Nie tak dawno, nie tak daleko i nie za siedmioma
górami i siedmioma lasami, tylko w dolinie Gór
Bartackich i okolicy wydarzyła się pewna dość
intrygująca historia…
Rozdział 1. Przybłęda
30 lipca 2012 roku, w poniedziałek, w dość dużym mieście o nazwie Tulkorów, mocno świeciło słońce. Tulkorowianie właśnie szli do pracy. Dość niechętnie, gdyż po weekendzie byli rozleniwieni. Z kolei gdzieś w lesie za miastem obudził się pewien człowiek. Miał krótkie, czarne włosy, zielone oczy, orli nos i tatuaż na prawym ramieniu. Wyglądał na około 20 lat. Po wyjściu z krzaków rozejrzał się dookoła.
— O jeju! — mruknął. — Co myśmy wczoraj pili?
Człowiek ten nie mógł sobie przypomnieć. Nie miał jednak kaca, gdyż nie czuć było od niego alkoholu. Pamiętał jedynie swoje imię. Nazywał się Sherton. Na ten moment był to jedyny fakt, jaki pamiętał.
— Jest tu kto?! — zawołał Sherton.
Nie mógł głośno krzyczeć, bo miał trochę zdarte gardło. Sherton postanowił sprawdzić, gdzie jest. Znalazł w kieszeni mały nożyk i postanowił z jego pomocą wejść na najwyższe drzewo. Okazało się, że był bardzo sprawny fizycznie. Wbijał nożyk w drzewo i w ten sposób wchodził coraz wyżej. W końcu Sherton wszedł na koronę drzewa i zobaczył góry, a w oddali zabudowę Tulkorowa i mnóstwo białych wiatraków produkujących energię dla miasta.
— Miasto… Uff! — odetchnął z ulgą Sherton. — Nareszcie!
Sherton zaczął schodzić z drzewa. Wbijał w nie nożyk i szybko schodził coraz niżej. Wtem… zahaczył lewą łydką o wystającą gałąź drzewa, która mocno go zraniła. Pociekła krew. Z bólu puścił się drzewa i poleciał w dół. Na szczęście nie był wysoko i tylko trochę się poturbował. Jednak z trudem podniósł się na nogi. Był wyczerpany, ranny i solidnie obolały. Rana na jego lewej nodze była dość głęboka.
— Nie no… — mruknął Sherton. — Jeszcze tego brakuje!
Sherton zacisnął zęby i, kulejąc, zmierzał w stronę Tulkorowa. Z grymasem bólu na twarzy i z wielkim trudem przedzierał się między krzakami, które tłukły go w twarz. Otwartą ranę atakowały komary i meszki. Wtem Sherton zauważył niewielki strumyk wody.
— Woda, krystaliczne cudeńko — wysapał Sherton resztkami sił.
Nabrał wody w ręce i wypił. Od razu poczuł się lepiej. Woda była krystalicznie czysta i polał sobie nią ranę na lewej nodze. Postanowił zatamować krwotok. Zerwał liście i obwiązał sobie łydkę. Napił się jeszcze trochę wody, gdyż dawno nie miał nic w ustach. Sherton czuł, że słabnie. Zacisnął jednak zęby i powoli, kulejąc, ruszył przed siebie. Liczył, że może uda mu się dotrzeć do miasta. Sam las robił się coraz rzadszy. Sherton cały czas przyciskał liście do rany i mimo bólu człapał naprzód. Wreszcie wyszedł z krzaków. Znalazł się na szerokiej ścieżce, na której widać było wyraźne ślady opon. Kulejąc i z kwaśną miną, Sherton wyszedł z lasu. Znajdował się na bitej drodze, która prowadziła przez olbrzymią polanę do murów miasta. W końcu dotarł do Tulkorowa, miasta, które zobaczył z korony drzewa. Znalazł się przed wysokim na 20 metrów murem obronnym. Mur był zaniedbany i powszechnie nielubiany, gdyż mieszkańcy Tulkorowa cenili sobie nowoczesność, a mur był symbolem dawnych czasów. Nie było jednak pieniędzy w budżecie na jego zburzenie.
— Co to za miasto? — spytał sam siebie Sherton. — Jaki ten mur obronny jest przestarzały!
Sherton poczuł się, jakby zobaczył ósmy cud świata. Miasto wyłaniało się spomiędzy wysokich drzew. Czuł ulgę, chociaż opatrunek z liści trzymał się na nodze coraz słabiej i krew zaczynała się coraz bardziej sączyć z rany. Miał jednak nadzieję, że wreszcie ktoś mu pomoże. Zmęczony Sherton usiadł na ziemi.
— O co tu w tym wszystkim chodzi? — mruknął Sherton. — Kim ja jestem? Niech mi to ktoś wyjaśni!
Sherton kompletnie nic nie pamiętał. Obolały przez chwilę leżał nieruchomo, patrząc w niebo. Z miasta dochodziły hałasy i głosy ludzkie. Nagle… Sherton zobaczył orła, który szybował nad miastem i lasem. Olbrzymi ptak krzyczał i krążył tuż nad głową Shertona.
„Latanie to supersprawa… Gdybym mógł mieć takie skrzydła…” — pomyślał Sherton.
Orzeł, jakby słysząc jego myśli, krzyknął jeszcze głośniej i zniżył lot, zwalniając tuż nad Shertonem. Ten nie wiedział, o co chodzi, ale tknęła go jakaś tajemnicza siła. Sherton wstał, otrzepał się i postanowił odnaleźć bramę do miasta. Orzeł leciał teraz bardzo powoli, a Sherton zaczął kuśtykać za nim. Sam nie wiedział, czy dobrze robi, ale głos orła wyraźnie go nawoływał. Sherton przeszedł parę kroków i zauważył, że ptak usiadł na wieży strażniczej. Sherton podszedł do niej, a wtedy zobaczył ścieżkę i… bramę do miasta. W tym momencie orzeł wzbił się w powietrze i krzykiem pożegnał Shertona, po czym odleciał w nieznane.
— Dzięki, skrzydlaty — szepnął Sherton.
Szybko znalazł leżący kij i użył go jako laski. Podpierając się, dotarł do olbrzymiej, szerokiej na 30 metrów bramy wjazdowej. Sherton wkroczył na teren nowo odkrytego przez siebie miasta. Wiedział, że jest już uratowany. Miasto, do którego dotarł, czyli Tulkorów, od razu zachwyciło przybysza. Nowoczesna zabudowa stanowiła jednak olbrzymi kontrast dla przestarzałych i zniszczonych murów obronnych.
Po przekroczeniu bramy Sherton zobaczył kilkupiętrowe domy, wśród których były zarówno stare budynki jak i nowsze, a na ich parterach — sklepiki. Na ścianach kamienic znajdowały się bilbordy z reklamami. W mieście uliczki miały szerokość około siedmiu metrów, z wyznaczonym chodnikiem. Uliczkami jeździły srebrne, nieduże pojazdy niewiele większe od trabantów oraz trochę większe dostawcze vany. Auta tulkorowskie należały to spółki Contelius. Tymi samochodami jeździły wszystkie okoliczne miasta — to jedyna marka w okolicy. Na ulicach były srebrne latarnie, które w dzień się nie paliły. Sherton dokładnie się rozejrzał po mieście i zobaczył, że jakiś człowiek pakuje olbrzymią skrzynię do Conteliusa w wersji van. Sherton widział, że w skrzyni są marchewki, bo skrzynia była lekko dziurawa. Choć wiedział, że nie wolno kraść, to głód był silniejszy.
„Pomarańczowe, chrupiące cudeńka” — pomyślał Sherton. „Żarcie!”.
Otworzył skrzynię, po czym wziął jedną marchewkę i natychmiast ją schrupał. A potem drugą… Wtem zauważył właściciela skrzyń, który zamierzał załadować marchewki do vana. W ułamku sekundy Sherton zdążył się wsunąć do otwartej skrzyni. Kupiec niczego nie zauważył, gdyż przez chwilę z kimś rozmawiał, głośno się śmiejąc. Sherton skorzystał z okazji i błyskawicznie zjadł jeszcze kilka marchewek. Mimo że zaspokoił głód, cały czas nie czuł się bezpiecznie. Właściciel marchewek odpalił silnik i powoli ruszył w stronę rynku. (W Tulkorowie auta jeździły wolno, gdyż takie było zarządzenie wójta). Nagle samochód się zatrzymał, mimo że na sygnalizatorze świetlnym było zielone światło. Sherton zauważył, że inne auta też stoją.
— Kiedy będzie to czerwone? — mruknął kupiec. — Chyba korzenie tu można zapuścić.
Na sygnalizatorze świetlnym zaświeciło się czerwone światło. W Tulkorowie i okolicach zielone światło oznaczało „stop”, a czerwone „możesz jechać”. Było tak od wielu, wielu lat.
Rozdział 2. Oskarżony
Sherton cały czas siedział w skrzyni z marchewkami, które zjadał. Kierowca nie miał pojęcia, że wiezie pasażera na gapę. W międzyczasie Sherton uchylił trochę skrzynię i przez niewielki otwór zobaczył domy i tłum ludzi. W końcu dojechali do rynku. Sherton otworzył szerzej skrzynię i zobaczył rynek, nad którym latało stado gołębi. Sam rynek był pełen ławek, stoisk z pamiątkami. Nieco z boku była fontanna w kształcie słonia — z jego trąby wylatywała woda. Na środku rynku był najwyższy budynek w mieście, czyli dziesięciopiętrowy Urząd Miasta Tulkorów. Nagle skrzynia się otworzyła!
— Ej, frajerze! — spytał właściciel skrzyni. — Co ty tu robisz?!
— Ja… Ja… — tłumaczył się Sherton. — Wpadłem w odwiedziny, bo się zgubiłem…
— Że co proszę? — spytał właściciel marchewek. — Kpisz sobie ze mnie?! Zjadłeś mi wszystkie marchewki!
Całą awanturą zainteresowali się strażnicy, inaczej gwardziści, czyli tamtejsza policja. Ubrani byli w czerwone płaszcze i olbrzymie czerwone hełmy z niewielką dziurą na oczy. W rękach trzymali ostre, naelektryzowane piki. Nie wyglądali przyjaźnie.
— Co tu się dzieje? — spytał gwardzista.
— Ten złodziej zjadł moje marchewki i zapaskudził skrzynię własną krwią — rzekł kupiec.
Dwaj gwardziści wyszarpali ze skrzyni obolałego Shertona. Ten czuł się już lepiej, ale widział, że ma kłopoty.
— Rozejść się, co to za zbiegowisko?! — zawołał drugi gwardzista. — A ty pójdziesz z nami!
Sherton cały czas nie był sprawny. Noga przestała mu krwawić, ale bardzo go bolała. Do tego popadł jeszcze w konflikt z prawem.
— Do diabła — mruknął Sherton. — Co ja narobiłem?
— Coś mówiłeś? — spytał gwardzista.
— W zasadzie to nic… — zaczął Sherton. — Przepraszam, nie chciałem ukraść tych marchewek, to czysty przypadek, słowo honoru!
Ubrani w czerwone peleryny i hełmy stróże prawa zakuli Shertona w ciężkie kajdany i, trzymając go pod pachami, wlekli ze sobą. Tymczasem właściciel marchewek był nadal wściekły i wykrzykiwał różne wyzwiska wobec Shertona.
— Dokąd mnie prowadzicie? — spytał zdenerwowany Sherton. — Ja… Strasznie przepraszam za te marchewki.
Gwardziści w milczeniu wyszli z Shertonem z rynku i skręcili w prawo.
— Tu jest nasza siedziba, kolego — rzekł gwardzista. — Zniszczyłeś to, na co ten kupiec tak ciężko harował. Na to jest paragraf, wiesz?
Sherton zwiesił głowę. Gwardziści weszli razem z nim do czerwonego budynku, a następnie krętymi schodami na górę. W budynku był labirynt pokoi, w których siedzieli odziani w całości na czerwono gwardziści.
— Dobra — powiedział jeden z nich. — Wołaj szefa.
Gwardziści zostawili Shertona na korytarzu. Po chwili przyszedł inny gwardzista, zdjął mu kajdany i zaprowadził do pokoju. Przy stole siedziało paru innych czerwonych gwardzistów.
— Dane osobowe poproszę — powiedział szef gwardii.
Sherton usiadł na krześle. Znowu poczuł się fatalnie.
— Co ja mam wam powiedzieć? — westchnął Sherton. — Nie wiem czemu, ale pamiętam tylko swoje imię. A nazywam się Sherton. Tak mi się w każdym razie zdaje.
Gwardziści spojrzeli na siebie, wymienili po cichu parę uwag i naradzili się.
— Słuchaj, gościu — mruknął szef. — Czy to ma być jakaś debilna wymówka? To, co zrobiłeś, to jest kradzież!
— Byłem głodny! — zawołał Sherton. — Ja naprawdę nic nie pamiętam. Powinniście się raczej zająć tym, że ktoś mnie ogłuszył!
— Nie ucz ojca dzieci robić — powiedział szef. — My mamy swoją robotę. Fakt jest taki, że ukradłeś cudze marchewki.
— Ja nie jestem złodziejem — odparł Sherton. — Naprawdę nie chciałem. Ale to była wyższa konieczność.
— Wyższa konieczność… — powiedział inny gwardzista. — Wyższa konieczność to dla ciebie jest w tym momencie rozprawa sądowa. To jest wyższa konieczność.
— Może się jednak jakoś dogadamy? — przekonywał Sherton.
— Nie ma co z nim rozmawiać — odezwał się gwardzista. — Dajmy mu bandaż i niech spędzi noc w celi.
— Dobra — odrzekł szef. — Trzeba zawiadomić wójta.
— A mógłbym z nim porozmawiać? — spytał Sherton.
— Przyjdzie jeszcze na to czas — odpowiedział szef gwardzistów.
Zanim strażnicy zamknęli Shertona w celi, jeden z gwardzistów przemył mu łydkę spirytusem i solidnie zabandażował. Sherton jednak nadal mocno utykał.
— Cela numer 19 — powiedział jeden gwardzista. — No, zapraszam. Wyśpij się, bo jutro czeka cię ciężki dzień.
Sherton został wepchnięty do małego pomieszczenia z materacem na podłodze, popękaną toaletą i zardzewiałym kranem z zimną wodą. Pomieszczenie miało obskurne, wysprejowane ściany.
— Czy dostanę coś do jedzenia i picia? — spytał Sherton.
— Dobra, przynieś mu coś — rzekł gwardzista — bo nam tu wykituje.
Gwardziści nie zamknęli Shertona, dopóki jeden z nich nie przyniósł mu czterech kromek chleba i szklanki wody. Po chwili zatrzasnęli drzwi na dwa zamki. Sherton cały czas nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Czuł, że ma spore kłopoty, lecz nie miał pojęcia, co robić dalej.
— Kim ja jestem? — mruknął cicho Sherton. — Niech ktoś mi to wreszcie powie!
Sherton położył się na zdewastowanym materacu. W paru miejscach wystawały z niego sprężyny i raniły go w plecy.
— Ja nie wytrzymam tutaj — wyszeptał. — Co jest, do cholery!
Noc minęła Shertonowi ciężko i niewygodnie. Wczesnym rankiem gwardziści wyprowadzili go z celi. Ponownie zakuli mu ręce w ciężkie kajdany i prowadzili przez miasto. W milczeniu doszli do dość dużego gmachu sądu. Budynek ten był beżowego koloru, miał kolumny i duży napis „Sąd tulkorowski”. Gwardziści razem z Shertonem weszli po schodach, mijając wiele gabinetów, aż w końcu weszli na salę rozpraw. Mieścił się tam duży stół, przy którym siedzieli sędziowie. Rozprawie przewodniczyła starsza kobieta.
— Otwieram rozprawę — zaczęła pani sędzia prowadząca — z wtorku 31 lipca 2012. Oskarżonym jest pan Sherton. Czy przyznaje się pan do kradzieży i zniszczenia mienia osobistego?
Sherton westchnął ciężko. Widział, że ma spore kłopoty.
— Byłem głodny — odrzekł stanowczo oskarżony. — Byłem ranny, zresztą nadal jestem! Łeb mnie boli jak diabli, do tego nic nie pamiętam! Uwierzcie mi! Ja nie jestem jakimś kleptomanem!
Sędziowie namyślili się chwilę, wymieniali uwagi.
— Proszę, uwierzcie mi — powiedział Sherton. — Nie chciałem, żeby z tego była taka afera.
— A nie można było kogoś poprosić o pomoc? — spytał inny sędzia. — Czy musiał pan od razu kraść?
— Co miałem zrobić? — tłumaczył się Sherton. — Obudziłem się wczoraj w tym lesie, kompletnie nie wiedząc, kim jestem…
— A może ty jesteś szpiegiem? — zapytał kolejny sędzia. — Masz dosyć dziwny tatuaż.
— Nie wiem, kto mi go zrobił — prawie krzyknął Sherton. — Nie wiem, kim jestem. Owszem, zjadłem parę marchewek, ale byłem głodny, ranny i zmęczony. Ja w ogóle nie wierzyłem, że uda mi się tu dotrzeć. I pierwsza rzecz, jaka mnie tu spotkała, to areszt!
— Proszę nie krzyczeć w sądzie — odparła prowadząca rozprawę. — W takim razie czego pan szuka w Tulkorowie?
— Chciałbym wyleczyć nogę — powiedział Sherton. — Chcę też odzyskać pamięć!
— Ostatnie pytanie — wtrąciła inna sędzia. — W kogo pan wierzy?
— Przysięgam — mówił Sherton. — Mam dziurę w głowie, zupełnie nie wiem… Co ja mam zrobić?
Sędziowie chwilę się naradzali. Zdecydowana większość jednak uznała, że Sherton nie jest groźnym psychopatą ani seryjnym złodziejem.
— Wyrokiem sądu miasta Tulkorowa — zaczęła sędzia prowadząca — z wtorku 31 lipca 2012, oskarżony pan Sherton zostaje oczyszczony ze wszystkich zarzutów.
— Dzięki wielkie — powiedział Sherton.
Po rozprawie Sherton, kulejąc, opuścił salę. Samodzielne schodzenie po schodach sprawiało mu jednak spory kłopot. Po chwili przewrócił się i stoczył po schodach. Natknął się na niewysokiego mężczyznę z zadartym nosem.
— Proszę pana, panie Shertonie — powiedział mężczyzna. — Słyszałem temat rozprawy, czy wszystko jest z panem w porządku?
Sherton z trudem wstał. Noga nie krwawiła, ale go bolała. Nie było to przyjemne uczucie.
— Jest tu może szpital? — spytał Sherton.
— Oczywiście, nawet nie jeden — powiedział mężczyzna. — Zamówię taksówkę i pojedziemy tam.
— A kim pan jest? — spytał Sherton.
— Jestem tutaj wójtem — powiedział. — Musiałem właśnie sprawdzić stan ogólny budynku i dowiedzieć się, czy umieścić w budżecie na przyszły rok remont gmachu sądu.
— Słucham…? — spytał Sherton.
— Dobrze, potem porozmawiamy — powiedział wójt. — Proszę ze mną, tylko ostrożnie.
Rozdział 3. Szpital
Po rozprawie wójt załatwił taksówkę. Sherton został przetransportowany do najbliższego szpitala (w Tulkorowie były aż cztery). Ten, do którego wójt zawiózł Shertona, położony był na obrzeżach miasta, blisko muru obronnego. Był to duży, parterowy budynek z dużą liczbą balkonów oraz z wysokim, kominem z czerwonej cegły. Tymczasem rana na jego lewej łydce została dość poważnie zakażona w brudnej celi i Shertonowi groziła amputacja nogi.
— No to jesteśmy — powiedział wójt. — Tu się tobą zajmą we właściwy sposób.
— A może się jednak obejdzie bez tego? — spytał Sherton. — Może jednak obejdzie się bez szpitala?
— To tobie się tak wydaje — odparł wójt. — Jeśli nie przemyjesz porządnie rany, to grozi ci amputacja!
Sherton zbladł. Wójt wziął go pod rękę i wprowadził po małych schodkach do budynku szpitalnego. Sherton rozglądał się dookoła. Pomieszczenie było przytulne, ciepłe i eleganckie.
— Szefowo! — zawołał wójt. — Mam tu pacjenta. Jest, delikatnie mówiąc, poszkodowany.
Pielęgniarka dała wójtowi kartę pacjenta, którą ten podpisał.
— Dajcie jakieś łóżko! — zawołała pielęgniarka.
Parę osób w białych fartuchach przywiozło łóżko na kółkach. Gdy Sherton się na nim położył, okazało się, że jest czyste i miękkie. Od razu poczuł się lepiej.
— Trzymaj się — odparł wójt. — Od takich rzeczy się nie umiera.
Sherton już tego nie słyszał. Został zabrany wprost na operację, która zakończyła się sukcesem. Sherton był jednak nieludzko zmęczony i mimo wybudzenia po operacji, od razu zasnął. Potem trafił do jednoosobowego pokoju z balkonem i z widokiem na ruchliwą uliczkę. W pokoju były błękitne ściany, duża szafa, stół i parę krzeseł. Na stole stało radio. Pacjenta z samego rana odwiedził wójt.
— I jak noga? — spytał.
— Na miejscu — stwierdził Sherton. — Ale tak to kicha generalnie…
— Słyszałem, że podobno straciłeś pamięć — powiedział wójt. — Jak to możliwe?
— Też chciałbym to wiedzieć — powiedział Sherton. — A skąd pan to wie?
— Przecież w sądzie jest megafon — powiedział wójt. — Wszystko, co mówi sędzia i oskarżony, słychać w całym budynku.
— A no faktycznie — zauważył Sherton.
— A jakbyś się tak skupił… — zaczął wójt. — Tak na 100 %, to może udałoby ci się coś przypomnieć?
— Nic — mruknął Sherton. — Głowa mnie boli i nic nie pamiętam. Szczerze to nie mam ochoty o tym gadać. Chociaż…
Wójt wyjął notatnik i długopis, po czym zaczął notować.
— Obudziłem się w krzakach, w lesie — zaczął Sherton. — Od tego momentu pamiętam wszystko. No, ale chyba jestem trochę starszy, a pamiętam zdarzenia wyłącznie z ostatnich dwóch dni.
— Pokaż mi głowę — powiedział wójt.
Sherton podniósł głowę z poduszki i poczuł silny ból z tyłu głowy.
— Ożeż! — zawołał. — Co to, guz?
— Faktycznie — powiedział wójt. — Z kim ty zadarłeś? Ktoś cię nieźle rąbnął w potylicę.
— Wszystkiego się już mogę spodziewać — odparł Sherton. — Gdybym cokolwiek zapamiętał… Może mi to przejdzie… Sam już nie wiem.
Wtedy do pokoju weszła pielęgniarka z obiadem i z notatnikiem podobnym do tego, który miał wójt. Pożyczyła od niego długopis.
— I jak się pan czuje? — spytała.
— Do kitu — rzekł Sherton. — Mam guza na głowie. Ktoś mnie musiał ogłuszyć.
Pielęgniarka podniosła głowę Shertona i ją obejrzała.
— Fiuu — powiedziała. — Ale to nic takiego. Zagoi się. Czy czegoś pan sobie jeszcze życzy?
— A czego ja mogę chcieć? — zastanowił się Sherton. — Odzyskać tę cholerną pamięć!
Pielęgniarka zapisała, co mówił Sherton. Po chwili inna pielęgniarka przyniosła widelec i kubek z wodą.
— Jutro spotka się z panem psychiatra — powiedziała. — To pewnie pomoże, chociaż…
— Miejmy to już za sobą — powiedział Sherton.
Pielęgniarka zostawiła Shertona i wójta w pokoju.
— Gdzie ja będę mieszkał? — spytał Sherton.
— Na razie tutaj — powiedział wójt. — Jak stąd wyjdziesz, to masz miejsce w Zajeździe pod Łosiem. Potem można pomyśleć o jakimś mieszkaniu komunalnym.
— Naprawdę? — spytał zaskoczony Sherton. — Jak miło, ale…
— Na dyskusję przyjdzie czas później — skwitował wójt. — Dobra, ja muszę spadać, bo praca mnie goni. Zdrowiej mi tutaj!
Wójt zostawił Shertona samego. Teraz nie bolała go już noga, ale głowa. Leżał sam w pustym pokoju. W głębi duszy liczył jednak, że psychiatra mu pomoże. Tak minął cały dzień. Leżący i znudzony Sherton żałował, że wstał z krzaków i nie został w lesie. Rano obudził go pielęgniarz.
— No jak tam? — spytał pielęgniarz. — Czy coś pana boli?
Mężczyzna wyjął notes i długopis. Po chwili zaczął notować.
— Czy wy tu wszystko zapisujecie? — spytał Sherton. — To chyba moja sprawa.
— Takie są procedury — powiedział pielęgniarz. — Ja nie mam czasu. Mam też innych chorych. Muszę sprawdzić, czy jest pan gotowy na rozmowę z psychiatrą.
Sherton lekko podrapał się po głowie. Był zmieszany.
— A czy będę sam w pokoju? — spytał.
— Rozmowa z psychiatrą jest ściśle tajna — przekonywał pielęgniarz. — Proszę być spokojnym, nikt nie pozna jej treści.
Pielęgniarz wyszedł z pokoju i Sherton znowu był sam. Mimo że odpoczął, najadł się i napoił, to cały czas czuł niepewność. Dopiero niedawno odkrył wielkiego guza na potylicy. Sherton starał się jednak uspokoić. Zawołał jedną z pielęgniarek, żeby przyniosła mu puszkę energetyka. Nudząc się i martwiąc, Sherton spędził samotnie parę godzin aż w końcu przyszedł psychiatra.
— Witam drogiego pacjenta — powiedział psychiatra. — Nazywam się Arnold. Spróbuję jakoś panu pomóc, bo widzę, że ma pan kłopoty.
Arnold był dość niski i prawie łysy. Miał olbrzymią, czarną torbę i prawie cały czas palił cygaro.
— Może się pan skusi na jednego? — spytał Arnold i usiadł na krześle.
— Czemu nie? — odparł Sherton. — Moje ostatnie dni to pasmo klęsk.
Sherton zapalił cygaro. Po chwili cały pokój szpitalny wypełnił się dymem.
— Dałoby się otworzyć to okno? — spytał Sherton.
Arnold otworzył okno i tak samo jak wójt i pielęgniarki wyciągnął notatnik i długopis. Wcześniej jednak obydwaj wypalili cygara.
— No i co tam? — spytał Arnold. — Co pana tak naprawdę trapi?
— Pan jest naprawdę psychiatrą? — spytał Sherton.
— Nie, baletnicą — zaśmiał się Arnold. — A nie wyglądam na psychiatrę? Tak w ogóle to przejdźmy na „ty”.
— Sorry — powiedział Sherton. — Nie chciałem cię urazić. Mam masę problemów.
Arnold uważnie obserwował Shertona. Wziął drugie cygaro i zapalił je. Potem zaczął notować.
— Obudziłem się w jakichś krzakach — zaczął Sherton. — Ktoś mnie chyba ogłuszył, bo nic nie pamiętam. Potem zraniłem się w nogę. Jakoś tu dotarłem. Potem mnie aresztowali za zjedzenie paru marchewek! To jest irracjonalne!
— Takie mamy prawo — powiedział Arnold. — Tego się akurat chwilowo nie da zmienić. Martwi mnie jednak to, że masz całkowite zaburzenia swojej osobowości. Nawet nie wiem, kim jesteś?
— A co ja mam powiedzieć? — odpowiedział Sherton. — Owszem nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim byłem. Może jakimś mafiozo albo seryjnym mordercą?
Arnold zaśmiał się. Po chwili zaczął się krztusić dymem z cygara.
— Nie wyglądasz mi na takiego — powiedział Arnold. — Spróbuję przeniknąć w twój mózg.
Arnold wziął małą rurkę i wsadził ją Shertonowi w prawe ucho. Sherton wrzasnął z bólu.
— W mordę! — wrzasnął. — Co ty robisz?!
Arnold uważnie badał mózg Shertona przez małą rurkę. Z kieszeni wyjął szkło powiększające…
— Kurde! — zawołał Sherton. — Wyjmij to!
Psychiatra klepnął Shertona w czubek głowy. Arnold cały czas obserwował mózg Shertona przez małą rurkę.
— Do licha! — krzyknął Sherton. — Weź to zabierz!
Arnold wyjął rurkę z ucha i wyrzucił do kosza. Teraz oprócz głowy, Shertona bolało również prawe ucho.
— Co ty mi zrobiłeś?! — krzyknął Sherton. — Mogłem wyjść stąd już jutro, a teraz leci mi krew z ucha!
— Jak to mówił mój dziadek, do wesela się zagoi — rzekł Arnold. — Będzie dobrze. Z nogą i z pamięcią. Zdaj się na moje doświadczenie.
— To co tam widziałeś? — spytał Sherton. — Jaka jest przyczyna tej amnezji?
— Mam za małe szkło powiększające — powiedział Arnold. — Ciężko mi to ocenić ot tak. Ale nie wiem, czy wiesz, poza psychiatrą jestem też niezawodowym wróżbitą. U ciebie widzę jednak za dużo plątaniny i niepokoju. Wiele przeżyłeś w życiu.
Sherton zbladł. Oczy prawie wyszły mu z orbit.
— Co przeżyłem, powiedz… — poprosił Sherton.
— Życie — rzekł tajemniczo Arnold. — Ponad 20-letnie życie. I to nie byle jakie. Życie bogate w doświadczenia.
— Kim ty jesteś?! — zawołał Sherton. — Co ty palisz? Co ty mi dałeś? To cygaro czy środek halucynogenny?!
— Trzymaj się — odparł Arnold i schował notatnik do teczki. — Musisz na siebie uważać.
Arnold wyszedł z sali i zostawił Shertona samego. Ten przez chwilę nie mógł wydusić żadnego słowa.
— Nie no, ja chyba wezmę żyletkę i się potnę — mruknął Sherton. — Życie tak daje w kość…
Rozdział 4. Tymon i Gajdmur
Od czasu rozmowy z psychiatrą Arnoldem, Sherton kompletnie się załamał. Prawie w ogóle się nie odzywał. Głównie patrzył się w okno. Ostatniego dnia pobytu Shertona w szpitalu, odwiedziła go pielęgniarka. Tradycyjnie miała notes i długopis.
— No i jak? — spytała. — Podobało się panu u nas?
— Nie, zupełnie nie — odpowiedział Sherton. — Czy cokolwiek może mi się obecnie podobać? Owszem, noga mnie nie boli…
— Proszę pana — podniosła głos pielęgniarka. — Ja muszę wszystko zapisać. Czy pobyt w szpitalu panu pomógł, czy nie?
— Ależ wy mnie męczycie! — Sherton położył głowę na poduszce. — Kiedy przyjedzie wójt?
— Niestety zatrzymały go ważne sprawy — odparła pielęgniarka. — Musi pan sam do niego dotrzeć. Życzę zdrowia.
Pielęgniarka wyszła i Sherton został sam. Postanowił wziąć się w garść. Od personelu dostał czyste ubranie i kilka dukatów. Ubrał się i już bez problemu wyszedł na dwór. W Tulkorowie tradycyjnie panował duży ruch. Na ulicach było dużo ludzi, miasteczko tętniło życiem. Sherton znalazł taksówkę i postanowił podjechać do przestarzałej karczmy.
— Przepraszam, halo! — zawołał Sherton. — Panie taksówkarzu!
— Tak? — spytał taksówkarz. — W czym mogę pomóc?
— Chciałbym się zabrać do Zajazdu pod Łosiem — powiedział Sherton.
— Proszę bardzo — powiedział taksówkarz.
Sherton wsiadł do niewielkiego samochodu. Mimo że samochód wyglądał bardzo niepozornie, był bardzo wygodny i miał klimatyzację! Taksówkarz odpalił swojego Conteliusa. Po chwili niewielkie autko ruszyło uliczkami Tulkorowa.
— Jakaś impreza się szykuje? — spytał taksówkarz.
— Chwilowo raczej nie — stwierdził Sherton. — Ale tu ładnie w tym mieście. Dopiero teraz to zauważyłem.
— No pewnie — przyznał taksówkarz. — To wszystko dzięki Unii. Ona finansuje rozwój naszego miasta.
— Nie wiem jak zacząć, ale jestem tu nowy… — powiedział Sherton. — Jak tu się u was żyje?
— Ho, ho, ho — zaczął taksówkarz. — Mógłbym panu opowiadać godzinami. Miasto się rozwija, coraz więcej ulic ma chodniki. Mamy tutaj własne niezależne radio tulkorowskie, gazetę „Dziennik Tulkorowski”. Cenimy sobie niezależność mediów, a byli tacy, co ją łamali.
— Tak bywa — przyznał Sherton. — Ale i tak dobrze, że chwilowo są te media niezależne.
— No jakby nie patrzeć — powiedział taksówkarz. — Wybory są co pięć lat. Nasz wójt to porządny człowiek, dotrzymał obietnic wyborczych. Gdyby tylko wyburzył te mury obronne… Od wielu lat wszyscy chcą je wyburzyć. Już wszystko gotowe i tu nagle… Tradycyjnie coś staje na przeszkodzie.
— No ale chyba miasto jest bezpieczniejsze? — powiedział Sherton.
— Widzi pan — odpowiedział taksówkarz. — Po wielu, wielu latach pokoju faktycznie mury są niepotrzebne. Niestety jednak nasza armia miejska właciwie nic nie robi. Żołnierze wolą imprezować, gdyż po prostu nie znają smaku wojny.
— Sam nie wiem, co o tym myśleć — rzekł Sherton. — Skoro jest pokój, to mury faktycznie można zburzyć.
— Wiele się remontuje, wiele buduje — odparł taksówkarz. — Ostatnio mój syn kupił sobie segment na obrzeżach. Ale niestety ma widok na… mur obronny. Wydał tyle dukatów na elegancki segment, a z okna widzi grubą ścianę.
— A jest tu jakiś przemysł? — spytał Sherton.
— Jest, oczywiście — odpowiedział taksówkarz. — Mamy własną elektrownię wiatrową, oczyszczalnię ścieków, produkujemy znane w okolicy piwo tulkorowskie. Miasto trzyma poziom.
— No nic — stwierdził Sherton. — Muszę tu trochę pomieszkać, więc poznam lepiej to miasto.
— Warto — powiedział taksówkarz. — Prawda jest taka, że odkąd jesteśmy w Unii Wielkomiejskiej, to wszyscy chcą do nas przyjeżdżać. Może dlatego, że jest względnie tanio.
W końcu dojechali do drewnianego budynku ze spadzistym dachem i kolumienkami. Nad drzwiami był wielki napis „Zajazd pod Łosiem”. Był to jeden z najstarszych budynków w Tulkorowie. Miejsce to wyglądało jakby czas się w nim zatrzymał.
— No to jesteśmy na miejscu — powiedział taksówkarz. — Cztery dukaty się należą.
Sherton pogrzebał w kieszeni i znalazł pieniądze. Dał należną kwotę taksówkarzowi.
— Trzymaj się! — zawołał taksówkarz i odjechał.
Sherton wszedł po schodkach do drewnianej karczmy. Mimo nowoczesności w mieście, przestarzała karczma cieszyła się popularnością. Budynek miał kilkaset lat.
— Co dla ciebie? — spytał karczmarz. — Polecam słabo wysmażony stek z cebulką i winko do tego.
— Nie mam aż tyle kasy — odparł Sherton. — Jak dla mnie to może… Jedno małe piwko.
— Nasze lokalne? — spytał karczmarz.
— Chętnie spróbuję — odpowiedział Sherton. — W życiu trzeba próbować nowych rzeczy.
Sherton wypił łyk piwa i faktycznie było bardzo dobre; nie za ostre, nie wysokoprocentowe. To było piwo pochodzące z Tulkorowa. Marka ta była dość powszechnie znana w okolicy.
— Podobno są tu jakieś miejsca noclegowe? — zapytał Sherton.
— Żaden problem — odparł karczmarz. — Tylko nie są zbyt wygodne. Ten budynek pamięta jeszcze chyba czasy średniowieczne…
— To akurat jest najmniejszy problem — powiedział Sherton. — Ważne, bym miał gdzie kimać.
— Jest parę wolnych miejsc — powiedział karczmarz. — Ludzie są tacy nowocześni, że wolą mieszkać w hotelach z jacuzzi i sauną.
— Wszystko ma plusy i minusy — powiedział Sherton. — To ja bym chętnie się wprowadził do nowego miejsca.
Sherton jednym łykiem dopił resztę piwa. Od razu wstał i odprowadzony przez karczmarza udał się schodami na górę, do pokoju. Schody były skrzypiące, a dookoła było trochę ciemno. Sherton wymacał włącznik i zapalił światło. Na korytarzu było wąsko, a podłoga także bardzo skrzypiała. Sherton odnalazł swój pokój. Ani myśląc otworzył drzwi. W środku siedziało 2 mężczyzn — 34-letni Gajdmur i 31-letni Tymon.
— No siemano — powiedział Gajdmur. — Jestem Gajdmur. A to Tymon.
— No cześć — powiedział Sherton i zamknął drzwi. — Będę z wami mieszkać.
— No i w sumie super — powiedział Tymon. — We dwóch trochę nudno. Siadaj, może tu.
Sherton usiadł na krześle. Widział, że Tymon i Gajdmur grają w pokera na pieniądze.
— Jak partia? — spytał.
— Do dupy — powiedział Gajdmur. — Ten oszust w kółko wygrywa.
— Zamknij mordę — bąknął Tymon.
— Ej — powiedział Sherton. — Luzik! Przecież nie gracie o złote kalesony!
— Wybacz, naprawdę — rzekł Gajdmur. — Jak się nazywasz?
— Sherton jestem — przywitał się. — Jestem tu nowy i trochę się nie orientuję co i jak.
— Przyzwyczaisz się — zapewnił Tymon. — A skąd jesteś?
— Tego niestety nie wiem — stwierdził Sherton. — W ogóle chyba mam jakąś amnezję, zaniki pamięci czy inne diabelstwo.
— Nie no, weź nie gadaj — odparł Tymon. — Może masz solidnego kaca?
— Weź się puknij — powiedział Sherton. — Ktoś mnie rąbnął w łeb.
W pokoju zapanowała cisza. Tymon i Gajdmur trochę spoważnieli. Sherton przysunął się bliżej stołu.
— A wy? — spytał. — Kim jesteście?
— Wychowaliśmy się w domu dziecka — powiedział Gajdmur. — Nie znaliśmy rodziców. Nie jesteśmy braćmi. Przyjaźnimy się od piaskownicy.
— To nawet ciekawe — powiedział Sherton. — Ja nawet nie wiem, kim byli moi rodzice.
— Dla niektórych to lepiej — odparł smutno Tymon. — Podobno moi byli alkoholikami. A właśnie! Mam tu niezłe winko. Zakosiłem temu typowi zza lady.
— O super — ucieszył się Gajdmur. — Trochę mnie suszy.
Gajdmur wyciągnął kieliszki z szuflady. Odkorkował butelkę i nalał wina Tymonowi. Nawet Sherton się zgodził.
— Macie jakąś pracę? — spytał Sherton. — Czymś się zajmujecie?
— Niestety nie — przyznał Tymon. — Pracujemy, że tak powiem, dorywczo i na czarno.
Shertona trochę zmartwiła opowieść Tymona i Gajdmura. Obydwaj sprawiali wrażenie sympatycznych, ale bardzo nieszczęśliwych, choć mocno próbowali to ukryć.
— Musicie mi pomóc — rzekł Sherton. — Chcę odzyskać pamięć. Chcę cokolwiek wiedzieć. Mieć punkt odniesienia.
— My? — spytał Tymon. — Ale… Jak to?
— Masz szansę zmienić swoje życie — przekonywał Sherton. — Ile można być włóczęgą i rabusiem? Pomóżcie mi, a może coś się zmieni w waszym życiu.
Gajdmur spojrzał na Tymona. Sami nie wiedzieli, co robić. Zastanowili się przez moment.
— Słuchaj, stary — zaczął Tymon. — Możesz na nas liczyć, autentycznie. Tylko powiedz, co my do diaska mamy robić?
— Wpierw nalej mi jeszcze — poprosił Sherton.
Rozdział 5. Narada
Wójt mieszkał w eleganckim segmencie na obrzeżach Tulkorowa na nowo powstałym osiedlu. Właśnie dzisiaj razem z żoną postanowili zaprosić kilku znajomych i porozmawiać na temat Shertona.
— Witajcie serdecznie — powiedział wójt. — Armeno, podaj gościom ciasto.
Armena była żoną wójta. Była wyższa od męża i miała włosy koloru ciemny blond, lekko kręcone.
— O co chodzi Arturze? — spytał jeden z gości wójta.
— Otóż do naszego miasta przybył pewien osobnik — zaczął opowiadać wójt. — Nazywa się Sherton. Jest synem Enetyrisa.
— Tak? — spytała zaskoczona znajoma wójta. — Skąd te sugestie?
— Popatrzyłem na kolor włosów — odpowiedział wójt. — No identyczny Enetyris.
— Może to przypadek? — odpowiedział inny znajomy wójta — To popularny typ urody.
— Po matce odziedziczył zielone oczy i orli nos — odpowiedział wójt. — Dam sobie rękę uciąć, że to jest ten niemowlak, który wraz z ojcem został wygnany 21 lat temu.
— Prawda — odpowiedziała żona wójta, Armena. — Ja byłam tak przejęta tym, co się wtedy wydarzyło, że często chodziłam do wróżbitów, by kontrolować życie tego dziecka.
— Moment, moment — poprosił znajomy wójta. — O co właściwie chodzi? Mieszkam tu od niedawna i nie wiem trochę, o czym mowa.
— Straszna opowieść — powiedział wójt. — W 85 roku wybraliśmy na wójta właśnie Enetyrisa. W chwili wyboru miał zaledwie 31 lat. Wygrał jednym głosem ze swoim bratem. Wyobrażacie to sobie? Jeden głos?!
— To była jedna z największych porażek w historii Tulkorowa — powiedziała wójtowa. — Młody, roztargniony wójt, narobił długów, brał łapówki i założył tę okropną gwardię. Czemu nie możemy mieć normalnej policji?
— Jak dostaniemy odpowiednią ilość dotacji — odpowiedział wójt — to rozwiążemy to czerwone towarzystwo. W budżecie na ten rok niestety nie mam na to przeznaczonych środków.
— Enetyris był słabym wójtem — powiedziała Armena. — Ale był niesamowicie przystojny. Większość nastolatek za nim szalała, w tym i moja siostra.
— I tu się zaczyna najgorsze — powiedział wójt.
Nagle dyskusja została przerwana. Do domu wtoczył się młody chłopak w podartej koszuli. Był to syn wójta. Chłopak cały czas się śmiał i ledwo trzymał się na nogach. Był pod wpływem środków odurzających. Goście spojrzeli na niego z przerażeniem.
— Gdzie ty znowu byłeś, Kalikście?! — spytał wójt.
— Ej no, zgredzie — zarechotał Kalikst. — Trzeba się wyluzować, jak rany!
— Jak ty wyglądasz? — spytała załamana wójtowa.
— Ja tu nie chcę wam dupy zawracać — odparł Kalikst. — Spadam na górę! Miłego melanżu! O w dupę! Woda, woda się leje, tonę… Aaaaaaaaa!!!
Kalikst, śmiejąc się, poszedł schodami na górę.
— Przepraszam bardzo — przeprosił wójt. — Od dziecka sprawiał nam kłopoty…
— Chyba za dużo pracujemy — przyznała wójtowa. — I po prostu go zaniedbywaliśmy przez 18 lat.
Gospodarze zorientowali się, że przecież w ich salonie jest pełno gości. Wstyd im było za syna.
— O rany boskie — westchnęła wójtowa. — Skaranie boskie z takim synem. No z każdej szkoły wylatywał. Ostatnio mąż jeździł z nim do szkoły do Zielonki.
— Dobrze, że ta Lorina nie robiła takich cyrków — powiedział znajomy wójta. — Porządna, sumienna dziewczyna. Długie, kręcone blond włosy. Śliczna jak mało kto. No i nic dziwnego, że padła ofiarą tego zboczeńca.
— Enetyris ją po prostu zgwałcił — skwitował ze smutkiem wójt. — Naprawdę z bólem serca o tym opowiadam, ale to prawda. Co najgorsze, Enetyris udawał przerażonego, ale wszystko się wydało. Parę osób widziało to zajście no i dowody były jasne. Do tego Lorina zaszła w ciążę.
— Miała 17,5 roku jak urodziła Shertona — powiedziała wójtowa. — Dziewczyna dostała takiej depresji poporodowej, że się powiesiła.
— Enetyris już kończył wtedy kadencję — powiedział wójt. — Decyzją sądu został wygnany z miasta. Oczywiście cały czas upierał się, że jest niewinny, zwalał winę na brata, gadał coś, że on opętał Lorinę jakąś substancją i jakieś tam inne pierdoły. Wraz z Shertonem zostali wyrzuceni z miasta.
— I co dalej się stało z tym Shertonem i Enetyrisem? — spytała znajoma wójta. — Enetyris chyba zginął?
— Tak ludzie gadają — powiedział wójt. — Podobno wypuścił dziecko w koszyku z mostu do rzeki. Ja tam nie wierzę, by to był przypadek. Potem chyba sam skoczył do wody.
— Podobno jacyś ludzie widzieli płynące wielkie ciało — powiedziała wójtowa.
— Sherton w koszyku płynął, płynął aż wyłowili go bezdzietni pasterze, Filemon i Róża — powiedział wójt. — W koszyku był akt urodzenia i wszystkie najważniejsze informacje. Sherton został przez nich uratowany i przygarnięty. Po jakimś czasie, gdy Sherton dorósł, dowiedział się prawdy i postanowił odszukać rodziców.
— To ci tragiczna ironia — powiedziała znajoma wójta. — Szukał rodziców, którzy nie żyją.
— Opuścił przybranych rodziców — powiedziała wójtowa. — Ruszył w nieznane i został napadnięty przez zbójów, którzy go ogłuszyli. I stąd ta amnezja.
— I co teraz? — spytał znajomy wójta.
— Sherton musi przejść labirynt — powiedziała wójtowa. — Ale wpierw musi odzyskać pamięć.
— Najgorsze dopiero przed nim — skwitował wójt.
Tymczasem całą naradę oglądali bogowie z Tulkorowa i okolic, Matroloks i Tyrena. Mieszkali oni na szczycie góry w złotym pałacu. Żyli w luksusie, ale byli nieszczęśliwi, gdyż nie mieli dzieci.
— Kochanie! — zawołała bogini. — Czekam na ciebie!
— Za chwilę — odpowiedział Matroloks. — Muszę jeszcze przez moment popatrzeć z góry na ludzi.
Był wysokim, brodatym mężczyzną. Z kolei Tyrena miała kręcone blond włosy, mocny makijaż i była bardzo piękna. Wreszcie Matroloks wszedł do sypialni. Nie miał zadowolonej miny.
— O matko, kolejny problem — westchnął Matroloks.
— Coś za dużo tych problemów ostatnio u ciebie widzę — powiedziała Tyrena. — Permanentnie chodzisz zafrasowany. Czyżbyś miał kryzys wieku średniego?
— No wiesz? — powiedział Matroloks. — Nie ma w okolicy równie silnego i zdrowego mężczyzny.
— To o co chodzi w takim razie? — spytała Tyrena.
— 22 lata temu w Tulkorowie — zaczął Matroloks — tamtejszy wójt podobno zgwałcił jakąś dziewczynę. Bardzo młodą, miała bodajże ledwie 17 lat.
— Coś kojarzę — odpowiedziała Tyrena. — Chociaż ja tam dokładnie nie pamiętam. Gdybym musiała się zajmować każdym człowiekiem na Ziemi, to w ogóle nie miałabym czasu dla siebie.
— Ten dzieciak co się urodził potem — rzekł posępnie Matroloks — jest teraz w mieście. Ponoć nazywa się Sherton.
— Nawet ładne imię — odpowiedziała Tyrena.
— To jest naprawdę poważna sprawa — mówił Matroloks. — Ta dziewczyna, ze względu na depresję poporodową, skończyła ze sobą. Potem jej rodzice ubłagali nas o rzucenie klątwy na tego całego Enetyrisa. Tak więc Sherton jest nią poniekąd obciążony.
— Spokojnie, na razie trzeba w spokoju wyczekiwać na rozwój sytuacji — powiedziała Tyrena. — On na razie nic nie pamięta. Jak odzyska pamięć, wtedy się tym zajmiemy. Tak swoją drogą, ten Enetyris to podły gwałciciel, a jego brat często był do nas zapraszany jako wzorowy obywatel. Niesamowity kontrast.
— Tak czy owak — powiedział Matroloks — musi udać się do labiryntu. Dam sobie oczy wydłubać, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi Sherton po odzyskaniu pamięci i po poznaniu prawdy, to będzie ten piekielnie trudny labirynt.
Labirynt to było śmiertelnie trudne wyzwanie. Polegało na tym, że śmiałek rzucał wyzwanie bogom, szedł przez labirynt i walczył z groźnymi potworami. Jak mu się udało, zostawał automatycznie oczyszczony z klątwy i stawał się bohaterem.
— Chodźmy już spać — poprosił Matroloks. — Nawet bóg odczuwa czasem senną potrzebę.
— Dobranoc — powiedziała Tyrena.
Matroloks szybkim machnięciem ręki zgasił świecę. Był senny, podobnie jak jego małżonka.
Rano potężny bóg bardzo wcześnie wstał, umył się i ponownie poszedł zobaczyć przez lunetę, co dzieje się w okolicy. Cały czas obawiał się o los Shertona i nie wiedział dokładnie, co ma uczynić, pomimo że był wszechmogący. Po nim wstała Tyrena. Przebrała się i zrobiła Matroloksowi śniadanie. Obydwoje usiedli, lecz Matroloks cały czas miał posępną minę.
— No już się tak nie przejmuj — odparła Tyrena. — Są gorsze rzeczy na tym małym świecie.
— W sumie… — powiedział Matroloks. — Trzeba zrobić wszystko, żeby nie odzyskał tej pamięci.
— O jejku — westchnęła Tyrena. — W Tulkorowie już szykują ekipę, by mu przywrócić pamięć. Od przeznaczenia się nie ucieknie. I od labiryntu też nie…
Matroloks chwilę się zastanowił, podrapał się po głowie.
— Wiesz co — przyznał bóg Tulkorowa — będzie jak ma być. Grunt, by nic mu się nie stało. Żeby np. nie popełnił samobójstwa.
Tyrena uśmiechnęła się i dopiła resztę kawy, a Matroloks posprzątał ze stołu. Bogini podeszła do lunety, by zobaczyć życie ludzi w okolicy. Mieszkańcy Tulkorowa w większości byli pracoholikami, więc żyli w ciągłym biegu i stresie.
— Ciekawe, co by się musiało stać — zaczęła Tyrena — żeby ci ludzie troszkę spasowali. Bardziej się skupili na wyższych wartościach, a nie tylko na pogoni za karierą.
— Chyba musiałby być jakiś potop — powiedział Matroloks. — Ale jeśli zalałbym całą Ziemię wodą, to nam nic by nie zostało, kochanie.
— A właśnie, mój kochany — powiedziała Tyrena. — Coś dawno nie było żadnego deszczu. Rośliny więdną, krzaki schną. Szkoda patrzeć.
— Jak to mówią ludzie, mówisz i masz — uśmiechnął się Matroloks.
Otworzył okno swojego pałacu i dmuchnął na wiszące na niebie chmury. Naraz chmury zrobiły się czarne i zaczęło intensywnie padać.
Rozdział 6. Praca
Sherton zaprzyjaźnił się z Tymonem i Gajdmurem. Czuł jednak, że musi coś ze sobą zrobić, aby nie mieszkać przez cały czas w zajeździe w małym pokoiku. Miał jeszcze trochę oszczędności. Niewiele myśląc, załatwił sobie prawdziwy miecz. Broń była cała srebrna, tylko rękojeść była pozłacana. Kiedy Tymon i Gajdmur zobaczyli miecz, omal nie zemdleli.
— Ja nie mogę — rzekł Gajdmur. — I co ty chcesz z nim zrobić?
— Zaraz wam wyjaśnię — odparł Sherton.
Trójka przyjaciół poszła na górę do pokoju. Miecz Shertona był bardzo elegancki i świecił w ciemnościach. Sherton znalazł cygaro i zapalił je. Podzielił się ze swoimi przyjaciółmi.
— Chyba muszę znaleźć jakąś pracę — odparł Sherton. — Dopóki sobie niczego nie przypomnę.
— A co byś chciał robić? — spytał Tymon. — Bo ja zawsze chciałem być striptizerem. Tak tańczyć przed napalonymi laskami… fiu, fiu.
— Striptizerzy to z reguły geje — stwierdził Gajdmur. — Może coś ukrywasz przede mną?
— A w dziób chcesz? — spytał Tymon.
— I po co się tak kłócić? — spytał Sherton. — Niech jeden lubi to, drugi owo. W czym tkwi problem?
Sherton jeszcze raz pokazał współlokatorom swój miecz. Gajdmur i Tymon byli wyraźnie przejęci, gdyż w życiu nie widzieli równie eleganckiej broni.
— Chyba zaciągnę się do armii — powiedział Sherton. — Odkryłem, że walka na miecze świetnie mi idzie, a co najmniej dobrze.
— Co? — spytał nieco zdziwiony Tymon. — Nie gniewaj się, ale nie wyglądasz na osiłka. Nie masz szerokiej klaty, ani napompowanych mięśni.
— A chcesz się przekonać? — spytał Sherton. — Powiedz mi, gdzie tu można złożyć podanie o jakąkolwiek pracę?
— To do wójta trzeba iść — powiedział Gajdmur. — On z reguły pomaga, to porządny chłop.
Sherton ucieszył się z tej wiadomości, gdyż przez kilka ostatnich dni zdążył nawiązać dobre relacje z wójtem Tulkorowa. Miał nadzieję, że mu pomoże.
— To nawet nieźle — odparł Sherton. — Chyba załatwię to dzisiaj. Może i dla was coś zorganizuję.
Tymon i Gajdmur nie byli co do tego pomysłu przekonani. Niespodziewanie dwaj bezrobotni nieudacznicy stanęli przed wielką szansą poprawy swojego marnego losu.
— No jak uważasz — rzekł Gajdmur. — Nie wiem tylko, co ja mógłbym robić.
— Będzie dobrze — powiedział Sherton. — Trzeba w to wierzyć.
Sherton przetarł szmatką swój nowy miecz i jednym szybkim ruchem wsunął go do pochwy. Wszyscy trzej wyszli z karczmy i skierowali się na rynek w kierunku ratusza. Mimo sierpnia, dzień był dość chłodny i zanosiło się na deszcz. Szli dość prędko i w końcu dotarli do rynku, na którym, jak co dzień, panował duży ruch. Sherton jeszcze nigdy nie był w gabinecie wójta i w sumie nie wiedział dokładnie, jak tam dotrzeć. W ratuszu było pełno gabinetów bez jakiejkolwiek tabliczki informacyjnej na drzwiach.
— Chyba ma pokój na ostatnim piętrze — odparł Sherton. — Tak mi się wydaje.
— Tyle tu gabinetów, że można się zgubić — powiedział Tymon.
— Dobra, dawaj — rzekł Sherton.
Schody w ratuszu były zdecydowanie szersze niż w karczmie. W ogóle ratusz był bardzo reprezentacyjny. Ściany były pokryte sosnową boazerią, a na podłodze leżał miękki, niebieski dywan.
— I jak to załatwisz? — spytał Tymon. — Wejdziesz i może zagrozisz mu mieczem?
— Nie! — rzekł stanowczo Sherton. — Wy wejdziecie razem ze mną.
Na ostatnim piętrze były tylko dwa pokoje. Z okien roztaczał się piękny widok na Tulkorów. Niewiele się zastanawiając, weszli energicznie (bez pukania) do jednego z gabinetów. Nie było tam jednak wójta. Zastali tam młodą kobietę siedzącą przy biurku. Wypełniała jakieś dokumenty. Kobieta miała długie, lekko kręcone, brązowe włosy. Sekretarka wójta spodobała się Gajdmurowi.
— Witam panów — zaczęła kobieta. — W czym mogę pomóc?
— Szukamy wójta — odpowiedział Sherton.
— Dobrze trafiliście, tylko musicie poczekać — powiedziała. — Zaraz was przyjmie.
Kobieta zauważyła zainteresowanie Gajdmura. Była zaskoczona jego wyrazem twarzy.
— Bardzo dziękujemy — rzekł Sherton.
Cała trójka wyszła z gabinetu. Sherton i Tymon chcieli zapytać kolegi, o co chodzi, bo zdziwiło ich jego zachowanie.
— Gościu, co z tobą? — zapytał Tymon.
— Ja nie mogę — mruknął Gajdmur. — Ale laska! Pewnie w życiu mnie nie zechce. Przecież ja nawet wykształcenia nie mam!
— Może będziesz mieć robotę — powiedział Sherton. — A nawet jak się nie uda, to i tak spróbuj się z nią umówić.
— Weź! — machnął ręką Gajdmur. — Ona jest sekretarką wójta, a ja kim jestem?
— Weź mnie nie wnerwiaj — stwierdził Sherton. — Musisz wreszcie uwierzyć w siebie.
Nagle otworzyły się drzwi do drugiego pokoju i wójt zaprosił całą trójkę do siebie. Przygotował gościom trzy krzesła. Był wyraźnie przejęty, gdyż cały czas wiedział, kim jest Sherton.
— No i jak się teraz czujesz? — spytał wójt.
— Ogólnie nieźle — rzekł Sherton. — Ale jeśli chodzi o pamięć, to nadal nic nie pamiętam. Czarna dziura. Ale dzisiaj przyszedłem tu w innej sprawie.
— No to słucham. Opowiadaj — odparł wójt.
— Chciałbym podjąć się jakiejś pracy — powiedział Sherton. — Kupiłem miecz i myślę, że mogę spróbować swoich sił w wojsku.
Wójt był zaskoczony tą deklaracją. Sherton nie czekał, tylko od razu pokazał mu swój miecz. Wójt obejrzał go dokładnie.
— Naprawdę chciałbyś służyć w wojsku? — spytał wójt zdziwionym tonem.
— Naprawdę — odrzekł Sherton. — Chcę mieć wreszcie jakąkolwiek pracę.
— No dobrze — odparł wójt. — Skoro cię to fascynuje… Tylko w wojsku może być różnie. Żołnierze nie są typami świętoszków. Zdajesz sobie z tego sprawę?
— No risk, no fun — zawtórował Tymon.
— A… I jeszcze mam dodatkową prośbę — rzekł Sherton. — Moi przyjaciele także nie mają pracy. Może dałoby się coś dla nich załatwić?
— A jakie macie kompetencje? — spytał wójt.
— W sumie to żadne — rzekł Tymon. — Zero wykształcenia. Nic. Wystarczy nam zwykła praca fizyczna.
Wójt był wyraźnie zszokowany podejściem Tymona do pracy. Gajdmur tymczasem cały czas rozmyślał o sekretarce i nie odzywał się.
— Kolego! — rzekł stanowczo wójt. — Przecież nawet do najprostszej pracy potrzebna jest chociaż matura.
— Panie wójcie — poprosił Sherton. — Ja ich dopilnuję. Ogarną się trochę. Tylko proszę dać im szansę.
— Ale na jakiej podstawie? — ciągnął wójt. — Chociaż ostatnio zwolniło nam się parę miejsc na taksówkach, a nikt nie chce tej roboty brać, bo podobno… mało zaszczytna.
— Może być — rzekł Tymon. — Ale to takie dziwne. Nawet nie sądziłem, że tak łatwo można dostać pracę.
— Przepraszam panie wójcie — wtrącił Gajdmur. — Czy pańska sekretarka ma męża albo chłopaka?
— Yyy… — zaskoczony wójt zakrztusił się. — Co proszę?
— No czy ta tam kobitka — spytał Gajdmur — ma kogoś, wie pan może?
Wójt był wyraźnie zszokowany dziwnym pytaniem Gajdmura.
— Nic mi nie wspominała — powiedział wójt. — Chociaż… W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Ale to nie ma nic do rzeczy. Wróćmy do tematu pracy. Chętnie wam pomogę.
— Tak! — szczerze ucieszył się Sherton. — Nie pożałuje pan. Obiecuję, że będę najwierniejszym żołnierzem w Tulkorowie.
Wójt lekko się zaśmiał. Mimo początkowej niepewności, zaufał Shertonowi i był pewien, że ten da sobie radę.
— A wam dam tę robotę na taksówce — rzekł wójt. — Liczę, że zarobicie na małe mieszkanko socjalne.
— No to byłoby super! — rzekł Tymon i uścisnął rękę wójtowi.
— Poradzicie sobie — powiedział wójt. — Wierzę w was. Nie tacy ludzie stawali się u nas bohaterami.
Sherton wyraźnie się ucieszył słowami wójta. Pożegnali się z nim i wyszli z gabinetu. Na korytarzu Gajdmur zatrzymał się.
— Wiecie co? — powiedział. — Trzeba się ogarnąć. Może się uda z nią umówić.
— Brawo stary! — rzekł Tymon. — Wreszcie męska decyzja.
— Powodzenia! — dodał Sherton.
Gajdmur poczuł się pewny siebie i bez pukania wkroczył do pokoju sekretarki.
— No siema — zaczął.
— Cześć? — spytała zaskoczona sekretarka. — Coś jeszcze chciałeś?
— Nie wiem, jak to wyjaśnić — zaczął Gajdmur. — Ale chyba gdzieś cię już widziałem.
— W końcu mieszkamy w jednym mieście — przyznała sekretarka. — Czy chcesz czegoś konkretnego?
— Wiem! — zawołał Gajdmur. — Śniłaś mi się ostatnio.
— O co chodzi? — spytała sekretarka. — Bo ja mam dużo pracy dzisiaj.
— Nie no, co ja robię — mruknął Gajdmur. — Tak w ogóle to jestem Gajdmur.
— Cześć, jestem Estera — powiedziała.
— Słuchaj — rzekł Gajdmur. — Dużo pracujesz, pewnie masz trochę dość stosu tych papierzysk, może chcesz iść dzisiaj do jakiegoś kina albo na piwo?
— Wybacz, ale chyba nie — odpowiedziała Estera. — Nie mogę, bo mam tyle tej roboty. W końcu wiele rzeczy trzeba robić za wójta.
— Dobra, trudno — machnął ręką Gajdmur. — Trzym się, miłej pracy!
Gajdmur wyszedł z gabinetu. Spalił wszystko na całej linii.
— No i jak? — spytał Sherton.
— Do dupy — mruknął Gajdmur. — Nici ze spotkania.
Sherton i Tymon spojrzeli na siebie. Zrobiło im się żal kolegi.
— Trudno, stary — rzekł Tymon. — Nie łam się. Nie ona pierwsza, nie ostatnia. Jeszcze wiele lasek przed tobą. Chodź, bo od jutra pracujemy!
Sherton, Tymon i Gajdmur wyszli z ratusza. Szli w miarę szybko. Mimo że także Gajdmur dostał pracę, był sfrustrowany, gdyż nie udało mu się poderwać Estery.
— Nie martw się — powiedział Sherton. — Chodźmy na piwo, to humor ci się poprawi.
— Rany, jak dobrze mieć kumpli — stwierdził Gajdmur.
Cała trójka poszła w kierunku Zajazdu Pod Łosiem.
Rozdział 7. W służbie miastu
Tego dnia Sherton wstał bardzo wcześnie. Tymon i Gajdmur jeszcze chrapali, a on ubrał się i pobiegł na pierwszą zbiórkę do wojska. Oczywiście zabrał ze sobą swój miecz. Był z siebie dumny. Na obrzeżach miasteczka znajdowała się działka otoczona gęstym kolczastym drutem. Aby się dostać do jednostki wojskowej, trzeba było dojść do szlabanu, przy którym stała budka. Siedział w niej strażnik.
— Legitymacja — powiedział strażnik.
— Jeszcze nie mam — powiedział Sherton. — Jestem tu nowy. Wójt musiał was poinformować.
— Chwila — rzekł strażnik i wyszedł z budki.
Sherton niecierpliwił się. Co jakiś czas oglądał swój miecz, by sprawdzić, czy nie zaczął rdzewieć. Po jakimś czasie strażnik wrócił z mężczyzną w granatowym mundurze i granatowej czapce z długą szpadą. Żołnierz lekko kulał. Jego lewa noga była nieco dłuższa od prawej.
— Ten pan twierdzi, że zaczyna tu służbę — powiedział strażnik. — Wpuścić go?
— Zapraszam — powiedział żołnierz. — Proszę tędy.
Sherton przeszedł przez barierkę i był już na terenie jednostki.
— Generał Palicypel — przedstawił się. — A ty jak się nazywasz?
— Niezwykle mi przyjemnie — powiedział Sherton. — Nazywam się Sherton. Załatwiłem wczoraj pracę u wójta.
— Owszem, wójt mi wspominał — odrzekł generał Palicypel. — Zapraszam za mną.
Żołnierze byli na placu, ale po chwili ruszyli w głąb jednostki wojskowej. Przeszli obok muru i zobaczyli schody prowadzące do podziemi.
— Proszę za mną — zakomenderował generał.
— To jednostka znajduje się pod ziemią? — spytał Sherton.
— Dokładnie — powiedział generał. — Na pytania przyjdzie czas później.
Żołnierze zeszli po schodkach. Na dole znajdowało się duże pomieszczenie, w którym żołnierze robili pompki. Wszyscy byli odziani tak samo jak generał. Paru stało i przyglądało się ćwiczącym. Dalej widoczny był korytarz.
— Tam są pokoje — rzekł generał Palicypel. — Gdy będziesz miał służbę, tam będziesz trzymał rzeczy i broń. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?
— Oczywiście, w porządku — powiedział Sherton. — To ja się ogarnę i za chwilę przyjdę na ćwiczenia.
— Tylko piorunem — powiedział generał Palicypel. — W końcu służysz miastu.
Sherton w mig się przebrał i był gotowy do ćwiczeń. Ćwiczenia sprawiały wrażenie solidnie wyczerpujących.
— Dobra! — zawołał generał Palicypel. — 20 okrążeń dookoła sali, potem ćwiczymy walkę na miecze. Start!
Na sali było około 20 żołnierzy. Cała armia Tulkorowa liczyła około 600 ludzi, a w całym Tulkorowie mieszkało dokładnie 27000 osób.
— Szybciej! — krzyczał generał Palicypel.
Na szczęście noga Shertona w pełni się zagoiła, więc mógł normalnie biegać. Tempo i intensywność ćwiczeń były wykańczające. Żołnierze biegali po twardym betonie gdzieniegdzie zarośniętym trawą. Sala była trochę zniszczona, jednak mimo to, nikt nie narzekał.
— Jeszcze pięć okrążeń! — motywował generał Palicypel.
W armii tulkorowskiej panowało posłuszeństwo i żelazna dyscyplina. Mimo że w Tulkorowie od wielu lat nie było żadnej wojny, to żołnierze cały czas intensywnie ćwiczyli, bo zagrożenie mogło nadejść w każdej chwili.
— Stop! — zawołał generał. — Chwila oddechu i walczymy.
Sherton był solidnie zdyszany. Starał się jednak o tym nie myśleć. Był nieprawdopodobnie szczęśliwy, że ma w ogóle jakąś pracę. Wyjął szmatkę z kieszeni munduru i wytarł zziajaną twarz.
— Dobra — powiedział generał. — Dobierzcie się w pary.
Sherton jeszcze nikogo nie znał w armii i czuł się trochę zagubiony. Żołnierze mieli mało czasu na jakąkolwiek integrację, ale i tak trochę się znali. Sherton zauważył żołnierza bez pary i postanowił się do niego dołączyć.
— No siema nowicjuszu — przywitał się. — Jestem Alfred.
— Siema! Ja jestem Sherton i weź nie mów na mnie nowicjusz, dobra?
— Jesteś przecież nowy — odpowiedział Alfred. — Na każdego nowego tak mówimy.
— A no chyba że tak — odparł Sherton.
Generał Palicypel dał trochę czasu żołnierzom na dobranie się w pary.
— Czas start! — zawołał generał.
Sherton błyskawicznie wysunął miecz i zaatakował Alfreda. Ten jednak zdołał się obronić. Teraz on paroma ciosami próbował zaskoczyć Shertona. Ten jednak umiejętnie rozbijał jego ataki. Sam również zaciekle atakował. Widać było, że Sherton jest bardzo dobrze wyszkolony: zwinny, zdecydowany i szybki.
Walka na miecze upłynęła dość szybko. „Pojedynek” wygrał jednak Alfred, wytrącając Shertonowi miecz. W końcu nastał upragniony dla żołnierzy koniec ćwiczeń.
— Dzięki stary — Sherton podziękował Alfredowi za walkę. — W którym pokoju jesteś?
— 313 — rzekł Alfred. — A ty?
— Czekaj, nie pamiętam — powiedział Sherton. — Chyba w 147.
Alfred był wyraźnie zdziwiony, gdy Sherton podał mu numer pokoju. Spojrzał na niego z niesmakiem.
— Ok, powodzenia — rzekł i szybko odszedł.
Shertona zaskoczyło dziwne zachowanie jego partnera z ćwiczeń. Mimo to nie przejął się tym. Zabrał swój miecz i poszedł do pokoju. Pokój był jednoosobowy. Wszedł i ogarnęło go przerażenie. W pokoju była olbrzymia kałuża wody. Na dworze zaczęło padać, a na suficie był zaciek, przez co na podłogę lał się strumień wody.
— O w mordę! — zawołał Sherton.
Sherton wziął papier toaletowy i zaczął intensywnie wycierać podłogę. To jednak w ogóle nie pomagało. Teraz woda lała mu się na włosy i na ubranie, przez co po chwili zrobił się cały mokry.
— Rany, wiadro — wydyszał Sherton. — Czy jest tu jakieś wiadro?!
Sherton zajrzał do malutkiej łazienki. Stała tam tylko zardzewiała, mała miska.
— A tam! — machnął ręką. — Chwilowo wystarczy.
Sherton przetarł ręcznikiem włosy i położył miskę na kałuży wody, która znajdowała się na środku jego pokoju. Sufit był cały brązowy od grzyba. W pokoju 147 unosił się też niezbyt przyjemny zapach.
— Nie no, to trzeba załatwić — rzekł do siebie Sherton.
Wyszedł z pokoju i postanowił porozmawiać z dowódcami o swoim pokoju, w którym cieknie z sufitu. Na korytarzu spotkał swojego kolegę z ćwiczeń, Alfreda.
— No i jak pokój? — spytał Alfred.
— Tragicznie — stwierdził Sherton. — Cieknie z sufitu i zajeżdża stęchlizną.
— Po jednostce krąży taka legenda o „Cieknącym 147”. — powiedział Alfred.
— Ale śmieszne — odparł Sherton. — Normalnie boki zrywać. Szkoda tylko, że ja się nie śmieję. Czy ktoś mi go może zamienić? Kto tu w ogóle decyduje?
— Generał Palicypel — rzekł Alfred. — Poza wójtem on tu decyduje.
— Muszę załatwić inny pokój — powiedział Sherton. — U ciebie jest jakieś łóżko?
— No nie ma — odparł Alfred. — Nie licz na sukces. Palicypel to twarda sztuka.
— Trudno, ale i tak dzięki za radę — odparł Sherton.
Sherton postanowił odszukać generała Palicypla i wyjaśnić, dlaczego ten przydzielił go do pokoju z zaciekiem. Generał rozmawiał właśnie z innymi żołnierzami wysokimi rangą. Palicypel był trochę zdenerwowany, widząc Shertona.
— Czy mogę wam przerwać? — powiedział stanowczo Sherton. — Mam sprawę do szefa.
— Słuchaj żołnierzu! Kim ty jesteś, że możesz nam przeszkadzać?! — spytał inny żołnierz.
— Dobra — mruknął Palicypel. — Pewnie chodzi mu o stan pokoju. Wyjdźcie, mam z nim do pogadania.
Sherton i generał Palicypel zostali sami w gabinecie. Sherton był zdeterminowany i usiłował namówić generała na zmianę pokoju.
— Czemu znalazłem się w tym pokoju? — spytał Sherton. — Tam jest ogromny zaciek na suficie. Do tego jeszcze cieknie woda na podłogę!
— Oj przepraszam — rzekł generał Palicypel. — Ale takie jest życie. W życiu nigdy nie jest wygodnie i przyjemnie. No a skoro pan już tak bardzo chce być u nas w armii…
— Czemu pan tak mnie nie lubi? — spytał Sherton.
— Bo wójt mi przysyła młodego szczyla do jednostki — bąknął generał. — Pewnie cię najął, żeby mnie wywalić na pysk!
— Nic podobnego! — oburzył się Sherton.
— I tak ci nie wierzę — rzekł generał. — Od zawsze to ja tu byłem dla wszystkich autorytetem. Ja tu decydowałem.
— Ja pana szanuję — stwierdził Sherton. — Szanuję pana i jako przywódcę, i jako generała. Nie zamierzam zajmować pana miejsca.
— Przepraszam, wybacz — powiedział generał. — 60-tka na karku, no i pojawiła się masa obaw. A to, że ktoś młodszy na moje miejsce, a to, że mam zjeżdżać na emeryturę… Żyję po prostu w ciągłym strachu.
— Bardzo panu współczuję — powiedział Sherton.
— To czego w końcu chciałeś? — spytał generał Palicypel. — Bo z tego wszystkiego wyleciało mi z głowy.
— Tylko zmiany pokoju — odrzekł Sherton. — No i też chciałbym się dogadać z panem.
— Dobra, załatwię ci inny pokój — powiedział generał Palicypel. — Mimo że ten pokój jest zwany „Cieknącym 147”, są ludzie, którym to nie przeszkadza. No, ale widać ty jesteś inny.
— To chyba jakimś ludziom pozbawionym węchu — powiedział Sherton.
— Weź rzeczy i możesz się przenosić — powiedział generał Palicypel. — A ja się chyba muszę zająć tym zaciekiem.
— Jestem pewien, że pan się nie zawiedzie na mnie — przekonywał Sherton. — Chociaż nie mam doświadczenia wojskowego.
Generał podrapał się po głowie i chwilę się zastanowił. Mimo początkowej niechęci do Shertona zaczął się do niego przekonywać.
— Jakoś to będzie — powiedział generał. — Leć do pokoju 210. On jest wolny.
— Dziękuję — powiedział Sherton i wyszedł od generała.
Rozdział 8. Wojna
Sherton nadal służył w wojsku i intensywnie się szkolił. Generał Palicypel trochę przekonał się do niego i przestał go podejrzewać o wszystko. Sherton zaprzyjaźnił się z Alfredem. Tymon i Gajdmur radzili sobie jako taksówkarze i w końcu zarobili na niewielkie mieszkanie socjalne. Wydawałoby się, że wszystko układa się idealnie, jednak było to zbyt piękne, by mogło istnieć naprawdę. Był 21 sierpnia 2012 roku, wtorek. Zwykły, upalny, letni dzień. Sherton zaczął służbę wojskową.
— No siema — przywitał się z Alfredem. — Jak życie?
— Życie jak to życie — rzekł Alfred. — Rany, ale mi kręgosłup nawala. To od tych wygibasów.
Na salę wkroczył generał Palicypel. Jak zwykle miał kwaśną minę.
— Przebierać się! — zawołał. — Trzeba trochę pobiegać.
Sherton i Alfred poszli do pokojów, aby się przebrać. Po pięciu minutach żołnierze byli gotowi do dalszych treningów.
— Ale upał — mruknął Alfred.
Nagle… W mieście rozległ się głośny alarm. Zawyła syrena alarmowa, która wyła tylko w przypadku zagrożenia dla miasta lub pożaru! Głośny alarm kompletnie zaskoczył żołnierzy! Wtem rozległ się w megafonie głos wójta:
— Uwaga, uwaga! Tulkorów został zaatakowany, powtarzam, Tulkorów został zaatakowany!
— To jakiś żart? — spytał generał Palicypel. — Bo jeśli tak, to ja się nie śmieję.
W Tulkorowie od wielu lat nie było jakichkolwiek konfliktów zbrojnych. Wydelikaceni żołnierze nie mieli pojęcia o walce na froncie.
— Chyba jednak nie — stwierdził żołnierz.
Żołnierze wybiegli przed bramę i zobaczyli wojska wroga wokół murów obronnych miasta. W pewnym momencie z tłumu napastników wyjechał duży Contelius, z którego wysiadł posłaniec, a za nim wysiadł wójt.
— W imieniu miasta Urejfast wypowiadam wojnę Tulkorowowi — rzekł posłaniec. — Konflikt, można powiedzieć, spowodowaliście sami.
— Wasza chciwość dawno przekroczyła już jakiekolwiek normy — powiedział stanowczo wójt Urejfastu.
Wtem z tłumu wyłonił się wójt Tulkorowa. Tymczasem na wieżach strażniczych pojawiła się spora grupa gwardzistów, którzy szykowali katapulty na nieprzyjaciół.
— Jaki właściwie jest cel przygotowania tego całego cyrku? — spytał wójt Tulkorowa. — Unia nakazuje nam żyć w pokoju i zabrania prowadzenia jakichkolwiek działań zbrojnych, a armie przechowywane są na rezerwę!
— Jakim prawem? — spytał wójt Urejfastu. — Podnosicie ceny waszych towarów codziennego użytku! Nakładacie coraz większy podatek na nasze towary! To powoduje bardzo napiętą sytuację!
— Szanowny, drogi kolego — stwierdził wójt Tulkorowa. — Czy nie jesteś świadomy tego, że chwilowo współpraca handlowa układa się całkiem nieźle, ale w przypadku drastycznego spadku na giełdzie, tak obydwaj uderzymy w próg, że nam w uszach zadzwoni? Trzeba się zabezpieczyć na każdą ewentualność.
— Powołajmy więc komisję — zaproponował wójt Urejfastu. — Przeanalizowaliby obecne kursy waszych firm. Zatrudnilibyśmy najlepszych prognostyków, którzy sami by stwierdzili, czy warto tak podnosić ceny niektórych towarów, np. waszego piwa tulkorowskiego.
— Unia spojrzy na to przychylnym okiem — obstawał przy swoim zdaniu wójt Tulkorowa. — Sytuacja zawsze może się wymknąć spod kontroli. A poza tym możemy podpisać jakieś umowy, które pozwolą nam rozładować tę napiętą sytuację.
— Czyli nie uzyskamy odpowiedzi na przyczyny tej inflacji? — spytał wójt Urejfastu. — Tak czułem! Niby ta wasza pokojowa polityka w Unii, a wy po prostu wyłudzacie od nas haracz!
— Wypraszam sobie! — zawołał wójt Tulkorowa. — Nasza współpraca handlowa trwa już od wielu lat. Przeczytaj sobie warunki paktu! One dotyczą również ciebie.
— Czyli brak porozumienia? — spytał wójt Urejfastu. — Czyli wojna! Wojna o nakładanie gigantycznych podatków na nasze towary i wzrost cen towarów przez nas importowanych.
— Naprawdę możemy się dogadać — poprosił wójt Tulkorowa. — Chcesz, to rozwiążmy naszą umowę handlową!
— Jest olbrzymi popyt na wasze piwo — powiedział stanowczo wójt Urejfastu. — Poza tym, od kogo będziecie wtedy importowali znane w okolicy mleko? Zastanów się.