierdząc, że musi się zastanowić, przechodzi w tryb drzemki. Po nim wychodzą pozostali. Oczy Huberta i niesprzedajnych kolegów na chwilę się spotykają, łączą się w spójnej historii, która zaraz będzie im towarzyszyć przez wiele lat zamkniętych w betonowych murach. Franek tylko przelotnie rzucił: — Trzymaj się mordo! Za co szybko został upomniany przez jakiegoś nadgorliwego policjanta.
***
— Po namyśle i przeanalizowaniu dowodów sędzia stwierdził zasadne zastosowanie aresztu na trzy miesiące… — zapadła cisza. Hubert wylądował w więzieniu.
Dia I. Wspomnienia Konrada
Jechaliśmy ekspresówką. Mijaliśmy coraz to piękniejsze posiadłości, oblepione zielenią pagórki i małe krzewy. Nieustannie zerkałem na ogrom niebieskiego morza, które rozciągało się po mojej prawej stronie. Koił mnie sam widok tego naturalnego piękna. Wjechaliśmy do Marabelli. Wcześniej, gdy samolot pikował, zbliżając się do lotniska w Maladze, już wiedziałem, że lecę ku nowemu. Niby praca ta sama, łapanie, zatrzymywanie, śledzenie, ale w innym miescu, pod innym słońcem. Czułem powiew świeżości. W końcu samochód zatrzymał się. Znaleźliśmy się przed budynkiem, gdzie miałem zamieszkać na długi czas. Niewielkie beżowe bloki tworzące zbity kwadrat, otoczone żelazną mosiężną bramą, sprawiały wrażenie przytulnej przystani. Costa del Sol, narkotykowe wybrzeże, jutro zaczynam.
***
Gwar ludzi miesza się z zapachem kawy i churros. Rozstawione niedbale stoliki, porozrzucane krzesła, bar, jakich wiele w Marabelli. Ta nieduża oddalona zaledwie o kilkadziesiąt metrów od biura knajpka okazuje się codziennym miejscem porannej odprawy i relaksu, gdzie można nabrać siły przed pracą.
OSIEDLE
— Ty, wiesz Żar, chłopaki od tamtego pocięcia wyskoczyli — wykrzyczała podekscytowana Susza, podchodząc do zielonej osiedlowej ławki. — O, kurwa to będzie przywitanie, na pewno coś przygotują — skwitował Żar. Para jak zwykle siedziała w tym samym punkcie osiedla. Było dość chłodno, mokro, choć już nie padało. Ich ławka stała w centrum blokowiska. Z jej poziomu widać było wszystkie drogi dojazdowe i deptaki. Naprzeciw stał chyba od zawsze stary szary pawilon, wewnątrz którego znajdowała się Biedronka. Nieopodal mieścił się Good Lood, a dla przeciwników słodyczy — monopolowy Shot, oblepiony żulami i wszelkiej maści patologią. — Ale się nasiedzieli! Kto tam był? Hubert, Franek i ten trzeci, co się powiesił w celi. Młodzi wtedy byliśmy, nie Gwiazda? — z zainteresowaniem zagadnął Żar. Susza nie odpowiedziała. Jej niebieskie oczy bacznie obserwowały mężczyznę, który zmierzał w ich kierunku. Była młoda, o ciekawej urodzie, ruda, policzki ładnie pokryte piegami. Żar twierdził, że jest za chuda, więc zapisała się na siłownię, żeby rzeźbić okrągłą pupę. Razem pracowali, mieszkali i nie wyobrażali sobie życia bez siebie, bez tej dzielnicy, której prawie nigdy nie opuszczali. Od strony jednego z czteropiętrowców pewnym krokiem podszedł do niej chłopak. Znała go. — Siema! Siema! — wykrzyczał i z entuzjazmem wyciągnął dłoń na przywitanie. Chude, kościste ręce dziewczyny sprawnie wsunęły mu dilpak z białą zawartością w niezauważalnym tempie, przyciągając pięćdziesiąt złotych kciukiem. Klienta już nie było, jakby rozpłynął się za winklem Biedronki. — No, byliśmy młodzi, chyba w gimnazjum… to były czasy… cała wierchuszka, teraz wszyscy schowani — kontynuowała. Dźwięk wibrującego telefonu Żara przerwał ich rozmowę. Odebrał. — Tak, dobra, kiedy, aha… — skończył. — Piękna, temat będzie już wkrótce. Dzwonił Tymon, że w piątek coś przywiezie i weźmie kasę, to dobrze, bo już pustki mamy. Piękna wracamy, chodźmy na kebaba, konam z głodu.
Twarz Żara pokryta licznymi bliznami wiedziała, co to głód. Stary — alkoholik, matka nie lepsza, w domu jedzenia było jak na lekarstwo, za to alkoholu nigdy nie brakowało. Wiele lat temu, w letnie gorące popołudnie, w mieszkaniu na parterze skończyło się jego dzieciństwo. Bosa stópka siedmiolatka natrafiła na przeszkodę, potknął się o puszkę Harnasia, żółta ciecz niczym wodospad wylała się, spieniając śmierdzący zgnilizną dywan. Matka, bezzębna kobieta pachnąca potem zmieszanym z wódką, spała pijana w rogu pokoju, gdzieś na ziemi, zwinięta w kulkę, obsikana, brudna. Taką ją zapamiętał. Kiedy ojciec pił, nikt nie mógł wejść na kanapę, żelazne zasady więziennego pułkownika. Złamanie ich zawsze kończyło się mocnym „wpierdolem”. Ostatnie krople piwa kapały z kapsla puszki. Ojciec, spojrzał wtedy wrogo na niego, oczy płonęły złością. Zerwał się z kanapy, chwycił chłopczyka za włosy i przyciągnął do kaloryfera. On wierzgał nóżkami. Był jak lalka ciągnięta przez potwora. Płakał, krzyczał. Pomoc nie nadeszła. Tatuś miał taki stalowy łańcuch. Refleksy promieni słońca odbijały się od metalu. Ojciec często śmiał się, że ma go do samoobrony. Przywiązał nim chłopca do białego kaloryfera. Metalowe pierścienie wrzynały mu się w malutkie gardełko, dusił się. Ojciec-kat, tłukąc dziecko, cały czas zaciskał fioletowe pięści, potem ściągnął pas i metalową sprzączką niczym piorun uderzał w nieskończoność. W tym czasie pijana matka spała. Oprawca nieustannie bił, kaloryfer powoli farbował się na czerwono, krwawe łzy kapały na bielutkie ciało dziecka, pokrywając je głębokimi ranami. Ostatnie co pamięta to wykropkowane oko ojca i oplute, wybrzmiałe wargi, które wrzeszczą i wyrzucają całą agresję, potworność, jaką można zgotować dziecku. Obudził się już w szpitalu. Ciało miał posklejane niczym bałwan ubrany w gipsowy kostium. Podobno to cud, że przeżył, tak twierdziła miła pielęgniarka. Jak się wylizał, trafił do domu dziecka. Później do następnego. Wcale łatwiej nie było, ale miał, co jeść. W jednej z takich placówek poznał Suszę. Ona wzbudziła w nim po raz pierwszy chęć do życia, wewnętrzny ogień, żeby coś zmienić, żeby być razem, żyć tylko dla ich miłości. Mówiła często do niego: bądź ze mną, masz ten żar…
***
— Dobrze Żar, to chodźmy jeść — powiedziała tym razem i ruszyli w stronę pawilonu.
KOCHANKOWIE
Zrzuciła beżową sukienkę, która z gracją opadła na betonową podłogę. — Chodź do mnie — szepnęła. Konrad delikatnie, ale stanowczo rzucił ją na łóżko. Położyła się. Nagie oliwkowe ciało rozłożyło się na miękkiej puchatej narzucie, okrągłe, pełne piersi delikatnie opadły na dwie strony, rozchyliła nogi, odsłaniając się całą. — Chodź i mnie zerżnij — kusiła. Mężczyzna wszedł w nią. Jedną ręką chwycił jej drobne dłonie, układając je za głową. Palce drugiej ręki mocno zacisnęły się na gardle. Ruszał się szybko, gwałtownie i mocno wbijał się w nią. Jej twarz zaczęła robić się czerwona. Z jednej strony traciła świadomość, z drugiej — nieobecnym z rozkoszy wzrokiem — prosiła o więcej. Konrad poluźnił uścisk. Łapczywie łapała powietrze. Przewrócił ją na brzuch i zdecydowanym ruchem podniósł okrągłą pupę do góry. Rżnął ją energicznie, ona wyginała się jak struna, dotykając brzuchem podłoża, by zaraz wyprężyć się niczym kotka w rui. Doszła. Jej ciało przeszedł dreszcz, on wyciągnął penisa, stanął nad nią i skończył, pokrywając spermą całą jej twarz. Konrad oddychał szybko, a serce waliło mu jakby przebiegł maraton. Ona wytarła twarz, położyli się obok siebie, nadzy, spoceni, spełnieni. Zasnęli.
Gdy obudził się, ona patrzyła na niego tymi swoimi wielkimi smutnymi oczami. Dwa czarne punkciki z błękitną obramówką zdawały się skanować jego twarz. Przeszedł go dreszcz, jakoś dziwnie się poczuł. — Wiesz, że Hubert wyszedł? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Patrzyła tak na niego, łzy spływały jej po policzkach. — Dlaczego Konrad? — powtórzyła. Płacząc, wyglądała tak samo, jak osiem lat temu, kiedy zatrzymywał Huberta. Siedziała wówczas w rogu malutkiego pokoju i łkała… Pamięta jak było mu jej żal, a zarazem jak mocno pociągała go fizycznie. Właśnie w ten dzień przyjechał do niej późnym wieczorem. Zadziałał syndrom sztokholmski albo tak bardzo wtedy potrzebowała oparcia. Wykorzystał to, żądza, która wtedy zrodziła się, trwała nadal. Wiedział, że nigdy nie będą razem. On miał rodzinę, a ona byłaby skończona w osiedlowym środowisku, gdyby wyszło na jaw, z kim się spotyka. Chciał ją mieć dla siebie i nie odpuścił, była jego i tylko jego. — Kasia, nie chciałbym do tego wracać, to tyle czasu już, co ci to da — starał się wybrnąć. — Co mi to da? — ciągnęła dalej przerażona. — Przecież on do mnie przyjdzie, pisał przez ten cały czas listy, nie odpowiadałam, nie byłam na widzeniach, ale on pisał! — wykrzyczała. Konrad wstał, zaczął się szybko ubierać. Denerwowała go ta rozmowa i fakt, że Hubert wyszedł. Chciał go jak najszybciej znowu zamknąć. — Przecież wiesz, że on zaraz znowu trafi za kraty, tacy jak on się nie zmieniają. Nie ma kasy, perspektyw. Przecież znajdą mu od razu coś, muszą, w końcu nikogo nie sprzedał. Muszę już iść, porozmawiamy o tym za tydzień — odparł jakby od niechcenia. Po chwili dorzucił: — Dobrze? Milczała, więc powtórzył: — Kasiu? Jakby wrócił, to zadzwoń, jasne? Kobieta nie odpowiedziała,. Kłębowisko myśli tańczyło w jej głowie. Podświadomie czuła, że wkrótce wszystko się zmieni… W ciągu tych kilku lat nagromadziło się sporo trudnych spraw, nie brakowało kłopotów. Najbardziej dokuczało jej to poczucie zakłamania, w którym ugrzęzła. Problemem nie był tylko Hubert, pieniądze lub ich ciągły brak. Odkąd niby-koledzy byłego przestali jej pomagać, kwintesencją gówna w jej życiu był ten jebany pies Konrad. Już dawno chciała go zostawić, zresztą próbowała, teraz bała się. Skurwysyn trzymał ją jak sukę na smyczy. Przychodził, ruchał, pytał, co się dzieje i wychodził. Czuła się czasem jak kurwa, tyle, że dymał ją za darmo. Popełniła dwa błędy. Pierwszy, że dała się zmanipulować osiem lat temu, jak niewinna idiotka, którą zresztą przed nim dalej grała, drugi, że nienawiść do kolegów Huberta zrobiła z niej policyjnego informatora. Konrad sprytnie ją szantażował, czasem dał jakiś prezent, ale nie za darmo. Musiała składać oświadczenie, podpisując się „Masza”. Niczym parcianą lalkę rozerwała ją policja i osiedle. Czuła niepokój przed spotkaniem z Hubertem. Nie obawiała się, że uczucie wybuchnie na nowo, to odrzucała. Walka z depresją po stracie młodzieńczej miłości pozostawiła trwały ślad. Nie chciałaby przeżywać tego na nowo. Hubert mógł jednak być jej remedium na Konrada, a Konrad na Huberta. Pragnęła zniszczyć ich, wyjechać i zacząć w końcu żyć. — Pozbędę się ich obu! — sypialnię wypełnił jej radosny krzyk.
IMPREZA
Zbite żelbetonowe prostokąty połączone ze sobą tworzyły gęsty las geometrycznych figur. Ktoś kiedyś wymyślił, że w ten sposób rzeczywistość będzie piękniejsza. Nowoczesność zawitała do miasta. Pomysłodawca upchnął w bryłach nieprzebraną liczbę ludzi, zamknął w klitkach, tłumacząc, że tak właśnie wygląda współczesny dobrobyt. Osiedla. Porządek, który skrył się w mroku nocy. Okna bloków rozświetlane były gdzieniegdzie przez refleksy włączonych telewizorów. Powoli gasły światła w kuchniach i salonach, stopniowo miasto cichło. Znaleźli się wprawdzie dywersanci stłoczeni w okolicach sklepów monopolowych. Jednak ich wrzaski także ustały, gdy tylko pojawiły się niebieskie sygnały przejeżdżającej suki. Dzielnica zasnęła. Jazda!!! Ogromny głośnik wystawiony z siódmego piętra bloku 8B ryknął, ogłuszając na chwilę całe osiedle. Rytmiczne basy niczym bębny galów wprawiły szyby okien w delikatne drżenie, dzielnica wyraźnie ożyła, a przynajmniej mieszkanie, z którego wydobywał się huk. Huberta i Franka otaczała grupa osób, które podchodziły do nich, by pogadać i strzelić lufę z bohaterami wieczoru. Większości z gości mężczyźni ledwo pamiętali, przecież minęło w końcu sporo czasu… Atmosfera panowała jak na weselu. Po latach ciszy, marazmu, byli miło zaskoczeni. Zastawiony stół prawie uginał się od wódki, whisky i innych alkoholi. Kolorowy talerzyk obok wypełniał biały proszek, do którego ustawiła się kolejka prawie tak długa jak do nich. Obok Huberta siedział potężny mężczyzna, to on był sponsorem wieczoru. Hubert kojarzył go ze spotkań z Tomkiem. Bardzo się przez te lata zmienił. Tymek. Wyglądał naprawdę groźnie. Kojarzył się z czeczeńskim bojownikiem o wolność. Idealnie wygolona głowa, czarna jak heban broda — starannie przystrzyżona, potężna misiowata postura ujęta w czarne drogie ubranie. Spoglądał na wszystkich, nic nie mówiąc. Nagle się podniósł, zarządzając: — Wyłączcie muzykę! Jakiś młody chłopak służalczo podszedł do sprzętu, nacisnął guzik i nastała cisza. — Chcę coś powiedzieć, zanim się zadupcycie. Twarz miał poważną, bez emocji. — Zresztą po to tu jesteśmy — kontynuował. — Zebraliśmy się, żeby uczcić ten dzień. Hubert i Franek wyskoczyli z kazamatów. Spojrzał na nich. — Czekaliśmy na was długo, bo aż osiem wiosen. Wszyscy w środku krzyknęli z aprobatą. — Nie zapomnimy wam, pamiętamy jak porządnie się zachowaliście. Teraz jesteście już z nami, z braćmi, a bracia sobie pomagają i wspierają — dokończył. Znowu okrzyk wypełnił mieszkanie. — A tamte sprzedajne kurwy, cwele pierdolone w dupe jebane, jebać do spodu! Na nich też przyjdzie pora, a teraz zdrowie Hubert, zdrowie Franek! — wykrzyczał. Gąszcz wytatuowanych rąk wystrzelił z kieliszkami w górę, muzyka znowu zabrzmiała niemiłosiernie głośno, budząc zmęczonych sąsiadów. — Chodź Hubert na zewnątrz, musimy pogadać, zaraz tu wrócisz — miło, ale rozkazującym tonem przywołał go Tymek.
Stare windy mają to do siebie, że trzeszczą, skrzypią i dziwnie głośno mijają poszczególne piętra, jakby chciały raz na zawsze zostać w danym miejscu. Zjeżdżali w ciszy, a Hubert coraz bardziej się niepokoił. Przecież nic złego nie zrobiłem, dlaczego Franek został na górze? Z nikim przez osiem lat nie rozmawiałem, nikt nawet nie był na tym zjebanym więziennym widzeniu, czego on chce? Odgłos zatrzymanej lekko podskakującej windy i brzęk dzwonka sugerował, że są już na parterze. Tymek wyszedł jako pierwszy, za nim podążał jak na skazanie Hubert. Na zewnątrz uderzył w nich zimny, ale dość przyjemny wiatr. Minęli zielone ławki równolegle do siebie ustawione i połamane w kilku miejscach. W końcu przystanęli na parkingu. — Wsiadaj Hubert — Tymek wskazał czarnego Mercedesa CLA. — Kurcze, ale chciałbym mieć taki samochód — pomyślał. Wsiedli. W środku wszystko świeciło jak w kokpicie statku kosmicznego. Wyświetlacz pokazywał parametry auta, deska była idealnie wykończona. Musiał sporo kosztować, mnie nie stać, niestety. Z boku siedzenia kierowcy Hubert zauważył wielką zakrzywioną maczetę i gaz, sam tak kiedyś woził, dobrze że to już za nim. Tymek uchwycił jego spojrzenie: — Takie życie bracie, te kurwy nigdy nie odpuszczają. Mam dla Ciebie niespodziankę — powiedział i wyjął telefon, wykręcił jakiś numer, po czym podał mu aparat.
— Siema Hubert, kopę lat — Hubert usłyszał głos. Od stóp do głowy przeszły go ciarki. Ostatni raz słyszał go w tę pamiętną noc osiem lat temu. Głos był ciężki, władczy, nawet bardziej niż Tymka.
— Cześć Tomek, ile to czasu minęło?! — odpowiedział, ledwo łapiąc powietrze.
— Wiem, przeszedłeś swoje, ale kurwa pamiętaj to koniec, było minęło, trzeba żyć dalej. Widzisz, że ja przez te kurwy musiałem wyjechać, nie wiem, czy kiedyś wrócę, zresztą to teraz nieistotne. Masz Tymka, to mój człowiek, jak pamiętasz. Jesteś pewnie spłukany, da ci zaraz coś na start, bo musisz przecież żyć. Jesteś od nas. Mam robotę dla ciebie, Tymek ci wyjaśni. Trzymaj się Byku z fartem, może kiedyś się jeszcze zobaczymy — zakończył. Cisza w telefonie. Serce Huberta biło jak oszalałe, obiecywał sobie, że przecież już nie będzie tego robił, pot kapał mu z czoła, nie pozwalając skupić myśli. — Ale jak? Gdzie? Co ja mam kurwa robić? — myślał. Tymek sięgnął za skórzany fotel i zwrócił się do Huberta: — Masz tu mordo na farta 20 koła, pobaw się, poruchaj, tu masz telefon, w środku jest zapisany jeden numer do mnie. Jak będziesz już gotowy, włączasz go, dzwonisz do mnie raz i go wyjebiesz, pamiętaj dzwonisz tylko raz i to do mnie, masz go potem wypierdolić! Teraz idź, świętuj!
Hubert dalej zaskoczony, wyjąkał tylko: — Dzięki, nie wchodzisz na górę?
— Nie mordo, muszę coś ogarnąć, nie czekaj długo i dzwoń, nara! — zakończył, po czym guzikiem start uruchomił wyjącego potwora. Tymka już nie było, a Hubert stał jak głęboko zakorzeniony dąb przy wejściu do bloku. — Dobra, jutro pomyślę, dzisiaj się najebię, muszę, bo to za dużo dla mnie — rozmyślał, wchodząc do klatki. Otwierając metalowe, pobazgrane przekleństwami drzwi wejściowe, kątem oka zauważył zbliżającą się postać. Zamarł. Wyszeptał błagalnie: — Kasia?
WYJAZD
Trzy i półtonówki mają to do siebie, że się psują, szczególnie te stare, i te które mają generować jak najmniejszy koszt. Właśnie ten Ford Transit był taki, biały metalik, karoseria nawet nie siliła się, żeby błysnąć przed bijącymi z nieba promieniami słońca. Masy zardzewiałych bruzd i lata przejechanych kilometrów pokrywały go całego, a dwie czarne naklejki z napisem „Energetic drinks” niczym plastry scalały to jeżdżące coś. Najbardziej energetyczny, a jednocześnie podnoszący ciśnienie kierowcy w dalszym ciągu stanowił jebiący się układ hamulcowy i ledwo przesuwające się biegi. — Nic to. Jaki mieli, taki dali i trzeba nim jechać, a droga przed nami zapowiada się daleka — w duchu mruczał sobie Hubert. — Po co ja dzwoniłem? Ale to nie robota w Polsce, mówił Tymek, jeżdżą na okrętkę, czasem coś wpadnie we Francji, ale tak w Polsce to nigdy nie wpada, a tam puszczają… podobno — chmurne myśli dalej kotłowały mu się, nie nastrajając optymizmem przed zbliżającą się wycieczką do Hiszpanii. Trzeba dodać, że ten zacny środek transportu ma zaletę, środek posiada podwójną ścianę, mechanik Roman, ojciec zresztą Tymka, skwitował to tak: — Policja się za chuj nie jorgnie, bo tak to zajebiście zrobiłem. Idealne miejsce — twierdził wtajemniczony Roman. Według planu właśnie tam mieli schować pięćdziesiąt kilo marihuany, szczelnie zapakowanej w folie próżniowe. Dodatkowo pod siedzeniem znajdowała się zabrudzona i zardzewiała czarna skrzynia. Przyspawana jakby seryjnie. Wnętrze metalowego pudełka, zaprojektowano tak, żeby zmieścić dwa kilo kokainy, kilkanaście kostek haszyszu, a co najważniejsze podobno nie przepuszczało zapachu.
— Pupi, Pupi — mały puchaty York z kokardką przemknął mu pod nogami. — Mówiłem ci Kasia, żebyś zostawiła tego kulkowego szczura jakiejś koleżance. — Hubert spojrzał na nią, udając zagniewanego. Kasia zamrugała tylko długimi rzęsami, uśmiechnęła się do niego: — No nie mów tak do naszego dzidziusia, bo się obrazi — i zaczęła się głośno, lecz przyjemnie śmiać.
Mężczyzna nie wierzył w swoje szczęście, spotkali się wtedy przy bloku, poszła z nim na imprezę. W sumie nie wie, po co tam w ogóle weszli, bo przegadał z nią całą noc, mając w tle hałasy narkomanów i alkoholików. Ale wtedy widział tylko ją. Tylko ona była dla niego ważna. Po tym jak policja zakończyła imprezę mandatami i jedną izbą wytrzeźwień, Kasia zaproponowała, żeby poszedł do niej. Jak wygłodniała hiena potruchtał za nią, śliniąc się i wykonując każde jej polecenie. Cóż to była za noc, za pierwszym razem może nie zaprezentował się jako demon seksu, bo skończył tuż po wejściu, ale później czuł jej żar do brzasku. Wyginała się, jęczała jak jakaś leśna bogini. Po ośmiu latach znowu poczuł tę bliskość, ciepło pięknego ciała, a dźwięk pulsującego serca wyzwolił w nim dawno zapomniane uczucia. Chciała z nim jechać do Hiszpanii, znała ryzyko, on nie protestował, za długo jej nie miał. Jak mają skończyć jak Bonnie i Clyde, to przynajmniej razem. Życie bez niej straciło dla niego już sens. Poza tym mieli swojego Sancho Pansę — Franka, który wziął fuchę bez zastanowienia.
— Dobra, ruszamy, oby z fartem i oby tym razem pykło.
Kłąb czarnego dymu zostawił Kraków za nimi, jechali.
Dia II. Wspomnienia Konrada
Paella z owocami morza w La Cala de Mijas, przepyszna różowa ochłodzona przez zimne piwo i otoczona wiatrem niosącym zapach soli. Telefon, samochód, jazda do San Pedro, czekamy. Siedzę w swojej Toyocie. Mamy zatrzymywać Polaka, w końcu coś się dzieje. Wszystkie komendy i polecenia wydawane są przez przełożonych w języku hiszpańskim, co czasem budzi moje zakłopotanie, bo jeszcze nie wszystko rozumiem. Aby zamaskować tępy wyraz twarzy, zakładam okulary przeciwsłoneczne. Przyspieszona nauka języka, przypadkowe ogarnianie znaczenia całości, to teraz mój podstawowy cel. Sygnał. Ruszamy. Podejrzany jedzie po dzieci koło szkoły, zmieniamy błyskawicznie położenie. Wąskie uliczki. Serpentyny ciągną się i zwijają, przelatujemy przez ronda. Atak. Zatrzymany. Hiszpanie się dziwią. Dokument polski ze zdjęciem zatrzymanego, ale nie tymi danymi. Mówię, że pomogę. Sprawdzam. Fałszywka. Moi nowi koledzy są zadowoleni. Sukces. Podchodzę do zatrzymanego, mówię: — Siema, co tam?, a on: — Kurwa, no nie wierzę! Uśmiecham się. Przyjeżdżamy z nim na Komisariat, wszystko trwa chwilę. Przeszukanie i stalowe drzwi policyjnego aresztu pochłaniają mojego rodaka. Do jutra prostokątna ceglana cela będzie jego domem. Później Madryt i powrót na ojczyzny łono.
Rozdział II
HISZPANIA
— Małe, włochate pieski, które podskakują i wciąż skomlą, mimo że są noszone. Chyba każdy Hiszpan ma takiego wypierdka. Te małe coś opanowało uliczki, wożą je w dziecięcych wózkach, noszą na rękach, kurwa, co to za psy, które trzeba nosić? Tulą do buzi ich zafajdaną dupę, dają buziaczki! Włochate fałdy sierści z wytrzeszczem! Jak patrzę na to wszystko, widzę głupotę, ale nie tych psiaków, tylko ludzi. Pies jest mądry, pewnie myśli sobie: po co mam chodzić, pani idiotka mnie ponosi w koszyczku z wikliny, wyścielonym śnieżnobiałym kocykiem, który osram, a ona powie: „O, Pysiu tak nie można” — Michał i Kowal do znudzenia od pół godziny słuchali ciężkiego głosu ich szefa. Tomek jak się nakręci, to może gadać nieustannie. — Dobra panowie, koniec pierdolenia. Sara zaraz wróci z drinkami, a obiecałem, że z nią spędzę trochę czasu. Trzeba działać, bo już tam kilka busów do nas jedzie. Michał jedziesz do Marokańców, dogadaj to dobrze, ma być przynajmniej o 100 euro taniej za punkt, bo bierzemy tego w chuj. Idź już, a Ty Kowal jeszcze zostań — dodał. Gdy Michał właśnie wychodził, wysoka, silikonowa Barbi prawie wybijając sobie cyckami zęby, przybiegła do Tomka, patrząc oczami szukającymi nieustannie rozumu. — Misiu zaraz drinki przyjdą, zamówiłam u camarero. Nie widziałeś Pusi, nie wiem, gdzie jest? — spytała. Skóra na łysej głowie zwinęła mu się niczym perski dywan na tureckim bazarze, czarne groźne oczy Tomka zwęziły się i aż zeskoczył poirytowany z leżaka. Łatwo się denerwował. Mężczyzna jak przystało na szefa sprawiał wrażenie groźnego człowieka, na tyle że leżący w pobliżu wczasowicze nawet nie pomyśleli o skierowaniu wzroku w jego kierunku. — Wytłumacz mi Sara, jak kurwa można zgubić psa, którego nosi się w jebanym plecaczku od Vuittona? — wrzeszczał. Zaskoczona Sara spojrzała ze zdziwieniem na niego i wyparowała: — A no właśnie, dzięki Misiu, tam nie sprawdziłam! I w podskokach pobiegła w stronę baru. — Widzisz Kowal, właśnie o tym mówiłem. Ten jej zjebany pies jest od niej sto razy mądrzejszy, ale nie wali się tak dobrze — mężczyźni głośno zaczęli się śmiać.
HASZYSZ
Skwer, wybrukowany kamienistymi płytkami koloru beżowego, miał już czasy swej świetności za sobą. W samym jego środku stała owalna fontanna, niestety nieczynna. Wokół rozgrzanego słońcem placu wznosiły się wieżowce Torremolinos, nadmorskiego miasta. Nie wzbudziło specjalnego zachwytu u Michała, któremu było zdecydowanie za gorąco. Siedział na betonowych schodach łączących ulicę ze skwerem. Patrzył przed siebie. Czekał. Sklep Halal z arabskim mięsem, obok chiński stragan z wszystkim i pralnia — tania… — Pewnie piorą piaskiem, kozojebcy — mężczyzna zaśmiał się w duchu. Rytmiczne odgłosy wypełniały to miejsce. Plac nieustannie tętnił życiem. Arabowie, Hiszpanie, żółci przecinali skwer, gdzieś biegnąc. Niektórzy snuli się bez celu lub żebrali. Z wnętrza jednego z pobliskich bloków z ładną dużą stalową bramą wyłonił się Youssef. Michał go już dobrze znał. Robili razem w temacie od kilku lat. Youssef wyglądał na typowego Araba: czarne dłuższe, zaczesane do tyłu włosy, brązowa cera, ubrany cały w ciuchy od Armaniego, i oczywiście złoty sikor. Na szczęście ciapaty mówił po hiszpańsku, więc dogadali się elegancko. Arab zawołał go, machając śniadą ręką i zapraszając serdecznie do siebie. Szczerzył przy tym swe białe zęby.
W środku mieszkania puchaty czerwony dywan zajmował chyba pół salonu, drugie pół zajmowała śnieżnobiała, skórzana kanapa, na której usiadł Michał z Youseffem. W pomieszczeniu było dość ciemno z uwagi na przesłonięte rolety osłaniające przed nieznośnym ciepłem bijącym z zewnątrz. Kiedy Youseff kończył liczyć pieniądze na szklanym stole, dookoła ich biegała gromadka arabskich dzieci. Co chwila któreś wrzeszczało i było upominane przez dość ładną Arabkę. Michał starał się na nią nie patrzeć, wiedział, że ciapaci mają fioła na punkcie swoich żon i rodziny. — Vale, zgadza się Michał, tak jak się dogadaliśmy, dam ci znać, kiedy będzie czekolada i gdzie macie podjechać. Mam nadzieję, że cena odpowiada. Powiedz Tomkowi, że jak będzie tyle zawsze brał, to będzie zawsze taka dobra — to mówiąc, Youseff wstał. Michał zrozumiał, że to koniec spotkania. Arab odprowadził go, poklepał i rozstali się w poczuciu spełnienia dobrego interesu. Blask słońca oślepił Michała, który założył swoje czarne okulary marki Ray-Ban i ruszył do auta. — Dobra, to ogarnięte, jeszcze telefon do Tymka i idę coś zjeść, bo umieram z głodu — powiedział głośno. Marzył już tylko o jedzeniu. Wszedł do swojego Range’a zaparkowanego wzdłuż skweru, odpalił szybko klimę, włączył wi-fi, wybrał na Signalu T-KRK i w słuchawce odpowiedział mu głos Tymka: — Siemka, co tam? Michał zaczął: — Słuchaj, tutaj wszystko ogarnięte, będzie smakołyków sporo. Wysłałeś tych nowych? Niech się spieszą, bo załadunek będzie niedługo. Będę dawał znać, żebyś ich tam ogarnął. Jak tam w Krakowie? Dalej się gonicie? Słyszałem, że znowu pokroili jakiegoś małolata, hehe. Tymek nie podłapał żartu, nigdy nie przepadał za Michałem, może dlatego, że to on ryzykował tu w kraju, a tamten siedział bezpiecznie w Hiszpanii, i co jakiś czas organizował wysyłkę. Praca marzeń. — Wiesz jak jest, dojebali małolata. On w sumie to w ogóle z nami nie działał, na mecz czasem poszedł. Ledwo go podobno wyratowali, rękę stracił. Tamto masz ogarnięte. Jadą. Puścisz mi gdzie, co i jak, i zabiorą. A powiedz Tomkowi, że coś się dzieje, znowu mnie obserwują. GPS-a ostatnio do Wisły wyjebałem, kogoś mamy co sprzedaje, nie ma chuja. Połączenie na chwilę przerwało się i nagle wrócił głos Michała: — Przekażę, uważaj tam na siebie. Sami konfidenci jebani. Bądź czujny, z fartem.
Dla Michała Tymek był typowym żołnierzem, ale wiedział, że głupi to on nie jest, ta branża jest skażona kapusiami, informatorami, każdy chce zarobić, a nikt nie chce siedzieć. Zawiść, to tym kierują się wszyscy, każdy chce mieć więcej i być na miejscu tego drugiego. — Tomek musi zadzwonić do kogo trzeba i znajdziemy tego szczura — zamruczał Michał, wyjeżdżając z Torremolinos.
KOWAL
— Słuchaj, Tomek śmiał się do mnie, że puścił ostatnio dwa transporty, jeden właściwy, narkotyki trafiły tam, gdzie miały, a drugi to prezent dla policji, męczył się, żeby właściwie przygotować. Paczuszki wyglądały dokładnie jak kokaina, prostokątne kilówki owinięte w czarną folię, dla urozmaicenia mogły posiadać jakiś markowy znaczek LV, a w środku niespodzianka, śmierdzące, mokre śmieci. Ale się musieli wkurwiać, kiedy zatrzymywali takiego busa! Już podniecenie, pewnie mieli spazmy ze szczęścia, policjanci mielą kierowcę, ogólnie bajka, a tu w środku zgniły banan. Mistrzostwo, nie Oskar, mistrzostwo! Kowal jak był pijany, to często dzwonił do swojego ziomka z osiedla — Oskara. Chłopaki znali się od małego. Pierwsze mecze, awantury, pobicia, a później dilerka na ławce. Kowal nigdy za bardzo nie myślał, za to bił mocno, z agresją wręcz furią. Bano się go na osiedlu, miał ręce jak bochenki chleba, posturę spasionego słonia bez szyi, wiecznie spocony, zły i niebezpieczny. Góra brała go czasem na robotę, szczególnie jak ktoś nie chciał płacić lub zmienić zdania w kwestii dostawcy prochów. Wtedy stawał się jeszcze bardziej brutalny. Łamał komuś rękę, przycinał małżowinę lub po prostu okładał pięściami dłużnika. Miał dar przekonywania. Szczególnie Tomek cenił te jego umiejętności, a także lojalność. Policja wielokrotnie zatrzymywała go. Zawsze milczał. W końcu spraw uzbierało się tak dużo, że prokuratorowi nie chciało się czytać jego kilkunastostronicowej kartoteki przy kolejnych zatrzymaniach. Niestety wyroki w ostateczności się poodwieszały i nadszedł czas decyzji albo wiele lat za kratami, albo ucieczka. Dzień przed tym jak Kowal zaczął świecić w systemach policyjnych na czerwono, czyli jako poszukiwany, Tomek zadzwonił do niego, że ma dla niego propozycję, i tak wylądował w Hiszpanii. Tomek zawsze wiedział, jak ktoś stawał się poszukiwany. Oni go nie pytali, skąd, ale układ jakiś musiał mieć. Zresztą sam ich szef od ośmiu lat figurował jako czerwona nota Interpolu. Z tego powodu też nieustannie zmuszony był manewrować nowymi dokumentami czy zmieniać miejsce zamieszkania. Kowal dla Tomka w Hiszpanii robił to samo, co w Polsce, jednakże z tym wyjątkiem, że dobrze dogadywał się z Kolumbijczykami, których poznał dawno temu podczas pierwszego zakupu kilku kilogramów kokainy. Po prostu chlał z nimi do rana, a w szczególności z Jose Hernandez Ruizem, który uwielbiał wódę jak Kowal. Tak stali się praktycznie nierozłączni w przymorskich barach. Tomek, nie namyślając się długo, zrobił z Kowala głównego pośrednika w kontaktach z Latynosami. Jego zażyłość z Jose stała się skuteczną gwarancją lepszych i korzystniejszych cen. Kowal tęsknił za Polską, a jego stary przyjaciel Oskar podczas pijackich przemyśleń kumpla był jak spowiednik. Oskar przez chwilę nawet myślał, żeby przylecieć do kolegi, ale trzymała go córka i alimenty. Kochał swoją małą Sarę nad życie, a jej matka ciągle rzucała mu kłody pod nogi i czekała, żeby tylko pozbawić go pełni praw rodzicielskich. Chciała tylko jego pieniędzy, i to coraz więcej, grożąc, że córki już nie zobaczy, szczególnie z jego przeszłością kryminalną. Dlatego został. Robił to, co przedtem, detal na osiedlu i kilku lepszych klientów w centrum. Kokaina schodziła dobrze, więc nie mógł narzekać. Do czasu. To był ten chujowy, szary dzień, jaki przychodzi co jakiś czas i zmienia wszystko. Zawinęli go, a on się złamał.
DESZCZ
Lało jak skurwysyn. Głośne pluśnięcia rozpryskiwały się po ciemnoszarej karoserii Forda Mondeo, pokrywając pojazd bańką wody. Auto i tak zyskało schronienie pod potężną wierzbą płaczącą przy podmiejskim cmentarzu. Drzewo w parze z ulewą zdawało się tworzyć dziwaczny wodospad wlewający się wprost na maskę samochodu. W środku pojazdu panowała względna cisza, jakby trzech mężczyzn chciało się oddać kontemplacji dźwięków natury, dwóch z przodu ubranych podobnie na czarno, z smutnymi wyrazami twarzy i jeden wyraźnie lekko wystraszony za nimi. — Słuchaj Oskar — odezwał się brodaty kierowca do mężczyzny siedzącego z tyłu. — Wiesz, jaka była umowa. Przecież nie chcesz, żeby na osiedlu dowiedzieli się, kogo sprzedałeś. Ostatnio jakiś cichy jesteś, przecież dostałeś bułę, o co ci chodzi? — kontynuował. — Ale Szczepan, ja to rozumiem, nic o Tomku nie wiem i o jakimś transporcie. Wiesz, co robię, małą łyżeczką, przecież macie na mnie urobek. Mężczyzna po prawej stronie kierowcy, który do tej chwili milczał, odwrócił się przez lewy bark i spojrzał chłodno na Szczepana. Zaległa cisza. — A właśnie, miałem ci przedstawić — mówił dalej Szczepan. — To mój znajomy z CBŚP — podkomisarz Konrad. Ma dla ciebie lepszą propozycję. Ja zrobiłem tyle, ile mogłem, tylko że ty mnie nie słuchasz, więc może on ci coś włoży do tego twojego głupiego łba — krzyknął. — Ale chłopaki ja naprawdę nic nie wiem! — Oskar coraz bardziej robił się nerwowy. Czuł na sobie przenikliwy wzrok podkomisarza. Wiedział, że ma przejebane, pytanie tylko jak bardzo. Konrad nie był może wysokim mężczyzną, jednakże o dość atletycznej i wyżyłowanej posturze. Mówił wszystkim, że ćwiczy dużo, żeby nie pić, co po części nie rozmijało się z prawdą. Jednak umiłowanie sportu było alternatywą na radzenie sobie ze stresującą pracą. Lata grzebania w tym kryminalnym syfie niszczyły go z dnia na dzień. Stres nie tylko zmienił mu psychikę, ale odcisnął piętno na twarzy, która stała się bardziej drapieżna. Długi nos i koścista szczęka nadawały mu tajemniczego wyglądu, który w połączeniu z przystrzyżonymi dość krótko jasnymi włosami mógł sprawiać wrażenie zafiksowanego psychopaty. Konrad przybliżył się niekomfortowo blisko do Oskara i zaczął: — Posłuchaj mnie kurwa, powiem to tylko raz. Jak zrozumiesz, to na tym wygrasz. Jak nie, idziesz siedzieć. Słuchamy Kowala. Wiem, że wczoraj do ciebie dzwonił, a że był najebany to nie przez telefon satelitarny tylko normalnie. Oskarku, sytuacja jest taka, że albo mi pomożesz, ustalisz, kiedy, co i jak, albo dostaniesz zorganizowaną grupę, przemyty, wprowadzanie i cały ten gówniany katalog. Już za samą tę rozmowę masz zarzut, poza tym wygrzebie się stare sprawy. Szczepan mi pomoże, w końcu coś o tobie wie. Oskar bił się z własnymi myślami. Jego jedyny kolega Kowal! Jak im pomoże, zostanie już do końca jebaną szmatą, sprzeda się totalnie! — Nie, nie mogę — szeptał w duszy. Konrad przeszkodził mu w rozważaniach: — Poza tym co z Sarą? Przecież ta twoja była konkubina. Jak pójdziesz siedzieć, odbierze ci te prawa, myślisz, że przyjdzie z córą na widzenie? Zrobi z ciebie zło wcielone. A ja ci Oskarku pomogę, nie stracisz dzieciaka, no to co? — kusił podkomisarz. To nie był dramat, wiedział Oskar, to piekło, siedział, przed nim demon i niszczył mu życie. Po chwili z rezygnacją w głosie powiedział: — Wiem, że już ktoś tam pojechał. Dowiem się szczegółów. Będę wiedział, bo sam piątkę biorę… — i zwiesił głowę. — No widzisz, to pracujemy — wyszczerzył zęby Konrad.
Dia III. Wspomnienia Konrada
Zaczęliśmy. Figurant z jakiegoś kartelu z Ameryki Łacińskiej, dużo przemyca szczególnie koksu i haszyszu, to oczywiście wszystko płynie dalej w głąb starego kontynentu. Patrząc tutaj na piękne domy, wille, samochody Ferrari, Lamborghini, Bentleye, widzę wielu bogatych ludzi, ale wśród nich wielu bogatych przestępców. Costa del Sol to wybrzeże bandytów, rajska kraina, narkotykowy Meksyk Europy. Tutaj się wszystko zaczyna, pieniądze płyną i towar też płynie, zmieniają się tylko grube ryby, zwane Malos.
Idę za nim. Usiadł z dziewczyną w kawiarni tyłem do mnie. Schowałem się za pocztówkami, wszędzie napisy Costa del Sol, Malaga, Marbella, słońce, morze i piach, wokół mnie nieświadomi niczego turyści i głośni sprzedawcy. Zmiana, inna osoba go przejmuje. Znika. Szukamy go, plątam się, wypatruję. Każda uliczka podobna do siebie. Ładne, białe lub kolorowe elewacje, kwiaty, knajpki, sklepy z souvenirami, banki. Wszystko wygląda tak nadzwyczajnie. Gubię się w tym gąszczu jak mały chłopiec w nieznanym miejscu. Idę do głównej, farcik, gość ma czerwoną oczojebną bluzę, widzę go, zgłaszam. Figurant wsiada do samochodu, odjeżdża. Hiszpanka zgarnia mnie, jedziemy za nim. Staram się cały czas mówić po hiszpańsku. Moja koleżanka jest wyrozumiała, nawet jak po sto razy proszę: „otra vez, otra vez”. Zawsze powtarza. Figuś pojechał do mieszkania. To wielki wieżowiec, on oczywiście mieszka w oszklonym lofcie, na ostatnim piętrze. — Kończymy — mówi do mnie dziewczyna. Jedziesz z nami do Chiringuito. Nie wiem, co to, ale jadę. Uśmiecha się, pokazując rzędy białych zębów. Ruszamy. Wyjaśnienie jest proste ‘chiringuito’ to po prostu bar na plaży. Oprócz piwa, które nie ukrywam, odkąd tu jestem, piję ciągle, to podają lokalne tapasy i typowe lokalne jedzenie. Knajpka umieszczona jest na skale, o którą uderzają morskie fale. Jemy, pijemy, jest wesoło. Hiszpanie są chyba z natury mili, zachęcają do rozmów, są ciekawi, ale nie natarczywi. Próbuję cały czas swoich sił z językiem, tak kończy się ten dzień. Wracam.
DUCH — PRELUDIUM
— Wiedziałem, kurwa wiedziałem — twarz Tomka wykrzywiła się w grymasie. Zrobił się agresywny. — Jak Tymek mówi, że ktoś sprzedaje, to tak jest!!! — syczał z wściekłości. Mnie ostatnio też dało do myślenia, że ten transport, co wpadł nam we Francji, niby pech, ale trzeba to brać pod uwagę, że ktoś sprzedał na psy. — Jebany konfident! — twarz szefa zrobiła się czerwona, dodatkowo przy każdym słowie, konfident, ślina wylewała się, rozpryskując drobinki po całym pomieszczeniu. Przypominał pitbulla szykującego się do skoku. Michał wspomniał Tomkowi o rozmowie z Tymkiem i teraz wiedział, że zrobił dobrze, przynajmniej na tyle, żeby szef nie podejrzewał jego, bo on jak złapał fazę na ściganie konfidentów, to wszyscy mieli przesrane. Michał pamięta jak Tomek wspomagany przez kokainę, nakręcany strachem przed wszechobecną policją, latającymi dronami, GPS-em, w każdym dopatrywał się zdrady. Podejrzane dla niego było nieopatrzne słowo, spojrzenie, dziwnie powiedziane zdanie, nawet milczenie w jego towarzystwie. Podczas jednego z treningów bokserskich, na które cała ekipa chodziła pod przymusem Tomka, Michał sam przekonał się o brutalności swego szefa i jego konfidenckiej obsesji, który naćpany nie miał litości i każda słabość kojarzyła mu się ze zdradą. Nie tolerował wtedy jakiejkolwiek ułomności czy błędów. — Dobra Michał — kontynuował trochę już spokojniejszy. — My szukamy, rozglądamy się i dorwiemy tego pedała, ale ja też dzwonię, wiesz do kogo? Michał zbladł, nie znał tej osoby, ale zawsze jak Tomek o niej wspominał, dziwnym trafem ktoś znikał, a czasami nie znikał tylko wypływał w nieciekawych miejscach. — A wiesz co Michał najdziwniejsze? On nie robi tylko dla nas, czasem wyłapuje takich degeneratów, co coś odjebali, a jego wewnętrzny kodeks każe mu ich wyeliminować, ja to się boję, że kiedyś przyjdzie po mnie… He, he, a wiesz, że nie należę do ludzi, których łatwo nastraszyć — dodał i spojrzawszy na zegarek, ruszył do szatni pod prysznic.
DUCH
— Za dwa dni rodzę, kurwa, będę znowu matką. Pięknie, kurwa, cudownie, zajebiście, matka to ja — wrzeszczała najebana Dominika. Kobieta, siedząc na ławce, mimo zaawansowanej ciąży sprawnie i szybkim ruchem wyciągnęła rękę do Staszka, przejmując flaszkę wódki. Pociągnęła duży łyk z gwinta i śmiała się donośnym głosem niczym przekupka spod Hali Targowej. Sceneria nie rozpieszczała biesiadników. Grudniowy wieczór w betonowym świecie rozświetlały tylko żółte światła miejskich latarni i reflektory pojedynczych samochodów przystających na chwilę pod parkingiem pobliskiego blaszanego monopolowego. Dominika, Staszek i Jolka to od dawna zgrana paczka osiedlowych troli, nieszczęśników z wyboru, niewolników uzależnienia, ludzi przegranych, żyjących trupów. Byli już tak zatraceni, że niewidoczni dla innych. A jeżeli nawet ktoś ich zauważył, to zaraz omijał szerokim łukiem lub po prostu uciekał. Woń alkoholu biła od Dominiki, jej tłuste zlepione włosy, bez koloru, z siedzibą dla białych gnid, wszy i wszelkiego paskudztwa, zimowy wiatr nawet nie targał. Czerwona i spuchnięta twarz, wydęte wargi zasłaniały nieliczne spróchniałe zęby, a cała sylwetka przypominała kolorową kulkę owiniętą w ubrania z MOPS-u. Co ciekawe, w trójkę wyglądali podobnie, płeć zatarła się, a duch patologii zawładnął nimi bez końca jak wieloma nieszczęśnikami miejskich arterii.
Dominika czuła moc. — W moich żyłach pulsuje tyle procentów, że w brzuchu dzidzia ma wspaniałą imprezę — pomyślała. — Podaruję dziecku to, co sama otrzymałam od rodziców, strach, biedę i zajebiste uzależnienie — rozprawiała dalej w myślach. Nagle zaczęła się szamotanina, wyjebała z liścia Staszkowi, zwyzywała Jolkę. Dlaczego? — Bo jest kurwą i tyle, jak ja — odparowała pijackim głosem. Zataczała się, nawet nie wiedziała, w którą stronę ma pójść… Mijała pobliskie bloki, które znała od dziecka. Nie ruszała się nigdy z osiedla, bo po co, świat nie był dla niej interesujący i łaskawy, wręcz przeciwnie — nudny, szary i okrutny. Było bardzo późno i kurewsko zimno. Minęła osiedlowy kościół z wielkim plakatem Jezusa z otwartymi rękami. Oparła się o chropowaty murek przy chodniku, i patrząc na ten pokrzepiający obraz, zarzygała się żółcią. Dziecko kopało już mocno, alkohol nie znieczulał bólu. Ociężała chciała już odpocząć, pragnęła żeby to z niej wyszło, chciała się już tego pozbyć, a później pić, do nieprzytomności. Zauważyła schody. Zeszła po nich, trzymając się poręczy. Tunel pod drogą szybkiego ruchu, jeszcze tylko 50 metrów i będzie w spelunie w swoim bloku. W połowie drogi spostrzegła jakąś kobietę, w jej wieku chyba. Przyjrzała się jej. To Hela. Znała sukę, bo piła z nią nie raz. — Podbijała dziwka do Staszka — przypomniała sobie i ze złością spojrzała na rywalkę. Podeszła do Heli i nie mówiąc nic, uderzyła ją. Cios idealny. Cztery kostki prawej ręki precyzyjnie trafiły w podbródek zaskoczonej kobiety. Upadła. Pijana Dominika zwaliła się na nią, przygniatając ją sobą i dzieckiem. Biła, pluła, wyrywała włosy. Potem stanęła nad nią i patrzyła… Hela leżała cała we krwi, której czerwone strużki zalewały jej twarz i spływały do kratek ściekowych przy krawędzi tunelu. Widok ten wywołał u Dominiki nerwowy śmiech: — Ma suka za swoje! — wykrzyknęła z satysfakcją w głosie, i zataczając się, ruszyła do domu. Nagle poczuła ból, zemdlała. Łapczywie wciągnęła haust powietrza. Otworzyła oczy. Całe jej ciało drżało. Drgawki były coraz silniejsze. Delirium. Spojrzała wokół siebie. Uderzyła ją wszechobecna biel. — To nie niebo — powiedziała cicho — to szpital… Zerknęła przerażona pod siebie… Nie miała już brzucha. — Wycięli jebańcy! — wrzasnęła. Musiał ktoś ją znaleźć i przywieźć. — Dobrze — kontynuowała. — Muszę spierdalać, póki zajmują się dzieckiem, wrócę później. Powiem, że byłam w szoku. Dziecko ważna rzecz, w końcu socjal piechotą nie chodzi, a ostatnią dwójkę mi odebrali — mówiła do siebie jakby chciała się usprawiedliwić. Uciekła. Alkohol przyciągał. Tak samo jak osiedle, zielona, zgniła ławka, miejsce upojnych spotkań i libacji. Znalazła kilka niepełnych już butelek. Sięgnęła po nie. Miała nadzieję, że wkrótce dołączy do niej dwójka wstawionych jabolowym naparem przyjaciół. Na razie piła sama. Pierwszy łyk, szybko, bez opamiętania, zaraz będzie sobą, koszmar minie. — Ulga, jaka ulga — pomyślała. Przez chwilę miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Strach. Nagle poczuła silny ucisk. Czyjeś ręce trzymały ją mocno za głowę. Poczuła zimną stal. Nie rozumiała, co się dzieje. Jakaś nieznajoma siła prowadziła ją, szepcząc coś, czego ona kompletnie nie mogła pojąć. Uderzająca fala ciepła rozpłynęła się w niej, kiedy mordercze ostrze wrzynało się miarowo w jej szyję. Dominika słyszała, jak bulgocze. — Gdzie jestem? — wycharczała. Ostatnie obrazy przesuwały się jej przed coraz to bardziej zamglonymi oczami: osiedle, tunel, Hela, dziecko, szpital, wódka, Staszek, Jolka, Jezus przenikają się… Spada. Truchło Dominiki osunęło się koło osiedlowego śmietnika, obok czarnych worków niemieszczących się w metalowych koszach. Gdzieś w oddali słychać było dziecięcy płacz, a wysoka zakapturzona postać, ocierając zakrzywiony nóż przypominający sierp, odchodziła w mrok spowijający miasto. Kolejne zadanie, tym razem płatne. Temida przyjęła ofiarę, teraz dla równowagi interesy.
TYMEK
Winda wyniosła go na ostatnie piętro wprost do ogromnego mieszkania z widokiem na Wały Wiślane oraz leniwie płynącą rzekę. Wynajmem był drogi, ale w końcu każdy dzień mógł być dla niego ostatnim, wobec tego grzechem byłoby nie skorzystać. „Wiślane Tarasy” przyciągnęły zbieraninę nowobogackich, studentów utrzymywanych przez bogatych rodziców oraz podobnych mu bandytów. Strzeżone osiedle było jego enklawą spokoju i odmianą po codziennej brutalnej gonitwie. Po ucieczce chłopaków, Tymek przejął rolę lidera. Śmiał się z tego do siebie, ale stworzył strukturę działającą prawie jak korporacja, a on został jej mózgiem. — To jak klocki — mawiał do siebie — taka piramida, a czasem brak jednego elementu, może wypierdolić całą misternie zbudowaną konstrukcję, dlatego tak ważny jest ich dobór. Mężczyzna układał to zręcznie, podzielił swoje dzielnice, stawiając na czele każdej po bezgranicznie oddanym mu koledze z gangu. Wyboru dokonywał sam, ponieważ oni mieli kierować sprzedażą, magazynowaniem i walką z konkurencyjną grupą. Tymek nie pokazywał się nowym żołnierzom, nie dotykał towaru, maczet i całego tego kibicowskiego gówna. Robił to kiedyś, teraz zarządzał całym tym bałaganem. Oddalał jak tylko mógł możliwość sprzedania go na psy. Nie chciał jak Tomek skazać się przez to na ucieczkę. Bezgraniczna żądza władzy, kontroli każdego znalazła zwieńczenie na kartach prokuratorskich protokołów. Rozliczał swoich ludzi, czasami nawet brutalnie, jeśli ktoś nie płacił. Nie interesowało go to, miał być rozjebany, a tym zajmowało się jego dwóch zimowych ludzi, jak o nich mówił. Każdy kto zaczął tę grę, musiał znać reguły, a główną zasadą był i zawsze będzie pieniądz. Mróz i Płatek, te dwie ksywki powodowały nerwowe śmiechy i spazmy strachu u większości narko-dłużników w Krakowie. Sama możliwość, że przyjadą, skłaniała większość biedaków do błyskawicznej organizacji pieniędzy w celu natychmiastowego zwrócenia. Bywały sytuacje, że chłopaki musieli się fatygować, wtedy najłagodniej potraktowani budzili się ze zgrabnie połamanymi palcami. Dzięki takim ludziom Tymek mógł skoncentrować się na biznesie, choć inny problem zawracał mu teraz głowę. Zainteresowanie Policji jego osobą świadczyło, że w gronie jego najbliższych był kret. Ta myśl zatruwała mu życie, wiedział, że jak go nie znajdzie to prędzej czy później polegnie. Nie spieszyło mu się ponownie usłyszeć przeszywającego dźwięku zamykanej kraty, wolał ten cyfrowy do jego mieszkania ósme piętro i srebrne drzwi, które rozsuwały się powoli. Tymek prowadzony synchronicznie włączającymi się ledami wszedł do swojego przestronnego loftu. Oświetlone pomieszczenie raziło bielą przełamaną w kilku miejscach czernią mebli i węglowo-czerwoną kuchnią. Na końcu ciągnącej się mieszkalnej przestrzeni znajdowała się betonowa ściana przykrywająca cieniem monstrualne białe łóżko, naprzeciwko potężna witryna ukazująca łuk rzeki i oddalone Stare Podgórze. Tymek uwielbiał to miejsce, a jeszcze bardziej lubił budzić się w momencie, kiedy przez wielką szybę przebijały się niczym ogniste strzały pierwsze blaski wschodzącego słońca. I była jeszcze Ola, jego dziewczyna. Jedyna osoba, której Tymek ufał bezgranicznie, dziewczyna z Kazimierza, była laska szefa, którego szczerze nienawidziła. Teraz jej nie było, pewnie poszła wyprowadzić psa. Mieli bulteriera, suczkę Kreskę. Fajny psiak. Biały jakby wpasowany w pejzaż mieszkania, z czarną dużą łatką na oku. Pies zastąpił im potomka, ponieważ już dawno zdecydowali, że nie będą mieć dzieci. Tymek nie chciał, żeby dzieciak odwiedzał go w więzieniu, na widzeniach, tak jak on przez wiele lat swojego ojca. Ola miała inne powody, o których nie chciała mówić, a on nie pytał.
Tymek wykorzystał tę ciszę i położył się. Wiedział, że późnym wieczorem musi podjechać na osiedle dopilnować kilku tematów. Zapadł w sen. Zbudziło go miłe uczucie. Powoli otworzył oczy. Ujrzał piękną twarz Oli i jej czerwone pełne usta masujące mu członka. Nic nie mówił, poddał się pieszczotom, leżał wygodnie, kiedy przyszło odprężające zwieńczenie. — Dobrze ci było? Tak słodko leżałeś, więc pomyślałam, że szkoda nie skorzystać — powiedziała Ola, gramoląc się kokieteryjnie i wtulając w jego wielkie ciało. — Dobrze Skarbie, z tobą zawsze jest mi dobrze, zrelaksowałaś mnie, a wiesz, że ostatnio chodzę pospinany. Będę jeszcze musiał później wyjść. Ogarniesz sobie dzisiaj wieczór? — zapytał, czule patrząc jej w oczy. — Czy ja kiedyś nie ogarniałam? He, he, zrobimy sobie z Kreską babski wieczór. Wróć tylko, bo ja też mam swoje potrzeby.
Dwie godziny później Tomek przemierzał już miasto. Lampy oświetlały poszczególne budynki, światła neonów nie wybierały tych ładnych, najczęściej oświetlały elewacje pomazane barwami klubowymi. Napisy były wszędzie, Tymek miał czasem wrażenie, że graffiti to kronika współczesnych wydarzeń miasta, spisanych na murach. Świadczyły o wewnętrznym konflikcie klubowym z Policją i z całym systemem. Stare kamienice Kazimierza odsłoniły nowe bluzgi wyklinające konfidentów, rozjebane 60-tki, a wisienką na torcie były standardowe graffiti jebać policję i chwdp. Chwilowo utknął na moście Grunwaldzkim. Ciągnący się pas samochodów tworzących wydłużający się korek stopował go, dając mu chwilę dla siebie. Spojrzał na prawo na zamek. — Kurde mijam go codziennie, a tak rzadko na niego patrzę — pomyślał. Oświetlona warownia, u podnóża której smok miał kiedyś ziać ogniem, wyglądała teraz majestatycznie. Rząd małych punkcików przemieszczał się żwawo. Turyści oblegali cały zabytek oraz zacumowane przy wałach barki, ożywiając to historyczne miejsce. Punkt zielony wskoczył na sygnalizatorze i Mercedes Tymka w końcu ruszył przed siebie, zwinnie skręcając na rondzie w prawo. — Dobra, dziesięć minut i będę — powiedział i skupił swą uwagę na drodze.