Corner — Oblicze Wojny

Bezpłatny fragment - Corner — Oblicze Wojny


Fantasy
Przygoda
Literatura młodzieżowa
Polski
Objętość:
239 str.
ISBN:
978-83-8104-810-1

Część Druga

Dla Natalii i Pauliny, za motywację oraz Stelli za radę w pewnym szczególe, no i oczywiście Karolowi, za ponowną pomoc przy tworzeniu okładki.



Prolog

Rozpacz. Smutek. Mętlik. Żałość. Poczucie winy. Strach. Niepewność. Żadne z tych słów nie jest w stanie oddać emocji, które boleśnie rozszarpują od środka. Najlepiej byłoby zapomnieć. Pozbyć się tego wszystkiego lub po prostu przestać istnieć. Ostatnia opcja już od dawna była bardzo kusząca.

Nienawiść. Wściekłość. Gniew. Frustracja. Chęć mordu. Te uczucia dominowały. Dalszy żywot miał sens tylko dzięki nim. Myśl o zemście i zaspokojeniu jej była celem. Czas. Potrzebny był odpowiedni moment.

Ból. Chęć cofnięcia czasu i podjętych decyzji. Nie możemy zmienić przeszłości, lecz zawsze pojawia się szansa na zaplanowanie przyszłości, która może być o wiele lepsza od tego, co już przeżyliśmy. Niektórych błędów nie da się naprawić. Niektórych czynów nie można wybaczyć. Nadzieja umiera ostatnia, lecz w niektórych sercach trudno znaleźć choćby jej cząstkę.

Nie rozmawiała z nim. Nie chciała, zawsze, kiedy zaczynał coś mówić udawała, że nie słyszy. Nie wydawała z siebie najmniejszego dźwięku, pomimo stawianych jej gróźb czy obdarzaniem jej wyzwiskami i obwinianiem o poważne rzeczy. Zdawało się, że nie obchodziły ją te sprawy. Stawała się bezuczuciowym potworem podczas dnia, lecz w nocy myślała nad wszystkim. Kiedy słońce zachodzi, a na niebie pojawiają się dwa księżyce, nikt nie widzi jej cierpienia, przelanych łez… Nikt nie słyszy, kiedy w duchu krzyczy z żałości, obwiniając samą siebie o wszystko, co się stało. W nocy, gdy pokazuje prawdziwą siebie, ludzie stają się obojętni.

Po pewnym czasie, w jej głowie narodziła się myśl, która zawzięcie nie chciała jej opuścić. Zobaczyć go, cierpiącego, jak ona.

Rozdział 1

Wyruszył pod osłoną nocy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie miał dużo czasu. Musiał wrócić do stolicy następnego dnia. Rada zezwoliła, choć niechętnie, na dwudziestoczterogodzinną absencję, podczas której będzie przeprowadzana ewakuacja mieszkańców. Uważali, iż powinien przy tym być i służyć pomocą, lecz to Wielcy podjęli ostateczną decyzję. W przeciągu ośmiu godzin dotarł na miejsce. Schludne miasteczko, położone w górach, znajdujących się na południu kraju, które sam wybudował. Dotarcie do niego bez użycia skrzydeł zajęłoby dobre kilka dni. Dostać się tutaj mogli jedynie najwytrwalsi ludzie. Droga w górach była stroma, kamienista i bardzo niebezpieczna, co stanowiło to miejsce czymś prawie nie do zdobycia.

Na zboczach, otaczających przestrzenną dolinkę, rosły fioletowe kwiaty zwane, negetuk. Miasteczko zostało zbudowane wokół głębokiego, krystalicznie czystego jeziora, które czasem pod wpływem otoczenia roślin przybierało kolor śliwki. Różnorakich gatunków drzewa przyozdabiały dolinę, dodając jej uroku.

Zaczynało świtać. Bardzo szybko znalazł dom, wykonany z mocnego, ciemnego drewna. Pierwsze promienie słońca zagościły na jego twarzy. Odetchnął głęboko, będąc w swojej ludzkiej postaci. Płuca wypełniły się czystym, rześkim, górskim powietrzem. Obrócił się w stronę drzwi i zawahał się. Prawdopodobnie plotki o wojnie jeszcze tutaj nie dotarły i bał się przedstawienia jej powodów właśnie tej osobie. W końcu zdobył się na odwagę i delikatnie zapukał. Teraz już nie było odwrotu. Nie minęło kilka sekund, a w progu stanęła wysoka, bardzo chuda kobieta. Spięła długie, jasne włosy w koka, lecz nie ukrywało to lekkiej siwizny. Na pokrytej delikatnymi zmarszczkami twarzy odznaczały się kości policzkowe. Pomimo jej wyglądu kolor oczu pozostał tak samo wyraźny i głęboki, jak przed laty, kiedy Xevertus był jeszcze dzieckiem. Była ubrana w zwiewną, białą suknię, która starannie okrywała jej ramiona.

Uśmiechnęła się, widząc go i przytuliła na powitanie. Mężczyzna odwzajemnił gest, ciesząc się, że w końcu ją zobaczył. Odetchnął zapachem jej włosów i przymknął oczy, pozwalając jej na wykorzystanie chwili jego słabości.

— Martwiłam się, że nie ujrzę cię już w tym roku — wyszeptała uradowana.

Szybko znaleźli się w środku, siedzą w przytulnym saloniku przy kominku, popijając hurkwie. Kobieta cały czas opowiadała o spokojnym życiu w górach oraz o miłych ludziach i często bywających tutaj gościach zza granicy. Xevertus słuchał, obserwując ją uważnie. Była niezwykle szczęśliwa. Nie spuszczała z niego wzroku. Teraz już wiedział, jaki jest drugi powód takiego zachowania. Był jej synem i to liczyło się najbardziej, lecz po tym, co usłyszał od Shilli zupełnie inaczej mógł to interpretować.

— Nane — zwrócił się do niej łagodnie. — Bardzo chciałbym przybyć tu bez powodu, aby tylko się z tobą zobaczyć, lecz w ostatnim czasie trochę się pozmieniało w kraju i w moim życiu. Chciałem o tym porozmawiać.

— W porządku, mój drogi. O co chodzi?

— Może lepiej zacznę od mniej oficjalnej sprawy… Ostatnio mieliśmy z Shillą dość ostrą wymianę zdań i dowiedziałem się o ojcu — Itharietta wyglądała na zdziwioną i zdezorientowaną.

— Czego mogłeś się dowiedzieć o Ramperuqim?

— O nim teoretycznie niczego. O moim prawdziwym ojcu. Shilla powiedziała mi wszystko. Nie całkiem z własnej woli. To Ramperuqi przyczynił się do jego śmierci — zamarła, a na jej twarzy przez chwilę widniała mieszanka złości i cierpienia. — Dlaczego nie dowiedziałem się tego od ciebie? Dlaczego nie powiedziałaś mi, że ten sukinsyn nie jest moim ojcem?

— Nie chciałam… — zawahała się, lecz nie przerywała kontaktu wzrokowego. — Nie chciałam, żebyś poczuł się gorzej przy braciach.

— Gorzej? Nawet teraz, znając jego historię czuję się lepiej. Ramperuqi jest pomiotem, nie człowiekiem… To znaczy był.

— Twój ojciec był uzależniony…

— Próbował to naprawić. Chciał jak najlepiej, lecz pewnej nocy ktoś go zamordował. I był to ktoś, kto na żaden sposób nie potrafił kochać, ani zaakceptować kogokolwiek — wziął głęboki oddech, uspokajając się. Nie chciał kłótni. — Mogę chociaż znać jego imię? — Itharietta uśmiechnęła się smutno dosłownie na sekundę, po czym odpowiedziała bardzo cicho.

— Xevertus. Miał na imię Xevertus. Wyglądasz zupełnie jak on, zachowujesz się bardzo podobnie do niego. Jesteś tak samo porywczy, jak on…

— Co do porywczości… — przerwał jej, odwracając wzrok. — Zrobiłem ostatnio coś bardzo głupiego. Wyruszyłem z wizytą do Tarliandii, negocjować z królową Marrgo pokój. Wszystko poszło dobrze… Nie licząc faktu, iż po jej prawicy zasiadał Ramperuqi. Został jej mężem, po tym, jak straż graniczna go do niej przyprowadziła. Myślałem, że zginął… a zrobił nam dużą niespodziankę. Bardzo niemiłą niespodziankę. Pod wpływem emocji znalazłem jego komnaty i dokończyłem to, co zacząłem setki lat temu. Nie trzeba było długo czekać, aby królowa się dowiedziała. I w ten sposób po zawarciu porozumienia, wywołałem wojnę… — nie chciał patrzeć jej w oczy, lecz czuł jej zawiedziony wzrok na sobie. Mówił to wszystko najspokojniej jak tylko potrafił, aby nie dać ponieść się emocjom. Dokończył swoją hurkwie w ciszy, czekając na reakcję, która uparcie nie nadchodziła. — Wiem, że nie powinienem był tego zrobić i cała wina spływa tylko i wyłącznie na mnie… proszę powiedz coś.

— To, co zrobiłeś było starym rozrachunkiem, a teraz musisz ponieść konsekwencje. Mam jedynie nadzieję, że znajdziesz ich słaby punkt.

***

Siedziała z nim w niewielkim, wypełnionym dymem papierosowym pomieszczeniu. Oboje przybrali czarne szaty. Bez okrycia wierzchniego był to wygodny kostium, składający się z przyległej koszulki na ramiączkach oraz opinających nogi, gładkich spodni. Nie mogła przywyknąć do tego ubioru, lecz nie sprawiał on dużego kłopotu. Wczorajszego wieczoru skróciła swoje długie, szkarłatnoczerwone włosy, aby sięgały jej jedynie lekko za biust. Podobała jej się taka zmiana. Szkoda, że to wszystko wyniknęło z bardzo niemiłej sytuacji. Pragnęła cierpienia osoby, która doprowadziła jej nauczyciela i jednocześnie osobę, do której bardzo się przywiązała, do stanu braku kontroli nad własnymi myślami. Złość buzowała w jej żyłach.

Nagle, stojące w kącie, drewniane krzesło stanęło w płomieniach, co wyrwało ją z rozmyślań. Mężczyzna, siedzący na fotelu obok kanapy, na której leżała, spojrzał na nią wymownie. Przewróciła oczyma. Nie miała zamiaru za nic przepraszać, po czym jedynie rzuciła spojrzeniem, w stronę płonącego przedmiotu i ogień tak niespodziewanie, jak się pojawił, zniknął. Zaciągnęła się mocno i czując, gryzący dym w płucach powoli się go pozbyła.

Od czasu straty Colina, poczuła całkowitą kontrolę nad swoimi zdolnościami. Była w stanie zapanować nad wszystkim, nie licząc chwil, kiedy zapominała, że nie jest zwykłą kobietą i dała się porwać emocjom, tak, jak kilka sekund wcześniej. Cały czas nosiła pierścionek od niego, nie pozwalając sobie zapomnieć o motywach jej dołączenia do mężczyzny, rządnego zemsty na Xevertusie.

— Twoje umiejętności nie są do końca rozwinięte — odezwał się mężczyzna, patrząc w pustą przestrzeń przed sobą. Nie odzywała się. Wydawało jej się, że zaraz dowie się wszystkiego, lecz usłyszała tylko jedno pytanie. — Jaką masz tolerancję na ból?

***

Łzy powoli przestawały spływać po jej policzkach, kiedy jego usta namiętnie łączyły się z jej, a dłonie obojga błądziły po ciałach. Nie potrafili oderwać się od siebie, zupełnie jakby nie widzieli się przez lata. W tej chwili nie liczyło się nic. Ani wojna, ani zły stan psychiczny. Nie wyczekiwali na nadejście wojsk nieprzyjaciela. Cieszyli się sobą nawzajem. Reszta nie miała znaczenia.

— Musiałem cię zostawić na jakiś czas samą… — odezwał się głosem tak cichym, niczym szept. — Inaczej nie dałby nam spokoju.

— Nie chcę go widzieć do końca życia. Mam nadzieję, że zdechnie w męczarniach — odpowiedziała, wtulając się w niego.

— Dopilnuję tego, Loretto.

***

Chłodnym wieczorem, kiedy wszystkie, wykończone do granic możliwości, Talenty Xevertusa siedziały w swoich komnatach, odpoczywając po pracowitym dniu, Ravi postanowił pospacerować po ogromnym ogrodzie. Żałował, że nie może wydostać się poza mury domu swego pana, lecz nie chciał mu się sprzeciwiać. Słońce zdążyło już zajść, więc zostało kilka minut do wschodu dwóch majestatycznych, jasnych księżyców. Pierwsze gwiazdy zaczęły pojawiać się na ciemnym niebie.

Xevertus miał wrócić dopiero rano. Wtedy mógł złożyć mu raport. Zimne, orzeźwiające podmuchy wiatru od czasu do czasu, bawiły się jego czupryną. Udał się w głąb dużego skrawka ziemi, aby przysiąść na skraju linii drzew. Oparł głowę o konar jednego z nich i obserwował rezydencję Xevertusa. W niektórych oknach paliło się światło, lecz większość z nich, zwłaszcza na drugim i trzecim piętrze, była zgaszona i szklane otwory wypełniała ciemność. Czasem zastanawiał się jak bardzo świat, w którym wcześniej żył był zacofany w stosunku do tego. Nie wyobrażał sobie teraz wrócić do mało komfortowych domów. Odetchnął rześkim powietrzem i przymknął oczy, zamyślając się.

Nagle cały zesztywniał. Szybko otworzył powieki, czując czyjąś dłoń na ramieniu. Chciał się odezwać, krzyknąć, lecz nie potrafił wydobyć najcichszego dźwięku z gardła. Miał ochotę zerwać się z miejsca i biec przed siebie, ale nie był w stanie poruszyć nawet małym palcem u stopy. Nie wiedział, kim jest osoba, która doprowadziła go do tego stanu.

— Witaj zmiennokształtny — usłyszał szept tuż przy swoim uchu. — Mam dla ciebie ważne zadanie — kojarzył ten głos, pomimo tego, iż był tak cichy. Nie chciał wykonywać niczego, co nie należało do jego obowiązków, niczego, czego nie zlecił mu sam Xevertus. — Szkoda, że twój pan nie wie, jaki możesz być silny… — dłoń mocniej zacisnęła się na jego ramieniu, po czym mężczyzna zaczął szeptać coś, czego Ravi nie rozumiał. Nie minęła sekunda, a jego całe ciało przeszył niesłychany ból. Gdyby mógł się ruszać i mówić z pewnością zgiąłby się wpół i krzyczał. Poczuł, jak grube żyły wyrastają na jego rękach, szyi, twarzy, na całym ciele, poczynając od serca. W pewnej chwili zdawało mu się nawet, że nie jest w stanie oddychać, lecz nagle ból ustał. Chłopak niemal zachłysnął się powietrzem. Oddychał szybko i płytko, lecz próbował się opanować i brać głębokie, powolne oddechy.

— Nie straciłeś przytomności, świetnie — znów zabrzmiał złowrogi szept. — Teraz posłuchaj mnie uważnie…

***

Wyszedł z łazienki, odziany jedynie w miękki, biały ręcznik, oplatający jego biodra. Z ciemnych, mokrych włosów spływały krople zimnej wody. Dzisiejszy trening z Varrenem był okropny. Już dawno nikt nie zmusił go, do tak wyczerpującej aktywności fizycznej. I to przez cały dzień. Mimo wszystko w duchu przyznawał Xevertusowi rację. Jeżeli mieli być użyteczni, podczas nadchodzącej wojny, powinni wiedzieć jak przetrwać w najcięższych warunkach.

W sypialni założył luźne, szare spodnie, po czym chciał zgasić światło i w końcu odpocząć, kiedy rozległ się dźwięk pukania do drzwi. Westchnął ciężko i poszedł otworzyć. W progu pojawiła się niska, krępa kobieta z tacą w dłoniach.

— Dobry wieczór, mój drogi — odezwała się, a mężczyzna wpuścił ją do środka. Odłożyła tacę z gorącą hurkwią na stoliku w małym salonie. — Mam nadzieję, że nie zmęczyliście się wszyscy tak bardzo. Jutro czeka was równie pracowity dzień.

— Mam nadzieję, że jednak jutro nie będzie tak ciężko… — odparł zmęczony Benjamin. — Dziękuję za napój — dodał jeszcze, kiedy kobieta przechodziła tuż obok niego. Nie spodziewał się, że w ułamku sekundy uderzy go tacą w skroń. Upadł na podłogę pod wpływem ciosu i stracił przytomność.

— Ależ nie ma za co.

***

Czekał na skraju niewielkiego lasu, wpatrując się w rezydencję Xevertusa. Zaczynał się niecierpliwić. Spostrzegł, że jedno z okien na trzecim piętrze otwiera się, a po chwili wylatuje przez nie niewielkich rozmiarów sokół, trzymający coś w szponach. Zwierzę wraz ze swoją zdobyczą szybko znalazło się przy nim. Ofiarą okazała się być mała, szara mysz. Nie musiał długo czekać. Ptak zmienił się w chłopaka, całkiem nieświadomego swoich poczynań. Ravi skinął na mysz, która w mgnieniu oka okazała się być nieprzytomnym mężczyzną, ubranym jedynie w szare spodnie. Oddychał, to było najważniejsze.

— Możesz wrócić do środka. Zapomnisz o wszystkim, co się tutaj stało — odezwał się mężczyzna, nawet nie zwracając swego wzroku na Raviego. Chłopak posłusznie odwrócił się i udał do swojej komnaty.

***

Oprócz szkolenia z Varrenem Zdobywcą, wszystkie nowe Talenty musiały przejść trening, nauczyć się walczyć, bronić… No i oczywiście nikt nie wykona rozkazu, kiedy nie rozumie słów, jakimi posługuje się dowódca. Pierwszą lekcją była nauka języka. Większości szło świetnie, choć nie potrafili nabrać odpowiedniego akcentu… Zdarzali się również tacy, którzy po miesiącu edukacji ciągle nie byli w stanie wypowiedzieć lub zrozumieć najprostszego zdania.

— No i co ja mam zrobić z takim deb… osobnikiem, nieprzyswajającym wiedzy? — skarżył się jeden z potencjalnych nauczycieli. Xevertus miał jeszcze kilka godzin na powrót, Alexandra nigdy nie było w pobliżu, co bardzo cieszyło najstarszego z rodzeństwa, więc wszystkie zażalenia były składane do Nathaniela, a kiedy on również był nieobecny… Xevertus przed opuszczeniem swojej rezydencji wyznaczył Giovanniego, aby zajął się wszystkimi Talentami.

— Muszą wiedzieć jedynie podstawowe rzeczy. Reszty nauczą się w swoim czasie. Nie zadawaj im niepotrzebnych wyrażeń, tylko te, które przydadzą się w zaistniałej sytuacji — odpowiadał za każdym razem najspokojniej, jak tylko potrafił. Powoli zaczynało go to męczyć. Ci ludzie mieli problem ze wszystkim i nie potrafili sobie z tym poradzić. Pewnie połowa umrze pierwszego dnia na froncie… Nie miał na myśli jedynie języka, bo wystarczy mieć przy sobie osobę, która lepiej sobie z tym radzi, lecz po obserwacji innych na treningach Varrena, mógł mieć prawie stu procentową pewność, że niektórzy nie poradzą sobie z procedurą Xevertusa.

***

Od kiedy Xevertus wyruszał gdziekolwiek, to Giovanni przejmował dowodzenie, w jego domu, przez co mężczyzna miał coraz mniej, a tak właściwie to w ogóle, nie miał czasu dla Gregorego. Telepata dostawał jedynie jakieś zapiski, które musiał potrafić odszyfrować, poprawnie przeczytać i wiedzieć, jak dokładnie przetłumaczyć tak, aby miało to sens. Nie ukrywał, że męczył się z tym i prosił o pomoc kogoś, kto rzeczywiście pomoże mu zrozumieć te tajemnicze znaki. Jedna z mieszkających tu od lat, bardzo sympatyczna kobieta, która, o dziwo, znajdowała czas na wszystko i zawsze była pełna energii, nauczyła go w przeciągu kilku godzin podstawowych zwrotów i rozkazów. Był jej niezmiernie wdzięczny.

Od czasu pierwszej lekcji z Giovannim powoli zaczął się oddalać od tego mężczyzny. Już nie zależało mu na spotkaniach i dodatkowych korzyściach, z tego wynikających. Świadomość zagrożenia kraju Xevertusa była teraz najważniejsza. Mógłby pomyśleć, że wcale go to nie dotyczy, lecz wręcz przeciwnie. Zamieszkał tutaj, prawdopodobnie bez możliwości powrotu i musiał, chociaż spróbować pomóc w jakikolwiek sposób.

Co do braku możliwości powrotu… kiedy przybyli na miejsce kilka tygodni temu Gregory czuł, że coś jest nie tak. Pewnego dnia zliczył w sali jadalnej ludzi, których znał z widzenia i odkrył, że brakuje mu jednej osoby, na której podobno bardzo zależało Xevertusowi. Dlaczego zniknęła? Pan Kamany nie dałby odejść przyszłej wyroczni. Tak, Gregory doskonale wiedział, kim była. Wszystko odczytał z umysłu Xevertusa, który miewał chwile słabości i nie blokował przepływu myśli. Dziewczyna na pewno nie uciekła, bo wiedział, że jest „w miarę możliwości” bezpieczna. Intrygowała go ta sytuacja, choć miał okazję pomyśleć o tym tuż przed snem, ponieważ jego plan dnia był bardzo napięty, a szkolenie Varrena doszczętnie wykańczało organizm.

Rozdział 2

Varren Zdobywca rozpoczynał treningi swoich, tymczasowych, podopiecznych w tych samych godzinach i nie obchodziło go, czy wszyscy dotarli na jego zajęcia. Jeżeli uważają, że tego nie potrzebują i nie przychodzą, szybciej zginą, co wyeliminuje słabe jednostki w zaskakująco szybkim tempie, myślał, po raz drugi licząc Talenty Xevertusa, zebrane przed rezydencją swego obecnego pracodawcy. Zdecydowanie brakowało mu dwóch mężczyzn. Jednym z nieobecnych był Giovanni, przejmujący obowiązki Xevertusa, kiedy tego nie było akurat w stolicy, co — jak twierdził Varren — nie zwalniało go z treningu, zaś tożsamości drugiego nie zdążył poznać, choć mówił na niego Pijawka, ze względu na umiejętności, które posiadał.

Przewrócił jedynie oczyma, po czym kazał rozgrzać się zgromadzonym. Niektórzy już poprzedniego dnia kwestionowali te „głupie ćwiczenia”, jak to je nazwali, ponieważ niczego pożytecznego im nie dawały. Varren odpowiadał na takie uwagi, krótkim „znając Xevertusa, prędzej zutylizowałby osobę z kontuzją, niż ją wyleczył”, co zawsze działało. Oczywiście niektóre Talenty były egocentrykami i uważali, że bez nich władca Kamany sobie nie poradzi. Mężczyzna, dobre kilkanaście lat temu, trafiał na o wiele gorszych, od zdobyczy Xevertusa, więc potrafił sobie poradzić z tymi niewdzięcznikami.

Tym razem postanowił nauczyć ich bronić się przed stworami pełzającymi, ślepymi i wrażliwymi jedynie na dźwięki. Przekazywał swoją wiedzę w jasny sposób.

— Musicie być bezszelestni, te dranie mają tak dobry słuch, że wystarczy im jedno wasze tchnienie, aby was zlokalizować i w końcu się najeść. W podziemiach często krople wody spadają bezpośrednio ze stropu na grunt, co odbija się wyraźnym echem. Jeżeli wyczujecie odpowiedni moment uda wam się podejść do napastnika i pozbawić go głowy, bez większego wysiłku. Jeżeli popełnicie błąd, staniecie się żywą karmą.

— Co się może stać, jeśli uda mi się zamienić w osobnika podobnej maści, co napastnik? — zmiennokształtny Ravi zawsze miał miliony pytań w głowie, co zdecydowanie irytowało Varrena.

— Zacznie z tobą walczyć i wygra, bo zna możliwości swego ciała — odpowiedział krótko, ucinając temat. Zadziwiało go jednak, iż młody mężczyzna cały czas szukał sposobu, aby przechytrzyć wroga, panującego w podziemiach. — Gdybyś skupił się na tym, o czym mówię może w końcu udałoby ci się dojść do jakiegoś trafnego rozwiązania — dodał po chwili namysłu.

— W takim razie, co ze zmianą w, na przykład, zwierzę, którego nie słychać, dopóki nie dobierze ci się do skóry? — Varren uśmiechnął się pod nosem, kiedy usłyszał chłopaka, przebiegającego obok niego.

— To zwierzę musiałoby być w stanie utrzymać broń — dał szansę zmiennokształtnemu do wykreowania w swoim umyśle takiego zwierzęcia, lecz wątpił czy da radę, nie znając gatunków tutejszej fauny.

Wielu zbyt pewnych siebie, tymczasowych uczniów chciało jak najszybciej wyjść w teren i stanąć twarzą w twarz z mrokiem tuneli. Varren zaczął rozmyślać nad wypuszczeniem ich, aby przekonali się, że nie są gotowi, ale nie mógł tego zrobić, dopóki Xevertus nie wróci.

***

Xevertus powrócił do Laislan wieczorem, po spotkaniu z matką. Przez całą drogę rozmyślał nad przebiegiem następnych dni. Nie bał się, choć powinien. Wierzył w możliwości swojej armii i pomoc Talentów, dzięki którym mógł wygrać z królową Marrgo. Jego szpiedzy mieli się odezwać tego dnia w nocy. Czekał na wieści z Tarliandii, aby mógł porównać swoje siły do potęgi wroga. Żył nadzieją, iż jego siły będą porównywalne z Trupią Armią, lecz jak to mówią „nadzieja matką głupców”.

Nie było chwili do stracenia, więc jeszcze przed swoją tymczasową nieobecnością, oprócz ewakuacji cywili, zarządził pełną mobilizację wojsk. Wszyscy zdolni do walki zostali sprowadzeni do stolicy, czekając na rozkazy.

Pomimo tego, iż było już późno postanowił złożyć wizytę w stacjonującym na obrzeżach miasta obozie, gdzie zgromadzili się generałowie i pułkownicy wojska lądowego oraz admirał marynarki wojennej.

Wszedł do ogromnego namiotu ze spokojem, który zniknął z chwilą zobaczenia tych ludzi.

— Gdzie, do cholery, jest dowódca sił powietrznych?!

— Dowódca Berdep zjawi się tu jutro rano, sir — odpowiedziała generał Sonea Lavin.

— A cóż to za ważna sprawa go zatrzymała, pani generał? — zapytał już całkiem zdenerwowanym, lecz o wiele cichszym głosem.

— Sprawy rodzinne, sir — mówiła spokojnym, zdystansowanym tonem. Jak na panią generał przystało. Dobrą chwilę sobie wybrałeś, Marcus… pomyślał, wzdychając ciężko.

— Cudownie… — powiedział tak cicho, że nikt nic nie usłyszał, po czym dodał już głośniej. — Dobrze, w takim razie odpocznijcie. Porozmawiamy jutro, kiedy Marcus zaszczyci nas swoją obecnością — opuścił namiot, kierując się do swej posiadłości.

Nie zdążył nawet przestąpić progu, kiedy dopadła go Gerna. Powiadomiła o powrocie szpiegów z Tarliandii. Podziękował jej i kazał odpocząć. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Gerny w kuchni, kiedy rozmawiał z ważnymi ludźmi, lecz tym razem nie byli to zwykli podwładni. Musiał wiedzieć wszystko, a oni zabiliby każdą osobę, która nieproszona znalazłaby się w pobliżu.

Na sali jadalnej zastał dwójkę mężczyzn oraz jedną kobietę. Tylko trójkę, w dodatku nie wyglądali oni dobrze. Mężczyźni przykładali do ud i klatek piersiowych gazy, które zdążyły namoknąć krwią. Mieli obite twarze, w niektórych miejscach skóra pękła. Nigdy nie widział swoich najlepszych ludzi w takim stanie.

— Lepiej usiądź — odezwała się do niego kobieta z najmniejszą ilością ran. Xevertus w ciszy przemierzył pomieszczenie i zajął miejsce przy swoich ludziach.

— Gdzie jest reszta? — zapytał, przyglądając im się dokładnie. Doskonale pamiętał, że wysłał na zwiady dwudziestu ludzi, zawsze wracali w komplecie.

— Tarliandianie zrobili nagłą inspekcję. Mieliśmy dowody tożsamości przy sobie, lecz nie uwierzyli. Wzmocnili ochronę, teraz są cholernie czujni, niektórych zastali na czynnym zwiadzie, nie wahali się nawet przez sekundę. Nam udało się uciec.

— Coden, istat fob da hobup — wyszeptali wszyscy jednocześnie.

— Przejdźmy do raportu — odezwał się cicho Xevertus.

— Pięćset dwadzieścia tysięcy jednostek w armii lądowej, dwie sztuki broni palnej i jeden miecz na każdego. Trzydzieści tysięcy okrętów, w tym dziesięć tysięcy łodzi podwodnych, bardzo dobrze uzbrojonych. Sto trzydzieści cztery bombowce. Ich ludzie są szkoleni cały czas od kilku dobrych lat, tłumaczą to, mówiąc, że nie chcą, aby w razie jakiegoś wypadku, armia była niezdolna do defensywy — wyrecytowała kobieta, przypatrując się, zachowującemu kamienną twarz, Xevertusowi.

— Dla porównania, nasze siły zbrojne to dwieście tysięcy żołnierzy lądowych, trzydzieści dwa tysiące okrętów, w tym cztery tysiące łodzi podwodnych i dziewięćdziesiąt samolotów — odezwał się mężczyzna, który zatrzymał krwotok na udzie. — Na ich tle, nasza armia nie wygląda zbyt dobrze.

— Co z uzdolnionymi ludźmi? — zapytał Xevertus po dłuższej chwili ciszy. Zdawał sobie sprawę ze zdecydowanej przewagi wroga, chociaż nie zostało to jeszcze przesądzone.

— Trzech. Wszyscy na usługi królowej. Trzyma przy sobie tych, którzy wykażą zdolności ponad ludzkie.

— Tylko trzech? — zdziwił się.

— Dwie kobiety i mężczyzna. Nie znamy ich umiejętności, ale skoro Marrgo nie pozwala ich odsłonić przed światem, muszą być coś warci — Xevertus uśmiechnął się tajemniczo. Szybko policzył zapełnione pokoje swojej posiadłości.

— Istnieje szansa, duża szansa, przewagi naszych sił. Jestem w posiadaniu czterdziestu pięciu Talentów. Wszyscy przydadzą się na polu bitwy. Większość z nich bardzo niebezpieczna. To, co teraz powiem, nie ma prawa wyjść poza te mury. Jedna z nich, została na jakiś czas uczennicą Pogromcy Ognia, ponieważ posiada ten sam dar, co on. W najbliższym czasie odzyskam również jedyną na Wielkim Lądzie wieszczkę — cała trójka nie wiedziała, jak zareagować. Xevertusa satysfakcjonował widok ich zdziwionych twarzy. Doskonale wiedzieli, że ich pan „kolekcjonuje” i szkoli obdarzonych ludzi. — Jedyną wadą jest to, że są to zwyczajni śmiertelnicy. Ci, którzy przybyli tu niedawno potrzebują przyspieszonego i skutecznego szkolenia. Poza tym, zawsze mam asa w rękawie, w razie najgorszego — miał tu na myśli akcje, planowane w tunelach poza miastem. Nie zdradził im tego, lecz prędzej czy później sami się domyślą.

Po porównaniu sił zbrojnych państw, Xevertus odesłał swoich zaufanych ludzi do domów, aby w końcu w spokoju mogli odespać długie godziny przebytej drogi. Sam jednak postanowił zrobić rozpiskę Talentów. Musiał wiedzieć, na kim powinien się skupić. Jeden pozbawiający energii życiowej wszystkiego, co oddycha, jedna władająca ogniem, trzech telepatów, pięciu zmiennokształtnych, w tym jeden z syndromem sztokholmskim, czwórka zadająca ból fizyczny samym wzrokiem, dwójka obdarzona telekinezą, jedna rzeźbiąca w każdym stałym materiale, jeden rozpoznający wszystkie możliwe rośliny… westchnął widząc swoją notatkę. Ośmiu posiadających moc uzdrawiania, czyli medycy, sześć feniksów… ciekawe czy dotarli już do perfekcyjnego panowania nad sobą… pięciu idealnych szpiegów, sześciu władających hipnozą, jeden malarz, ożywiający swoje dzieła i już za niedługo, jedna wieszczka. Wyliczył wszystkich. Oczywiście byli to ludzie, których specjalnie szkolił do takiej sytuacji, nie myślał już nawet o tym, iż Kamańczycy sami w sobie posiadają iskrę magii w żyłach. Dzięki temu wyswobodzili się kiedyś spod władzy Tarliandii.

***

Nigdy wcześniej nie czuła się tak potwornie, jak w ostatnim czasie. Męczyły ją mdłości, którym towarzyszyły zawroty i bóle głowy oraz chwilowe odrętwienia kończyn. Zdarzyło jej się już kilka razy zwymiotować. Miała pewność, że to nie było żadnego rodzaju przeziębienie, ponieważ jeszcze dzień wcześniej wszystko było w najlepszym porządku. Do czasu, kiedy towarzyszący jej mężczyzna nie postanowił bez najmniejszego wyjaśnienia przyprawić ją o największy ból, jaki mogła odczuć w całym życiu. Nie rozumiała jego postępowania. Powiedział, że dzięki temu stanie się o wiele silniejsza i posiądzie pełną kontrolę nad swoim magicznym darem. Jak na razie, była w bardzo słabym stanie. Nie chciała tego przyznać i nie musiała, bo pewne rzeczy po prostu widać. Zamaskowany mężczyzna wspomniał również o tym, iż z biegiem czasu jej stan fizyczny powinien się poprawić, lecz nie był tego całkowicie pewien.

Nie wychodziła z jego kryjówki od kilku dni. Nie pozwalał jej, ze względu na jej własne bezpieczeństwo, a przynajmniej tak to tłumaczył. Ostatnio przyprowadził tu również jakiegoś mężczyznę, którego Anabell kojarzyła z widzenia. Wiedziała, że był to jeden z Talentów Xevertusa, którego władca Kamany trzymał bardzo krótko, lecz nie pamiętała, czym się wyróżniał. Po odgłosach torsji mogła stwierdzić, że przechodził to samo, co ona. Miała nadzieję, że to wszystko, jest warte przyszłych skutków.

***

Już o świcie kroczył przez miasto z wiedzą, iż Xevertus postanowił zwołać Radę tuż przed spotkaniem z dowódcami sił zbrojnych. Był ciekawy, czy urok legendarnego Cornera zadziała, co prawda wszyscy żyli w przekonaniu, iż człowiek wchodzący tam w złych zamiarach wobec kraju zostaje wykryty niemal natychmiastowo. W przeciągu kilkuset tysięcy lat zdarzyło się to kilkukrotnie. Tylko niektórzy z obecnego składu Rady widzieli, jak taka sytuacja wygląda.

Chłodny wiatr bawił się jego kasztanowymi włosami, delikatnie je czochrając. Nie licząc świstu żywiołu, panowała całkowita cisza. Mieszkańcy zostali ewakuowani i teraz stolica wydawała się być miastem duchów. Budynki pozostały puste, nawet niektóre, żyjące tutaj dotąd dzikie zwierzęta, jakby wyczuły zagrożenie i ulotniły się wraz z ludźmi. Nie sądził, że przyjdzie mu zobaczyć miejsce, w którym się wychował w takim stanie. Oczywiście nie odrzucał ewentualnego konfliktu z północnym krajem, ponieważ kontrakt, który został zawarty pomiędzy Kamaną a Tarliandią był w niewielkim stopniu łamany przez Trupi Lud, więc kwestią czasu pozostawał atak. Nie spodziewał się jednak, iż to jego brat wywoła tę wojnę. Brat… Zawsze idealny Xevertus, ulubieniec wszystkich, a jednak okazało się, że nie potrafi panować nad emocjami, pokręcił głową, ciągle nie dowierzając w to, co zaszło w pałacu królowej Marrgo.

Zbliżał się już do tunelu, prowadzącego do miejsca narady. Odrzucił wszelakie myśli niezwiązane z obecnym stanem kraju. W tamtym miejscu najmniejsze rozproszenie może oznaczać natychmiastową śmierć.

***

Wieczorem poprzedniego dnia powiadomiono go mentalnie o porannej naradzie, co oznaczało, że wieści, które planował przekazać swojej wybrance muszą dotrzeć do niej o wiele wcześniej, niż chciał. Kiedy siedzieli w nocy przy rozpalonym kominku, ona wtulała się w niego i już powoli zasypiała, postanowił poruszyć ten temat.

— Wiesz coś na temat zmian, wprowadzonych w stolicy? — zapytał cichym, mruczącym głosem, przeplatając w palcach kosmyk jej rudych włosów.

— Słyszałam jedynie, że nastała tam cisza, cokolwiek to oznacza — odpowiedziała, jakby od niechcenia.

— To znaczy, że nastąpiła ewakuacja ludności — po tych słowach kobieta odsunęła się nieznacznie i spojrzała mu w oczy z widocznym zmartwieniem, wymalowanym na twarzy. Postanowił kontynuować. — Wizyta w Tarliandii okazała się bardzo niemiła. Xevertus, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, rozpętał wojnę. Prawdopodobnie, wojska królowej Marrgo już dawno czekają na rozkazy — starał się mówić spokojnie, lecz ton jego głosu zdradzał zdenerwowanie. — Powinnaś spakować najważniejsze rzeczy i udać się z powrotem do Autalawii. Jesteśmy zbyt blisko granicy, wrogie wojska na pewno będą plądrować wszystko, co napotkają na swej drodze. Dla swojego własnego bezpieczeństwa…

— Nie chcę wracać do Autalawii– przerwała mu. — Mogę się przydać w stolicy. Znam te tereny lepiej, niż wy wszyscy razem wzięci.

— Nie zgadzam się, Lore. Nie pozwolę ci narażać życia. Zanim się obejrzysz będzie za późno, aby stamtąd uciekać. A kiedy nastąpi oblężenie, nawet tunelami nie przedostaniesz się do ojczyzny.

— Nathanielu, proszę skup się i patrz mi na usta. Nie wracam do Autalawii — powiedziała ostatnie zdanie z naciskiem na każde słowo. Mężczyzna westchnął, zastanawiając się, jak przemówić jej do rozsądku. Nagle przyszedł mu do głowy idealny, lecz jednocześnie okrutny pomysł.

— A jeżeli pojadę tam z tobą?

***

Xevertus chciał przedstawić Radzie podsumowanie armii, którą posiadała Kamana oraz planował powiedzieć im o czymś, czego nikt nie wie. Nie był pewien ich reakcji i nie wiedział, czy chce ją zobaczyć. Czekał aż wszyscy dotrą na miejsce i dopiero kiedy ujrzał znajome, ale jednocześnie obce twarze postanowił rozpocząć posiedzenie.

Na samym początku przekazał pewnego rodzaju rozpiskę lordowi Thomasowi, który zaprezentował siły, reprezentujące jego kraj. Nie było tam napisane o dziewczynie, posiadającej dar panowania nad ogniem. Rada, o dziwo, w ogóle się nie zmieniła, bez względu na panującą sytuację. Wybuchły głośne kłótnie, oburzenie i uwagi typu „śmiertelnicy, nawet z nadnaturalnymi dla nich mocami, nie są w stanie zapewnić nam, choćby minimalnej przewagi”. Xevertus wraz ze swoimi braćmi wysłuchiwał tego wszystkiego. Po pewnym czasie głęboko się zamyślił. Po raz pierwszy od kilku stuleci nie chciał uciszać Radnych.

— Chcesz o czymś jeszcze powiedzieć, prawda Xevertusie? — Ragnar zawsze wiedział, co się z nim działo. Pomimo braku szczególnej więzi pomiędzy nimi, młodszy z nich za każdym razem widział coś, czego inni nie potrafili dostrzec. Może to była jego moc, może jedynie znajomość zwyczajów i zachowań przeróżnych ludzi, nie wiadomo. Xevertus spojrzał mu w oczy i mężczyzna zrozumiał, o co konkretnie chodzi.

— Uważasz, że to dobry pomysł? — lubił się radzić Ragnara, ponieważ zawsze oceniał sytuację całkowicie obiektywnie i przewidywał wszystkie możliwe konsekwencje. Tym razem jednak nie miał dużo do powiedzenia.

— Myślę, że może to wywołać bardzo negatywną reakcję.

Władca Kamany spojrzał na zgromadzonych w cudownie mieniącej się jaskini z wysokim stropem i słupem, stworzonym przez naturę na samym środku, po którego boku, jakby spływał miodowego koloru kamień szlachetny, rozlewając się na gruncie i kierując się w stronę morza.

Całkiem niechcący uchwycił wzrok młodego Jonathana, jak zawsze podpierającego ścianę. Tym razem nie odwrócił spojrzenia, co zmusiło Xevertusa do kontynuowania tej małej bitwy. Oczywiście po raz kolejny wygrał. Gdy tylko pojawili się Wielcy, zmuszając Radnych do zamilknięcia, przemówił.

— Panowie, pragnę przypomnieć, iż mój mały oddział nie jest całą naszą armią. Owszem, nie można na nich całkowicie polegać, lecz nie zgodzę się z większością. Uważam, że będą w stanie przez pewien czas zapewnić nam przewagę — zaczął silnym, władczym tonem, mierząc spojrzeniem każdego z nich. — W porównaniu z wojskiem królowej Marrgo nasze siły są wiele słabsze, co o niczym nie świadczy. Nie zapominajmy, iż liczy się teraz przede wszystkim taktyka. Tarliandia nie będzie myśleć o każdym możliwym rozwiązaniu, ponieważ prawdopodobnie zdają sobie sprawę ze swojej przewagi. Dlatego musimy do tego podejść z większą rozwagą, niestety nie mam dużo czasu, więc potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie zaplanować coś bardzo efektywnego, potrzebujemy ludzi doświadczonych. Apeluję do każdego z was, aby przyłączył się do tej walki. Do obrony kraju, który wszyscy kochamy i nie damy go sobie odebrać. Ci, którzy postanowią zaszyć się gdzieś bezpiecznie, nie będę winił o nic. Zakładam, iż myśleliście już o takowej ewentualności, w związku z tym, prosiłbym Radnych, którzy postanowili tak, a nie inaczej o opuszczenie jaskini. Dalsza część będzie dotyczyć samej bitwy — po jego słowach jaskinię opuściła jedna trzecia zgromadzonych. Spodziewał się takiego przebiegu akcji. Wielcy nie zabierali głosu od czasu przyznania się Xevertusa do błędu i nieświadomego wywołania wojny. Sama ich obecność wystarczyła, aby czuł się całkowicie winny. — Chciałbym, abyście, szanowni Radni, wzięli udział w naradzie wojennej wraz z dowódcami naszych sił zbrojnych, która odbędzie się tuż po tym spotkaniu.

— Musisz mieć coś jeszcze do powiedzenia, że ciągle nas tu trzymasz, Xevertusie — odezwał się naprawdę stary mężczyzna, obdarzony długą, siwą brodą i łysiną na głowie.

— Owszem. Jest to kwestia Colina, Pogromcy Ognia — nawet pomimo mniejszej ilości osób, nagle zabrzmiał ogromny harmider. Nawet Wielcy spojrzeli zdziwieni, kątem oka w stronę Xevertusa. Nie wiedzieli, co planuje, ale czuli, że to nie może być nic dobrego. — Cisza! — te kłótnie znów zaczęły działać mu na nerwy. — Zdaję sobie sprawę z jego poczynań i kary, którą sam zgodziłem się wymierzyć, lecz ten człowiek doskonale wie, co robi…

— Ten człowiek — wtrącił się jeden z lordów. — Postradał zmysły. Nie jest w stanie nad sobą panować. Gdyby mógł już dawno zrównałby to miasto z ziemią!

— Pogromca zdaje sobie sprawę, z tego, co robi! Manipuluje nami wszystkimi, aby uchronić się od uczestnictwa w bitwie! — odezwał się inny Radny. Xevertus nie spodziewał się, aby ktokolwiek podzielał jego zdanie. W tym przypadku tylko częściowo.

— Cisza, do cholery! — zabrzmiał jeden z Wielkich. Jego głos był tak silny, że aż ściany jaskini niebezpiecznie zadrżały, co wzbudziło w Xevertusie nieprzyjemne wspomnienia. — Dajcie się wypowiedzieć królowi, niedorzeczni kretyni! — Rada zaszokowana wypowiedzią Wielkiego zamilkła posłusznie.

— Dziękuję, Wielki Dezenoriushu — Xevertus znów zabrał głos. — Były Radny, Pogromca Ognia Colin jest nam wszystkim znany. To bardzo inteligentny człowiek, potrafiący rozróżnić sprawy ważne od ważniejszych. Doskonale rozumie sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. To trucizna pomieszała mu w głowie, lecz jestem pewien, że nie na stałe — nie wierzył nawet w swoje słowa. Żył nadzieją, iż Colin odzyska pełnię świadomości, ale nie dałby sobie odciąć ręki. — Istnieją tylko dwie osoby, które są w stanie z nim porozmawiać i nakłonić go do współpracy. Jedna z nich odpoczywa na Polanie Dusz, co automatycznie ją wyklucza — mówił o Iris. Jego ukochana była siostrą Colina i zawsze miała na niego dobry wpływ. — Druga przebywa w mojej posiadłości.

Rozdział 3

Księga wykradziona z magicznej krainy, przetłumaczona przez przodka Arthura, podawała dokładną drogę do przejścia między światami. Było w niej zamieszczonych multum uwag i przypomnień, aby nie podążać drogą, wiodącą bezpośrednio przez Puszczę. Tamto miejsce było, według tego, kto to pisał, zbyt niebezpieczne dla śmiertelników i nie przeżyliby tam sami nawet doby. Młody król ubolewał nad faktem, iż jego podróż przedłuży się o kilka dni, lecz wolał to wyjście od narażania siebie i swoich ludzi. Jego armia, licząca sobie około pięciu tysięcy ludzi, z czego jedynie połowa była wykwalifikowanymi rycerzami, wyruszyła z Camelot trzy dni temu.

Powoli się zmierzchało, Arthur jednak postanowił, aby iść dalej. Liczył na to, iż skrócą wtedy trwanie tej wyprawy. Po kolejnej godzinie napotkali grupkę czternastu mężczyzn, rozpalających malutkie ognisko pod osłoną osamotnionego na polu drzewa. Grupka zainteresowała się Arthurem, który zarządził postój.

Dwóch rosłych mężczyzn około trzydziestki podeszło do młodego króla, który wyglądał przy nich, niczym zwyczajny chłopiec w zbroi. Obdarzyli go zimnymi spojrzeniami, szepnęli coś do siebie w nieznanym królowi języku.

— Czego, król Camelot wraz z rycerzami okrągłego stołu oraz armią, szuka w tej okolicy? — zapytał jeden z nich, nawet nie siląc się na jakikolwiek ukłon.

— Wybaczcie, jeżeli wam przeszkadzamy, lecz nie zabawimy tu długo. O świcie wyruszamy w dalszą drogę — zrobił pauzę, lecz tamci pomyśleli, iż skończył już swoją wypowiedź.

— Kenton gontife fu awers — wymruczał jeden z nich z nieprzyjaznym uśmieszkiem na twarzy, a drugi zaśmiał się pod nosem. Arthur zignorował słowa, których nie zrozumiał i postanowił kontynuować swą wypowiedź.

— Może to wydawać się całkiem surrealistyczne, lecz wyruszyliśmy w poszukiwaniu krainy mitycznych stworzeń — był przekonany, iż wywoła u niespodziewanych towarzyszy zdziwienie lub zaciekawienie, ci jednak spojrzeli po sobie i zachichotali.

— I Wasza Wysokość uważa, że uda mu się coś zdziałać z tą grupką niedoświadczonych ludzi? — zakpił z armii Arthura.

— To porządnie wyszkoleni rycerze, są w stanie…

— Nie wątpię, iż są w stanie pokonać nie jednego w pojedynku — przerwał królowi. — Jednak nie czyni ich to doświadczonych w tego typu boju. Te istoty mogą wyśmiać twoją armię i zjeść ją na śniadanie. Nie masz pojęcia, na co się piszesz, panie.

— Brzmisz, jakbyś posiadał wiedzę na ich temat.

— Nie pamiętam, abyśmy przeszli na „ty”, królu — już mieli się odwrócić i odejść, lecz Arthur ich zatrzymał.

— Wyrażasz pogardę w stosunku do nich, cały się spiąłeś, nie chcesz poruszać tematu… Musisz ich bardzo nienawidzić. Proponuję przyłączenie się do mnie i po przejściu do tamtego świata dam wam wolny wybór, zrobicie tam, co będzie chcieli.

— Gdybyśmy chcieli, już dawno byśmy tam wyruszyli…

— Lecz nie znacie zaklęcia, otwierającego portal — Arthur nieświadomie trafił w czuły punkt przywódcy grupki mężczyzn. — Czekam na waszą odpowiedź do świtu — tamci bez słowa opuścili młodego króla. Dyskutowali między sobą o tej możliwości. Jeden z nich uznał to za okazję, a drugi wyzwał go i stwierdził dobitnie, iż nie wiedzą, co ich tam czeka i mogą nie przeżyć takiej wyprawy. Tamten jednak upierał się, że to właśnie na taką chwilę czekali od lat. W końcu postanowili omówić ten temat z pozostałymi.

***

Już od wioski, znajdującej się pod Camelot podróżowała z dwójką ludzi konno. Nie miała pojęcia, co się z nią działo, lecz z godziny na godzinę czuła się coraz gorzej. W połowie drogi musieli się często zatrzymywać, ponieważ cały czas zbierało jej się na wymioty. Pomimo mało odczuwalnego wycieńczenia, ciągle była w stanie jechać za swoimi przewodnikami. Dopiero po jakimś czasie całkiem niespodziewanie dostała napadu drgawek, jej oczy przewróciły się tak, iż widać było jedynie białka, kilka razy spadła z konia, mówiąc coś pod nosem w języku, którego nawet oni nie byli w stanie zrozumieć. W ten sposób, kilka razy dziennie, przeżywała przeróżnego rodzaju wizje. Obraz w jej głowie był całkowicie przejrzysty, lecz nie zawsze potrafiła odczytać przesłanie tego, co zobaczyła. Nie było to nic związanego z Xevertusem i jego krajem, co za każdym razem powtarzała kobiecie. Tylko jej, ponieważ od mężczyzny trzymała się z daleka. Trauma po nocy poślubnej była tak dotkliwa, że graniczyła z fobią, jak przypuszczała, do każdego mężczyzny.

Tymczasowa opiekunka wyroczni stawiała jej życie pod znakiem zapytania, kiedy myślała o przeprawie przez portal, jednak nie mogła nic z tym zrobić. Musieli dostać się do Kamany najszybciej, jak to tylko było możliwe. Nie przewidziała takiej sytuacji, lecz wierzyła w to, iż młoda Rosalie okaże się na tyle silna, aby wrócić do Xevertusa. Podczas jednego z ostatnich postojów, jakie zrobili rozmawiała szczerze z dziewczyną o jej stanie fizycznym. Wieszczka mówiła, że oprócz zmęczenia i ciągłych nudności czuje się dobrze. Przewodniczka dopilnowała, aby ta zjadła sytą kolację i piła dużo wody, nawet, jeżeli miałaby to wszystko zaraz zwrócić, co, na całe szczęście, się nie wydarzyło.

Kiedy Rosalie zasnęła, kobieta wysłała towarzysza po chrust, ponieważ ognisko powoli wygasało. Sama stała się bardzo czujna, wiedziała, że Puszcza to nie plac zabaw, ani zwykły las, przez który bez problemu można przejść. Jej uwagę w pewnej chwili odwróciła wyrocznia, znów dostała drgawek i mamrotała coś do siebie. Dopiero, kiedy doszła do siebie i powróciła do spokojnego snu, przewodniczka usłyszała chrapliwy krzyk, który szybko ustał. Wstała na równe nogi i wypatrywała ewentualnego zagrożenia. Do jej uszu doszedł dźwięk pękającej, suchej gałązki. Z prędkością światła dobyła broń, a nagle, tuż przed nią pojawił się karłowaty mutant, łypiący na nią świecącymi, czerwonymi oczyma. Nie zawahała się ani przez chwilę. Wycelowała w niego i po kilku strzałach z broni agresywne, walczące do końca zwierzę, cuchnące zepsutym mięsem padło martwe.

***

Siedział zamknięty w klatce, zrobionej z metalu, którego żadna temperatura ognia nie mogła stopić. Myślał, że te kilka, jak nie kilkanaście, dni w ciemności przywróci mu opanowanie, lecz nie mógł przestać wręcz zadręczać się wizją użycia mocy w jej całkowitej i pełnej perfekcji. Chwilami denerwował się i próbował zwrócić na siebie uwagę kogokolwiek, wtedy właśnie chciał się wyzwolić, co zwykle nie skutkowało zaspokojeniem, ponieważ wiedział, że nie było to wszystko, na co było go stać. Śnił, tak samo, jak marzył na jawie o uwolnieniu ognia, płynącego w jego żyłach.

Siedział teraz, opierając plecy o zimną ścianę. Wyciągnął przed siebie dłoń, a na czubku jego palca pojawiła się mała, migocąca iskierka, której powoli pozwalał przeobrazić się w płomień. Przypatrując się wynikowi swojej nudy, całkiem niespodziewanie przyszła mu na myśl dziewczyna, którą starał się uczyć. Siłą woli przywrócił płomyk do jego pierwotnej postaci, po czym skrząca się, minimalna namiastka jego mocy wędrowała wolno pomiędzy jego palcami.

— Jak tylko się stąd wydostanę — zaczął szeptać sam do siebie. — Uciekniemy na drugi koniec świata, iskierko — myślał o przebiegu ich znajomości od samego początku. Najpierw była przerażona i próbowała udawać, że nie przeżyła niczego traumatycznego, lecz on o wszystkim wiedział. Powolutku, krok po kroku, starał się zdobyć jej zaufanie, przyzwyczaić do swojego towarzystwa. Nie spodziewał się, iż sprawy potoczą się w zupełnie innym kierunku niż zwyczajna relacja nauczyciela z uczniem. Zaskoczyło go zachowanie dziewczyny, kiedy przyszło mu lecieć z Xevertusem do Tarliandii. Chciał wtedy zostać, odmówić swojemu przyjacielowi i królowi, lecz wiedział, że nie mógł.

Z kontemplacji wyrwał go nagły szelest, a potem dźwięk butów, stukających o kamienistą ziemię. Nie zareagował. Jedna ze ścian klatki była zrobiona z odpornego na ogień szkła, więc widział wszystko w oświetlonym korytarzu. Teraz nawet nie spojrzał w tamtą stronę, będąc przekonanym, iż strażnicy się zmieniają. W jakże dużym był błędzie…

— Colinie? — usłyszał słaby, przejęty, kobiecy głos, wydobywający się z głośnika, zawieszonego pod sufitem jego małego więzienia. Drgnął nieznacznie, rozpoznając właścicielkę tego głosu.

— Odejdź — powiedział na tyle głośno, aby mikrofon, umieszczony przy głośniku mógł wychwycić jego słowa i przekazać je do głośniczka po drugiej stronie szklanej ściany.

— Chcę z tobą porozmawiać.

— Nie. Odejdź stąd. Nie jesteś nawet prawdziwa — był przekonany, że to jeszcze trucizna miesza mu w głowie.

— Colinie, to ja, Anabell. Xevertus pozwolił mi cię zobaczyć, porozmawiać z tobą — odwrócił głowę w jej stronę i zobaczył dziewczynę, za którą tak bardzo tęsknił. Wyraz twarzy Anabell świadczył o tym, iż była zaniepokojona. Po chwili namysłu podniósł się z zimnej podłogi i podszedł do szklanej ściany. Położył na niej dłoń, nie potrafiąc oderwać wzroku od swojej uczennicy. Ona z lekkim zawahaniem zrobiła to samo, a w jej oczach pojawiła się tęsknota.

— Ktoś oprócz Xevertusa wie, że tutaj jesteś?

— Nie. Wyprosił stąd nawet strażników.

— Dobrze. Nikt nie może się dowiedzieć o twoich zdolnościach. W najgorszym przypadku mogłabyś skończyć tak, jak ja.

— Jak się czujesz? — zapytała delikatnym, cichy głosem, który był muzyką dla jego uszu.

— Lepiej. Trucizna przestaje działać, lecz chęć uwolnienia, drzemiącej we mnie potęgi pozostała… Opowiedz mi, co się dzieję w mieście.

— Wszyscy mieszkańcu zostali ewakuowani, wszędzie chodzą żołnierze, Xevertus zwołał zebranie Rady… — Colin zmarszczył brwi i odsunął się.

— Kim jesteś? — zapytał lodowatym tonem.

— Anabell…

— Nie okłamuj mnie, kimkolwiek jesteś. Nikt prócz Radnych i Xevertusa nie wie o zebraniach. Jesteś zmiennokształtnym? Osobą, która przybiera postać ludzi, których kiedyś dotknęła? Czy może zwyczajną iluzją?

— Uspokój się…

— Pokaż mi swoją prawdziwą postać! — wybuchnął, a na jego skórze zaczęły tańczyć płomienie, powoli rozprzestrzeniając się, po całym pomieszczeniu. Dziewczyna cofnęła się nieznacznie, przybierając obojętny wyraz twarzy. Nagle zaczęła rosnąć i zmieniać się w wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę o czarnych włosach i przeszywających, niebieskich oczach.

— Witaj, Colinie. Musimy porozmawiać — zabrzmiał głęboki głos samego Xevertusa.

***

Zebranie dowódców wszelakich, kamańskich wojsk, odbyło się według planu Xevertusa. Najmłodszy brat również miał obowiązek się stawić, podobnie, jak pozostali z rodziny królewskiej. Wiedział, że musi pomóc w planach i być na bieżąco, pomimo pogardy, którą darzył Xevertusa. Chciał chronić kraj, swoją narzeczoną i siebie. Jak na tę chwilę, Loretta przebywała w małej siedzibie ukochanego w stolicy, czekając na niego. Wolała pozostać tutaj i pomóc w planowaniu, znała te tereny lepiej, niż ktokolwiek inny, mimo to Nathaniel chciał, aby oboje wyjechali do jej ojczyzny.

W ogromnym namiocie, gdzie zebrali się w końcu wszyscy najważniejsi wojskowi, Xevertus wygłosił krótką mowę wstępną, która, według Nathaniela, była zbędna. Dopiero po kilku minutach przeszli do analizy. Na początku porównali liczebnie wojska obu armii. Tarliandia miała tutaj zdecydowaną przewagę, lecz to były ich tereny. Wiedzieli, jak najlepiej je wykorzystać. Powoli zaczęli planować rozmieszczenie sił zbrojnych. Oddziały lądowe miały otaczać miasto z każdej strony, lecz największa ich ilość zostanie ustawiona od strony północnej, skąd nadejdzie wróg. Flota miała stacjonować przy wybrzeżu, a siły powietrzne powinny być w pełnej gotowości do ataku Tarliandian.

— Co z twoimi śmiertelnikami, bracie? — zapytał Ragnar, który od początku nie usłyszał o tych ludziach ani słowa. Xevertus spojrzał na niego łagodnie, po czym w jego oczach pojawiły się iskierki i obdarzył go enigmatycznym uśmiechem.

— Pozostają koniecznością, gdyby wojska wroga dotarły za daleko, wyślemy tych, którzy będą w stanie zatrzymać Tarliandian, choć na chwilę.

— Panie — zabrał głos jeden z dowódców. — Załóżmy, że będziemy zmuszeni do wycofania się za mury miasta…

— Zapasów starczy na trzy, może nawet cztery lata — przerwał mu Xevertus. — Lecz nie mam zamiaru biernie siedzieć w stolicy, kiedy tamci będą główkować, jak się tutaj dostać. Mam asa w rękawie, moi drodzy. Podziemne tunele.

— Nie były używane od stuleci, a większość przejść jest zawalona lub zablokowana — wtrącił Nathaniel. — Co ci to da?

— Nie mam na myśli korytarzy, które znamy — nagle wszyscy zrozumieli. Xevertus mówił o tunelach poza miastem.

— Panie, to zbyt niebezpieczne, nie wiemy, co się tam czai. Nasi ludzie mogą tego nie przeżyć, a tym bardziej nie dadzą rady się tam zmieścić.

— Nie chcę, aby armia zajmowała te tereny — odpowiedział. — Kilku ludzi, posiadających bardzo niebezpieczne umiejętności, jest właśnie szkolonych do przetrwania tam i osłabienia wroga.

***

Od kilku dobrych godzin Talenty Xevertusa były na nogach i trenowały pod okiem Varrena Zdobywcy. Uważał, że dobrze im idzie, lecz skupiali się na walce, nie na tym, co ich otacza. Właśnie ta nieuwaga ich zgubi. Szybko wpadł na pomysł, jak spróbować to naprawić. Wstrzymał trening.

— Pod ziemią nie będziecie mieli możliwości zobaczenia swojego przeciwnika, a jeżeli wam się uda to sekundę później zginiecie — odezwał się tak, aby każdy go słyszał. Nie miał zamiaru specjalnie upiększać słów, mówił całą prawdę. Wskazał jednego mężczyznę. — Ty zostajesz ze mną, reszta udaje się pod ścianę budynku — wykonali jego rozkaz. Varren podał mężczyźnie nienabitą, krótką broń palną oraz miecz treningowy, po czym wydobył z kieszeni czarną przepaskę i obwiązał nią jego oczy.

— Co mam robić? — zapytał, zdezorientowany mężczyzna.

— Trenować — odpowiedział prosto Varren. Opaska nie prześwitywała choćby w najmniejszym stopniu, więc mężczyznę otaczała całkowita ciemność. Trzymał kurczowo drewniany miecz, a jego trener oddalił się bezszelestnie do grupy Talentów. Patrzył na bezradnego ucznia, po czym stworzył wizualną imitację stworzenia spod ziemi, monumentalnego, pełzającego potwora, pozbawionego wzroku z ogromnymi, licznymi kłami. Mężczyzna odwrócił się, ponieważ stwór zachodził go szybko od tyłu. Zamachnął się drewnianym mieczem, lecz kreatura uskoczyła i rzuciła się na niego, po czym rozpłynęła się. Leżał na trawie, otoczony niesamowitym fetorem, który po chwili zniknął. Varren przewrócił oczyma i westchnął z pogardą. Zauważył kątem oka Xevertusa, przyglądającego się jemu i jego uczniom.

— Właśnie dlatego, nie dacie sobie rady. Nie skupiacie się na najważniejszych rzeczach. Wzrok wam się nie przyda, będziecie zdani tylko na słuch i węch — odezwał się obojętnie, krocząc przed siebie. — Następny — po kilkunastu minutach Varren utwierdził się w przekonaniu, że ci ludzie w ogóle nie są gotowi, aby zejść do podziemi. Niestety nie wszyscy się z nim zgadzali.

— Chyba raczej nie ćwiczyliśmy tego wszystkiego, tylko po to, aby okazało się, iż nic nie potrafimy — odezwał się jeden z Talentów, na którego niemal natychmiast spojrzał Varren. Xevertus siedział w progu, obserwując sytuację i paląc dymiące ziele. — Jestem pewien, że dam sobie radę pod ziemią, jeżeli udawało mi się to wcześniej, tutaj — Zdobywca spojrzał przelotnie na swojego pracodawcę, który kiwnął nieznacznie głową, dając mu wolną rękę.

— Tak sądzisz? — zapytał, podchodząc do mężczyzny.

— Wiem to — odpowiedział tamten.

— W porządku, zatem zróbmy sobie małą wycieczkę — powiedział beznamiętnym głosem. Wkrótce cała grupa, włącznie z Xevertusem, znalazła się za murami stolicy. Varren znalazł jedno z wejść do tunelów niedaleko miasta. Była to, niepozornie wyglądająca jama, którą przykrywały liście i wysoka trwa. Żadnych drzwiczek, ani klapy… nikt nie ośmielił się o to zapytać, lecz jedynie Varren wiedział, iż stworzenia, żyjące w tunelach nie są w stanie przeżyć na powierzchni, ponieważ światło słoneczne, jak i księżycowe, są w stanie zabić je w przeciągu kilku minut.

Trener podał, zbyt pewnemu siebie, mężczyźnie pistolet z pełnym magazynkiem i prawdziwy, choć nieco stępiony, miecz. Xevertus nie sprzeciwiał się niczemu, przez co niektórzy patrzyli na niego z niedowierzaniem, a niektórzy z oburzeniem. Był ciekaw rozwoju akcji. Varren po raz kolejny spojrzał na niego, lecz ten obdarzył go słabym półuśmieszkiem i odpowiedział telepatycznie na niezadane pytanie.

— Niech idzie.

— Udowodnij nam wszystkim, że jesteś gotowy na tę misję — odezwał się Varren, a mężczyzna zacisnął mocniej dłoń na rękojeści miecza i schylając się, wszedł do środka. Ludzie otoczyli jamę, do której wpadały jasne promienie słońca, oświetlając dno. Zobaczyli jednego z nich, stojącego w miejscu. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, aż w końcu podpełzła do niego miniatura, wcześniej przedstawionego przez Varrena, potwora. Z łatwością odciął mu głowę, po czym strzelił kilka razy w wijące się ciało, dla pewności, iż pozbawił je życia. Spojrzał w górę, uśmiechając się.

— Chyba jednak nasz trener trochę przesadza — zakpił, a Varren już wiedział, w jaki sposób to wszystko się skończy.

Minęło kilka sekund i nagle jakaś dwunożna, blada istota, na której ciele dało się zobaczyć wszystkie kości, skoczyła na niego. Kilka pojedynczych kolców, nieco nadłamanych, wystawało z jej kręgosłupa, pysk był pozbawiony oczu, z paszczy starczały ostre, żółte zęby, a miedzy nimi wiły się dwa, wężowe języki. Zakrzywione szpony, wbiły się w ciało mężczyzny, który krzyknął z bólu. Kreatura poczuła na plecach promienie słońca, więc szybko chwyciła swą ofiarę za gardło, po czym zaciągnęła w mrok, pozostawiając na ziemi krwawy ślad.

Ludzie odsunęli się od jamy, przerażeni tym, co zobaczyli. Varren, wraz ze stojącym za nim Xevertusem, wpatrywał się w ciemność, z której słyszeli jeszcze dźwięki dławienia się.

— Dlaczego pozwoliłeś mi na to? — kierował to pytanie do Xevertusa.

— Był zbyt pewny siebie.

— Był jednym z ludzi, których będziesz potrzebował.

— Jednym spośród kilku telepatów, za bardzo arogancki i nie zdolny do współpracy ze mną.

— Nie lubiłeś go.

— Teraz przynajmniej reszta będzie zwracać większą uwagę na to, co mówisz. Bardziej skupią się na treningu.

Zakończyli tę krótką rozmowę, po czym wrócili do siedziby Xevertusa, aby coś zjeść, choć prawdopodobnie większość z zebranych, nie będzie miała na to ochoty, po tym, co zobaczyli.

***

Niekomfortowe dolegliwości, które męczyły młodą dziewczynę od jakiegoś czasu, w końcu zaczęły ustępować. Czuła się coraz lepiej, reakcje wymiotne całkowicie zniknęły, pozostało zmęczenie i delikatne drżenie kończyn. Zeszłej nocy, kiedy zmagała się z chwilową bezsennością, dość intensywnie myślała o swoim byłym nauczycielu, uwięzionym gdzieś przez Xevertusa. Chęć zobaczenia go lub chociażby usłyszenia była tak silna, że przez przypadek nawiązała z nim mentalny kontakt. Nie rozmawiali długo, ponieważ Anabell bała się, iż mężczyzna, z którym stara się współpracować dowie się o tym, za to Colinowi, przez pierwsze minuty, wydawało się, że to kolejne halucynacje.

Tego dnia, całkowicie znudzona, znów spróbowała nawiązać z nim kontakt. Po prawie półgodzinnych zmaganiach, wołaniu w nicość traciła nadzieję na cokolwiek i zaczęła zastanawiać się, czy to, co wydarzyło się ostatnio nie było tylko urojeniem.

— Anabell? — cichy, znajomy głos rozbrzmiał w jej głowie. Znów zamknęła oczy i skoncentrowała się na nim.

— Witaj, Colinie — odpowiedziała równie cicho.

— Czujesz się już lepiej? — zapytał troskliwie.

— Tak… powoli wracam do normalności — po chwili ciszy, usłyszała nikły śmiech, albo raczej cień śmiechu, z jego strony. — O co chodzi?

— Ostatni raz, rozmawiałem w ten sposób dawno temu i była to bardzo stara osoba, która trenowała całe życie, pracowała nad swoimi umiejętnościami, aż w końcu osiągnęła całkowitą pełnię sił.

— Ta osoba musiała być dla ciebie ważna.

— Dlaczego tak twierdzisz?

— Przez ton, jakiego użyłeś.

— Było z nim coś nie tak?

— Nie, nie, wręcz przeciwnie… poczułam, tak myślę, jakby przemawiały twoje emocje, nie głos — nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.

— Mój nauczyciel powiedział kiedyś, że tego typu rozmowy z osobą, obdarzoną, podobnymi do moich, zdolnościami stają się bardzo delikatnym tematem oraz, w pewnym sensie, intymnym przeżyciem… — nie była pewna jak zareagować na jego słowa. Z jednej strony wydawało jej się, iż taki sposób porozumiewania się zbliżył ich do siebie, a z drugiej nie opuszczało ją przeczucie, że było w tym coś, czego nie powinna robić. — Jesteś tam jeszcze?

— Jestem… uważasz, że to, co robimy nie ma prawa się dziać?

— Z pewnego punktu widzenia, tak. Z tego, co mi wiadomo, jedynie osoby, które ostatecznie i całkowicie opanowały swój dar, są w stanie to robić. Kiedy ze mną zamieszkałaś, nie potrafiłaś dużo — nie była w stanie na to odpowiedzieć. — Jak to się stało? Czy mężczyzna, z którym przebywasz użył na tobie… — całkiem niespodziewanie przerwał, lecz Anabell poczuła, że to nie było urwane zdanie. Straciła z nim kontakt. Nie wiedziała, czy ją odciął, o ile było to możliwe, czy był zmuszony, aby skupić swoją uwagę na czymś innym.

***

Xevertus właśnie kończył naradę, kiedy do namiotu wparował młody mężczyzna imieniem Clodis, który pracował w jego domu. Zebrani, widząc zdyszanego sługę zamilkli, przypatrując się mu uważnie.

— Indar… — wysapał. — Ardonet rebens– władca Kamany natychmiast przerwał spotkanie. Wiedział, że to nie mogła być jego najlepsza decyzja, aczkolwiek wyrocznia była dla niego najważniejszą bronią. Miał jednak wrażenie, że coś się stało. Martwił się o jej życie, przez to, co zrobili jej Tarliandianie nie był pewien czy dziewczyna przetrwa dłużej niż kilka następnych godzin.

W mgnieniu oka znalazł się w swojej rezydencji, prowadzony przez Clodisa, dotarł do jednego z pokoi na najwyższym piętrze. Miał wrażenie, że któryś z jego Talentów zajmował tę kwaterę, lecz nie zawracał sobie teraz tym głowy. Wszedł do środka. W małym saloniku, na kanapie leżała młoda dziewczyna, wyglądała na wykończoną, wręcz prawie umierającą. Siedziała przy niej kobieta, którą wysłał, aby przyprowadziła do niego wyrocznię. Kiedy ta go zauważyła, podniosła się z krzesełka, na którym wcześniej siedziała i podeszła do swojego pana.

— Xevertusie — złożyła mu niedbały i pospieszny ukłon, przykładając zaciśniętą w pięść dłoń do piersi.

— Metre fer goz kertduno te oppts?

— Kursho olin ene an fe — Xevertus westchnął niezadowolony. Prawdopodobnie coś zaatakowało ich w Puszczy, którą musieli przemierzyć. Kazał przewodniczce zawołać Shillę, która pojawiła się, z tego, co powiedział mu Clodis, kilka godzin temu, w jego domu. Potrzebował jej przy rozmowie z wieszczką oraz przewodniczką.

Czekał na zjawienie się obu pań przed pokojami, zajmowanymi obecnie przez wieszczkę. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co ją spotkało, kiedy wróciła do domu. Dlatego wolał nie doprowadzać dziewczyny do zbędnych emocji. To mogło jedynie pogorszyć jej stan.

Kiedy czarownica wraz z przewodniczką wróciły, Xevertus przepuścił je w progu, po czym zamknął za sobą drzwi na klucz. Shilla, niemal natychmiast, nałożyła na pomieszczenie zaklęcie, które blokowało wszelkie dźwięki. Nikt nie mógł ich usłyszeć, nawet gdyby bardzo chciał.

— Co się stało z twoim partnerem? — zapytała kobietę, która dopiero wróciła z wyprawy.

— Został zabity przez stworzenie z ziemskiej Puszczy. Nie mogłam nic na to poradzić — odpowiedziała obojętnie, lecz tak naprawdę było jej bardzo żal tego młodego mężczyzny.

— Jak się czuje wyrocznia? — padło kolejne pytanie.

— Nie za dobrze. Przez całą drogę jej stan się pogarszał. Podejrzewam, że mamy tutaj do czynienia z jakimiś czarami. Poza tym…

— Jeden z Tarliandian rozwinął jej moc, poprzez zaklęcie — przerwał jej Xevertus. — Shillo, musisz się nią zająć i zrobić wszystko, aby przeżyła. Będzie mi bardzo potrzebna.

— Postaram się — odpowiedziała cicho, po czym podeszła do kanapy, na której leżała, ciężko oddychająca dziewczyna. — Chciałaś coś jeszcze powiedzieć — zwróciła się do kobiety w podróżnym stroju.

— Owszem. Myślę, że dziewczyna została zgwałcona. Bała się dotyku mojego towarzysza, sama jego obecność ją przerażała, cały czas, kiedy był z nami pozostawał spięta.

— Masz słuszność — odpowiedział bez wahania Xevertus. — Ale zostawmy tę sprawę na później…

— Na później? — wzburzyła się. — To nie jest błaha rzecz, którą można zignorować. Dziewczyna do końca życia będzie miała uraz!

— W tej chwili istnieją ważniejsze rzeczy — odparł zimno. — Czy widzieliście po drodze dużą, uzbrojoną grupę rycerzy?

— Nie, panie… — mówiła zrezygnowanym głosem. — Natknęliśmy się jedynie na upiory Puszczy.

— To może oznaczać tylko… — zaczęła Shilla.

— Że poszli okrężną drogą — dokończył za nią Xevertus. Sprawa armii króla Arthura nie była jego największym zmartwieniem, lecz nie mógł jej zignorować. Wiedział, że zwykli śmiertelnicy są w stanie poważnie zagrozić zdrowiu, a może i nawet życiu, jego ludzi, jeżeli mieli odpowiednią broń. Musiał pozostać czujny, musiał wiedzieć o każdym ruchu wroga, zarówno ze strony Tarliandii, jak i Ziemi. Jeszcze dzisiaj rozkaże wysłać szpiegów w okolice Malii.

Czarownica długo siedziała przy młodej wyroczni, szepcząc coraz to różniejsze zaklęcia. Starała się poprawić jej stan fizyczny. Czuła, że jej ciało ciężko znosi nagły przypływ mocy, lecz ciągle walczy. Po kilkugodzinnych zmaganiach, doprowadziła dziewczynę do stanu używalności. Mogła normalnie oddychać i chodzić. Służba przyniosła dla niej nowe ubrania, przyszykowała kąpiel oraz posiłek.

Kiedy Rosalie przebywała w łazience, Xevertus siedział zamyślony na jednym z foteli w saloniku. Shilla zauważyła, że coś jest nie tak. Jednak w tej chwili nurtowała ją tylko jedna rzecz, o którą nie ośmieliła się zapytać, kiedy sama wyrocznia mogła słuchać.

Mężczyzna podniósł się ze swojego siedziska, aby rozprostować nogi. Przemierzył pokój kilka razy, po czym na jego twarzy pojawił się enigmatyczny półuśmieszek. Czarownica nie miała pojęcia, o czym mógł myśleć, lecz miała wrażenie, że nawet nie chce wiedzieć. Całkiem niespodziewanie Xevertus zaczął mówić do siebie, bardzo cicho. Mimo to, Shilla wszystko słyszała.

— Mój plan… To niewiarygodne, że się powiódł. Wystarczyło jedynie zaufać przeczuciu. Już nigdy nie będzie chciała wrócić do domu, zostanie przy mnie już na zawsze i dzięki niej wygramy tę wojnę. Zadziwiające ile potrafi zdziałać jedna noc… przymuszona konsumpcja małżeństwa w ich tradycji tym razem okazała się być tak przydatna…

— Xevertusie? — wyrwała go z kontemplacji. Natychmiast spojrzał na nią zdezorientowany.

— O co chodzi, moja droga? — zapytał niewinnie.

— Chyba zbyt głośno myślałeś. Czy chcesz mi powiedzieć, że wysłałeś tę biedną, młodą dziewczynę do domu, tylko po to, aby została zgwałcona? — w jej oczach widział czystą furię. Postanowił milczeć, co było o wiele gorsze od kłamstwa. Cisza, która pomiędzy nimi zapanowała, jedynie potwierdziła słowa Shilli. Czarownica bardzo szybko zjawiła się u jego boku. — Powiedz, że to jedynie głupie domysły. Wysłałeś ją do domu, aby chronić ją od tutejszych niebezpieczeństw, czyż nie? — jego twarz nie wyrażała najmniejszej emocji. Z jego ust zniknął nawet uśmiech. Nikt nie wiedział, do czego, tak naprawdę, jest zdolna ta kobieta, a on nie chciał być pierwszym, który się tego dowie.

Nie wierzyła, w to, co usłyszała, a on nawet nie próbował zaprzeczać. Zacisnęła usta, próbując opanować gniew, lecz nawet sama nie zauważyła, kiedy siarczyście go spoliczkowała. Jego głowa odskoczyła, a kiedy znów spojrzał na kobietę i chciał się odezwać poczuł kolejny cios, tym razem w drugi policzek.

— Zaczynam mieć wrażenie, że jesteś jeszcze gorszy od Ramperuqiego. Nie potrafisz dążyć do sowich celów w bardziej humanitarny sposób?! — nie odpowiedział. Jej słowa bardzo mocno na niego zadziałały. Złość pojawiła się niemal natychmiast. Zdawał sobie sprawę z tego, że może mieć rację, ale nie to teraz było najważniejsze. — Nagle nie masz nic do powiedzenia? — wysyczała, bezlitośnie patrząc mu w oczy.

— Robię to, co jest najlepsze dla mojego kraju — kolejny policzek.

— Gówno prawda! Dbasz jedynie o własną, zarozumiałą dupę — pogarda biła od niej na szeroką skalę. Wzięła głęboki wdech, odsunęła się od niego, po czym dodała zimnym, cichym głosem. — Zostaw mnie z nią samą. I tak nie będzie w stanie na ciebie spojrzeć — bez słowa wycofał się z małej komnaty. Może teraz Shilla miała do niego żal o to, co zrobił, lecz po pewnym czasie sama zrozumie, że było to jedyne wyjście. Mogła wspomnieć o rzuceniu na nią zaklęcia, o czym Xevertus również myślał, ale każdy czar da się złamać, za to traumy, a zwłaszcza takiej traumy, nie da się od tak pozbyć.

Rozdział 4

Po niespodziewanie szybko zakończonym spotkaniu Nathaniel, wraz ze swym starszym bratem Ragnarem, postanowili udać się do swoich kwater. Oczywiście nie zaistniała pomiędzy nimi cisza ani na sekundę. Zachowanie Xevertusa, przekładanie jednostki nad sprawy całej armii i przyszłości tego kraju, niesamowicie ich wzburzyło.

— Przewaga wroga jest niepodważalna, a on… można by powiedzieć, że nic sobie z tego nie robi. Od tak opuścił namiot. Im później podejmiemy jakiekolwiek decyzje, tym gorzej dla nas — wypowiadał się Nathaniel.

— Masz rację, bracie. Xevertus musi zacząć brać tę sprawę na poważnie, inaczej skończymy marnie. Rozumiem, iż posiadamy wyrocznię, lecz nie na niej opiera się nasz dobrobyt.

— Owszem. Nie zadecyduje o przebiegu lub wyniku bitwy, może jedynie pokazać nam, co najprawdopodobniej może się stać, ale uwierz mi, zawsze jest jakieś wyjście, aby zmienić przyszłość.

— Wszystko zależy od naszych własnych działań, zgoda, aczkolwiek niektóre wydarzenia zawsze pozostaną nieuniknione i nieważne, co zrobimy, żeby chociaż spróbować ich nie doświadczyć, nie unikniemy losu — po tych słowach Nathaniel zamyślił się na krótką chwilę. Szybko przeanalizował przerwane spotkanie.

— Ragnarze… — zaczął cicho, nie odrywając wzroku od drogi przed sobą. — Powiedz, czy zauważyłeś coś na tym zebraniu? — mężczyzna spojrzał na brata zdezorientowany. — A tak właściwie to brak czegoś albo może kogoś?

— Nie jestem pewien, o czym mówisz, Nathanielu…

— Zastanów się. Kogoś brakowało i ta absencja na pewno nie była przypadkowa.

— Masz na myśli Alexandra?

— A jakżeby inaczej… — westchnął, po czym wyciągnął z kieszeni małą papierośnicę i wydobył z niej skręcone już jakiś czas temu dymiące ziele. — Nie uważasz, że to trochę podejrzane?

— Możliwe, że po prostu nie mógł przybyć — zasugerował Ragnar, a młodszy mężczyzna pokręcił głową, zaciągając się.

— Nie, on zdawał sobie sprawę z tego, że nie przyjdzie, nie chciał przyjść, a jest drugi w kolejce do tronu, coś jest tutaj nie tak…

— Zbyt dużo myślisz — zaśmiał się Ragnar.

— Czyżby? Czy Alexander zrobił w życiu coś niezaplanowanego? Czy jego poczynania kiedykolwiek nie miały jakiegoś głębszego znaczenia? — teraz to starszy z nich zaczął analizować.

— Zdaje się, iż masz słuszność. Czasami mam wrażenie, że całe jego życie opiera się na jednym, wielkim, napiętym grafiku, którego nikt nie może zmienić. Ale co chce osiągnąć poprzez unikanie spotkań?

— Nie mam pojęcia, bracie, lecz to na pewno nie będzie dla nas przyjemne.

— Teraz przesadzasz…

— Tak uważasz? Przypomnieć ci, co zrobił Xevertusowi, kiedy nie miał żadnego powodu, aby to robić? Jest znudzony i szuka rozrywki, a radość z rezultatów tej nudy, będzie odczuwać wyłącznie on — oboje zdawali sobie sprawę z prawdziwości tych słów, lecz tylko jeden z nich miał podejrzenia wobec Alexandra. Ragnar nie podzielał zdania Nathaniela. Wierzył raczej w to, że coś ważnego wypadło jednemu z królewskiego rodzeństwa i po prostu nie był w stanie się pojawić. Nadchodząca wojna była zbyt poważnym tematem i jedynym zagrożeniem, na którym wszyscy się skupiali.

***

Minęły dwa tygodnie, które okazały się bardzo ciężkie dla Talentów Xevertusa. Treningi z Varrenem Zdobywcą trwały całymi dniami, nie dawał im ani chwili wytchnienia. Spali tylko po kilka godzin, jedli tylko jeden posiłek dziennie i byli wykończeni zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dobrą stroną tego wszystkiego było to, że Varrena zadowalały rezultaty treningów. Teraz miał pewność, iż na siedemdziesiąt procent nic ich nie zabije w podziemiach. Co prawda musieli jeszcze dopracować kilka szczegółów, lecz najpierw powinien zdać raport Xevertusowi.

Swojego pracodawcę mógł znaleźć późnymi, wieczornymi godzinami w jego własnych komnatach. Udał się tam w nie najgorszym nastroju, będąc przekonanym, iż nic nie zepsuje mu humoru.

Bez najmniejszego wahania zapukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza, więc powtórzył swój gest — ciągle nic. Dopiero za trzecim razem usłyszał warknięcie, wydobywające się z pomieszczenia. Przewrócił oczyma, zdając sobie sprawę z tego, iż jego pracodawca nie jest w nastroju do przyjmowania kogokolwiek. Pomimo wszystko wszedł do środka. Nie był pewny tego, co zobaczył. Gabinet Xevertusa wyglądał, jak małe pole bitwy. Na podłodze walały się przeróżne papiery, niektóre miały, jeszcze tlące się rogi. Zapach spalenizny, uderzył jego zmysł węchu. Z chwili na chwilę, zaczął dostrzegać coraz więcej szczegółów. Obdarte biurko, ślady pazurów na ścianach, zabrudzony błotem, mały dywan niedaleko kominka, z którego właśnie wysunęła się nadłamana cegła… w tym bałaganie brakowało tylko jednego, a mianowicie Xevertusa. Nie chciał naruszać prywatności pozostałych pomieszczeń, więc przysiadł na jedynym, nienaruszonym przedmiocie w tym pokoju, czyli na obitym czarną, już trochę przetartą skórą, fotelu i czekał.

Po kilku minutach usłyszał nerwowe kroki, gdzieś z prawej strony. Skierował swój wzrok w tamtą stronę i po chwili zobaczył rozczochranego, wyraźnie spiętego Xevertusa. Spiorunował spojrzeniem Varrena, jakby właśnie dowiedział się, że popełnił jakieś okropne przestępstwo. Mężczyzna spiął się, gotowy do ewentualnej obrony, lecz jego pracodawca przeczesał czarne, gęste włosy palcami, wziął głęboki wdech, po czym oparł się o biurko, zbudowane z bardzo mocnego, kamańskiego drewna.

— Wybacz, że przyjmuję cię w takich warunkach… nie spodziewałem się dzisiaj nikogo — drugą część zdania wypowiedział w taki sposób, jakby winił Varrena za jego wizytę. — Czy coś się wydarzyło?

— Nie, chciałem jedynie zdać raport, dotyczący treningów.

— Słucham — rzucił znudzonym głosem, zakładając ręce na klatce piersiowej.

Varren, bardzo ogólnie, opowiedział o postępach Talentów, wskazał tych, którzy zdecydowanie, choćby ćwiczyli całe życie, nie będą się do tego nadawać oraz pochwalił kilka osób, które miały największe szanse na przeżycie w podziemiach.

Xevertus wysłuchał wszystkiego, nie przerywając rozmówcy. Starał się skupić na jego słowach i odrzucić wszelkie myśli, chodzące mu po głowie.

— Dobrze — odezwał się, kiedy Varren skończył mówić. — Czy od kiedy zacząłeś treningi, liczba osób zmieniła się? — mężczyzna na fotelu zamyślił się, próbując przypomnieć sobie pierwsze dni tutaj.

— Nie… raczej nie. Co prawda jedna, młoda kobieta przez pierwsze kilka dni zwykła obserwować ich przebieg, lecz nie uczestniczyła w samych ćwiczeniach.

— Pamiętasz jak wyglądała?

— Trudno byłoby zapomnieć taką piękność… — mruknął pod nosem, a Xevertus przewrócił oczyma.

— Coś charakterystycznego?

— Czerwone włosy? — zasugerował szczegół, który wydawał się najbardziej widoczny. Xevertus zachował kamienną twarz, lecz czuł, że za chwilę rozsadzi go ze złości. Kiwnął głową. — Dlaczego pytasz? Jesteś zainteresowany kolejną seksowną, trudno dostępną kobietą, która żywi do ciebie nienawiść? — uśmiechnął się złośliwie.

— Nie twój interes — warknął, obdarzając gościa morderczym spojrzeniem. Varren podniósł ręce w poddańczym geście, po czym wstał z fotela.

— Jeżeli nie masz dalszych pytań, pozwól, że wypocznę przed jutrzejszym znęcaniem się nad twoimi śmiertelnikami.

— Tylko absencja tej kobiety, zwróciła twoją uwagę?

— Od kilku dni Pijawka nie zjawia się na treningach — Xevertus doskonale wiedział, o kogo chodziło. — To wszystko? — Xevertus nie odezwał się, co oznaczało, iż trener mógł spokojnie opuścić jego komnaty.

***

Zwycięskim krokiem zmierzał w stronę swej tajemnej kwatery. Miał plan, który musiał się powieść. Xevertus będzie zbyt zajęty bitwą, aby zauważyć, co się kryje w ciemności, a powiadają, iż najciemniej zawsze jest pod latarnią. Uśmiechnął się sam do siebie, przekręcając klucz w zamku. W końcu mógł przedstawić konkretne instrukcje swoim zwolennikom. Miał świadomość tego, iż walka z Tarliandią miała nastąpić szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, tak samo, jak wdrożenie jego planu w życie.

***

Długo po zagoszczeniu na nocnym niebie dwóch wspaniałych księżyców, które tej nocy świeciły nadzwyczaj jasno, do jego drzwi znów ktoś zapukał. Już trochę spokojniejszy, rozkazał wejść. W progu pojawiła się niezwykle pociągająca wiedźma, żałował jedynie, iż była w nieciekawym nastroju. Cóż złego, kiedykolwiek nie wyszło na dobre? Uśmiechnął się do siebie w myślach. Nie musiał pytać, dlaczego do niego przyszła. Samo spojrzenie zimnych, niczym lód oczu zdecydowanie wystarczyło. Skończył zbierać wszystkie papiery z podłogi, położył je na biurko, po czym wyszedł wraz z nią. Nie odzywali się oboje, dopóki nie stanęli przy zamkniętych drzwiach na najwyższym piętrze domu.

— Rozmawiałam z nią, jest świadoma tego, że jej nie skrzywdzisz, co prawdopodobnie jest największym znanym nam kłamstwem, lecz powinieneś zachować fizyczny dystans względem niej — nie licząc kilku złośliwych słów, zachowała oschły ton. Nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. Szybko znaleźli się w środku małych komnat, zajmowanych przez wieszczkę. Siedziała na jednym z trzech foteli, trzymając w drżących dłoniach kubek gorących, uspokajających ziół, które wcześniej podała jej czarownica. Oboje zajęli wolne miejsca. Xevertus dostrzegł wyraźną zmianę na jej twarzy, zapadnięte policzki oraz opuchnięte oczy nie pozwalały mu oderwać od niej wzroku. Gdyby zaklęcie okazało się dla niej bardzo szkodliwe, już dawno byłaby martwa. Shilla chwyciła dłoń wyroczni, która od samego początku nawet nie spojrzała na mężczyznę. Wiedźma kiwnęła głową w stronę Xevertusa.

— Jak się czujesz, Rosalie? — zapytał troskliwie.

— Lepiej — odpowiedziała zachrypniętym głosem.

— W porządku, wiemy, że szybko wrócisz do zdrowia. Wybacz moją ciekawość, lecz bardzo chciałbym wiedzieć, co się działo podczas podróży do Kamany. Czy doświadczyłaś jakiś dziwnych… — nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. — rzeczy?

— Owszem — westchnęła. — Kilka razy zdarzyło mi się omdleć, były to chwile nieświadomości, trochę jak sny… ale nie widziałam obrazów. To były emocje ludzi, ich myśli, odczucia fizyczne… czułam to, co oni. Przewodniczka często powtarzała, że mówiłam coś podczas tych transów, lecz nie rozumiała żadnego słowa, jakby były w całkiem obcym języku — mówiła cichym, niepewnym głosem. Chyba sama nie była pewna tego, co się z nią działo.

— Rozumiem. Pozwól, że wyjaśnię ci…

— To były wizje, wiem — przerwała mu, całkiem obojętnym głosem.

— W porządku, skoro wiesz, czego doświadczyłaś, przejdźmy do kolejnej kwestii. Czy potrafisz sama wprowadzić się w ten trans? — zmarszczyła brwi i w końcu po raz pierwszy na niego spojrzała, a może raczej rzuciła okiem. Nie miała pojęcia czy jest w stanie to zrobić. Zrozumiał jej reakcję. — Nie próbowałaś, prawda? — pokręciła głową, jakby była zawstydzona. — A czy mogłabyś spróbować teraz? — Shilla skarciła go spojrzeniem, ale udał, iż tego nie widział.

— Nie wiem jak to zrobić… — wyszeptała, marszcząc brwi.

— Nie musisz — zaczęła Shilla. — Nikt cię do niczego nie…

— Spróbuj pomyśleć o tym uczuciu, którego doświadczałaś podczas wizji — Xevertus nie miał najmniejszego pojęcia, czy to, co mówi pomoże w jakikolwiek sposób, lecz miał nadzieję, że jednak się uda. Posłuchała go i próbowała kilka raz, lecz nie udało się. Nie podnosząc na niego wzroku, przeprosiła szeptem. Powiedział jej jedynie, aby próbowała, a kiedy się uda, powinna go natychmiast zawiadomić. Na tym skończyło się ich spotkanie.

***

Po opuszczeniu komnat, przypisanych wieszczce, Xevertus był sfrustrowany. Nie pojmował, faktu posiadania wyroczni i niemożności użycia jej. Co prawda, to nie był jego jedyny problem. Podejrzewał, iż jeden z jego Talentów uciekł lub został porwany, no i oczywiście dochodziły do tego jeszcze sprawy, związane z planowaniem bitwy. Cieszył się, że przynajmniej ewakuację mieszkańców miał już za sobą. Zdawał sobie również sprawę z tego, iż powinien wysłać swoich najlepszych szpiegów, którzy skutecznie wmieszają się w tłum i będą zdawać mu raporty, dotyczące wroga na bieżąco. Od dawna nie miał na głowie tyle pracy. Na całe szczęście było już późno, więc mógł odroczyć wszystko na następny dzień.

Marząc tylko o gorącej kąpieli, postanowił udać się do swojej komnaty. W drodze natknął się na swojego młodszego brata, Ragnara. Nawet nie chciał wiedzieć, o co chodzi.

— Nie rujnuj moich planów, co do następnych dwudziestu minut — rzucił, nie zwalniając kroku. Młodszy od niego mężczyzna przewrócił oczyma i udał się za Xevertusem.

— Rada postanowiła zwołać zebranie. Mamy się stawić na Cornerze w ciągu dziesięciu minut…

— Chyba sobie żartujesz… — Xevertus zatrzymał się i obrócił do brata. — Miałem naprawdę ciężki dzień, jeszcze gorszy wieczór, a teraz jeszcze mam się bawić w kłótnie o nic z tymi imbecylami?

— Rozumiem cię, Xevertusie, ale jesteś królem. Chodzą pogłoski, że zebranie ma po części dotyczyć wieszczki, a poza tym mamy wojnę! W tej chwili, twoim obowiązkiem jest…

— W porządku, daj już spokój — przerwał mu i oboje udali się do podziemi.

Tym razem Wielcy zdecydowali się nie zaszczycać zebranych swoją obecnością, więc Xevertus był skazany na nich wszystkich.

Nawet w zatłoczonej grocie, najcichsze szepty odbijały się od ścian, wyglądających niczym nocne niebo, na którym lśniły gwiazdy. Mężczyzna nie był w stanie nawet zwrócić uwagi na piękno tego miejsca, niestety zmęczenie brało nad nim górę.

Poczekał, aż Rada zamilknie, nie miał zamiaru zbytnio się wysilać. Dopiero, kiedy dostrzegł, że zyskał uwagę wszystkich obecnych przemówił.

— Witam, szanownych Radnych, mam nadzieję, iż któryś z was będzie w stanie wyjaśnić mi zrujnowany wieczór — mówił całkowicie obojętnym tonem, zależało mu tylko na najistotniejszych relacjach.

— Panie — głos zabrał Radny Thomas. — Dostrzegłszy absencję twego brata, Alexandra, chciałbym powiedzieć, że niektórych z nas doszły słuchy o jego ignorancji w stosunku do sytuacji państwa…

— I przyszedłem tutaj, aby wysłuchiwać skarg na mojego brata? — przerwał mu, już lekko zirytowany Xevertus.

— Oczywiście, że nie, panie, lecz chciałbym zauważyć, że nie licząc jego nieobecności na większości zebrań, nie tylko Rady, niektórzy podejrzewają związek ze zniknięciem jednego z twoich Talentów… — teraz władca Kamany wyraźnie się rozbudził. Nikt prawdopodobnie nie miał dowodów na takową zbieżność wydarzeń, ale mimo wszystko te słowa wystarczyły, aby podnieść Xevertusowi ciśnienie.

— Nie sądzę, żeby mój brat dokonał tego, o co go podejrzewacie — skłamał, licząc na ważniejsze wieści. Przestał ufać Alexandrowi wieki temu i mógł podejrzewać go o wszystko. Planował zlecić komuś śledzenie młodszego brata, choć najpierw musiał zając się czymś wiele ważniejszym. — Czy coś jeszcze chcieliście powiedzieć?

— Owszem. Chcielibyśmy się dowiedzieć, co się dzieję z wieszczką. Wiemy, że wróciła, lecz nic poza tym.

— Ta młoda panna będzie potrzebować czasu…

— Nie mamy czasu, Xevertusie — ktoś z tłumu przerwał. — Jesteśmy w stanie wojny z jednym z najsilniejszych państw na Wielkim Lądzie. Potrzebujemy każdej pomocy, musimy wytoczyć nasze najcięższe działa, żeby dać im radę. Musimy zająć się najważniejszymi sprawami jak najszybciej, jeżeli chcemy przeżyć.

— Zdaję sobie z tego sprawę — odpowiedział spokojnie. — Wrogie wojska jeszcze nie nadciągnęły, pobliski teren powoli zapełnia się żołnierzami, nie jesteśmy na stratnej pozycji…

— Z tego, co nam wiadomo, armia Tarliandian jest o wiele silniejsza i liczniejsza od naszej…

— Liczba nie świadczy o sile. Jesteśmy w posiadaniu uzdolnionych magicznie ludzi. Nie widzę tutaj przewagi Tarliandii… a co do wyroczni, panowie, powiadomię was, jeżeli pojawią się postępy.

— Dobrze, panie — podjął Lord Thomas. — Chciałbym również wnieść o wysłanie naszych najlepszych szpiegów na teren wroga. Potrzebujemy aktualnych informacji.

— Zajmę się tym. Wyślę również delegację do Riveran, aby poprosić o pomoc naszych sąsiadów. Oczywiście zamierzam również wychwycić z tego tłumu człowieka, który podaje się za naszego sprzymierzeńca — wśród mężczyzn nastąpiło poruszenie. Nikt nie wiedział, co ma na myśli ich władca. Xevertus od jakiegoś czasu przyglądał się zebranym i jak zwykle dostrzegł Jonathana. Nigdy go nie lubił i nigdy nie potrafił sprecyzować powodu. Dopiero dzisiaj dostrzegł to, czego nie potrafił zrobić. Ten mężczyzna zawsze odwracał wzrok, kiedy Xevertus na niego patrzył. Tym razem nie zauważył, iż władca mu się przygląda. Oczy tego człowieka powiedziały mu wszystko. Przez większość czasu tęczówki pozostawały przy prawie białym kolorze, lecz kiedy ktokolwiek na niego spojrzał zmieniały barwę na wyraźną zieleń.

Wzrok Xevertusa spoczywał na Jonathanie od dłuższego czasu, więc reszta Radnych podążyła za tym spojrzeniem. Podejrzany mężczyzna nie uciekał, nie zdawał się być zaskoczony. Uśmiechnął się i począł iść przed siebie. Nikt nie wchodził mu w drogę. Zatrzymał się dopiero kilka kroków przed wyniosłym Xevertusem.

— Pep te difud rekognik e fus, Xevertus — odezwał się w swej narodowej mowie Jonathan. Jego oczy świeciły teraz, prawie idealną, przeszywającą bielą. Uśmiech nie schodził mu z ust.

— Zawsze wiedziałem, że nie powinno cię tu być. Od samego początku wzbudzałeś moje podejrzenia — odpowiedział Xevertus, zakładając ręce na piersiach. Wyglądał jakby nic sobie nie robił z zaistniałej sprawy.

— Najwyższa pani nigdy, nie wysłałaby na taką misję byle kogo. Ludzie tutaj bardzo szybko mi zaufali i wzięli za swojego…

— Pokaż nam swą prawdziwą twarz, jeżeli tak bardzo szczycisz się pochodzeniem — tak, jak się spodziewał, prowokacja nie zadziałała, a Jonathan jedynie zaśmiał się donośnie.

— Wiedz jedną rzecz, Xevertusie. Twoja marna armia i ludzkie popychadła, nie mają najmniejszych szans przeciwko sile Tarliandii! Przyrzekam, że zdechniesz, jak pies, dusząc się pod gruzami tego miasta, wraz ze swoimi ludźmi — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Xevertus wydał się niewzruszony tą groźbą, lecz pod wpływem impulsu stało się coś, nad czym nie był w stanie zapanować. Z prędkością niedostrzegalną dla ludzkiego oka zamachnął się i przeciął smoczymi szponami policzek szpiega. Mężczyzna opadł na kolana, kurczowo ściskając ranę dłońmi. W jego oczach pojawiły się gniewne płomyki. Chciał się podnieść, aby dać upust swym emocjom, lecz nie zdążył, ponieważ czyjeś silne ręce przytrzymały go i unieruchomiły. Byli to dwaj zaufani strażnicy, których Xevertus wezwał mentalnie chwilę przed obnażeniem wroga. Odkąd wypowiedział pierwsze słowa, dotyczące Jonathana, grał na czas.

Kiedy strażnicy odprowadzali mężczyznę, Radni zauważyli, iż z jego policzka nie wydobywa się krew, lecz błękitna para. Nikt nie był pewien, co to oznaczało, możliwe, że to zjawisko zostało spowodowane naderwaniem sztucznej postaci Jonathana. Nawet po pozbyciu się szkodnika z miejsca narady, panowała cisza. Dopiero po dłuższej chwili, Radni zaczęli szeptać między sobą. W jaskini roznosił się szum pomieszanych, ściszonych głosów mężczyzn. Xevertus czekał, aż któryś z nich zdecyduje się głośno wypowiedzieć.

— Indar… — niepewnie odezwał się Lord Thomas. — Jeżeli postanowiłeś zamknąć Jonathana w celi, nie przeszkodzi mu to w skontaktowaniu się z królową Marrgo. Ten człowiek posiada ogromną wiedzę na nasz temat… Skąd mamy mieć pewność, że nas nie wyda?

— Mamy pewność, że to zrobi, Thomasie — podjął spokojnie Xevertus, lecz nikt nie rozumiał, dlaczego władca w ogóle nie przejął się tą sytuacją. — Tarliandia w końcu pozna nasze siły, nie doceni ich, co da nam przewagę, ponieważ królowa stwierdzi, iż nie należy wkładać zbyt dużego wysiłku w tę wojnę.

— Czy to znaczy, że wyśle mniejszą armię?

— Ależ skąd. Przyśle wszystkich, lecz nim to nastąpi, wstrzyma szkolenia. Żołnierze będą mniej czujni, skupią się na konkretnym celu, a to da nam szansę na atak z zaskoczenia. Nikt nawet nie pomyśli o naszej strategii. Radny Jonathan usłyszał również o wyroczni. Dla Marrgo wyda się ona bezużyteczna, ponieważ na tę chwilę nie widać żadnych postępów. Wtedy zignoruje planowanie skomplikowanego ataku i pozostanie przy tradycyjnych sposobach, prowadzenia wojny przez Tarliandię. To daje nam ogromną przewagę…

Rozdział 5

Minęło kilka dni. Przez ten cały czas, Xevertus był w ciągłym ruchu. Krążył pomiędzy zebraniami Rady, a omawianiem strategii wraz z przywódcami sił militarnych. Nie miał nawet chwili dla siebie. Jego myśli zajmował jeden, konkretny temat. Wojna. Szedł na wojnę, którą sam wywołał. Nie wiedział nawet, co się dzieje z jego Talentami. Oczywiście, zostawił je pod opieką Varrena Zdobywcy, któremu niedługo powinien zapłacić, za pełnienie roli nauczyciela dla tych zagubionych dusz. Nie miał nawet czasu rozpatrzyć problemów, które były ważne. W ostatnim czasie zaginął jeden z jego najgroźniejszych Talentów. Mężczyzna, potrafiący pobierać energię życiową od każdej, oddychającej istoty. Prawdopodobnie, gdyby nie miał teraz na głowie tych wszystkich rzeczy, już dawno zająłby się tą sprawą osobiście, lecz z racji tego, że nie był w stanie i cały czas wracał do domu w bardzo późnych godzinach, nie zlecił zadania wytropienia tego osobnika nikomu. To bolało go najbardziej. Ludzie byli w ogromnym niebezpieczeństwie. Możliwe, iż mężczyzna spacerował sobie ulicami, jakiegoś miasta lub wioski i siał spustoszenie, a Xevertus nawet o tym nie wiedział. Musiał się tym zająć. Planował wstać wcześnie rano i porozmawiać z zaufanymi tropicielami, aby wybadali ten problem.

Poza tym aspektem, zaistniała kolejna komplikacja. Od dłuższego czasu nikt nie widział w jego domu kobiety, która władała jednym z najtrudniejszych do opanowania żywiołem, a mianowicie ogniem. Podejrzewał, iż uciekła, aby spróbować odszukać Colina, swego nauczyciela, lecz nie brał tej opcji zbyt poważnie. Kolejnym przypuszczeniem było to, iż mogła udać się do, teraz już odbudowanego, szpitala, aby zasięgnąć informacji, dotyczących Pogromcy Ognia, a po drodze ktoś ją uprowadził, wyczuwając jej dar. Bardzo chciałby teraz, chociaż spróbować pomyśleć o prawdopodobieństwie tych wydarzeń.

Z dnia na dzień, coraz ciężej było mu się skupić. Nie licząc natłoku problemów, informacji i przeróżnych propozycji strategii, przesypiał jedynie kilka godzin na dobę. Chodził zmęczony, żyjąc przeważnie na kawie oraz hurkwi. Cały czas czekał na wieści od Shilli, która zajmowała się wieszczką. Chciał jak najszybciej obwieścić Radzie, że w końcu mają świadomą wyrocznie, zdolną do używania swojej mocy, kiedy tylko by chciała. Gdyby miał na to czas, pewnie zastanawiałby się nad dokonaniem rytuału i próbie przywrócenia Iris na Wielki Ląd. Znajoma wiedźma od początku odradzała mu ten pomysł, pod pretekstem wojny. Potrzebował wyroczni, ale sprawnej. Ta, którą miał nie potrafiła spontanicznie wprowadzić się w trans i obwieścić światu czegokolwiek. Była bezużyteczna, jak na tę chwilę.

Kolejny dzień z rzędu wstał o świcie. Pierwsze promienie słońca wpadały do jego sypialni przez monumentalne okna. Wtulił się w miękką, puchową poduszkę, głęboko wzdychając. Jego łóżko wydawało się najcudowniejszym miejscem, jakie mogło istnieć w całym Wszechświecie. Zaczął rozmyślać nad swoim snem. Ostatnio rzadko mu się zdarzała taka chwila na odetchnięcie od wszystkiego, co go otaczało. Kontemplował nad znaczeniem wydarzeń, które powstały w jego głowie tej nocy. Pamiętał elegancką restaurację, przepyszne jedzenie, a potem, całkiem niespodziewanie sceneria zamieniła się w miejsce zbrodni. Miał krew na rękach, gdzieś na ziemi leżało ciężkie, metalowe narzędzie, pokryte szkarłatem. Ciągnął czyjeś ciało, zostawiając niedwuznaczne ślady na żółtych liściach, wyściełających grunt. Był bezwzględny, nie dotknęło go poczucie winy, możliwe, że i nawet cieszył się z tego, co zrobił. Ofiarą była jakaś kobieta. Nie był w stanie ocenić jej wieku, postury, nie pamiętał najmniejszej cechy wyglądu. Przykrył ciało sianem, po czym wrócił do restauracji, cały umazany krwią, dokończyć posiłek. Nie potrafił tego zinterpretować…

Całkiem niespodziewanie, bez żadnego pardonu, w jego sypialni pojawił się najmłodszy z królewskiego rodzeństwa, Nathaniel. Ściągnął z niego pościel, w wyniku czego poczuł uderzenie chłodu.

— Bet’ere tep goh fez…– odezwał się zmęczonym, cichym głosem.

— Konpep fohk jin met — odparł zaspany Xevertus.

— Nek pop kow deg, Xevertus. Desqut! — wykrzyknąwszy ostatnie słowo, wylał kubek lodowatej wody na, w połowie odsłoniętą, twarz brata. Xevertus zerwał się z łóżka, czując zimną ciecz na skórze. Obdarzył Nathaniela zabójczym wzrokiem i widząc jego niewzruszoną minę zsunął się z łóżka. Powoli zaczął przeszukiwać swoją garderobę, w celu wybrania najlepszego ubioru.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że umieściłeś szpiega w celi, która jest położona bardzo blisko miejsca zamknięcia Colina? — młodszy brat zadał to pytanie jakby od niechcenia, dalej używając ojczystej mowy.

— Kazałem strażnikom umieścić go w wolnej celi — odpowiedział krótko, przebierając miedzy koszulami. — Nie zapytasz, co zamierzam z nim zrobić?

— Gdybym zapytał, twoją odpowiedzią byłaby bolesna śmierć. Zbyt łatwe do przewidzenia — Xevertus zastanowił się przez chwilę. Owszem, rozważał tę opcję, lecz postanowił zupełnie inaczej.

— Tym razem się mylisz, Nathanielu. Chcę przekazać mu informacje, które dojdą do królowej Marrgo.

— Jakie informacje? Pozdrowienia z opustoszałej stolicy Kamany? — zakpił, opierając się o framugę wejścia do garderoby. Xevertus uśmiechnął się pod nosem. Doskonale wiedział, że Nathaniel jest na niego niesamowicie zły, lecz cóż mógł na to poradzić? Nie jest w stanie cofnąć czasu i powstrzymać się od popełnienia błędu, chociaż gdyby trafiła się druga okazja uśmiercenia jego „ojca”, pewnie powtórzyłby swój czyn.

— Nie, tak właściwie to jestem pewien, że już zdążył powiedzieć jej wszystko, na czym mi zależało.

— Chodzi ci o to, co mówiłeś na zebraniu Rady?

— Owszem.

— Moim zdaniem, popełniłeś ogromny błąd. Powinieneś go zdemaskować, zanim podałeś ważne informacje. Powiedziałeś, że Marrgo dzięki temu przestanie być aż tak czujna, lecz wydaje mi się, że postąpi wręcz przeciwnie. Zna cię nie od wczoraj, może cię przejrzeć — skomentował zachowanie Xevertusa, całkowicie nie wierząc w jego przypuszczenia względem królowej Tarliandii.

— Za niedługo wszystko się okaże, braciszku — odpowiedział zrezygnowanym głosem Xevertus, a Nathaniel jedynie przewrócił oczami, słysząc te słowa.

***

O wielu rzeczach można rozmyślać, parząc kawę. Na przykład o ataku na znienawidzoną osobę. To właśnie robił. Planował. Doskonale wiedział, że Xevertus będzie całkowicie skupiony na bitwie z Tarliandią, wtedy właśnie chciał wprowadzić w życie swoje myśli, kiedy władca Kamany, pochłonięty walką nie zauważy, że ktoś wbija mu nóż w plecy. Na jego twarzy pojawi się wtedy uśmiech, a wielki Xevertus będzie klęczał przed nim, błagając o litość i zaciekle walcząc o swoje życie, a gdy już obdarzy go litością, czyli wyrwie serce z tego żałosnego ciała…

Kontemplacje przerwały mu odgłosy kroków. Po chwili w jasnym salonie pojawiła się dwójka śmiertelników. Był dumny z tego, czego udało mu się dokonać, a mianowicie stworzyć ich na nowo. Nie dość, że rozwinął ich moce do perfekcji to jeszcze zaszczepił w nich ducha walki. Widział jednak, że to kobieta miała więcej zapału, pragnęła zemsty, tak samo jak on, była gotowa zrobić wszystko, aby tylko patrzeć na cierpienie i finalną śmierć Xevertusa. To było to, co uwielbiał w kobietach. Nigdy nie zapominały. A ta, którą teraz miał w posiadaniu, nie tylko nie zapomniała, ale chciała widzieć ból, jaki ona sama przeżywała, na twarzy władcy Kamany.

Gorzej było z mężczyzną. On miał neutralne podejście, zdawało się, do wszystkich ludzi wokół. Pragnął wykorzystywać swoją moc, wysysanie życia z roślinek zdecydowanie mu nie wystarczało. Nieskończone ludzkie duchy i ich siła, to było jego marzeniem. Obawiam się, że będę zmuszony go usunąć, po bitwie… może stanowić niewyobrażalne niebezpieczeństwo.

— Dzień dobry — powitał parę, wskazując im miejsca na kanapie. Podał im po kubku kawy, po czym usiadł na fotelu naprzeciw nich. — Jak czujecie się z tą niesamowitą siłą, płynącą w waszych żyłach? — zapytał jakby od niechcenia. Kobieta wzięła łyk kawy, a mężczyzna wpatrywał się w niego nieufnie.

— Uprowadziłeś nas, zamknąłeś w swojej, jak mniemam, kryjówce, obdarzyłeś niesłychanym bólem, co zdaje się wyszło nam na dobre i używasz tonu, jak gdyby nigdy nic się nie stało… — wyliczał mężczyzna, świdrując go wzrokiem. — I liczysz na jakąkolwiek współpracę?

— Owszem.

— Mógłbym cię teraz zabić, gdybym chciał…

— Nie udałoby ci się. Twoja moc nie wystarczy, aby tak po prostu mnie uśmiercić — odpowiedział bez cienia emocji. Oczywiście kłamał. Nie miałby szans z mocą tego człowieka. — Zresztą, cóż by to była za wdzięczność? Obdarzyłem cię nieskończoną magią, a ty pragniesz mej śmierci?

— Nie chcę być wścibski, ale do czego konkretnie nas potrzebujesz? — mężczyzna, którego imieniem jest Benjamin, postanowił odpuścić podjęty wcześniej temat. Nie było to istotne. Jego rozmówca uśmiechnął się nieznacznie.

— Do siania spustoszenia, śmierci i chaosu, co finalnie doprowadzi do wykończenia Xevertusa, oczywiście — miał taki ton, jakby mówił o pogodzie. — Dam wam możliwość popisania się, a w zamian chcę jedynie waszego oddania tej sprawie. Do zakończenia walki. Potem będziecie wolni — kolejne kłamstwo. Benjamina chciał uśmiercić, ewentualnie zamknąć w najgłębszej, najciemniejszej norze, gdzie nikt go nie znajdzie i sam nie będzie w stanie się wydostać. Co do kobiety jeszcze nie miał planów. Możliwe, że ją wypuści, ale nie będzie to bezwarunkowe. — Wiem, że pragniesz zemsty — zwrócił się do Anabell. — Będziesz z nim walczyć, do ostatku jego sił, wiem, że nie będzie w stanie z tobą wygrać… ale to ja zadam ostateczny cios.

— W porządku — odparła krótko, po chwili ciszy. Nie ufała mu, lecz miała przeczucie, które mówiło, aby jak na razie go słuchać.

***

Tłum zebrał się przed ogromnym pałacem w Lazulii. Czekali na wielką przemowę. Wszyscy mieszkańcy stolicy doskonale wiedzieli, że wkrótce potężna armia ich królowej ma wyruszyć. Wzrok zebranych utkwiony był w jednym miejscu, balkonie, na którym miała pojawić się ich władczyni. Panowała absolutna cisza, naród żywych trupów nawet nie ośmielił się drgnąć.

W końcu zobaczyli głowę państwa, oszałamiającą kobietę, ubraną w szkarłatne, zwiewne szaty, które sygnalizowały żądzę krwi w akcie zemsty, za czyny wroga. Rozbrzmiały huczne oklaski. Marrgo podniosła dłoń po chwili, aby uciszyć tłum. Jeden gest wystarczył, aby zapanować nad tysiącami ludzi.

— Xevertus, pan Kamańskiej ziemi — zaczęła nienawistnym tonem. — Popełnił zbrodnie w moim pałacu. Zamordował, z zimną krwią, oddanego Tarliandii całym sercem, Ramperuqiego z rodu Nerthan. Poprzez ten czyn, zniszczył jakiekolwiek szanse na utrzymanie sojuszu z Królestwem Tarliandii — tłum zareagował na jej słowa okrzykami pogardy. — Nigdy nie zostanie mu to wybaczone. Już wkrótce, wyruszę wraz z armią, aby odpłacić pięknym za nadobne — rozległ się aplauz oraz pogwizdywania. — Xevertus pozna smak naszej zemsty szybciej, niż sądzi. Żołnierze, szkoleni przez mych synów, pozostaną bezlitośni wobec tego plugawego narodu! — pozwoliła ludziom wiwatować przez dłuższą chwilę, kiedy przy jej boku pojawiło się trzech mężczyzn. — Mój zaufany informator przedstawił nam, szczegółowo, jak wyglądają wojska tej żałosnej plamy na mapie Wielkiego Lądu. Zamierzam zetrzeć tę skazę z ziemi na zawsze! — przez chwilę wsłuchiwała się w oszalały, nabuzowany tłum, po czym opuściła balkon, a zaraz za nią trzej mężczyźni. Jak najszybciej odesłała służbę, aby zostać z nimi sam na sam. Wysocy, trupio bladzi ludzie o różnych odcieniach bieli włosach nie śmieli się odezwać bez pozwolenia królowej.

Znaleźli się w sali tronowej. Marrgo spoczęła na swym siedzisku i kazała im podejść do siebie. Bezzwłocznie wykonali rozkaz, czuli do niej respekt, nie tylko, jako dla matki, ale również dla wielkiej władczyni, która nie da sobą pomiatać.

— Jeden z was pozostanie w pałacu, aby zajmować się bieżącymi sprawami królestwa. Milo, z racji tego, iż jesteś najmłodszy i zarazem najbardziej nadajesz się na mojego następcę, zostaniesz w Lazulii i będziesz mnie o wszystkim informował.

— Tak, pani — odpowiedział krótko najwyższy z mężczyzn.

— Ta walka nie będzie trwała długo. Mamy zdecydowaną przewagę liczebną, nasi żołnierze są doskonale wyszkoleni, dzięki wam, a poza tym, mamy wsparcie z wewnątrz Kamany — uśmiechnęła się tajemniczo.

— Przecież Jonathan został zdemaskowany… — wtrącił drugi z nich.

— Owszem, synu — wstała z tronu i podeszła do niego. — Lecz to nie znaczy, że pozostaliśmy bez swoich ludzi na obcym terenie.

— Xevertus trzyma w swoim państewku zdrajcę — odezwał się Milo, podzielając uśmiech matki.

— Powiedziałabym nawet, że ma go bliżej niż sądzi i nie jest tego świadom.

***

Nathaniel przebywał w stolicy, wraz ze swoją narzeczoną, od jakiegoś czasu. Próbował namówić Lorettę, aby opuściła Laislan i udała się do Autalawii, lecz ona pozostawała przy swoim i nie miała najmniejszego zamiaru opuszczać kochanego mężczyzny. Starała się nie dekoncentrować przy analizach wszystkich swoich map, przedstawiających stolicę Kamany i jej okolicę. Wiedziała o istnieniu podziemnych sieci tuneli, lecz nigdy tam nie była, a podświadomość podpowiadała jej, że coś ciekawego może się tam znajdować, coś co pomoże armii w pokonaniu wroga. Kiedy pytała Nathaniela o tę sprawę, uparcie milczał lub powtarzał, że o niektórych kwestiach nie może z nią rozmawiać.

Najmłodszy z królewskiego rodzeństwa właśnie zaparzał hurkwie i przygotowywał lekki posiłek. Dzisiaj miała się odbyć kolejna narada z przywódcami wojsk. Spodziewał się również nadejścia odpowiedzi z Daflorii. Ich południowi sąsiedzi, według warunków sojuszu, powinni przyłączyć się do walki. Prawdopodobnie wyślą jakąś osobę, reprezentującą ich króla… tylko kiedy?

Do kuchni małego mieszkania, wkroczyła rozczochrana, ubrana w obcisłą, bladozieloną tunikę oraz czarne, przylegające spodnie Loretta. Wyglądała, jakby nie spała od dwóch dni. W dłoni dzierżyła zwój grubego papieru. Podeszła szybko do Nathaniela, usiadła na podłodze i rozłożyła mapę.

— Zobacz — odezwała się, wskazując jakiś punkt. Mężczyzna usiadł koło niej i przyjrzał się pracy swej narzeczonej. Mapa przedstawiała tereny oddalone od murów stolicy o kilka mil.

— Czy to są jakieś jeziora? — zapytał, nie będąc pewnym w jaki sposób ma to pomóc.

— Nie, mój drogi. To pewnego rodzaju źródła termalne. Woda w nich ma bardzo wysoką temperaturę, są głębokie, a podłoże jest bardzo śliskie.

— Przecież Tarliandianie potrafią pływać…

— Na nic im się to zda. Temperatura wody uniemożliwi im wydostanie się stamtąd.

— No dobrze, chociaż nie sądzę, aby byli na tyle głupi, aby tam przypadkiem wpaść…

— Takie zjawiska nie są spotykane na terenie ich państwa. Nie mają najmniejszej wiedzy na ten temat, ale można to rozegrać zupełnie inaczej… — odpowiedziała, spoglądając na niego, zafascynowana swoim odkryciem.

***

Armia króla Arthura, prowadzona przez samego władcę, podążała przed siebie od dobrego tygodnia. Do tej pory nie spotkały ich żadne komplikacje. Grupka jeźdźców, których spotkali kilka dni temu zdecydowała się przyłączyć, lecz najpierw musieli przekazać wiadomość do grupy o podobnych zainteresowaniach, co oni. Jeden z nich wyruszył, jako posłaniec, lecz od samego początku był przeciwko temu pomysłowi, dlatego postanowił dołączyć do innych jeźdźców, eliminujących nadnaturalne stworzenia z tego kraju. Reszta nie sprzeciwiała się. Każdy z nich miał wolną wolę, mógł odejść bez żadnych komplikacji.

Przy boku Arthura, dosiadał konia jeden z dowódców armii. Młody król żałował, że musiał pozostawić w Camelot swego drogiego przyjaciela Merlina, choć wiedział, iż był to dobry wybór. Ten człowiek miał głowę na karku i potrafił zająć się sprawami królestwa niemal tak dobrze, jak Arthur.

— Panie — odezwał się dowódca, wyrywając króla z zamyślenia. — Wspomniałeś, że będziemy podążać dłuższą trasą… Czy mogę zapytać dlaczego? Przecież całe wojsko dałoby sobie radę z kilkoma pumami albo innymi dzikimi zwierzętami.

— W to nie wątpię, aczkolwiek według księgi to nie zwykłe drapieżniki opanowały ten las, lecz istoty, którym nie dalibyśmy rady.

— Wybacz panie, ale co z tego może być prawdą? Takie stworzenia nie mogą istnieć…

— A jednak smok, który zniszczył wioskę istnieje — Arthur uciął rozmowę. Nie zamierzał nikomu tłumaczyć się ze swojego postanowienia, które miało na celu bezpieczeństwo ludzi. Udało mu się sprawić to złudne wrażenie na swojej armii. Mężczyźni gawędzili wesoło, śmiali się i zachowywali jakby szli na spacer, a nie na wojnę. Jedynie jeźdźcy milczeli i uważnie obserwowali teren.

Szli przed siebie, nie czując żadnego zagrożenia ze strony lasu, którego linii starali się trzymać. Arthur zauważył, że jeźdźcy zaczęli niespokojnie rozglądać się wokół siebie. Kilka sekund później z gąszczu wyskoczył olbrzymi, łysiejący wilk. Zastąpił im drogę, ciężko dysząc. Konie na przedzie spłoszyły się i niemal zrzuciły z grzbietów swoich panów. Arthur nie potrafił oderwać oczu od stworzenia, które wydawało się żywe, lecz jednocześnie martwe, przez chwilę miał wrażenie, że wilk się uśmiecha i nawet śmieje pod nosem. Zszokowani łucznicy zaczęli atakować, lecz stworzenie z łatwością wymijało ich pociski i w szybkim tempie przedostawało się coraz bliżej ludzi. Nagle czarna istota skoczyła w stronę Arthura. Młody król szybko wydobył swój miecz i chciał nadziać na niego wilka, lecz nie zdążył. Zwierzę padło martwe, dopiero po chwili dostrzegł w jego czaszce długą strzałę. Ciało zaczęło drgać, sierść wyparowała, niczym dym i na ziemi pozostała jedynie sterta ohydnie śmierdzących kości.

Słyszał głośną rozmowę jeźdźców. Nie rozumiał ani słowa, ponieważ mówili w swoim języku. Dopiero po chwili jeden z nich zwrócił się do tłumu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.