E-book
14.7
drukowana A5
16.35
Cud

Bezpłatny fragment - Cud


Objętość:
29 str.
ISBN:
978-83-8189-801-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 16.35

Cud…

***

Dziecko ogląda film. W starym, neogotyckim kościele. Architektura i wiszące na ścianach obrazy potęgują nastrój. Niektórzy płaczą. Przy trzechsetnym uderzeniu ktoś nie wytrzymuje i wychodzi, ktoś szlocha, a inny ociera dyskretnie łzy. Same cisną się na oczy. Potem pośród migających wszędzie cieniów, tworzących niesamowitą, niby gotycką atmosferę, jest jeszcze gorzej: jakiegoś długowłosego, młodego jeszcze człowieka ubrani dziwnie ludzie przybijają najwyraźniej prawdziwymi gwoździami do równie prawdziwego kawałka drewna, zbitego w kształt krzyża. Nie. Tego już dla dziecka zbyt wiele. Nawet w najśmielszych snach chorego psychopaty coś takiego nie mogło mieć prawa istnienia. Ktoś to chyba przerysował. Albo wymyślił. Tak, to musi być jakaś jeszcze jedna bajka. Taka tym razem dla niegrzecznych dzieci, co to stale domagają się nowych zabawek, tupiąc nogami przy gościach.

W każdym razie w dziecku rodzi się bunt. Jeśli byłaby to prawda...Ale to niemożliwe. Nikt nikogo nie mógłby przybić do drewna. Gwoździe nie przeszłyby przez kości. Ale skąd ten podskórny niepokój, jakiś cichy głos. Co on mówi… zaraz… zaraz…

Ale oto film się mimo wszystko dobrze kończy. Nawet bardzo. Oto zabity wcześniej człowiek ożywa, ukazuje się jakimś ludziom, chyba też swojej matce. Potem widać, jak aniołowie z prawdziwymi skrzydłami, ci, co przynoszą zabawki pod choinkę, zabierają rozpromienionego człowieka gdzieś wysoko w górę. Z rozłożonymi jak sokół rękami unosi się coraz wyżej, ulatuje, wreszcie znika za chmurami. Znika nawet ten dziwny obłok, który spowijał bose stopy człowieka. A potem trzeba iść znowu do domu. Trzeba odrobić zaległe lekcje. Trzeba posprzątać w swoim pokoju. I jutro rano znowu wcześnie się zbudzić, wyjść na zimne miasto, wsiąść do autobusu. Jedni do pracy, inni — jak dziecko — do szkoły. Jeszcze nie wie. Jeszcze nie wie wszystkiego…

***

Wielka przestrzeń nad malutką, jasną główką może czteroletniego dziecka. Jest żywe, wyraźnie zaciekawione tym, co widzi, kiedy zadziera główkę i ogląda rokokowe rzeźby malutkich, grubych istot skrzydlatych. Wie, że one też je widzą. Nawzajem się widzą, ale dziecko się nieco onieśmiela. Mimo mrugania błękitnymi jeszcze mocno, ciemnomodrymi oczkami istoty z góry nie reagują, nieruchomieją, patrzą gdzieś w dół, w mało konkretnym celu. A może dziecko jeszcze nie rozumie, że istoty z góry są inne. Przychodzą, kiedy chcą, odchodzą jeszcze szybciej niż się zjawiły, pozostawiając same domysły i spekulacje. Jeden z nich patrzy dziecku w oczu. Ze wstydem spuszcza ono wzrok, w końcu ile można patrzeć w jeden punkt.

Teraz dziecko uruchamia słuch. Słyszy dobrze, nawet bardziej niż przeciętnie, bo uszy natura stworzyła mu spore, nieco odstające, co potem będzie mieć pewne znaczenie. Z przodu, z daleka, spod konfesji Świętego Stanisława, którego szczątki spoczywają w metalowej, srebrnej trumnie, podtrzymywanej, a jakże, przez nieco większe istoty o niebiańskiej zdecydowanie proweniencji, dopływa zaśpiew jakiegoś ubranego bogato i strojnie pana. Pan trzyma ręce rozłożone i nieco uniesione, przed nim jest wielki stół, przybrany na biało, na stole palą się trzy świece, stoi też coś metalowego, skrzyżowanego z postacią zawieszoną pośrodku, stoi też wielka księga, otwarta jakby specjalnie symetrycznie w połowie. Dziecko rozumie słowa, ale nie wie, co one miałyby oznaczać. “Pan z wami” — więc się rozgląda, szukając tego “pana”, ale wokół jest wielu panów, ubranych ładnie, przeważnie na czarno, więc mały nie wie, o którego pana chodzi. Ale oto już są następne interesujące sprawy. Skrzydlaci nadal tkwią nieruchomo, pan przy wielkim stole mówi i mówi, kierując usta do jakiegoś metalowego przedmiotu. Malec nieco dziwi się, że pana słychać z tak daleka. Nie dość, że z daleka, to jeszcze głos wydobywa się tu obok, z jakiegoś czarnego pudełka, zawieszonego na filarze wielkiego domu.

Inne sprawy przychodzą jedna po drugiej. Po lewej jakaś rówieśnica próbuje wdrapać się na stopnie innego, nieco mniejszego stołu, omal nie przewraca się, ale oto nie ma obawy, jakaś duża pani w czerwieni i czerni przybywa z pomocą, zabiera małą i szybko uchodzi w tył, tam skąd płynie jakaś śliczna piosenka. Potężne organy emitują niesamowitą harmonię, dźwięki gonią się, uciekają jeden przed drugim, zawracają i to wznoszą, to opadają, a na koniec pan przy klawiaturze chyba wciska wszystkie klawisze na pełną parę; jeszcze kilka obserwacji — wielkie obrazy, ukazujące pół nagie postacie, a ich głowy rozświetla jakaś jasna obręcz, patrzą surowo wprost na dziecko, które pośpiesznie kieruje oczy gdzie indziej. Tylko na dwie osoby nie zwraca zbytnio uwagi. Przecież ich dobrze zna, są z nim okrągłą dobę chyba od zawsze i pewnie nie ma co się obawiać, zawsze będą. Podnosi oczy na tatę, który wsłuchany w muzykę, przebywa w rejonach jakby nieco przymglonych dla zwykłych panów i pań w czerni, potem przenosi na mamę, która pobożnie złożywszy ręce klęczy teraz, a pan z przodu podnosi w górę jakby biały cukiereczek i pokazuje wszystkim. Mama tłumaczyła, że to nie “cukiereczek”, ale dziecko nie rozumie dlaczego odmawia mu się go, skoro wszyscy otwierają usta, wypowiadają dziwne słowo i dostają biały krążek na język. Pewnie więcej mówiła. Może mówiła, “jak będziesz starszy”, a może jeszcze chciała coś innego rzec, ale dziecko zbyt jest zajęte otoczeniem. Wszystko jest ciekawe, wszędzie trzeba wejść, wszystko zobaczyć, dotknąć, posmakować.

Kiedy moment później wychodzą w trójkę z pięknego, wielkiego domu, idzie na wczesną noc…

***

Jest marcowy wieczór, z wysokiego okna, które góruje nad miastem widać panoramę miejską, uliczne światła, ruchome reflektory dymiących niemiłosiernie dwusuwów, wartburgów, trabantów, zastaw, małych fiatów i gdzieniegdzie już polonezów 1500; noworodek nie może pamiętać wszystkiego świadomie, jednak coś pamięta, właśnie ten widok, tę jasną salę na którymś tam piętrze, umyte szyby w oknie, rury kaloryfera wiodące gdzieś przez sufit wyżej, jakieś postaci, kręcące się wokół, ogólny rozgwardiasz i gwar. Potem, gdy za każdym razem będzie wracał do tego obrazu, mądry człowiek wyjaśni mu, że zanotowała go nieświadomość, albo inaczej podświadomość, towarzysząca ludziom zawsze i wszędzie, że te pierwotne obrazy przekształcają się niekiedy w wizje, prorocze sny, a nawet okresowe halucynacje, stanowią matrycę doświadczeń, tak jak dla ludzi ze wsi widok obory, lasu i pola pełnego kukurydzy.

Dziecko notuje wszystko, ale tylko część, niewielki procent dostaje się do świadomości, można tam nim manipulować, zmieniać, kroić na krótsze sceny jak przy montażu filmu…

Młody jeszcze mężczyzna nie pamięta wszystkiego. Nie był nigdy na terapii, kiedy pracuje się z podświadomością z pomocą mądrych ludzi. Uczyli się długo i wytrwale, aż zrozumieli. I teraz pomagają, ale młody nie wierzy, bo w ogóle on ludziom nie wierzy. Teraz, gdy widok z okna niknie w przestworzach, stoi na łące, gdzie kiedyś zdarzyła się niemiła scena. Nie wie, że to nie jego wina, choć ktoś patrzący tak właśnie by pomyślał: wózek z braćmi stoczył się ze skarpy, ale cudem nikomu się nic nie stało. Jednak to w nim siedzi, to coś wie i karze i osądza, i ocenia, i wywołuje „głosy”. Przecież był głupim dzieckiem — racjonalista próbuje tłumaczyć racjonalnie, ale szkopuł w tym, że rozum zanurzony jest w nierozumie i ten drugi, jak owe obrazy z czasu zaprzeszłego, dominuje, działa pochopnie, impulsywnie, nagle, bez refleksji, a potem jest już po wszystkim. To nie jego wina. Młody jednak nie wie tego, teraz ogarnia go tak straszne uczucie, że najchętniej pędziłby przed siebie górami i lasami, miedzą i polem, jak najdalej od tego przeklętego jakąś złą mocą miejsca, jak najgłębiej do jakiejś jamy, nory albo choćby opustoszałej chaty wysoko ponad reglem górnym.

Jednak nogi wbite w podłoże odmawiają. Rozum śpi. Na szczęście blisko jest dom ciotki. Zabierała go na narty, gościła w domku, zanim ojciec kupił własny, karmiła, częstowała papierosami, a teraz gdzieś tam daleko potrzebuje sama pomocy, której mężczyzna nie potrafi udzielić. To tam spędził część tamtego czasu, z basenem, stokiem saneczkowym, kuligami, ogniskami, wzajemnymi gonitwami, bez smartfonów, bez telewizji, wujek ma porządną bibliotekę, książki Fiedlera, którego muzeum koło Poznania widział niedawno, przygoda goni przygodę, jak w zbyt pięknym śnie.

Gdy ogarnia go aksamitny mrok, z dali nadciąga burza, co leczy nawet sny…

***

Dziecko rośnie w oczach, nabiera sił, odwagi i jest ufne do wszystkich. Trochę nieznośne, sprawia w domu problemy, jest go pełno, łamie kredki, ćwicząc karate, bawi się, nie uczy. Przychodzi ze szkoły. Rytuał polega na uroczystym rzucie pełnym podręczników i zeszytów plecaku w kąt małego pokoiku na osiedlu, zbudowanym za późnego Gierka; plecak ląduje w rogu, chłopiec bierze rower i wychodzi z domu. To jego błąd podstawowy. Potem, kiedy prawdę mówiąc, będzie już za późno, przypomni sobie wyraźnie te momenty. Przyjemnie jeździć rowerem po osiedlu, krzakach, skakać po pagórkach, ścigać się z kolegami; gdy w tym czasie chłopak zasuwa ile wlezie po osiedlu i podkrakowskich wioskach, jego rówieśnica z klasy, mieszkająca na parterze pod trzecim, od razu po przyjściu siada do lekcji, wyjmuje zeszyty, robi szlaczki, koloruje, wypełnia ćwiczenia gramatyczne, rozwiązuje równania, uczy się o jemiołuszce i czeczotce, nigdzie nie wychodzi, nie wstaje od biurka, aż skończy wszystko, dopiero potem zabawa, ale raczej umiarkowanie. Potem, gdy rzeczywiście będzie już za późno, ukradną mu nawet ten kupiony za ciężko zapracowane przez rodziców pieniądze rower; raz po przyjechaniu z rajdu po jakiś bagnach, zostawił przed drzwiami, aby błoto wyschło, a gdy po godzinie otworzył drzwi, po rowerze nie było żywego śladu. Ale to jeszcze nic — nadejdzie zima, jaka dziś już nie istnieje, taka z prawdziwego zdarzenia, z obfitym śniegiem i lodem, z zawiejami i zamieciami, z iskrami spod naoliwionych parafiną sankowych płóz i zamiast roweru jest nowa atrakcja.

Właśnie dziś, gdy ledwo łapiąc krótki oddech wychodzi z paczką żywności na wysokie czwarte piętro, co jakiś czas przystając, pamięta i rower i sanki i zabawę młodości, pamięta koleżankę spod trójki i jej pilną naukę. Ona pewnie dziś jest dyrektorem, menedżerem, może kimś ważnym, a dorosły już mężczyzna wie, że nie zrozumiał wszystkiego. Nie pojął, że życie jest skomplikowane. Że istnieje pewna hierarchia spraw i rzeczy, że najpierw powinny być obowiązki, że nie jest wszystko jedno, że czas dany raz, może jutro być odebrany i że nie ma powrotu, aby coś naprawić. I siedząc w gabinecie naprzeciw wygodnego fotela, zajmowanego przez mądrego człowieka, mówi to wszystko szczerze. Prawie, jak na spowiedzi. Tylko, że tu nie dostanie rozgrzeszenia, a tam nie otrzyma uleczenia. Bo to należało robić i o tamtym nie zapominać.

W tym samym czasie ptak wydziubał resztki ziarna, chmura przeszła nad domem, idzie na wczesny zmierzch. Gdybyś cofnęła się jakimś cudem w czasie, idź, odwiedź tamtego chłopaka spod piętnastki. Opowiedz mu jego dalsze dzieje. Może jeszcze coś zmieni…

***

…i tam jest takie pięterko, po lewej od wejścia przez bramę na podwórko… zapukacie, otworzą, odbiorą go… — tłumaczy kobieta w wieku mocno średnim dwojgu młodym jeszcze ludziom, kobiecie i jej mężowi, zupełnie od niedawna małżeństwem uczynionym. Dziecko siedzi na kanapie, kobieta w średnim wieku sznuruje mu buciki, a ono słucha uważnie. Rozumie wszystko, ma przecież już jakieś cztery, może pięć lat, chodzi samodzielnie, jeszcze tylko nie umie sznurować butów, ale ma czas. Rozumie, że jego babcia oddaje go znowu do przedszkola. Nie znosi tam chodzić. Wiele razy wymyśla niestworzone historie, byle tylko tam nie iść. Raz wymyśla, że jest remont, innym razem, że wymieniają lampy i jest nieczynne. No, a dziś na dobitkę nie idzie z babką, tylko z wujostwem, które niedługo zabawi w mieście, przeniosą się daleko na północ, do stolicy, gdzie perspektywy większe, gdzie się żyje na poziomie, zarabia, odkłada, kupuje i snuje marzenia, nawet nierealne.

No, czas iść. Dziecko wdziewa kurteczkę, jest wczesna wiosna u progu wspaniałych lat 80-tych. Wujek bierze dłoń, ciocia zamyka drzwi, mówi jeszcze matce, jakie ma dziś plany, kiedy wróci i ustalają, kto odbierze małego. A mały jest nieszczęśliwy; dopóki nie musiał rano wstawać wcześnie, ubierać się, wychodzić na mróz, póki bawił się w swoim pokoiku, był szczęśliwy. A teraz ci ludzie, te rozbuchane dzieci, te wiecznie nieszczęśliwe panie przedszkolanki, które trzymają dzieci ostro, jak w zakonie, albo wojsku. Mały chodzi tam, bo mu każą. Wie, że nie ma wyboru. Jest czasowo ubezwłasnowolnione, rzekomo dla swojego dobra. Przecież babcia nie może go wiecznie wychowywać, zajmować się, ojciec robi karierę na politechnice, niedługo pojawi się rodzeństwo, no mus to mus. Gdyby mógł tylko coś powiedzieć, ale nikt nie słucha. Wszyscy musztrują, wydają polecenia, nakazy, zakazują świetnej wieczornej zabawy, zaganiają do spania, a jemu wcale spanie nie w smak. Najchętniej bawiłby się całą dobę, ma nadmiar energii, musi jej starczyć na resztę nocy i dni.

Idą do niebieskiego tramwaju, chyba “8”, może “12”, potem będzie znał na pamięć ich trasy, rozkłady jazdy, będzie interesował się, do której pętli co jedzie. Zajmują miejsca, tramwaj skrzypi na zakręcie, jedzie Karmelicką, staje pod “Bagatelą”, gdzie pewna pani dozna później olśnienia co do swej drogi zawodowej, a on jej uwierzy. Jeszcze kilka kroków, Krupnicza, ta najbardziej literacka uliczka miasta, brama, korytarz, podwórko, schodki w lewo, jak instruowała babcia, dzwonek. I jeszcze chwila i się zacznie…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 16.35