Nota od Autorki
Nie wiem, w którym momencie wiedziałam, że to wszystko musi zostać zapisane. Może wtedy, gdy po raz pierwszy od dawna znów mogłam oddychać. Może wtedy, gdy ktoś powiedział: „Twoje słowa dotykają”. A może po prostu dlatego, że nie chciałam, by cokolwiek z tej drogi się zgubiło — ani ból, ani światło, ani przebudzenie.
Ta książka powstała z krwi i ciszy. Z wewnętrznego ognia i dziecięcego szeptu. Z płaczu w poduszkę i z poezji pisanej o świcie. Z każdego kroku w stronę siebie, którego nie umiałam jeszcze nazwać, ale czułam, że jest właściwy.
Nie jestem tu po to, by dawać gotowe odpowiedzi. Ale jeśli odnajdziesz choć jeden fragment, w którym rozpoznasz siebie — to znaczy, że moje serce mówiło nie tylko za mnie.
Piszę, bo wierzę, że opowieści mają moc. Że każda z nas ma w sobie ogień — i może z niego się narodzić, nawet jeśli wszystko wcześniej spłonęło.
Dziękuję, że jesteś tu ze mną.
— Zanim odnalazłam siebie, byłam wszystkim, czym chciał mnie uczynić świat. Teraz jestem — sobą. Córką ognia. Z krwi i ciszy.-
Z miłością i prawdą,
Aleksandra Dąbrowska
Dedykacja
Dla Tych, którzy płonęli, ale nie zgasili światła w sobie.
Dla Kobiet z ranami ukrytymi pod skórą,
dla matek, córek, sióstr i wojowniczek.
Dla mojego Syna — mojego serca,
dla mojego Męża — mojego spokoju,
dla mojej Mamy — mojego korzenia
I dla Ciebie — jeśli czytasz, bo szukasz siebie.
Nie jesteś sam/a.
Z ognia — rodzi się światło.
Prolog
— Z popiołów nie rodzą się tylko legendy. Czasem rodzi się kobieta.
Ta książka jest ogniem i ciszą.
Jest krwią, która płynęła we mnie zbyt gwałtownie, i ciszą, która
czasem krzyczała głośniej niż ból.
To moje życie — zapisane nie po to, by wzruszyć, ale by ocalić.
Mnie. I może też Ciebie.
To są strony utkane z fragmentów — dziecka, kobiety, matki, żony
czy partnerki, kochanki, wojowniczki i tej, która się przebudziła.
Pisałam je po nocach, na dnie i na szczycie, z otwartym sercem
i drżącą ręką.
Nie zawsze wiedziałam, dokąd zmierzam. Ale każde słowo
prowadziło mnie dalej — ku sobie.
Jeśli się w tym odnajdziesz — usiądź ze mną na chwilę.
Zapal ogień. Posłuchaj ciszy.
Może odnajdziesz tam coś własnego.
Wstęp
Ta książka jest świadectwem.
Nie powstała po to, by oceniać. Ani po to, by narzekać.
To nie zapis bólu — choć on w niej jest.
To nie pomnik cierpienia — choć cierpienie mnie ukształtowało.
To pamiętnik duszy. Ogień i cisza.
Z krwi, z miłości, z ran i blizn.
Z tęsknot, które zostają na zawsze.
Z walk, które musiałam podjąć, by nie zgasnąć.
I z tych chwil, które przyszły niespodziewanie, jak światło
i pokazały, że warto było przetrwać.
Pisząc, odzyskiwałam siebie. Krok po kroku.
Słowo po słowie.
Rozdział po rozdziale.
Nie wiedziałam, dokąd mnie to zaprowadzi. Wiedziałam tylko,
że muszę pisać — bo inaczej nie przetrwam.
Ta książka jest też dla Ciebie — jeśli czujesz, że było Ci trudno.
Jeśli jesteś kobietą, córką, matką, wojowniczką.
Jeśli szukałaś siebie, Boga, sensu, ścieżki, światła.
Jeśli nie umiałaś mówić, ale czułaś wszystko zbyt mocno.
Nie wiem, dokąd zaprowadzi Cię moja opowieść.
Ale jeśli choć przez chwilę poczujesz, że nie jesteś sama —
to znaczy, że miała sens.
Rozdział 1: Urodzona z ognia
Urodziłam się 3 marca 1987 roku.
W czasie, kiedy śnieg jeszcze nie topniał, a świat jakby
wstrzymywał oddech przed wiosną.
W czasie ciszy, która była cięższa od słów.
W czasie, w którym życie nie obiecywało łatwości.
Przyszłam na świat jako pierwsza córka.
W rodzinie, która — mimo trudów — bardzo mnie pragnęła.
Moje narodziny były nadzieją. Światłem. Nowym początkiem.
Mama i tata czekali na mnie z miłością.
Choć ich miłość do siebie czasami się gubiła, mnie kochali
głęboko, po swojemu — całą duszą.
Chcieli mojego życia, chcieli mnie na tym świecie.
Dostałam imię — Aleksandra.
Imię silne, choć wtedy byłam jeszcze tak krucha.
Dostałam też ciepło, ramiona. I serca, które — choć poranione —
biły dla mnie.
Byłam dzieckiem ciszy.
Dzieckiem światła wśród cieni.
Dzieckiem, które od początku wiedziało, że będzie musiało
przetrwać.
Jestem córką ognia.
I z ognia właśnie się narodziłam.
Rozdział 2: Dom pełen miłości i ciszy bólu
Dorastałam w domu, który pachniał chlebem, obiadem, zmęczeniem, ale i czułością.
To był dom, w którym drzwi były zawsze otwarte, a stół zawsze
nakryty.
Dom, który uczył, że trzeba wstać, nawet jeśli się upadnie.
Dom pełen miłości — tej cichej, nie zawsze wypowiedzianej,
ale obecnej w spojrzeniu, w dłoni na ramieniu, w zatroskanym
westchnieniu mamy.
Ale ten dom miał też swoje cienie.
Był pełen bólu, o którym się nie mówiło głośno.
Były momenty, kiedy ściany przesiąkały napięciem, a serce
dziecka kurczyło się w milczeniu.
To była cisza, która czasami bolała bardziej niż krzyk.
Miłość i ból szły tam ramię w ramię.
Ciepło mieszało się z niepokojem.
Ale to właśnie z tego domu wyniosłam siłę — bo widziałam,
że nawet złamane serca potrafią bić dalej.
Że ludzie, choć poranieni, potrafią kochać.
Że czasami, by przeżyć, wystarczy trzymać kogoś za rękę. Albo
po prostu być.
Dziś wiem, że nie musiałam mieć idealnego dzieciństwa,
by wzrosnąć.
Wystarczyło, że miałam korzenie. A miłość — choć poobijaną —
ale prawdziwą.
To był mój początek. I to był mój dom.
Rozdział 3: Tata i cień
Tata był dobrym człowiekiem.
Nie doskonałym — ale dobrym.
Miał ciepłe dłonie i miękki głos, kiedy mówił do nas po cichu,
że świat jest pełen cudów.
Zabierał nas do kina, na koncerty, przedstawienia dla dzieci,
do cyrku, na karuzele.
Zawsze chciał, żebyśmy widziały piękno — nawet jeśli sam
zaczynał już w nie wątpić.
Dbał o nas, jak tylko potrafił.
Miał w sobie coś świętego.
Zawsze mówiłam mu, że jest jak anioł — bo pracował jako technik
przy sekcjach zwłok,
odprowadzał ciała tych, którzy już odeszli, z szacunkiem i ciszą.
Tata niósł zmarłych w dłoniach — ale nikt nie nauczył go,
jak unieść siebie.
Byłam przy nim.
Kiedy milczał. Kiedy pił.
Kiedy chciałam pomóc, a moje słowa odbijały się jak echo
od ściany, której nie umiałam przebić.
Byłam dzieckiem, które nosiło zbyt duży ciężar — bo wierzyło,
że może ocalić.
A potem było już tylko ciemniej.
Po wypadku — cień zgęstniał.
Zabrał tatę powoli. Wyciszył jego śmiech.
Zabrał majątek. Nadzieję. Godność.
I zostawił tylko pustkę, która piła razem z nim.
Mama też zaczęła pić.
Zamiast ramion — zaciśnięte pięści.
Zamiast domu — pole bitwy.
A ja?
Byłam w środku tego wszystkiego.
Zbyt mała, by coś zmienić.
Zbyt wrażliwa, by nie czuć wszystkiego do końca.
To właśnie był cień.
Był. I nie mogłam go przegonić.
Zamieszkał z nami i nie pytał o pozwolenie.
Widziałam, jak powoli pochłania ludzi, których kocham.
I mimo wszystko — nadal ich kochałam.
Z tym większym sercem. Z tą większą czułością.
Bo wiedziałam, że cień nie pojawia się sam.
Ktoś musiał go kiedyś wpuścić, nie mając innego wyboru.
Rozdział 4: Siostra
Była młodsza.
Inna.
Czasem miałam wrażenie, że mówi w innym języku niż ja —
mocnym, bardziej nieuchwytnym.
Nie rozumiałyśmy się w dzieciństwie. Nie miałyśmy tej bliskości,
o której opowiadają bajki.
Była obok, ale jakby w oddzielnym świecie.
A ja… ja już wtedy byłam zbyt głęboko w swoim.
Nie walczyłam o naszą relację.
Może nie umiałam.
Może nie miałam siły, bo walczyłam gdzie indziej —
z rzeczywistością, z bólem, z milczeniem dorosłych.
Nie chciałam, żeby musiała przez to przechodzić.
Chciałam, żeby mogła uciec, jeśli musi.
I uciekała.
A ja jej na to pozwalałam.
Z boku obserwowałam, jak rośnie.
Czasem z dystansem. Czasem z czułością, której nie umiałam
pokazać.
Zazdrościłam jej, że potrafi się odsunąć.
Że nie daje się wciągnąć.
Ale wiedziałam, że każda z nas chroni się po swojemu.
Byłyśmy inne.
Nieprzystające jak dwa kawałki układanki z różnych zestawów.
A jednak… los wciąż splatał nasze ścieżki.
Cicho. Powoli. Wbrew temu, co kiedyś nie udało się zbudować.
Dziś jesteśmy bliżej.
Z doświadczeń, które nas ukształtowały, potrafimy już wydobywać
mosty, nie tylko mury.
Jestem ciocią jej dzieci.
I patrząc na nie — czuję, jak coś we mnie się rozgrzewa.
Jakby tamta dziewczynka, którą byłam, w końcu mogła się
uśmiechnąć.
Nie zawsze trzeba wszystko naprawić od razu.
Czasem wystarczy być. I dać czasowi szansę.
Rozdział 5: Tam, gdzie rosłam na przekór
Technikum hotelarskie — cztery lata mojego życia, które dziś wspominam z mieszanką bólu i czułości. To był czas walki o przetrwanie, o własne istnienie, o siłę, której jeszcze nie znałam. W pierwszej klasie miałam dobre oceny — byłam jeszcze pełna zapału i cichej nadziei. Potem przyszło życie. Rozlało się jak burza, zostawiając za sobą błoto, przez które trudno było przejść bez potknięcia.
Codziennie dojeżdżałam pociągiem. W ciszy porannych wagonów, z głową opartą o zimne szkło, uczyłam się wytrwałości. Czasem tej samej trasy nie pamiętałam — tak głęboko zanurzałam się w sobie, w swoich myślach, w smutkach, których nie umiałam jeszcze nazywać.
W czasie szkoły zmarł mój Tata. Śmierć przyszła cicho, ale jej echo rozdarło moje wnętrze. Dźwigałam żałobę i książki, ból i zeszyty, łzy i klasówki. Byłam też w szpitalach, na terapiach, walczyłam z demonami, które nie miały imion, a potrafiły przygniatać jak kamienie. Obowiązek szkolny był ciężarem, ale nie poddałam się.
Zdałam maturę. Zdałam egzamin zawodowy. I choć ledwo kończyłam klasy, to na końcu trzymałam świadectwo z bardzo dobrymi wynikami. Nie wiedziałam, jak to się stało. Może to był cud. A może to była moja siła — jeszcze nieoswojona, jeszcze nieuświadomiona, ale już wtedy obecna.
Z tamtego czasu pamiętam też ciepło. Naszą wychowawczynię, nauczycielkę języka polskiego — młodą, energiczną kobietę, która patrzyła na mnie sercem. Jej spojrzenie było jak światło w tunelu, jak znak, że warto iść dalej.
Była to żeńska klasa. Patrzyłam z podziwem na koleżanki, które z łatwością zdobywały dobre oceny, a jednocześnie niosły w sobie radość i lekkość, której wtedy nie znałam. Mimo wszystko — czułam się częścią. I choć często nieobecna ciałem, to obecna duchem, wierna swojej walce.
Ten okres nauczył mnie czegoś, co dziś rozumiem już bez żalu — że nawet gdy rośniesz w ciemności, możesz zakwitnąć. I że czasem przetrwanie to największy sukces.
Rozdział 6: Ósmy grudnia, który był czwartym
Tata zmarł czwartego grudnia 2006 roku.
Tego samego dnia, dokładnie osiem lat po wypadku, który
na zawsze odmienił nasze życie.
Nie wiem, czy to był przypadek.
Może dusze wybierają daty, które chcą zamknąć.
Może pewne historie muszą zatoczyć koło, by mogły się
zakończyć.
Zabrali go w Andrzejkową noc.
Pamiętam tamten wieczór jak przez szybę, która paruje od lęku.
Mama trzymała w dłoni wezwanie — ale strach był większy
niż rozsądek.
Nie pokazała mu go.
Nie wiedział, co go czeka.
Poszedł nieświadomy.
W pijanym stanie.
Do aresztu.
Na cztery dni.
Cztery dni, które były jego ostatnimi.
Zmarł w delirium tremens. Sam. W celi. Bez pożegnania.
Bez możliwości, by ktoś chwycił go za rękę i powiedział:
„nie jesteś sam”.
To była jedna z najgłębszych ran.
Nie sposób opisać uczucia, kiedy dowiadujesz się, że ktoś, kogo
kochasz —
umiera nieświadomie, samotnie, i z bólem, który mógł być
uniknięty.
Zgasło coś, czego nikt już nie zapali.
Ten stres… ten moment… był jak iskra.
Podpaliła wszystko, co było jeszcze kruche we mnie.
Zaczęło się powoli — smutek, bezsenność, wycofanie.
Potem przyszła depresja. Załamanie.
Choroba duszy, której nie da się wyleczyć jednym słowem,
ani nawet tysiącem.
Zostałam z niczym.
Z matką, która piła. Z domem bez ogrzewania. Potem bez prądu.
Z niepokojem, który mieszkał w moim ciele jak nieproszony gość.
Miałam dwadzieścia lat — i nikogo, kto by mnie wtedy przytulił
jak dziecko.
Ale przetrwałam.
Nie wiem do końca jak.
Zdałam maturę.
Zdałam egzamin zawodowy na technika hotelarstwa.
I dostałam pierwszą pracę — w hotelu. Na recepcji.
Witałam ludzi z uśmiechem, choć w środku wszystko we mnie
płakało.
Każdego dnia uczyłam się, jak żyć — bez ojca, bez wsparcia,
z ranami, które krwawiły w ciszy.
To był mój pierwszy krok w dorosłość.
Nie wymarzony.
Ale mój.
I dlatego był ważny.
Rozdział 7: Walka o Mamę
Po śmierci Taty wiedziałam jedno — nie pozwolę, żeby historia się powtórzyła.
Nie mogłam stracić Mamy w ten sam sposób.
Walczyłam.
Całą sobą. Ze zmęczeniem, z bezsilnością, z jej uzależnieniem,
które powoli zabierało mi ją kawałek po kawałku.
Byłam młoda, a musiałam być silna jak matka dla matki.
Najpierw przymusowe leczenie alkoholowe.
Potem kolejna terapia. I następna.
Nie było łatwo.
Czasem myślałam, że to wszystko na nic — ale nigdy się
nie poddałam.
Nie chciałam, żeby jej dusza zgasła jak Taty.
Nie umiałabym tego przeżyć.
Aż wydarzył się cud.
Mama poznała mężczyznę, który sam przebył drogę trzeźwienia.
Zrozumiał ją. Nie oceniał. Pomagał.
I został jej mężem.
Wtedy po raz pierwszy mogłam odetchnąć.
Na chwilę. Ale wystarczyło.
Zbudowali razem życie — trzeźwe, zwyczajne.
Mama już nie piła.
Wygrała.
Była trzeźwa przez 16 lat.
Do końca.
Odeszła w 2022 roku.
Ale nie odeszła w ciemności, tylko w świetle, które sama w sobie
odnalazła.
Była mi bardzo bliska.
Byłyśmy nierozłączne — szczególnie w tych ostatnich latach.
Codzienne rozmowy przez telefon.
Spotkania kilka razy w tygodniu.
Wspólne śmiechy, wspomnienia, milczenie, które już nie bolało.
Tęsknię za Nią.
Do dziś mam łzy w oczach, gdy wypowiadam Jej imię.
Brakuje mi rozmów.
Tego, że mogłam zadzwonić i powiedzieć wszystko.
Była mi wdzięczna.
Kochała mnie — i ja kochałam Ją całym sercem.
Uratowałyśmy się nawzajem.
To była nasza najpiękniejsza wspólna walka.
Rozdział 8: Ludzie, którzy gasili mój płomień
W moim życiu pojawiali się też tacy, którzy nie byli światłem.
Byli jak cień, który rósł, gdy ja próbowałam świecić mocniej.
Byli jak zimny wiatr, który próbował zgasić mój ogień, zanim
jeszcze na dobre zapłonął.
Toksyczni ludzie.
Nie zawsze krzyczeli. Czasem milczeli z pogardą.
Czasem ranili słowem ostrym jak szkło, a czasem tylko
spojrzeniem.
Niektórzy udawali przyjaciół, choć czerpali ze mnie siły, nie dając
nic w zamian.
Inni — bliscy z krwi — nie potrafili kochać tak, jak tego
potrzebowałam.
Były sytuacje, które pokazały mi prawdę.
Na życzenie tych ludzi miałam stać w miejscu.
Nie rozwijać się. Nie marzyć. Nie próbować.
Ich świat był ciasny, a każde moje „więcej” budziło w nich lęk,
złość albo zazdrość.
Były zdrady — te najgorsze, przyjacielskie.
Były plotki, obłuda, spojrzenia pełne zawiści.
Zastanawiałam się czasem — o co ta zazdrość?
Może o to, że się nie poddałam?
Że mimo wszystkiego, wciąż byłam sobą?
Silną, upartą, wierną sobie?
Wspominam tutaj też jedną z najbardziej bolesnych zdrad —
wtedy, gdy się rozwodziłam.
Fałszywa przyjaciółka przyszła z winem i udawaną troską.
Pijąc ze mną, wzbudzała zaufanie, udając wsparcie, którego
tak bardzo wtedy potrzebowałam.
Zaufałam jej. Zwierzyłam się ze wszystkiego.
Byłam krucha, rozbita — a ona to wykorzystała.
Nagrała mnie telefonem komórkowym, łamiąc granice, których się
nie przekracza.
Nie wiem, po co to zrobiła. Może chciała mieć przewagę, może
pokarm dla plotek, może satysfakcję.
Ale wtedy zrozumiałam, jak łatwo dobroć można pomylić z maską.
Długo myślałam, że muszę zasługiwać na miłość.
Że muszę się dostosować, ukryć swoje światło, by nie razić tych,
którzy stali w ciemności.
Ale dziś wiem, że miłość nie wymaga ofiar z samego siebie.
Nie każe ci milczeć, by inni mogli mówić.
Nie podcina skrzydeł, nie tłumi ognia.
Toksyczni ludzie nauczyli mnie jednego:
Kogo nie chcesz w sercu, nie wpuszczaj do myśli.
I choć zostawili po sobie blizny, to one przypominają mi,
że przeszłam przez ich cień…
I nie zgasłam.
Dziś wiem, że nie wszyscy, którzy przychodzą, zostają.
I nie wszyscy powinni.
Nie mam już żalu. Mam dystans.
Mam ogień, który ochroniłam.
Teraz otaczam się tymi, którzy sami płoną — światłem, sercem,
dobrocią.
I choć tamtych nie zapomnę, bo byli częścią mojej drogi,
to już nie mają nade mną mocy.
Zamknęłam te drzwi.
Zostawiłam tam cień.
Wyszłam w stronę słońca.
***
W mojej historii — Był też on.
Pierwszy chłopak.
Pierwsza miłość — ta, która miała być piękna, a okazała się
więzieniem bez krat.
Poznałam go, gdy miałam 16 lat.
Został w moim życiu aż do 21.
Zabrał mi całą młodość, pierwsze lata kobiecości, marzenia
o miłości, która niesie, a nie krępuje.
On nie kochał — on brał.
Wykorzystywał mnie nie tylko mentalnie, ale i finansowo.
Nie pracował, żerował na mojej dobroci, na moim sercu, które
zbyt mocno chciało być dla kogoś domem.
Zdradzał z innymi kobietami…
— Wyjeżdżał za granicę, zostawiał mnie w pustce,
A ja — choć czułam, że to nie jest miłość — nie umiałam odejść.
Coś we mnie wtedy wierzyło, że mogę go uratować, że jeśli dam
więcej siebie, on się zmieni.
Ale miłość nie polega na dawaniu siebie w ofierze.
Nie polega na bólu, strachu, milczeniu.
Z czasem ten związek stał się ciemną doliną.
Zabrał mi oddech, energię, poczucie własnej wartości.
Byłam młoda, ale czułam się starą duszą.
Zgaszona. Wyczerpana.
I wtedy przyszła przemoc.
Fizyczna.
Pamiętam dokładnie ten moment — gdy dostałam porządnie
w twarz.
Nie pierwszy raz słyszałam krzyki, ale pierwszy raz coś we mnie
pękło tak naprawdę.
To był koniec.
To był moment, który obudził we mnie iskrę.
Małą, ledwo widoczną… ale moją.
Z tą iskrą uciekłam.
Od niego.
Od tej siebie, która pozwalała, by gaszono jej światło.
Z czasem zrozumiałam, że nie każda miłość jest prawdziwa.
Że czasami trzeba przestać kochać, by ocalić samą siebie.
Dziś już wiem — to nie była miłość. To był cień.
Dziś już się nie boję mówić o tym głośno.
Bo może ktoś to czyta i właśnie jest tam, gdzie byłam ja.
I może ten rozdział będzie tą iskrą, której wtedy tak bardzo
potrzebowałam.
„Dusza lekka jak motyl, skrzydła gdzieś opadły, takie delikatne i piękne. Przeobrażenia z brzydoty w piękno i krótki żywot zamknięty w sobie, gdzieś dźwięk szeleszczących skrzydeł i ludzie, którzy są i podziwiają, którzy obok — warczą. Smutek nad krótkim życiem, w pełni pięknym i spełnionym. Radość nad zmianą, nad niebieską siłą. Dążenie do celu, do nieba, do ziemi. Tak głęboko utkwiony. Dobra robota, dobra sprawa. Walczące serce do utraty tchu.
Po to jestem, po to żyje, po to chcę.
Być człowiekiem, kobietą. Delikatność objęta ramieniem. Walka gdzieś osiadła i nad dłonią są już zgliszcza osobowości, przeplatają się z dziś, z jutrem. Bo to co było, zginęło już. Zamieniło się w popiół, tylko obrazy migoczące, one istnieją. One żyją, one są… Dają motywację i możliwości, zmiany ustawień, resetu druzgocącej przeszłości.”
— Aleksandra Dąbrowska
Rozdział 9: Listy z wnętrza duszy
Byłam jak rozbita filiżanka. Delikatna, ze zdobieniami, które pamiętały dzieciństwo, a jednocześnie pełna pęknięć, których nikt nie chciał dostrzec.
W środku — cisza. Ale nie ta spokojna, tylko duszna, zamknięta,
jakby ktoś zawiązał supeł w moim gardle.
To nie świat mnie złamał. To ja przez lata milczałam
tak głośno,
że w końcu nie słyszałam siebie.
Pewnego dnia usiadłam. Z kartką. Z cienkopisem, który jakby
wiedział więcej niż ja.
I zaczęłam pisać. Bez planu. Bez celu.
Tylko dlatego, że nie umiałam już inaczej oddychać.
Z tych słów narodziły się „Listy w butelce — słowami duszy”.
To nie była książka.
To były fragmenty mnie, które przetrwały.
Szepty dziecka, które tęskniło. Krzyk kobiety, która chciała być
słyszana.
Modlitwa duszy, która nie straciła nadziei.
Arteterapia uratowała mnie w chwili, gdy terapia rozplątywała
supeł.
Gdy mówiłam do terapeuty, uczyłam się mówić też do siebie.
Gdy pisałam, nie próbowałam być artystką-pisarką — próbowałam
być cała.
Zrozumiałam wtedy, że dusza choruje cicho.
Że trauma nie krzyczy — tylko siedzi przy stole i codziennie
podaje mi herbatę.
Ale z czasem to ja zaczęłam decydować, kto przy tym stole siedzi.
Zaczęłam wybierać miłość. Dla siebie. Do siebie.
„Listy…” to moje pierwsze kroki na własnej ziemi.
Niepewne, czasem drżące, ale moje.
To była książka, którą napisało moje serce — zanim jeszcze
zrozumiałam, że na to zasługuje.
Rozdział 10: Listy w butelce — pierwsze ocalenie przez słowa
Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj.
Byłam młodą kobietą, już mężatką.
Matką.
Moje pierwsze małżeństwo właśnie się rozpadało, a ja czułam się,
jakby rozsypywało się wszystko, co próbowałam jeszcze utrzymać
w całości.
Mój synek miał wtedy dwa lata.
Dla niego próbowałam się uśmiechać.
Dla siebie — już nie potrafiłam.
Nie byłam szczęśliwa.
I wtedy… wzięłam czysty notes w formacie A5.
Włożyłam słuchawki.
W tle płynęły dźwięki zespołu Lemon i ciepłe, głębokie rytmy deep
house’u.
Zaczęłam pisać.
Nie myśleć — pisać.
To był rękopis.
Tak powstały „Listy w butelce”.
Zaczęłam je szeptać duszy.
Były o tęsknocie.
O przemijaniu.
O miłości i jej braku.
O bólu świata i czułości chwili.
Nie wiedziałam nic jeszcze wtedy o wydawnictwach, rynku
książki, druku.
Ale pisałam.
Strona po stronie, aż do końca notesu.
W tym pisaniu był oddech.
I łzy.
I ulga.
I pierwszy krok ku życiu.
Pamiętam, że wtedy byłam szczupła, trenowałam biegi, chodziłam
na kick boxing.
Ratowałam się, jak tylko umiałam.
Byłam piękna w tej swojej walce.
Chociaż nie czułam się piękna.
Czułam się… jak ktoś, kto idzie przez pożar.
Małżeństwo się skończyło.
Zostałam sama z dzieckiem, z ciszą, z płaczem nocą.
Trafiłam znowu do szpitala — na oddział zamknięty.
Pięć tygodni.
Ale książka była przy mnie.
Pisałam ją dalej.
Trzymałam się jej jak tratwy.
Gdy poczułam się lepiej, zaczęła we mnie kiełkować myśl: