E-book
7.88
drukowana A5
68.82
Córka Lanisty

Bezpłatny fragment - Córka Lanisty

Hard Reset


5
Objętość:
451 str.
ISBN:
978-83-8351-590-8
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 68.82

Ratunek

Nad jeziorem budził się piękny słoneczny dzień, pierwszy taki od kilku dni. Było wyjątkowo spokojnie, panował mroźny bezruch, wszystko było zamarznięte. Kryształowe sople błyszczały w porannym słońcu, a spływające z nich krople połyskiwały, spadając na miękki puch. Za sprawą niedawnej burzy śnieżnej dom wyglądał jak oblany słodkim lukrem. Cały świat był „polukrowany”. Co za widok, można by tak stać i podziwiać bez końca. Stał więc w pokoju na piętrze, przy wielkim oknie i podziwiał, a w głowie stale analizował, jakie miał szczęście, że właścicielka tego „lukrowanego” domu była w nim, gdy tu dotarł. Nie chciał nawet myśleć, co mogło się stać, gdyby jej tu nie było. Pewnie znaleźliby go wiosną na schodach przed wejściem w stanie głębokiego rozkładu. Na myśl o tym przeszły go dreszcze. Podziękował w duchu za drugą szansę i wrócił na dół. Ona jeszcze spała. Nie chciał jej budzić; miała ciężką noc. Po tym co przeszła, aż dziw brał, że w ogóle sypiała. Jak można udźwignąć tyle bólu na raz, pomyślał i znów poczuł przygnębienie. Powinien się cieszyć, niebawem ich „odkopią” i będzie mógł wrócić do domu, gdzie jego dziewczyny na pewno na niego czekają, ale odczuwał dziwny niepokój. „Co się ze mną dzieje?”, pytał sam siebie, ale nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie, postanowił więc zmyć to uczucie pod prysznicem.

Gdy wyszedł z łazienki, ona też już nie spała. Zjedli śniadanie i zanim zdążyli się znudzić czekaniem, przybyły legiony ratowników. Pierwsza była odśnieżarka, za nią dwa radiowozy oraz wóz strażacki i karetka, a na końcu przyleciał jeszcze śmigłowiec ratunkowy ze stolicy. „A gdzie SWAT? Co za niedopatrzenie!”, drwił w myślach. Odwrócił wzrok od okna; patrzyła na niego i uśmiechała się. Gdy zapytał o co chodzi, wzruszyła tylko ramionami i podała mu kurtkę.

— Chcesz się mnie pozbyć — zadrwił.

— Nie chcę, żeby mi wywarzyli drzwi — odpowiedziała rozbawiona.

— Racja — przyznał.

Wyszli na zewnątrz, nie czekając, aż „legiony” wtargną do środka. Roman udał się w stronę ratowników. Jeden z nich natychmiast chciał zająć się jego raną, ale nie bardzo miał czym. Stwierdził tylko, że goi się dobrze i na tym jego rola się skończyła. Kazał mu wsiąść do śmigłowca, ale Roman nie chciał odejść bez pożegnania. Stał chwilę, zastanawiając się co jej powiedzieć. Wszystko wydawało się zbyt banalne w stosunku do tego co dla niego zrobiła

— Dziękuję — powiedział wreszcie i podszedł, żeby ją przytulić. — Zawdzięczam ci życie. Mam u ciebie dług.

— Daj spokój. Przynajmniej nie nudziło mi się podczas śnieżycy — mówiła, odwzajemniając uścisk. — Miło było cię poznać, gwiazdorze — dodała z uśmiechem.

— Ciebie też, agentko — odpowiedział z uśmiechem. — Zadzwonię.

— Wpadnij, gdy będziesz w pobliżu — powiedziała.

— Dobrze.

Spojrzał w stronę domu; dwaj policjanci wyprowadzali właśnie więźniów. Poczuł odrazę, miał ochotę napluć każdemu z nich w twarz. Zerknął na nią zawstydzony swoją reakcją, ale ona nie patrzyła na niego; przyglądała się z zainteresowaniem policjantom i widział jej niezadowolenie. Robili coś nie tak, ale nie wiedział co. „Wejdź do śmigłowca!” — Rozkazała w taki sposób, że poczuł dreszcze. Nie wykonał polecenia, tylko stał i gapił się zaskoczony, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Zrozumiał chwilę później, gdy zobaczył wycelowany w siebie pistolet. Zrozumiał też, że zaraz umrze. Zamknął oczy, westchnął z żalem i czekał na śmierć.

Monia krzyknęła na szeryfa. Padł strzał, Roman poczuł odrzut i upadł. Czekał na ból, ale ból nie nadchodził, śmierć też nie. Drugi strzał wyrwał go z otępienia. Otworzył oczy; leżał w śniegu za śmigłowcem — żył! Podniósł się uradowany i wtedy zobaczył ją. Leżała bez życia na czerwonym śniegu.

Wystrzelił zza śmigłowca jak z procy. Ukląkł przy niej, ale nie wiedział co robić. Załoga śmigłowca na szczęście wiedziała. Odciągnęli go i przystąpili do akcji reanimacyjnej.

Szumiało mu w uszach. Patrzył, ale widział jakoś niewyraźnie. Na rękach miał jej krew.

— Żyje! Zabieramy ją! Pan leci z nami! — krzyknęła ratowniczka.

Helikopter wystartował. Roman widział jak przez mgłę. „Teraz proszę tu miarowo uciskać”, powiedział ratownik i wetknął mu do rąk mieszek, a sam zajął się podłączaniem jakiś kabelków i wbijaniem igieł w Monikę. Nagle usłyszał sygnał ciągły. Piszczało mu w głowie. Wiedział co to oznacza. Był przerażony.

— Odsuń się! — krzyknęła ratowniczka i wznowiła akcję reanimacyjną.

Monia nie reagowała, każde kolejne użycie defibrylatora odbierało nadzieję. Roman poczuł mokre ścieżki na twarzy. Bezsilność doprowadzała go do rozpaczy i gdy stracił już wiarę, rozległ się wreszcie przerywany sygnał.

— Wróciła! — ucieszył się drugi ratownik.

— Traci za dużo krwi! — ostudziła go dziewczyna i kontynuowała rozpaczliwe próby zatamowania krwawienia.

Roman poczuł zimny dreszcz na plecach. Strach o życie Moniki rósł z każdą chwilą i wywoływał mdlące uczucie, które pozbawiało go sił.

— Podłącz mnie! — palnął nagle bez zastanowienia.

Spojrzeli na niego oboje.

— To na nic… — zaczął ratownik.

— Jaką ma pan grupę? — zapytała z zainteresowaniem medyczka.

— 0 minus.

— Podwiń rękaw! — rozkazała.


Czas dłużył się niemiłosiernie, a Roman cały ten czas próbował utrzymać ją przy życiu siłą swojej woli.

— Musimy pana odłączyć — powiedziała nagle dziewczyna.

— Nie! — zaprotestował Roman — Już blisko, jeszcze trochę.

— To niebezpieczne — tłumaczyła.

— Zostaw! — bronił się.

Wtedy zobaczył, przez okno, że dolecieli do szpitala. Na dachu czekał już lekarz i pielęgniarka. Śmigłowiec wylądował. Wyciągnęli nosze ze środka.

— Odłączcie go! — polecił lekarz i zaraz potem pognali w stronę wejścia.

Roman widział jak znikają w budynku, ale nie mógł się ruszyć z miejsca; nogi miał jak z ołowiu; patrzył i widział coraz mniej wyraźnie; brakowało mu tchu.

— Niech pan pozwoli ze mną — usłyszał kobiecy głos, który wyrwał go z odrętwienia.

Odwrócił się i zobaczył starszą lekarkę, która uśmiechała się do niego.

— Jest pan ranny? — zapytała.

— Nie, to jej krew — odpowiedział.

— Dobrze, proszę pójść ze mną, znajdziemy coś na przebranie.

Weszli do jakiegoś pokoju. Była tam sofa, usiadł na niej i siedział zrezygnowany.

— Niech się pan nie martwi, doktor Coval to najlepszy chirurg w mieście, albo nawet w kraju — zapewniła.

Podała mu jakieś niebieskie ubranie. Zdjął koszulkę.

— A to co? — zainteresowała się.

— Zostałem postrzelony z kuszy. Monia — ta ranna kobieta …ona mnie poskładała i ocaliła przed burzą — odpowiedział.

— Ładne szwy. Spisała się — stwierdziła. — Słyszałam, że szyje jak mało kto — dodała z uśmiechem.

— Zna ją pani? — zapytał z zainteresowaniem.

— Nie, ale mój syn ją szkolił — odparła spokojnie. — A teraz ją uratuje. Niech się pan nie martwi. Tam jest kawa i jakieś batony. Proszę się poczęstować — wskazała na szafki po drugiej stronie pokoju.

— Dziękuję — wstał i nalał sobie kawy. Usiadł z powrotem na sofie. Zamyślił się. — Długo potrwa ta operacja? — zapytał.

— Trudno powiedzieć. Wpierw Steven musi znaleźć kulę; nie przeszła na wylot.

— To problem? — zaniepokoił się.

— Proszę się nie martwić, on sobie poradzi. Muszę już iść — dodała po chwili. — Powiadomię pana, gdy skończą — powiedziała i wyszła.

Siedział chwilę zamyślony, ale nagle poczuł się bardzo zmęczony. Położył się na sofie i zasnął.


Obudził się w innym miejscu. Wokół panował półmrok i słyszał znajome pikanie. Rozejrzał się, koło jego łóżka stał monitor i latały jakieś zygzaczki. „To moje?” — pomyślał zaskoczony. Rozejrzał się dokładniej i zorientował się, że leży w sali szpitalnej i ma maskę tlenową na twarzy. „Co tu się wydarzyło?” — dziwił się.

— Witaj z powrotem — usłyszał cichy męski głos. — Zaszaleliście z tą transfuzją — zażartował, ale nie brzmiał wesoło, a do tego wyglądał jakby był wleczony za ciężarówką.

— Gdzie ja jestem? — zapytał Roman.

Mężczyzna odsłonił zasłonę i powiedział: — W doborowym towarzystwie.

Roman westchnął. Obok leżała ona, była nieprzytomna i podłączona do respiratora. Ten widok wywołał w nim gwałtowną reakcję, serce waliło jak oszalałe i zaczęło mu brakować tchu; monitory zareagowały natychmiast i podniosły alarm.

— Spokojnie, nie denerwuj się — uspokajał go lekarz. — To twarda sztuka — dodał.

Roman miał wrażenie, że tylko go pociesza.

— Jestem Steven Coval — oświadczył to, co Roman już przeczytał z plakietki. — To ciebie znalazła nad jeziorem? — bardziej stwierdził niż zapytał.

— Tak — wyszeptał Roman. — Jestem Roman Andrews, co z nią?

— Udało nam się usunąć kulę — westchnął Steve, a potem umilkł, jakby na tym skończyły się dobre wieści. — Trochę bardziej w lewo — zaczął po chwili — …i kula trafiłaby prosto w serce.

Umilkł. Wyglądał jakby bolały go wypowiadane słowa.

— Ma też jakieś 3–4 dniowe złamanie kości lewego ramienia — dodał po chwili.

— Nie wiem skąd to złamanie — odpowiedział zamyślony Roman — ale mogę się jedynie domyślać.

— Zostawmy to — machnął ręką Steven. — Ten pomysł z transfuzją … — pokiwał głową. — Omal sam nie przypłaciłeś tego życiem, ale dzięki tobie żyje. Dziękuję.

— To ja żyję dzięki niej. Trzy razy uratowała mi życie — przyznał cicho.

Steven patrzył na niego; Roman wiedział, że czeka na wyjaśnienia, zatem zaczął po dłuższej chwili:

— Jestem aktorem.

— Wiem — przyznał Steve.

Roman kiwnął i nie wiedział jak kontynuować. Pomyślał, że najlepiej będzie powiedzieć wszystko od początku. Wiedział, kim jest Steven Coval i okłamywać go nie było sensu. Poza tym wiedział, że może mu zaufać. Monia mu ufała. Zatem mówił dalej.

— Zostałem porwany przez byłego scenarzystę serialu, w którym gram i jego kumpli. Odbiło mu! Nie mam pojęcia co nim kierowało — tłumaczył nerwowo. — Jechaliśmy jakiś czas. W pewnym momencie auto wypadło z drogi, dzięki temu udało mi się uciec. Ściągali mnie, strzelili do mnie z kuszy — umilkł. — To było niedaleko domu nad jeziorem; z daleka widziałem światła, więc kierowałem się tam po pomoc. Udało mi się do niego dotrzeć i wtedy mnie znalazła. Opatrzyła i wyjęła bełt, zaszyła ranę, a gdy spałem, wyłapała porywaczy i zamknęła ich w jamie pod domem. Być może wtedy doznała urazu, nie wiem, nic nie mówiła — znów ucichł i westchnął głęboko.

— Pamiętasz co się stało rano? — zapytał Steve.

— Tak — odpowiedział i znowu westchnął. — Przyjechali nas odkopać ze śniegu. Policjanci wyprowadzali z piwnicy porywaczy. Jeden z policjantów pośliznął się i wtedy… — nie mógł mówić dalej, bo tak mocno ścisnęło go w piersi na to wspomnienie, że musiał nabrać głęboko powietrza, żeby nie zemdleć. Odetchnął głęboko i mówił dalej. — Jim — ten scenarzysta — wyrwał pistolet z kabury policjanta i strzelił w moim kierunku. Myślałem, że umrę, zamknąłem oczy w oczekiwaniu na śmierć, a gdy je otwarłem, ona… — nie dokończył tylko się rozpłakał.

Steven chciał go pocieszyć, ale nie potrafił. Siedział w milczeniu i walczył z ogromnym bólem. Ledwo ogarnął się po stracie przyjaciela, a teraz ona. Tylko ona mu została. Nie miał już nikogo na świecie. Wiele lat wcześniej terroryści zabili mu narzeczoną i zrujnowali mu życie. Razem z nią umarła część jego samego. Nie był w stanie zapomnieć. Stał się pusty w środku i niezdolny do tego, żeby kogoś pokochać. Wymuszone próby stworzenia związku kończyły się szybciej niż się zaczynały. Gdy wreszcie znalazł pokrewną duszę, przy której miał nadzieję znów nauczyć się darzyć kogoś uczuciem, ona ni z tego ni z owego wyprowadziła się z miasta i zerwała kontakt. Znowu został sam. Pogodził się ze swoim losem; zobojętniał i skupił się na pracy. Stał się znanym i szanowanym specjalistą. Wszyscy go podziwiali, mimo iż miał opinię zimnego i bezwzględnego. Jednak nie było odważnych, żeby mu to powiedzieć. Do czasu, aż w jego życiu pojawiła się ona — pyskata Polka, z jakiejś dziury na końcu świata. Wdarła się w jego życie i mówiła bez ogródek co o nim myśli, doprowadzając go tym do szału. Walczyli z nią, ale musiał ulec. Poddał się, gdy ona uratowała go przed śmiercią. Zaczęła wtedy zaprzątać jego myśli i zburzyła tym wszystkie mury, które przez lata wokół siebie budował. Z czasem została jego rodziną — jedyną rodziną.

— Co teraz? — zapytał nagle Roman, wyrywając go z zamyślenia.

— Trzeba czekać.

Steve zawahał się chwilę.

— Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć… — powiedział i umilkł, żeby dobrać słowa. — ...na stole ...jej serce zatrzymało się i nie mogłem sprowadzić jej z powrotem — powiedział łamiącym się głosem. — Skutki mogą być różne. Najbliższe godziny pokażą. — Westchnął. Poklepał Romana po ramieniu i już innym tonem zapytał: — Jak ty się czujesz?

— Nic mi nie jest — odparł Roman i próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie.

— Spokojnie. Straciłeś za dużo krwi. Musisz wyprodukować nową, a to chwilę potrwa. Unikaj wysiłku, odpoczywaj.

— Nic mi nie jest — zapewniał. — Twoja matka mi pomogła — powiedział.

Steven zbladł.

— Moja matka? — zapytał i przyglądał się Romanowi badawczo. — Musiałeś nieźle grzmotnąć, gdy zemdlałeś.

— Jak to „zemdlałeś”? — zaprotestował. — Ja się zdrzemnąłem w pokoju lekarskim… Mówiła, że powie mi, gdy skończycie — odparł niepewnie.

Nie był już tego taki pewien, gdy widział jak Steve kręci głową.

— Moja matka nie żyje od 10 lat. Zemdlałeś na dachu, zaraz po wylądowaniu śmigłowca.

No pięknie, pomyślał.

— Jak długo byłem nieprzytomny?

Steven zerknął na zegarek.

— Jakieś dwanaście godzin.

Roman westchnął tylko i popatrzył na łóżko obok.

— Mogę do niej podejść?

— Jeśli dasz radę — odparł Steve, ale przysunął wózek i pomógł mu dotrzeć do jej łóżka.

Wydawała się taka krucha. Kobieta, która złoiła skórę Saszy i pokonała tyle przeciwności i wrogów. Czuł się winny.

— To moja wina — kajał się Roman — gdybym uciekł w drugą stronę…

— Po co to robisz? — zapytał Steven. Roman patrzył na niego zaskoczony. — To niczego nie zmieni. Gdyby cię nie znalazła, teraz z tego czy innego powodu byłbyś martwy! Uszanuj to co dla ciebie zrobiła!

Roman popatrzył na Stevena mokrymi oczami i przeprosił cicho.

— Wybacz. Po prostu żałuję, że tak to się skończyło.

— Nic się jeszcze nie skończyło! — oburzył się Steven. — Ona wciąż żyje! — warknął i wyszedł wzburzony z sali.

Roman przypomniał sobie jego historię i wiedział, że na tym łóżku leży ostatnia bliska mu osoba, współczuł mu z całych sił. Nie chciał wzgardzić jej poświęceniem, po prostu było mu ogromnie przykro, że sprowadził na nią nieszczęście. Starał się jednak wierzyć, że nic się jeszcze nie skończyło. Po lekkim zawahaniu, wziął ją za rękę i szeptał coś, modlił się, opowiadał i głaskał ją po dłoni. Starał się z całych sił sprowadzić ją z powrotem. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, nic innego nie potrafił zrobić.


Nazajutrz przyjechała Carol, jego partnerka. Chciała, żeby wrócił z nią do domu. Była przerażona. Nic dziwnego, nie dawał znaku życia od zaginięcia.

— Nie mogę — stwierdził krótko. — Nie zrozum mnie źle kochanie, ale jestem jej to winien.

— Rozumiem — odparła chłodno. — Potrzebujesz czegoś? — zapytała.

Zastanowił się przez chwilę.

— Narysuję ci mapę. Pojedź tam proszę i zabierz psa, który tam jest. Zrobisz to dla mnie? — zapytał przejęty.

— Psa?

— Tak. Wabi się John. Nie może zostać tam sam.

W oczach miał dziwną zmianę, której wtedy jeszcze nie rozumiała.

— Pojadę — zgodziła się.

Pojechała; wściekła i zazdrosna, ale psa nie było w miejscu, które jej wskazał. Dom był zamknięty, wokół wszystko oklejone policyjną taśmą. Stanęła chwilę, przyglądając się śladom wokół domu i zdała sobie sprawę z tego co tam się musiało wydarzyć. Zimny dreszcz przebiegł po jej ciele. Wsiadała do samochodu i pojechała na pobliski posterunek Policji. Szeryf opowiedział jej o całym zdarzeniu. Teraz zrozumiała.

Niezwykłe spotkanie

Monia otworzyła oczy, przywitał ją piękny słoneczny poranek. Zza otwartego okna dobywały się znajome śpiewy ptasich sąsiadów i cudowny zapach leśnych kwiatów. Zamruczała radośnie i rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu przyjaciela. Johna nigdzie nie było. Pomyślała, że pewnie znów buszuje gdzieś w kartonach z drobiazgami. Wstała z łóżka i podeszła do okna. Miała dziwne uczucie jakby widok z okna nie pasował jej do tego, jaki spodziewała się zobaczyć. A co chciała zobaczyć? Na to pytanie nie umiała sobie odpowiedzieć. Znów rozejrzała się po sypialni. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ją wykończyła. Wydawało jej się, jakby jeszcze wczoraj stały w niej puszki z farbą i drabiny. A może to faktycznie było wczoraj. Była dziwnie skołowana, ale nie chciało jej się nad tym zastanawiać; ubrała się i zeszła na dół. Tu też nie było Johna. — Gdzie też mógł się zapodziać, ten nieznośny, mały rudzielec?

Gdy przeszukiwała w myślach listę kryjówek Johna, coś przykuło jej uwagę na zewnątrz. Ktoś tam był. Jacyś ludzie stali przy jeziorze. Wyszła na taras i po chwili zastanowienia, zawołała do pary stojącej nad jeziorem:

— W czym mogę państwu pomóc?!

Para odwróciła się, a ona zamarła. — To niemożliwe — wyszeptała. Zanim zdążyła coś więcej powiedzieć, podeszli do niej. Kobieta uśmiechała się; wyglądała inaczej niż jak ją pamiętała. Była młoda; mężczyzna także. Monia stała przez dłuższą chwilę i nie mogła się odezwać.

— Witaj córuś! — odezwała się kobieta i oboje się uśmiechnęli.

— To niemożliwe — powtórzyła znowu.

Kobieta wyciągnęła rękę. Monia odsunęła się odruchowo.

— Nie obawiaj się — uspokajała kobieta i nie cofnęła ręki.

Gdy Monia poczuła jej dotyk na twarzy, łzy wylały się z niej niczym z fontanny. Wtuliła twarz w dłoń matki i przywarła do niej niczym mała dziewczynka, szepcząc „Bałam się mamo. Bałam się spojrzeć śmierci w oczy. Wybacz mi.” Matka objęła ją i tuliła długo, szepcząc pocieszające słowa. Ojciec także stanął przy nich. Teraz czuła bijące od ich ciepło i spokój. To ciepło wdzierało się w nią i przynosiło radość.

— Tak bardzo tęskniłam — odezwała się wreszcie. — Umarłam, prawda? — zapytała niepewnie.

— Tak, ale to nie twoje miejsce, kochanie — powiedziała matka.

Monia zrobiła naprędce rachunek sumienia i nie miała wątpliwości, że nie może zostać z nimi w tym cudownym, pięknym, rajskim miejscu. Westchnęła.

— Czym się martwisz, kochanie? — zapytał ojciec.

Monia uśmiechnęła się do niego, ignorując swoje przemyślenia i odpowiedziała:

— Niczym Tato, niczym.

Po czym znów się przytuliła, tym razem do niego. Gładził ją po głowie, a ona poddawała się wszechogarniającemu ją szczęściu. Nagle dopadła ją okropna myśl o tym, że braknie wieczności, żeby odpokutować to co zrobiła. Pójdzie do piekła, a tam spotka zabójcę Stana i będzie go ścigać i zabijać przez całą wieczność, bez końca. Z rozważań o wiecznej, niezaspokojonej zemście wyrwał ją ojciec, mówiąc:

— To piękne miejsce na spędzenie wieczności.

Rozejrzała się po okolicy i odpowiedziała:

— To prawda. Zawsze znajdywałam tu spokój; odkąd tu przyjechałam… — urwała, bo nie wiedziała jak im powiedzieć o Stasiu. Nie było go z nimi; zmartwiła się. — Dlaczego jesteśmy właśnie w tym miejscu? — zapytała.

— Bo tu jest ci dobrze — wyjaśnił i znów ją przytulił.

— Czuję twój dotyk…

— To dobrze — zaśmiał się.

— Ale czy nie powinniśmy być… no wiesz… — urwała.

— Widziałaś kiedyś „duszę”? — zapytał rozbawiony.

— Nie.

— Więc skąd wiesz jaka powinna być?

— Nie wiem — odpowiedziała zamyślona.

— Ten świat rządzi się swoimi prawami, kochanie — tłumaczyła matka. — Nic tu nie jest takie, jak żywym się wydaje.

Monia zastanowiła się chwilę, po czym zapytała:

— Tęsknicie tak jak my?

— Nie tęsknimy, czekamy — powiedziała z ciepłym uśmiechem matka.

Monia popatrzyła na nią i zrozumiała. Spokój, który od nich bił wyjaśniał wszystko. Jednak ona nie czuła w sobie takiego spokoju. Miała wrażenie, że musi gdzieś pójść. Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, bo ojciec znów zaczął mówić:

— Zawsze obawialiśmy się z mamą, że nie będziemy żyć wystarczająco długo, żeby o ciebie zadbać. Byłaś naszą radością na starość, ale wiemy jak wiele cię to kosztowało. Jesteśmy z ciebie dumni, Kochanie — uśmiechnął się, a ona gapiła się na niego zaskoczona. — Dziwi cię to, co słyszysz? — zapytał uśmiechając się ciepło. Przytaknęła niepewnie. — Gdy byłaś mała, ja już byłem starym, zmęczonym człowiekiem, nie miałem tyle siły co dawniej. Wiem, że poświęcałem ci za mało uwagi. Nie mogłem za tobą nadążyć — powiedział. — Wybacz, wiem, że to jeden z tych kosztów — przyznał.

Patrzyła na jego przystojną, młodą i uśmiechniętą twarz; szczere, mądre oczy i poczuła dumę z bycia jego córką.

— Dzięki temu, jestem jaka jestem — powiedziała i przytuliła go, a zaraz potem pomyślała: — Albo jaka byłam.

— Mówisz jak Stachu — zaśmiał się ojciec.

— Stachu? — zdziwiła się i spojrzała badawczo na ojca. — Jaki Stachu?

— Jak to jaki? Ten, którego adoptowałaś — śmiał się ojciec.

Zatkało ją.

— Skąd wiecie o Stanisławie?

— Musieliśmy poznać tego, który oddał życie za naszą córeczkę — odpowiedziała matka.

— On tu jest?!

— Oczywiście! — odparł ojciec, zdziwiony pytaniem.

Ucieszyła się, ale zaraz posmutniała i zapadła się w sobie, mówiąc:

— Zginął przeze mnie — westchnęła, a z jejoczu znów popłynęły łzy.

— Jak zwykle nie słuchasz, co się do ciebie mówi, przecież pisałem „nie rozpaczaj” — usłyszała znajomy głos.

— Stasiu! — krzyknęła i padła przed nim na kolana, zanosząc się płaczem. — Wybacz mi! — płakała. — To wszystko moja wina!

— Misiu, nie płacz — Chwycił ją za ramiona i delikatnie postawił na nogi. — To nie była twoja wina.

Wstała, ale ból i poczucie winy przygniatało ją ciężarem do ziemi. Spuściła głowę i szlochała, a łzy wylewały się z niej strumieniami. Nie mogła się opanować, jak wtedy, w dzień jego śmierci. Płacz wstrząsał jej ciałem, a ona ledwo mogła złapać oddech.

— Tak mi przykro — powtarzała.

— Cii, już dobrze, nie trzeba. Wszystko już jest dobrze — uspokajał i gładził ją po głowie.

Ale ona nie mogła się uspokoić. Zamknięta do tej pory w pieczarze Demona rozpacz, wylewała się z niej teraz niepohamowanie, a ona nie umiała jej zatrzymać. Stan objął ją mocno i przytulił. Potem posadził na ławce przy tarasie i gładził pocieszająco po głowie.

Przez łzy widziała jak jej rodzice odchodzą.

— Nie idźcie! — zdenerwowała się.

— My cały czas tu będziemy, a wy musicie teraz porozmawiać — tłumaczyła matka. — Szczerze — dodała, patrząc na Stana, a ten kiwnął.

Odczekał chwilę aż się uspokoi, po czym rzekł:

— Posłuchaj mnie teraz Skarbie — zaczął i patrzył w jej piwne, mokre oczy. — Nie rozpaczaj już. Tak musiało być.

Próbowała protestować, ale ją uciszył, przykładając palec do jej ust.

— Tamtego ranka nie mogłem postąpić inaczej. Nie było innego wyjścia — tłumaczył. — W przeciwnym wypadku zginęlibyśmy oboje — dodał.

— Tego nie wiesz — protestowała.

— Zginęlibyśmy oboje — powtórzył.

— To nie zmienia faktu, że to moja wina — powiedziała, spuszczając głowę.

— Nieprawda — powiedział. — Wiedziałem, że jest na wolności — przyznał.

Podniosła zaskoczone oblicze na przybranego ojca, nie mogąc uwierzyć w to co słyszy.

— Co?? Dlaczego mi nie powiedziałeś?

— Nie wiem. To pewnie zabrzmi idiotycznie, ale chyba nie chciałem cię martwić — wzruszył niewinnie ramionami.

— Martwić? O Boże! — westchnęła i objęła głowę dłońmi, próbując zapanować nad emocjami. Gdyby wiedziała, że jest na wolności, nie dałaby się zaskoczyć.

Objął ją mocno i pocałował w głowę.

— Nie chcę, żebyś się zadręczała.

— Stasiu, popełniłam karygodny błąd, a ty zapłaciłeś za to życiem! Jak mam się nie zadręczać?!

— To już nie ma znaczenia — tłumaczył.

— Nie ma znaczenia?! Zabiłam cię! — rozpaczała.

— Nie mów tak! — zdenerwował się.

Spojrzała na niego zbolałym wzrokiem.

— Kiedy to prawda — wyszeptała z płaczem.

— Przestań! Dręczysz się od miesięcy i tracisz kontakt z rodziną!

— Oni rozumieją!

— Naprawdę? To gdzie teraz są? Kiedy ostatni raz z nimi rozmawiałaś?

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale ją ubiegł:

— …twarzą w twarz.

Milczała.

— Nie marnuj życia — powiedział już łagodniej. — Oni cierpią, ale nie przez moją śmierć, tylko twoją. Jesteś dla nich martwa od miesięcy.

Patrzyła na niego z otwartymi ustami, a ból rozdzierał jej serce. Bolało to co mówił, ale to była prawda. Szczera i bardzo dotkliwa, ale prawda. Spuściła głowę i wyszeptała z płaczem:

— Ale jest mi źle bez ciebie.

— Wiem, ale im jest źle z tobą, taką tobą. Tracisz ich.

Westchnęła, starając się opanować płacz, ale nie udało się. Musiała utopić ból we łzach.

— Oni cię potrzebują.

— Za późno, ja nie żyję, Stasiu — tłumaczyła.

— To prawda, ale nie możesz tu zostać — powiedział.

— Wiem — przyznała smutno, myśląc o karze wieczystej. — Mogę tu z tobą jeszcze posiedzieć?

— Ale obiecaj, że nie będziesz już płakać.

— Spróbuję — obiecała.

Otarła łzy i mocno wtuliła się w niego. Czuła jego ciepło i zapach, który otulał ją spokojem. Uspokoiła się wreszcie. Było jej dobrze w jego ramionach. Marzyła o tym od jego śmierci. „Szkoda, że nie mogę tu zostać” — rozmyślała. Dziwiła się jednocześnie, że świadomość „pójścia do piekła” nie martwi jej bardziej. W końcu wieczność w mękach, mogłaby przynajmniej wzbudzać w niej minimalne obawy, a tym czasem było jej to obojętne. Liczyła się dla niej jedynie jego obecność.

Po dłuższej chwili w jego kojących objęciach, uspokoiła się i coś jej się przypomniało; wyprostowała się i powiedziała:

— Przez te twoje tajemnice omal nie dostałam zawału — powiedziała i spojrzała na niego mokrymi oczami, starając się uśmiechnąć. Zaśmiał się.

— Wybacz, że nie powiedziałem ci osobiście. Chciałem to zrobić tego wieczoru…

— Wiem — powiedziała smutno. — Jak ty to wszystko…? Skąd? — pytała.

— Pisałem ci. Byłem najemnikiem, a wszystkie zarobione w ten sposób pieniądze inwestowałem. Najpierw z ciekawości, potem z nudów, a na końcu, ponieważ zacząłem mieć potrzeby, żeby je wydawać — zaśmiał się.

— Na wyspy? — zadrwiła.

— Na wyspy — przyznał — i na pałac na Węgrzech. Gdy tam pojechałem i zobaczyłem w jakim stanie to wszystko się znajduje, zapragnąłem to naprawić. No i tak zacząłem potrzebować pieniędzy — zaśmiał się.

— I to dużo — stwierdziła.

— Tak, ale warto było, prawda?

— Prawda — przyznała. — Pałac jest piękny.

— Mieliśmy pojechać tam razem — westchnął. — Okazywałaś mnóstwo cierpliwości w związku z moimi wyjazdami.

— Owszem i byłam rozczarowana brakiem tajnej, węgierskiej kochanki — zadrwiła.

— Chyba nie zapytałaś o nią Józefa?

— Oczywiście, że zapytałam!

— I co on na to? — zapytał rozbawiony.

— Józef nie ma poczucia humoru — odparła.

Stan się roześmiał.

— Biedak, też mu się trafiła „dziedziczka”… Jak ci się z nim współpracuje?

— Bardzo dobrze, choć na początku rozkazał wszystkim kłaniać się i dygać — wyrzucała z udawanym oburzeniem.

Stan znów się zaśmiał.

— Bardzo śmieszne! — oburzała się. — Wszyscy dygali i nazywali mnie „hrabiowską mością”.

— Szkoda, że tego nie widziałem.

— Tak, robiło wrażenie. Z tą hrabiną to trochę przegiąłeś — stwierdziła.

— Ach, to taki bonus za zasługi — śmiał się. — Był w pakiecie z pałacem — drwił.

— Jeff mówił, że to właśnie dlatego nalegałeś na adopcję.

— Nie tylko, przecież wiesz. Ale masz rację, bez adopcji nie mógłbym przekazać ci tytułu. Ród mojej babki by wymarł.

— Nie obraź się Stasiu, ale to fikcja.

— Nie chodzi o krew, Misia. Chodzi o to, żeby to co odtworzyłem miało opiekuna i żywy symbol. Nie mogłem znaleźć lepszego — powiedział i pocałował ją w czoło.

— „Żywy symbol”? — zapytała z drwiną, sugerując miną, że jego „żywy symbol” obecnie jest martwy. Jednak on nie zrozumiał sugestii i ciągnął dalej:

— Tak, Wasza Hrabiowska Mość — żartował, a ona się roześmiała, a potem powiedziała: — Kocham cię. Dziękuję za uratowanie życia. — I pocałowała jego dłoń, a potem przytuliła ją do policzka, próbując zapamiętać to uczucie i ten moment.

— Ja też cię kocham. Żyj i ciesz się życiem! — odpowiedział. — A propos! Może wyjaśnisz łaskawie, jak się tu znalazłaś? — zapytał, przyglądając jej się uważnie.

Podniosła na niego wzrok.

— Yyyy, to długa historia — zająknęła się.

— Mam całą wieczność — odparł.

— No dobra — uśmiechnęła się niepewnie i zaczęła opowiadać; o tym jak znalazła rannego mężczyznę przed wejściem do domu nad jeziorem; jak śnieżyca zmusiła ją do uruchomienia szpitala polowego w salonie i jak spacyfikowała dwóch zbirów, polujących na jej gościa, a także o Romanie i w końcu o tym jak policjant — idiota doprowadził do ich uroczego spotkania w zaświatach. Gdy opowiadała, Stan uśmiechał się delikatnie, a gdy skończyła zapytał:

— Ten wielki złamał ci rękę?

— Chyba tak — odpowiedziała zamyślona.

— Nie bolała cię wcześniej?

— Nie wystarczająco, żeby nabrać podejrzeń.

— Hmm, bywa — mruknął. — Roman poznał motor?

— Słucham?

— Nie przyznał się?

— Kto?

— Nie powiedział ci — stwierdził.

— O czym ty mówisz?

— Roman to ten mój znajomy, który załatwił „Trinity” — odparł z uśmiechem.

— NIE!

— Tak — rechotał.

— To nie jest śmieszne — oburzała się. — Wiedział kim jestem i się nie przyznał!

— Myślę, że dopóki nie zobaczył „Trini”, to nie wiedział — tłumaczył Stan.

— Niewielka różnica — oburzała się nadal.

— Nie złość się na niego, pewnie był przerażony. W końcu skopałaś dupę gościowi — jak to było? –„wielkiemu jak stodoła” — śmiał się.

— Taki właśnie był — broniła się. — Jakim cudem się poznaliście? — dziwiła się.

— Pisałem ci — w drodze do studia.

— Tak zwyczajnie?

— Nie, raczej nadzwyczajnie głupio — zawstydził się.

— Ja też mam czas. Opowiadaj! — śmiała się.

— Byłem młody…

— Nie kombinuj!

— No dobra — westchnął i z lekkim zażenowaniem zaczął opowiadać o tym jak ścigał się z Romanem po zatłoczonych ulicach, narażając bez sensu życie swoje i innych oraz jak omal nie doszło do tragedii, gdy obaj wyjechali wprost na grupę przechodniów. Na szczęście udało im się ominąć pieszych, ale rozbili motocykle, cudem unikając poważniejszych obrażeń.

— „Więcej szczęścia niż rozumu” — skwitowała, kręcąc głową z politowaniem.

— Dokładnie tak. Z mojej Yamahy niewiele zostało, a my obaj trafiliśmy do aresztu — przyznał zawstydzony.

— Naprawdę? — zanosiła się od śmiechu. — Mój ojciec jest kryminalistą — załamywała ręce, nie mogąc przestać się śmiać.

— Nie „kryminalistą”, tylko „notowanym” — tłumaczył z powagą.

— Taak, to znacząca różnica — rechotała.

— Nie śmiej się, gdyby nie moje młodzieńcze wybryki, nie miałabyś takiego motocykla — moralizował.

— Przecież nic nie mówię — drwiła, próbując się opanować.

— Chcesz posłuchać dalej, czy będziesz tak rechotać bez końca?

— Próbuję przestać, ale nie mogę — śmiała się nadal. — Opowiadaj — chichotała. Zerkał na nią udając oburzenie i ciągnął dalej.

— Siedzieliśmy tam jakiś czas. Miłość do jednośladów przezwyciężyła wzajemne pretensje i po wyjściu udaliśmy się razem oglądać nowe maszyny. Ja wybrałem Indiana, tego który teraz STOI w garażu. — Zaakcentował słowo „stoi” i patrzył na nią oczekując wyjaśnień.

— Staram się Stasiu, ale boli mnie serce, gdy go dosiadam. Zaczynam ryczeć i nie widzę dokąd jadę. Wybacz. Wiesz jak to się ostatnim razem skończyło.

— Wiem, więc niech stoi — machnął ręką. — Nie smuć się — mówił, gładząc ją po zatroskanym obliczu. — Kocham cię. Nie rycz już więcej, dobrze?

— Dobrze — zgodziła się i wtuliła się w niego, szepcząc „ja też cię kocham”. Po chwili ciekawość jednak wzięła górę i oderwała się wreszcie od niego, pytając: — Mówisz, że to Roman załatwił „Trini”?

— Tak. Chociaż uważał, że mi odbiło na starość.

— Wypytywał mnie o nasze motywy — przyznała.

— I co mu powiedziałaś?

— Prawdę — uśmiechnęła się i przytuliła znowu.

— Nie wszyscy to rozumieją — przyznał.

— Wiem, ale co nas to obchodzi?

Stan kiwną i przytulił ją mocniej, a po chwili dodał:

— Powinnaś kogoś poznać.

Podniosła wzrok i zobaczyła dwie kobiety idące w ich kierunku. Były niemal identyczne, tylko w różnym wieku. Młodsza z nich miała na sobie letnią sukienkę w niebieskie motyle, takie jak Stan namalował na Indianie.

— Mary i Magie — wyszeptała.

Stan kiwnął. Kobiety zbliżyły się, uśmiechając się ciepło, a ona gapiła się na nie oniemiała z zaskoczenia. W końcu wydusiła z siebie: — Dlaczego nigdzie nie ma ich zdjęć?

— Hmm, są… ale… z tym było trochę tak, jak z motocyklem, który stoi przykryty w garażu… — tłumaczył.

Rozumiała. Ona też schowała wszystkie jego fotografie. Ból był zbyt duży.

— No to teraz zostaną nieodkryte dla przyszłych pokoleń archeologów — westchnęła.

— A mówiłeś, że to ja jestem pyskata — zadrwiła Magie.

Stan spojrzał na nie obie i uśmiechnął się tak, jak miał w zwyczaju robić, zanim zaczął prawić kazanie. Tym razem pewnie też chciał powiedzieć po ojcowsku coś mądrego, ale wyrwało mu się: „Tak, tak, zawiążcie pakt przeciwko staremu, małe diablice.” Czym rozbawił obie „diablice”. Pokręcił tylko głową, a potem wyjaśnił Moni, gdzie znajdzie jego ukryte życie. Potem Magie wzięła ją za rękę i patrząc przenikliwie błękitnymi oczami swego ojca, zapytała:

— Mogę mieć do ciebie prośbę?

— Chyba tak — zająknęła się Monia.

— Chcę cię prosić, żebyś zaopiekowała się Stevenem. Jesteś jedyną osobą, której słucha.

Monię zaskoczyło to stwierdzenie, ale nic nie powiedziała, a Magie mówiła dalej:

— W moim pokoju pod łóżkiem jest skrytka. Oddaj mu proszę to, co tam znajdziesz i powiedz, że zwracam mu wolność.

Słowa Magie mocno wstrząsnęły Moniką. Zdenerwowała się i zapominała, że umarła.

— Wybacz Magie. Nie mogę, to go załamie! Nie proś mnie o to. Nie chcę, żeby znowu przeze mnie cierpiał! — zaprotestowała.

Magie uśmiechnęła się ciepło, uścisnęła jej dłoń i powiedziała:

— Właśnie dlatego, tylko ty możesz mu to powiedzieć.

— Magie, nie. Proś o wszystko, tylko nie o to — kręciła głową wzburzona.

— Moni, on musi to usłyszeć. Znasz go i wiesz, że nadal żyje przeszłością. Potrzebuje resetu.

— Resetu? Pomyśli, że oszalałam!

— Powiedz mu, że tu też rosną konwalie.

— Konwalie? — powtórzyła zdziwiona.

— Tak. Zrozumie.

Monia westchnęła ciężko, nie chciała jej odmówić, ale Stevena też nie chciała krzywdzić. Nagle przypomniała sobie, że przecież nie musi się o to martwić, bo na zmartwychwstanie raczej nie ma co liczyć, więc niczego nikomu nie będzie musiała mówić; ulżyło jej. Tymczasem Magie mówiła dalej:

— To dobry człowiek, tylko się trochę pogubił w tym wszystkim. Nie miej mu za złe — tłumaczyła. — On nie jest taki, to żałoba go zmieniła.

— Wiem — powiedziała Monia i oparła na Magie głowę. — Bardzo wam współczuję i rozumiem go. Nie żywię urazy, już od dawna — zapewniła.

— Dziękuję — powiedziała Magie i objęła siostrę.

— A propos skrytek — zaczął nagle Stan — w kryjówce znajdziesz ich rozmieszczenie. Znajdziesz tam również prezent, który kupiłem dla Jeffa; miał urodziny dwa tygodnie po, wiesz… mogłabyś mu go przekazać? — zapytał, ale zanim uzyskał odpowiedź, kontynuował: — A w mojej sypialni za obrazem jest kluczyk do skrytki w banku. Otworzysz ją przedstawiając się nazwiskiem mojej babki.

— Powiedz mi dlaczego tyle tajemnic? Dlaczego nie powiedziałeś mi o wszystkim wcześniej?

Zastanowił się chwilę, po czym odpowiedział:

— Skrytki to zboczenie zawodowe, a reszta, no cóż — strach przed tym, że się nie zgodzisz na adopcję — zaśmiał się. — Później, to tak naprawdę nie wiem — wzruszył ramionami.

— Ty chyba po prostu lubisz mieć tajemnice — podsumowała.

— Uwielbiam! — zaśmiał się. — Nie gniewaj się.

— Nie gniewam się. Po prostu żałuję, że nie mogłam …na ciebie nakrzyczeć! — oburzała się, a on się śmiał. — …i nie mogłam ci podziękować za zaufanie — dodała ciszej.

— Nie martw się. Ja wiem, zawsze wiedziałem. I ja ci dziękuję.

Kiwnęła i znów wtuliła się w niego. Wiedziała, że nie będzie miała więcej takiej okazji. Chciała nabrać go sobie na zapas. Po chwili przypomniało jej się, że przecież nie sprawdzi już co pochował w tych wszystkich kryjówkach, więc zapytała:

— Co jest w tej skrytce bankowej?

— Moja i twoja historia. O tym też miałem ci opowiedzieć tego wieczoru. W pozostałych są drobiazgi, pamiątki, biżuteria oraz rzeczy, o których nie wie nawet Jeff. Teraz są twoje.

Monia nie wytrzymała dłużej i wyrzuciła z siebie.

— Kochani, zrozumcie wreszcie, ja nie żyję!

— Skarbie, czas spędzony tutaj nie ma znaczenia — powiedziała Mary ze spokojem.

Monia nie rozumiała; była martwa i tyle! Siedziała z nimi szmat czasu, nikt jej nie odratuje! A na dodatek najpewniej trafi do piekła za wszystkie czyny, które popełniła. Najdziwniejsze, że wciąż było jej to obojętne, im najwyraźniej też.

Temat tajemnic i skrytek został wyczerpany. Stan wziął ją za rękę i poszli nad urwisko. Widok był taki sam jak wtedy, gdy pokazał jej go pierwszy raz. Chodzili tam wielokrotnie razem, potem chodziła sama. Tam czuła, że jest blisko niego, dlatego tam wracała, mimo iż powroty bolały.

Stali gapiąc się na zachód słońca, było jej dobrze, ale czuła, że musi gdzieś iść. Jakaś siła ją przyciągała. Odpychała to uczucie; złościło ją; chciała zostać. Przytuliła się mocno, myśląc: — Chcę tu zostać, Stan — ale wyrwało jej się to na głos.

— Nie możesz, skarbie. Jeszcze nie teraz. Musisz wrócić.

— Wrócić? — zapiała zdziwiona.

— Tak — zaśmiał się tak, jak miał w zwyczaju to robić, gdy pytała go o rzeczy oczywiste — oczywiste dla niego, a potem dodał patrząc z tajemniczym uśmiechem. — Ktoś tam bardzo cię kocha. To co czujesz, to jego miłość. Nie każmy mu czekać — powiedział i pocałował ją kolejny raz w głowę.

Spojrzała bez zrozumienia.

— Nie martw się, odprowadzimy cię — powiedział.

Gdy się rozejrzała, zobaczyła, że faktycznie wszyscy pozostali także są razem z nimi na szczycie. Mama podeszła i przytuliła ją, a potem szepnęła jej coś do ucha.

— Kto to jest? — zapytała Monika, słysząc szepnięte nazwisko.

— To element naszej historii, zapamiętaj — odparła.

— Dobrze — zgodziła się, a potem przytulała każdego z osobna. — Kocham Was. Znowu będę tęsknić — zasmuciła się.

— Masz wokół siebie wielu kochających cię ludzi. Skup się na żyjących — rzekła matka.

— My zawsze będziemy przy tobie, Słonko. Zawsze. I będziemy tu na ciebie czekać — dodał ojciec.

— Nie rozpaczaj. Żyj! — Powtórzył kolejny raz Stan i wszystko zaczęło znikać.

Pobudka

Maciej chodził po korytarzu tam i z powrotem, był zdenerwowany. Kolejny raz przyjechał do szpitala, w którym od wielu miesięcy jego żona leżała w śpiączce. Miał ze sobą dokumenty z wielu konsultacji i wyniki badań. Żaden z tych dokumentów nie dawał ani cienia nadziei. Przyjechał tu w jednym celu, chciał pozwolić jej odejść. Z sali, w której leżała, wyszedł właśnie Steven.

— Co z nią? — zapytał Maciej ze łzami w oczach.

— Musisz być dobrej myśli — odpowiedział po namyśle Steven.

— Nie okłamuj mnie — prosił Maciek.

— Nie robię tego. Lada chwila może się obudzić.

— To samo mówiłeś miesiąc temu i … — umilkł.

— Może obudzić się w każdej chwili — tłumaczył uparcie Steve.

Maciej patrzył na niego i chciał wierzyć, ale wiedział, że jej już tam nie ma. Steve nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Walczył i nie chciał się poddać. Maciej nie miał już jednak siły. Chciał uwolnić siebie i dzieci od bólu. Chwycił Stevena za ramię i rzekł:

— Steve, wiem, że cierpisz równie mocno jak ja, ale ona nie żyje. Chcę, żebyś ją odłączył — niemal wyszeptał ostatnie zdanie.

Steven stał zdruzgotany, wszystkie siły go opuściły. Chciał protestować, ale wiedział, że decyzja nie należy do niego. Nie mógł z siebie wydusić słowa, kiwnął tylko na znak zgody i wtedy serce pękło mu na pół.

Weszli do sali. Stevenowi szumiało w głowie. Czuł jakąś ogólną niemoc. Patrzył jak jego asystent odłącza aparaturę. Przeraźliwy, ciągły dźwięk świdrował mu uszy. Ocknął się, gdy wszystko ucichło.


Zerwał się zlany potem. Chwilę trwało, zanim się zorientował, że znowu zasnął w swoim gabinecie. Ktoś nad nim stał. Spojrzał przerażony.

— Kazał się pan budzić, w razie czego… — powiedziała pielęgniarka.

Nie słuchał już, w razie czego go obudziła, tylko pognał przerażony na oddział.


~~


Monia poczuła, że ktoś trzyma ją za rękę. Mówił coś. Nasłuchiwała. Znała ten głos. Co jakiś czas słyszała swoje imię. Mówił do niej; chciała odpowiedzieć, ale nie mogła otworzyć ust. Próbowała zobaczyć, ale nie mogła otworzyć oczu. Chciała choć dać znać, że słyszy, ale ciało jej nie słuchało. Zdenerwowała się. „To będzie moja kara”, pomyślała z goryczą. Na myśl o tym, że do końca swoich dni będzie uwięziona we własnym ciele, ogarniało ją przerażenie. Teraz zaczęła się bać. „To jest piekło, na które zasłużyłam”, myślała. Z oczu pociekły jej łzy; ktoś je otarł. Czy to Maciej? Tak, to na pewno on. Stan mówił, że jego miłość ją przyciąga. Było jej tak potwornie przykro. Współczuła mu tak samo jak sobie.

Pocałował jej dłoń i szeptał coś. Tak bardzo pragnęła go przytulić i przeprosić. Powiedzieć jak bardzo jej przykro i obiecać, że już nigdy więcej nie odsunie go od siebie. Pogładził ją po głowie, a potem pocałował w czoło i nastała cisza. Przerażająca cisza, przerywana miarowym pikaniem maszyn, monitorujących jej parametry życiowe. Nikogo nie słyszała; nie czuła też niczyjej obecności. „Poddał się”, pomyślała załamana. „Boże pozwól mi umrzeć. Odeślij mnie do piekła, jeśli taka Twoja wola, ale niech oni przeze mnie więcej nie cierpią!” — modliła się.

Po jakimś czasie znowu coś usłyszała. Znów ktoś przy niej był. Mówił coś, ale nic nie rozumiała. Starała się z całych sił zrozumieć, ale bezskutecznie. Co jakiś czas usłyszała znane słowo, ale zaraz potem jakiś bełkot. Zastanawiała się kto to może być. Ten głos też znała. To Roman! Olśniło ją. Ale co on opowiada? Znów próbowała otworzyć oczy; drgnęły. „No dalej!” — dopingowała się. Po kolejnej próbie udało się, ale światło ją oślepiło. Zamknęła je z powrotem i westchnęła. Wtedy ból w klatce piersiowej upewnił ją, że żyje; przynajmniej na razie.


Westchnęła tak, że Roman się wystraszył. Przybliżył się do niej. Patrzyła na niego. Uśmiechał się i ściskał jej dłoń podniecony.

— Witaj Śpiąca Królewno! — szepnął ze łzami w oczach, tak jak ona kilka dni wcześniej przywitała jego. — Wróciłaś! Wróciłaś! — powtarzał w kółko.

Uśmiechnęła się słabo. Widział, że chciała coś powiedzieć, ale nie mogła, miała rurkę w gardle.

— Poczekaj! — uspokajał i pobiegł gdzieś.


Rozejrzała się po pomieszczeniu. „Jestem w szpitalu” — pomyślała i przypomniała sobie co się wydarzyło. Bolała ją klatka piersiowa, ból potęgował każdy wdech i wydech, i przenikał głęboko, aż czuła go na wylot. Po chwili do pokoju wbiegła pielęgniarka, witając ją radośnie. Znały się od czasu, gdy Monia wylądowała tu po zderzeniu z drzewem. Za nią weszła młoda lekarka z miną mówiącą „Niemożliwe!”. Nie było to zbyt pokrzepiające. Romanowi nakazały zostać na zewnątrz, a same zajęły się wybudzaniem „Śpiącej Królewny”. Zaczęły od wyjęcia rury z jej gardła. Od razu poczuła ulgę. Reszta była jej już obojętna, skupiała się na minimalizowaniu odczuwania bólu.


Po dłuższej chwili pozwoliły mu wrócić i dodały pocieszająco w drzwiach „Będzie dobrze.” Wtedy zdał sobie sprawę, że się wzruszył. Otarł łzy i wszedł do środka.

— Tak się martwiłem.

— Jesteś cały? — zapytała cicho.

— Tak. Dzięki tobie — odpowiedział i ścisnął jej dłoń. — Jak się czujesz?

— Jak zastrzelona — uśmiechnęła się słabo.

— Uratowałaś mi tyłek po raz trzeci — stwierdził.

— A twoje ględzenie, chyba wyrwało mnie z zaświatów — wydusiła i zaśmiała się słabo. Natychmiast pożałowała, bo ból w klatce się nasilił.

— Nie ma za co — odparł z uśmiechem.

Usłyszała śmiechy gdzieś jakby spod ziemi. Rozejrzała się, ale w sali nie było nikogo.

— Zaczynam słyszeć głosy — stwierdziła.

Zawahał się, a po chwili roześmiał.

— To moi koledzy z planu. Ćwiczyłem z nimi scenariusz. Nie chciałem cię zostawiać — tłumaczył i podniósł tablet, żeby pokazać jej obsadę serialu na ekranie.

— Przywitajcie się! — powiedział do ludzi z ekranu. — To jest Monika, o której wam opowiadałem!

Monia uniosła brew. Pokręcił głową uspokajając jej podejrzenia. Z tabletu rozległy się oklaski i powitania. Chciała się przywitać, ale jedną rękę ściskał jej Roman, a drugą nie mogła poruszyć. Zerknęła na nią i uśmiechnęła się, myśląc: „zapłacisz mi za to”, a ekipę Romana powitała krótkim „Hi!

Roman zakomunikował kolegom, że musi kończyć i rozłączył się. Potem trajkotał jak najęty. Monolog przerwał mu czyjś znajomy głos.

— Widzę, że faktycznie „złego diabli nie biorą”.

Podniosła wzrok i twarz rozjaśnił jej uśmiech na widok kochanego przyjaciela.

— Steve — wyszeptała.

— Cześć Wariatko — powiedział i pocałował ją w głowę i omal się nie rozpłakał z radości, ale na szczęście udało mu się ukryć emocje.

Nie mógł znieść myśli o tym, że się nie obudzi. Ten sen, który stale powracał, odbierał mu wszelką nadzieję. Co by zrobił, gdyby się nie obudziła? Co by zrobił, gdyby Maciej kazał mu ją odłączyć? Te myśli napełniały go niewyobrażalnym strachem. Serce łomotało mu w piersiach jak oszalałe, a w uszach słyszał przeraźliwy, piszczący dźwięk przyrządów, obwieszczających jej śmierć. Bezsilność doprowadzała go do szaleństwa. Tracił nad sobą panowanie. Nie mógł się na niczym skupić. Przestał operować i zajął się tylko nią. Przesiadywał z nią godzinami i błagał Boga, żeby ją oddał. Roman zdawał się go rozumieć. Obaj siedzieli przy niej jak osieroceni. Obaj zawdzięczali jej życie i obaj nie zdążyli jej się za to odwdzięczyć. Na szczęście obaj zostali wysłuchani i wróciła. Patrzył teraz na nią i walczył z tak silnym uczuciem szczęścia, że musiał użyć całej siły woli, żeby powstrzymać wzruszenie.


Uśmiechał się i patrzył na nią z radością w oczach, a potem spojrzał karcąco i warknął:

— Miałaś więcej szczęścia niż rozumu. Coś ty sobie myślała?!

— Nie było czasu na myślenie — odpowiedziała.

— Widzę właśnie — burknął, ale już mniej groźnie. Usiadł na łóżku, wziął ją za rękę i patrzył na nią, tak jakby chciał jej coś powiedzieć. Jednak zrezygnował i szepnął tylko: — Cieszę się, że wróciłaś.

— Ja też. Jak długo tu jestem?

— 3 dni.

— 3 dni?! A gdzie John?! — zdenerwowała się.

— Spokojnie. Szeryf się nim zajął — zapewnił Roman.

— To dobrze — ucieszyła się. — Co się właściwie stało? — zapytała po chwili.

— Nie pamiętasz? — zaniepokoił się Steven.

— Pamiętam ból w plecach…, a teraz boli i tu — mówiła z wysiłkiem i wskazała na piersi.

— Musiałem znaleźć kulę — odpowiedział, a potem umilkł i zwiesił głowę.

— Ciężko było? — zapytała i ścisnęła jego dłoń, choć nie tak mocno jak chciała.

Podniósł wzrok, odpędził czarne myśli i odparł, siląc się na dowcip:

— Ty wszystko potrafisz skomplikować!

— Przepraszam — zaśmiała się i natychmiast pożałowała. — Masz coś… przeciwbólowego? Boli jak cholera.

— Wiem, zaraz temu zaradzimy — odpowiedział i wstrzyknął jej coś, potem usiadł przy niej i znów wziął ją za rękę.

Siedział i patrzył na nią bez słowa. Jego wyraz twarzy mówił więcej niż chciała wiedzieć. Nie chciała, żeby przez nią cierpiał. Dość już się w swoim życiu wycierpiał. Obiecała się nim opiekować i zamierzała dotrzymać słowa. Postanowiła odegnać ciemne chmury z jego oblicza, więc pogładziła go po ręce i powiedziała:

— A teraz ty mi się z misiów tłumaczysz!

Uśmiechnął się wreszcie prawdziwie i odparł z dumą.

— Wiedziałem, że ci się spodobają.

— Dziękuję Steve — powiedziała i ścisnęła słabo jego dłoń.

— Nie ma za co. Ale nigdy więcej mnie tak nie strasz! — Pochylił się i pocałował ją w czoło.

— Dobrze — obiecała. — Zrobisz coś dla mnie? — zapytała.

— Misie zostają! — zażartował, uprzedzając ewentualną prośbę.

— Dobrze — zgodziła się kolejny raz i zaśmiała się słabo. — Zawołasz Macieja, jest tu prawda?

Steven zawahał się, ale odpowiedział:

— Maciej jest w drodze. W Europie szaleje zima i loty są wstrzymane.

Zasmuciła się i zastanawiała, czyją zatem obecność czuła wcześniej.

— Nie martw się, dojedzie — uspokajał.

— A chłopcy?

— Byli tu, ale odesłałem ich. Mieli egzaminy, przyjadą jutro.

Kiwnęła.

Nagle do sali weszła pielęgniarka i poprosiła go do innego pacjenta.

— Odpoczywaj! — nakazał.

— A ty chodź ze mną na chwilę — polecił Romanowi.

Spojrzała na niego zdziwiona.

— Nic się nie przejmuj, zaraz go oddam.

Gdy wyszli na korytarz powiedział do Romana:

— Obserwuj ją i zgłaszaj mi każde dziwne zachowanie.

— Co to znaczy „dziwne”?

— Jeśli nie będzie mogła znaleźć słowa, albo będzie narzekać na złe widzenie, jakiś niedowład, cokolwiek co odbiega od normalności.

— Przecież się obudziła — protestował.

— Wiem, ale skutki niedotlenienia mogą wystąpić z opóźnionym zapłonem. Im szybciej się o tym dowiem, tym szybciej będę mógł pomóc, rozumiesz?

— Tak — zgodził się Roman i wrócił do sali lekko wystraszony.

— Wszystko ok? — zapytała, widząc jego minę.

— Tak — odparł mało przekonująco, ale nie drążyła tematu.

— Jak twoja rana? — zapytała.

— Steve mówi, że ładnie haftujesz — zaśmiał się i pokazał bliznę.

Uśmiechnęła się, bo rana dobrze się goiła, a szwy były niemal niewidoczne.

— Dziękuję, że jesteś — powiedziała po chwili.

— Nie mogłem cię przecież zostawić — powiedział, siadając w fotelu przy jej łóżku. — Poczekam do przyjazdu twojego męża. Mam nadzieję, że przeżyję to spotkanie — zażartował.

— Tego nie mogę zagwarantować — zaśmiała się i natychmiast pożałowała.

— Boli?

— To nic.

— Zawołam Steve’a — powiedział i wstał z fotela.

— Nie trzeba, zostań — zatrzymała go. — Niech się zajmie innymi. Przeżyję. Co z Jimem?

— Szeryf go zastrzelił, po tym jak… — urwał, a ona westchnęła.

— To był jednak mój błąd — pomyślała.

Była bardzo słaba. Miała wrażenie jakby jej mięśnie reagowały z opóźnieniem i na dodatek nie do końca tak jak sobie tego życzyła. Nie miała już nawet siły na rozmowę. To co wstrzyknął jej Steven, pomogło na ból i było mocno odprężające. Z każdą minutą coraz bardziej odpływała. Przymknęła oczy i momentalnie zasnęła.


Gdy się obudziła, przy łóżku siedział Steven. Był zamyślony i patrzył gdzieś przed siebie. Miał zmęczone oczy.

— Cześć — powiedziała cicho.

— Cześć — odpowiedział wyrwany z zamyślenia i uśmiechnął się. — Jak się czujesz? — Zapytał natychmiast.

— Dziurawa — odparła.

Zaśmiał się.

— Co mi wstrzyknąłeś? Miałam odjechane sny.

— Musisz dużo odpoczywać — pouczał, a zaraz potem dodał, unosząc znacząco brew: — No i dorzuciłem coś dla uciechy.

— Thanks — uśmiechnęła się. — Uratowałeś mi życie — powiedziała, po chwili.

— Zrobiłem ci tylko dodatkową dziurę — zadrwił.

— Mimo wszystko dziękuję.

— Nie ma za co — odpowiedział i uciekł wzrokiem. — Pokaż zmienimy opatrunek.

Odchylił kołdrę i zaczął powoli dobierać się do rany. Zdjął opatrunek i oglądał ją ze zmarszczonym czołem.

— Mogę zobaczyć? — zapytała.

Spojrzał zaskoczony.

— To nienajlepszy pomysł.

— Steve — poprosiła.

— No dobra — westchnął i wyjął z szuflady lusterko.

Przyglądała się przez chwilę, potem powiedziała:

— No proszę, jak chcesz to potrafisz, piękne szwy.

— Starałem się, żebyś nie miała brzydkiej blizny — tłumaczył.

— Naprawdę o tym pomyślałeś w tamtym momencie? — zdziwiła się.

— Tak — odparł bez zastanowienia.

Przyglądała mu się przez moment. Był taki przejęty. „Nadal się martwi” — pomyślała.

— Proszę — powiedział i podał jej wyjęte z kieszeni zawiniątko.

Rozwinęła szmatkę zdrową ręką i przyglądała się z zainteresowaniem obracając w palcach metalowy pocisk.

— Mogę ją zatrzymać?

— Jeśli chcesz.

— Dziękuję — powiedziała i zawinęła z powrotem w gazę. — Macieja zamknąłeś gdzieś, żeby ochłonął, czy porzucił w biedzie swą małżonkę? — zapytała z drwiną.

— Nie — zaśmiał się. — Nadal jest w Europie, ale podobno otwierają już lotniska.

Nic nie powiedziała, spuściła tylko wzrok.

— Nie martw się, dojedzie — powiedział.

— Nie martwię się — skłamała.

Widział, że tęskni za Maćkiem. On w głowie wciąż miał ten straszny sen, ale nic nie powiedział; zabrał się do zmiany opatrunku.

— Rana dobrze się goi — powiedział.

— Cieszę się.

Gdy skończył, ułożył ją delikatnie. Potem z pięć razy zapytał, czy na pewno nic ją nie uwiera i czy jest jej wygodnie, a gdy po raz kolejny potwierdziła, że jest OK, zapytał:

— Zjesz coś?

— Nie wiem, czy mi nie wypadnie przez dziurę, którą zrobiłeś — zadrwiła.

— W żołądku nie masz dziury. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo — zaśmiał się.

— No to zaryzykuję.

— Świetnie.

Postawił przed nią tacę z zupą.

— Dam radę sama — powiedziała i próbowała utrzymać łyżkę, ale ręka mocno drżała.

— Nie, nie dasz — rzekł i zabrał łyżkę, po czym zaczął ją karmić.

Zjadła niewiele, ale stwierdził, że lepsze tyle niż nic. Potem odstawił tacę i zapytał:

— Mogę posiedzieć tu z tobą?

— Oczywiście — odpowiedziała i wyciągnęła do niego rękę.

Usiadł przy łóżku, ujął jej rękę i gładził delikatnie. Miał zatroskaną twarz.

— Coś się stało? — zapytała zaniepokojona.

— Byłaś już na tamtej stronie… — wydusił wreszcie.

— Wiem — odpowiedziała ze spokojem.

— Roman ci powiedział?

— Nie. Kiedyś ci opowiem — wyszeptała i uśmiechnęła się.

— Bałem się, że… — przerwał i zwiesił głowę.

— Wróciłam — wyszeptała i ścisnęła jego dłoń.

— Gdybym przyjechał, gdy zadzwoniłaś… — zaczął po chwili ze spuszczoną głową.

— Steve — powiedziała ciepło, a gdy spojrzał na nią, kontynuowała: — To nie twoja wina.

Znów spuścił głowę.

— Spójrz na mnie — powiedziała.

A gdy podniósł wzrok, powtórzyła z naciskiem:

— To nie twoja wina.

Kiwnął i pocałował jej dłoń.

— Opowiem ci jak to było, chcesz?

Kiwnął, więc zaczęła opowiadać. Skończyła, mówiąc: „Gdy poczułam ją w sobie, wiedziałam, że to koniec…”

— Na szczęście nie miałaś racji — posumował.

— Tak.

— Odpocznij teraz — powiedział i odgarnął jej włosy z czoła. — Zajrzę do ciebie później — dodał, cmoknął ją w głowę i wyszedł.

Po chwili do pokoju wszedł Roman, a za nim jej synowie. Patrzyła na nich tak, jakby nie widziała ich od lat.

— Popatrz kogo znalazłem! — zawołał, a widząc jej łzy dodał pośpiesznie: — Nie płacz, bo zaraz zbierze mi się od Stevena.

Kiwnęła, pociągając nosem i starając się uśmiechnąć na siłę. Ale było jej tak okropnie przykro, że nie mogła powstrzymać łez. Rozpłakała się. Chłopcy wtulili się i płakali razem z nią.


Po kilku godzinach Maciej wreszcie dotarł. Gdy wszedł do sali, serce zabiło jej mocniej. Tak mocno była spragniona jego widoku. Tak mocno chciała go przytulić. Zrobiło jej się strasznie przykro na myśl o tym, że przez tyle miesięcy go odtrącała. Tak niewiele brakowało, a nigdy by go już nie zobaczyła. Myśl ta znowu wycisnęła z niej strugi łez.

Przysiadł na łóżku i wtulając się w nią, też się rozpłakał. Chwilę trwało zanim się uspokoił.

— Tak bardzo się bałem — wyszeptał. — Co ja bym bez ciebie zrobił?

— Cii, już dobrze — mówiła i głaskała go po głowie. — Wszystko dobrze.

— Nie jest dobrze, Kochanie. Ja nie przeżyję kolejny raz takiego stresu.

— Nie będzie kolejnego razu — powiedziała. — Obiecuję.

Uśmiechnął się słabo i przytulił ją, aż bolało, ale nie chciała, żeby przestawał.

— Tak bardzo cię kocham.

— A ja ciebie — odpowiedziała. — Dawno ci tego nie mówiłam, więc Stwórca odesłał mnie, żebym przeprosiła i poprawiła swoje zachowanie — powiedziała śmiertelnie poważnie.

— Dzięki — powiedział, patrząc w niebo.

Monia się zaśmiała. Znów śmiała się tak jak kiedyś. Kochał ten uśmiech. Wiedział, że była martwa — Steve mu powiedział, ale nie miał odwagi jej o to zapytać. Uznał, że jeśli zechce sama mu opowie. Był zdruzgotany, ale jednocześnie szczęśliwy. Jego ukochana żona wróciła; wróciła na dobre. Znów patrzyła na niego tak jak kiedyś. To co się tam wydarzyło, musiało ją zresetować.

Ostatnie pół roku było dla niego koszmarem. Po śmierci Stana popadła w jakąś obsesję. Była zimna i wiecznie zamyślona. Wiedział, że nie mówi mu całej prawdy, i że to nie był zwykły napad. Jednak wszyscy milczeli. Dał spokój, nie drążył tematu, ale ona odsuwała od siebie najbliższych. Skupiała się na zemście i na obowiązkach, które zostawił jej Stan. Była jak zahipnotyzowana. Ciągle wyjeżdżała, a on nigdy nie wiedział, gdzie jest i co robi. Przestała z nim rozmawiać, tygodniami się nie odzywała. Starał się nie narzucać w nadziei, że to zachęci ją do rozmowy, ale ona potraktowała to jak zachętę, ale do ignorowania jego i chłopców. Z czasem przestał brać zlecenia na Stany i przyjeżdżał coraz rzadziej; ona nawet tego nie zauważyła. Był załamany. Gdy Steven zadzwonił, że jest w śpiączce, pierwsze co pomyślał — choć arcygłupie — było to, że wreszcie będzie wiedział, gdzie jest. Wstydził się tej myśli, ale trudno było mu się dziwić.

— Przepraszam — powiedziała nagle. — Za wszystko co zrobiłam od śmierci Stana.

— Wiedziałem, że mocno cierpisz. Stan był dla ciebie bardzo ważny.

— To prawda. Czułam się winna jego śmierci. Nie musiało tak być… — zaczęła, ale zawahała się.

— Dave mi powiedział, że gdyby Stan nie postąpił jak postąpił, zginęlibyście oboje — zakomunikował Maciej.

Wycofała się z zamiaru wyjawienia mu prawdy. Nie powiedziała nic więcej.


Po chwili ktoś zapukał, a potem do sali wszedł Roman i Steven.

— Witam, jestem Roman Andrews — Przywitał się Roman i wyciągnął rękę do Macieja na powitanie. — Pańska żona uratowała mi życie — oświadczył.

— Narażając przy tym swoje! — burknął Maciej.

Zatkało ją. Wszystkich zatkało.

— Wiem, niech mi pan wybaczy, ale … — tłumaczył Roman.

— Co pan tam robił? — warknął Maciek.

— Byłem ranny. Pańska żona mnie znalazła i opatrzyła rany — tłumaczył się Roman.

— No hollywoodzka bajka — przerwał mu Maciek.

— Kochanie! — upomniała go, podnosząc głos.

— Nie… — wyjąkał Roman, nie wiedział co powiedzieć.

— Roman nie jest niczemu winien — próbowała wyjaśnić.

— Do niewinnych nie strzelają! — warknął.

— Czyżby? — zdenerwowała się. Było jej wstyd za zachowanie męża. Nie spodziewała się czegoś podobnego.


Steven stracił cierpliwość. Nie mógł pozwolić, żeby Maciek ją denerwował. Stanął przed nim i zaproponował:

— Wyjdźmy na moment.

Maciej zawahał się. Byli niemal identycznej postury, ale najwyraźniej ze Stevenem nie chciał zadzierać.

— A ty się uspokój — polecił Monice.

Maciej okazał swe niezadowolenie, ale skierował się w stronę drzwi.

— Nie możesz jej denerwować, to niebezpieczne! — karcił go Steven, gdy wyszli.

— Niebezpieczne? A to co się stało było bezpieczne? — Oburzył się Maciej.

— Nie, nie było, ale nie poprawiasz sytuacji. Tłumaczyłem ci co się wydarzyło. Nie ma w tym niczyjej winy. Ona teraz potrzebuje twojego wsparcia, a nie aktów zazdrości!

— Na pewno? Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze jesteś w centrum wydarzeń. Jak nie ty, to jeszcze ktoś. Może przeszkadzam? — zaatakował Maciej.

— Jestem jej przyjacielem i lekarzem — odparł spokojnie Steven. — Czego się spodziewałeś w tej sytuacji?

Maciej się zapowietrzył, więc Steve kontynuował:

— Niedawno straciłem przyjaciela, którego kochałem jak ojca; nie darowałbym sobie, gdybym stracił przyjaciółkę, którą kocham jak siostrę. Nie masz we mnie rywala! — powiedział stanowczo, patrząc mu w oczy.

Macieja trochę przytkało. Opanował się i bez słowa wrócił do sali.


Tymczasem w sali Roman stał jak wryty.

— Przepraszam cię za jego zachowanie — powiedziała. — Nie wiem co w niego wstąpiło.

— Bał się o ciebie, rozumiem go — powiedział po chwili milczenia, ale wiedziała, że został upokorzony.

— Nie przejmuj się nim, ochłonie i przeprosi.

— Nie ma za co przepraszać — powiedział.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Maciej i Steven wrócili do sali. Roman spojrzał na nich bez emocji, po czym powiedział:

— Lepiej już pójdę. Moja Carol też ma ograniczoną cierpliwość — dodał z wymuszonym uśmiechem.

Pocałował ją w policzek i uściskał:

— Wracaj szybko do zdrowia. Jeszcze raz dziękuję ci za uratowanie życia — wyszeptał jej do ucha.

— Nie ma za co — odszepnęła. — Wpadnij, gdy będziesz w pobliżu.

Kiwnął i uśmiechnął się do niej, po czym zwrócił się do Macieja:

— Jeszcze raz przepraszam — powiedział i wyszedł.

Steven i Jakub wyszli za nim. Widziała jak Jakub mówi coś, wskazując na ojca, chyba przepraszał. Roman poklepał go po ramieniu, potem wymienił uścisk dłoni z nim i ze Stevenem; spojrzał ostatni raz na nią, uśmiechnął się i odszedł.

Patrzyła przez chwilę zaskoczona całą sytuacją i nie mogła nic z siebie wydusić. Steve wrócił, ocenił milczącą scenę i powiedział do Macieja:

— Jedź do domu i odpocznij, należy ci się; jej też. Musi dużo odpoczywać.

— Dobrze — powiedział cicho Maciej, jakby dopiero teraz dotarło do niego co zrobił.

— Przyjadę później — powiedział do niej zawstydzony.

— Dobrze — odpowiedziała. — Jedź ostrożnie.

Kiwnął i wyszedł. Była zszokowana i było jej wstyd za niego.


— Roman się nie gniewa — powiedział Steve, gdy Maciej wyszedł.

— Wiem, ale było mu przykro. Nie jest niczemu winny.

— Maciej miał prawo się zdenerwować.

— Wiem — przyznała — ale nie miał prawa nikogo obrażać.

— Musisz to jakoś ogarnąć — powiedział i poklepał ją po ręce.

— To też wiem. Jakieś inne rady?

— Odpoczywaj!

Przewróciła oczami. Zaśmiał się.

— Poważnie mówię — pogroził jej palcem.

— Nie będziesz mi mówił, co mam robić! — zadrwiła.

Uniósł brew.

— Dobrze, już dobrze panie doktorze — przytaknęła grzecznie.

— Przyjdę później.

— Jak chcesz — zadrwiła znowu.

— Jeszcze zatęsknisz — droczył się.

— Wątpię.

— Jasne — uśmiechnął się i wyszedł.


Maciej wrócił następnego dnia w zupełnie innym nastroju. Był czuły i opiekuńczy. Rozmawiali jeszcze raz o tym, co się stało. Pytał, dlaczego zasłoniła Romana przed kulą. Musiała mu wyjaśnić co się stało. Wreszcie zrozumiał i zawstydził się.

— Chodź tu — powiedziała i przytuliła go. — Jakoś to naprawimy.

Misje zza światów

W szpitalu spędziła prawie miesiąc. Steven chciał mieć pewność, że nic jej nie zagraża. Wyszła więc ze szpitala jak nowo narodzona i tak poniekąd było. Otrząsnęła się z żałoby i zaczęła żyć, tak jak nakazał jej uczynić Stan. W domu czekał na nią stęskniony John i reszta rodziny.

Nie powiedziała nikomu o spotkaniu w zaświatach. Po pierwsze dlatego, że nikt by jej nie uwierzył, a po drugie, bo sama sobie nie wierzyła. Nie poszła też od razu sprawdzić skrytek w obawie, że nic tam nie znajdzie. Za bardzo chciała, żeby to spotkanie okazało się prawdą. Wiara w to dawała jej siłę, której teraz mocno potrzebowała.

Rana goiła się dobrze. Steven był zadowolony. Twierdził nawet, że zaskakująco szybko się goi. Mimo jego starań była blizna, a nawet dwie, ale na razie postanowiła nie zaprzątać sobie nimi głowy. Najpierw musiała posprzątać w swoim życiu.

Roman nie odezwał się więcej. Najwyraźniej poczuł się urażony bardziej niż myślała, ale nie mogła mu się dziwić. W sumie rozumiała go. Mimo to śledziła jego karierę w mediach i wiedziała, że rola, o której rozmawiali i której nie lubił przyniosła mu kolejny raz sławę. Zagrał znakomicie. Była z niego dumna. Korciło ją, żeby mu pogratulować, ale nie chciała się narzucać, więc nie nawiązywała kontaktu.

Maciej przestał wyjeżdżać, pracował w domu. Lubiła patrzeć jak pracował. Była szczęśliwa mając go przy sobie. Dużo rozmawiali, dawno tyle nie rozmawiali. Od śmierci Stana większość czasu spędzała w samotności, pogrążając się coraz bardziej w żalu. Jej mężczyźni uciekali do szkół, do Polski, byle jak najdalej od goryczy, która się z niej wylewała. Wiedziała o tym, ale nie umiała sobie z tym poradzić. Nie chciała sobie poradzić; chciała czuć ten ból, bo uważała, że zasłużyła na to cierpienie; była winna, a żal nie pozwoli jej zapomnieć o winie. Z czasem ten stan uznała za normalny i wtedy jej rodzina zaczęła się powoli oddalać. O tym też rozmawiali. Przepraszała go za to; mocno go przepraszała, aż zarwali łóżko.

Leżała teraz przy Macieju na materacu obok sterty połamanych desek i gładziła jego silne ciało.

— Zacząłeś ćwiczyć? — zdziwiła się.

— Coś trzeba było robić, gdy żona miała depresję — zadrwił.

— Przeprosiłam już.

— Owszem, teraz czeka mnie remont — oburzył się.

Zaśmiała się.

— Pamiętam, że jesteś w tym dobry — zażartowała i usiadła na nim.

— W wielu rzeczach jestem dobry — uśmiechnął się zaczepnie.

— Serio?

— No wiesz! — oburzył się.

— Zapomniałam przez tą „depresję” — udawała.

— No to trzeba będzie ci przypomnieć — powiedział i przewrócił ją na materac.

Potem cały wieczór udowadniał jej w jak wielu rzeczach był dobry. Seks jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze, pomyślała. Było jej bardzo przykro, że przez tyle miesięcy go raniła.

— Dziękuję ci, że ze mną wytrzymałeś — powiedziała.

— Jesteś moim skarbem, kocham cię. Zawsze będę cię kochał i zawsze będę przy tobie, rozumiesz?

— Wybacz — powiedziała i zasmuciła się.

Objął ją i mocno przytulił. Kuliła się w jego ramionach, a po policzkach ciekły jej łzy.

— Misiu, nie płacz, już dosyć łez — powiedział. — To ja zawiodłem. Zamiast uciekać, powinienem być przy tobie — przyznał.

Nie mogła się odezwać, po prostu wtuliła się w niego bardziej i tak zasnęła.

Rano pojechali kupić nowe łóżko. Wybrali jeszcze większe, a Maciej zamówił dodatkowe wzmocnienia — mina sprzedawcy bezcenna.

Czuła się jak wtedy, gdy mieszkali razem w Polsce. Nie była tak szczęśliwa od bardzo dawna. Planowali i realizowali wspólnie. On też się zmienił. Znów byli rodziną, jak pół roku temu i wiele lat wcześniej. Monia korzystała z każdej chwili spędzonej z mężem. Zakochała się na nowo. Była bardzo szczęśliwa. Tylko w chłopcach zauważyła jakąś zmianę. Z ojcem rozmawiali raczej chłodno. „Może mi się wydaje” — pomyślała pewnego dnia, obserwując ich przy obiedzie. Zignorowała to.

Wkrótce Maciej musiał wyjechać do Polski. Zbliżał się koniec roku, musiał złożyć raporty, podsumować projekty, więc wyjechał. Została sama. Wtedy dopiero postanowiła sprawdzić czy oszalała.

Najpierw poszła do pokoju Magie; teraz to był pokój gościnny. Odsunęła łóżko. Nie było łatwo jedną ręką. Lewą wciąż miała usztywnioną w ortezie w misie. Znalazła obluzowaną deskę w podłodze; nacisnęła, a deska odskoczyła. W środku było pudełko, a w nim zdjęcia Stevena i Magie oraz złota bransoletka z serduszkiem. Widziała już gdzieś takie serduszko. Było tam też coś na widok czego westchnęła żałośnie — pudełeczko z obrączkami. W ich wnętrzu była wygrawerowana data ślubu 09/15/2001. W oczach stanęły jej łzy. „Jak ja mam mu to oddać, Magie? To go załamie” — myślała rozżalona i zastanawiała się jednocześnie, dlaczego to było schowane w podłodze na tydzień przed ślubem. „Tego się już nie dowiem” — pomyślała.

Po tym odkryciu nabrała większej wiary we własne zdrowie psychiczne. Poszła więc do pokoju Stana, tam nie mieszkał nikt. Nie pozwoliła zająć jego miejsca w tym domu.

Tu było jej znacznie trudniej. Pokój wciąż nim pachniał. Usiadła na łóżku i próbowała „nie rozpaczać”, ale szło jej raczej kiepsko. Po chwili była zalana łzami i nie wiedziała po co przyszła. Położyła się na jego łóżku i zawinęła narzutą. Zamknęła oczy i zasnęła. Śnił jej się taki jak wtedy, gdy go spotkała pierwszy raz. Był władczy i pewny siebie. Imponował jej. „Miśka, weź się w garść!” — usłyszała i obudziła się. Na treningach słyszała to nie raz. Obudziła się z nową siłą. Pościeliła łóżko i podeszła do obrazu. Na obrazie widniał pałac Hrabiego Stanisława Głądeckiego. Widziała ten obraz wiele razy, ale nigdy nie sądziła, że to miejsce istnieje naprawdę, i że to dom rodzinny jej przybranego ojca. Zdjęła go ze ściany, obróciła i znalazła kluczyk. „Niesamowite”, pomyślała i odwiesiła obraz na miejsce. „No dobra, teraz kryjówka” — pomyślała i poszła szukać ukrytej piwnicy. Znalazła tam całe tajne życie Stanisława, broń, sprzęt, fałszywe dokumenty i jego kombinezon, ten który rozcięła po postrzale — wszędzie go szukała. Były tam też zdjęcia dziewczyn i prezent dla Jeffa. Prezentu nie otwierała. Zabrała ze sobą na górę, a piwniczkę zamknęła. Przebrała się i postanowiła zająć się spełnianiem życzeń zmarłych.


Stanęła pełna obaw przed drzwiami domu Stevena. Zanim zadzwoniła, westchnęła z pięć razy i modliła się w myślach do Magie, żeby jej nie zostawiała samej z tym obowiązkiem.

Zadzwoniła. Po chwili w drzwiach stanął zaskoczony Steve.

— Witaj Steve — powiedziała dziwnym tonem.

— Cześć — odpowiedział zdziwiony. — Jak ty się tu dostałaś? — zapytał, zaglądając za nią na zewnątrz, żeby sprawdzić czym przyjechała.

— Steven, taksówki wynaleziono już jakiś czas temu — zadrwiła. — Muszę z tobą porozmawiać — oświadczyła i nie czekając na zaproszenie weszła do środka.

Poszła do salonu. Usiadła na sofie. Na kolanach położyła ręcznie malowaną, drewnianą szkatułkę. Bębniła bezwiednie w nią palcami. Denerwowała się. Potem zaczęła gładzić pudełko, nie wiedząc jak zacząć.

— Coś się stało? — zapytał, patrząc na nią zatroskanym wzrokiem. — Jesteś blada jak ściana. Dobrze się czujesz?

— Tak — uspokajała. — Pamiętasz, jak w szpitalu powiedziałam, że kiedyś ci opowiem skąd wiem, że umarłam? — zaczęła niepewnie.

Kiwnął.

— Proszę.

Podała mu pudełko, nie mówiąc nic więcej. Spojrzał na nią pytająco, po czym otworzył z wahaniem i aż usiadł z wrażenia.

— Skąd to masz?! — zapytał zaskoczony.

Westchnęła.

— Z pokoju Magie — odpowiedziała.

— Z pokoju Magie? Jak to znalazłaś? — pytał poruszony.

— Obiecaj, że zanim oddasz mnie do „wariatkowa”, najpierw wysłuchasz mnie do końca.

Patrzył na nią z przerażeniem, ale kiwnął na zgodę. Westchnęła ponownie i rzekła:

— Byłam tam… w Zaświatach — zaczęła. Zmarszczył czoło i patrzył tak, jak nigdy dotąd. „Myśli, że oszalałam” — pomyślała w duchu, ale odetchnęła głęboko i kontynuowała. — Widziałam Stana i moich rodziców… oraz Magie i Mary. Rozmawialiśmy; ja głównie przepraszałam i płakałam — spuściła głowę i uśmiechnęła się smutno. — Oni starali się przekazać mi to, czego nie zdążyli powiedzieć lub zrobić sami — dodała po namyśle.

Poruszył się niespokojnie. Widziała, że teraz żałuje tego co jej obiecał. Wzięła głęboki wdech i najspokojniej i najdelikatniej jak potrafiła powiedziała:

— Magie poprosiła, żebym otworzyła skrytkę w jej dawnym pokoju,… i to co w niej znajdę, miałam oddać tobie.

Steve miał szkliste oczy. Widziała, że go rani. Cierpiała razem z nim, ale obiecała. Przełknęła ból i kontynuowała. Ledwo mogła mówić przez zaciśnięte gardło.

— Kazała ci też przekazać … — przełknęła ślinę, bo ścisnęło ją tak, że odebrało jej głos — …że zwraca ci wolność — powiedziała drżącym głosem.

Patrzył na nią jakby mu wbiła nóż w serce.

— Dlaczego mi to robisz?! — krzyknął na nią aż podskoczyła.

— Wybacz — wyszeptała. — Obiecałam.

— Oszalałaś!

Wstał i podszedł do okna. Stał tam i gapił się gdzieś, cały drżąc z nerwów. Ten widok napełniał ją bólem i strachem. Nie chciała go stracić, był dla niej ważny. Podjęła więc kolejną próbę wyjaśnienia.

— Steve, wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdziła — tłumaczyła ze łzami w oczach. — Pomyśl, skąd bym wiedziała, gdzie to jest? Oboje ze Stanem remontowaliśmy ten pokój i niczego nie znaleźliśmy — dodała, ale on nie reagował.

Patrzył w okno i nie odpowiadał. Analizował to co usłyszał. Prawda była taka, że faktycznie Stan nie wiedział o tej skrytce. Nie wiedział też, gdzie są obrączki. Obaj myśleli, że Magie miała je wtedy ze sobą. Wszystko było jakieś nierealne. Najpierw Roman mówi, że gadał z jego matką, a teraz to. „Boże, co ty mi robisz?” — pytał w myślach. Usiadł na fotelu i pocierając czoło, sięgnął pamięcią do tamtego dnia.

Był piękny, gorący wrześniowy dzień. Pamiętał jak wyglądała. Byli w Nowym Jorku razem z jej matką. Ostatnie ślubne przygotowania. Rozdzielili się. Poszedł kupić dla niej prezent ślubny, ale nie dotarł do sklepu, nie zdążył też do niej wrócić. Jego świat runął razem z dwiema wieżami. Rozmyślał o tym, obracając w ręce zepsutą bransoletkę. Mówiła, że zgubiła zapięcie. Obiecał je naprawić, ale nie mógł nigdzie znaleźć bransoletki, podobnie jak obrączek…


Wciąż milczał. Moni zrobiło się przykro, wiedziała, że to się tak skończy. Miała żal do Magie, że ją wykorzystała. Żałowała, że tu przyszła; poczuła straszną bezsilność oraz to, że chce być teraz gdzie indziej i nie narażać się więcej na jego gniew. Wstała więc, żeby odejść, ale zanim skierowała się do wyjścia powiedziała:

— Nawet jeśli oszalałam, to zawartość skrytki jest twoją własnością. Powinieneś ją mieć. Pójdę już. Wybacz — wyszeptała ostatnie słowo i zebrała się do wyjścia, ale zatrzymała się tuż przed drzwiami, bo przypominała sobie coś jeszcze. — Kazała ci również powiedzieć, że „tam też rosną konwalie” — oznajmiła i wyszła.

Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, ale jej już nie było. Widział przez okno jak zmierza do taksówki. Zerwał się ze swojego miejsca i pobiegł za nią. Monia wsiadała właśnie do auta.

— Zaczekaj! — zawołał.

Monia zatrzymała się i odwróciła z obawą w jego stronę. Bała się tego co się stanie.

— Powtórz to co powiedziałaś! — wysapał.

— Że zawartość skrytki jest twoja… — odpowiedziała niepewnie.

— Nie! To potem!

Zastanowiła się i odpowiedziała znowu:

— Że „tam też rosną konwalie…” — powiedziała jeszcze bardziej wystraszona.

Usiadł na trawniku; był blady i wyglądał jakby zobaczył ducha. Taksówkarz ją poganiał, machnęła na niego, więc odjechał. Kucnęła przy przyjacielu i zapytała niepewnie:

— Co ci jest? Dobrze się czujesz?

Nie odpowiedział.

— Wejdźmy do domu — zaproponowała.

Wstał, a ona zaprowadziła go do środka. Usiadł na schodach przy wejściu, ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się płaczem. Podeszła do niego ostrożnie i usiadła obok. Bała się, ale po chwili odważyła się go objąć; nie odsunął się, więc tuliła go tyle, ile potrzebował. W końcu poczuła, że emocje z niego zeszły, ale nadal pozwalał się obejmować. Tak bardzo mu współczuła. Wiadomość z zaświatów zamiast przynieść pocieszanie i jak to stwierdziła Magie „reset” tylko zraniła go bardziej. Nie chciała go więcej ranić. Chciała, żeby był szczęśliwy. Ale jedyne co mogła zrobić to schować go w swych ramionach przed bolesną rzeczywistością, w której utknął bez swojej ukochanej. Po dłuższej chwili zebrała się na odwagę i wyszeptała nieśmiało:

— Wybacz mi. Wiedziałam, że cię zranię, ale ona się uparła. Powiedziała, że to muszę być ja. Wybacz mi.

Podniósł wzrok i popatrzył na nią tak jakoś dziwnie. Nie umiała rozszyfrować tego spojrzenia, a potem wyprostował się i zaczął mówić:

— Ja i Magie byliśmy świadomi jakie ryzyko niesie ze sobą zawód, który wykonywałem. Powiedziała mi kiedyś, że nie chce umierać ze strachu jak matka o ojca. Wtedy ustaliliśmy hasło, które wysyłałem jej, żeby się nie martwiła.

— „Tu też rosną konwalie” — wyszeptała.

— Tak. Nikt o tym nie wiedział.

Monia westchnęła.

— Jest tam szczęśliwa? — zapytał.

— Tak — wyszeptała.

Pokiwał i zacisnął wargi. Widziała jak walczy z emocjami. Westchnął ciężko i zapytał:

— Co jeszcze mówiła?

Zawahała się, ale po chwili odpowiedziała.

— Że mam się tobą opiekować.

Uśmiechnął się delikatnie.

— Mówiła, że jesteś dobry i że mam się nad tobą nie znęcać. — Gdy podniósł wzrok dodała: — No, ale tego nie mogłam jej obiecać, więc powiedziała, że rozumie — zadrwiła i mrugnęła.

Steve się uśmiechnął.

— Przepraszam — powiedziała po chwili. — Nie wiedziałam jak to powiedzieć delikatniej.

— Nie jest łatwo uwierzyć w coś takiego. Bez względu na to jak zakomunikowane — stwierdził, ocierając jej łzy z policzków. — To raczej ja powinienem cię przeprosić, że na ciebie nakrzyczałem.

— Daj spokój — uspokajała, a po chwili dodała ostrożnie: — Mam więcej takich „misji”. Pojedziesz ze mną? Wystraszyłeś taksówkarza — uśmiechnęła się niewinnie.

Kiwnął.

— Dziękuję.


Pojechali najpierw do banku, pokazała kluczyk i przedstawiła się nazwiskiem swojej przyszywanej prababki. Urzędnik spojrzał na nią zdziwiony, sprawdził coś w komputerze. Po chwili bez dyskusji zaprowadził ich do skarbca. Wyjął pokaźnych rozmiarów metalową skrzyneczkę, położył na stole i wyszedł. Oboje spojrzeli na siebie, ale żadne nie śpieszyło się ją otworzyć. W końcu musiała zdobyć się na odwagę, więc otworzyła. W środku znalazła oba testamenty, akty własności wszystkich nieruchomości oraz akty urodzenia, małżeństwa i zgonów wszystkich przodków Stana od czasów jej przyszywanej prababki, a także drzewo genealogiczne rodu Stana i … swojego. Stan ustalał jej pochodzenie. Mówił, że znajdzie tu swoją historię, ale nie tego się spodziewała. Przyglądała się z zaciekawieniem każdej gałęzi i zastanawiała się skąd on to wszystko wiedział. Wiodła palcem od swojego imienia do swoich przodków. Nagle linia, z której wywodziła się jej matka urywała się. Brakowało jednego nazwiska. Wtedy przypomniała sobie co szepnęła jej mama: „to element naszej historii, zapamiętaj”. Wpisała brakujące imię i nazwisko. Teraz jej drzewo było kompletne do 5 pokoleń wstecz. Spojrzała na drzewo Stana.

— O Rany! To ta sama osoba — powiedziała, pokazując na oba drzewa.

Steven prześledził całą gałąź. Osoba, która zniknęła z drzewa Stana, w tym samym czasie pojawiła się w drzewie Moniki. U Stana było jeszcze coś dopisane. Podniósł arkusz i przysuwając się bliżej lampy próbował odczytać notatki Stanisława.

— „Pierworodny syn — wydziedziczony za mezalians” — przeczytał i spojrzał na jej zaskoczoną buzię. — No proszę, a jednak jesteś dziedziczką — stwierdził.

— „Wydziedziczoną”.

— …ale dziedziczką — śmiał się.

Popatrzyła jeszcze raz na oba drzewa i próbowała zrozumieć co się właściwie wydarzyło. Nazwisko wydziedziczonego przodka zniknęło, mimo iż miał trzech synów. Jednym z nich był jej dziadek. Jednocześnie odkryła, że nazwisko dziadka to anagram nazwiska wydziedziczonego przodka.

— Pradziad się obraził na rodzinę i zmienił nazwisko — stwierdziła.

— A może musiał je zmienić.

— Nie wiadomo. Może Józefowi uda się to ustalić. Zobacz, babka hrabina pochodziła od brata mojego wydziedziczonego przodka — wskazała Monia. — Była trzecią — najmłodszą córką.

— Tak, ale tylko od niej idą dalsze odgałęziania — zauważył Steve.

Pozostałe dwie córki oraz ich rodzice mieli tą samą datę śmierci, co mogło oznaczać, że najprawdopodobniej nie zmarli śmiercią naturalną. Ciarki przeszły jej po plecach. „Dziadzio — kochaś uratował skórę tą zakazaną miłością” — pomyślała. Jej matka była jego potomkinią i kuzynką ojca Stana. Monia nie mogła w to uwierzyć.

— Naprawdę byliście rodziną — stwierdził Steve, wypowiadając na głos to, co nie chciało jej się zmieścić w głowie — ale tu chyba jest błąd — dodał pokazując pokolenie, w którym została umieszczona.

— Nie. Jest dobrze — zapewniała.

— Jesteś pewna?

— Tak.

— „Dziecko szczęścia” — owoc prawdziwej miłości — stwierdził po chwili namysłu.

— Albo niepohamowanego popędu — zadrwiła dumna z rodziców.

Uśmiechnął się.

— Dlaczego Stan ukrywał to przed tobą?

— Drzewo miał mi pokazać tego wieczoru, ale o moim pradziadku chyba nie wiedział — powiedziała zamyślona. — To nazwisko szepnęła mi mama w ostatniej chwili. Zanim mnie brutalnie wyrwałeś z jej objęć! — powiedziała z udawanym wyrzutem.

— Nie ma za co — zadrwił. — Masz jeszcze jakieś niespodzianki, hrabino?

— Muszę zawieźć Jeffowi spóźniony prezent urodzinowy od Stana.

Steven westchnął, po czym oznajmił: — Jadę z tobą! Bo znowu wpakujesz się w kłopoty.

— Dziękuję — powiedziała. — Co ja bym bez ciebie zrobiła?

— Dobra, dobra.

Zabrali dokumenty i wrócili do domu Stana po Johna i prezent dla Jeffa. John nie miał zamiaru zostać sam w domu, więc gdy tylko zorientował się, że znów się gdzieś wybierają, dopilnował, żeby go nie zapomnieli.


Jeff zmarszczył czoło widząc oba drzewa genealogiczne; przyglądał się uważnie i powtarzał w kółko „To bardzo zmienia postać rzeczy”, a po dłuższym namyśle zapytał, czy ma zrewidować sprawy spadkowe.

— Co masz na myśli? — zapytała zaskoczona.

— Pałac w obecnej sytuacji… — zaczął Jeff, ale ona szybko przerwała mu krótkim „Nie.” — Jesteś pewna? To wasze wspólne dziedzictwo — ciągnął dalej.

— Gdyby nie Stan, nie byłoby czego dziedziczyć, Jeff. Zostaw tak jak jest.

— A twój przodek?

— Jemu teraz wszystko jedno.

Jeff pomyślał chwilę, po czym rzekł: — Pozwól mi chociaż przekazać te informacje Józefowi, żeby uzupełnił zbiory muzealne — wskazał na dokumenty, które przywiozła. Zerknęła na Stevena, ten kiwnął, więc zgodziła się, a potem wręczyła Jeffowi spóźniony prezent od Stana. Był ogromnie zaskoczony i wzruszony. Zostawili go samego z myślami. Pożegnali się i wyszli.

Spowiedź

Przyjechali pod domek. Po niedawnej „zimie stulecia” nie było już śladu. Teraz temperatury oscylowały w okolicy zera. Śnieg topniejąc zabrał ze sobą ślady po dramatycznych wydarzeniach. Gdy stali przed domem, wspomnienia powróciły bardzo wyraźnie. Opowiedziała Stevenowi ponownie o tym jak Sasza złamał jej rękę i jak dowiedziała się o tym dopiero, gdy odepchnęła Romana. Wyjaśniła też, jak Jim wyrwał broń z kabury policjanta–idioty i dlaczego nie mogła zrobić nic innego. Na ziemi nie było już śladu po krwi, ani jej, ani Jima. Stała przez moment zamyślona. Bała się powrotu w to miejsce, ale nie było się czego bać.

Steven przyglądał jej się z obawą, ale gdy się uśmiechnęła odetchnął; wziął ją za rękę i zaprowadził do domku.

Miał ciepłe, delikatne dłonie. Weszli do środka. Steven rozpalił w kominku, ona przygotowała gorącą herbatę. Oboje usiedli na sofie, a John wskoczył obok nich, układając głowę wygodnie na jej kolanach. To był ich zwyczaj; uwielbiała, gdy tak robił.

— Wiesz, trochę ci zazdroszczę, że ich spotkałaś — zaczął nagle Steve.

— Bez przerwy ryczałam i tuliłam się do niego, jak pijawka.

Steven roześmiał się, szczerze i radośnie. Uśmiech był u niego zjawiskiem rzadkim, wręcz niespotykanym, a co dopiero radosny śmiech, nigdy dotąd tego nie robił, nawet po tym jak już przestał na nią warczeć.

— Co jest? — zapytał, widząc jak na niego patrzy.

— Nic. Do twarzy ci z uśmiechem — powiedziała i pogładziła go po policzku. — Musisz częściej to robić.

Ujął jej dłoń, pocałował i odpowiedział:

— To nie dawaj mi nigdy więcej powodów do zmartwień — oznajmił, a ona kiwnęła. — No dobra, a co Stan na to twoje ryczenie? — dopytał.

— Kazał mi przestać rozpaczać i zacząć żyć — powiedziała, zwieszając głowę. — Wcześniej chciałam stale czuć ten ból i pamiętać do czego doprowadziłam.

— Nie możesz tak postępować; ranisz swoich najbliższych — tłumaczył Steven.

— Wiem — przyznała. — Zawsze wiedziałam, tylko wcześniej było mi to obojętne. Wstydzę się tego — westchnęła i zamyśliła się.

Cieszyła się, że może mu o tym opowiedzieć. Czuła, że nikt inny tego nie zrozumie.

— Teraz mam wrażenie, że Stan tylko gdzieś wyjechał. Wcześniej widziałam go stale całego we krwi, leżącego na tym cholernym chodniku — głos jej się załamał.

— Już dobrze — pocieszał i przyciągnął ją do siebie, a potem objął. — Nie denerwuj się już.

Oparła na nim głowę i mówiła dalej.

— Wiedziałam, że umarłam, a oni powtarzali, że to nie moje miejsce. Myślałam, że chodzi im o to, że trafię do piekła — powiedziała i umilkła na chwilę. — Robiłam straszne rzeczy, Steve — dodała i umilkła.

— Nie ty jedna — powiedział, patrząc w płomienie.

Westchnął i zaczął opowiadać:

— Gdy zginęła, winiłem za to cały świat. Poróżniłem się ze Stanem, rzuciłem pracę w ambasadzie i wyjechałem. Zaciągnąłem się do oddziałów specjalnych. Chciałem ich zabijać. Przez dwa lata szło mi całkiem nieźle. Było mi obojętne czy zginę. Szukałem śmierci, ale ona mnie nie chciała…

Przypomniała sobie, że to samo powiedział jej Stan.

— …wybrała mojego przyjaciela. Zginął przeze mnie. Wtedy zrozumiałem, że nawet jeśli zabiję wszystkich Talibów nie odzyskam ani jej, ani jego, a już na pewno nie odzyskam szacunku do samego siebie, po tym wszystkim co zrobiłem. Wróciłem.

— Jak zostałeś chirurgiem?

— Skończyłem medycynę zanim dostałem robotę w ambasadzie. Po powrocie zrobiłem specjalizację.

— Po medycynie do Służb Ochrony? — dziwiła się.

— Heh, zakochałem się — tłumaczył.

— Opowiadaj.

— Oj, no bo Magie… — zaczął z wahaniem — pracowała na stażu w ambasadzie. Pewnego razu, gdy przyjechałem po ojca — mój ojciec pracował ze Stanem — spotkałem ją tam. To była miłość od pierwszego wejrzenia…

— Miłość miłością, ale to nie tłumaczy dlaczego porzuciłeś medycynę — upierała się.

— Sama wiesz jak to działa. Niby sądzisz, że to nie dla ciebie…, ale gdy otrzymujesz szansę to chwytasz byka za rogi i niech się dzieje co chce, prawda?

— Prawda — przyznała po chwili namysłu.

— Matka wpadła w szał. Gdybym nie był jedynakiem, pewnie by mnie wydziedziczyła — zaśmiał się. — Ale potem polubiła Magdalenę i przeszło jej. Mimo to, gdy wróciłem jako syn marnotrawny, nie zmarnowała szansy. Zamiast zabijać zacząłem ratować — przerwał. — ...ale nadal bilans nie jest wyrównany. Nawet jeśli niektórych ratuję po trzykroć — zadrwił i przytulił ją mocniej, całując w głowę.

— Ile ci jeszcze brakuje? Zobaczę, co da się z tym zrobić — zadrwiła.

— Hehe, wariatka.

Śmiali się przez chwilę.

— Dobrze, że cię nie chciała — powiedziała po chwili.

— Kto?

— Śmierć.

— Wzajemnie — odpowiedział.

Płomienie w kominku oświetlały ich oblicza, a oni gapili się w nie bezwiednie, popijając herbatę.

— Opowiedz mi o niej — zaproponowała po chwili.

— O kim?

— O mojej siostrze.

— Hmm — uśmiechnął się pod nosem, zamyślił i zaczął po chwili: — To bardzo dziwne, ale jesteście do siebie bardzo podobne. Choć w zasadzie biorąc pod uwagę, że miałyście wspólnego przodka, to już jest wytłumaczalne.

— Co masz na myśli, mówiąc „podobne”? — zdziwiła się.

— Nie umiem tego nazwać, ale czasami gdy na ciebie patrzę, mam wrażenie jakbym widział ją; spojrzenia, gesty… Od początku za bardzo mi ją przypominałaś. Nie mogłem tego znieść. Stan też to dostrzegł. Wiedziałem, że cię wybierze… Miałem mu to za złe; pokłóciliśmy się. Dlatego byłem dla ciebie wredny. Wybacz — zawstydził się.

— A ja myślałam, że ty po prostu taki już jesteś — zaśmiała się i przytuliła go.

— Jędza.

— Za to teraz jesteś kochany. Dziękuję za wieczne ratowanie mojej dupy — powiedziała i pocałowała go w policzek.

— To chyba moja pokuta — westchnął.

— Chyba tak — przyznała i zamyśliła się.

— Tylko nie myśl, że dostałaś tę robotę tylko ze względu na podobieństwo do Magie — zreflektował się po chwili. — Muszę ci przyznać, że byłaś w gronie najlepszych kandydatów i miałaś „najciekawszy” wynik testu, a do tego zmasakrowałaś komisję rekrutacyjną, czego nie dokonał żaden inny kandydat — zaśmiał się.

— Ta komisja sama się zmasakrowała — chichotała.

— Co prawda, to prawda — przyznał.

— Co to znaczy, że wynik testu miałam „najciekawszy”? Stan też ciągle to powtarzał — zapytała.

— Test Stana miał pokazać dominującą w tobie osobowość i wyszło…

— …wariatka? — Dokończyła za niego. Zaśmiał się.

— Nie, choć to akurat moja teoria — chichotał. — Natomiast po dokładnej analizie specjalistów ustalono, że nie masz osobowości dominującej.

Patrzyła chwilę na niego; wiedziała o czym mówi. Znała się od wielu lat. Nikt nie znał jej lepiej. Miała sobie za złe to jaka jest. Uważała swój charakter za mdły i pozbawiony wyrazistych cech. Była nijaka.

— Co to znaczy? — zapytała, mimo iż nie chciała znać odpowiedzi.

— To znaczy, że jesteś wyjątkowa, że jesteś tym kim trzeba, kiedy trzeba — wyjaśnił.

Gapiła się na niego zaskoczona werdyktem.

— Zawsze sądziłam, że ta zmienność to raczej wada, nie zaleta.

— To nie wada, tylko dar. Agenci latami szkolą się, żeby osiągać podobne efekty. Ty po prostu taka jesteś. Kochająca żona, matka i córka, a zaraz potem zabójczyni, agentka, hrabina i ktokolwiek zechcesz.

— To schizofrenia — śmiała się.

— Ambasador mówi, że to dyplomacja — odparł rozbawiony.

— Oj tak, widziałam go w akcji i myślę, że jest lepszy ode mnie — śmiała się.

— Jest dobry owszem, ale on jest wyszkolony — stwierdził. — Ty taka po prostu jesteś. Stan, opowiadał kiedyś Ambasadorowi, że jesteś jak kameleon. Ja też to widziałem.

— Na przykład?

— Hmm, na przykład gdy szukaliśmy eunucha, Frau Altmann. Ledwo mogłem za tobą nadążyć. „Uwalniałaś umysł” i wracałaś jako inna osoba. A symulacje? Podobno mnie zdetronizowałaś — powiedział z szacunkiem w głosie.

Zamyśliła się.

— Sporo o mnie wiesz — stwierdziła. — Jest coś czego nie wiesz? — zadrwiła.

Zastanowił się chwilę.

— Tak. Na przykład jak udało ci się złamać Stanowi 2 żebra, po miesiącu treningu.

— A to skąd wiesz?! — wyprostowała się i spojrzała na niego z rozbawieniem.

— Musiałem go potem poskładać! — odparł z pretensją. — Nie przyznał się, ale domyśliłem się, że to ty, gdy mi pokazałaś swoje mówiąc, że karma wróciła.

— O Rany! — zawstydziła się i ukryła twarz za poduszką. — Myślałam wtedy, że go zabiłam. To jest nawet interesująca historia — powiedziała.

— Opowiadaj!

Opowiedziała. Steven przyznał, że wiedział o akcji „ucieczka”, bo cała ambasada była postawiona w stan gotowości, jak na wojnie. Oczywiście nie pochwalał tych rozpaczliwych prób powstrzymania jej przed wyjazdem, po cichu jej kibicował. Nie udało się, a do tego przeżyła trening Stana i w nagrodę miał ją szkolić. Doprowadzało go to do szału i postanowił, że nie będzie cierpiał w milczeniu. Co z kolei skutkowało spektakularnymi pyskówkami między nimi za każdym razem, gdy się widzieli. O Morganie jednak nie wiedział. Stan się nie pochwalił. Obiecała mu, że poćwiczy z nim te dziwne wygibasy, gdy wróci do treningów. Od śmierci Stana trenowali razem. Sporo rzeczy robili razem.

— To ty miałeś mi opowiadać, nie ja tobie! — oburzyła się, po skończonej opowieści.

— Dobrze ci szło, nie chciałem ci przeszkadzać — zadrwił.

— No dalej!

— Jak mówiłem, bardzo mi ją przypominasz, a do tego, tak jak ona masz bzika na punkcie motyli.

— Motyli? Nie sądzę — zaprzeczyła.

— Serio? — zapytał pokazując jej poduszkę, w którą przed chwilą ukryła wstyd.

Poduszka była koloru butelkowej zieleni i były na niej odciśnięte różne wzory. Gdy się przyjrzała, dostrzegła, że to motyle. Otwarła usta ze zdziwienia, a potem zakryła je ręką, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu motyli. Steve patrzył na nią z politowaniem.

— Ty, podświadomie wybierasz zawsze coś z motylem. Zauważyłem to już wcześniej. Magie lubiła je „wprost”: Sukienka — koniecznie w motyle i to wielkości słonia, kolczyki — motylowe, tapeta — w motyle. Dobrze, że samochód nie był w motyle — zadrwił. — Kochałem ją, ale od tych motyli robiło mi się słabo. Wiedziała o tym, więc pozwoliła sobie wreszcie kupić bransoletę i naszyjnik z serduszkiem — uśmiechnął się smutno.

— Tę, która była w pudełku?

— Tak. Naszyjnik miała na sobie w dniu zamachu.

Monia westchnęła, bo widziała go na szyi Magie. Pamiętała też sukienkę w motyle i uśmiechnęła się do siebie.

— Ty nie eksponujesz motyli tak jak Magie, ale ukrywasz je prawie we wszystkim. Najlepsze jest to, że robisz to nieświadomie. Jak z bluzką, którą masz na sobie.

— Jaką bluzką? — oburzyła się, potem przyjrzała się wzorom i zaklęła. Parsknął śmiechem.

— Znam świetnego okulistę — zadrwił. Wystawiła mu język.

Teraz zdała sobie sprawę, że to co mówi jest prawdą. Bluzka, którą miała na sobie nie była w małe plamki, ale w motyle! Potem podobny efekt odkryła na zasłonach. Zapinki do firan też były z motylami, zakładka w książce, serwety — pozornie wzorzyste bez motywu wiodącego — a jednak z motylem. Zatkało ją na moment, potem kazała mu wrócić do opowieści.


Zrobiło się późno. Dni jesienią były coraz krótsze. Postanowili więc zostać w domku do następnego dnia.

— Potrzebujesz pomocy? — zapytał, gdy szła do łazienki.

— Nie trzeba, dziękuję.

— Pokaż — zatrzymał ją i zaczął oglądać złamaną rękę. — Dlaczego nie mówisz, że cię obciera? — skarcił ją. — Usiądź! — rozkazał i poszedł po coś do samochodu. Po chwili wrócił, wnosząc do domu chłód i torbę lekarską. Wyjął z niej jakieś zawiniątko. Kazał jej oprzeć rękę na stole. Otworzył ortezę i obkleił jej otarte miejsce. Podziękowała, a gdy ponownie otworzył torbę, zobaczyła w niej coś znajomego, coś co przywołało zapomniane wspomnienie. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia i zaczęła z nostalgią, pokazując na torbę:

— Gdy podczas treningów zwichnęłam nogę, Stan wrzucił mi do szuflady taką samą maść.

Steven uśmiechnął się delikatnie, po czym powiedział z lekkim zawahaniem.

— To nie był Stan.

Spojrzała zaskoczona.

— To byłeś TY??? — zapiała.

Pokiwał z niewinną miną.

— Powiedz jeszcze, że wskazówki żywieniowe to też ty!

Znów pokiwał.

— I kto tu ma schizofrenię?! — zadrwiła.

Wzruszył niewinnie ramionami. Patrzyła chwilę w jego szare, uśmiechnięte oczy, po czym szepnęła: — Ja pierniczę… mój Anioł Stróż. Dlaczego?

— Pytasz schizofrenika o motywy działania?

— Tak — potwierdziła rozbawiona.

— Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Siedziała dłuższą chwilę w ciężkim szoku, po czym stwierdziła, że pójdzie do łazienki ochłonąć. Gdy wyszła, Steve stał przy szafie grającej.

— Udało ci się ją naprawić — stwierdził.

— Nie mi, Roman w niej grzebał i chyba naprawił.

— Mogę włączyć?

— Jasne.

Muzyka rozbrzmiała w domku nad jeziorem. Steven znalazł ulubiony utwór Magie i znów zaczął opowiadać. Nigdy tyle nie mówił, więc nie przeszkadzała, a słuchała. Opowiadał o wielu rzeczach, tych odległych i tych całkiem niedawnych. O sobie, o rodzicach i o Magie. Mówił też o Stanie, o pracy w Służbach i sprawie, która ich poróżniła. Monia słuchała uważnie i wiele zrozumiała. Zanim się zorientowali był środek nocy. Przygotowali posłania i poszli spać.

Rano obudził ją zapach świeżo parzonej kawy. Nos zawiódł ją wprost na przygotowane śniadanie.

— Naprawdę jesteś Aniołem — powiedziała z przejęciem na widok zastawionego stołu.

— Wiem — potwierdził nieskromnie.

Po śniadaniu posprzątali, zabezpieczyli dom przed zimą i wrócili do miasta szukać ukrytych skarbów Stana.


~~

— Halo! — powiedziała, odbierając telefon.

— Cześć Hrabino!

— Cześć Managerze!

— Chyba mamy 1:1 — stwierdził.

— Józek to pepla.

— Wypełnia należycie swoje obowiązki — zadrwił głos w słuchawce.

— Oczywiście. Dzwonisz, żeby się ponabijać?

— Ależ skąd. Dzwonię, żeby osobiście oddać hołd umiłowanej Szefowej.

— Brawo! Będziesz miał niedługo okazję udowodnić swoją wartość.

— Ranisz moje uczucia! Jestem bezcenny!

— Chyba chciałeś rzec „bezwartościowy”.

— Jędza. Co planujesz?

— Minister Kultury wprosił się na kolację przy świecach.

— O rany! Trzeba będzie wymienić sitowie?

— I opróżnić nocniki.

— Będę musiał dygać?

— Gorzej, będziesz musiał być miły.

— Taa, już się rozpędzam. Mów co potrzebujesz, o Najznamienitsza.

— Będzie ich czterech, potrzebna sala jadalna wypucowana na glanc oraz sale wystawowe. Mamy coś ciekawego na ekspozycję sezonową?

— Grypę.

— Świetnie! Tylko daj dobre oświetlenie — zarządziła z powagą.

— Najjaśniejsza Pani będzie zachwycona.

— Z wiekiem jesteś coraz gorszy.

— Wiem — przyznał dumnie.

— Chciałbyś czymś jeszcze zawrócić mi gitarę?

— Nie śmiałbym.

— Doskonale! Żegnam zatem.

— Całuję stopy Najjaśniejszej Pani.

Zaśmiała się i rozłączyła.

Niezałatwione sprawy

Po powrocie do Stanów Maciej był jakiś odmieniony. Gdy go o to zapytała, zbył ją wymówkami o pracy i obowiązkach, ale ona czuła, że coś jest nie w porządku. Dała spokój, ale jej intuicja nakazywała ostrożność. Po kilku dniach wszystko wróciło do normy, wiec odpuściła. Wróciła do pracy, zajęła się nowymi sprawami i nowym życiem.

Nadeszły Walentynki. Nigdy nie świętowali ich zbytnio, ale tym razem Maciej postanowił zaskoczyć ją wykwintną kolacją, którą sam przygotował. Było bardzo romantycznie. Najpierw kolacja, potem aromatyczna kąpiel i cudowna miłość okraszona szampanem. Było cudownie. Zasnęła z uśmiechem na ustach.

Obudził ją wstrząs. Otworzyła oczy i stwierdziła z zaskoczeniem, że jest w samochodzie. Leżała na tylnym siedzeniu Raptora. Usłyszała rozmowę — to był Maciej i rozmawiał z kimś przez telefon. Najpierw pomyślała, że to ciąg dalszy walentynkowej niespodzianki, ale usłyszała w jego głosie strach.

— Jadę. Tak, jest nieprzytomna. Zrobiłem jak kazałeś — oświadczył. — Nie, nie było kłopotów. Nie domyśliła się niczego — tłumaczył. — Dobrze — dodał na końcu, potem rozłączył się z ciężkim westchnięciem. — Wybacz mi, Kochanie — wyszeptał.

— Co mam ci wybaczyć? — zapytała i usiadła.

Maciej zatrzymał raptownie samochód. Odwrócił się i patrzył na nią z przerażeniem w oczach, otwierając i zamykając bezgłośnie usta.

— No wyduś wreszcie!

— Wybacz — powtórzył i ręce zaczęły mu drżeć.

— Mów! — warknęła.

Maciek spuścił głowę i zaczął cicho.

— Muszę odwieźć cię w to miejsce — pokazał na mapie jakiś duży budynek.

— Co tam jest?

— Szpital psychiatryczny — powiedział cicho.

— Dlaczego?! — zapiała zdziwiona.

— Bo inaczej cię zabiją — wydusił.

— Co ty opowiadasz?!

— Przyszli do mnie i powiedzieli co mam zrobić.

— Dlaczego nic nie powiedziałeś?

— Nie wiedziałem komu! — zdenerwował się.

— Mi! — oburzyła się. — Trzeba było powiedzieć mi — dodała już łagodniej.

— Bałem się.

Monia westchnęła, zastanowiła się chwilę i zapytała ponownie.

— Opowiesz mi teraz jak to było i kto z czym do ciebie przyszedł?

Maciek kiwnął nerwowo i zaczął opowiadać.

— Przyjechali, gdy byłaś w pracy. Powiedzieli, że jesteś podejrzana o zdradę i planowanie zamachu na prezydenta USA. Jeden z nich powiedział, że mogę ci pomóc, oddając cię tam, wtedy będzie łatwiej w sądzie.

Monię krew zalewała, gdy słuchała tej opowieści.

— Kim byli ci ludzie?

— Przedstawili się jako CIA.

Pomyślała, że Dave będzie wiedział o co chodzi, ale zanim wypowiedziała myśl na głos, Maciek rozwiał jej nadzieje.

— Rivers też jest podejrzany.

— Skąd wiesz?

— Powiedzieli mi, że Rivers i Smith są zawieszeni.

— Rozmawiałeś z Ambasadorem?

— Nie. Bałem się. Mówili, że jestem obserwowany i że jeśli chcę ci pomóc, muszę ich słuchać inaczej…

Monia zaczęła analizować sytuację. Po krótkim namyśle, zapytała:

— Gdzie są chłopcy?

— Na uczelniach.

Odetchnęła głęboko, po czym powiedziała: — Zawieziesz mnie tam, a potem zrobisz co powiem, ok?

Maciek kiwnął, więc zaczęła wydawać instrukcje.

— W drodze powrotnej zabierzesz chłopców — tylko ich nie uprzedzaj — i pojedziesz prosto do Ambasady.

— Ale ambasada jest obserwowana — oświadczył z rezygnacją.

— To nie ma znaczenia. Niech sobie obserwują do woli — uspokajała. — Ambasadorowi możesz zaufać, on się wszystkim zajmie, musisz mu tylko wszystko dokładnie opowiedzieć, rozumiesz?

— Ale…

— Rozumiesz?

— Tak — przyznał cicho.

— Wiem, że się boisz, ale to nasza jedyna szansa — tłumaczyła. „To moja jedyna szansa”, dodała w myślach. — Dotrzyj do Ambasady, resztę załatwi Tom. Teraz jedź, bo nabiorą podejrzeń — znów westchnęła i położyła się z powrotem na tylnym siedzeniu.

— A co będzie z tobą? — zapytał zanim ruszył.

— Nie martw się. Poradzę sobie. Skup się na chłopcach. Musisz zapewnić im bezpieczeństwo, rozumiesz?

— Postaram się.

— Nie staraj się, tylko to zrób! — rozkazała. Znów kiwnął. Widziała jego oczy we wstecznym lusterku i wiedziała jest przerażony, ale nie było innego wyjścia, musiał sobie poradzić. Ona pozwoli się schwytać i tym samym da im czas na ucieczkę, a potem wszystko w rękach Toma. Oby się nie pomyliła.

Jechał przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

— Pamiętasz, jak chciałem, żebyś wróciła ze mną do kraju? Wtedy nad jeziorem.

— Tak — przyznała.

— Wróciłabyś teraz?

— Tak — przyznała ponownie bez wahania. Nic nie powiedział, westchnął tylko i w milczeniu pojechał dalej.


Po kilkudziesięciu minutach dojechali wreszcie na miejsce. Samochód się zatrzymał. Maciej wysiadł. Otworzył drzwi, wziął ją na ręce i wyciągnął z auta. Przyłożył usta do jej czoła i zatrzymał je tam na chwilę, a potem szepnął: „Kocham cię”. Przeszedł kilka kroków i posadził ją na czymś. Natychmiast obce ręce ją przytrzymały i przypięły. Nie ujawniała się, nasłuchiwała. Rozmawiał z kimś.

— Obiecaj, że nic jej nie będzie — prosił drżącym głosem Maciej.

— Już mówiłem, że to dla niej najlepsze wyjście — odparł jego rozmówca.

— Mogę ją tu odwiedzać? — zapytał.

— Lepiej trzymaj się od tego z daleka. Acha i nie wyjeżdżaj, bądź do dyspozycji CIA i pamiętaj, mamy na wszystko oko!

— Rozumiem — odpowiedział pokornie, a potem pocałował ją jeszcze raz i zaraz potem usłyszała kroki na żwirowym podłożu, otwierane drzwi Raptora i dźwięk odpalanego silnika. Odjechał.

— No i mamy dupka z głowy — stwierdził z drwiną ten, z którym rozmawiał Maciek. — Zabrać ją na oddział i pilnować, gdy się obudzi może być niebezpieczna.

Poczuła szarpnięcie i gdzieś ją wieziono. Zawieźli ją do jakiegoś pomieszczenia. Zastanawiała się, czy by się jednak już nie obudzić, ale podejrzała dyskretnie otoczenie i doszła do wniosku, że może się to nie skończyć dla niej dobrze. Przy drzwiach widziała dwóch uzbrojonych strażników, do tego co najmniej trzech rosłych niby sanitariuszy, którzy się nią zajmowali. Przed postrzałem, pewnie by sobie z nimi poradziła, ale teraz była mocno nie w formie. Musiała odpuścić i czekać na dalszy bieg wydarzeń.

Rozebrali ją i ubrali w coś sztywnego i ciasnego. — Kurwa, tylko nie znowu! — klęła wkurzona. Uwięzili ją w kaftanie, a potem posadzili na miękkiej podłodze. Teraz dopiero udała, że się budzi. Zaczęła się szarpać i próbowała uwolnić.

— O proszę, kto tu się ocknął? — zadrwił krępy mężczyzna. — Daj spokój Skarbie, przecież wiesz, że nie masz szans — ciągnął dalej.

— Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?! — warknęła.

— Teraz już nic od ciebie nie chcę, Skarbie — prychnął drwiąco i wyszedł, zostawiając tylko ciszę.

Poprzednio wiedziała, dlaczego ją porwano, ale teraz? Dopiero wróciła do pracy po wielotygodniowej przerwie. Nie zdążyła jeszcze nic przeskrobać. Myślała nad tym intensywnie, analizując każdy szczegół, ale nic mądrego nie przychodziło jej do głowy.

Godziny ciągnęły się w nieskończoność, a ona tkwiła uwięziona nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z jakiego powodu. Traktowali ją dobrze. Przychodzili karmić i obsługiwać, ale nikt z nią nie rozmawiał. Po jakimś czasie zdjęli z niej kaftan, ale na niewiele jej się to zdało. Cela była ściśle strzeżona, a ona nie miała żadnego punktu zaczepienia. Szansę na ucieczkę miała znikomą, ale robiła co mogła; obserwowała ich, gdy przychodzili, podsłuchiwała, gdy była w łaźni. Znała już imiona obsługi i strażników. Rozpracowała ich system pracy. Wiedziała kiedy, kto i po co przyjdzie. Jedna ze strażniczek bała się Moni. To było widać na kilometr. Ten strach strasznie ją ogłupiał. Była przez to niezdarna i nieostrożna, Monia bez trudu ukradła jej nóż. Gdy przyszła z kolejnym posiłkiem, Monika wykorzystała okazję.

— To chyba twoje — powiedziała, dyskretnie pokazując rękojeść pod stopą.

Strażniczce oczy wyszły z orbit.

— Nie bój się, nikomu nie powiem — obiecała Monia.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała, stała tylko jak wryta, bojąc się ruszyć. Nagle wycelowała w Monię karabin.

— Oszalałaś! — skarciła ją półszeptem Monia. — Zobaczą i przybiegną na ratunek i jak im się z tego wytłumaczysz? Opanuj się i odwieś broń na ramię — instruowała powoli Monika. — Tak dobrze — pochwaliła ją, gdy tamta wykonała polecenie. — Odsunę się, a ty zabierzesz nóż, ok? — powiedziała i odeszła pod ścianę na bezpieczną odległość.

Strażniczka zabrała nóż i schowała do pochwy, a potem pospiesznie opuściła celę. Monia stała nadal pod ścianą z założonymi rękami i cierpliwie czekała. Po chwili strażniczka wróciła. Weszła do środka, stanęła tuż za drzwiami i zapytała:

— Co chcesz w zamian?

— Informacje — odpowiedziała Monia.

— Jakie?

— Dobrze wiesz jakie.

— Pytaj.

— Gdzie ja jestem?

— W szpitalu psychiatrycznym.

— Tyle wiem. Gdzie?

— W Filadelfii.

— Dlaczego?

— Tego nie wiem.

— Możesz się dowiedzieć?

— Spróbuję.

Monia kiwnęła i strażniczka wyszła.

Po jakimś czasie wróciła; znów była jej zmiana. Weszła do celi i bez zwłoki odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie.

— Zabiłaś kogoś ważnego. Teraz zabiją ciebie, ale najpierw zostaniesz kozłem ofiarnym.

— Bardziej zawile się nie dało? — zadrwiła Monika. Strażniczka spojrzała na nią niepewnie po czym dodała wzburzona.

— To bardzo niebezpieczni ludzie.

— Kto?

— Nie mogę. Wybacz — powiedziała i opuściła celę zdenerwowana.

— „Kozłem ofiarnym”? Może raczej kozą — drwiła. — Zamach na prezydenta…, zabójstwo kogoś ważnego… Nie zabiłam nikogo „ważnego” — rozmyślała. Analizowała fakty. Przeglądała w głowie sprawy, które prowadziła razem z CIA. Skoro zawiesili „Avengersów” — jak ich zawsze nazywała, to sprawa była poważna. Nie mogła siedzieć bezczynnie. Zaczęła planować swoją ucieczkę. W łaźni wypatrzyła okno, które mogło jej w tym pomóc. Znów chciała wykorzystać bojaźliwą strażniczkę. Nagle jednak schemat się zmienił. Do celi weszło dwóch sanitariuszy i zamiast zaprowadzić ją do łaźni, ponownie ubrali ją w kaftan i wyprowadzili z celi. Posadzili na wózku i wieźli długimi ciemnymi korytarzami. Nagle na końcu korytarza zobaczyła znajomą twarz. Myślała, że śni. Wpatrywała się z niedowierzaniem w swojego wybawcę, ale czy na pewno jest tu w roli wybawcy. Jego wyraz twarzy mówił co innego.

— Dlaczego jej nie uśpiliście? Nie wiecie kim ona jest!! — warknął na krępego strażnika ten, którego miała za przyjaciela.

— Przepraszam — wyjąkał tamten. — Nie sprawiała kłopotów — tłumaczył.

— Ona chce, żebyś tak myślał, idioto! Jak zwykle wszystko muszę robić sam! Zwiążcie ją porządnie i wsadźcie do mojego auta. Musimy wyjechać tylnym wyjściem. Od frontu stoi wóz transmisyjny, bo pozwoliłeś, żeby jej mąż narobił hałasu. Trzeba było zamknąć ich tu wszystkich! Miałeś jedno zadanie i nawet to spartoliłeś!

Krępy mężczyzna zaczął gorączkowo przepraszać.

— Mniejsza z tym. Tylnym wyjściem! — polecił.

Była załamana i nie mogła uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło. Najpierw mąż ją zdradził, a teraz on. Straciła całą wolę walki, było jej obojętne co się z nią stanie. Wsadzili ją do samochodu i zatrzasnęli drzwi. Siedziała w środku i słyszała jak mężczyzna, który kiedyś był dla niej jak brat, wydawał polecenia jej oprawcom. Serce ją bolało. Po chwili wsiadł do auta i ruszył spod szpitala bez słowa. Po kilku kilometrach wreszcie przemówił.

— Wybacz, ale musimy odjechać na bezpieczną odległość, zanim cię uwolnię — oznajmił.

Serce zabiło w niej radośniej. Skarciła się w myślach za brak zaufania i odpowiedziała:

— Nie przejmuj się. Dziękuję.

— Nie ma za co — odpowiedział, zerkając w lusterko. — Co robisz? — zapytał, oglądając się.

— Patrz na drogę! — upomniała go, a po chwili już wolna przeszła na przedni fotel.

— Jak to zrobiłaś? — zapytał zaskoczony.

— Stan mnie nauczył.

— Nie mogłaś tak od razu? — oburzył się.

— Mogłam — powiedziała i ignorując jego pretensje zapytała: — Co to za cyrk?

— Później ci opowiem. Najpierw zgubimy ogon — oświadczył.

Ujechali spory kawałek, gdy wreszcie zwolnił i wyraźnie odetchnął.

— Powiesz mi teraz w co się wpakowałam? — zapytała.

Steven westchnął i po chwili zaczął wyjaśniać.

— Naraziłaś się bardzo niebezpiecznym ludziom.

— W jaki sposób? Od tygodni … — zaczęła.

— Naraziłaś się dużo wcześniej — tłumaczył dalej, a jego mina oznaczała dla niej tylko jedno.

— Eunuch?! — zapiała zdziwiona. Kiwnął.

— Był bratem Padre Pascal’a.

— Kogo?

— Gangstera, mordercy i psychopaty — wytłumaczył ze swobodą nieadekwatną do sytuacji.

— Co ty nie powiesz? Dlaczego mnie nie zabili od razu ku uciesze szefa?

— Bo najpierw chcieli cię wykorzystać. Chris przechwycił dane, które potwierdziły to co powiedział nam Maciej.

— Czekaj, bo nie rozumiem — stwierdziła zdezorientowana.

— Ty pracujesz w dyplomacji, czy ja? — zadrwił.

— Ale co to ma wspólnego z dyplomacją?

— Politykę.

— To bez sensu — oburzyła się i zaczęła się głębiej nad tym zastanawiać, ale rozważania przerwało jej nagłe ukłucie strachu w piersiach: — Gdzie moja rodzina?!

— Bezpieczni. Tom ukrył ich w Polsce.

Odetchnęła.

— A jak ty się wkręciłeś w tą aferę?

— To skomplikowane — odrzekł.

— Dokąd jedziemy?

— Oficjalnie, czy nieoficjalnie?

— Oficjalnie.

— Do więzienia stanowego…

— Do więzienia?! Bez sądu?? A co z waszym domniemaniem niewinności??!

— Nie w tym przypadku. Sfabrykowali dowody i nie jesteś już podejrzaną, a oskarżoną.

— Zajebiście — zaklęła i zamyśliła się, a potem dopytała: — A nieoficjalnie dokąd jedziemy?

— Muszę cię gdzieś ukryć.

— Ukryć? I co dalej? Będę się ukrywać do końca życia?

— Na razie nie widzę innego wyjścia — tłumaczył. — Nie mamy wsparcia. Musimy przemyśleć strategię.

Umilkła na moment, a gdy dojeżdżali do skrzyżowania, nakazała:

— Skręć w prawo!

— Tu?! Po co?

— Zobaczysz — powiedziała i zamyśliła się.

Z każdym kilometrem droga robiła się coraz węższa i coraz bardziej zarośnięta. Dotarli wreszcie do miejsca, które nie nazwałby bezpiecznym. Stara rudera na starej farmie, po środku niczego, ale Monia wyskoczyła z auta i pobiegła do domu bez cienia obaw. Po chwili wyszła w towarzystwie starszego mężczyzny. Rozpoznał go, ulżyło mu.

— Witaj Steve — powiedział gospodarz.

— Witaj Jeremy. Kopę lat — przywitał się Steve.

— Zestarzałeś się — zadrwił Jeremiasz Jankowski, przez kolegów nazywany „J.J.”, a przez Monię „J.”.

— Ty wcale — odpowiedział Steve z rozbawioną miną.

— Dobra Panowie, nie ma czasu na czułości. Prowadź J. — zniecierpliwiła się.

Weszli do środka. W domu panował lekki zaduch. Zeszli po schodach do piwnicy. Za ścianą znajdowało się ukryte pomieszczenie, po sam sufit wypełnione bronią i sprzętem wojskowym.

— Okradłeś Pentagon? — zadrwił Steve.

— To suweniry — odparł J. z uśmiechem.

Monia dopadła do stojaków ze sprzętem. Wybrała co potrzebowała, a potem zwróciła się do Jeremiasza.

— Pamiętasz, jak byłam tu ostatnim razem?

— Tak, a co?

— Pokaż nam ten twój wynalazek, J. — powiedziała.

— Znowu kogoś szukasz?

— Tak.

J. westchnął i dotknął drugiej ściany; odsunęła się. Weszli do drugiego pomieszczenia. Stał w nim potężny, nowoczesny serwer z równie potężnymi możliwościami. Monia widziała już wcześniej ten sprzęt. Tak właśnie odnalazła kiedyś eunucha.

Steven patrzył na machinę z otwartymi ustami, czytając nazwę na obudowie „Presentiment”.

— „Przeczucie” — wyszeptał.

— Tak — przyznała Monia. — Mówiłam ci o nim — chichotała.

Steven patrzył na nią osłupiały. Wówczas miał ją za zaślepioną przez żałobę wariatkę, kierującą się nienawiścią i gniewem, a ona miała wszystko dokładnie przemyślane, zaplanowane i przygotowane. Patrzył na nią i czuł okropny wstyd. „Przeczucie” — powtórzył jeszcze raz w myślach i uśmiechnął się pod nosem, kręcąc głową, a potem zaczął koncentrować uwagę na tym co robi, żeby znów nie dać się wyrolować.

Ona usiadła do komputera i zaczęła wprowadzać dane. Steve nie wiedział co robi, ale ona wiedziała, a komputer ją rozumiał. Na wielkim ekranie natychmiast zaczął zmieniać się obraz. Wyświetliła się mapa satelitarna, a na niej dwa migające punkty. Steve przypomniał sobie swoją pouczającą sztuczkę z tabletem i znów się zawstydził.

— Gdzie byś zaczął szukanie meksykańskiego mordercy? — zapytała zmienionym od gniewu głosem.

— Mnie pytasz? — zdziwił się J.J. — Jestem na emeryturze — drwił.

— Agenci na emeryturze są bardzo użyteczni — żartowała.

— Co jest w tym miejscu? — pokazał na mapie Steve.

— Jakaś rezydencja, chyba z niezłym widokiem — mówiła zamyślona, starając się maksymalnie powiększyć obraz, na którym był spory budynek tuż nad oceanem.

— Zaraz satelita straci zasięg — ostrzegł J.J. — Przełączenie na innego zajmie jakieś 2 minuty.

— No dobra. Poczekamy. — Po chwili wróciła do mapy i zaczęła przeszukiwać obszar. — Jeszcze chwilunia… Bingo! — skwitowała zadowolona. Na ekranie widziała sporo ludzi jak na zwyczajną rezydencję. Obraz był bardzo czytelny.

— Skąd wiesz, że tam jest? — zapytał odruchowo Steve.

— Przeczucie — zadrwiła. — No i dlatego, że to drugie to pizzeria w jakiejś dziurze — pokazała mu palcem nazwę na mapie, drugiego migającego punktu.

Steve westchnął i nie pytał więcej.

— Odpocznijcie zanim wyruszycie, wyglądacie okropnie.

— Z chęcią. Dziękujemy — powiedziała Monia i przytuliła starego.

J. był emerytowanym agentem SOP działu technicznego, który doskonale znał się na swojej robocie. Po przejściu na emeryturę osiadł na pustkowiu i dla rozrywki podglądał ludzi za pomocą satelity. Stan przedstawił go Moni, gdy sam przechodził na emeryturę, z zastrzeżeniem, żeby nie niepokoiła go zbyt często. Ale Monia i J. tak bardzo przypadli sobie do gustu, że odwiedzała go przy każdej nadarzającej się okazji. Także wtedy, gdy szukała eunucha. To J. pomógł jej go wytropić. Teraz pomoże jej znaleźć jego niebezpiecznego brata i raz na zawsze zakończy tę historię.

— Myślę, że to was zainteresuje — powiedział i puścił im przechwycone nagrania rozmów, z których jasno wynikało co jest planowane.

— Możesz to wysłać do mediów? — zapytała.

— Oczywiście, tylko po co?

— Jako moje alibi. Właśnie zwiałam z transportu do więzienia i tym samym stałam się narzędziem terrorystów — oświadczyła.

— O kurwa! — teraz Steven zaklął, zdając sobie sprawę z tego, że on im w tym pomógł.

Monia uśmiechnęła się życzliwie, przecież wiedziała, że i tak nie było innego wyjścia.


Nazajutrz, po szybkim śniadaniu, wyposażeni w nowoczesny sprzęt, wyruszyli na polowanie. J.J. spisał się na medal, bo już po kilkunastu kilometrach usłyszeli w radiu nagrania i oburzone pytania w stronę wice prezydenta. „To pozwoli mi się oczyścić” — pomyślała.

Gdy dotarli na miejsce, zapadał zmrok. Ciemność była ich sprzymierzeńcem, przynajmniej taką miała nadzieję. Rozłożyli sprzęt i rozpoczęli zwiad za pomocą dronów. Namierzyli drania bez problemu. Nie starał się nawet ukryć. Był tak pewny siebie, że uznał najwyraźniej, że nic mu nie grozi. Znaleźli wejście. Skryci w mroku zakradli się do środka. Willa była strzeżona, ale w środku panowała jakaś radosna atmosfera. Świętowali coś. Czyżby jej klęskę? Nie zaprzątała sobie tym głowy. Oczyściła umysł, wezwała Demona i ruszyła. Stevenowi, kazała zaczekać przy wozie, ale zbeształ ją i poszedł przodem.

Zakradli się do willi. Po drodze wyeliminowali kilku podchmielonych ochroniarzy. Będzie łatwiej niż myślała, cieszyła się w duchu. Dotarli na ostatnie piętro, do apartamentów właściciela. Wzmogli czujność, bo póki co szło im zbyt łatwo. Za drzwiami sypialni znaleźli pijanego w trzy dupy słynnego gangstera. Gdy ją zobaczył, natychmiast wytrzeźwiał. Próbował wezwać pomoc, ale nie zdążył. Steven nie chciał igrać z losem i wykończył drania nim zdążyła mrugnąć.

Przeszukali pokój, znaleźli dowody jej niewinności i już mieli się zbierać do wyjścia, gdy nagle na wielkim telewizorze coś przykuło jej uwagę. To co oglądał ten zwyrodnialec to nie był film, tylko obraz na żywo z piwnicy pod willą. Stali przez moment jak zahipnotyzowani, rozważając co zrobić dalej. Mogli w ciągu dziesięciu sekund znaleźć się poza zasięgiem strzałów i zniknąć w ciemnościach lub zawrócić i udać się do piwnicy, gdzie stado ochroniarzy uzbrojonych po zęby, mordowało powoli jakiego biedaka. Decyzja była prosta. Steve ruszył w stronę okna.

— Zaczekaj — powiedziała.

— Nie ma czasu. Wiejmy, póki mają zajęcie — tłumaczył.

— Oni go zabiją.

— Już niedługo. Jeśli tam pójdziemy, z dużym prawdopodobieństwem też zginiemy — tłumaczył dalej.

— Idź i czekaj na mnie przy bramie. Jeśli nie wrócę za 15 minut… — powiedziała, kierując się do drzwi.

— Chyba cię pogięło! Wychodzimy! — rozkazał.

— Nie! — zaprotestowała i zawróciła.

— Fuck! — zaklął i pobiegł za nią.


Zeszli do piwnicy. Było tam duszno i cuchnęło śmiercią. Tuż przy wejściu zdjęli dwóch ochroniarzy, stojących na straży. Idąc w głąb napotykali ich coraz więcej. Nie wszyscy byli pijani, ale na szczęście żaden się ich nie spodziewał. Szli dalej naprzód; sądząc po odgłosach tortur, byli coraz bliżej. W końcu dotarli do ciężkich metalowych drzwi. Steve próbował je otworzyć, ale były zamknięte. Jego próby zostały zauważone i wkrótce na zewnątrz wybiegło trzech osiłków. Monia zaszła jednego od tyłu i sprytnie podcięła mu więzadła, a potem poderżnęła gardło. Drugiego dopadł Steven, nie poszło mu tak łatwo. Musiał się z nim trochę potarmosić. W tym czasie trzeci podkradł się niezauważenie i chwycił Monię za gardło. Był dużo silniejszy od niej. Nie mogła sobie poradzić jedną ręką, lewa nadal była osłabiona. Chwyt miał mocny i skutecznie ją spacyfikował. Steven był zajęty, a ona zaczęła już powoli tracić przytomność. Ostatkiem sił przywołała Demona, dosięgnęła pistoletu i nie wyjmując go z kabury wystrzeliła. Upadł, a ona wraz z nim. Z trudem uwolniła się z uścisku i wygramoliła spod wielkiego cielska. Steve patrzył na nią wkurzony. Wiedziała, że będzie ględził, ale zanim zdążył coś powiedzieć, weszła do miejsca kaźni. Nie było tam już żadnego zbira. Na krześle na środku piwnicy siedział jakiś biedak mocno sponiewierany i ledwo żyw.

— Pomóż mi — rzuciła do Stevena i podbiegła, żeby uwolnić więźnia. Ten spojrzał na nią, uśmiechnął się słabo i szepnął: „Dziękuję Kwiatuszku”, a potem zemdlał.

Wynieśli nieprzytomnego z piwnicy. Monia zabezpieczyła willę, a Steven w tym czasie składał do kupy uratowanego.

— Dziękuję za ocalenie — wysapał mężczyzna, gdy odzyskał przytomność.

— Jej podziękuj — odparł Steven. — Omal sama tego nie przypłaciła życiem — warknął z groźną miną w jej kierunku.

— Nie zawracaj na niego uwagi, jest nadopiekuńczy — uspokajała. — Jestem Monika, a to Steven, kogo ocaliliśmy?

— Jestem Sylvio, Sylvio Pascal.

— Że jak? — zapiała zaskoczona.

— Z deszczu pod rynnę, co? — skwitował Steven i poszedł ochłonąć na balkon, mamrocząc coś pod nosem.

— Zabiliście tego chuja Pablo?

— Owszem — przyznała.

— Dziękuję.

— Nie ma za co — odpowiedziała nonszalancko. — Zlot rodzinny się nie udał? — zadrwiła.

— Wyobraź sobie Kwiatuszku, że nie przybyłem tu z własnej woli. A wy co tu robiliście? Bo chyba nie przyszliście mnie ratować?

— Przykro mi, na liście był tylko jeden Pascal i to do likwidacji, nie ratowania.

— Kto was wynajął?

— Nikt. Mieliśmy z Senior Pascalem niezałatwione sprawy — wyjaśniła z drwiną.

— To o tobie mówił! — olśniło go. — Wykończyłaś mu brata.

— Zasłużył — wymruczała.

— Pewnie tak. On miał wobec ciebie jakieś plany… Oni chcieli…

— Tak, wiem. Nie udało im się — powiedziała bez entuzjazmu.

— To dobrze — odetchnął.

— Kim ty jesteś i dlaczego rodzina chciała cię wykończyć?

— Nie byliśmy rodziną, to tylko zbieżność nazwisk. Zaproponował mi interes, a kiedy odmówiłem, chciał przejąć Sycylię wykorzystując nazwisko. Mówił coś o „nowym ładzie”… Myślę, że wszedł w układy z wysoko postawionymi urzędnikami i szykują razem coś grubego.

Milczała. Wiedziała co szykują, a raczej szykowali.

— Dziękuję, że mnie uratowałaś — dodał.

— Uratowaliśmy — poprawiła go.

— …że mnie uratowaliście — poprawił się.

— Nie ma za co. Dasz radę iść? Musimy stąd odejść — oznajmiła.

— Dam radę.

Nie mogli wrócić do domu. Najpierw musieli oczyścić się z zarzutów. J.J. ukrył ich w swojej samotni. Tam za pośrednictwem ambasady Monia przedstawiła dowody niewinności swojej oraz swoich przyjaciół. W między czasie nagrania J.J’a mieszały na amerykańskiej scenie politycznej.

Sylvio pod okiem Stevena szybko dochodził do siebie. Obaj z J.J.-em znaleźli wspólny język, więc przesiadywali na werandzie i dyskutowali o technikach wywiadowczych służb specjalnych w latach ich młodości. Steven cieszył się, że włoski gaduła znalazł sobie kompana i dał mu spokój. Nie miał nastroju na rozmowy, zwłaszcza gdy widział, że Monię coś trapi.

— Pogadaj z nią. Kobiety lubią być wysłuchane — powiedział Sylvio.

Monia ćwiczyła na zewnątrz. Steven przyglądał jej się przez okno. Na zewnątrz był okropny ziąb, a mimo to ona wolała to, niż ich towarzystwo. Od przyjazdu była małomówna i trzymała się na uboczu. Ostatni raz widział ją taką po śmierci Stana. Martwił go ten stan.

— Nie znasz jej. To niezwykła kobieta — odparł Steven.

— Niezwykłe potrzebują jeszcze więcej uwagi — rzekł Sylvio z miną mentora i poszedł sobie.

Steve po chwili namysłu poszedł do niej. Idąc widział, jak okłada gołymi pięściami pień starego drzewa. Mówiła mu wcześniej, że chce wzmocnić złamaną rękę. Póki co poobijała sobie jedynie kostki, ale najwyraźniej nie interesowało ją to za bardzo.

— Słyszałem krzyk drzewa — zagaił z ironią.

Monia ocknęła się z transu, powstrzymała „ćwiczenia”, a potem objęła swojego drewnianego sparing partnera i przeprosiła cicho. Zerknęła na Stevena i natychmiast odwróciła wzrok.

— Co jest? — zapytał i podał jej kurtkę.

Spojrzała na niego ponownie, a potem patrząc mu w oczy zapytała:

— Powiedz mi, po co ja to robię?

— Ty mi powiedz, pozdzierałaś sobie kostki. Chodź opatrzymy to.

— Nie o tym mówię — oburzyła się.

— To o czym?

— Po co robię rzeczy, które prowadzą mnie na skraj przepaści?

— Nadal nie rozumiem.

— Odkąd pamiętam nie umiem przyznać, że nie dam rady albo, że się boję. Odmówić ze strachu? Poddać się? Nigdy w życiu! Dlaczego ja to ciągle robię?

— Żeby mnie wkurzyć? — zażartował.

— Generalnie tak — przyznała z uśmiechem — ale powiedz, czy jest na to zjawisko jakieś medyczne określenie?

— Przerost jąder — zażartował kolejny raz.

— Tak — westchnęła, ale już się nie zaśmiała.

— Moni, to że jesteś ambitna to nic złego — tłumaczył już zupełnie poważnie.

— „Ambitna” — powtórzyła. — Jestem niewolnikiem swojej ambicji. Mogłam mieć rodzinę, mały wiejski domek i święty spokój, ale ponieważ jestem „ambitna”, to przecież nie zatrzymam się w miejscu. Muszę chcieć więcej. Muszę wszystkim udowodnić, że potrafię. Muszę pokonywać swoje ograniczenia. Nie wolno mi szukać wymówek… Tak, ambicja to straszna choroba…

— Dlaczego tak mówisz? — zapytał zaskoczony jej wynurzeniami.

— Bo mogłam mieć wiejski domek, rodzinę i święty spokój, a teraz nie mam nic…

— To nie prawda. Nadal masz rodzinę, dom i to nie jeden, a do tego osiągnęłaś sukces.

— Sukces? Mam domy, do których nie mogę wrócić, moja kariera wisi na włosku, a rodzina ode mnie uciekła, drugi raz! To nazywasz sukcesem? Moje życie to porażka. Stale goniłam za niedoścignionym, ciągle chciałam więcej i więcej. Gdy mnie podziwiali, nakręcałam się jeszcze bardziej. Stale chciałam udowadniać wszystko i wszystkim. Budziłam się przerażona w przeświadczeniu, że oto nie osiągnęłam nic. Mogłam przecież jeszcze tyle osiągnąć, a jestem już za stara… Moja ambicja wpędzała mnie w permanentne poczucie winy za brak „osiągnięć”, a teraz rży ze śmiechu na widok mojego „pasma sukcesów” — umilkła i znów spuściła głowę.

Stevena trochę przytkało. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale kompletnie nie wiedział co. Nie spodziewał się po niej takiej reakcji. Może miała rację. Wiedział, że żyje pod ciągłą presją. Nawet on stale oczekiwał od niej więcej niż od innych. Dlaczego? Bo dawała z siebie wszystko, bo nie szukała wymówek i pokonywała siebie, żeby dotrzeć do celu. To czyniło ją wyjątkową i jak widać niszczyło zarazem.

— Doświadczyłeś kiedyś samoświadomości? — zapytała nagle.

Steve popatrzył na nią bez zrozumienia.

— Tak nazywam stan, w którym uświadamiam sobie, że istnieję, że po prostu jestem i żyję. Mój umysł uwalnia się z kieratu życia codziennego i odczuwa świadomość swojego istnienia. To uczucie jest bardzo delikatne i ulotne, ale czuje się wtedy tak, jakbym posiadła jakąś niezwykłą mądrość. Wtedy uświadamiam sobie, że jestem, ale niebawem może mnie nie być. Moje ciało umrze, a ja — moja świadomość, czy dusza — zniknę. Przestanę być. Zniknę jak płatek śniegu na dłoni. Odkąd nauczyłam się uwalniać umysł, potwornie bałam się nieistnienia. Wiesz czego boję się teraz?

Steven pokręcił głową.

— Że nie zniknę. Że stanę ponownie przed moimi przodkami, ja i moje „osiągnięcia” i nie będę miała dokąd uciec przed wstydem. Nawet wobec śmierci mam potrzebę udowadniania czegoś. Tylko po co? — pytała rozżalona.

— Dla kogo tu przyjechałaś? — odezwał się wreszcie Steven.

— Pytanie powinno brzmieć „dlaczego?”.

— Dlaczego, wiem. Ja pytam, dla kogo?

Spojrzała na niego, zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała:

— Dla siebie…

— Właśnie. Nie sądzisz, że nadszedł już czas, żeby przyjąć do wiadomości, że możesz wszystko i nikt nie jest w stanie wmówić ci, że się do czegoś nie nadajesz?

— I co z tego?

— Jak to co? Możesz robić co zechcesz.

— Chcę mój domek, rodzinę i święty spokój… — wyszeptała.

Dla Stevena oznaczało to mniej więcej tyle, że niebawem odejdzie. Zabolała go ta świadomość.


Minął ponad tydzień zanim mogli bezpiecznie wrócić do domów. W tym czasie Sylvio doszedł do siebie na tyle, żeby móc wrócić do Włoch.

— Mam u was dożywotni dług, proście o co chcecie — oznajmił.

— „Dziękuję” wystarczy — odparł pospiesznie Steven.

— Gdy będziecie na Sycylii… jesteście zawsze mile widziani — upierał się Sylvio.

— Dziękujemy, choć to nie najlepszy pomysł, chyba rozumiesz — tłumaczyła.

— Tak — przyznał. — Choć przyznam szczerze, że chciałbym się wam jakoś odwdzięczyć.

— Nie przejmuj się tym Sylvio, my wiemy. Trzymaj się z dala od kłopotów — odrzekła i uściskała go.

Odwzajemnił uścisk i odpowiedział „Ty też”, a potem wsiadł do auta, które po niego przyjechało. Zastanawiała się, gdzie byli ci jego wyrośnięci ochroniarze, gdy ich szef obrywał w piwnicy tego pojeba.


Następnego dnia ona i Steven wrócili do stolicy. W domu czekał na nią tylko John, przywieziony przez Ambasadora. Jej rodzina nie wróciła do Stanów, nie wiedziała, czy kiedykolwiek to nastąpi. Byli przerażeni tym co się wydarzyło. Najpierw śmierć Stana w niewyjaśnionych okolicznościach, potem strzelanina nad jeziorem, a teraz to. To było dla nich zdecydowanie za dużo. Nie mogła im się dziwić. Musiała zdecydować co będzie dalej z jej rodziną, i zdecydowała.

Powrót przyjaciela

Drogą prowadzącą między drzewami stojącymi jak szpaler odświętnie wystrojonych żołnierzy, jechał czarny Ranger Raptor. Samochód podjechał pod drewniany dom, stojący w malowniczym miejscu tuż przy jeziorze. Pod domem stał czarny Jeep, a na schodach siedział mężczyzna w skórzanej kurtce i ciemnych okularach. Uśmiechał się. Widząc nadjeżdżające auto wyprostował się i odgarnął długie włosy za ucho. W rękach trzymał czapkę z daszkiem i potrząsał nią nerwowo.

Czarny pickup zatrzymał się obok Jeepa. Wysiadła z niego wysoka szatynka. Odgarnęła falowane włosy za ucho. Z samochodu wyjęła plecak i zarzuciła go na ramię. Za nią z wozu wyskoczył rudo-czarny pies. Szła w stronę mężczyzny z tajemniczym uśmiechem. Kiedy się zbliżyła, zobaczył na jej dekolcie wytatuowanego niebieskiego motyla. Gdy stanęła przed nim, odchylił połę kurtki i zobaczył, że motyla tworzą dwa fantazyjnie wyrzeźbione rewolwery. Wiedział co skrywa ten tatuaż.

— Witaj! — powiedział, gapiąc się na motyla.

— Witaj! — odpowiedziała z uśmiechem. — Oczy mam wyżej — dodała, śmiejąc się.

— Wiem, gdzie masz oczy. Tatuaż podziwiam. Piękny.

— Dziękuję — odpowiedziała. — Skąd wiedziałeś, że tu będę?

— Umiem słuchać — odparł. — Opowiadałaś, że weekendy spędzasz tutaj.

— Przeważnie — zaśmiała się.

— Tak naprawdę, byłem w pobliżu i pomyślałem, że sprawdzę, czy wiosną jest tu tak pięknie jak opowiadałaś.

— I co?

— Miałaś rację, ten zapach jest zniewalający.

Uśmiechnęła się.

— Dobrze cię znowu widzieć — powiedział, już patrząc jej w oczy.

— Ciebie też Roman — odparła i objęła go.

John skakał wokół nich, domagając się uwagi.

— Cześć stary, jak się masz? — przywitał się Roman i wytarmosił rudzielca.

— Wejdźmy — zaproponowała Monia, przyglądając się z uśmiechem radosnemu powitaniu obu dżentelmenów.

Weszli do środka. Roman rozejrzał się. Domek trochę się zmienił. Zniknęły pudła z korytarza. Kuchnia zyskała nowoczesny design. Szafa grająca stała teraz koło kominka.

— Działa? — zapytał.

— Oczywiście! Znalazłam takiego dziwnego naprawiacza, wyobraź sobie… — zaczęła z drwiną.

— Naprawiacz był genialny, ledwo dotknął i naprawił — bronił się.

— Przecież nic nie mówię — śmiała się. — Napijesz się czegoś?

— Nadal robisz tak świetną kawę?

— Zawsze — odparła.

Gdy wróciła z kawą do salonu, Roman stał przy kominku i podziwiał jedno ze zdjęć. Oprawione w ramkę wykonaną z łusek karabinu pokrytych złotem. Na zdjęciu była ona, John i Stan. — Witaj stary przyjacielu — rzekł w myślach na widok Stana. — Wiem, że powinienem jej powiedzieć. Módl się za mnie — dodał.

— To Stan — powiedziała. Kiwnął. Przecież wiedział, ale jak ma jej to powiedzieć.

— Myślę, że byście się polubili — ciągnęła. Uśmiechnął się i zagryzł dolną wargę w zamyśleniu.

— Jak twoja rana? — zapytała, zmieniając temat. Nie chciała go zmuszać do wyznań.

— Dobrze. Wszystko się zagoiło — odpowiedział. — Widzę, że ty swoją ozdobiłaś — wskazał na motyla. — Masz motyla „wlotowego”? — zapytał z zaciekawieniem.

— Mam — odpowiedziała dumnie i odchyliła bluzkę.

Na plecach między łopatkami na bliźnie rany wlotowej widniał bliźniaczy niebieski motyl. Był pod wrażeniem. Artysta zrobił kawał dobrej roboty.

— Daj mi adres tego studia. Świetna robota — stwierdził.

— Myślę, że nie będziesz miał po drodze, ale gdy będę następnym razem lecieć do kraju, zabiorę cię ze sobą — odpowiedziała.

— Umowa stoi — zgodził się natychmiast.

— Będziesz mógł nakręcić kolejny odcinek tego twojego motoryzacyjnego show — zażartowała.

— Świetny pomysł!

— Żartowałam!

— A ja nie — stwierdził.

— Daj spokój — machnęła ręką.

— Widzę, że nadrobiłaś wiedzę o mnie — zażartował.

— Zawsze wiedziałam kim jesteś.

— A no tak, pamiętam — skrzywił się.

Umilkli na chwilę, popijając kawę.

— Opowiadaj! — rzuciła, widząc, że rozmowa się nie klei.

— Co tu opowiadać? — zaczął — Greg chce nakręcić film o tym co się wydarzyło.

— Serio?

— Tak.

— Przyjechałeś po zgodę — bardziej stwierdziła niż zapytała.

— W sumie… tak — przyznał i spuścił wzrok.

Nie dzwonił do niej przez wzgląd na jej męża, ale kontaktował się od czasu do czasu ze Stevenem, żeby sprawdzić co u niej. Steven obiecał, że go nie wyda i chyba dotrzymał słowa. O tym, że ona tu będzie, też wiedział od Stevena. Pomyślał, że chyba powinien dochować tej tajemnicy.

— Wybacz, że nie dzwoniłem — dodał po chwili — ale nie chciałem się narzucać.

— Narzucać? — zdziwiła się.

— Ty też nie dzwoniłaś — bronił się.

— Nie chciałam się „narzucać” — odparła. Zaśmiał się.

— Myślę … — zaczęła po chwili przypominając sobie spotkanie z Maciejem — że dobrze postąpiliśmy — uśmiechnęła się i ścisnęła jego dłoń. Kiwną na zgodę, bo był podobnego zdania.

— No to co to ma być za film? — zapytała.

— W zasadzie to nie wiem. Greg ma zakaz ruszania tematu, dopóki nie uzyskam twojej zgody.

— Dziękuję. Wolałabym, żeby pewne sprawy nie zostały poruszone.

— Wiem, nikt o nich nie wie. Możesz mi zaufać. Opowiedziałem mu jedynie moją historię i tego zamierzam się trzymać.

— Dziękuję — odpowiedziała i spojrzała na niego tęsknie. — Mogę się do ciebie przytulić? — zapytała nagle.

— Myślałem, że nie zapytasz? — Odpowiedział i przyciągnął ją do siebie, a potem przytulił tak mocno, że brakło jej tchu.

— Kto mnie zagra? — zapytała po chwili.

— Nie wiem — zastanowił się. Wyprostowała się i spojrzała mu w oczy. — Może Whoopi Goldberg — dodał z poważną miną.

Walnęła go w ramię.

— Aua! — śmiał się.

— I po co ja cię ratowałam?

— Bo mnie kochasz — odparł z rozbrajającą szczerością i patrzył na nią z tym swoim durnym uśmieszkiem.

— W życiu! — zaprotestowała, i położyła głowę na jego ramieniu. — Jestem głodna — rzuciła po chwili. — Zrobimy coś do jedzenia, a ty mi poopowiadasz o tym filmie z Whoopi — zaśmiała się.

On też, a potem zaczął opowiadać.

— Możesz zostać? — zapytała, przygotowując kolację.

— Nie wiem, czy mogę — powiedział tak, jakby to nie zależało od niego.

— Zapytaj Johna, on tu rządzi — odparła.

John usłyszawszy swoje imię ożywił się i zamerdał ogonem.

— To chyba znaczy „TAK” — powiedział Roman.

— Skoro tak twierdzisz — zaśmiała się, spoglądając na nich znad blatu w kuchni. Roman zmarszczył brwi.

— A gdzie szanowny małżonek? — zapytał z ironią. Pamiętał go ze szpitala. Nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Przez niego zerwał z nią kontakt. Stracili pół roku, a mogli razem przez to przejść.

— Nie wiem i nie obchodzi mnie to — odparła z tajemniczym uśmiechem, oblizując palce z jakiegoś sosu.

Spojrzał na nią zaskoczony.

— Opowiadaj!

Dopóki śmierć nas nie rozłączy

Przeleciała do Polski w środku nocy. Nie lubiła tego połączenia i wcale nie miało jej tam być, miała lecieć na Węgry, ale obowiązki biznesowe zmusiły ją do zmiany planów w ostatniej chwili.

To miał być jej ostatni lot ze Stanów jako Szefowej Służb — zrezygnowała po tym jak omal nie skazali jej za zamach stanu. Jej rodzina bardzo źle to zniosła, a zwłaszcza Maciej. Dzieci wróciły do Ameryki, ale on zapytał wprost, czy wtedy w samochodzie mówiła prawdę, że wróciłaby z nim do domu. W odpowiedzi usłyszał, że to już postanowione i potrzebuje tylko trochę czasu, żeby domknąć pewne sprawy. Właśnie wszystko domknęła i była gotowa do przeprowadzki. Mieli oboje zamieszkać w pałacu na Węgrzech i zacząć wszystko od początku.

Tam właśnie miała teraz być, ale wcześniej musiała jeszcze doglądnąć interesów. Zabrała więc ze sobą Jeffa i przyleciała. Była potwornie zmęczona, ale pocieszała ją myśl, że za chwilę przytuli się do swojego mężczyzny. Maciej przyjechał tu już wcześniej, żeby zająć się sprzedażą domu. Pomyślała „nie ma tego złego” i już cieszyła się na odrobinę intymności, w ramionach ukochanego.

Na lotnisku wynajęła samochód i przyjechała do domu, zostawiając po drodze Jeffa w hotelu. Była tu pierwszy raz od postrzału i ostatni przed sprzedażą. Miała dziwne przeczucie, ale sądziła, że to zmęczenie, albo sentyment do sprzedawanego domu. Na podjeździe stało jakieś auto, było ciemno, nie przyglądała się, ale pomyślała, że być może teściowa została na noc. Lubiła wszystkim pokazywać, że bez niej synuś zginie marnie.

Monia westchnęła i weszła do domu. Była druga w nocy, chciała wejść niezauważona, żeby nie obudzić nikogo, zwłaszcza „kochanej mamusi”. W środku było ciemno i cicho. Zostawiła bagaż na parterze i cichutko poszła na piętro. Marzyła, żeby się do niego dobrać; już cieszyła się na myśl o jego kojącym dotyku i cieple jego cudownego ciała. Nie widziała go od tygodnia, bardzo się stęskniła. Po ostatnich wydarzeniach nie mogła się go nasycić. Gdyby wiedziała, że jest w domu sam, już gubiłaby ubrania na schodach. Przeszło jej nawet przez myśl, żeby tylko nie zarwać kolejnego łóżka. Nie zapalała światła. Zewnętrzne lampy dawały wystarczająco dużo światła. Weszła do sypialni i zamarła. W łóżku leżały dwie osoby. Z początku sądziła, że zmęczenie mami jej wzrok, ale nie, z jej wzrokiem było wszystko w porządku. Przekonała się o tym, włączając światło. Stanęła jak wryta, nie mogąc uwierzyć w to co widzi. Dobrze, że nadal była ubrana. Nie mogła złapać tchu. Wzbierał w niej gniew. Bała się, że nad nim nie zapanuje. Zacisnęła dłonie na poręczy schodów tak mocno, aż zbielały jej palce, po czym odwróciła się i skierowała do wyjścia.

— Skarbie?! — zapiał obudzony Maciej. — Miałaś lecieć na Węgry?

— Wybacz — wysyczała.

— Zaczekaj! — zawołał i wyskoczył z łóżka jak oparzony. — Porozmawiajmy. Wszystko ci wytłumaczę.

Nic nie odpowiedziała. Ze wszystkich sił starała się panować nad głosem.

— Jutro przyjeżdżam z prawnikiem po moje rzeczy. Chcę, żebyś przy tym był. Podpiszesz dokumenty.

— Jakie dokumenty?! — zapytał z drwiną w głosie. — No daj spokój. To nie tak jak myślisz. Jak ty i Stan… — zaczął.

Spojrzała na niego tak, że nogi się pod nim ugięły.

— Kochanie widzisz, nie wiedziałeś jak jej powiedzieć. No to mamy to z głowy! — odezwała się nagle ta „nie tak jak myślisz”.

— Dobrze, że jest chociaż pełnoletnia — pomyślała Monia, patrząc na młódkę w swoim łóżku.

— …a jej ma tu wtedy nie być! — warknęła Monia.

— Nie będziesz mi mówić, gdzie mam być! — odwarknęła naga blondyna.

Monia spojrzała na Macieja, nie musiała powtarzać.

— Nie będzie jej — powiedział pokornie, bojąc się, że zaraz dojdzie do tragedii.

Blondzia zaprotestowała, ale ona już nie chciała tego słuchać. Odwróciła się i zeszła na dół po schodach. Zabrała bagaże i pojechała do hotelu, w którym mieszkał Jeff.


Jeff jeszcze nie spał. Nie lubił podróżować między strefami czasowymi. Zanim przywykł, musiał wracać i znowu się przyzwyczaić. Jednak mimo to przyleciał tu z nią. Miała teraz sporo na głowie i nie chciał zostawiać jej z tym samej. Gdy zobaczył ją w drzwiach swojego pokoju, wiedział, że znowu coś się wydarzyło. „Fuck” — zaklął w myślach.

— Co się stało? — zapytał zaskoczony.

— Przepraszam, że cię nachodzę, ale mogę wejść? — zapytała łagodnie. Głos nie pasował do tego co widziały jego oczy.

— Proszę.

Weszła do pokoju i usiadła na krześle przy telewizorze. Westchnęła i powiedziała:

— Jutro po spotkaniu jadę do domu po swoje rzeczy. Chciałabym, żebyś protokołował to co zabieram — powiedziała.

— Co się stało? — zapytał znowu.

— Mój szanowny małżonek postanowił wymienić mnie na nowszy model — odpowiedziała bez cienia emocji.

Zatkało go.

— Cieszę się, że tu jesteś, Jeff — powiedziała i objęła go, a potem wyszła.

Weszła do swojego pokoju; była wściekła. Jak na zawołanie przypomniała sobie wszystko to, co było najgorsze w tym związku. Do rana nie zmrużyła oka, mieląc w głowie przykre wspomnienia. Następnego dnia ledwo wytrzymała na spotkaniach. Z samego rana chciała zabrać swoje rzeczy i zniknąć stamtąd raz na zawsze. Dobrze, że był z nią Jeff i pilnował wszystkiego. Wewnętrznie była rozbita i zniecierpliwiona, ale na zewnątrz okazywała niczym nie zmącony spokój. Jeff był pod wrażeniem jej stalowych nerwów. Cały dzień uśmiechała się do wszystkich jakby nigdy nic. Żartowała i zagadywała. Bez zająknięcia obiecywała pozdrowić męża. Po spotkaniach, w towarzystwie Jeffa i bagażówki zamówionej z lotniska, przyjechała pod dom zabrać swoje rzeczy. Maciej pokwitował, a Jeff poinformował go, że skontaktuje się z nim w celu ustalenia dalszych kroków. Maciej chciał z nią porozmawiać.

— Wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale pozwól mi chociaż spróbować wyjaśnić — zaczął.

Po lekkim zawahaniu kiwnęła. Podziękował. Zanim zaczął mówić, chciał ją wziąć za rękę, ale odsunęła się, więc zrezygnował. Lekko zbity z tropu, zaczął wreszcie mówić. Głos miał niepewny i drżący. Gmerał coś przy palcu, najpewniej próbował ukryć przed nią drżące ze zdenerwowania dłonie. Pierwszy raz widziała go w takim stanie. W innych okolicznościach, byłoby jej go nawet żal, ale teraz stała dumnie wyprostowana i patrzyła na niego z nieukrywaną pogardą.

— Kiedy dowiedziałem się jak zginął Stan, zacząłem się o ciebie bać, chciałem cię chronić, ale ty się odsuwałaś. Po wielu próbach zrozumiałem, że ty wcale tego nie potrzebujesz, zmieniłaś się. Poczułem się zbędny. Czułem, że coś się kończy. Byłem bardzo samotny. Wtedy poznałem Milenę, pracowaliśmy razem, była zwyczajna, ze zwykłymi problemami, takimi jak moje, pomogła mi. — Przerwał, jakby nie wiedział, czy mówić dalej, ale po chwili znów zaczął: — Potem zostałaś ranna; tak się bałem, że cię już nigdy nie zobaczę. Zrozumiałem, że tylko ty się dla mnie liczysz. Wierzyłem, że to ostrzeżenie, chciałem wszystko skończyć, zacząć być dobrym mężem. Ty też wyszłaś z tego inna, taka moja, jak kiedyś, znów byłem szczęśliwy. I wtedy wpadli do mnie twoi „znajomi” i całe szczęście szlak trafił. Zagrozili mi… nie wiedziałem co robić… ona nie była niczemu winna, to ja ją uwiodłem — przyznał ze spuszczoną głową. — Wstydzę się tego co zrobiłem, ale nie umiem wytłumaczyć dlaczego tak postąpiłem. Chyba miałem nadzieję, że ty sobie jakoś poradzisz.

„Ty podły sukinsynu! Wydałeś mnie w zamian za tą dziwkę!” — grzmiała w myślach, wybudzając uśpioną grozę, ale na zewnątrz zachowała pokerową twarz. Demon wyjrzał z pieczary i patrzył na niego z ukrycia, gotów w każdej chwili odgryźć mu głowę. Ledwo nad sobą panowała. To był cios, którego nie była w stanie znieść. Nie rozumiała, dlaczego nadal tam stoi i słucha reszty tej nikczemnej spowiedzi. A on nieświadomy niczego, mówił dalej, oczyszczając swoją podłą duszę.

— Po tym wszystkim zdałem sobie sprawę z tego, w jakim świecie ty żyjesz. Wiedziałem, że nie mówisz mi wszystkiego, ale czegoś podobnego się nie spodziewałem, zwłaszcza tego co odkryłem później.

Spojrzała na niego, przymrużając oczy.

— Wynająłem detektywa — wyjaśnił, widząc jej brak zrozumienia na twarzy — znam całą prawdę.

Nie zareagowała, nie miało to już dla niej znaczenia.

— Ukrywałaś to przede mną przez tyle lat, dlaczego?

— Tak było lepiej dla nas wszystkich — odparła bez emocji.

— Dlaczego?

— Nie chciałam, żebyś… — wyrwało jej się.

— Żebym co?

Patrzyła na niego obojętnym wzrokiem i po krótkim namyśle postanowiła dokończyć: — …żebyś się mnie brzydził.

— „Brzydził”? Nie pomyślałaś, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc? Sądzisz, że zamiast wsparcia otrzymałabyś ode mnie pogardę? Tak mnie właśnie oceniasz? — mówił z żalem.

Nie odpowiedziała. To czego się przed momentem dowiedziała tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że dobrze zrobiła. Jego zapewnienia były dla niej teraz bez znaczenia, tym samym dyskusja była bezcelowa. On nie usłyszawszy odpowiedzi, uznał, że może pozwolić sobie na więcej, zatem kontynuował:

— Przykro mi, że nie pozwoliłaś sobie pomóc, może dziś nie byłoby nas tutaj w takich okolicznościach — stwierdził pouczająco.

Patrzyła na niego przez chwilę i własnym uszom nie wierzyła. Demon tylko czekał, żeby pozwoliła mu rozszarpać go na strzępy, ale ona uśmiechnęła się tylko drwiąco pod nosem i odparła:

— Nie wydaje mi się.

Spojrzał zaskoczony, a ona zachęcona jego zuchwałością, postanowiła jednak trochę podgrzać mu pięty.

— Od kiedy wiesz? — zapytała.

— Od kilku tygodni — przyznał bez wahania.

— Kilku tygodni — powtórzyła. — Co w tym czasie zrobiłeś, żeby okazać mi swoje wsparcie? — zapytała.

Otworzył usta, ale nic nie powiedział, więc kontynuowała z rozkoszą.

— Jak starałeś się mi pomóc? Ściągając mnie ze Stanów, żeby założyć harem? Czy może miałam was tylko utrzymywać? Czy tak chciałeś mi zrekompensować to, że wydałeś mnie na śmierć w zamian za życie swojej kochanki?! Opowiedz mi jeszcze raz o tym wsparciu, bo chyba nie zrozumiałam za pierwszym razem — zadrwiła.

Nic nie odpowiedział i dobrze, miała dość słuchania tych bredni. Wstała z zamiarem wyjścia, ale zawahała się, bo coś strasznie ciążyło jej na palcu. Spojrzała na swoją dłoń i przyglądała się jej, wspominając dzień, w którym przysięgali sobie dozgonną miłość. Zastanowiła się chwilę nad tym, potem spojrzała mu w oczy i powiedziała:

— „(…) i ślubuję Ci: miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci (…)” — wyrecytowała słowa przysięgi. — Nic nie usprawiedliwia tego co zrobiłeś — dodała.

Zdjęła z palca obrączkę i pierścionek zaręczynowy; obróciła w palcach kilka razy; po czym wzięła jego dłoń i położyła na niej oba złote krążki.

— Zwalniam cię z przysięgi — powiedziała chłodno, a serce pękło jej na dwoje.

Poczuła bolesny ucisk w piersiach, ale wzięła głęboki wdech, otarła łzę i wyszła z domu. Na zewnątrz czekał Jeff, wsiadła z nim do auta i odjechała, nie oglądając się za siebie.

Nieoczekiwany zwrot akcji

W drodze powrotnej prawie w ogóle się nie odzywała. Jeff, podobnie jak Stan wiedział kiedy milczeć, więc jej nie zagadywał, dzięki temu mogła się zadręczać do woli.

Na początku był gniew, który obudził Demona. Ten z kolei aż rwał się do wyrównania rachunków. Mieliła w głowie podpowiadane przez niego różne scenariusze zemsty i wyobrażała sobie zaskoczoną i upokorzoną twarz zdrajcy. Upajała się tym wyobrażeniem.

Potem dopadła ją świadomość porzucenia. Czuła wstyd i upokorzenie. Przed oczami miała twarze „życzliwych”, którzy będą się teraz dziwować: „Jak to się mogło stać? Taka bogata i taka światowa, a mąż ją porzucił.” „Pieniądze szczęścia nie dają”, będą szeptać za jej plecami. Będą jej doradzać i swatać ją ze starymi kawalerami, żeby ulżyć jej w cierpieniach, no i żeby majątek nie przepadł. „Niedoczekanie!” — odgrażała się w myślach.

Potem przyszła chwila pocieszenia, zdała sobie sprawę, że przecież nie jest sama, ma dwóch cudownych synów, więc ma kogo kochać i jest kochana. A właśnie, czy jej cudowni synowie byli wtajemniczeni? Dlaczego żaden jej nie ostrzegł? Dlaczego pozwolili jej się tak upokorzyć? Tym razem zrobiło jej się przykro. Pomyślała nagle, że jednak nikt się o nią nie troszczy, nikt jej nie broni i nikomu na niej nie zależy. Walczyła o to by stać się silną i niezależną kobietą, i dokonała tego. Jest samodzielna, samowystarczalna i… sama — sama jak palec. To zrozumienie przyniosło jej poczucie winy i z tym uczuciem wylądowała ponownie w Stanach.

Powrót do pustego domu Stana nie był łatwy, ona też była pusta w środku, bolało ją serce. Nigdy nikogo innego nie kochała. Był jej pierwszym i jedynym mężczyzną przez ponad dwadzieścia lat. Tyle razem przeszli. Nie sądziła, że ją to kiedykolwiek spotka. Gdyby nie starała się ze wszystkich sił, żeby cały świat cierpiał razem z nią, może byłoby inaczej. Westchnęła, aż poczuła ból w piersiach. Jak ona ma się po tym pozbierać? Jak powiedzieć sobie, że wszystko będzie dobrze? Tak się cieszyła, że odzyskała równowagę. Była wdzięczna za kolejną szansę. Chciała ją dobrze spożytkować. Chciała stworzyć dom na nowo i nagle wszystko trafił szlak; jeb i wszystko się posypało.

Siedziała w sypialni pogrążając się w smutnych rozmyślaniach. John przybiegł do niej i położył głowę na jej kolanach. Wiedział, że coś ją trapi. — Chodź — powiedziała i wskazała miejsce obok siebie na łóżku. Wskoczył z wahaniem, potem wtulił się w nią, a ona w niego. Leżeli tak jakiś czas, pocieszając się wzajemnie. Spojrzała na półki, na których stały fotografie szczęśliwej pary. „Tamtej pary już nie ma” — pomyślała z żalem. Wstała, podeszła do szafek, wzięła zdjęcia do ręki, jeszcze raz przyjrzała im się dokładnie, po czym wrzuciła je do szuflady. Westchnęła ciężko i poszła do łazienki, żeby zmyć z siebie ten okropny dzień. Woda niestety nie zabrała ze sobą przygnębienia. Pomyślała, że ono zostanie z nią jeszcze bardzo, bardzo długo.

Na pocieszenie przywiozła sobie polską orzechową wódkę. Pomyślała, że będzie odpowiednia do topienia smutków. Nalała sobie do szklanki od whisky i usiadła w fotelu Stana, sącząc powoli. John wskoczył jej na kolana, wtulił się w nią i mruczał pocieszająco. Tylko jego współczucie jej zostało. Tylko on naprawdę się o nią troszczył, myślała. — Kocham cię, John — powiedziała smutno.

Siedziała jakiś czas, gapiąc się w okno. Jej myśli raz przygniatały ją ciężarem winy, a zaraz potem wysuszały łzy gniewem, by następnie popchnąć ją znów w przygnębienie. Próbowała zsiąść z tej huśtawki nastrojów, ale nie umiała tego zatrzymać.

Wtedy do domu wszedł Jakub. Przysiadł na chwilę przy niej i pocałował ją w głowę. Wiedział, że się w końcu dowiedziała. Nie znał słów, żeby ją pocieszyć, a tym bardziej żeby ją przeprosić. Miał tylko nadzieję, że nie przyjdzie mu teraz zapłacić za milczenie.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? — Zapytała bez ogródek z pretensją w głosie.

— Gniewasz się?

— Trochę.

— Przepraszam. Nie umiałem ci powiedzieć. Pomyślałem, że lepiej będzie ci pokazać,… ale potem bałem się, że go zabijesz — powiedział z obawą w głosie.

— Mam jeszcze resztki zdrowego rozsądku, synu — stwierdziła urażona.

— Przepraszam. Zostaniesz w Stanach?

— Nie mam się po co wyprowadzać — stwierdziła.

— Zaopiekujemy się tobą.

— Nie wątpię — uśmiechnęła się wreszcie.

— Kocham cię.

— Ja ciebie też — odpowiedziała i przytuliła go, a zaraz potem dodała: — Pamiętaj, że cokolwiek się wydarzy, on nadal jest waszym ojcem.

— Tak, wiem — odparł.

Spojrzał na zegarek.

— Muszę iść. Umówiłem się. Dasz sobie radę?

— Jak zawsze — odparła w zamyśleniu.

Pocałował ją i poszedł do siebie. Po chwili wrócił i oznajmił:

— Wrócę około północy.

— OK.

— Nie czekaj i nie wypij wszystkiego.

— Nie przeginaj! — upomniała go. — Baw się dobrze — dodała.


Gdy wyszedł, znów się zamyśliła. Zmów dopadły ją wspomnienia. Próbowała się przed nimi bronić, ale kiepsko jej szło. Nie chciała płakać, ale się rozpłakała. John zlizywał jej łzy. Cieszyła się, że chociaż ma Rudzielca przy sobie. Przyszło jej do głowy, że chyba powinna z kimś porozmawiać. „Jackie!” — pomyślała, ale zanim zdążyła znaleźć telefon, ktoś zadzwonił do drzwi.

— Kogo diabli niosą?! Nawet mi się w spokoju upić nie pozwolą! — mamrotała wkurzona.

Otarła szybko łzy, westchnęła głęboko próbując wyglądać „normalnie” i poszła otworzyć.

— Co ty tu robisz? — zapytała na widok Steven’a stojącego na progu.

— Pytanie co TY tu robisz? — odparł Steven. — Nie miałaś rozpocząć panowania na Węgrzech? — zadrwił.

— Miałam, ale już nie mam — powiedziała i odeszła od drzwi.

— Co się stało? — zapytał i poszedł za nią.

Nie odpowiedziała.

— Dlaczego płaczesz?

— Nie płaczę — broniła się, odwracając wzrok, żeby ukryć ślady winy.

— Przecież widzę.

Nie było sensu brnąć dalej, znał ją lepiej, niż jej się wydawało. Z resztą zaryczana kobieta nie ukryje się tak łatwo. Ale nie chciała z nim o tym rozmawiać. Czuła, że on jej nie zrozumie. Postanowiła spróbować odwrócenia uwagi.

— A ty masz jakiś radar na zapłakane kobiety?

— Nie — odparł. — Przyjechałem po Kubę.

— Po Kubę? Kuba przed chwilą wyszedł.

— Jak to wyszedł? Byliśmy umówieni!

— A dokąd jeśli można wiedzieć?

Zastanowił się chwilę, widziała na jego twarzy dziwną konsternację.

— W sumie to nie wiem — przyznał skołowany.

Spojrzał na nią i zdał sobie sprawę, że padł ofiarą podstępu. Zrozumiał po co został wezwany.

— No dobra, skoro już tu jestem — zaczął. — Powiesz mi co się stało? Umiem słuchać — stwierdził z ciepłym uśmiechem, zachęcając ją do rozmowy.

Westchnęła ciężko.

— Coś z Maciejem? — zaniepokoił się. — Wszystko z nim w porządku?

— Z nim? W jak najlepszym. Ma nowe perspektywy na przyszłość. Co prawda plan mu się nie do końca udał, ale może czuć się ważny i potrzebny — wyliczała z drwiną w głosie.

— Co ty opowiadasz? — Zapytał Steve, okazując brak zrozumienia.

— Nakryłam go z inną, Steve — przyznała z bólem.

Stevenowi twarz stężała.

— Powiedział, że czuł się zbędny i niepotrzebny, że wepchnęłam go w ramiona innej — dodała.

— Bullshit! — stwierdził oschle po angielsku. — Nigdy go nie było, czy był potrzebny, czy nie! — dodał wyraźnie rozgniewany.

Zaskoczyły ją te słowa. Patrzyła na niego przez chwilę zdumiona.

— Dlaczego tak patrzysz? — zapytał. — Przecież taka jest prawda. Zawsze, gdy coś ważnego działo się w twoim życiu, on był gdzie indziej… nawet wtedy, gdy umierałaś… — umilkł, bo słowa ugrzęzły mu w gardle. — Z żałobą też sama musiałaś sobie poradzić, bo jego przy tobie nie było. Jego miejsce zajmowali ci, którym zależało!

— Nie mów tak! — zaprotestowała ze łzami w oczach. Mimo tego co się stało, ona go odepchnęła i miała tego pełną świadomość.

— Jak? Nie chcesz usłyszeć prawdy? Myślę, że wreszcie powinnaś!

Stan załatwił mu tu pracę. Wiedziałaś? — Patrzył przez chwilę na jej zdziwioną minę. — Oczywiście, że nie — stwierdził z drwiną w głosie. — Mógł być na miejscu, przy tobie i robić to co lubi. Stan się cieszył. Widział jak tęsknisz, ale twój małżonek zrobił wszystko, żeby się tylko nie przenieść i nie musieć być tam, gdzie powinien. Nie mów mi więc, że czuł się niepotrzebny! On nigdy nie miał zamiaru być potrzebny! Dlaczego? Pojęcia nie mam. Jeśli nie był łaskaw ci tego objaśnić, to ja tym bardziej nie potrafię!

Patrzyła na niego z otwartymi ustami, a łzy płynęły jej po policzkach. Widział jak cierpi, ale musiała wreszcie poznać prawdę. Tym bardziej teraz. To nie była jej wina. Nie mógł pozwolić, żeby znowu się zadręczała. Dość udręki; dość cierpienia i ciągłego obwiniania się o wszystko, dość tajemnic… — pomyślał i dodał ciszej:

— Nie chciał być przy kobiecie, której wszyscy pragną, a która kocha tylko jego.

Zamrugała zaskoczona i gapiła się na niego oniemiała.

— Co ty wygadujesz? Jacy wszyscy? — zapytała wreszcie.

Patrzył jej w oczy przez chwilę w milczeniu, a potem nie odrywając wzroku, powiedział:

— Na przykład ja.

Zamurowało ją. Wszystko nagle przestało mieć znaczenie. Nie było zdrady, nie było winy, nie było żalu. W jej głowie tylko te ostatnie słowa odbijały się szerokim echem. Wypiła naraz całą trzymaną w ręce szklankę wódki.

— No to się porobiło… — palnęła i klapnęła na sofę.

Podszedł i usiadł obok niej. Siedziała zszokowana, a przez głowę przebiegały jej wszystkie sytuacje, w których go przytulała i mówiła mu, że go kocha, ale on też to robił; nazywał ją siostrą, a ona kochała go jak brata. Pomyślała, że nieświadomie go prowokowała. Poczuła się winna — znowu. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Za dużo tych win jak na jeden raz. Nosiło ją. Musiała coś zrobić, więc wstała z jakimś zamiarem, ale nie bardzo wiedziała jakim.

Pomyślał, że chce odejść, uciec. Wstał wraz z nią i chwycił ją za rękę. Spojrzała na niego. Nie broniła się, więc przyciągnął ją delikatnie do siebie. Patrzył z góry w jej bursztynowe, zagubione oczy. Nie chciał, żeby odeszła. Nie chciał, żeby cierpiała. Wstydził się, że się wydało, ale nie mógł już dłużej udawać, zwłaszcza słuchając tych bzdur.

Spojrzała mu w oczy. Teraz dopiero zobaczyła ich niezwykłe piękno; były stalowo–szare, okolone grafitową obwódką. Widziała w nich coś, czego nie widziała już w oczach swojego męża. Chyba od dawna tego nie widziała. Nie broniła się, bo po co? Nie miała już nic do stracenia. Chciała kochać i być kochaną; chciała ufać, a jemu ufała bezgranicznie.

Zaryzykował i pocałował ją. Z chwilą, gdy ich usta się spotkały, miał wrażenie, że zaraz serce wyskoczy mu z piersi. Z wrażenia zapomniał oddychać. Spojrzał na nią z obawą, ale ona wciąż miała zamknięte oczy, a jej usta nadal czegoś oczekiwały. Zachwiała się. Przytrzymał ją delikatnie. Powoli otworzyła oczy i popatrzyła na niego; uśmiechnęła się. On też się uśmiechnął. Przyłożył delikatnie dłoń do jej twarzy, ścierając kciukiem ślady po łzach i patrzył na nią z zachwytem w oczach. Nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie dzieje. Brak gwałtownej reakcji, skłonił go do zaryzykowania ponownie, tym razem śmielej. Objął ją i znów pocałował, a ona odwzajemniła pocałunek.

To było takie szalone, takie niespodziewane i takie obce. Była trochę zagubiona i zawstydzona, ale jednocześnie zaciekawiona. Bała się, ale gdy pocałował ją kolejny raz, ulegała. „Nie mam już nic do stracenia” — powtarzała sobie.

Znów ich usta skleiły się w pocałunku. Oplotła go ramionami, niemal natychmiast, jakby na to właśnie czekała. Tym razem jego dłonie zawędrowały pod jej sweter. Napotkały tam cudowne wypukłości i gładziły zapamiętale. Chciał zobaczyć, to co tam znalazł. Oswobodził więc najpierw jedno ramię i pocałował je, potem drugie. W mig sweter znalazł się na podłodze. Nie protestowała. Radość z tego znów odebrała mu dech w piersiach, a może to jej widok doprowadzał go do szaleństwa.

Ona ani przez moment nie zawahała się, tak samo wdarła się pod jego koszulę, a potem w pośpiechu rozpinała guziki, spijając łapczywie pocałunki z jego ust. Nie wiadomo kiedy, pozbawiła go ubrania. Teraz jej oczom ukazało się to, czego przed chwilą dotykała. Piękne, mocne ciało silnego mężczyzny. Dotknęła jeszcze raz delikatnie mięśni, które były zazwyczaj ukryte przed jej wzrokiem, a teraz bezwstydnie wodziły ją na pokuszenie. Odcisnęła na nich swoje usta. Pachniał zajebiście podniecająco.

Stał obezwładniony jej pieszczotami i czuł, że jeszcze chwila i oszaleje. Kochał ją i pragnął jej od tak dawna, że już nawet nie wiedział jak długo. Od lat ukrywał swoje uczucia, a teraz one wszystkie chciały się z niego wreszcie wydostać, i to wszystkie na raz. Przylgnął więc do niej i wtulił się w jej szyję, bo bał się, że z radości zaraz się rozpłacze.

Wtulił się w nią. Ona objęła go czule. Czuła jak drży. Uśmiechnęła się do siebie i pozwoliła mu ochłonąć, rozkoszując się jego bliskością. Po chwili wrócił do pieszczot. Jego delikatne dłonie schodziły coraz niżej. Jego pocałunki były coraz śmielsze.

Chciał ją położyć na sofie, ale szepnęła „nie tutaj”. Więc nie przerywając pieszczot, zawiódł ją do sypialni. Nie mógł się jej nasmakować. Jego spragnione usta schodziły coraz niżej, a potem zapragnęły przywitać się z całym jej ciałem. Nachalne dłonie znalazły mocne i kształtne pośladki, a potem pozbyły się spodni i dotarły tam, gdzie chciał. Pachniała przecudnie podniecająco.

Czuła mrowienie w całym ciele. Pragnęła go, pragnęła jego dotyku i jego bliskości. Wciąż całował ją i pieścił. Nie śpieszył się, był czuły i delikatny. Dokładnie zapoznawał się z każdą częścią jej ciała. Pieścił ją zapamiętale nie pomijając żadnego kawałeczka. Omijał tylko bliznę, którą jej zrobił. Szpeciła teraz jej piękny niegdyś dekolt. Spojrzał na nią, a ona uśmiechała się i bezwiednie gładziła się po zagojonej ranie. Odważył się wreszcie pocałować i to miejsce, a ona uśmiechnęła się i jednym zwinnym ruchem przewróciła go na plecy. Potem pochyliła się nad nim, żeby się przytulić, a jej włosy opadły mu na twarz. Odgarnął je i schował jej za uchem; były takie delikatne. Dotykał ich tylko raz. Wtedy nie myślał o tym, że są cudownie miękkie, ale teraz jego palce przypomniały sobie to uczucie.

Jego pieszczoty zachęcały do działania, ale on był ostrożny. Czuła, że się boi, więc przejęła inicjatywę. Przewróciła go na plecy i wtuliła się w niego; był rozgrzany i pięknie pachniał. Zaczęła całować i pieścić jego ciało. Zdjęła z niego spodnie i schodziła z pocałunkami coraz niżej i niżej; drgnął. Pogładziła go delikatnie i uśmiechnęła się. Nie protestował, więc przywitała się pocałunkiem, a potem pieściła językiem i ustami. Jego oddech przyspieszył, zacisnął pięści na prześcieradle i wyprężył całe ciało. Na to czekała. Gdy jego ciało pokryła błyszcząca rosa, dosiadła go bez najmniejszych skrupułów. Westchnął głęboko. Objął ją i przyciągnął do siebie, a potem pocałował. Zamruczała i delikatnie przygryzła jego wargę. Wyprostowała się i spojrzała na niego drapieżnym wzrokiem. Oderwała jego ręce od swoich pośladków i przytrzymała je nad jego głową. Uniósł brew, ona uśmiechnęła się delikatnie i zaczęła znów go całować, ale tym razem jednocześnie poruszała biodrami, powodując oczekiwany efekt. Znów westchnął głęboko. Zamknęła na chwilę oczy, delektując się doznaniami. Nie przestawała. Czuła jego ciepłe dłonie zaciskające się znowu na jej pośladkach. Oderwała je ponownie i chwyciła mocno, przeplatając jego palce swoimi; po czym wygięła do tyłu ciało. Znalazła to czego szukała. Nie przestawała, a rozkosz doprowadzała ją do szaleństwa. „O rany!” — pomyślała. Wszystko się w niej napięło i zacisnęło tak, że bała się, iż zrobi mu krzywdę. To napięcie trwało, wyzwalając w nim, jak i w niej nieopisaną błogość. Chciała krzyczeć, ale powstrzymał ją wstyd; niepotrzebnie, bo on marzył, żeby dla niego „zaśpiewała”.

Była gwałtowna jak letnia burza. Zwyczajnie go przeleciała. Nawet w najśmielszych snach o tym nie marzył. Od nadmiaru wrażeń aż zakręciło mu się w głowie. Gdy skończyli, siedziała na nim z zamkniętymi oczami, zdyszana i uśmiechnięta, a on patrzył na nią i nadal nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dotknął jej, jakby sprawdzał, czy jest prawdziwa. Była prawdziwa. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Pocałowała dłoń, która ją dotykała, po czym położyła się obok niego, całując go i przytulając się mocno. Objął ją i ukrył w swoich ramionach, a ona przylgnęła do niego jeszcze bardziej.

Trzymał ją w objęciach, dłuższy czas. Potem zaczął gładzić jej ciało. Powoli schodził niżej i niżej. Dotarł gdzieś, gdzie jeszcze nie był, nawet jako lekarz. Wodził delikatnie palcami, podziwiając piękne anatomiczne kształty źródła kobiecej rozkoszy. Westchnęła głęboko. Posunął się dalej, nie szczędząc pieszczot. Nieśmiało rozchylił jej uda, a ona spojrzała na niego z pożądaniem i zaprosiła do środka; nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Delikatnie rozgościł się w jej łonie. Znów westchnęła głęboko, a jej ciało w mig okazało zadowolenie. Uniósł ją i posadził sobie na kolanach. Objął czule, całując jej szyję. Ona wplotła dłonie w jego włosy, a potem unosiła się i delikatnie opadała, wywołując w nim fale rozkosznej przyjemności. Była gorąca i wilgotna. Jej dotyk doprowadzał go do szaleństwa. Nie mógł nad sobą zapanować. Położył ją z powrotem na plecach i odnalazł to, co chciał znaleźć. Nie musiał zbyt długo szukać.

Zacisnęła go mocno, wzdychając jednocześnie. A potem znowu i znowu, za każdym razem coraz mocniej. „Niemożliwe” — pomyślał i aż znów zakręciło mu się w głowie. Doprowadzała go tym do obłędu. Słodka rozkosz rozlała się na całe jego ciało. Nie miał szans, uległ namiętności i dał się ponieść rozkoszy. Tym razem „zaśpiewała” dla niego, nie hamując się wcale, i wywołując uśmiech zadowolenia na jego twarzy.

Padli bez sił. Po chwili uniósł ramię, a ona przytuliła się do niego. Był gorący i pachniał jeszcze ładniej. Gładzili się wzajemnie. Nic nie mówili. Nie potrzebowali słów. Okazali sobie wszystko, co było do powiedzenia, ale on chyba chciał jej jeszcze coś powiedzieć. Jego dłoń znów powędrowała w okolice rozkoszy. Drgnęła. Wstrzymał rękę. Przytrzymała ją i rozchyliła uda. Okazało się, że i na tym znał się doskonale. Podniecenie znowu ogarnęło jej ciało i trzymało w nieskończoność.

Najpierw rozchodziło się delikatnym impulsami od źródła po najdalsze rejony jej ciała. Potem opanowało oddech, który przyspieszył i mocno się spłycił. Przyjemne łaskotanie doprowadzało ją do szaleństwa. Wzdychała i jęczała, nie mogąc się opanować. Ten stan utrzymywał się przyjemnie i długo. Nagle nie mogła już dłużej opanować podniecenia, zabrakło jej tchu. Każdy głęboki wdech potęgował efekt. Prawie zemdlała z rozkoszy.

Widział jak podniecenie nią zawładnęło. Stała się bezbronna i bezwolna. Całkowicie poddana jego woli. Sterowana delikatnymi ruchami jego palca, który miał moc przejmowania kontroli. Im delikatniejszy ruch, tym gwałtowniejsza reakcja. Stawała się coraz bardziej niepohamowana. Znów dla niego „zaśpiewała”, a potem nagle zaczęła gwałtownie oddychać. Trochę się bał, ale postanowił poczekać do końca. Nagle wstrzymała oddech i zastygła w ekstazie. On nie przerywał, a ona trwała w tej pozie mocno napięta. Po dłuższej chwili — bardzo długiej chwili — zaklęła siarczyście i opadła dysząc ciężko, i tak mocno zaciskając uda, że omal nie złamała mu ręki. Po czym skuliła się i rozpłakała. Nie wiedział co zrobić. Czy ją skrzywdził? Nie chciał. Chciał, żeby była szczęśliwa, kochał ją. Objął ją i przytulił, wtuliła się w niego.

Czuła coś czego nie spodziewała się poczuć tego wieczoru — rozkoszne szczęście, które wycisnęło z niej łzy radości. Chyba go tym trochę wystraszyła, ale gdy wtuliła się w niego, zrozumiał. „Miałam się nim zaopiekować. No to się opiekuję. Albo on mną. Co to zresztą za różnica?” — pomyślała i wtuliła się mocniej.

Zasnęli spleceni w miłosnym uścisku, nie mówiąc do siebie ani słowa.

Nowy świt

Gdy się obudziła, już świtało. Leżała w swoim pokoju, na swoim łóżku, ze swoim mężczyzną — nowym, cudownym mężczyzną. Uśmiechnęła się, bo patrzył na nią. Uśmiech rozjaśnił jego twarz. Odgarnął kosmyk, który właśnie postanowił wpaść jej do oka. Zamrugała. Ogarnęło ją niezwykłe uczucie. Czuła łaskotki w brzuchu — tak właśnie odczuwała niepohamowaną radość. Była szczęśliwa i zastanawiała się jakim cudem do tego doszło. Jej myśli dotarły do dnia, w którym zobaczyła go pierwszy raz i jeszcze bardziej nie mogła w to uwierzyć.

~~

Pierwszy dzień w Ambasadzie. Była mocno zestresowana. Pan Stanisław odebrał ją z hotelu i po przyjeździe do Ambasady, bez zbędnej zwłoki zaprowadził do Ambasadora. Wzięła głęboki wdech i weszła do gabinetu.

— Dzień dobry — powiedziała uprzejmie.

W środku było dwóch mężczyzn; jeden z nich — starszy — szedł w jej stronę, wyciągając rękę z uśmiechem, to był Ambasador Tomasz Skrawski. Z tyłu stał drugi; wysoki, przystojny brunet w średnim wieku z grobową miną.

— Witamy — przywitał się Ambasador. — Jak minął Pani wczorajszy lot? Hotel w porządku? — zapytał.

— Wszystko w jak najlepszym porządku, Ekscelencjo — odpowiedziała.

— Bardzo mnie to cieszy — stwierdził Ambasador. — Proszę pozwolić, że przedstawię: Doktor Steven Coval, najlepszy chirurg w kraju i nasz doradca.

Trochę ją to zdziwiło. — Po co im chirurg i do tego „najlepszy w kraju”? — zapytała siebie w myślach, podziwiając zarazem przystojnego pana doktora.

— Doktor Coval, miło mi — przedstawił się tonem, i z miną mówiącą, że nie jest mu wcale miło.

Miał niski głos, który mógł być uznawany za seksowny, a przystojna twarz i wysportowana sylwetka potęgowały „efekt wow”. Jednak wyraz jego twarzy sprawił, że nie uległa urokowi, a wręcz przeciwnie. Czuła, że nie jest jej przychylny i wkrótce okazało się, że miała rację.

— Doktor inżynier Schreder, mi również — powiedziała, podając mu rękę. — Chirurg? Tak często trzeba składać tych agentów? — zażartowała.

Ambasador zaśmiał się nerwowo, Głądecki też. Coval uścisnął jej rękę bez emocji i nic nie odpowiedział, za to Ambasador wyraził zdziwienie, pytając:

— Doktor inżynier? Czy coś mi umknęło?

— Nie, Ekscelencjo — zrobiła niewinną minę. — Powiedzmy, że przemilczałam poziom swojego wykształcenia. Myślę jednak, że jesteśmy kwita, po tym jak Państwo „przemilczeli” stanowisko.

Pan Stanisław wyglądał na rozbawionego. Ambasadora trochę przytkało.

— No tak, proszę nam wybaczyć, ale chcieliśmy zachować dyskrecję — tłumaczył lekko zakłopotany.

— Wybaczone, inaczej by mnie tu nie było — uśmiechnęła się.

Ambasador się roześmiał, Głądecki nadal uśmiechał się pod nosem, a doktorek wyglądał jakby był tam za karę, więc gdy został wywołany do odpowiedzi miała wrażenie, że zaraz zacznie szczekać.

— Doktor Coval mam nadzieję, zgodzi się poprowadzić zajęcia z nazwijmy to „ratownictwa” — zagadnął Stanisław.

— Nie sądzę, żebyśmy mieli wystarczająco dużo czasu — odparł Coval z miną mówiącą jej, że jest na to za głupia.

— Myślę, że czasu mamy akurat — upierał się Pan Stanisław.

— Zatem, jeśli pani doktor inżynier przeżyje twój trening, możemy pomyśleć — odparł z ironicznym uśmiechem.

Widziała co się dzieje, nie była głupia, ale nie peszyło jej to. Była za stara, żeby peszyć się w takich sytuacjach. Nagle Ambasador zagadnął, odwracając jej uwagę od dwóch walczących na miny samców alfa:

— Napije się Pani czegoś?

— Nie chciałabym sprawiać kłopotu.

— To żaden kłopot. Proszę pozwolić, przedstawię wszystkich i pokażę, gdzie mamy źródełko kawowe — zaśmiał się.

Przeszli się po budynku. Wszyscy byli bardzo uprzejmi. Jedna dziewczyna imieniem Sandra zaproponowała, że pokaże jej część socjalną, a potem odprowadzi z powrotem. Ambasador się ucieszył i zostawił ją z Sandrą, a sam podążył pospiesznie do swojego gabinetu, najpewniej bojąc się, że od piorunów w oczach Covala spłoną mu zabytkowe meble.

Monia po zwiedzeniu całej ambasady, wróciła do gabinetu z kawą dla siebie i całej trójki. Gabinet nie nosił śladów pożaru ani walki, ale panowie stali po przeciwnych stronach z zaciętymi minami, zerkając na siebie spod byka.

— W Polsce też podawała pani kawę? — zapytał Coval po angielsku z drwiną w głosie.

— Zdarzało się — przyznała również w tym języku. — Nie sądzę jednak, żeby uwłaczało to mojej godności — odpowiedziała z uśmiechem bez cienia zdenerwowania. — Życzy pan sobie z cukrem? — zapytała go z przesadną uprzejmością po polsku.

— Nie słodzę — odparł.

— Widzę — odpowiedziała, nadal uśmiechając się uprzejmie.

Stanisław parsknął dyskretnie śmiechem, Ambasador poruszył się niespokojnie na swoim miejscu, a doktorek się nie poddawał, walczył dalej dzielnie:

— W tym wieku decyzja o wyjeździe musiała być dla pani trudna — stwierdził Coval.

— Sam pan pewnie wie najlepiej — odparła, bo tak na oko wyglądał jej na ten sam wiek co ona.

— Trzeba być świadomym swoich ograniczeń — kontynuował uszczypliwości, niewzruszony jej uwagą o wieku.

— A wie pan, że ja też jestem tego zdania? — zgodziła się i spojrzała wymownie na rozbawionego Stanisława. — Ale rozumie mnie pan pewnie, bo jesteśmy w takim wieku, że głupoty popełniamy w większości świadomie — odparła z uśmiechem.

— Ja nie popełniam głupot — odparł urażony.

— Pozazdrościć — skwitowała.

— Poza tym to zaszczyt, a nie głupota — oburzył się. — Jak pani sobie wyobraża siebie jako agenta? Uważa pani, że da radę?

„Rozumiem, więc ty byłeś na „nie”. Nie dziwie ci się. Znaczy jedyny zdrowo myślący” — pomyślała, ale postanowiła nie dawać mu tej satysfakcji, bo był niesympatyczny i wrogo nastawiony. Ambasador próbował coś powiedzieć, ale widziała jak Stanisław go powstrzymał ledwo widocznym gestem. Zastanowiła się chwilę. Nie prosiła się o stanowisko. W zasadzie mogła odmówić, ale podjęła wyzwanie i nie zamierzała się łatwo poddać. Miała świadomość czekającej ją wytężonej pracy. Dużo ryzykowała i dużo zamierzała poświęcić. Nie może pozwolić się zdemotywować już na samym początku. Popatrzyła na zadowolonego z siebie doktorka i odpowiedziała:

— Jeśli o mnie chodzi panie doktorze, to raczej wątpliwy zaszczyt, póki co. Nie prosiłam się o to stanowisko, a kto jak kto, ale pan jako „doradca” powinien o tym wiedzieć. Widzę, że wątpi pan w moje umiejętności. Cóż nie dziwię się panu, ale „widziały gały co brały” — odparła z rozbrajającą szczerością. — Na pańskim miejscu wolałabym, żeby się jednak udało. W przeciwnym razie, trzeba się będzie z tego jakoś wytłumaczyć. Życzmy sobie zatem wzajemnie powodzenia i do pracy, skoro mamy za mało dużo czasu, żebym pojęła.

Doktorek się zagotował. Stanisław wystrzelił ze swojego miejsca jak z procy i natychmiast zaproponował spotkanie w dziale technicznym. Coval chciał coś odpowiedzieć, ale Ambasador zajął go jakąś ważną informacją i zrezygnował. Obserwowała ich i już wiedziała kto jest po jej stronie, a z kim będzie musiała walczyć. Doktorek był jej nieprzychylny i nie udawał, że jest inaczej.

Pierwsze zajęcia z nim odbyły się, tak jak obiecał, gdy okazało się, że przeżyła treningi Stana. Był oschły i uszczypliwy. Przekazywana przez niego wiedza była „sucha”. Monia miała już za sobą załamanie nerwowe, próbę ucieczki, terapię z Jackie i Morganem oraz dwa złamane żebra Stana. Złośliwości Covala były jej obojętne. Na trzecich zajęciach zauważyła u niego pewną prawidłowość; zawsze zapowiadał, czego będą się uczyć na następnych zajęciach. Przygotowywała się zatem do nich podwójnie. Najpierw z poprzedniej lekcji, potem na następną. Zaznaczała sobie elementy, których nie rozumiała i dopytywała o to na zajęciach.

Był wyraźnie wkurzony, gdy po raz kolejny przerwała mu, zadając pytanie.

— Chce pani sama poprowadzić zajęcia? — zapytał z irytacją.

— Chcę się nauczyć, dlatego pytam — stwierdziła chłodno.

Nie odpowiedział. Widziała, że go irytuje; miała to gdzieś.

— Proszę mi mówić po imieniu — dodała, dolewając oliwy do ognia.

Zawahał się. Wyglądał jakby wytrąciła mu jakiś kąśliwy argument z ręki.

— Jak sobie życzysz — odparł.

— Czy w celu ratowania życia transfuzja innej grupy krwi jest korzystniejsza niż jej brak? — zapytała.

— Najkorzystniej jest podać w takiej sytuacji grupę zero minus, ale nie zawsze jest taka możliwość.

— Co wtedy? — dopytywała.

— Trzeba tamować krwawienie.

— A jeśli to trudne, albo wręcz niemożliwe?

— Trzeba podjąć decyzję i ryzyko.

„Ale jaką decyzję, do jasnej cholery!” — denerwowała się w myślach, nie otrzymawszy po raz kolejny żadnej konkretnej odpowiedzi. Zastanowiła się chwilę i zapytała:

— Co by pan zrobił, gdyby chodziło o bliską osobę?

Podniósł na nią wzrok. Patrzył przez moment, potem odparł krótko:

— Podjąłbym ryzyko.

Patrzyła na niego przez moment zrezygnowana, bo wciąż nie wiedziała, czy ryzyko przeprowadzenia mimo wszystko transfuzji, czy nie. Nie zdążyła jednak znów dopytać, bo stwierdził pospiesznie: „na dziś wystarczy”.


Gdy zdała egzamin, przewodniczący komisji egzaminacyjnej gratulował mu, takiego pracownika. On jednak odparł krótko, że nie pracują razem i nie zamierza tego zmieniać. Egzaminator popatrzył zdziwiony, a jej wręczył wizytówkę szefa konkurencyjnej placówki medycznej i zapewnił, że ma pracę murowaną. „Super!” — pomyślała. „Wprost marzę o tym” — drwiła w myślach.

Zajęcia się skończyły, ale nadal widywali się w ambasadzie. Steve bywał dość często u Ambasadora. Nie odmawiali sobie nigdy przyjemności wymiany złośliwości. Dręczyli się wzajemnie z wielką namiętnością przez długie miesiące. Coś się jednak wydarzyło. Coś co zmieniło ich relacje; oboje zignorowali ten fakt, ale podświadomie zakończyli działania wojenne i tylko obserwowali się wzajemnie z dystansu. Zawieszenie broni przerodziło się z czasem w swoisty rodzaj ostrożnej przyjaźni, aż do chwili, gdy śmierć bliskiej im obojgu osoby połączyła ich we wspólnym bólu. Stali się jak brat i siostra. Pomagali sobie i wspierali się. Wypełnili sobie pustkę po stracie przyjaciela–ojca.

~~

A teraz leżeli obok siebie, nadzy w łóżku, po nocy pełnej seksu i namiętności. Patrzyła na niego, zastanawiając się, jak mogło jej umknąć, że jest taki cudowny. Zawsze uważała, że jest przystojny. Jednak miała wrażenie, że do tej pory była odporna na jego urok osobisty. Nawet po tym, gdy już przestali na siebie warczeć, nie przyciągał jej uwagi jako mężczyzna. Może to jej podświadomość mężatki sprawiała, że nie widziała wcześniej stalowych, mądrych i przenikliwych oczu. Nie widziała też ciemnych przetykanych siwizną, gęstych i błyszczących włosów; wąskiego nosa; drapieżnych brwi, zgrabnej szczęki i tych cudownych kształtnych ust. Zastanawiała się jak ktoś taki, mógł się nią zainteresować.

Przyglądał jej się z tajemniczym uśmiechem. Dotknęła czule jego twarzy, pogładziła brwi i obrysowywała paznokciem podbródek, jakby chcąc potwierdzić swoje przemyślenia.


Przyjemny dreszcz przebiegł jego ciało. Rano pachniała jeszcze piękniej. Spała spokojnie jak dziecko. Gapił się na nią prawie cały czas. Nie mógł zasnąć z nadmiaru emocji. Ona zasnęła prawie natychmiast. Długo tulił ją w ramionach, bojąc się, że zniknie jeśli ją wypuści. Ale nie zniknęła. Leżała tu teraz z nim. Była piękna — jak zawsze. Tylko, że teraz należała do niego. Mógł ją dotykać, mógł ją przytulać i całować. Marzył o tym tak długo. Sam już nie wiedział jak długo. Mówią, że od miłości do nienawiści jest jeden krok. Teraz może stwierdzić z całą stanowczością, że w drugą stronę jest jeszcze krócej.


Pamiętał dokładnie dzień, w którym zobaczył ją pierwszy raz w ambasadzie. Stan przywiózł ją z hotelu. Weszła do gabinetu Ambasadora, uśmiechnięta i pewna siebie. Przyglądał jej się i nie mógł uwierzyć w to co widzi. Jej ruchy, to jak patrzyła tymi bursztynowymi oczami i ten cholerny motyl zawieszony na szyi. Zaparło mu dech w piersiach; pomyślał, że to nie jest możliwe. Jak kobieta z drugiego końca świata może tak bardzo przypominać jego Magie? Nie przypominała jej fizycznie, ale zachowywała się tak, jakby mieszkała w niej ta sama dusza. Był zszokowany, ale uznał, że to siła sugestii i nic więcej. Wierzył, że ta sama siła skłoniła Stana do tego, że ją zatrudnił. Miał o to do niego żal; pokłócili się. Miał nadzieję, że Ambasador wybije mu to z głowy, ale Stan się uparł i nie było dyskusji. Steve postanowił więc wtedy, że będzie się od tego trzymał z daleka i niech sobie robią co chcą. Przecież i tak nie był już agentem, może wreszcie dadzą mu święty spokój. Ale panowie dyplomaci mieli inne plany. Chcieli zaangażować go w jej szkolenie. Sama myśl o tym doprowadzała go do szału. Wyobrażał sobie, że Stan robił mu to specjalnie. Czuł się manipulowany i wykorzystywany. Znienawidził ją za to. Postanowił, że nie będzie ułatwiał jej zadania. Miał być rzeczowy i fachowy. Nikt nie wspominał, że miał być miły, więc nie był. Co więcej, był wredny. Znajomość rozpoczął od niewybrednych komentarzy pod adresem jej wieku i inteligencji, ale ona go zlekceważyła. Wyprowadziła kontrę i wyszedł na idiotę. Na szczęście Ambasador wybawił go z kłopotu. Potem było tylko gorzej. Pyskowała mu i nie czuła przed nim za grosz respektu; nigdy nie odpuszczała, a on usilnie starał się doprowadzić do sytuacji, gdy braknie jej języka w gębie — bezskutecznie. Wkurzała go. Drażniła go swoją drobiazgowością i wiecznym zadowoleniem — „Pani Sama Radość”. Stan z dumą opowiadał o jej postępach, a Tom o zdolnościach. Znała się na porządkach, ot co — jak większość kur domowych. Miał w nosie co myślą i postanowił nie ulegać zbiorowej halucynacji. Jednak siedziała ciągle w jego głowie. Gdy widział, że słabnie podczas treningów, podrzucił jej wskazówki żywieniowe, a gdy skręciła kostkę — maść na zwichnięcia. Nie wiedział dlaczego to robił; w ukryciu troszczył się o nią, a otwarcie krytykował wszystko i na każdym kroku; nawet wtedy, gdy uratowała mu życie. Prawdę mówiąc, gdyby nie ona, tydzień zeskrobywaliby go ze ściany ambasady. Mimo to znów chciał jej dokuczyć. Liczył na to, że się podda i będzie mógł wygarnąć Stanowi co o tym myśli, ale ona wykonała zadanie. Była przerażona, ale poradziła sobie doskonale. Najdziwniejsze było jednak to, że w głębi serca wiedział, że sobie poradzi i był z niej dumny. Ona natomiast wiedziała, że zrobił to specjalnie, a mimo to nie żywiła urazy. Wówczas zrobiła coś, co przełamało jego linię obrony — potraktowała go jak przyjaciela, choć nim nie był. Wtedy przepadł; nie miał już siły być dla niej wredny. Wycofał się i obserwował z daleka.

Przyszedł w końcu taki moment, w którym uzmysłowił sobie, że krzywdził ją bez powodu. Nie była niczemu winna, a on wyładowywał na niej swój żal. Poczuł się podle; poczuł ogromny wstyd. Wtedy przyznał przed sobą, że nie jest mu obojętna i nigdy nie była. Zaczął świadomie o niej myśleć. Gdy została porwana, odchodził od zmysłów. Nie mógł sobie wyobrazić, że coś może jej się stać. Przyłączył się więc do ekipy ratunkowej, wprawiając w osłupienie nawet samego siebie.

Tamtej nocy widział jak wychodzi z budynku oświetlona blaskiem płonących samochodów. Wyglądała jak bogini wojny. Patrzył jak walczy, zostawiając za sobą hałdy trupów. To co zobaczył tamtej nocy nabrało jeszcze większego znaczenia, gdy dotarło do niego, że kobieta, którą uważał za „kurę domową” — porwana, więziona i prawdopodobnie zgwałcona — sama się uwolniła, wytłukła cały oddział porywaczy i jeszcze zajęła się ekipą ratunkową. Nie mógł wyjść z podziwu. Nigdy więcej jej nie zlekceważył. Próbował nawet zatrzeć złe wrażenie, ale bez większego efektu. Starała się być uprzejma, ale on wiedział, że mu nie ufa i nie winił jej za to. Przyjął z pokorą miejsce, które mu wyznaczyła i nie narzucał się.

Śmierć Stana jednak wszystko zmieniła. Widział niejednokrotnie jak przywołuje swojego demona i pogrąża się w żałobie i zemście. Widział, że odpycha od siebie bliskich. Nie mógł zostawić jej samej, ktoś musiał mieć na nią oko. Tylko jego wydawała się akceptować. Tylko on potrafił obłaskawić Demona. Musiał o nią zadbać, ale to była dla niego istna tortura. Każde spotkanie, każdy dotyk wywoływał w nim mieszankę trudnych do opanowania doznań. Nie mógł okazać jej swoich uczuć, nie mógł też wyznać jej prawdy, to doprowadzało go do szaleństwa. Gotów był jednak na to poświęcenie, byle tylko choć trochę odzyskała radość życia. Jednak nie umiał wyleczyć jej z poczucia winy. Stracił wszelką nadzieję.

I nagle umarła. Postrzelona u progu swojego domu nad jeziorem, w miejscu, które tak bardzo kochała. Wiadomość o tym odebrała mu chęć do życia. Nie pamiętał jak znalazł się w szpitalu, pamiętał tylko jak stał na dachu i czekał na przylot śmigłowca. Było potwornie zimno, ale nie czuł chłodu. Jedyne co czuł to ból pękniętego z żalu serca. Mógł tam z nią być, ale zlekceważył sytuację. Znalazł wymówkę, przez którą została znowu sama. Dręczyły go potworne wyrzuty sumienia. Niewiele pamiętał z całej akcji reanimacyjnej. Pamiętał tylko, że gdy wyjął kulę, jej serce zatrzymało się. Nie mógł sprowadzić jej z powrotem. Jego zespół się poddał, ale on nie chciał pozwolić jej odejść. Nie było takiej siły, która zmusiła by go do rezygnacji. „Nie tym razem, nie ona!” — powtarzał sobie. Nie poddawał się, walczył ze łzami w oczach, i nagle udało się, jej serce znów zaczęło bić. Radość mieszała się z rozpaczą, a nadzieja ze strachem, ale wróciła. Wróciła z nową siłą i pełna miłości, tylko że do innego mężczyzny. Znów się wycofał do roli starszego brata i tam miał zamiar pozostać na zawsze…


Teraz patrzył na swojego „demona” i nie mógł uwierzyć, że jest jego i leży tu z nim.

— Nie wiedziałem, czy jesteś prawdziwa — odezwał się pierwszy raz od wczorajszego popołudnia. — Chciałem cię uszczypnąć, żeby sprawdzić — uśmiechnął się.

— I co cię powstrzymało? — zapytała, patrząc na niego tymi bursztynowymi ślepkami.

— Zdrowy rozsądek — odparł z powagą.

Zaśmiała się.

— Nie mogę uwierzyć w to co się stało — powiedział po chwili.

— Ani ja — odpowiedziała i pocałowała go, a potem wtuliła się w niego. — Jeśli to sen, to nie chcę się obudzić — dodała.

— Ja też nie — zgodził się i przytulił ją mocniej.

Leżeli chwilę wtuleni w siebie, modląc się, żeby to nie był sen.

— Jakie masz plany na dziś? — zapytał.

— Hmm, mam depresję, zatem zamierzam spędzić cały dzień w łóżku — stwierdziła.

Uśmiechnął się delikatnie.

— Depresję, powiadasz? W takim razie, nie mogę zostawić cię samej — stwierdził z powagą i odgarnął jej kosmyk włosów z czoła i ukrył za uchem.

— To straszne. Tyle nimfomanek będzie się dziś włóczyć po mieście bez celu — zadrwiła.

— Ale przynajmniej jedna będzie pod nadzorem — odparł.

— Mmm, mów dalej — zamruczała i pocałowała go. Zaśmiał się. — A ty nie masz dziś jakiegoś dyżuru, gdzieś? — zapytała, patrząc figlarnie w jego stalowe oczy.

— Tylko tu, przy mojej nimfomance — zaśmiał się. „Mojej” pomyślał, a myśl ta przyniosła mu niewyobrażalną radość.

— Współczuję — pożałowała go.

— Żebyś wiedziała — przyznał.

Roześmiała się. Spojrzeli sobie w oczy błyszczące i radosne. Przeglądali się nawzajem w swoich zwierciadłach dusz, gdy po chwili Steve wyznał cicho:

— Kocham cię. Kocham cię od chwili, kiedy cię pierwszy raz ujrzałem. Im bardziej z tym walczyłem, tym bardziej się zakochiwałem.

Popatrzyła na niego i nie wiedziała co odpowiedzieć. Darzyła go uczuciem, które od poprzedniego wieczoru gwałtownie urosło. Zasługiwał na coś więcej niż „ja ciebie też”. Westchnęła delikatnie i zaczęła, ważąc każde słowo:

— Chciałabym powiedzieć ci to samo, ale to nie prawda — zaczęła niezbyt fortunnie. Zobaczyła jak wstrzymuje oddech, więc dotknęła czule jego twarzy i kontynuowała: — W dniu, w którym cię spotkałam stałeś się dla mnie ważny. Byłeś moim nauczycielem, Aniołem Stróżem, a gdy przyszedłeś mnie ratować, stałeś się moim przyjacielem. Od lat byłeś w moim życiu zawsze, gdy tego potrzebowałam. Zawsze mogłam na ciebie liczyć. Nie mogłam cię wtedy kochać, bo moje serce było wierne komuś innemu. Dziś wiem, że to twoja miłość ściągnęła mą duszę z zaświatów. Teraz jestem wolna, więc moje serce i dusza należą do ciebie …na zawsze — wyrecytowała, patrząc w jego piękne, stalowe, mokre teraz oczy.

Pocałował ją, a ona odwzajemniła pocałunek i postanowiła pokazać mu znowu jak bardzo go kocha i znów zakotłowało się w jej łóżku.

— Starczy Demonie! — powiedział, gdy skończyli, bo ona wciąż go całowała. — Wykończysz mnie.

— Oj, szkoda by było — powiedziała, nadal zostawiając na nim swoje pocałunki.

— Też tak uważam — zgodził się nieskromnie.

Zaśmiała się i zaczęła gładzić jego ciało. Jej palce napotkały jakąś nierówność; znalazła pokaźną bliznę na brzuchu.

— Zazdrosna kochanka? — zapytała.

— Tak, „Santa Muerte” się o mnie otarła.

— No to oboje jesteśmy „poobcierani”.

— Owszem — zaśmiał się.

Gładziła go jeszcze chwilę, po czym wzmocniła uścisk na moment, pocałowała go, a potem wstała z łóżka.

— Co z twoją depresją? — zapytał.

— Przegrała z „Matką naturą” — zaśmiała się i poszła do łazienki.


Odczekał chwilę i gdy usłyszał lejącą się pod prysznicem wodę, poszedł za nią. Stała ze spuszczoną głową w strugach prysznicowego deszczu. Wyglądała jakby przygniatał ją jakiś niewidzialny ciężar. Przyglądał jej się przez moment. Westchnęła ciężko. „Czym się martwisz moja kochana?” — zapytał w myślach. Otworzył prysznic i wszedł do środka. Uśmiechnęła się zaskoczona; nie był oczekiwany, ale jednak mile widziany, ulżyło mu. Stał i patrzył przez chwilę na nią, a oczy zalewał mu prysznicowy deszcz. Ona też przyglądała mu się między kroplami. Ich ciała połyskiwały od milionów wodnych drobinek. Przybliżył się; oczekiwała tego. Uśmiechnęła się i zadarła głowę zaglądając mu w oczy. Woda zbierała się na jej rzęsach i opadała strumieniami po policzkach. Przyglądał się temu zjawisku, potem podziwiał każdy szczegół na jej twarzy. Odkąd się przebudził uczył się ich na pamięć. Poznał jej dołeczki w policzkach, które pojawiały się wraz z uśmiechem i znikały, gdy i on znikał. Poznał małą zmarszczkę na brodzie, którą sprawiła sobie, podpierając głowę do snu dłonią. Znalazł liczne piegi dotychczas ukryte przed nim pod makijażem. Odkrył, że jej ciało doprowadza go do szaleństwa. Ociekająca wodą, była jeszcze bardziej podniecająca. Dotknął jej, podziwiając kunszt artysty, który wyrzeźbił to arcydzieło. Ujął w dłonie jej piersi tak delikatnie, jakby były kryształowe; lubiły jego dotyk. Jego palce powędrowały dalej, zwiedzając liczne kształtne dolinki i wzniesienia, powodując falę gęsiej skórki. Spojrzał w jej bursztynowe oczy; patrzyła na niego w taki sposób, że chciało mu się krzyczeć z radości.

Stali teraz w strugach wody, masując wzajemnie swoje ciała. Krople zbierały się na ich skórze, a grawitacja ściągała je na dół. Uniósł ją i posadził sobie na biodrach. Oplotła go nogami. Mocne ramiona silnego mężczyzny unosiły ją niczym szmacianą lalkę bez cienia wysiłku. Jego mięśnie grały pod skórą, doprowadzając ją do obłędu. Był niczym boski Adonis; piękny, silny, i jakby wyciosany ze szlachetnego marmuru. Oniemiała z zachwytu. Nie czuła się tak jeszcze nigdy. Świat dla niej nie istniał. W tej chwili liczył się tylko on. Mógł zrobić z nią co tylko chciał, i to właśnie robił. Rozkosz zmieszana z nowym uczuciem szczęścia wycisnęła z obojga łzy radości, ale zabrała je woda.

Gdy skończyli, stali przez chwilę przytuleni, ciesząc się swoją bliskością. Ta chwila na zawsze została w ich pamięci.


~~

— To się nawyrabiało — podsumował Roman zamyślony.

— No troszeczkę — przyznała z uśmiechem.

— Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło — stwierdził. — Widziałem jak Steven na ciebie patrzył w szpitalu, był zrozpaczony i nie odstępował cię na krok. Przy mnie próbował udawać, ale jeszcze nie widziałem lekarza, który by całował po rękach swoich pacjentów — zastanowił się chwilę, czy kontynuować, po czym dodał: — Po tym jak pierwszego dnia nie podjęłaś samodzielnego oddychania, zastałem go w gabinecie płaczącego jak dziecko. Bał się, że umrzesz, bał się strasznie. Ten strach udzielał się również mi. Był tak udręczony, że czułem jego ból. Myślałem, że oszaleje przez niego.

Umilkł na chwilę i zamyślił się.

— Wybacz, że ci to mówię, ale myślę, że powinnaś wiedzieć, jak ten facet za tobą szaleje. On nie jest już taki jak mi opowiadałaś.

— Wiem — uśmiechnęła się ciepło i dotknęła odruchowo motyla na dekolcie, gładząc brzegi rany. — Od bardzo dawna taki nie jest. Nie słuchałeś uważnie — zadrwiła.

— Słuchałem — oburzył się.

— No dobrze, dobrze, słuchałeś — uspokajała. — Prawdę powiedziawszy, to sama nie do końca umiem powiedzieć od kiedy się zmienił. Przestał być wredny, chyba w zasadzie od wybuchu pod Ambasadą… tak, chyba od tamtego zdarzenia. Potem miałam wrażenie, że unika konfrontacji. A po tym jak wylądowałam u niego na oddziale, odnoszę wrażenie stał się nawet troskliwy. Był takim moim cichym bohaterem, zawsze brał udział w ratowaniu mojego tyłka, w ten czy inny sposób.

— Pamiętam, opowiadałaś — zaznaczył Roman.

— Wiem, że opowiadałam, tylko że tak naprawdę dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego jak ważną rolę cały czas odgrywał w moim życiu.

— Myślę, że będziesz szczęśliwa — podsumował.

— Wiem — wyszeptała, ale nie opowiedziała mu już nic więcej.

Uśmiechnęła się tylko na wspomnienie tych cudownych chwil spędzonych z najwspanialszym facetem na ziemi.

Truskawki w czekoladzie

Nie dało się po tym wszystkim wrócić do codzienności, postanowili zatem wyjechać do raju. Tego samego dnia spakowali się i wylecieli na wyspę. Sergio chronił jej tajemnice, patrzył tylko na nią wymownie, ona mocno go uściskała i szepnęła do ucha „Nie wydaj mnie”. Skinął nieznacznie i uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że chodzi o nią i o Stana. Znał tę historię i wiedział, że ona nie ma już znaczenia. Mógł się w zamian znów pochwalić tym „bellissima domeczkiem” z dużym łóżkiem. Steve był tu już kiedyś z Magie. Dziwił się, że po tym wszystkim Stan kupił wyspę.

Gdy spacerowali po plaży, ożyły bolesne wspomnienia, tak jego jak i jej. Nie przyznali się sobie jednak i postanowili zmyć smutek oceaniczną wodą. Intymne chwile w zacisznej zatoczce sprawiły, że czuli się jak w raju. Nikt im nie przeszkadzał, mogli dowoli cieszyć się sobą.

— Zobacz jak pięknie — powiedziała, pokazując mu zachód słońca.

— Nie widzę nic oprócz ciebie — odpowiedział.

— Wiesz, pewien znany chirurg polecił mi kiedyś dobrego okulistę — zadrwiła.

— Znam tego chirurga?

— Pal licho chirurg, ale ten okulista… — zachwycała się z przesadą.

— Okulista?

Przytaknęła zadziornie.

— Zaraz się doigrasz — powiedział i rzucił się na nią z całusami.

Śmiała się i uciekała przed nim. Złapał ją i przewrócił na piasek. Pochylił się nad nią i spojrzał głęboko w oczy, a potem pocałował. Przyjemne ciepło rozbiegło się po całym jej ciele.

— Słodki mój — wyszeptała, głaszcząc go po twarzy.

— Tak, cały twój — powiedział i pocałował ją.

Patrzył na nią przez jakiś czas, znów ją pocałował, a potem usiadł koło niej na piasku i zaczął niepewnie.

— Co sobie pomyślałaś, gdy cię pocałowałem?

Zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała:

— Jakim cudem facet taki jak ty, całuje kogoś takiego jak ja?

— Co masz na myśli?

— Przystojny, sławny i zamożny chirurg, o nieprzeciętnej inteligencji i równie niespotykanych umiejętnościach, całuje podstarzałą, porzuconą wieśniaczkę o małym infantylnym rozumku, pospolitej urodzie i wątpliwym prawie do posiadanego majątku.

— No teraz to cię poniosło — rechotał rozbawiony.

— Dlaczego? Taka jest prawda — stwierdziła śmiertelnie poważnie.

Przestał się śmiać, patrzył przez moment na nią, po czym rzekł:

— Spójrz na mnie — powiedział już całkiem serio i ujął ją pod brodę. — Nigdy więcej nie mów tak o kobiecie, którą kocham, słyszysz?!

— Dlaczego?

— Bo to nie prawda!

— Dlaczego ją kochasz? — zapytała cicho, patrząc mu prosto w oczy.

Bez zastanowienia odpowiedział:

— Bo jest wyjątkowa, silna i niezależna, bo nie przestaje mnie zaskakiwać, bo przez nią muszę się bardziej starać. Bo pokazała mi jakim jestem idiotą. Bo uratowała mi życie, mimo iż na to nie zasługiwałem; a przede wszystkim dlatego, że jest cudowna, piękna i nadaje sens mojemu życiu, a to, że odwzajemnia moją miłość, czyni mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. — Przerwał na chwilę, po czym nie spuszczając wzroku, dodał ciszej: — Nigdy nikogo tak nie kochałem.

— Jak to? — zdziwiła się i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

— Nigdy — powtórzył.

Zamurowało ją. Miała świadomość bycia substytutem Magie i zaakceptowała to. Nie wiedziała, czy powinna, ale tak właśnie działał jej mały, infantylny rozumek. Chciała być kochana, mimo wszystko. Wiedziała, że potrzebują siebie nawzajem, ufają sobie i będą się o siebie troszczyć. Ona zaopiekuje się nim, a on nią. A tu proszę, taka niespodzianka. Przecież sam jej mówił, że są do siebie podobne. „Jak to nigdy?!” — myślała zszokowana. Spojrzała na niego, a on uśmiechnął się i pokiwał głową, potwierdzając kolejny raz swoje słowa. — Rany — westchnęła i pobiegła wprost do wody, żeby ochłonąć. Wstał i poszedł za nią. Widział, że jego wyznanie wstrząsnęło nią równie mocno jak pierwszy pocałunek. Objął ją i mocno przytulił. Szeptał czułe miłosne sentencje, a potem uniósł ją i posadził sobie na biodrach. Nie przerywając pocałunków, wśliznął się w nią, omijając zabezpieczenia z bikini. Zdziwiła się, ale nie zaprotestowała. Oceaniczna woda obmywała ich falujące ciała. Nie zwracali uwagi na innych. Jeśli ktoś ich widział, to nawet nie domyślił się, co się dzieje pod lustrem wody. Nad lustrem natomiast, zakochana para, spleciona w miłosnym uścisku, korzystała z dobrodziejstw tropikalnej wyspy, by cieszyć się swoim szczęściem.


Gdy zapadł zmrok, długo siedzieli jeszcze na plaży w blasku księżyca i rozmawiali.

— A ty, dlaczego kochasz starego kawalera, który obrażał cię i dokuczał ci bez powodu?

Uśmiechnęła się pod nosem, po czym odpowiedziała:

— Bo jest niezłym ciachem, jest dziany i dobrze wyglądam w jego Porsche — zadrwiła.

— Hehe, tylko dlatego?

— Nie, nie tylko — odpowiedziała już zupełnie poważnie i zagryzła dolną wargę, a potem przewróciła go na piasek i pochyliła się nad nim, mówiąc: — Kocham go, bo jest wyjątkowy, bo jest moim Aniołem Stróżem, troszczy się o mnie i czuję się przy nim bezpieczna i ufam mu ponad wszystko… — zakończyła cicho i wtuliła się w niego.

Noc była ciepła i rozświetlona przez ogromny księżyc. Widział jej uśmiechnięte oblicze i błyszczące z radości oczy. On też się uśmiechał, nie mógł przestać się uśmiechać.

— Mógłbym tu zostać na zawsze — powiedział nagle.

— To zostańmy, ja jestem bezrobotna, mam mnóstwo czasu — śmiała się.

— A ja jestem szefem, więc kto mi zabroni? — wtórował.

— No to załatwione — powiedziała i znowu się do niego przykleiła.

— Co zrobimy po powrocie? — zapytał.

— Pomartwimy się tym później — odpowiedziała.


Na wyspie spędzili kilka dni. Czas mijał im na spacerach, kąpielach w oceanie, długich wieczornych rozmowach i przyjemnych nocach, pełnych namiętności i pieszczot. Nie mogli się sobą nacieszyć. Zachowywali się jakby mieli po dwadzieścia lat. Była szczęśliwa, chyba pierwszy raz od bardzo, bardzo długiego czasu.

Po kilku dniach wrócili jednak do Waszyngtonu, ale nie do domu Stana, tylko do domu Stevena.

Weszli do środka, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni, a potem do łazienki. Patrzyła zaskoczona, ale nie protestowała. Zdjął z niej ubranie i wsadził do wanny z pachnącą pianą. Po chwili sam do niej dołączył. Pieścił ją i całował, a potem leżeli przytuleni do siebie dopóki woda nie wystygła. Wtedy umytą i pachnącą egzotycznymi owocami, zawinął w wielki kąpielowy ręcznik i zaniósł do sypialni. Nadal nie protestowała. Położył ją na łóżku i pochylił się nad nią, co rusz całując. Odgarnął jej z czoła wilgotne wciąż włosy i pocałował. Uśmiechnęła się i zapytała patrząc zaczepnie:

— Czy zostałam właśnie uwięziona?

— Tak. Teraz jesteś moja i nie oddam cię nikomu — powiedział.

— Acha.

Uśmiechnął się. Przez ostatnie dni stale się uśmiechał. Tak szczęśliwego nie widziała go nigdy. To szczęście sprawiało, że wyglądał inaczej. Jego atrakcyjna twarz zyskała dodatkowy blask. Radosne oczy i ciepły uśmiech hipnotyzowały. Sprawiały, że chciało się na niego patrzeć bez końca. Był zachwycający, a do tego należał do niej.

Jeszcze kilka dni temu, całą drogę powrotną z Polski mieliła w głowie coraz to smutniejsze scenariusze swojej żałosnej egzystencji bez miłości. Oczami wyobraźni widziała się już jako starą, zgryźliwą dewotę, którą wszyscy tolerują wyłącznie ze względu na posiadany, przypadkowo zdobyty, majątek i wpływy. Ten obraz nędznej istoty prześladował ją, jak cień w słoneczne dni. Z radością zaszyłaby się w jakimś odludnym miejscu, by nie musieć odpowiadać na zadawane w kółko pytania: „Jak to się mogło stać? Byliście tacy szczęśliwi.”. — Byliśmy, ale już kurwa nie jesteśmy! — Klęła w myślach w odpowiedzi na niezadane jeszcze pytania. Chciała się zapaść pod ziemię, żeby choć trochę uniknąć wstydu porzucenia.

Nie zapadła się jednak, i nic nie wskazywało na to, że uda jej się tego dokonać. Pogodziła się zatem ze swoim losem i w dowód akceptacji, planowała się zwyczajnie upić.

W żadnym ze swoich żałosnych planów nie przewidziała takiego zwrotu akcji. Żaden ze scenariuszy nie przewidywał jakiejkolwiek roli dla Stevena w tym dramacie obyczajowym.

Jej niegdysiejszy wróg i przeciwnik nie dość, że podważył jej tezy, mówiące wprost o jej winie za taki stan rzeczy, to jeszcze przeleciał ją wielokrotnie, doprowadzając do obłędu, i niszcząc tym samym skrupulatnie ustalony plan życia samotnej zołzy pozbawionej miłości. Zakochała się. Miłość przyszła do niej nieoczekiwanie i z niespodziewanego kierunku. Ich dotychczasowe wspólne doświadczenia nadawały pikanterii temu nowemu, zaskakującemu związkowi, ale sprawiały także, że czuła się przy nim bezpiecznie. Ufała mu bezgranicznie.

Leżała teraz na jego łóżku, uwięziona jego miłością, a on zapytał:

— Ufasz mi?

Spojrzała zaskoczona, ale odrzekła:

— Zawsze.

— Zamknij oczy — poprosił.

Zamknęła; po czym poczuła jak zawiązuje jej na nich delikatny materiał pachnący kwiatami. Westchnęła. Zawahał się.

— Powiedz, jeśli mam przestać — powiedział ciepło.

Wiedziała, że po tym co ją spotkało, bał się, ale ufała mu. Chciała tego. Chciała przezwyciężyć strach i przeżyć coś nowego.

— Ufam ci — odpowiedziała i uśmiechnęła się.

— Nie zrobię ci krzywdy — powiedział i pocałował ją, a potem powoli uwalniał z ręcznika. Najpierw uwolnił jedno ramię; całował je i gładził, a potem uniósł ponad jej głowę; poczuła na nadgarstku delikatny, włochaty materiał i usłyszała „klik”. Uśmiechnęła się i sama uwolniła drugie ramię, po czym wyciągnęła je przed siebie; chciała mu pokazać, że się nie boi. On je pocałował, a potem znów poczuła włochaty materiał i „klik”. Nic nie mówił; zaczął całować jej ciało i pieścić jej piersi. Potem zszedł niżej. Zacisnęła przekornie uda. Pogładził je i pocałował, po czym ujął delikatnie w obie dłonie jedną nogę, położył ją sobie na ramieniu i głaskał czule. Potem poczuła znajomy włochaty dotyk na kostce i znów usłyszała „klik”. Uśmiechnęła się i zagryzła dolną wargę. Wiedział, że się zgadza, więc to samo zrobił z drugą nogą, a potem już bez przeszkód zajął się pieszczeniem tego co chciał, doprowadzając ją do szaleństwa.

Podniecenie odbierało jej rozum, a on delikatnie i powolutku odzierał ją z wszelkich zahamowań. Wydobył z niej wszystkie żądze świata skrywane za maską skromności i poprawności obyczajowej. Wyzwolona z okowów przyzwoitości, pozwoliła ponieść się wyobraźni do świata, gdzie rządziła wyłącznie rozkosz. Brak możliwości uwolnienia się i pełna zależność od jego woli, przerodziła się w silne uczucie podniecenia, które zawładnęło jej ciałem i umysłem. Nie panowała już nad sobą. Nic nie mogła poradzić na to co działo się z jej ciałem. Szarpała trzymające ją więzy, ale one nie ustępowały. Jeszcze chwila i rozpadnie się na kawałeczki, uwalniając nagromadzone pokłady niepohamowanej rozkoszy. Nie chciała, żeby to nastąpiło, jeszcze nie. Z całych sił starała się przedłużyć ten stan błogiego upojenia. Ale nagle stało się, nastąpiła kulminacja odczuwanych doznań. Chciała krzyczeć, ale zasłonił jej usta ręką, doprowadzając ją tym do obłędu. Wstrzymała oddech, napięła się i zastygła w tej pozie, a on nie przestawał. Nie chciała, żeby przestał. Próbowała zatrzymać rozkosz, ale musiała wreszcie nabrać powietrza. Ku jej zaskoczeniu, rozkosz nie minęła, a nadal trwała, jeszcze długo trwała.

Wreszcie omdlona opadała na łóżko.

— Uwielbiam cię — wydyszała po dłuższej chwili.

— Nadal mi ufasz? — zapytał.

— Zawsze — wyszeptała.

Pocałował ją, a potem powiedział:

— Otwórz usta.

Zawahała się, ale poczuła dotyk na wargach i przyjemny zapach truskawki. Przyjemny smak słodkiego owocu wywołał uśmiech na jej twarzy. Po chwili znów zaczął ją pieścić. Jej rozpalone ciało było gotowe do nowych przeżyć. Każdy jego dotyk wywoływał falę cudownych dreszczy.

— Oszaleje przez ciebie — szeptała rozpalona.

Wydłużył paski i uniósł jej nogi. Po chwili poczuła go w sobie. Wewnętrzne napięcie zaskoczyło ją intensywnością doznań. Nigdy nie czuła czegoś podobnego. Każdy jego ruch wyzwalał w niej nieznane dotąd uczucie. To było jak pragnienie, głód i pożądanie w jednym, aż roznosiło ją od środka. „Co się ze mną dzieje?” — myślała zaskoczona. A on znów bez pośpiechu doprowadzał ją na skraj obłędu. Tym razem pozwolił jej krzyczeć.

Gdy skończyli, położył się obok niej i przyglądał się jej w milczeniu. Gdyby mogła go zobaczyć, widziałaby wyraz satysfakcji na jego twarzy. To był jego „popisowy numer” i nigdy go nie zawiódł, ale jeszcze nigdy nie widział takiej reakcji. Rozmyślał o tym intensywnie i wciąż gładził jej ciało, co jakiś czas całując miejsca, gdzie wyszła gęsia skórka.

— A gdybym cię tak tu zostawił? — zapytał prowokująco.

— Dobrze — zgodziła się — tylko przynoś mi sex co jakiś czas, żebym nie umarła z pragnienia — odparła.

— Moja kochana nimfomanka — zaśmiał się i pocałował ją.

— Formalnie rzecz biorąc, to ja jeszcze nie do końca jestem twoja — stwierdziła prowokacyjnie.

— Chyba cię tu jednak tak zostawię — zagroził.

— Nie obiecuj — zadrwiła.

Słyszała jak się uśmiechnął, po czym wstał i poszedł do łazienki. Czekała na niego, co miała zrobić, nie za wiele w obecnej sytuacji. On po chwili wrócił, podszedł do niej i pocałował ją. Potem uwolnił ją z więzów, obwiązał nadgarstki jakimś delikatnym materiałem i wziął na ręce. Nie pytała o nic, poddała się jego woli, ostatnio jej się to opłaciło.

— Nie bój się — powiedział, a zaraz potem poczuła ciepłą wodę.

Znów posadził ją w wannie. Teraz poczuła też woń płonących świec zapachowych. Zamruczała. On również wszedł do środka. Usiadł za nią i objął ją. Oparła się o niego, a on karmił ją truskawkami w czekoladzie.

— Jestem cała twoja — wymruczała czule — ...na zawsze — dodała.

— No ja myślę — skwitował i pocałował ją.

Potem namydlił ją i gładził, czule masując. Była uwięziona jego miłością. Gdyby poprosił, została by w tej wannie na zawsze. Nie mogła pojąć, co on z nią zrobił. Jak wywołał w niej takie emocje? Jakim cudem doprowadził ją do takiego stanu? Po tylu latach bądź co bądź szczęśliwego małżeństwa, myślała, że już nic jej nie zaskoczy. Uważała się za spełnioną seksualnie, ale to czego przed momentem doświadczyła, przerosło jej wszelkie wyobrażenia. „Gdzie ty byłeś całe moje życie?”, pomyślała rozbawiona. Leżeli wtuleni w siebie, ona myślała o istocie orgazmu doskonałego, a on zapytał:

— Podobało ci się?

— A jak myślisz? — uśmiechnęła się i odchyliła głowę, żeby go pocałować.

— Miałem obawy …. — zawahał się.

Uniosła nadal związane w nadgarstkach ręce i dotknęła jego twarzy, mówiąc:

— Przecież mówiłam, że ci ufam i jestem cała twoja… i w każdej pozycji. — A potem odwróciła się w jego stronę, siadając na nim okrakiem. Ujęła związanymi dłońmi jego twarz i zaczęła go całować. Objął ją i odwzajemnił pocałunek. Związane nadgarstki przełożyła mu przez głowę i zaczęła delikatnie poruszać biodrami. Westchnął. Nie widziała go, ale czuła całym ciałem. Wtuliła się w niego, nie przestając falować. Każdy ruch powodował radosne napięcie w jej wnętrzu. Impulsy rozchodziły się po całym ciele. Znów oboje ulegli ekstazie. Po chwili opadła na niego zmęczona, szepcząc: „Nie uwalniaj mnie” i wtuliła się w niego. Nie o perwersję tu szło, a poczucie bezpieczeństwa i pełnego zaufania. Chciała choć przez chwilę nie musieć o sobie decydować. Chciała, żeby przejął nad nią kontrolę i objął ją opieką i troską. Chciała uwolnić się od odpowiedzialności, a tylko jemu mogła zaufać.

Zrozumiał i postanowił dać jej to czego od niego oczekiwała.

Swatka

Gdy wróciła do siebie, czuła się inną osobą. Była wolna i szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. Chłopcy przyglądali jej się z tajemniczymi uśmiechami i podpytywali jak sprawy stoją. To oni uknuli ten miłosny spisek.

Gdy ona leżała nieprzytomna w szpitalu, Steve opiekował się nimi; dbał o nich i podtrzymywał na duchu. Zbliżyli się. Ze znajomego ich matki stał się ich przyjacielem. Wiele czasu spędzali razem i wkrótce go rozszyfrowali. Odkryli jego tajemnicę, więc gdy zdrada ojca wyszła na jaw, od razu doprowadzili do interakcji między nim a matką. Efekt spisku bardzo ich zadowalał. Wiedzieli, że to co zrobili było dobre. Ich matka nie jest sama, jest szczęśliwa i ma przy sobie kogoś, kto nie pozwoli jej skrzywdzić.


Steven wpadał do niej po dyżurze i zostawał na noc; innym razem ona wpadała i zostawała u niego, ale po jakimś czasie wpadł i został na dobre.

Tego dnia, gdy wrócił z dyżuru, w domu Stana już się świeciło, mimo że była szósta rano. Wszedł na górę i zobaczył Monię pakującą walizkę.

— Wyprowadzasz się? — zapytał z drwiną w głosie.

— Heh, nie. Jadę na Węgry z misją „dyplomatyczną”.

— Na jak długo?

— Wrócę za trzy dni.

— Trzy dni — powtórzył.

Odłożyła to co trzymała w rękach i podeszła do niego.

— Przepraszam, zapomniałam ci powiedzieć.

— Nic się nie stało — zapewniał mało wiarygodnie.

— Chcesz pojechać ze mną?

— To chyba nie jest najlepszy pomysł.

— Dlaczego?

— Zamężna hrabina pojawia się na włościach w towarzystwie kochanka — wyjaśniał.

— Nie zamężna, tylko prawie rozwiedziona i nie w towarzystwie kochanka, tylko partnera. A poza tym, guzik to kogo interesuje.

— Oj wierz mi, interesuje.

— A co nas to obchodzi? Masz coś do ukrycia? Robisz coś złego?

— Nie złego, ale niewłaściwego — tłumaczył.

— Jesteś staroświecki — stwierdziła odkrywczo.

— To nie o to chodzi. Nie chcę, żebyś miała nieprzyjemności i musiała się z czegoś tłumaczyć.

— Nieprzyjemności mam już za sobą, a tłumaczyć się nie zamierzam. Leć ze mną — prosiła, obejmując go.

Spojrzał na nią i nie mógł odmówić.

Cały lot tłumaczyła mu, że nie musi się obawiać, bo to naprawdę nie powinno nikogo obchodzić. On jednak miał wątpliwości. Obiecała trzymać dystans jeśli woli i zaproponowała, żeby to on sterował intensywnością bliskości podczas tej wizyty. Zgodził się, ale nadal był spięty. Objęła jego ramię i wtuliła się w nie, mówiąc:

— Nie wstydź się tego związku, bo sprawiasz mi przykrość. Nie miłości trzeba się wstydzić tylko niegodziwości i zdrady. Nie robimy niczego złego — skwitowała stanowczo.

— Masz rację — powiedział po namyśle. — Przepraszam — dodał i pocałował ją.

Na lotnisko przyjechał po nich Paweł.

— Cześć Wasza Hrabiowska Mość! — przywitał się.

— Cześć Żmijo! Zapominałeś dygnąć — zadrwiła. — Stevena nie muszę przedstawiać, prawda?

— Dr Coval?! — zdziwił się Paweł.

— Steven — poprawił go Steve. — Witam — przywitał się. — Jak zdrówko?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 68.82