E-book
7.88
drukowana A5
66.91
Córka Lanisty

Bezpłatny fragment - Córka Lanisty


5
Objętość:
453 str.
ISBN:
978-83-8351-261-7
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 66.91

Dom nad jeziorem

Dom był wreszcie skończony — ich wspólna oaza spokoju. Miejsce, gdzie jej marzenia spotykały się z rzeczywistością, gdzie czas zwalniał, a bliskość natury wyzwalała dziecięcą radość i beztroskę. Zbudowano go na skraju gęstego lasu, u podnóża góry, nad brzegiem niewielkiego jeziora, albo jak twierdzili niektórzy, stawu. Wokół jeziora biegła wąska droga, łącząca domek z cywilizacją. Droga prowadziła w głąb lasu, a potem zawijała w górę do szosy wiodącej do stolicy. Nikt tędy nie jeździł, panował tu całkowity spokój, dało się słyszeć jedynie kojące dźwięki natury. Można się było nimi rozkoszować do woli przez cały rok. Każda pora roku miała inny kolor, dźwięk i zapach. Ona najbardziej lubiła wiosnę, była zielona, przepełniona życiem i pachniała leśnymi niebieskimi kwiatami — uwielbiała ten zapach.

Teraz była jesień. Kiedyś nie lubiła jesieni, bowiem zawsze kojarzyła jej się z przemijaniem. Coraz krótsze dni i długie ciemne wieczory wprowadzały ją w depresyjny nastrój. Jednak jesień tutaj była piękna, przytulna i uspokajająca, zawsze chciało się tu spędzać czas. Kochała to miejsce. Miała z nim same dobre, choć bolesne wspomnienia. Przypomniała sobie, gdy przyjechała tu pierwszy raz. Potem pierwsze wspólnie obchodzone urodziny i jak się one skończyły i wiele, wiele innych cudownych chwil. Westchnęła głęboko. Tak bardzo tęskniła. Minęło tyle miesięcy, a ona nadal czuła ból w sercu. Czas nie leczy ran — pomyślała — zwłaszcza tak głębokich.

Dziś była tu tylko z Johnem. Planowała zabezpieczyć dom przed zimą; podobno nadchodziło ochłodzenie — tak przynajmniej pisał jej przyjaciel, który od czasu pewnej awantury regularnie wysyłał jej alerty pogodowe. Uporała się z tym szybko i uznała, że resztę dnia wykorzysta na wygrzewanie się w słońcu. Rozparła się zatem wygodnie na trasowym fotelu i zagłębiła w rozmyślaniach, obserwując jak jesienne słońce oświetla całą okolicę, malując nieziemskie krajobrazy. Złote promienie nadawały dolinie magicznego blasku. Tafla jeziora delikatnie falowała, a jego wody migotały diamentowym blaskiem. Na wodzie unosiły się kolorowe jesienne liście, tworząc najróżniejsze kompozycje. Delikatny wietrzyk poruszał drzewami, które wprawiały światło w energiczne drganie. Mimo słońca, powietrze miało mroźny zapach. — Trochę wcześnie — pomyślała i odpłynęła myślami do miejsca, gdzie pachniało tak samo, ale myśl ta wywołała w niej wzruszenie, więc uciekła gdzie indziej, ale tam też znalazła jego ślad. Wzięła więc do ręki książkę i próbowała zagłuszyć krzyk stęsknionego serca. Nie podziałało. Nic nie poradzi, że tęskni, a tu tęskni zawsze. Przesiedziała całe popołudnie, walcząc ze wspomnieniami. Ocknęła się dopiero, gdy poczuła zimne, mokre ścieżki na twarzy. Złote promienie schowały się za lasem; wypita herbata, nie dawała już wewnętrznego ciepła, zaczynało się robić chłodno. — Czas wejść do środka — pomyślała i zaczęła zbierać graty. W międzyczasie zdecydowała, że jeszcze wyciągnie Johna na spacer wokół jeziora, póki nie zapadł zmrok. Rzuciła wszystko na fotel przy drzwiach i zawołała Johna. John cały dzień trzymał się na dystans. Mieli „ciche dni” po tym, jak zniszczył jej ulubiony sweter. Nie miała pojęcia co mu strzeliło do głowy, żeby to zrobić. Teraz to i tak już bez znaczenia. Nie mogła się długo na niego gniewać, przecież kochała go najmocniej na świecie, ale on wiedział, że przegiął, więc wolał nie rzucać się jej w oczy. Najpierw więc szperał coś w garażu, potem uciął sobie drzemkę na kanapie.

— John! — Zawołała. Spojrzał na nią lekko spłoszony. — Wstawaj leniuchu! Przewietrzysz się!

Myślał najpewniej, że znów zbierze reprymendę, bo wyraźnie mu ulżyło, gdy okazało się, że chodzi tylko o spacer.

— Widzę, że tryskasz energią, Kotku! — Zaczepiała go. Spojrzał na nią z wyrzutem i mruknął coś, ale ruszył się z kanapy bez protestów.

Szli wolnym krokiem, oddychając głęboko świeżym, mroźnym powietrzem. Po chwili zaczął padać śnieg. — No proszę Dave, pierwszy raz prognoza ci się sprawdziła — zaśmiała się. Nagle usłyszała dziwny dźwięk niesiony echem po lesie. Nie umiała stwierdzić co to mogło być, ani określić kierunku, z którego pochodził ten odgłos. Nasłuchiwała przez chwilę, wydawało jej się, że coś słyszy, ale po chwili wszystko ucichło. Zastanowiła się chwilę, instynkt nakazywał jej wrócić do domu; mieli jeszcze spory kawałek, a do tego padało coraz mocniej.

— Musimy wracać! — Oświadczyła i oboje przyspieszyli kroku.

Idąc ku domowi, z daleka dostrzegła jakiś cień na schodach przed wejściem. Gdy podeszli bliżej, zobaczyła, że to człowiek. Poczuła gwałtowny skok adrenaliny. Instynkt podpowiadał ostrożność. Rozejrzała się po okolicy, nasłuchiwała przez chwilę; spojrzała na Johna, on też nie widział zagrożenia, więc ostrożnie podeszli bliżej.

— Mogę panu jakoś pomóc? — Zapytała.

Mężczyzna nie odpowiedział. Leżał skulony na boku i okropnie dygotał. Przyjrzała się dokładniej i zobaczyła, że z pleców sterczy mu strzała, a on przyciska do boku przesiąknięty krwią materiał. Był cały umorusany, jakby wytarzał się w leśnej ściółce. Poruszył się wreszcie. Uniósł głowę i spojrzał na nią zbolałym wzrokiem zza mokrych, przyklejonych do twarzy, długich, ciemnych włosów.

— Pomogę panu, proszę spróbować wstać — zaproponowała.

Chwyciła go pod ramię i wprowadziła do domu. Ledwo mógł ustać na nogach. Posadziła go na sofie przy kominku, dorzuciła drewna do paleniska; na szczęście tlił się jeszcze, więc szybko rozpalił się na nowo i natychmiast zrobiło się przyjemnie ciepło. Zanim wróciła do rannego, aktywowała niepostrzeżenie alarm.

— Mogę spojrzeć? — Zapytała wskazując na ranę.

Zabrał rękę i odchylił się z wysiłkiem. Widziała, że cierpi i nie dziwiła się, z pleców sterczała mu strzała. Weszła aż po same lotki, a z przodu wystawał tylko grot. Oceniła szybko sytuację, to nie była strzała.

— Ktoś strzelił do pana z kuszy? — Zdziwiła się. Nie odpowiedział. — Czy ten ktoś będzie tu pana szukał? — Zapytała, znając odpowiedź.

— Nie wiem — wyszeptał. — Przepraszam.

Rana nie krwawiła mocno. Bełt skutecznie tamował krwawienie, ale wiedziała, że jak tylko go ruszy, wszystko się zmieni. Okryła dygoczącego mężczyznę kocem i dorzuciła jeszcze do kominka. Najbezpieczniej będzie wezwać pomoc. Wiedziała do kogo się zgłosić.

Wybrała numer telefonu, a po krótkiej chwili oczekiwania w słuchawce usłyszała znajomy głos.

— Cześć Steve! — Powiedziała po polsku.

— Hi! Długo się nie odzywałaś. Już myślałem, że cię rekiny zjadły — stwierdził.

— Rekiny nie jedzą byle czego! — Odparła, uśmiechając się do siebie. — Posłuchaj, potrzebuję pomocy.

— Cieszę się, że cię …yszę

— Steve! Przerywasz mi!

— W mieście szaleje straszna burza śnie…

— Burza śnieżna? — Zdziwiła się w myślach, bo był początek października.

— Steve, słyszysz mnie?

— Tak.

— Jestem nad jeziorem. Jest tu ranny mężczyzna. Postrzelony z kuszy.

— Eh te wasze gry wstępne — zaśmiał się.

— Nie żartuj, poważnie mówię — skarciła go. — Czy mógłbyś przyfrunąć tu swój doktorski tyłek? — Zapytała lekko rozdrażniona.

— Hehe! Uprzejma jak zwykle. Niestety nie …gę.

— Dlaczego?! Ja nie żartuję! Potrzebujemy pomocy!

— Mówiłem, jest burza. Nie wy...adę z miasta, a tym bardziej nie wylecę.

Zmartwiła się, samochodem do szpitala było około dwóch godzin jazdy w normalnych warunkach pogodowych. Mogą utknąć na drodze. Wtedy na pewno mu nie pomoże. — Szlak! — Zaklęła w myślach.

— Burza kieruje się w waszą stronę. Nawet nie myśl … do miasta!

— Nie myślę — powiedziała bardziej do siebie.

— Musisz sama … ogarnąć. Wiesz jak. Dasz ra… ę.

— Świetnie! Masz jeszcze jakieś dobre rady? — Powiedziała z rezygnacją.

— Musisz …

— Steve? Steve!

Rozłączyło ich. Telefon wyświetlił „brak sygnału”. Nie miała wyjścia. Nie mogła czekać. Pomoc nie nadejdzie. — Zajebiście — pomyślała zrezygnowana i zła.

— Zaraz wracam — powiedziała po krótkim namyśle po angielsku do rannego i wyszła z pokoju.

W sypialni spod łóżka wyciągnęła spory metalowy kufer. Otworzyła go. Ze środka wyjęła małe pudełka, hermetycznie zamknięte foliowane paczuszki oraz pokaźnych rozmiarów i nieprzeciętnej zawartości apteczkę. Rozłożyła ją na łóżku. Oceniła zawartość i stwierdziła z zadowoleniem, że ma wszystko czego potrzebuje. Odetchnęła głęboko, zwinęła z powrotem zawartość apteczki i wyszła z pokoju. Zaniosła ją do salonu. Nie tracąc czasu uklękła przy rannym i zwróciła się do niego najłagodniej jak potrafiła.

— Pomoc nie przybędzie. Warunki pogodowe w mieście unieruchomiły służby medyczne. Burza kieruje się w naszą stronę. Będziemy musieli sami coś na to zaradzić — wskazała na krwawiącą ranę.

Mimo bólu, który niewątpliwie odczuwał, strach przejął kontrolę nad jego ciałem; wytrzeszczył oczy i odruchowo odsunął się od niej.

— Musi mi pan zaufać, znam się na tym — zapewniła. — A po za tym nie masz innego wyjścia — dodała w myślach.

Mężczyzna kiwnął nerwowo.

— Roman … mam na imię Roman — powiedział z wysiłkiem, nadal silnie dygocząc.

— Miło mi — uśmiechnęła się — jestem Monika.

Zabrała się powoli i metodycznie do roboty. Oczyściła okolice rany i ostrym brzeszczotem odcięła grot. Odcinanie było bolesne, ale Roman znosił to dzielnie. Na dodatek obruszyło bełt i rana zaczęła krwawić.

— Musimy wyjąć strzałę — zakomunikowała.

— Bełt — poprawił ją Roman.

— Taa, w obecnej sytuacji to znacząca różnica… — zażartowała. — Gotów?

— Nie — odparł i wstrzymał odruchowo powietrze.

— Będzie dobrze. Na trzy — zaproponowała i zaczęła powoli odliczać. — …raz, dwa, trzy!

Wyjęła bełt jednym zręcznym ruchem. Roman już nie zniósł tego tak dzielnie — zemdlał.

— No i masz — westchnęła.

Zszyła i opatrzyła ranę. Kiedy skończyła zabrała się do opatrywania zadrapań i otarć. Miał ich sporo na całym ciele. Delikatnie zmywała krew i brud zastanawiając się, jak on się tak urządził. Nagle na piersi zobaczyła tatuaż. Znała ten ornament, cały świat go znał.

— Nie może być! — Powiedziała.

W pośpiechu odgarnęła mokre włosy z twarzy rannego i zmyła krew z rozciętego łuku brwiowego.

— Jasny gwint! — Powiedziała z niedowierzaniem.

Troy musi umrzeć

— Idziesz, Jim? — Zapytał stojący w drzwiach Jordan, młody mężczyzna, z którym Jim pracował.

— Nie mogę, mam robotę, a jutro mam wolne, muszę to dziś skończyć. Przekaż proszę ode mnie gratulacje Masonowi.

— Dobrze przekaże. To do poniedziałku!

— Do poniedziałku. Baw się dobrze! — Odpowiedział i zabrał się niby do pracy.

Kiedy młody poszedł, Jim wstał od biurka, wyjrzał z biura rozglądając się po korytarzu. — Ciemno, nie ma już nikogo, dobrze — stwierdził. Wrócił do biura, zabrał swoje rzeczy, w tym kopertę zaadresowaną na nazwisko producenta. Rozejrzał się po pomieszczeniu jak ktoś, kto chce zapamiętać to co ogląda co ostatni raz. Odwrócił się, zgasił światło i wyszedł. Przeszedł korytarzem pod biuro producenta. Wsunął kopertę pod drzwi. Westchnął uśmiechając się do siebie i skierował się w stronę wyjścia. Na recepcji też już nie było nikogo. Wszedł za ladę i zabrał z szuflady kluczyki do furgonetki. Wiedział, że nagrywają go kamery monitoringu. Wiedział, że nic mu nie grozi, bo nie pierwszy raz wracał służbowym furgonem, gdy pracował do późna. Wiedział, że ktoś zwróci na to uwagę, gdy to już nie będzie miało znaczenia.

Wrzucił swoje rzeczy na kanapę pasażera i ruszył spod studia. Pojechał po Nikolaja i jego kuzyna Saszę. Obaj byli Rosjanami. Poznał ich na planie. Nic ich nie łączyło. Nie lubił ich nawet. Ważne, że zgodzili się pomóc. Wrogość dwóch Rosjan do Producenta była mu obecnie na rękę, więc łączył się z nimi w bólu, by wykorzystać ich do własnych celów. Po za tym zapłacił im mnóstwo pieniędzy.

Kiedy dojechał na miejsce, Nikolaj i Sasza już stali zniecierpliwieni.

— Nie spieszyło ci się — powiedział Nikolaj.

— Myślelim, że się rozmyśliłeś — dodał drugi z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem. Był znacznie lepiej zbudowany niż Nikolaj. Miał ciemny zarost i krótko ostrzyżoną głowę. Dziś w czarnej czapce. — Ogromny facet — pomyślał Jim, gdy tamten wsiadał do auta, całkowicie zasłaniając światło drzwi.

— Nie mogłem się wyrwać z roboty, kolega siedział dziś do późna.

— Dobra, nie traćmy czasu. Plan bez zmian?

— Bez zmian — potwierdził Jim. — No to ruszamy.

Przyjechali na miejsce ok. godziny 23. Zatrzymał furgon tak, żeby móc obserwować wejście do knajpy. Do lokalu weszło kilku gości. Gdy drzwi były otwarte, dało się słyszeć panujący w środku gwar. — Impreza na całego, mogłem i ja tam być — pomyślał. Drzwi się znowu otworzyły, tym razem ktoś wyszedł i zapalił papierosa. — Palenie zabija, kolego — pomyślał i dał znak pozostałym. Wysiadł z auta i poszedł w stronę lokalu. Szybkim krokiem dotarł pod drzwi i machnął w kierunku mężczyzny z papierosem.

— Dobry wieczór, cześć! Jak dobrze, że cię tu jeszcze złapałem, Roman! — Ucieszył się Jim.

— Jim? Ty nie na imprezie? Co się stało? — Zapytał tamten.

— Niestety. Przysyła mnie po ciebie producent. Coś jest nie tak z ostatnimi ujęciami i chce ustalić strategię na dalsze zdjęcia — wyrecytował z udawaną troską.

— Teraz?! Jest prawie północ! Porąbało starego durnia! Powiedz mu, że przyjadę rano — rzucił papierosa na ziemię, zadeptał i odwrócił się w stronę wejścia ze złością.

Jim złapał go za ramię.

— Nie możesz mi tego zrobić, Rom. Jak wrócę bez ciebie rozedrze mnie na strzępy. Proszę — błagał Jim.

Roman zawahał się jeszcze moment.

— No dobra, ale robię to tylko dla ciebie, żebyś nie miał kłopotów — powiedział i zaakcentował swoją wypowiedź wskazując na niego palcem.

— Dzięki, jestem ci bardzo wdzięczny. Chodź, tam zaparkowałem.

Poszli więc razem w stronę furgonetki.

— Wsiadaj! — Powiedział Jim.

— Nie było nic lepszego? — Zapytał Roman, rozglądając się po starym gracie.

— Wybacz, ale o tej porze wszystko było zamknięte. Tylko klucze do tego grata znalazłem.

Roman wsiadł i zatrzasnął drzwi.

— Jedź! Jeśli szybko załatwimy, to może zdążę na strip… — urwał, bo w tym momencie jego fotel gwałtownie odchylił się do tyłu.

Dwie duże dłonie chwyciły go za głowę i ktoś wstrzyknął mu coś w udo. Roman próbował wyrwać się z uchwytu, ale bezskutecznie, po chwili opadł z sił i stracił przytomność.

Jechali jakiś czas do miejsca, gdzie nikt nie zwróci na nich uwagi. Jim się zatrzymał i przesiadł do tyłu. Furgon był wystarczająco duży, żeby ukryć w nim sporo sprzętu i porwanego faceta. Za prowizoryczną ścianką z kartonów były nosze, do których przywiązali nieprzytomnego. Z jednego z pudeł Jim wyjął potrzebne rekwizyty.

— Musimy go w to przebrać — powiedział, i zaczął przebierać go w strój bohatera serialu.

Zmaterializowana postać z jego opowiadań leżała teraz tuż przed nim. Był jej panem, jak wtedy, gdy ją stworzył. Czuł się dziwnie. To uczucie go rozczarowało. Sądził, że gdy dojdzie do tej sytuacji będzie wiedział, że robi słusznie, że jego decyzja jest właściwa. Teraz patrząc na śpiącego Troya nie był już tego taki pewny. Nie zdradził się ze swoimi wątpliwościami. Dał znać Nikolajowi, który usiadł za kierownicą i pojechali dalej.

Przez dłuższy czas jechali w milczeniu. Jakby każdy z nich trawił swoje wątpliwości.

Jim z całych sił starał się utwierdzać w przekonaniu, że postępuje słusznie. Przeżywał jeszcze raz gorycz porażki i zawód jakiego doznał jako młody scenarzysta. Chciał znów z całej siły poczuć ten ból; chciał by napędził go do działania.

Przypomniał sobie pierwszą rozmowę z producentem. Był wtedy młody, energiczny i pełny nadziei. Pisał popularne opowiadania o przygodach człowieka mieszkającego, gdzieś na odludziu, gdzie nagle świat zaczął go dosięgać. Wiedział, że ów producent zna jego opowiadania. Wiedział, że chciał coś od niego, inaczej nie zaprosił by go na prywatną rozmowę za zamkniętymi drzwiami.

— Jim, prawda? Mogę ci mówić po imieniu? — Zapytał mężczyzna. Był starszy od Jima jakieś 15–20 lat. Był znanym producentem telewizyjnym. Zaczynał kręcić nowy serial na bazie komiksu i szukał ludzi do ekipy.

— Tak proszę pana — odpowiedział potulnie Jim.

— Widzisz Jim, przeczytałem twoje opowiadania i uważam, że są świetne. Tylko, że ja już kupiłem prawa do ekranizacji o podobnej tematyce.

Jima oblały zimne poty. Nie tego się spodziewał. — Więc po co mnie zaprosiłeś? — Dziwił się w myślach.

— Jednakże — kontynuował ten drugi — twoje prace nie pozwalają mi przejść obok obojętnie. Dlatego mam dla ciebie propozycję.

Producent przedstawiał swoją wizję współpracy, a Jimowi dzwoniło w uszach. Nie wiedział, czy to sen, czy to co mówił producent było prawdą, czy zemdlał z wrażenia i wszystko mu się śniło.

Utwierdził się w realności przeżyć, gdy asystentka zaprowadziła go do jego nowego biura i zapisała na kartce nr miejsca parkingowego. Jim siedział oszołomiony jeszcze przez jakiś czas. Dostał robotę w serialu telewizyjnym, a jedną z głównych postaci będzie bohater jego opowiadań — Troy, przeklejony żywcem z jego „bajki”. Jim był bardzo szczęśliwy, mimo że nikt nie wróżył powodzenia serialowi, on wierzył w sukces; i miał rację. Po pierwszym sezonie okazało się, że Ameryka pokochała serial; więcej — cały świat go pokochał.

— Pisz kolejny sezon, Jim. — powiedział producent. — I szukaj ludzi do pomocy.

Jim dostał ludzi i pieniądze na tworzenie kolejnych sezonów. Pracował dniami i nocami, żeby jego postacie były atrakcyjne dla widza, a teksty nie były banalne. Serial się rozkręcał i zarabiał miliony dolarów. Jego postać miała się świetnie, dużo lepiej niż on sam. W szóstym sezonie poważnie się rozchorował. Producenci nie zostawili go w potrzebie. Wszyscy udzielili mu ogromnego wsparcia. Jednakże serial musiał trwać, ktoś musiał go zastąpić. Kiedy wrócił do pracy, już nie był maszyną napędową serialu. Zastąpił go ktoś inny. Jego entuzjazm osłabł. Nie miał już takiego wpływu na postać jak wcześniej. Jego bohater też się zmienił i co gorsza podobał się fanom. Namówiono go do odsprzedania praw do postaci w zamian za udziały w zyskach. Finansowo nie wyszedł na tym źle, ale nie miał już nic do powiedzenia w sprawie postaci, scenariusza, czy serialu. Czuł się oszukany. W jednej chwili stał się bez znaczenia. Poświęcając życie dla jednego serialu nie miał za wiele pomysłów na inny scenariusz. Wszystkie były o tym samym. Po długich namowach, producent postanowił wykorzystać jego prace do kontynuacji serialowego uniwersum, ale pod warunkiem, że odsprzeda prawa. Sprzedał. Nie zostało mu już nic. Był wydmuszką człowieka. W wieku 35 lat zdążył przeżyć wszystko co miał do przeżycia. Był gotów zakończyć swoją historię tę wymyśloną i tę prawdziwą — za wszelką cenę.

„Troy” się ocknął. Zaczął się szarpać, próbował krzyczeć i omal nie przewrócił noszy. Sasza zdzielił go w twarz. Pomogło. Jim siedział zapatrzony i zastanawiał się, jak fani przyjmą śmierć ich ukochanego bohatera.

— Jim — szepnął porwany mężczyzna. — Dlaczego to robisz?

— Cii, Troy. Tak musi być.

— Ja nie jestem Troy! Jestem Roman!

— Troy musi odejść — powtórzył zamyślony Jim.

— Oszalałeś! Wypuść mnie, nikomu nie powiem — próbował tłumaczyć Roman.

Sasza spojrzał na niego, ten skulił się i nie odzywał się więcej. Jim nie chciał myśleć o Romanie, chciał myśleć o Troy’u, a Roman to Troy. Nikt nie znał Romana Andrewsa, dopóki nie stał się Troyem. On — Jim go stworzył i on zdecyduje o jego losie. Tą historię czas zakończyć!

Jechali całą noc i większą część dnia zmieniając się co jakiś czas. Omijali główne drogi, nadkładając trasy, żeby uniknąć ewentualnych patroli bądź pościgów, a do tego ten grat wlókł się jak żółw. Nie mógł jednak zabrać nic lepszego. Inne auta miały GPSy i inne gadżety łatwe do namierzenia. Starego grata nikt nie znajdzie.

Do celu zostało im jakieś 150 mil. Zaczął padać śnieg. Prognoza nie wróżyła niczego dobrego. Roman już się więcej nie szarpał. Był przerażony. Jim chciał go pocieszyć, powiedzieć, że tak musi być, ale nie chciał nawiązywać z nim kontaktu. Wiedział, że to utrudni mu zadanie.

Nagle przed prowadzoną przez Nikolaja furgonetkę wyskoczyło stado saren. Kierowca nie mając wyboru, gwałtownie zahamował i próbował ominąć stado. Auto zaczęło koziołkować. Nieprzypięci z tyłu pasażerowie wirowali wraz z kartonami. Wreszcie pojazd zatrzymał się gwałtownie na jakimś drzewie, czy słupie. Zapadła cisza. Siła uderzenia zerwała jeden z pasów trzymających Romana. Miał fart. Nosze prawdopodobnie uratowały mu życie, a na pewno ustrzegły przed odniesieniem wielu obrażeń. Spomiędzy kartonów zaczął gramolić się Jim. Był poobijany i otumaniony. Widział jak Roman uwalnia się z więzów i ucieka przez tylne, wykrzywione drzwi. Jim nie mógł pozwolić mu uciec. Cały plan szlak trafi!

— Nie, nie! Troy musi umrzeć! — Krzyczał. Chwycił za kuszę, która leżała teraz na środku dostawczaka i ruszył chwiejnym krokiem za uciekinierem.

Śnieg zaczął padać coraz mocniej. Przymierzył, ale nagle Roman zniknął. — To nie możliwe! — Pomyślał i puścił się biegiem w jego stronę. Ledwo wyhamował. Zatrzymał się na samej krawędzi wysokiego na kilkadziesiąt metrów zbocza. Rozejrzał się. — Jest! — Krzyknął w duszy sam do siebie. Wycelował kolejny raz. Mierzył w głowę. Strzelił. Roman jęknął, ale nie zatrzymało go to. Pobiegł dalej w głąb lasu.

— Fuck! — Zaklął. Nie mógł nic poradzić, zawrócił do auta.

Sasza stał przy furgonie, trzymając się za głowę.

— Rozcięta? — Zapytał Jim.

— Nie, ale rośnie guz — pożalił się olbrzym.

— A co z Nikolajem? Ot nas urządził! — Marudził idąc w stronę szoferki. — O, kurwa! — Zaklął, widząc przygniecionego Nikolaja.

Usiadł zrezygnowany w otwartych drzwiach po stronie pasażera. Po chwili zastanowienia powiedział:

— Poczekasz tu Nikolaj, my pójdziemy po pomoc, rozumiesz?

Kola kiwnął tylko głową. Był przekonany, że już po nim.

— Chodźmy w tamtą stronę, jak przejeżdżaliśmy widziałem miesto — oznajmił Sasza.

Jim jeszcze sprawdził, czy rana mocno krwawi. Nie krwawiła. Zatem uznali, że mogą pójść obaj. Zostawiwszy Koli wodę i batony proteinowe pod ręką, wyruszyli.

— A co będzie jeśli Roman znajdzie kogoś wcześniej i zaalarmuje policję? –Zapytał Sasza.

— Hmm, nie pomyślałem o tym — skłamał Jim. Od razu pomyślał. Miał gdzieś to co stanie się z Nikolajem. Chciał ścigać Troy’a. Bał się tylko, że wielkolud nie zrozumie jego intencji i może się to dla niego źle skończyć.

— Może najpierw poszukajmy Romana, a potem zajmiemy się sprowadzeniem pomocy dla Nikolaja. To tylko złamanie. Przeżyje — zagadnął ostrożnie Jim.

— Zgoda! W którą stronę uciekał? — Jim wskazał przeciwną niż właśnie zmierzali. Sasza kiwnął.

Polowanie

„Pamiętaj, to co w głowie, ani ogień nie spali, ani woda nie zabierze.” — przypomniała sobie słowa matki, gdy zakładała ostatnie szwy na rozciętym łuku brwiowym Romana — gwiazdy filmowej, która spadła — chyba dosłownie — na schody przed jej domem. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to właśnie on leży na jej sofie z dziurą w brzuchu. Nie była jakąś zagorzałą fanką; niespecjalnie interesowało ją życie tzw. gwiazd i pomniejszych gwiazdeczek. Jednak Roman był dla niej wyjątkowy. Monia lubiła gry wideo i grała w tę, w której Roman użyczył wizerunku głównej postaci. Owa gra towarzyszyła Moni przez wiele tygodni w samotne wieczory w nowym, obcym miejscu. Na początku, nie miała zbyt wielu znajomych, a ochoty na spotkania towarzyskie jeszcze mniej. Za to Roman zabierał ją do swojego wirtualnego świata, nie zadając głupich pytań. Jego bohater pomógł jej przetrwać trudne chwile. „Jak tyś się tak urządził?” — Zapytała w myślach zatroskana o swojego wirtualnego przyjaciela.

Oczyściła i opatrzyła wszystkie rany i zadrapania. Było tego całkiem sporo. Umyty zaczął przypominać wreszcie człowieka. Nie mogła go zostawić na sofie, była za wąska i bała się, że Roman spadnie i zrobi sobie dodatkową krzywdę. Z wielkim trudem udało jej się przetransportować go do łóżka. Kiedy go przykrywała, dotknęła jego czoła, żeby się upewnić, czy nie ma gorączki. Było dobrze, ale niebawem może się to zmienić. Musi się pospieszyć z tym co zamierza. Ten kto strzelał do Romana, jest tam nadal. Na pewno go szuka i prędzej czy później trafi na ślad. Raczej prędzej — sądząc po tym ile czasu zajęło Romanowi dotarcie do domku. Wywnioskowała, że ów słyszany wcześniej dźwięk ma coś z tym wspólnego. Niestety Roman nie zdążył jej o tym opowiedzieć zanim zemdlał.

Przez moment przyglądała się śpiącemu, myślami przeczesując okolicę w poszukiwaniu źródeł zagrożenia, które musi sprawdzić. Po chwili zastanowienia odwróciła się z zamiarem wyjścia z pokoju, wtedy zobaczyła się w lustrze stojącym przy wejściu. Wyglądała jak rzeźnik. — Muszę się umyć — stwierdziła i poszła do łazienki. Była wykończona; zszywanie gwiazdora wymagało skupienia; w końcu nie chciała popsuć go bardziej. Marzyła jej się ciepła kąpiel, a wanna wyglądała tak zachęcająco, ale nie było na to czasu. Musiała szybko doprowadzić się do porządku i przygotować na to, co niebawem mogło się wydarzyć. Migiem umyła się i wyszła z łazienki. Włosy miała w nieładzie. Po drodze rozczesywała jeszcze ostatnie pasma. John patrzył na nią z politowaniem, więc pokazała mu język. Prychnął. Rozumieli się bez słów, w tym życiu był jej najlepszym przyjacielem.

Rzuciła okiem na śpiącego w sypialni Romana. John popatrzył na nią wyczekująco, wiedział co zamierza, chciał z nią iść, czekał tylko na znak.

— Chcę, żebyś został. Uważaj na niego i na siebie — powiedziała, odwróciła się z ciężkim sercem i wyszła.

Przeszła ciemnym korytarzem, omijając pudła z nierozpakowanymi książkami i fotografiami. Oczywiście trąciła jedno z nich nogą. Zaklęła w myślach i poszła dalej. Otworzyła drzwi, które wiodły do piwnicy. Zeszła na dół uruchamiając automatyczne oświetlenie schodów. Piwniczka była niewielka, w sam raz by pomieścić kilka regałów na trochę wina, przetwory i inne tym podobne zapasy. Pierwotnie była większa, ale kazała ją podzielić na dwa pomieszczenia. Drugie miało zupełnie inne zadanie. Jeden z regałów skrywał otwierane zamkiem szyfrowym drzwi. Za drzwiami znajdowało się mini centrum dowodzenia dla jej mini twierdzy. Zaprojektowała je razem z ojcem, a koledzy technicy wcielili w życie. System był wyjątkowo skuteczny i pozwał czuć się bezpiecznie na takim odludziu, a dodatkowo skrywał przed światem to, co powinno być ukryte. Przejrzała obraz z kamer. Ani śladu nikogo, ale nie mogła założyć, że zagrożenie minęło. Wiedziała, że musi sprawdzić okolice.

Otworzyła szafkę, na wieszaku wisiały czarne kombinezony. Dotknęła jednego z nich, pogładziła, a potem zdjęła go z wieszaka i rozłożyła na stole. Sprawdzała dokładnie jego stan, a potem założyła na siebie. Poczuła znowu jego wyjątkowy dotyk na ciele oraz zapachy, które wywietrzały już z jej głowy, a teraz powróciły, wydobywając z jej pamięci obrazy i emocje. Zawsze tak się działo, gdy go zakładała. Kombinezon był czarny jak noc. Delikatnie opinał jej ciało. Pogładziła go, delektując się tym, że znów ma go na sobie. Ten strój przełączał ją w tryb specjalny, uwielbiała to uczucie. Westchnęła głęboko, po czym zapięła sterownik na nadgarstku.

W szafie wisiał jeszcze jeden kombinezon, bardzo podobny do tego, który miała na sobie. Dotknęła go czule i zamknęła oczy na moment, szepcząc coś jakby modlitwę. Potem ostatni raz rozejrzała się po pomieszczeniu, odwróciła się w stronę przeciwną niż weszła, nacisnęła ukryty przycisk w cegle i wyszła do podziemnego korytarza, zamknąwszy za sobą przejście.

Na zewnątrz szalała śnieżyca. Pomyślała, że to jedyna przyczyna dlaczego pościg nie dotarł jeszcze do domku. Skierowała się w stronę drogi do miasta. Pobiegła podążając bardziej za intuicją niż śladami. Zresztą i tak wszystkie ślady, nawet jeśli były, zasypał śnieg. Po kilku minutach dotarła na skraj lasu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów wspinaczki i będzie na miejscu. W takich warunkach nie było to łatwe. Trochę się zasapała, ale intuicja jej nie zawiodła. Znalazła coś interesującego. Przy drodze w kierunku miasta stała rozbita furgonetka. Nadziała się na stary słup energetyczny, których w tym rejonie było jeszcze kilka. Stały bez sensu nie łącząc niczego. Teraz jeden z nich stał się przyczyną gwałtownego końca tego auta.

Podeszła ostrożnie kryjąc się w zaroślach. Wiatr dął bez litości, zasypując świat białym puchem. W szoferce był jeden mężczyzna. Obeszła samochód dookoła. Tylne drzwi były niedomknięte. We wnętrzu panował bałagan. Leżały pogniecione kartony, z których wysypywały się wypełniacze. Na pierwszy rzut oka nie budził żadnych podejrzeń, ot zwyczajny dostawczak. Ale jeden szczegół zwrócił jej uwagę. Zza kartonów wystawało coś, co nie pasowało do obrazu całości. Przyjrzała się dokładniej. — To nosze?! — Zdziwiła się. Ostrożnie zajrzała głębiej. Na podłodze były ślady krwi. Mężczyzna w kabinie usłyszał coś.

— No nareszcie, myślałem, że mnie tu zostawiliście — powiedział. — Zamarzam tu. Znaleźliście jakiegoś lekarza? — Nie uzyskując odpowiedzi, zaniepokoił się. — Kto tam jest?

Teraz zrozumiała, że gość jest ranny, inaczej już by sprawdzał co się dzieje. Rozejrzała się jeszcze raz, teraz śmielej. W busie nie było kuszy. — Może to ktoś inny — pomyślała, wtedy usłyszała:

— To ty, Roman? Wróciłeś po zemstę? — Czekał na odpowiedź, której się nie doczekał, więc kontynuował. — Rozczaruję cię. Jima nie ma. Poszedł cię szukać. Nie ma go tu, słyszysz? Nie ma… — urwał, chyba szlochał. Odczekała chwilę. — Mówił, że idzie po pomoc…, ale ja wiem, że poszedł cię szukać. Możesz mnie zabić, nie zależy mi. Ten cholerny słup zmiażdżył mi nogi. Możesz dokończyć dzieła — przerwał na chwilę. — Jest tam kto?! — Zapytał znowu.

Chciała wrócić do domku. Odwrócić się i zwyczajnie odejść, ale nie zrobiła tego. Po pierwsze dlatego, że być może wiedział coś, co mogło być użyteczne, a po drugie, bo tak należało postąpić. Podeszła do drzwi pasażera. Otworzyła je i wsiadła do środka. Mężczyzna zdębiał.

— Jak ty?! Skąd! — Wyjąkał, wskazując na lusterko, w którym najwyraźniej nie widział jak się pojawiła.

— Milcz! — Warknęła tonem zimnym jak lód. Nie musiała się specjalnie starać, była wściekła. — Pomogę ci, ale ty pomożesz mi.

— Ja nic nie wiem… — zaczął.

— Ciii — uciszyła go stanowczym ruchem ręki. — Wiesz i powiesz — oznajmiła. — Ilu was było, dokąd jechaliście i po co? — Zapytała tonem nie uznającym odmowy. Kiwnął potakująco głową. — No to zaczynaj! — Rozkazała.

— Jechaliśmy w czterech, to znaczy trzech — poprawił się.

— Nie kręć!

— Czterech! Jeden uciekł do lasu, kiedy się rozbiliśmy. Moi koledzy poszli go szukać.

— Dlaczego uciekł?

— Nie wiem, przysięgam!

— Okłamujesz mnie. Żegnam! — Powiedziała i wysiadłszy z busa, trzasnęła drzwiami.

— Czekaj! Nie idź! Powiem! — Rozpłakał się.

Wróciła do auta i czekała na opowieść. Opowiedział wszystko, z kim jechał, dokąd i po co. Jeszcze bardziej chciała go tam zostawić, ale zrezygnowała. Wyszarpała nosze, które widziała wcześniej. Odczepiła od nich stelaż z kołami i zmontowała prowizoryczne sanie. Na szczęście kraksa już je trochę rozmontowała, więc nie musiała się zbytnio namęczyć. Pozostało uwolnić nogi. Kiedy to zrobiła, okazało się, że nie jest najgorzej. Noga, a nie nogi — nie była zmiażdżona tylko złamana. Nastawiła złamanie, unieruchomiła; opatrzyła ranę, związała go, zakneblowała i ułożyła na saniach. Okazało się, że panowie przewozili wiele ciekawych rekwizytów. Niektóre były zaskakujące, inne przydatne. Zastanowiła się chwilę i zabrała ze sobą do domu tyle sprzętu, ile udało jej się zmieścić na saniach. Z powrotem szli z górki, więc poszło jej sprawniej niż w tamtą stronę. Było przeraźliwie zimno. Śnieg zastąpiły grudki lodu. Grad wielkości groszku tłukł ich po głowach bez litości. Nagle znudziło mu się i znów zaczął padać śnieg, tym razem leciały płaty wielkości wróbla. — Co za chora pogoda. Czy oni wszystko muszą tu mieć największe? — pomyślała.

Tuż nad jeziorem zobaczyła ślady prowadzące w stronę domku. — Cholera! — Zaklęła. Zatrzymała się i sprawdziła więzy na rękach i knebel rannego draba, a potem przyspieszyła kroku.

Gdy się zbliżyli do domku, zobaczyła przed drzwiami dwóch mężczyzn. Widziała ich doskonale mimo ciemności. Kombinezon był zaawansowanym technologicznie urządzeniem, wyposażonym w noktowizję, skaner, a nawet ogrzewanie. Skaner od razu wykrył kuszę na plecach jednego z nich. Przyglądała im się przez moment, skryta w ciemnościach. Pochylali się nad znalezioną przed drzwiami plamą krwi, której śnieg niestety nie zasypał, bo osłaniał ją dach. — Wiedzą — pomyślała. Wepchnęła sanie w zarośla i ruszyła w stronę nieproszonych gości.

Ci rozdzielili się. Ruszyła najpierw za tym, który kierował się w stronę ukrytego przejścia. Zbliżyła się niepostrzeżenie do sporo większego od siebie oprycha. Podcięła go, a gdy ukląkł zamachnęła się, by go ogłuszyć, lecz ten złapał ją za rękę tuż nad swoją głową. Zdradził ją cień rzucany przez światło latarki zbliżającego się od tyłu drugiego zbira. — A ty tu kurwa czego! — Pomyślała wściekła. Nie sądziła, że ten drugi zawróci. — Dałaś ciała — pomyślała. Teraz była w potrzasku. Nie zastanawiając się długo, wytrąciła mu kopniakiem oślepiającą latarkę i przy okazji zahaczyła też o jego szczękę. Obróciło go i padł twarzą w śnieg. Niestety nie na długo — szarpnięcie za rękę do tyłu, osłabiło impet uderzenia. — Nie szkodzi — pomyślała.

Większy zdążył wstać. Był wielki jak stodoła i chyba nie był przypadkowo wybrany do tej roboty. Trzymał ją mocno i przyciągnął do siebie. Wywinęła salto w tył, wykręcając mu rękę. Żeby uniknąć kopnięcia musiał ją puścić. Wyjął nóż. Przez chwilę stali, wyczekując najlepszego momentu na atak. Ona miała przewagę, widziała go, on jej nie za bardzo. Pogoda i ciemność były po jej stronie.

— Nu davaj! — Krzyknął wściekły.

I rzucił się do przodu, tnąc nożem na oślep. Uchyliła się, a on wpadł na balustradę tarasu. Szybko się odwrócił, ale dopadła go. Trzymając się rękami balustrady, wymierzyła mu solidnego kopniaka z kolana prosto w brzuch. Uderzenie pozbawiło go tchu. Wtedy zza domu drugi zbir wystrzelił w jej kierunku z kuszy. Słyszała go już od jakiejś chwili, dyszał i sapał ni to ze strachu, ni z podniecenia. Uchyliła się. Bełt wbił się w taras. Nie czekała na poprawkę. Był zajęty naciąganiem cięciwy. Tym razem nikt jej nie trzymał. Wymierzony solidny cios w szczękę obalił napastnika. Padł jak długi. Choć wiedziała, że z tym wielkim nie będzie tak łatwo, poczuła lekką ulgę.

Tak jak przypuszczała, wielkolud odzyskał oddech. Wyrwał kawałek balustrady z jej tarasu i wymierzył jej solidny cios w ramię, aż uklękła. — Szlak! Starość nie radość — pomyślała z goryczą. Zamierzył się ponownie, ale tym razem nie dała się zaskoczyć. Uchyliła się i zanurkowała pod taras. Szybko przeczołgała się na drugą stronę, dziękując Bogu za tutejsze technologie budowania. Noktowizor w masce pozwolił jej bez trudu namierzyć drabinę na tyłach domu. Weszła na nią, kryjąc się w ciemnościach i przyczaiła się na drania.

Szukał jej. Śnieg zasypywał mu oczy, ciemność mu nie pomagała. Szedł powoli w kierunku, w którym uciekła, trzymając w rękach kawałek jej tarasu.

Widziała go bardzo dobrze. Zbliżał się. Oczekiwał jej za rogiem, a ona spadła na niego z góry. Przycisnęła go do ziemi i zakończyła tak, jak zamierzała zakończyć za pierwszym razem. Siedziała teraz na nim jak na zdobyczy. Poczuła jak jego ciało wiotczeje. — Wreszcie — pomyślała. — Dlaczego miłosierdzie kosztuje tyle wysiłku? Zabić was było by dużo łatwiej — stwierdziła w myślach.

Wreszcie wstała, chwyciła go za nogę i z niemałym trudem zaciągnęła pod bramę garażu. Z kieszeni wyjęła opaski plastikowe i spętała drania. Tego mniejszego też związała tak, jak jego kolegę chwilę wcześniej i zawlekła pod drzwi garażu.

Otworzyła boczne drzwi i bez zbędnych uprzejmości zawlekła ich do środka.

Wewnątrz stał czarny — wielki jak smok — Ranger Raptor. Tuż obok znajdowało się kolejne ukryte przejście prowadzące do jamy pod domem. Jaskinia była pochodzenia naturalnego. Nie była zbyt głęboka ani zbyt obszerna, ale świetnie nadawała się na lochy. Miała jeszcze jedną zaletę, z nieznanych jej przyczyn temperatura tam nie spadała poniżej 18 stopni Celsjusza. Podejrzewała, że są pod nią jakieś źródła wód termalnych, ale była to tylko teoria. Jaskinię odkryli razem z ojcem przy rozbudowie domku. Teraz ten dom, mimo iż nadal nazywała go „domkiem”, śmiało mógł się nazywać twierdzą, zwłaszcza, że miał własne lochy.

Zawlekła obu drabów do „lochu”, sprawdziła więzy i zamknęła drzwi. Następnie wróciła po tego zostawionego w krzakach. Kiedy do niego dotarła, był już mocno przysypany śniegiem. Przyciągnęła go do garażu, zabierając po drodze kuszę porzuconą przez jednego z napastników. Jego również zaciągnęła do jamy. Nie mogła pozwolić, że któryś z nich się uwolnił. To byli potencjalni mordercy. Sprawdziła przywieziony karton. Wiedziała, co w nim znajdzie. Zabrała to z ich auta właśnie z tym zamiarem. Pytanie tylko z jakim zamiarem oni wieźli to ze sobą?

Zaczęła od tego wielkiego, bo bała się, że zdąży się obudzić. Zdjęła z niego mokre ubranie. Założyła znaleziony w busie kaftan. Wciągnęła go na materac. Zasunęła śpiwór. Zakneblowała i założyła czarny worek na głowę. Worek nie był konieczny, ale wprowadzał element grozy i mógł skutecznie osłabić ich zapędy do ewentualnej próby ucieczki. To samo zrobiła z drugim napastnikiem. Kiedy zbliżała się do Koli, bardzo się denerwował. W przeciwieństwie do pozostałych był przytomny.

— Spokojnie. Wyjmę ci knebel — powiedziała po rosyjsku. — Masz napij się. Pił łapczywie. — Powoli. Zachłyśniesz się.

— Dziękuję — powiedział. — Jesteś Rosjanką?

— Nie — odparła.

Bał się pytać dalej. Ta baba skopała dupę Saszy.

— Zdejmę ci mokre ubranie — oznajmiła.

Bez oporu się poddał. Zdjęła ubranie. Był przemarznięty. Cały się trząsł, chyba trochę też ze strachu. Mając do dyspozycji zdecydowanie lepsze oświetlenie sprawdziła czy dobrze nastawiła złamanie i poprawiła opatrunek. Dla usztywnienia złamanej kończyny, przywiązała ją do drugiej — zdrowej i delikatnie odłożyła na materac. Ułożyła go na śpiworze i zasunęła zamek pod szyję chowając mu ręce do środka.

— W tym będzie ci cieplej.

Podłożyła pod nogi zwinięty materac.

— To powinno zapobiec opuchliźnie — wyjaśniła. — Połknij — powiedziała podając mu tabletkę. — Spokojnie, to tabletka przeciwbólowa — powiedziała widząc jego zawahanie.

— Zakneblujesz mnie, tak jak ich? — Zapytał.

— Nie, jeśli obiecasz, że nie będziesz zakłócał porządku.

— Obiecuję — zapewnił pospiesznie.

Kiwnęła na zgodę. Wstała i wyszła. Zamknęła lochy, garaż i wróciła do domu ukrytym wejściem, tak jak z niego wyszła. Kuszę zostawiła w piwnicy.

Wewnątrz panowało ciepło i spokój. Nic nie wskazywało na to, że podziemia tego domu kryją teraz trzech bandytów i niedoszłych morderców.

Zajrzała do Romana. Spał niespokojnie, tak jak podejrzewała, trawiła go gorączka. Wstrzyknęła mu środek ze swojej specjalnej apteczki, który powinien pomóc, po czym wróciła do salonu.

Na telefonie był nadal brak sygnału. Zatem z szafy wyjęła radio, nałożyła słuchawki i zaczęła wywoływać na znanym kanale. Pogoda była paskudna, trochę trwało zanim ktoś wreszcie się odezwał, na szczęście ten właściwy ktoś.

— Monia? Tu Rob, mów słyszę cię.

— Rob, dobrze, że cię złapałam. W okolicach mojego domu złapałam trzech zbirów, byli uzbrojeni i prawdopodobnie ścigali człowieka, którego znalazłam tuż przed burzą, postrzelonego z kuszy. Zamknęłam ich w jamie. Jak tylko burza ustanie bądź tak dobry i przyjedź po odbiór śmieci.

— Yyy,… jasne! — Powiedział z wahaniem. — Nic ci nie jest? — Zapytał po chwili.

— Nie, dzięki. Tylko trochę zmarzłam. Macie w tym kraju paskudną pogodę.

— Heheh, masz racje. Wybacz — zaśmiał się.

— Robercie, to Roman Andrews — podała przez radio — zawiadom kogo trzeba.

— Ten Roman Andrews? — Zapytał po dłuższej chwili zdziwiony

— Tak, ten — odpowiedziała.

— Uważajcie na siebie.

— Będziemy. Dzięki Rob. Bez odbioru.

Wyłączyła radio. Wróciła do sypialni. Sprawdziła temperaturę Romana — spadała. Ulżyło jej.

Poszła do łazienki. Powoli zdjęła kombinezon, sprawdzając stan zniszczeń na lewym ramieniu. Mocno jej przyłożył. Na szczęście tarasu nie zdążyła wyremontować i stan drewnianej balustrady pozostawiał wiele do życzenia. Dzięki temu ręka chyba nie była złamana, ale i tak porządnie obita. Już zaczęła nabierać znajomej barwy. Popatrzyła w lustro. Miała krwawiące zadrapania na czole i policzku. — Musiałam się podrapać pod tarasem — pomyślała. Tym razem nie zrezygnowała z kąpieli. Napełniła wannę i zanurzyła się w gorącej wodzie. — Za stara na to jestem — pomyślała. — Powiedziałbyś, że próchno to się ze mnie posypało, nie z tarasu — uśmiechnęła się gorzko. Popatrzyła na brudny kombinezon na podłodze, objęła się ramionami i westchnęła głęboko. Na wspomnienie o nim, w oczach stanęły jej łzy.

Kiedy woda zaczęła stygnąć otrząsnęła się z zamyślenia i wyszła z wanny. W domu panował spokój, słychać było tylko miarowy oddech Romana i pomrukiwania Johna — temu drugiemu ewidentnie coś ciekawego się śniło. Usiadła w fotelu przy łóżku i nawet nie wiedziała kiedy zasnęła.

Śpiąca Królewna

Śniło mu się, że lata. Raz wznosił się, raz opadał. Czuł dziwną beztroską błogość. Nic go nie bolało. Nie czuł strachu, ani zimna. — Tu musi być zimno — stwierdził rozglądając się wokół i widząc same chmury. — Umarłem — pomyślał. Nie czuł żalu. Było mu to w zasadzie obojętne. Pomyślał tylko, że przegapił tunel ze światłem. Rozbawiło go to. Potem pomyślał, że nie widział też całego życia, które podobno w chwili śmierci przelatuje ludziom przed oczami. Tym też nie przejmował się za bardzo. Było mu dobrze, ciepło i przytulnie w tych chmurach. Poczuł jakby ktoś się do niego przytulał, a potem usłyszał coś; z oddali kobiecy głos. Mówiła coś. Chyba do niego. Ale nie rozumiał. — Co to był za język? No tak, przecież nie tylko Amerykanie umierają — skarcił się i próbował coś odpowiedzieć, ale nigdzie jej nie widział. Nie mógł też wydobyć z siebie głosu. Otwierał usta i nic się nie działo. Zaniepokoiło go to. Nie będzie mógł mówić całą wieczność?! — Trafiłem do piekła?! — Denerwował się. Wokół nic tylko chmury; był sam. On i ten głos dobiegający znikąd. Nagle stracił równowagę. Spadał!

Ocknął się w jakimś pomieszczeniu. Nie pamiętał tego miejsca. Pierwsza myśl jaka przyszła mu do głowy, to to, że jeszcze nie umarł. Tak, na pewno nie umarł, bo ból powrócił i to chyba ze zdwojoną siłą. Teraz sobie przypomniał, gdzie jest. To ten dom, na który natrafił uciekając przed Jimem i jego kumplami. Ogarnęło go wstrętne uczucie. Odpędził tę myśl. Skupił się na powrocie do świata żywych i chyba mu ulżyło. Nie był jednak jeszcze gotowy by odejść.

Był dzień. Okna były zasłonięte, ale przez jasny materiał przebijało światło dnia.

W rogu pokoju, pod jednym z okien, przy otwartej szafie stała pół naga kobieta. Zza otwartych drzwi szafy widział tylko jej umięśnione, nagie plecy i krągłe pośladki ubrane w obcisłe leginsy. To ona go znalazła. To jej głos słyszał podczas snu; dźwięczny i seksowny. To chyba była jej sypialnia i jej szafa. Przyglądał jej się ukradkiem; wysoka szatynka, umięśniona; miała jakieś czterdzieści lat i europejską urodę; lekko zaokrąglony mały nos, wysokie kości policzkowe i kształtne usta. Pamiętał jej oczy; brązowe, bystre, ale smutne.

Chyba zemdlał kiedy wyjmowała bełt. Przypomniał sobie i zawstydził się. Sprowadził na nią niebezpieczeństwo, pomyślał i ogarnął go nagły niepokój.

Nagle odwróciła się w jego stronę, wkładając bluzkę przez głowę. Uśmiechnęła się, ukazując światu seksowne dołeczki w policzkach.

— Dzień dobry śpiąca królewno! — Przywitała się śpiewnie z ledwo słyszalnym obcym akcentem. Wciąż się uśmiechając, podeszła do niego i przyłożyła chłodną dłoń do jego czoła. — Temperatura opadła, to dobrze — powiedziała i odsunęła kosmyk wpadający mu do oka. — Jak się czujesz? — Zapytała.

— Lepiej. Dziękuję.

— Mogę zobaczyć ranę? Trzeba zmienić opatrunek.

Spróbował się podnieś, ale nagły ból przeszył jego ciało. Wciągnął gwałtownie powietrze i opadł na łóżko pokonany.

— Spokojnie, napracowałam się, żeby cię poskładać, a nie mam więcej części zapasowych — uśmiechnęła się znowu.

— Dziękuję, ale powinienem już iść…

— Iść?! A dokąd?

— Nie wiem — palnął bez zastanowienia.

— Ja też nie wiem — zgodziła się i podeszła do okna, odsłoniła je i dodała: — Na zewnątrz wszystko zamarznięte. Dopóki nie rozmarznie lub nas nie odkopią, jesteś skazany na moje towarzystwo. Pokaż!

Nie miał kontrargumentu, więc zabrała się do zmiany opatrunku. Tym razem nie zemdlał.

— Długo spałem? — Zapytał z sykiem, bo właśnie odklejała opatrunek od rany.

— Cały dzień — odpowiedziała, nie odrywając się od pracy.

— Cały dzień?! — Krzyczał w myślach. — To przecież oni już na pewno tu dotarli. Serce waliło mu jak młotem. Bał się zapytać wprost, a zaobserwować też się niewiele dało. Wydawało mu się, że słyszy jakieś odgłosy z drugiego pomieszczenia. Był przerażony.

— Gdzie my w ogóle jesteśmy? — Zapytał znowu po chwili milczenia.

— W moim domu nad jeziorem, jakieś 130 km na zachód od Waszyngtonu.

Zastanowił się.

— 130 km? — Powtórzył.

— Przepraszam, wciąż nie mogę przywyknąć. Po waszemu to będzie jakieś 80 mil — zaśmiała się.

— Waszyngtonu… — powtórzył. Zdenerwowała go ta myśl. Nie zwrócił uwagi na jej żart.

— Pamiętasz co się stało? — Zapytała.

Sam do końca nie wiedział co się stało. Był na wieczorze kawalerskim kumpla, potem ocknął się związany w jakimś aucie, jadącym nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak długo. Nie widział dokąd jedzie, ale wiedział kto mu to zrobił. Gdy próbował się uwolnić został pobity. Nie mógł uwierzyć, że Jim jest zdolny do czegoś takiego. Czuł jak twarz mu puchnie. Nagle podróż gwałtownie się zakończyła, a jemu trafiła się okazja do ucieczki. Odrętwiały, ledwo trzymający się na nogach uciekał byle przed siebie. I nagle droga ucieczki się skończyła, ale na zatrzymanie było już za późno. Stoczył się w dół jak pień, unikając o włos nadziania się na połamane gałęzie. Ledwo podniósł się na nogi, dosięgnął go bełt wystrzelony z jego własnej kuszy. Strzelił do niego! Cholerny psychopata! Jednak to go nie zatrzymało. Parł dalej, siekany boleśnie przez gałęzie. Potykał się na nierównościach. Co i rusz upadał chwytany przez korzenie drzew. Nie poddawał się. Wiedział, że to jego jedyna szansa. Nie pobiegną za nim. Było za wysoko. Zanim znajdą drogę na dół, on będzie już daleko. Biegł dalej, nie wiedział skąd brał siły. Zobaczył światła w oddali i kogoś spacerującego. Dotarł do drzwi i upadł na schodach. Nagle siły mu się skończyły, padł jak wyładowana bateria. Ona go znalazła. Siedział tu teraz, cudem wyrwany ze szponów śmierci. Gardło ściskał mu gniew i ból upokorzenia. Na oczy cisnęły się łzy bezsilności. Nie mógł wylać na nią całej tej żółci, która w nim wzbierała z każdą chwilą myślenia o tym, co się wydarzyło. Powiedział tylko spuszczając wzrok — „nie pamiętam”.

Położyła dłoń na jego przedramieniu, spojrzała na niego ze zrozumieniem i powiedziała.

— Nic nie szkodzi. Przypomnisz sobie, choć nie wiem czy warto… Na pewno jesteś głodny — dodała wstając z fotela. — Zaraz coś przyniosę.

Zatrzymał jej rękę. Spojrzała pytająco na niego.

— Dziękuję.

Kiwnęła mrużąc oczy i uśmiechnęła się.

— Cieszę się, że nie popsułam cię bardziej — dodała i wyszła.

Rozejrzał się po pokoju. Pomieszczenie był przestronne i jasne. Wielkie okno było częścią ściany. Za oknem szalała zawierucha i niewiele było widać, ale domyślał się, że właścicielce nie chciał umknąć jakiś wyjątkowo piękny widok. Meble były białe. Przy wielkim łóżku stał wygodny, duży granatowy fotel. Na nim pstrokaty włochaty koc. Przy drzwiach wisiało duże lustro w srebrnej ramie. Wokół panował nieskazitelny porządek. Monika po chwili wróciła z tacą. Postawiła ją na szafce. Podeszła do niego, zapytała o pozwolenie i uniosła go delikatnie, podkładając dodatkową poduszkę. Wzięła odstawioną wcześniej tacę i postawiła przed nim, rozkładając niskie nóżki. Na tacy były świeże bułeczki, masło, ser, dżem i miód. Obok stała filiżanka gorącej kawy i szklanka soku jabłkowego.

— Proszę bardzo. Bułki właśnie wyjęłam z piekarnika — oznajmiła.

Musiał mieć wyjątkową minę, bo nagle zapytała:

— Jeśli wolisz coś innego, to zaraz przyniosę.

— Nie! Nie trzeba. Dziękuję — dodał pospiesznie. — Po prostu zaskoczyłaś mnie obfitością posiłku.

— Jesteś dużym chłopcem, musisz jeść porządnie — stwierdziła. — Jedz.

Nic nie odpowiedział. Kiwną tylko powoli głową i upił łyk kawy. Smakowała fantastycznie. Wypił wszystko naraz.

— Daj, przyniosę jeszcze — powiedziała, wyciągając rękę w jego kierunku. Podał jej filiżankę.

— Dziękuję.

Kiedy wyszła, zabrał się łapczywie do jedzenia. Umierał z głodu, a bułeczki pachniały cudownie. Pochłonął wszystko momentalnie. Od razu poprawił mu się humor. Stwierdził z zadowoleniem, że pełnym brzuchem świat wygląda weselej.

— Proszę. Twoja kawa — przyniosła mu kolejną filiżankę i jeszcze jedną dla siebie.

Rozsiadła się na fotelu obok.

— Cieszę się, że ci smakowało — stwierdziła widząc puste talerze.

— Tak, dziękuję — teraz i on się uśmiechnął, wreszcie.

— Weź — wskazała na tabletkę na małym talerzyku na tacy. — To przeciwbólowa, pozwoli ci zapomnieć o ranie — uśmiechnęła się delikatnie. Kiwnął i połknął tabletkę.

— Przysiągł bym, że ktoś przy mnie leżał — powiedział po chwili zastanowienia.

— Tak — przyznała. — Chciałabym móc powiedzieć, że to ja, ale to był John.

— John? — Zaniepokoił się.

— Tak. To mój przyjaciel, mieszkamy razem — dodała, świadomie potęgując jego niepokój.

— John! — Zawołała przeciągle. — Kochanie, przedstaw się proszę.

Roman przełknął nerwowo ślinę i poczuł jak pocą mu się dłonie. Starał się udawać luz, ale nie wyszło. Oznaki jego zdenerwowania były oczywiste. Patrzył wyczekująco na drzwi na wysokości około sześciu stóp. Usłyszał delikatne postukiwania po podłodze. Ten dźwięk mocno kolidował z oczekiwanym widokiem. Wreszcie do pokoju wbiegł brązowo umaszczony pies i szczeknął radośnie.

— Przedstawiam ci Johan’a. Spędziliście razem noc, powinniście się poznać — zaśmiała się.

— To pies! — Ucieszył się. Zdziwiła go własna reakcja.

— Tak, pies! — Przyznała z rozbawioną miną.

— Czy to ogar polski? — Zapytał po chwili zdziwiony.

— Tak — potwierdziła. — Skąd to wiesz?

— Znam się trochę — przyznał zawstydzony. — Skąd go wytrzasnęłaś? W Stanach jest bardzo rzadki.

— Przyjechał z Polski — Stwierdziła tylko.

John wskoczył na łóżko, merdał radośnie ogonem i nadstawił się do głaskania.

— No dobrze, już … dobrze — mówił Roman, cały czas tarmosząc Johna za uszami. Temu wyraźnie się podobało. — „John”, to raczej nie jest imię dla psa — stwierdził.

— Owszem, ale to nie ja go tak nazwałam. Dostałam używanego — odpowiedziała, uśmiechając się pod nosem. Teraz i on parsknął śmiechem.

— Co miałaś na myśli mówiąc, że spędziliśmy razem noc?

— Ogrzewał cię i pilnował — wytłumaczyła.

— Chodź John, Roman musi odpocząć — powiedziała po chwili, gdy ten ułożył się wygodnie obok Romana i oczekiwał głaskania.

— Wolałbym wstać — powiedział.

— Dobrze, ale powoli, żeby nie zakręciło ci się w głowie.

Pomogła mu usiąść. Odczekał chwilę i wstał powoli.

— Łazienka w tę stronę? — Wskazał na drzwi po lewej.

— Tak. Poradzisz sobie?

— Mam nadzieję. Dziękuję.

Puściła go. Wszedł powoli do środka. Lekko zakręciło mu się w głowie, ale złapał równowagę. Podszedł do lustra. W odbiciu przywitał go obcy mężczyzna. Miał posiekaną od krzaków i opuchniętą od uderzenia twarz. Prawy łuk brwiowy zszyty. Ramiona podobnie jak twarz podrapane przez gałęzie. Pamiętał jak podczas ucieczki zarośla rozdzierały mu koszulę. Oparł się o umywalkę, jeszcze raz spojrzał w lustro; parzyły na niego puste oczy. Zapłakał.

Szafa grająca

Powoli wyszedł z łazienki owinięty ręcznikiem. W pokoju na świeżej pościeli czekał na niego komplet ubrań. Zapukała w futrynę.

— Wybacz — powiedziała. — Zostawiłam dla ciebie ubrania. Powinny pasować, ale tam w szafie są też inne, możesz wymienić jeśli ci coś nie odpowiada… –Przyjrzała mu się. — Włosy masz mokre. Przeziębisz się. Pozwól, wiem, że ciężko to robić z raną w brzuchu.

Nie czekając na pozwolenie, nakazała mu gestem usiąść w fotelu. Potem z szafy obok wyjęła suchy ręcznik, owinęła nim jego głowę i zaczęła delikatnie masować; po chwili zdjęła ręcznik. Wyszła z nim do łazienki i wróciła z suszarką. Podłączyła i w kilka chwil wysuszyła i rozczesała mu włosy.

— No, teraz lepiej — stwierdziwszy z zadowoleniem wskazała szafę. — Tam znajdziesz inne ubrania.

Zabrała suszarkę i zniknęła tak szybko jak się pojawiła.

Spojrzał jeszcze raz na wybrany zestaw i bez zastrzeżeń zaczął się ubierać. Gdy skończył, podszedł do okna. Zasłony były teraz odsunięte. Miał rację z okna rozciągał się piękny widok na dolinę. Na zewnątrz nadal padał gęsty śnieg. — Tak szybko stąd nie wyjadę — pomyślał. Odwrócił się od okna i skierował w stronę drzwi. Po drodze mijał komodę. W tej właśnie chwili uaktywnił się skrywany głęboko jakiś ciekawski gen, który nakazał mu zajrzeć do szuflady. Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic niezwykłego. Ot zwyczajnie kobiece drobiazgi i zdjęcia. — Schowała je — pomyślał — ale dlaczego? Rzucił okiem na twarze na zdjęciach. Na wszystkich ci sami mężczyźni. Na jednych młodsi na innych starsi. Odłożył zdjęcia na miejsce i zamknął szufladę. Poszedł do salonu. Zatrzymał się w drzwiach i rozglądał w poszukiwaniu gospodyni. Nie było jej, a John spał przy kominku.

— Widzę, że wszystko pasuje — usłyszał głos, dobiegający z korytarza.

— Tak, dziękuję — odpowiedział.

— Usiądź przy kominku. Nie możesz się teraz przeziębić. Zrobię gorącej herbaty z żurawiną — powiedziała. — Chyba, że masz ochotę na coś innego.

— Nie, herbata będzie ok — zgodził się i poszedł powoli, przytrzymując się mebli, w stronę kominka.

Po drodze zatrzymał się przy regle z książkami. Było ich tam niewiele, więcej było w kartonach stojących przy regale. Przystanął przed nim i próbował czytać.

— Dlaczego nie rozumiem co tu jest napisane? — Zapytał.

— Pewnie dlatego, że nie znasz polskiego; choć powodów może być wiele — zadrwiła.

— Umiem czytać — odparł oburzony.

— Nie wątpię — uspokajała. — Żartowałam. Rozchmurz się.

Roman nie miał ochoty na żarty; stale miał w głowie myśl o tym, że bandyci mogą tu wtargnąć lada moment. Jak on ma ją ostrzec? Co zrobią, gdy Sasza wkroczy do domu. Przecież on ich rozedrze na strzępy. Czuł się bezradny i strasznie przygnębiony. Z jednej strony nie chciał jej straszyć, ale z drugiej jeśli jej nic nie powie, może się to dla nich skończyć tragicznie. Może ma tu jakąś piwnicę, gdzie mogliby się ukryć — rozmyślał.

— Przepraszam, po prostu nie mam ochoty na żarty.

— To zrozumiałe. To ja przepraszam. Usiądź, nie forsuj się — poleciła. — Straciłeś sporo krwi i trochę minie zanim odzyskasz siły — tłumaczyła.

Kiwnął na zgodę i usiadł przed kominkiem. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju.

— Czy ty masz jakiegoś bzika na punkcie polskich rzeczy? Pies, książki — zapytał bez zastanowienia

— Hmm, można tak powiedzieć. To moja ojczyzna — stwierdziła bez ogródek.

— Przepraszam — zawstydził się — nie pomyślałem; nie mówisz z akcentem. Długo mieszkasz w Stanach?

Zastanowiła się chwilę, a potem odpowiedziała:

— 5 lat, 6 miesięcy i …6 dni.

— Och, aż tak!

— Masz namyśli, że szczęśliwi czasu nie liczą? — Zapytała.

Wzruszył ramionami.

— Może masz rację — przyznała zamyślona.

— Nie jesteś tu szczęśliwa?

— Kiedyś byłam i to bardzo — posmutniała. — I mam nadzieję, że znowu będę — dodała i podniosła zapraszająco kubek z parującą herbatą.

— Mogę zapytać, dlaczego nie jesteś szczęśliwa? — Zapytał po chwili, choć w połowie pytania czuł, że było nie na miejscu.

Westchnęła. Nie chciała z nim o tym rozmawiać.

— To trochę skomplikowane — powiedziała i uśmiechnęła się machinalnie.

Kiwnął, zrozumiał, że woli o tym nie mówić. Popijał aromatyczną herbatę i rozglądał się po pomieszczeniu. Czuł się nieswojo. Zazwyczaj nie miał problemu z nawiązywaniem znajomości. Zawsze szło mu łatwo z fankami, wywiadami. Tu „sweet focia”, tam autograf, to jakiś buziak z fanką. Teraz czuł się dziwnie zakłopotany. Ona nie była jego fanką. Wydawała się nie wiedzieć kim jest. Przez moment jego ego poczuło się urażone, ale potem zdał sobie sprawę, że to nawet dobrze i rozluźnił się.

Rozglądał się po pokoju i zauważył, że w drugim końcu stoi stara szafa grająca.

— Mogę? — Zapytał, wskazując na szafę.

— Jest zepsuta, ale jeśli uda ci się ją naprawić, zniosę wszystko co tam wybierzesz — zakomunikowała.

— Zgoda! — Wstał i podszedł pomału do szafy.

— Tylko uważaj na szwy! — Ostrzegła.

— Dobrze — irytował się. — Chyba porządnie zszyłaś; nie muszę się bać, że coś mi wypadnie? — Zadrwił.

— Tego nie mogę zagwarantować — odparła z miną urzędnika państwowego. — Znasz się na tym, czy mam się bać, że popsujesz ją bardziej? — Zadrwiła.

— Nie znam się, ale bardziej nie da się jej już zepsuć — odparł i zabrał się do roboty, postękując. — Masz jakieś narzędzia?

— Zaraz poszukam — odparła i poszła gdzieś ciemnym korytarzem.

Po chwili wróciła z srebrną walizką na kółkach. Otwarła ją, a Romanowi szczęka zjechała do kolan, a potem przywarł do walizki jak mały chłopiec do klocków. Nie przypuszczała, że ktoś taki jak on będzie się cieszył na widok narzędzi i na dodatek będzie umiał ich użyć i to jeszcze skutecznie. — Facet, to facet — pomyślała i uśmiechnęła się w myślach.

— Skąd u ciebie taki arsenał? — Zapytał z podziwem.

— Należały do mojego ojca.

— Już nie należą? — Palnął znowu, karcąc się jednocześnie w myślach za swój niewyparzony język.

— Już nie… — odparła z zamyśleniem.

— Przepraszam — powiedział zawstydzony.

— Nic się nie stało — odpowiedziała.

— Może mężowi się przydadzą? — Zaryzykował i asekuracyjnie dodał: — albo partnerowi…

Spojrzała na niego i zapytała z uśmiechem: — Czy chcesz mnie o coś zapytać?

— Nie — odparł niemal natychmiast — To znaczy tak — zmieszał się.

— Obecnie w Polsce — odpowiedziała na niezadane pytanie.

— Co w Polsce? — Był zdezorientowany.

— Mój mąż, jest teraz w Polsce — wyjaśniła.

— Mieszkasz tu sama? Czy wy…? — Urwał. — Przepraszam, nie powinno mnie to obchodzić, zazwyczaj nie jestem taki … ciekawski — tłumaczył się, sam się sobie dziwiąc.

— Nie przepraszaj, o czymś trzeba rozmawiać — uspokajała. — Jeśli pytasz, czy jesteśmy rozwiedzeni to odpowiedź brzmi: nie. Ale bywamy w przymusowej separacji i… — nie dokończyła, bo nagle szafa się włączyła i zaczęła grać.

— HA! Nie wierzyłaś we mnie — krzyknął.

— Wierzyłam od samego początku. Inaczej nie dałabym ci narzędzi do rąk — odparła i wróciła do picia herbaty.

— Masz tu ciekawą kolekcję — zauważył.

— Owszem — odparła, nie ruszając się z miejsca.

— Znam to — pochwalił się wskazując na jedną z płyt.

Zerknęła przez moment i uśmiechnęła się. Pomyślał, że pochwali się wiedzą na temat tej płyty i zaczął:

— Tych nagrań użyto w…

— … w grze wideo — dokończyła za niego. — Nie było łatwo dostać to na winylu — przyznała.

Patrzył przez chwilę zaskoczony. Nie ruszyła się z miejsca. — Wiedziała kim jestem! Wiedziała od samego początku! — Zdenerwował się. Rozejrzał się po pokoju. Dostrzegł to, czego nie widział wcześniej. Na szafce zza telewizora wystawało pudełko od gry, w której grał. Chciała je ukryć! W szafie grającej znalazł więcej muzyki z tej gry i te wszystkie męskie ubrania idealnie pasujące na niego. Czy ona była w zmowie z Jimem? Strach podpowiadał mu straszne rzeczy, ale nie mógł dłużej milczeć, musiał coś powiedzieć.

— Może być ta? — Zapytał.

— Wybierz co chcesz, obiecałam.

Uruchomił szafę i wybrał piosenkę. Wrócił na kanapę, postękując lekko, bo rana postanowiła o sobie przypomnieć. Patrząc w płomienie, stwierdził po chwili:

— Wiesz kim jestem.

— Tak.

Odpowiedź była oczywista.

— Od początku wiedziałaś?

— Nie.

— Nie?! Jak to nie?! Kłamczucha! — Krzyczał w myślach z oburzenia, ale opanował się i zapytał, z całych sił starając się panować nad głosem:

— Kiedy na to wpadłaś?

— Kiedy zmyłam z ciebie krew i błoto — odparła.

— Czemu nie przyznałaś się wcześniej?

Spojrzała na niego z wyrzutem.

— Mogłabym zadać ci to samo pytanie.

Miała rację. Miał sporo okazji, żeby się porządnie przedstawić. Niby wszystko się zgadzało, ale nadal czuł jakiś wewnętrzny niepokój.

— Przepraszam, powinienem był to zrobić — odpowiedział na zarzuty.

— Nie musisz przepraszać — odarła. — Sądziłam, że wolisz tego nie robić, więc to uszanowałam.

To prawa, nie był z nią szczery. Sprowadził na nią niebezpieczeństwo, kto wie co by było, gdyby nie śnieżyca. Być może nadal się tam gdzieś czai. Jak on ma jej teraz o tym powiedzieć? — Zastanawiał się intensywnie.

— O czym myślisz? — Zapytała i wyrwała go z zadumy.

— O tym, że … — zawahał się na moment — muszę ci coś powiedzieć.

Kiedy pytałaś o to co się stało, nie byłem z tobą do końca szczery. Nie wiem dlaczego nie powiedziałem prawdy od razu. Wybacz. Zostałem porwany spod lokalu w Atlancie, gdzie świętowaliśmy wieczór kawalerski członka ekipy. Próbowałem się uwolnić — wtedy mnie pobito. Nie wiem dokąd mnie wieźli, ale wiem kto. Samochód nagle wypadł z drogi. Więzy się poluzowały i udało mi się uciec. Straciłem równowagę i spadłem w dół zbocza. Wtedy Jim — jeden z porywaczy — strzelił do mnie z kuszy. Nie wiem jak udało mi się zebrać siły, ale uciekałem dalej. Wtedy znalazłem twój dom. Resztę znasz — zamilkł na chwilę. — Widzisz, oni — Jim i jego dwaj kumple — gdzieś tam są i obawiam się, że mnie szukają. Prędzej czy później dotrą tu i będą kłopoty…

— Już dotarli — przerwała mu.

— Jak to „dotarli”? ! — Zapytał przerażony. „Dotarli” i co? Gdzie są? Czyżby ona naprawdę była z nimi w zmowie? Do niej go wieźli? Jim krzyczał „Troy musi umrzeć”, kim ona jest? Dlaczego chce go zabić? Czuł, że cały zaczyna drżeć.

— Nie martw się, zagrożenie zostało wyeliminowane — powiedziała spokojnie.

— Wyeliminowane? Jak?

Nie wiedziała jak mu to powiedzieć. Był wstrząśnięty tym co się stało i tym co przed chwilą usłyszał. Podejrzewała, że łączy ją z porywaczami. Była pewna, że powiedzenie mu, że trzyma w piwnicy jego opraawców nie pomoże. Zastanawiała się przez chwilę, w końcu zdecydowała.

— Chodź, pokażę ci — wstała i wyciągnęła do niego rękę.

Po chwili zawahania podał jej rękę, pomogła mu wstać. Kazała mu się na sobie wesprzeć i poprowadziła go powoli ciemnym korytarzem, zaczynającym się przy szafie grającej na drugim końcu pokoju. Obok mijali schody do piwnicy. Po prawej wejście do obszernej kuchni z wielkim oknem wychodzącym na taras. Doszli do drzwi na wprost. Otworzyła je. To garaż. We wnętrzu stał wielki czarny Ranger Raptor. — Mój przyjaciel miał podobnego — pomyślał. W kącie pod ścianą stało coś jeszcze, przykryte plandeką, ale chyba nie to mu chciała pokazać.

— Zaczekaj moment — powiedziała i weszła za Rangera.

Coś kliknęło i nagle otworzyło się wejście w podłodze i prowadzące w dół schody.

— Pójdę pierwsza — oznajmiła.

Ruszył powoli za nią. Schody nie prowadziły głęboko, na ich końcu były kolejne drzwi, tym razem nie ukryte, a metalowe, ciężkie i zbrojone. Z boku po prawej stronie znajdował się elektroniczny czytnik otwierający. Przyłożyła do niego rękę. Drzwi się otworzyły. Jego oczom ukazało się pomieszczenie wydrążone w skale, nie większe niż salon na górze, a pod ścianami po przeciwnych stronach siedziało trzech obezwładnionych mężczyzn. W środku było cieplej niż można się było spodziewać, ale panował straszny zaduch. Musieli tam siedzieć już ładne parę godzin.

Spojrzała na niego i ze stoickim spokojem rzekła:

— Zagrożenie zostało zneutralizowane. Gdy śnieżyca ustanie, przyjedzie po nich szeryf.

Zaniemówił. Radość mieszała się w nim z przerażeniem. Szumiało mu w uszach.

— Kim ty jesteś? — Wydusił z siebie wreszcie.

Welcome to America

Na lotnisko przyjechał po nią pięknym, czarnym Rangerem Raptorem w limitowanej wersji Hennessey Performance i wnętrzem wykonanym na zamówienie, jakiś sztywniak. W samochodzie panował idealny porządek i unosił się elegancki zapach męskich perfum. „Sztywniak” otworzył przed nią drzwi i zaprosił do środka. Wsiadła zaskoczona i podniecona zarazem. Samochód był zachwycający; rozglądała się z zaciekawieniem po wnętrzu, zapominając o tym, gdzie i po co jest. Marzła, by kiedyś choć wsiąść do takiego auta i oto proszę. Cała drżała z podniecenia. Nie chciała, żeby ów mężczyzna to zobaczył, więc mocno starała się ukryć emocje. Jej towarzysz natomiast, oprócz standardowego „Welcome to America!” i „How was your flight?” nie odzywał się wcale. Zatem czuła się rozgrzeszona z tego, że skupia się na aucie, a potem gapi się w okno podziwiając wielką Amerykę, zamiast silić się na konwersacje.

Była mocno zdenerwowana. Adrenalina trzymała ją w stanie pełnej gotowości. Nie zmrużyła oczu cały lot, teraz miała wrażenie, że w tyłku ma bateryjki, jak różowy króliczek pewnej znanej marki „bateryjkowej”.

Niewielu zdecydowałoby się na taki ruch. Do najmłodszych nie należała. Miała już prawie 45 lat, dom, rodzinę, pracę — inną pracę; nie lubiła jej strasznie. Mimo wszystko, takie decyzje podejmuje się mając lat 20. Znajomi i rodzina pukali się w głowę, ale ona liczyła się ze zdaniem tylko jednej osoby. Razem podjęli tę decyzję i tylko to się dla niej liczyło. Choć wszystko wydawało się jakieś nierealne, spakowała walizkę, wsiadła do samolotu i przyleciała tu. Musiała wykorzystać daną jej szansę. „Raz się żyje”, pomyślała, siląc się na luz. Gdy wysyłała swoje CV, też tak pomyślała, ale z większym entuzjazmem.

Tamtego dnia wróciła do domu zdrowo wkurzona. W biurze z trudem powstrzymała się przed dokonaniem morderstwa w afekcie. Dawno już jej tak nikt nie wkurwił. Miała dość! Dość bycia tanią siłą roboczą w firmie zarządzanej przez durnych, szowinistycznych samców o mikroskopijnych rozumkach. Odruchowo rzuciła okiem na skrzynkę mailową. Znalazła ogłoszenie o pracę. Była tak poruszona, że nawet nie doczytała lokalizacji. W sumie chciała zrobić coś, na poprawę samopoczucia, nawet jeśli byłoby to zwykłym kopnięciem trawy. Zaczęła więc od pierwszej z góry oferty. Stanowisko — Office Manager w jakimś urzędzie, wymagania raczej niskie, równie dobrze mogli napisać, „nie masz nic innego do roboty — zadzwoń”. Przeszło jej przez myśl, że to nie dla niej; do takiej roboty trzeba się prezentować, a u niej z prezencją bywało różnie. Jednak było jej wszystko jedno; chciała coś zrobić; chciała, żeby zadzwonili i żeby poczuła, że ktoś jest nią zainteresowany — taki personalny turbo dopalacz. Zatem wysłała aplikację i pomyślała: „Raz się żyje!”. Postanowiła zrobić coś ze swoim życiem, ale nie wierzyła, że zadzwonią. Nie miała szczęścia do cudownych zbiegów okoliczności. Nie mogła też liczyć na zachwyt rekruterów, bo nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie chwaliła się tym, czym niewątpliwie się wyróżniała, bo kogo mogło obchodzić, że ma słuch absolutny i dwuoktawową skalę głosu? Kogo obchodziło, że ma niezwykłą wyobraźnię, umiejętności plastyczne i manualne? Teraz, nikogo to nie obchodziło. Zmarnowała swój talent i nie było odwrotu. Teraz była przeciętnej urody, z pokaźną nadwagą, wypaloną zawodowo panią kierownik w jakiejś garażowej firmie bez przyszłości. Wstawała codziennie rano z odruchem wymiotnym na myśl o tym, że musi wrócić do tych ograniczonych umysłowo, leniwych dupków, którzy próbują wykorzystać ją na każdym kroku, stosując na niej prymitywne metody manipulacji i kłamstwa. Chciała im wreszcie pokazać środkowy palec. Marzyła o tym od kilku ostatnich lat, ale nie miała dość odwagi, dość determinacji, żeby odmienić swój los. Co tu dużo gadać, uchodziła za nieatrakcyjną, małomiasteczkową kurę domową. Co taka kobieta może osiągnąć? Niewiele. Pozwoliła sobie wmówić, że na zmiany jest za stara. Po za tym do wieczora złość jej przeszła i determinacja znów osłabła.

Tymczasem następnego dnia, a w zasadzie wieczoru — zadzwonili. Wtedy do niej dotarło, że chodzi o pracę w ambasadzie w USA. Usiadła z wrażenia i siedziała przez dłuższą chwilę z otwartą buzią. Początkowo myślała, że to jakiś żart. Nie znała się za dobrze na wymaganiach dla pracowników dyplomatycznych, ale była przekonana, że nie bierze się do pracy w dyplomacji ludzi z przysłowiowej ulicy. Coś jej nie grało w tym wszystkim. Już chciała zwymyślać dzwoniącego, ale nagle mężczyzna w słuchawce zaprosił ją na rozmowę rekrutacyjną on–line. Czuła, że to nie jest dobry pomysł, ale ciekawość wzięła nad nią górę. — Zobaczymy — pomyślała.

Na rozmowie szanowna komisja rekrutacyjna, utwierdziła ją w przekonaniu, że to naprawdę jest żart. Wyglądali jak wzięci z łapanki. Wydawało jej się, że są bardziej przerażeni niż ona. Gubili się i sprawiali wrażenie niezorientowanych w temacie. Trochę ją to irytowało, ale w zasadzie nie zaskoczyło. Czekała jednak na dalszy rozwój sytuacji. Gdy się w miarę ogarnęli, kazali jej opowiedzieć coś o sobie, więc zaczęła opowiadać; wtedy zauważyła, że nie słuchają jej w ogóle. Widziała, że czytają pytania z kartki, a gdy odpowiadała, nie było zrozumienia w wyrazie ich twarzy. Równie dobrze mogła odpowiadać „pomidor”. Była wkurzona. Miała ochotę się rozłączyć, ale jej przekorna natura zapragnęła zemsty. W pewnym momencie, rozsiadła się wygodnie na swoim fotelu i zaczęła na każde kolejne pytanie odpowiadać, podając po kawałeczku przepis na pierogi. Trochę im zajęło zanim się zorientowali. Mieli nieziemskie miny, omal nie parsknęła śmiechem. W końcu, tym razem ze wzmożoną czujnością, zaczęli przeprowadzać jakiś test. Pytania były bez sensu i powtarzały się. Do pytań bez sensu prosiła o rozwinięcie, a te powtarzające się kończyła stwierdzeniem: „Już odpowiedziałam na to pytanie”. Na końcu była zagadka, która brzmiała mniej więcej tak:

„Dziewczyna na pogrzebie ojca widzi kogoś, kogo pokochała od pierwszego wejrzenia. Nie znała tej osoby, nie miała pojęcia kto to. Nie wiedziała jak się z nim skontaktować. Była zdesperowana i szaleńczo zakochana. Pytanie brzmiało: Co zrobiła dziewczyna, żeby spotkać tego kogoś jeszcze raz?”

Pomyślała chwilę i po czym odpowiedziała:

— Sądzę, że szaleńczo zakochana i zdesperowana dziewczyna, doprowadziła do kolejnego pogrzebu w rodzinie.

Rekruterów zatkało, ale ktoś coś im podpowiadał, więc za chwilę dopytali:

— A co pani by zrobiła w takiej sytuacji?

— Ja? — Zdziwiła się.

Gdy potwierdzili, odpowiedziała:

— Za stara jestem na takie emocje. Poza tym moja siostra zna wszystkich, nie musiałabym nikogo zabijać — dodała z uśmiechem i puściła oko. Dałaby głowę, że w tle ktoś się roześmiał, ale szanowna komisja była niewzruszona i skonsternowana. Nie wiedzieli co odpowiedzieć. Wymienili między sobą tylko kilka nerwowych uśmieszków i podziękowali za rozmowę, zakańczając połączenie. Gdy usłyszała: „Dziękujemy, skontaktujemy się z panią” — była przekonana, że to na tyle, że ma sprawę z głowy. Jej interpretacja zagadki musiała nimi wstrząsnąć. — I dobrze — pomyślała. — Odechce im się robić sobie z ludzi żarty!

Znowu się pomyliła. Po tygodniu odezwali się i zaprosili ją do Ministerstwa Spraw Zagranicznych na podpisanie umowy. Prawie zemdlała.

— Szlak! — Zaklęła. — Muszę powiedzieć Maciejowi — pomyślała z przerażeniem.

Ta rozmowa była dużo gorsza. Patrzył na nią jakby go zdradziła. Nie miała zamiaru dostawać tej pracy — głupio brzmiało nawet w myślach. Był wściekły, ale następnego dnia nagle zmienił zdanie. Uznał, że to szansa dla wszystkich i zaczął planować wyjazd i przejęcie obowiązków „matki”.

To było trzy miesiące temu. Teraz była w drodze do hotelu, pięknym autem z potężnym i cudnie brzmiącym silnikiem, które prowadził mężczyzna po pięćdziesiątce, który się w ogóle nie odzywał.

— Pierwszy raz w Stanach? — Zapytał nagle po polsku.

Serce się w niej uradowało. Chciała go ucałować. Oczywiście nie zrobiła tego. Zamiast tego odpowiedziała grzecznie: — Tak — a po chwili dodała: — Myślałam, że jest pan Amerykaninem.

— Tylko w połowie — odpowiedział z uśmiechem. — Czy to coś zmienia?

— Nie. Skąd. Po prostu ucieszyły mnie dźwięki polskiej mowy — wyjaśniła zawstydzona.

Uśmiechnął się.

— Przywyknie pani — stwierdził. — Trudno było się zdecydować? — Zagadnął.

— Nie było łatwo — przyznała.

Uśmiechnął się, a potem ciągnął ją dalej za język:

— Mąż puścił panią bez wahania?

— Tak zupełnie bez wahania, to nie… — zamyśliła się.

— A jak chłopcy?

Spojrzała na niego zdziwiona.

— Sporo pan o mnie wie — stwierdziła.

— Nie był bym dobrym agentem, gdybym nie wiedział — odparł. — Poza tym mówiła pani o rodzinie na rozmowie, tuż przed tym jak upokorzyła pani naszą komisję rekrutacyjną — dodał z uśmiechem.

— Przepraszam — zawstydziła się.

— Niech pani nie przeprasza, zasłużyli sobie — zaśmiał się. — Powinienem podziękować za ujawnienie ich słabości.

Ulżyło jej, a wraz z tym do mózgu dotarło słowo „agent”.

— Jest pan agentem?! — Zapiała zdziwiona.

— Proszę mi wybaczyć, nie przedstawiłem się. Nazywam się Stanisław Głądecki. Jestem Szefem Służb Ochrony, będę pani przełożonym.

— Bardzo miło mi pana poznać — wydusiła, nie mogąc zrozumieć o co chodzi. — Trochę się zgubiłam, może mi pan wyjaśnić jakich służb?

— Ochrony — wyjaśnił zadowolony.

— Ale ja w dalszym ciągu nie rozumiem.

— Właśnie dlatego postanowiłem osobiście panią odebrać, żeby mieć czas na rozmowę zanim spotka się pani jutro z Ambasadorem i resztą pracowników — zakomunikował.

Nic nie odpowiedziała, bo uznała, że odpowiedź po raz trzeci „w dalszym ciągu nie rozumiem” nie wpłynie korzystnie na jej wizerunek, więc postanowiła czekać cierpliwie na dalszą część wynurzeń pana Szefa Ochrony.

— Chcę, żeby pani wiedziała, czego będę od pani oczekiwał — zrobił pauzę. — Zdaję sobie sprawę, że nie ma pani doświadczenia w tej dziedzinie, ale to nie jest istotne. Ma pani doświadczenie w innych dziedzinach i odpowiednie cechy charakteru — to jest ważne. — Reszty się pani nauczy.

Trochę ją zdziwiło to co powiedział, bo co jak co, ale na kawie znała się wyśmienicie, a na zarządzaniu biurem równie dobrze, albo i lepiej. Zastanawiała się też, które to te odpowiednie cechy charakteru miał na myśli, ale wolała nie dopytywać.

— Najpierw jednak należą się pani wyjaśnienia — stwierdził. — Po pierwsze pani zadaniem nie będzie robienie kawy i umawianie spotkań, oczywiście.

— Oczywiście! Office Manager to w końcu nie sekretarka — drwiła w myślach, ale on miał chyba lepszy pomysł na jej obowiązki, bo wyraźnie cieszyło go to, co za chwile miał jej zakomunikować,

— Wiem, że nie została pani o tym poinformowana wcześniej. Sprawa była niejawna, żeby nie wzbudzać niepotrzebnie zainteresowania.

Uniosła brew; serce waliło jej jak młotem, zrobiło jej się gorąco. — Tak zdecydowanie umiesz budować napięcie — drwiła w myślach, próbując rozładować stres.

— Nie będzie pani Office Managerem — oświadczył. — Zostanie pani Funkcjonariuszką Służb Ochrony Państwa, takim agentem specjalnym — oświadczył swobodnie i wyglądał jakby oczekiwał oklasków.

— Chyba cię pojebało, człowieku! — Zaklęła w myślach. — Agentem specjalnym? Chyba specjalnej troski! Miała zostać urzędnikiem państwowym, se–kre–tar–ką. Co za durny pomysł! — Bulwersowała się w duchu. Poczuła nagłe uderzenie gorąca. Serce waliło jej jakby chciało wyskoczyć z piersi, czuła, że ręce jej się pocą. Nie wiedziała co zrobić. Chciała wykrzyczeć mu to, co przed chwilą sobie pomyślała, ale czuła, że nie może tego zrobić. Doprowadzało ją to do szału. Emocje w niej wzbierały i wiedziała, że jeśli czegoś nie zrobi, to zaraz wszystko wylezie z niej oczami. Patrzyła na niego przez chwilę zbierając myśli, potem odetchnęła głęboko, żeby opanować emocje i zaczęła:

— Wie pan, że ja mam 45 lat? — Zapytała jakby nigdy nic, starając się z całych sił panować nad głosem.

— Owszem.

— Stroi sobie pan ze mnie żarty?

— Nie, dlaczego?

— Nie wydaje się panu, że na zabawę w „super agentów”, to ja już jestem za stara? — Zapytała bez ogródek.

Skoro jemu wolno było w ten sposób traktować temat, czuła się usprawiedliwiona.

— Nie — odparł krótko.

— Acha — skwitowała. — No i wszystko jasne, a jakie proste. Tylko ja widzę, że to bzdura? — Pomyślała.

— Chce pani zrezygnować? — Zapytał po chwili.

— To czego ja chcę, nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu jestem świadoma swoich ograniczeń i myślę, że pan też powinien — stwierdziła.

— Ja jestem świadom własnych ograniczeń. To dość pomocne — zaśmiał się. — Musi pani zrozumieć, że ograniczenia są tylko w naszej głowie — odpowiedział, wskazując swoją czaszkę.

— Nie o twoje ograniczenia mi chodziło. Z resztą nie ważne — pomyślała zrezygnowana. Była zdezorientowana i zdenerwowana. — Jednak to był głupi żart — pomyślała. Miała wrażenie, że zadrwiono z niej. Została zmanipulowana i oszukana. –„Niejawne”? Co to kurwa ma znaczyć? Kim ona będzie? „James Bond” od siedmiu boleści! — Drwiła w myślach.

— Mam zawrócić? — Zapytał.

— Słucham? — Zapytała wyrwana z zamyślenia.

— Pytam, czy mam zawrócić na lotnisko? — Powtórzył pytanie.

— Nie — odpowiedziała bez emocji. — Mam tylko nadzieję, że jeśli mi się nie uda, to mnie pan nie zastrzeli — dodała po chwili i to nie miał być żart.

— Nie sądzę — uśmiechnął się — ale będę mocno rozczarowany — dodał.

Odwzajemniła słaby uśmiech. W rzeczywistości była wściekła. Ale co miała zrobić? Już w pierwszej godzinie nadrzeć się na nowego szefa? Choć należało mu się i to bardzo.

— Zmęczona? — Zapytał.

— Teraz i tak nie zasnę przez tydzień — powiedziała zgodnie z prawdą.

Zaśmiał się. — To nie jest śmieszne — oburzyła się w myślach, ale nic nie powiedziała. Nie zareagowała w ogóle.

— Pozwoli się pani zatem zaprosić na wczesną kolację? — Zapytał.

Było około godziny 16, w Polsce była 22.

— Bardzo chętnie — odpowiedziała, choć nie miała ochoty. Chciała iść sobie popłakać, bo czuła, że wdepnęła po same uszy.

— Doskonale! — Ucieszył się. Ona znów nie skomentowała, jedynie złorzecząc w myślach.

Podjechał pod lokal z polskim szyldem. „Restauracja Oberża”. Uśmiechnęła się.

— Ktoś tu umie przeczytać tą nazwę? — Zapytała, domyślając się, że i z „Głądeckim” też sobie pewnie nie radzą.

— Zdziwiłaby się pani jak żołądek wpływa na naukę języków obcych — odparł z uśmiechem.

Przy wejściu przywitała ich gospodyni. Zaprowadziła do stolika przy oknie i przyjęła zamówienie.

— Mogę o coś zapytać? — Zaczęła nieśmiało.

— Proszę — odpowiedział.

— Po co ambasadzie w kraju sojuszniczym agent specjalny?

— No tak — zreflektował się. — Widzi pani, Ameryka to duży kraj i dużo się w nim dzieje. Nasze działania są skierowane przede wszystkim na to, aby sojusznik pozostał sojusznikiem, rozumie pani?

— Nie, ale mam nadzieję niebawem zrozumieć — przyznała.

— Oczywiście — zaśmiał się. — Mamy przygotowany dla pani dość intensywny program szkoleń. Myślę, że niebawem będzie pani wiedzieć więcej ode mnie.

— Tego nie byłabym taka pewna, ale zrobię co w mojej mocy — uśmiechnęła się niepewnie. — Co jest w tym planie? — Zapytała.

— To chciałbym omówić jutro z Ambasadorem, bo to w dużej mierze jego plan, więc nie chciałbym wchodzić mu w paradę — tłumaczył. — Z resztą on uwielbia opowiadać, więc chcę dać mu satysfakcję — dodał.

— A tak ogólnie czego będą dotyczyć te szkolenia? Rozumiem, ale lubię wiedzieć z wyprzedzeniem co mnie czeka — uśmiechnęła się niewinnie.

— Tak ogólnie — westchnął — to duży nacisk położymy na dyplomację, ale też trening fizyczny. Niech się pani nie obawia — powiedział, widząc jak oczy jej się rozszerzyły. — To sama przyjemność — zapewniał. Westchnęła tylko, ale postanowiła się „nie obawiać”.

Rozmowa ogólnie była drętwa. Po pierwsze dlatego, że ciągle miała w głowie to, co usłyszała, a po drugie, bo jej nowy szef nie był zbyt towarzyski. Starała się jednak nie zepsuć pierwszego wrażenia jeszcze bardziej, więc siliła się na uprzejmości jak mogła najbardziej.

W hotelu nie mogła zasnąć. Wciąż mieliła w głowie to co jej powiedział. Chciało jej się płakać. — Ale wdepnęłam — pomyślała. — Nawet uciec stąd nie bardzo jest jak. Naiwna idiotka! Nie miała wyjścia. Naważyła piwa, musiała je teraz wypić.

Następnego dnia zaczęła nową pracę. W pierwszej kolejności poznała Ambasadora i jakiegoś naburmuszonego chirurga o nazwisku Coval, a potem innych pracowników ambasady. Od tego momentu stale poznawała nowych ludzi i nowe rzeczy. Na razie mieszkała w hotelu, bo jej mieszkanie służbowe było w remoncie. W sumie było jej to na rękę, bo przynajmniej nie musiała gotować.

Pierwsze tygodnie były dla niej ciągiem zamazanych kardów z jakiegoś obcojęzycznego filmu z napisami. Czuła, że traci kontrolę nad swoim życiem i nie podobało jej się to. Bardzo jej się to nie podobało. Dotychczasowe wypracowane przez ponad dwadzieścia lat zwyczaje, przestały obowiązywać z dnia na dzień. Nowa praca, nowi ludzie i na dodatek kompletnie nowy, na swój sposób egzotyczny kraj. Wszystkiego musiała uczyć się na nowo, także samej siebie. Musiała na nowo zapanować nad wszystkim. Zatem przydzielone zadania i obowiązki ułożyła skrupulatnie w plan. Nie było łatwo, obowiązków w sumie nie było wiele, ale szkolenia i treningi wypełniały jej cały wolny czas. Na szczęście wkrótce wciągnęła się w rytm tego nowego życia i dalej poszło już znacznie lepiej. Powoli tworzyła sobie nowe zwyczaje i rytuały. To pozwoliło jej odzyskać kontrolę. Planowała i realizowała. To samo robiła z zadaniami w biurze Ambasadora — był pod wrażeniem. Spodobały mu się nowe zwyczaje i szybko przeniósł je na całą Ambasadę. Stanisław się chwilę opierał, ale w końcu uległ presji pozostałych i dostosował się do nowego porządku.

„Najwyższy porządek” — tak nazywał ją Ambasador (był fanem Gwiezdnych Wojen), a ona była z tego dumna. W końcu tego się podobno od niej oczekiwało. Spryt do organizacji pozwolił jej ogarnąć więcej zajęć i szkoleń niż się na początku spodziewała. Było nieźle, przynajmniej pod tym względem. Brak rodziny, choć ciążył, dawał dodatkowe możliwości czasowe. Tu nie musiała się martwić, o której wraca do domu i o której z niego wychodzi. Robiła to co chciała i kiedy miała na to ochotę — inaczej: to co konieczne i wtedy kiedy trzeba. To była dla niej zupełna nowość, a raczej pewnego rodzaju wolność. Pan Stanisław uczył ją wszystkiego o zadaniach Służb i agentów oraz przydzielał jej obowiązki, wcześniej omawiając zadanie. Zawsze wymagał perfekcji, więc pod tym względem dobrze się rozumieli. Szanował ją i słuchał co miała do powiedzenia. Nie torpedował jej pomysłów, ani nie wpadał w przesadny zachwyt. Podchodził chłodno do każdego tematu i starał się uczyć ją tego samego. Widziała, że mu zależy na dobrej współpracy i na tym, żeby jej się udało. Motywował ją tym i napędzał. Nie chciała go zawieźć. Zawsze starała się jak najlepiej wykonać zadanie i była w tym świetna.

Głądecki w Ambasadzie wzbudzał powszechny respekt, żeby nie powiedzieć strach, a w kręgach niewieścich — zachwyt, bez względu na wiek niewiasty. Musiała przyznać, że był pociągający i niezwykle inteligentny. W niej budził podziw i szacunek, ale było w nim też coś jeszcze, coś niezwykłego, coś co nie umiała nazwać. Był to raczej zlepek uczuć, które odczuwała w jego obecności. Całe swoje dorosłe życie marzyła o takim szefie. O osobie, która będzie dla niej wzorem do naśladowania, kimś kogo można podziwiać, kimś od kogo można się uczyć i kto będzie ją napędzał. Nieoczekiwanie znalazła tego kogoś. Była nim zachwycona, patrzyła w niego jak w obrazek. Mimo całej tej swojej srogiej i niedostępnej otoczki, dla niej był inny; uprzejmy i cierpliwy. Mówił do niej w taki sposób, że czuła jakby znów miała dwadzieścia lat, i cały świat stał przed nią otworem. Uwielbiała to uczucie.

Przez to, że pracowali razem, wzbudzała tym powszechną zazdrość we wspomnianych kręgach niewieścich. Miała przez to nikłe szanse na jakieś przyjaźnie, ale miała to gdzieś. W poprzednim życiu oduczyła się zabiegać o względy tzw. przyjaciółek i było jej z tym dobrze.

Najtrudniejsze było jednak pokonanie samej siebie na treningach. Przekonała się o tym już na pierwszych ćwiczeniach. Okazało się, że Pan Stanisław, na co dzień zimnokrwisty i dostojny, na sali treningowej okazał się niezwykle energicznym i sprawnym fizycznie mężczyzną, któremu nie jeden 30–latek mógł pozazdrościć kondycji, a już na pewno sylwetki.

Przyglądał jej się przenikliwym wzrokiem, oceniając każdy szczegół i każdy jej ruch. Był stanowczy i apodyktyczny, tak inny aniżeli w ambasadzie. Jego sposób bycia na sali pasował do zimnego, oceanicznego błękitu jego oczu. Był wymagającym trenerem, w tej materii nie uznawał kompromisów i dawał jej niezły wycisk. Ćwiczyli dwa, trzy razy dziennie. Rano biegali lub pływali, po południu ćwiczyli na siłowni, a wieczorami uczył ją walczyć. To nie był tryb „comfort”, a raczej „extreme”.

Z początku była nakręcona i zmotywowana. Endorfiny pozwalały odczuwać radość z wysiłku, ale Pan Stanisław oczekiwał coraz więcej; więcej niż była w stanie z siebie dać. Najtrudniej było jej nauczyć się walczyć. Same próby uderzenia go były czymś tak niewłaściwym, że aż nierealnym, a on na dodatek stale ją strofował: „Pamiętaj o oddychaniu!” „Rozstaw nogi!”, „Ręce wyżej!” „To nie balet!”, „Patrz na przeciwnika!” Chciała umieć, chciała pokazać, że da radę — jak zawsze, ale nie potrafiła tego ogarnąć. Gdy pilnowała oddechu, to zapominała o unikach, gdy panowała nad unikami, krzyczał, że to nie balet. Co tu dużo mówić, szło jej źle. Miała tego świadomość. To co przynosiło jej radość za dnia w ambasadzie, wieczorami umierało pod naporem fizycznego bólu, zmęczenia i poczucia wstydu. Cierpiała — każdego dnia odczuwała ból nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Czuła się obco i samotnie. Mimo sukcesów w ambasadzie, porażki na sali treningowej popychały ją systematycznie w dół. Samoocena spadła poniżej zera. Płakała prawie każdej nocy. W dzień trzymała fason, udając przed całym światem i sobą samą, że jest „cool”, ale wciąż była nierozpakowana i gotowa na powrót do kraju w każdej chwili. Była prawie pewna, że Stanisław o tym wiedział.

Pewnego razu po powrocie z lunchu, znalazła w swoim notesie kartkę, a na niej wiadomość: „Wzbogać dietę o dodatkową porcję białka i uzupełniaj elektrolity. Powodzenia!” Nie miała pojęcia kto jej to zostawił, ale postanowiła pochylić się nad tematem. Zadbała o dietę i faktycznie, była jakby mniej zmęczona. Nabrała wiary we własne siły. Dziękowała w myślach swojemu „Aniołowi Stróżowi”. Była przekonana, że to Głądecki zwłaszcza, gdy po treningu, na którym nadwyrężyła kontuzjowane kiedyś kolano, w szufladzie biurka znalazła maść na stłuczenia i zwichnięcia. Jeśli to faktycznie był on, to troska o nią nie przeszkadzała mu wyciskać z niej ostatnie soki.

Lanista

Mijał właśnie czwarty tydzień jej pobytu. Miała za sobą wiele dni ciężkich, wielogodzinnych treningów dzień w dzień. W toalecie podsłuchała rozmowę dwóch urzędniczek.

— Słyszałaś plotkę? Ta nowa ma zastąpić Szefa — powiedziała jedna.

— Chyba żartujesz? — Zdziwiła się druga.

— Nie! Wieśniaczka myśli, że jest taka genialna, a podobno Głądecki ostro się pokłócił z Ambasadorem o ten wybór. Ambasador uważał i reszta podobno też, że jest za stara.

— No bo jest. Jest w wieku mojej matki. Wyobrażasz ją sobie na treningach. Biedak musi przeżywać katusze.

— Nie wiem co on sobie myślał. Widzę jak entuzjazm z niego schodzi.

— Myślisz, że żałuje?

— Ja to wiem.

— Skąd?

— Słyszałam jak rozmawiali z Ambasadorem. Mówił, że ma za mało czasu i że nie da się z tym nic zrobić.

— Jak myślisz ile wytrzyma?

— Ona, czy on?

Zaśmiały się i wyszły.

Do tej pory mimo wszystko trzymała się dzielnie. Teraz coś w niej pękło. To co usłyszała zabiło w niej resztki złudzeń. Walczyła, ale przegrała — takie były fakty. — To nie ma sensu — pomyślała.

Na treningu utwierdziła się w tym przekonaniu — widziała jak „entuzjazm z niego zszedł”, a raczej jak z niego „wylazł”.

Spóźniła się na trening, ponieważ Ambasador ją zatrzymał. Przeprosiła i podała przyczynę spóźnienia, mimo to Głądecki zmierzył ją karcącym wzrokiem. Nic nie powiedział, nie musiał, widziała, że jest wściekły. Nie dziwiła mu się, też miała już dość, a podsłuchana w toalecie rozmowa tylko ją utwierdziła w przekonaniu. Po co się męczyć? Nic z tego nie będzie, lepiej dać sobie spokój i zakończyć ten cyrk, myślała. Wszystko co robiła tego wieczoru na sali, nosiło znamiona zrezygnowania. Widziała, że go irytuje, ale nie miała więcej siły do walki o coś, co nie miało dla niej sensu. Po kolejnej nieudanej próbie wybuchł. Pierwszy raz widziała go takim. Chodząca góra lodowa eksplodowała jadem, nikt jej nigdy tak nie naubliżał. Wyrzucił z siebie całą swoją bezsilność i pogardę dla jej osoby. Stała przez chwilę, patrząc na niego, ale nie była zaskoczona. Zrozumiała więcej niż jej wykrzyczał. Zrobiła jedyną rzecz, którą mogła w tej sytuacji zrobić, odwróciła się i wyszła.

Wszyscy mu odradzali. Uznali, tak jak ona na początku, że jest za stara. Uważał, że to nie przeszkoda, tylko wymówka. Przysłuchiwał się jej na rozmowie kwalifikacyjnej, obserwował ją i dostrzegł to, czego nie widzieli inni. Pod powłoką gospodyni domowej drzemało coś wyjątkowego, coś czego nie widział od bardzo dawna. Musiał to tylko obudzić. Nie miała pojęcia jaki ma w sobie potencjał, była idealna na to stanowisko. Dla niego pod jeszcze jednym względem była wyjątkowa, ale nie mógł jej tego powiedzieć. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Była dojrzałą kobietą, ambitną i doświadczoną. Była genialna w organizacji i zarządzaniu. Nawet Ambasador przyznał, że przerosła jego oczekiwania. Nazywał ją „Najwyższym porządkiem”, uwielbiał ją, owinęła go sobie wokół palca. Stale razem przesiadywali i ciągle czegoś ją uczył, a ona słuchała jak zahipnotyzowana. Nie raz widział, gdy razem o czymś rozmawiają i planują, a za dzień lub dwa już coś nowego działo się w placówce. Stan miał podejrzenia, że Tomasz miał wobec niej jakieś plany i dlatego chciał go odesłać na jakiś czas, żeby mieć więcej swobody — Niedoczekanie! — Pomyślał. — Teraz nie jest już za stara?! — Denerwował się w myślach.

Rano miał z nim spięcie. Tomasz kazał mu wyjechać w jakiejś idiotycznej sprawie, ale on nie chciał teraz wyjeżdżać. Nie miał na to czasu, chciał całkowicie skupić się na szkoleniu Moniki. Najwyraźniej Tom miał inną wizję. Znowu zatrzymał ją w biurze, opowiadając pewnie jakieś bzdury i przez to spóźniła się na trening, Stan miał wrażenie, że Tom celowo mu przeszkadza i był z tego powodu wściekły. Jakby tego było mało, ona była tego dnia jakaś nieprzytomna, w ogóle go nie słuchała. Nerwy mu puściły, był bezlitosny, zachował się jak najgorszy cham, wyżył się na niej, obraził ją, a ona stała i patrzyła na niego bez zaskoczenia. Jej obojętność go dobiła. Zreflektował się, ale było już za późno; odwróciła się i wyszła z sali. Jego obelgi odbiły się od niej i trafiły jego samego, poczuł straszny wstyd. Chciał to jakoś naprawić, więc zaprosił ją na kolację; odmówiła, tłumacząc, że ma sporo do nauki. Więc zaproponował, że odwiezie ją do hotelu. Znów odmówiła, mówiąc, że ma po drodze jeszcze coś do załatwienia. Ponownie otworzył usta, żeby ją przeprosić, ale odwróciła się z wymruczanym „do jutra” i poszła w stronę wyjścia. Patrzył w ślad za nią i karcił się w myślach za głupotę; wydawało mu się, że utyka na prawą nogę. Potem widział ją jak wychodzi z budynku z telefonem przy uchu, a gdy przez otwarte okno usłyszał: „…somewhere to Poland, as soon as possible”, wiedział, że ma przesrane.

Następnego dnia rano na basenie była sama. Zdziwiła się, ale nie czekała, wykonała plan i poszła do pracy. Kolano ją bolało, ale gniew działał jak środek przeciwbólowy, a do tego w szufladzie znalazła maść na stłuczenia i zwichnięcia, więc nasmarowała nogę, mamrocząc pod nosem przekleństwa i wzięła się do roboty, nie czekając aż jej czcigodny szef łaskawie przybędzie. Wtedy okazało się, że Głądeckiego gdzieś poniosło. — I dobrze — pomyślała. Miała do niego żal. Nie pisała się na bycie „agentem”. Chciała być urzędnikiem państwowym i pokazała, że świetnie się do tego nadaje, a on ją oszukał. Wmówił, że da radę, a teraz wszyscy się z niej śmiali. Uważali za niedojdę, mieli ją za starą naiwną idiotkę. Miała dość; dość udawania, dość bólu, dość rozłąki, dość bezsensownej walki, a przede wszystkim miała dość jego — nadętego elegancika, który wkręcił ją w to idiotyczne stanowisko, a teraz miał czelność podnieść na nią głos! Jak on mógł jej tak powiedzieć? Podziwiała go, był dla niej autorytetem, a on… — Pierdolić to! — Pomyślała. Bilet zarezerwowała zaraz po treningu. Była tu jeszcze tylko dlatego, że poprzedniego dnia nie miała się czym wydostać z tego jebanego kraju. Gdyby nie to, już by jej tu nie było. Wypowiedzenie przesłałaby sms–em.

Zamiast Głądeckiego na zajęcia przyszła jakaś kobieta. Szczupła o delikatnych rysach twarzy, średniego wzrostu z włosami białymi jak śnieg. — A to co, Wiedźminka? — Zadrwiła w myślach, będąc w bojowym nastroju. Kobieta uśmiechała się; miała śliczny, szczery uśmiech. Nie była ani stara, ani młoda. Te jej białe włosy wprowadzały w błąd, Monia patrzyła na nią zaskoczona tym zjawiskiem.

— Hi! I’m Jackie — przywitała się.

— Monika — odpowiedziała bez zbędnych uprzejmości.

— Oho, ciężki dzień? — Zapytała Jackie.

— Aż tak widać?

— Nie widać, ale słychać.

— Nie ma Lanisty, to mogę sobie odpuścić udawanie, że jest „cool”.

Jackie parsknęła śmiechem.

— A to dobre, „Lanisty” — powtórzyła. — Chodź, mam dla ciebie coś co poprawi ci humor.

Monia z lekkim wahaniem, ale poszła za nią i tak nie miała nic innego do roboty. — Trochę rozrywki na koniec — pomyślała.

Okazało się, że Jackie zaprowadziła ją na strzelnicę. Monice oczy rozbłysły.

— Strzelałaś kiedyś? — Zapytała Jackie.

— Tylko ze śrutu.

— No cóż, to robi większe dziury — zaśmiała się.

Dała jej do ręki karabin snajperski, mówiąc:

— Chcesz spróbować?

— Mówisz poważnie?

Jackie kiwnęła z uśmiechem.

— Oczywiście, że chcę! — Odpowiedziała i wzięła do ręki karabin.

Pogładziła go, podziwiając jak jakiś zjawiskowy przedmiot.

— Ale zanim zaczniesz strzelać do „Lanisty”, zaczniemy od kilku podstawowych rzeczy — powiedziała Jackie z uśmiechem pod nosem.

Monia też się uśmiechnęła, słysząc jak drwi ze Stanisława i odłożyła broń na stojak.

— To będzie twoja broń ćwiczebna. Musisz o nią dbać — oznajmiła, a widząc jej pytający wzrok dodała: — Spokojnie, wszystkiego cię nauczę. Chodź, najpierw sprawy organizacyjne — powiedziała i zaprowadziła ją do szatni, przydzieliła szafkę, pokazała skąd pobierać i gdzie zdawać broń. Potem rozmontowała jej karabin i omawiała każdy element wyjaśniając do czego służy.

— Proszę to ściąga — podała książkę ze schematami i opisami.

— Po polsku! — Ucieszyła się Monia.

— Tak, specjalnie ściągnęłam ją dla ciebie. Jest dwujęzyczna. Dobrze, żebyś rozumiała o co chodzi, ale i znała nazewnictwo angielskie. Dobra, starczy marudzenia. Postrzelamy trochę? — Zapytała.

Monię aż roznosiło od środka, miała motyle w brzuchu. Bała się, że zaraz się rozpłacze z radości, ale kiwnęła uśmiechnięta od ucha do ucha.

— Ok, ale najpierw musisz go sobie poskładać — oświadczyła Jackie.

— Mów do mnie!

Jackie uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła po kolei mówić, co i jak montować. Monia wykonywała polecenia. Jackie ukradkiem mierzyła jej czas.

— Pięknie. 10 minut i 23 sekundy. Gdy z tobą skończę, zrobisz to w 20 sekund — zaśmiała się.

— 20 sekund — powtórzyła Monia gapiąc się na karabin.

— No dobra, zaczniemy na stojąco — oznajmiła Jackie. — Tam masz cel. Stań tu — poleciła i poprawiła jej pozycję, tłumacząc: — To nie wiatrówka, ma spory odrzut. Rozstaw nogi, bo wbije cię w ścianę — śmiała się. — Dobra, teraz tu. Musisz mocno trzymać barkiem, inaczej połamie ci kości i podbije oko, zrozumiałaś?

— Pokaż mi.

Jackie uśmiechnęła się i pokazała. Monia powtórzyła.

— Tak jak teraz? — Zapytała.

— Bardzo dobrze. Jesteś praworęczna?

— Tak.

— Ok, dobra pozycja, celuj w te bliższe tarcze.

— Buja mnie.

— Heh, wiem. Uspokój oddech, obserwuj cel, nie śpiesz się; gdy będziesz gotowa wstrzymaj oddech i zatrzymaj „bujanie”. Gotowa?

Monia nie odpowiedziała tylko wykonywała wszystko to, o czym mówiła Jackie. Jej oddech zwalniał, podniecenie ustępowało miejsca koncentracji. Przestało nią kołysać, zamknęła na chwilę oczy, wsłuchała się w rytm swojego serca, znieruchomiała wstrzymując oddech; a potem pociągnęła za spust. Widziała przez celownik jak kula trafia dokładnie tam, gdzie chciała.

— Strzał za dychę między nogi! — Zaśmiała się Jackie. — Musiał ci nieźle zaleźć za skórę — skwitowała. — Ale strzał piękny, Kochana!

— Dziękuję — odpowiedziała Monia trochę zawstydzona.

Trafienie tarczy między nogi znacznie poprawiło jej humor.

— Chciałabyś go jeszcze trochę podziurawić? — Zapytała zachęcająco Jackie.

— Z przyjemnością — odpowiedziała Monia z szerokim uśmiechem.

— Opowiesz co się stało? — Zapytała niepewnie instruktorka.

Monia pokręciła głową, zaciskając wargi. Nie chciała się nad sobą użalać. Była świadoma tego, że przysłali Jackie na terapię antydepresyjną. Była pewna, że to co jej powie, nie będzie tajemnicą. Nie ufała jej.

— Jak chcesz. W razie czego zawsze możesz. Umiem słuchać — oświadczyła i podała jej całą paczkę naboi. — Teraz na leżąco — poleciła. — Mów, gdzie chcesz trafić, a potem strzelaj.

Monia wykonała polecenie. Na leżąco było łatwiej opanować drżenie i bujanie. Podziurawiła dokumentnie całą tarczę. Zapomniała o żalu, bólu i rezygnacji. Zapomniała, że miała samolot do domu; i plany wyjazdu diabli wzięli. Ze strzelnicy wyszła rozluźniona i bardziej pewna siebie. Umiała strzelać; nie wiedziała skąd, ale umiała. Jackie ją pochwaliła i w nagrodę wręczyła tarczę z podziurawionym człowieczkiem, pisząc na niej flamastrem „STAN G.” A potem dodała: „To co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas” i mrugnęła do niej. Mimo to Monia nadal jej nie ufała, jeszcze nie.

Zajęcia na strzelnicy miała cały tydzień. Przychodziła wcześniej i wychodziła później. Gdyby mogła — w ogóle by nie wychodziła. Jackie oprócz strzelania uczyła ją obsługi, konserwacji i konfiguracji według potrzeb wszystkich typów i rodzajów broni palnej. Jednak karabiny snajperskie to było to, co Monika pokochała najbardziej. Wyczekiwanie na właściwy moment i naciśniecie spustu doprowadzało ją niemal do rozkoszy. Jackie wiedziała o tym i postanowiła zrobić z niej snajpera. Strzelnica stała się jej rozrywką i terapią antydepresyjną. Robiła ogromne postępy — Jackie była zadowolona.

Przez ten czas nie widziała też Stanisława Głądeckiego. Nie tęskniła. Jej ukochany szef i dowódca stał się teraz dla niej „Lanistą” — treserem niewolników, a to tego zwykłym chamem. Od tamtego treningu szczerze go nie znosiła. Postanowiła, że jednak zostanie, ale poprosi Ambasadora o przeniesienie. Zanim jednak to zrobiła, Lanista wrócił i treningi też. Nie umiała wyjaśnić dlaczego została. Na pewno nie wyłącznie dla karabinów. Jakaś wewnętrzna przekora, a może mściwość sprawiła, że postanowiła odłożyć wyjazd na późniejsze później.

Na pierwszych zajęciach po powrocie Stan przyglądał jej się badawczo.

— Jak noga? — Zapytał.

— Jaka noga? — Zadziwiła się.

— Pani.

— Dziękuję za troskę, z moją nogą wszystko w porządku — odparła chłodno.

— Chciałbym przeprosić panią za moje zachowanie … — zaczął.

— Nie wiem o czym pan mówi — odparła. Miała w głębokim poważaniu jego przeprosiny. Nie był już dla niej tym, kim wcześniej.

— Świetnie — pomyślał zrezygnowany i postanowił zmienić temat. — A jak zajęcia na strzelnicy? — Zapytał.

— W porządku — odparła bez emocji.

— Tylko w porządku?

Nie wiedziała o co mu chodzi.

— Nie rozumiem.

— Sądziłem, że będzie pani bardziej zadowolona.

Była zachwycona, ale przecież mu tego nie powie.

— Chyba nie o moje zadowolenie tu chodzi — odpowiedziała.

— Ważne, żeby lubić to co się robi, nie sądzi pani?

— Owszem — przyznała bez wiary — ale najwyraźniej nie mam do tego szczęścia — dodała w myślach.

— Gotowa?

— Bardziej nie będę — odparła.

Przyglądał jej się jeszcze chwilę. Miała to gdzieś. Było jej obojętne, co sobie myśli. Chciała mieć to za sobą. Myślała tylko o tym, żeby się przenieść i nie musieć go już nigdy więcej oglądać.

Zaatakował wreszcie. Nie pozwoliła się zaskoczyć. Zmusiła go do cofnięcia. — No proszę — pomyślała zaskoczona. Udało jej się to jeszcze raz, ale uniki i parowanie ciosów wychodziły jej lepiej. Musiał się bardziej postarać. Widziała w jego oczach zaskoczenie. Po każdym nietrafionym ciosie zwiększał intensywność ataków i prędkość wyprowadzanych ciosów, a ona wciąż zwinnie unikała trafienia. Po wielu próbach trafił ją wreszcie; upadła na matę, ale to nie był koniec walki. Podcięła go i upadł obok niej. Jej noga natychmiast wystrzeliła w górę z prędkością dźwięku i opadła w dół, zatrzymując się tuż nad jego przyrodzeniem. Nie bronił się, tylko się uśmiechał. — Co cię kurwa tak śmieszy? — Pomyślała wkurzona.

— Bardzo dobrze spożytkowany gniew — powiedział.

Nic nie odpowiedziała. Podniosła się. Wyciągnęła do niego rękę i pomogła mu wstać.

— Jak noga? — Zapytała.

— Jaka noga?

— Pańska.

— W porządku.

— A jak trening?

— Też w porządku.

— Tylko w porządku? Myślałam, że będzie pan bardziej zadowolony — sparafrazowała go.

Uśmiechnął się pod nosem i znów zaatakował. Zablokowała cios, a potem kolejny i jeszcze raz. Spróbował inaczej; uniknęła trafienia. Znów zmienił taktykę, ale wszystko na nic. Za każdym razem wywijała się jak kot, prześlizgiwała pod jego nogami i uchylała zaprzeczając prawom fizyki. Nie walczyła, ale tańczyła. Jej strategia działała i wybijała go z rytmu. Nie zadała żadnego ciosu, a on ledwo zipał. — Kocham cię Morgan — pomyślała z zadowoleniem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Gdy wracała po pierwszych zajęciach na strzelnicy, na jej sali treningowej świeciło się światło. Coś jej podpowiadało, żeby tam wejść. Drzwi były otwarte. Weszła do środka. Drzwi na salę też były otwarte. W środku ćwiczyła grupa mężczyzn w średnim wieku. Kucnęła przy ścianie i zaczęła się im przyglądać.

— Czy mogę w czymś pomóc? — Zapytał łysy czarnoskóry mężczyzna — jeden z ćwiczących.

— Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać. Mogę się wam poprzyglądać? — Zapytała, dziwiąc się samej sobie.

— Jeśli pani chce.

— Dziękuję.

Usiadła na złożonych materacach w końcu sali i patrzyła jak ćwiczą. Nie wiedziała co to za styl walki, ale był niezwykle widowiskowy. Początkowo wyglądało to jak jakiś rodzaj tańca. Po chwili zobaczyła, że oni jednak walczą. Siedziała zafascynowana.

— I jak? Podobało się pani? — Zapytał znów ten sam mężczyzna, gdy skończyli.

— To niezwykłe. Pierwszy raz widzę coś takiego. Co to za styl?

— Mój własny.

— Naprawdę? — Zadrwił drugi z ćwiczących.

— W zasadzie nasz — poprawił się ten pierwszy lekko zawstydzony.

— Idziesz Mistrzu? — Zapytali rozbawieni koledzy.

— Za chwilę — odpowiedział.

— Jestem Morgan — przedstawił się.

— Monika.

— Chciałabyś spróbować?

— Hmm, właśnie rzuciłam. Obecnie przechodzę terapię, strzelając do kartonów — zażartowała.

— Hehe, może powinnaś zmienić trenera?

— Z chęcią.

— No to masz okazję.

— Serio?

— Serio — odpowiedział i zaprosił ją gestem na matę.

— OK — zgodziła się, nie wiedząc dlaczego.

Zdjęła buty i poszła za nim. Koledzy zawołali jeszcze raz, ale machnął na nich, więc poszli sami.

— Widziałem cię tu wcześniej.

— Ćwiczę tu od prawie miesiąca.

— Wiem — powiedział; zdziwiła się. — Spróbujemy? Będę próbował cię trafić, a ty rób wszystko, żeby uniknąć ciosu.

Kiwnęła. Na początku nie poszło jej najlepiej.

— Nie myśl! Działaj!

Zaatakował jeszcze raz i udało się. I kolejny i jeszcze raz.

— Świetnie!

„Tańczyli” tak kilkanaście minut. Trafił ją tylko 5 razy.

— Bardzo dobrze.

— To tak ma wyglądać? — Zapytała zaskoczona.

— To nie ma „wyglądać”. To nie konkurs piękności — zaśmiał się. — Uniknęłaś ciosu?

Kiwnęła.

— Znaczy cel został osiągnięty.

Zamyśliła się.

— Wiem w czym leży twój problem.

— Serio? — Zadrwiła.

— Kolejny psychoterapeuta. Nie zdziwiłabym się, gdyby Lanista cię nasłał — pomyślała z goryczą.

— Jesteś perfekcjonistką. To co robisz musi być zaplanowane i wykonane od linijki. Naśladujesz swojego trenera i dlatego ci nie wychodzi. On trenuje od lat, nie dorównasz mu. — Zmartwiły ją jego słowa. — Przynajmniej nie tak szybko jakbyś chciała — dodał po chwili. — Nie graj w jego grę, bo przegrasz. Rozdaj własne karty.

— Wnikliwa analiza jak na pół godziny znajomości — stwierdziła.

— Obserwuję cię od kiedy zaczęliście. Widziałem jak ulegasz frustracji.

— No proszę, wzbudzam powszechne zainteresowanie, kto by pomyślał — zadrwiła w myślach.

— Znasz gościa, z którym trenuję? — Zapytała pewna, że odpowie „tak”.

— Nie — zdziwił się. — A powinienem?

— Nie wiem. Mam wrażenie, że…

Zawahała się, „…że wszyscy mną manipulują” zabrzmiało w jej głowie, ale zrezygnowała z wypowiedzenia tego na głos.

— …że? — Dopytał.

— Nieważne.

— Po co to robisz, skoro nie sprawia ci to przyjemności? — Zapytał po chwili.

— Nie wiem — odparła szczerze, zamyślając się.

— Nie było cię dzisiaj — zmienił temat.

— Nie. Lanista gdzieś zniknął. Mam spokój przez tydzień.

— „Lanista” — powtórzył i zaśmiał się.

Nie wiedziała dlaczego wszystkich tak to śmieszy.

— Jeśli chcesz, możesz dołączyć do nas. Mamy zajęcia zaraz po was.

— Nie chcę przeszkadzać.

— Nie będziesz — uśmiechnął się.

— Koledzy nie będą mieli nic przeciwko?

— Myślę, że ucieszą się na nowego Padavana — zaśmiał się.

— W sumie, jeśli nie uda mi się zostać gladiatorem, to może zostanę Jedi — zaśmiała się.

— He He, to jesteśmy umówieni.

— Dzięki.

— Nie ma za co.

Przychodziła na zajęcia codziennie po strzelnicy. Codziennie uczyli ją czegoś innego. Wszyscy się zaangażowali. Podobało jej się. Nikt jej nie oceniał. Dzięki nim przestała mieć kompleksy. Nie martwiła się postawą, ani poprawnością wyprowadzonego ciosu. Nie myślała o wdechach, czy wydechach. Skupiała się na celu. A celem było wykorzystać okazję i trafić tak, żeby przeciwnik odczuł to boleśnie — bez względu na to, czy jest to zgodne ze sztuką, czy nie.

To właśnie robiła teraz z „Lanistą”. Zmęczyła go i wyczekiwała okazji. Doczekała się; stracił wreszcie cierpliwość i opanowanie; wykorzystała to, i gdy wyprowadził cios, uchyliła się i wjechała mu między nogi, robiąc szpagat. Stracił równowagę, odsłonił się, wtedy wyprowadziła jedyny cios — prosto w żebra (choć miała ochotę wyprowadzić go gdzie indziej, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie). Grzmotnęło nim o matę aż zadzwoniło. Nie ruszał się.

— Ja pierdolę, zabiłam go! — Wyszeptała z przerażeniem. Zrobiło jej się gorąco.

Na moment czas się zatrzymał. Przypadła do niego. Miał zamknięte oczy i wydawało jej się, że nie oddycha. Nachyliła się, przyłożyła ucho do jego piersi, żeby sprawdzić — serce biło bardzo szybko, oddychał. Zaczęła go cucić.

— Panie Stanisławie! Wszystko w porządku? Panie Stanisławie! Niech się Pan odezwie! — Powtarzała.

Stanisław stęknął, a po chwili zaczął się śmiać.

— Panie Stanisławie, to nie jest śmieszne! — Powiedziała z wyrzutem.

— Mów mi Stan — odpowiedział z wysiłkiem.

— Ale się musiał pierdolnąć — pomyślała zaskoczona, bo wiedziała, że tylko Ambasador i Coval byli z nim po imieniu.

— Przepraszam… — wyszeptała prawie z płaczem.

— To ja przepraszam, …za moją nieudolność trenerską — stęknął, trzymając się za bok.

— Mówiłam, trzeba być świadomym swoich ograniczeń — palnęła.

Zaśmiał się i natychmiast ból przeszył całe jego ciało. Podniosła go.

— Wszystko w porządku? — Zapytała.

— Tak. Nic mi nie jest — skłamał. — Koniec na dziś — powiedział i ruszył w stronę szatni.

Wiedziała, że zrobiła mu krzywdę. Poczuła wstyd. Chciała dać mu nauczkę, ale nie aż tak. Postanowiła zaczekać na niego pod szatnią.

— Wszystko w porządku? — Zapytała ponownie, gdy wyszedł.

Wydawał się być zaskoczony i zmieszany tym, że na niego czekała.

— Nic mi nie jest — skłamał znowu.

Wiedziała, że kłamie, bo zauważyła jak trzymał się za bok, zarówno teraz jak i wcześniej.

— Przepraszam, nie chciałam… — zaczęła.

— Nie ma o czym mówić — uciął.

— Odwiozę pana — zaproponowała.

— Nie trzeba, poradzę sobie. Poza tym miałaś mi mówić po imieniu — przypomniał.

— Przepraszam — powiedziała. — Potrenuję po drodze. Proszę o kluczyki — powiedziała stanowczo i wyciągnęła rękę.

Spojrzał na nią tak, jakby kazała mu się rozebrać do naga.

— Znam to spojrzenie — zaśmiała się. — Faceci — dodała i pokręciła głową.

Dał jej kluczyki wyraźnie zmieszany. Wzięła je od niego, nie mając świadomości, że nikt inny poza nim, nigdy nie prowadził tego wozu. Nie miała też świadomości, że nikt nigdy nie ośmieliłby się w ten sposób do niego powiedzieć. Nie miała też świadomości, że nikt od bardzo, bardzo dawna go nie znokautował. On jednak nic nie powiedział; zajął grzecznie miejsce pasażera i próbował zapiąć pas.

Usiadła za kierownicą, dotknęła z namaszczeniem znaczka na kierownicy. Widział, ale nic nie powiedział. Patrzył ukradkiem jak przygotowuje się do jazdy. Bez pytania wzięła jego pas i starając się nie naciskać na jego obite żebra zapięła.

— Może lepiej pojedźmy do szpitala? — Zaproponowała.

— Nie trzeba, to tylko stłuczenie. Przyłożę lód i będzie dobrze.

— Na pewno?

— Tak — zapewniał.

— Proszę mnie kierować, nie wiem gdzie pan mieszka.

Spojrzał na nią wymownie.

— Nawiguj, proszę — poprawiła się z przepraszającym uśmiechem.

— Już lepiej — stwierdził. — Na razie jedź główną do trzecich świateł. Przy okazji zrobimy kurs jazdy po Ameryce — uśmiechnął się niepewnie.

— Zgoda.

Gdy odpaliła silnik, ciarki przeszły jej po plecach. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się przez chwilę w gardłowy gulgot boskiej V–ósemki. Widział i uśmiechnął się do siebie. Ona rozejrzała się po kokpicie, z zadowoleniem stwierdziła, że Ford to Ford i ruszyła bez zbędnej zwłoki.

— Nie potrzebujesz kursu jazdy po Ameryce — stwierdził po chwili lekko zdziwiony.

— Dziękuję — uśmiechnęła się. — Ambasador mnie przeszkolił.

— To miło z jego strony. Widzę też, że jeździłaś już kiedyś Fordem.

— Tak, ale … — uśmiechnęła się i znów pogładziła znaczek na kierownicy. — …nie sądziłam, że będzie mi dane przejechać się tym „smokiem” — dodała.

— „Smokiem”? — Zdziwił się.

— Prawdziwy smok: Ford Ranger F 150 Raptor, pojemność silnika 5 Litrów, V8, 390 KM. Wersja, którą jedziemy to Hennessey Performance 768 KM, mam rację?

Spojrzał na nią wyraźnie zdziwiony.

— Owszem — przyznał i uśmiechnął się.

— Fantastyczny samochód — dodała z westchnieniem. — Najmocniejszy jakim jeździłam. Choć tutaj to zapewne nic szczególnego.

— No tak — przyznał. — Nie wiedziałem, że jesteś taką moto–maniaczką. Chociaż powinienem był się domyślić, gdy na lotnisku mówiłaś do mnie, ale patrzyłaś na samochód. Moje ego ucierpiało — zaśmiał się.

— Rany — zawstydziła się. — Przepraszam.

— Nie ma za co. To miło, że rozpoznajesz auta nie tylko po kolorze — zaśmiał się i natychmiast pożałował.

Stęknął z bólu. Monia się zdenerwowała.

— Może lepiej jedźmy do szpitala? — Zaproponowała. — Gdzie urzęduje ten dup… znaczy doktor Coval? — Poprawiła się natychmiast.

Uśmiechnął się w duchu i zapewnił ponownie:

— Nie trzeba, nic mi nie jest.

Nie chciał okazać słabości. Postanowił zadzwonić do „dup...Coval’a” z domu.

Gdy dojechali, zaparkowała na podjeździe. Poklepała deskę jak rumaka i wysiadła. Oddała mu kluczyki mówiąc:

— Jeszcze raz przepraszam. Nie wiedziałam, że mam tyle siły — tłumaczyła.

— Daj spokój — uspokajał. — Jak wrócisz do hotelu? — Zapytał.

Wskazała na podjeżdżającą właśnie taksówkę. Nie bardzo wiedział, kiedy zdążyła ją zamówić, ale nie zastanawiał się nad tym, chciał jak najszybciej przestać udawać, że wszystko jest w porządku.

— Spokojnego wieczoru — powiedziała i wsiadła do taksówki.

Stał chwilę i patrzył w ślad za nią. Miał pustkę w głowie, po prostu gapił się nie wiedząc dlaczego. Otrzeźwił go pulsujący ból w boku. Wszedł do domu i zadzwonił do Stevena.

Przez kolejny tydzień Stan nie pojawiał się znowu w pracy. Miał podobno coś ważnego do załatwienia. Jackie powiedziała jej w tajemnicy, że ona — Monia złamała mu dwa żebra. Było jej trochę wstyd i mocno żal Lanisty. Chciała mu to jakoś zrekompensować, ale nie wiedziała jak i nie chciała się narzucać. Wymyśliła jednak zadośćuczynienie.

Następnego dnia pod dom Stanisława Głądeckiego podjechała taksówka, z której wysiadła wysoka szatynka z białym kartonem w rękach. Stan widział ją z okna. Kobieta podeszła do drzwi i zadzwoniła. Na dźwięk dzwonka oblał go zimny pot i dostał jakiegoś dziwnego ataku paniki. Zawahał się, ale zszedł na dół. Wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Za drzwiami nie było nikogo, a na wycieraczce stał biały karton. W ostatniej chwili zobaczył odjeżdżającą taksówkę. W kartonie była, zawinięta w srebrną folię, jeszcze ciepła pieczona kaczka. Z boku do kartonu doczepiono karteczkę z napisem:

Mam nadzieję, że żołądek także pozytywnie wpływa na leczenie „stłuczeń”. Jeszcze raz przepraszam.

M.

Uśmiechnął się do siebie, przygarnął porzuconą kaczkę i rozpoczął „terapię”.

To był przełomowy moment dla nich obojga. Wreszcie się rozpakowała, trochę pomogła przeprowadzka z hotelu do służbowego mieszkania, ale mimo wszystko zaczęła wreszcie myśleć o sobie jak o przyszłym agencie. Chciała tego, pierwszy raz szczerze tego pragnęła. Była zmotywowana i chętna do nauki. Szkolenia przynosiły efekty, a ona zaczęła wreszcie wierzyć, że to się może udać.

Stan też się zmienił, nawet Ambasador stwierdził, że „zaszły w nim jakieś korzystne zmiany”. Stan tylko przewracał oczami i mówił, że mu się wydaje i żeby się zajął dyplomacją, nie psychologią.

Wszystko się zmieniło, cały otaczający ją świat wydawał jej się inny. Nie chciała już wracać, była ciekawa co będzie dalej. Została.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

— Miałaś rację. Jesteś za stara! — Stwierdził. — Zobacz to wszystko wokół to próchno, które się z ciebie sypie — zadrwił, ona się skrzywiła. — Miśka! Weź się w garść! Dawaj! Jeszcze raz!

Uwielbiała kiedy ją tak nazywał, ale postanowiła odgryźć się za „próchno”.

— Jak na seniora masz niespożyte pokłady energii — zadrwiła.

— Ja ci dam seniora! Wstawaj! — Odgryzł się i znowu leżała na macie.

Wywaliła na niego jęzor i zrobiła urażoną minę. Nie szło jej dziś kompletnie.

— Próchno się sypie, ale mentalność 3–latka — zadrwił znowu. Nie wytrzymała, wstała i rzuciła się na niego z łaskotkami, przewracając na matę. Usiadła na nim i zanosiła się od śmiechu.

— Tak, możesz spróbować załaskotać wroga na śmierć — zrzucił ją na matę i śmiali się oboje.

— Nie mam dziś ochoty na walkę, chodźmy pobiegać — zaproponowała.

— No dobra. Widzę, że i tak do niczego się dziś nie nadajesz — skwitował.

— Dziękuję. Nie ma to jak mowa motywacyjna „ukochanego szefa” — zadrwiła.

— „Ukochanego” — powtórzył, strojąc miny.

— Już nie — skwitowała.

Zaśmiał się i poszli pobiegać. — Tak teraz było między nimi.

Teacher

Musiała się stale czegoś uczyć. Była przytłoczona ilością rzeczy do nauczenia. Wtedy Stan zaproponował jej pewne rozwiązanie.

— Dokąd idziemy? — Zapytała.

— Zobaczysz.

Nie pytała więcej. Weszli na teren instytucji; Monia widząc szyld, zagwizdała cicho. Stan spojrzał na nią karcąco, a ona wzruszyła tylko ramionami. Weszli do budynku; szli przez chwilę długimi, wysokimi korytarzami, mijając zajętych sobą młodych ludzi. Wreszcie dotarli na miejsce — tak sądziła, bo weszli do jakiegoś laboratorium z tabliczką „Prototypes”. To co zobaczyła w środku trochę ją wystraszyło.

— Co to?! — Zapytała.

— To ci pomoże w nauce — oświadczył.

— No nie wiem — odpowiedziała z obawą w głosie.

— Zaufaj mi.

— Testowałeś to?

— Nie, ale wiem, że działa.

— Mam robić za królika doświadczalnego? — Oburzyła się.

— Możesz uczyć się tradycyjnie — zaproponował.

— Nie wiem, czy nie powinnam — odparła.

— Nie musi się pani obawiać — powiedział obcy, dźwięczny głos. — Dzień dobry!

— Dzień dobry Pani Profesor — przywitał się Stan.

— Dzień dobry? — Zdziwiła się Monia, słysząc polską mowę.

— Jestem Anna Gerber — powiedziała wysoka, szczupła kobieta w okularach. Była mniej więcej w wieku Stana.

— Monika Schreder, miło mi.

— Mi również. Nie podoba się pani nasz „Teacher”?

— Wygląda jak średniowieczne narzędzie tortur — zadrwiła Monia, patrząc na metalowy, człekokształtny szkielet z licznymi kabelkami, drutami i diabli wiedzą czym jeszcze.

Pani profesor się zaśmiała.

— Ma pani rację, ale to jego pierwsza wersja bez …”ubrania”.

— „Ubrania”?

— Tak. Proszę za mną.

W pomieszczeniu obok znajdował się inny prototyp, budową przywodzący na myśl jakieś zaawansowane technologicznie obce cywilizacje z filmów Si–Fi.

— I jak? — Zapytała Monię jeszcze raz.

— Tak, to narzędzie tortur z przyszłości — odparła Monia. — Do czego to służy? — Zapytała chłodno.

— „To” nazywa się „T” (ang. czyt. Ti) i służy do nauki. Zna pani metodę nauki w stanie relaksu? — Zapytała profesorka.

— Owszem.

— No więc to jest jej rozwinięcie. „T” wprowadza „ucznia” w stan głębokiego relaksu i utrzymuje ten stan przez cały czas uczenia.

— Czy to nie hipnoza?

— Blisko — przyznała Anna. — Hipnozę stosujemy do intensywnych kursów i osiągamy fantastyczne wyniki.

— No to jak zaczniecie masową produkcję, to ten piękny campus stanie się kolejną galerią handlową — zadrwiła Monia.

— Heh, nie tak szybko. To sprzęt za 15 milionów.

Monia westchnęła ciężko.

— Stan mówił, że potrzebuje pani nauczyć się dużo i szybko — powiedziała profesorka. — To jest rozwiązanie — oświadczyła.

— Którego mojego narządu zażądacie w zamian? — Zapytała Monia. Stan chrząknął i spojrzał na nią z dezaprobatą.

— Żadnego. Wyłącznie wyniki pani nauki mnie interesują — oświadczyła z uśmiechem Anna.

— Czy to bezpieczne? — Zapytała Monia, patrząc prosto w oczy swojej rozmówczyni.

— Tak. Mamy wszystkie dopuszczenia. Wojsko stosuje je od lat — jeszcze w wersji „średniowiecznej” — śmiała się Anna. — Spróbuje pani? Zrobimy coś, co panią przekona. Jakiego języka chciałaby się pani nauczyć, a którego nie zna pani wcale?

— Wcale?

— Ani jednego słowa — wytłumaczyła.

— Arabskiego — odparła Monia pewna ich porażki.

— Zapraszam zatem.

Profesorka zaprowadziła ją do pokoju, kazała przebrać się w specjalny kombinezon. Potem poleciła jej wejść do urządzenia i się rozluźnić. Monia spojrzała na Stana, uśmiechał się do niej i powiedział bezgłośnie „Zaufaj mi”. — No dobra, zaufam ci — pomyślała, uśmiechnęła się do niego machinalnie i weszła do środka. Anna w tym czasie mówiła do niej instruując ją, jak ma się rozluźnić, a potem zamknęła machinę. Monia starała się, ale nie było łatwo. W zasadzie nie miała klaustrofobii, ale teraz dopadły ją jakieś dziwne objawy tej przypadłości. Ale zamknęła oczy tak, jak jej kazano; widziała przez powieki zapalające się i gasnące w rytmie jej oddechu, diody. Wsłuchała się w dźwięki, które do niej docierały z głośników, szum wiatru w trawie, śpiew polnych ptaków i bzyczenie owadów. Te ostatnie nie pomagały się rozluźnić. Bzyczenie owadów oznaczało dla niej, że albo zaraz coś ją ukąsi, albo zacznie po niej łazić.

— Pani Profesor… — zaczęła.

— Słucham.

— Macie coś mniej wkurzającego w audiotece? — Zapytała.

— A co by pani sobie życzyła? — Zapytała Anna.

— Las, albo morze, wszystko jedno byle bez owadów.

Profesorka się zaśmiała, a po chwili Monia usłyszała piękną kombinację lasu i wody. Zamruczała wymownie. Stan uśmiechnął się do siebie, bo to on wybrał to nagranie. Czuł, że jej się spodoba. Monia wsłuchała się w kojące brzmienia i odpłynęła. Dźwięki nakładały się na siebie, tworząc przepiękny kojący koncert. Słyszała stukot dzięcioła, szum wiatru w wysokich sosnach, chlupot wody o brzeg, stukot łódki przy pomoście. Poczuła to słyszane otoczenie całym ciałem. — Kombinezon — pomyślała, potem poczuła zapach rozgrzanej ściółki i żywicy. Wyobraziła sobie to miejsce — jezioro w głębi lasu. Nad jeziorem stał mały rybacki domek z ławeczką. Pod dachem powiewała pajęczyna, na której mieszkał jakiś kolorowy pająk. Kołysał się wraz z pajęczyną w rytm podmuchów wiatru. Usłyszała plusk wody i wyobraziła sobie skaczącą w wodzie rybę. Potem delikatniejszy plusk, może to spadający na powierzchnię liść. To miejsce otulało ją spokojem. Było jej tam dobrze. Powoli zanurzała się w nim, tracąc kontakt z rzeczywistością.

Nagle usłyszała, że ktoś coś mówi; chyba do niej. Słowa były dziwne i chyba układały się w zdania, a zdania w rozmowy. Nie rozumiała ich, ale zapamiętywała. Powtarzała je w myślach, sama nie wiedząc dlaczego. Po chwili doznała dziwnego uczucia jakby nagle zaczęła je rozumieć. Ale nie! To angielski lektor tłumaczył wcześniejsze zwroty. Znów słyszała tamte rozmowy. Teraz wiedziała o czym rozmawiają. Jej wyobraźnia znów zaczęła tworzyć obrazy. Widziała to miejsce i ludzi, którzy rozmawiają. Czuła jakby patrzyła na nich z boku. Poruszała ustami, gdy oni mówili. Teraz poczuła nawet zapachy. — Co to za diabelska maszyna? — Drwiła w myślach. Nagle rozmowy ucichły i znów wróciła nad swoje jezioro w głębi lasu. Siedziała w słońcu na swojej ławeczce, odpoczywała. Nagle z oazy spokoju wyrwał ją dźwięk dzwoneczków. Muzyka ustała — teraz dopiero zorientowała się, że w tle słyszała muzykę. Otworzyła oczy, urządzenie się otwarło. Zobaczyła nad sobą jakiegoś mężczyznę.

— Co pani tu robi? — Zapytał.

— Jak to co? Uczę się! — Odparła.

— Kim pani jest?

— Nazywam się Monika Schreder i testuję to urządzenie i chyba nie działa — powiedziała, próbując wygramolić się ze środka.

— Myślę, że działa — odparł.

Monia dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że gada z nim w jakimś obcym języku, ale jakim?

— Ja pierdolę — wyszeptała.

— Tego nie rozumiem — odparł po angielsku i poszedł sobie.

Anna i Stan stali z boku z zadowolonymi minami.

— Co was tak śmieszy? — Zapytała znowu w tym obcym języku. Zaklęła w myślach i pokręciła głową jakby to miało jej pomóc zmienić tryb językowy.

— Mów po ludzku — śmiał się Stan.

— Bardzo śmieszne — powiedziała już po polsku.

— Działa? — Zapytała Anna.

— Ile czasu tam spędziłam? Pół roku?

— Dwie godziny.

Monia wybałuszyła oczy.

— Niemożliwe.

Oboje pokiwali głowami, pokazali zegarek, a potem protokół, który podpisała przed wejściem do urządzenia. Usiadła z wrażenia. Zastanowiła się chwilę i stwierdziła, że umie opowiedzieć o sobie i zapytać o drogę, i zna nazwy rzeczy z życia codziennego — to mniej więcej poziom podstawowy i to w dwie godziny?

— Ma pani naturalne predyspozycje — wyjaśniła Anna, jakby słysząc jej myśli. — Zazwyczaj postęp jest trochę mniejszy, ale widzę, że pani zapamiętuje wszystko. Genialne! W tym wieku wręcz nieprawdopodobne! — Dziwiła się profesorka. Monia poczuła ukłucie w dołku na wspomnienie swojego wieku, ale przemilczała uwagę. — Proszę wrócić jutro, będziemy kontynuować.

— Jutro? Nie stać mnie na ten kurs — odpowiedziała Monia.

— Już pani mówiłam, ja daję urządzenie, a pani pozwala mi mierzyć postępy i może się pani uczyć czego zechce.

— Czego zechcę?

— Tak — potwierdziła z uśmiechem.

— Dobra — zgodziła się Monia i podała profesorce rękę.

Anna uścisnęła jej dłoń i tym sposobem Monia w miesiąc nauczyła się arabskiego, potem francuskiego i węgierskiego, później po kolei włoskiego, hiszpańskiego i japońskiego, następnie szlifowała niemiecki, angielski, rosyjski i czeski. Nie miała dość, a pani profesor Anna, mierzyła co chciała do woli.

Potem zmieniły tematykę i Monia zaczęła uczyć się m.in. prawa, ekonomii i historii; chciała też medycyny, ale do tego nie było materiałów — szkoda, bo musiała znosić naburmuszonego Covala.

Anna dzwoniła do niej zawsze, gdy zakres materiałów szkoleniowych się poszerzał. Proces nauki też stale ewaluował. Monia pokochała „T” i najchętniej nie wychodziłaby z niego w ogóle. Uwielbiała ciągle coś nowego wiedzieć i kochała swoją wymyśloną oazę spokoju nad jeziorem.

„T” był fantastyczny, ale nie wyeliminował treningów, ani zajęć praktycznych, no i oczywiście zajęć z „dup. Covalem”, niestety. Naburmuszony chirurg szkolił ją jak ratować poturbowanych wcześniej ludzi. Gdy zapytała Stana, po co jej to szkolenie, odparł, że musi wiedzieć jak ratować życie, to podstawa bezpieczeństwa. Gdy zapytała, czy pierwsza pomoc nie wystarczy, odparł: „Chcesz być fachowcem, czy nie?” Nie zapytała więcej i znosiła cierpliwie „dup. Covala”.

Coval jej nie lubił. Ona jego też nie. Był wredny bez wyraźnego powodu. Już pierwszego dnia dał się poznać z tej niezbyt sympatycznej — delikatnie mówiąc — strony. Stanisław kazał jej go ignorować, więc robiła zupełnie na odwrót. Na każdy przytyk miała ciętą ripostę. Dręczyła go z wielką namiętnością, co doprowadzało go do obłędu. Był mniej więcej w tym samym wieku co ona. Podobno pracował wcześniej w Służbach, nie miała pojęcia w jakim charakterze; dla własnej uciechy drwiła, że pewnie był „sanitariuszką”. Nie znała też szczegółów jego odejścia, ale wiedziała, że zdecydowanie nie należy do jej fanklubu. Był strasznym dupkiem, ale mimo to świetnym specjalistą; dlatego starała się docenić te szkolenia. Jeśli to w ogóle można było nazwać „szkoleniem”. Sama przerabiała materiał, a na zajęciach dopytywała o to czego nie rozumiała. Rzadko jego aktywność wykraczała poza zakres prezentacji sprzed pięciu lat. Czasem miała wrażenie, że on widzi te slajdy pierwszy raz w życiu. Jednak Stan kazał jej się uczyć, więc się uczyła.

Dni mijały szybko. Czas miała wypełniony po same brzegi treningami w „Szkole gladiatorów” Stanisława, przyspieszonym kursem dyplomacji u Ambasadora, no i Covalem i jego drętwym szkoleniem medycznym, ale była zbyt ambitna, żeby powiedzieć „stop”, narzuciła sobie duże tempo. Przez to jej życie składało się wyłącznie z obowiązków służbowych z krótką przerwą na sen. Zbyt wiele rzeczy chciała umieć i wiedzieć na raz. Czuła dziwną presję związaną z tym, że nie umie, że stale coś jej trzeba tłumaczyć. Nie miała odpowiedniego przygotowania. Jej zasoby wiedzy wystarczyły zaledwie na przeorganizowanie biura; dalej jej wiedza była bezużyteczna. Uwierało ją to, dlatego każdą wolną chwilę spędzała uzupełniając braki. Dzień w ambasadzie rozpoczynała od kawy, potem niech się dzieje co chce — takie miała motto i tego się trzymała. Weszła więc do biura, przywitała się ze wszystkimi, rozłożyła laptopa i poszła robić kawę.

— Cześć — przywitała się, wchodząc do kuchni.

— Cześć — odpowiedziała młoda dziewczyna około trzydziestki imieniem Sandra. — Jak leci?

— W porządku — odpowiedziała machinalnie Monia.

— Wiesz — zagadnęła Sandra — wychodzimy jutro wieczorem, taka mała integracyjka dla „nowych”. Nie chciałabyś pójść z nami?

Monia zastanowiła się chwilę. Wciąż pamiętała chłodne przyjęcie jakie jej zgotowano i nie czuła potrzeby integrowania się z kimkolwiek; natychmiast próbowała znaleźć wymówkę.

— Dziękuję, ale …mam sporo…

— Wiem, sporo pracujesz. Musisz trochę odpocząć — tłumaczyła Sandra.

Monia znów się zastanowiła, była mocno zaskoczona okazaną troską.

— Głądecki cię przysłał? — Zapytała bez ogródek.

— Nie! — Oburzyła się tamta. — Nie ważne. Niepotrzebnie…

— Przepraszam — zreflektowała się Monia. — Przepraszam, z radością się wybiorę. …jeśli nie zmieniłaś zdania — zawstydziła się.

— Świetnie — uśmiechnęła się Sandra i już miała wyjść z kuchni, ale Monia zatrzymała ją i zapytała z wahaniem:

— Mogę cię o coś zapytać?

— Pytaj.

— Czy mogłabyś polecić mi jakiś butik w okolicy?

Z racji tego, że Lanista skutecznie zredukował to, do czego był łaskaw przyczepić się na jednym z treningów i wykrzyczeć jej prosto w twarz co o tym sądzi (nadal mu tego nie zapomniała), potrzebowała bezwzględnie wymienić garderobę. W tym celu musiała się wybrać na zakupy. Nie lubiła chodzić sama po sklepach, pomyślała więc, że może Sandra zechce pójść z nią.

— Dobrze się składa, po pracy wybierałam się na zakupy, możesz pójść ze mną jeśli chcesz.

— Chętnie — ucieszyła się Monia.

Następnego dnia zamiast w jeansach i T-shircie, Monia przyszła do pracy w eleganckiej obcisłej sukience, oczywiście w fasonie „dyplomatycznym”, ale nie pozostawiającej zbyt wielkiego pola dla wyobraźni. Odprowadzana wzrokiem kolegów dyplomatów, przespacerowała się tuż przed nosem Szefa Służb Ochrony i zajęła miejsce, przy swoim biurku naprzeciwko. Pan Szef zająknął się odpowiadając „Dzień dobry” i aż się zakrztusił.

— Idę robić kawę, zanim laptop się uruchomi, chcesz też? — Zapytała, patrząc w zaskoczone oczy Szefa.

— Yyy, słucham?

— Kawy? — Zapytała, unosząc swój kubek.

— Aaaa, nie, nie trzeba… dziękuję — wyjąkał.

„Szach mat” — pomyślała zadowolona i wyszła stukając rytmicznie obcasami czerwonych lakierowanych szpilek i kołysząc hipnotyzująco biodrami. — Gdyby ci kiedyś jeszcze przyszło do głowy mnie obrażać, zapamiętaj — odgrażała się w myślach

Lato

Po miesiącach intensywnej pracy nadeszło wreszcie lato; na wakacje przyleciała jej rodzina. To było pierwsze spotkanie odkąd wyjechała. Nie poznali jej. Gdy się odezwała, chłopcy z płaczem przywarli do niej, a Maciej stał oniemiały. Przyglądał się badawczo, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Podeszła do niego i pocałowała go. Spojrzał na nią i dopiero wtedy się uśmiechnął, a potem chwycił w ramiona i mocno przytulił. Tak mocno na nich czekała, tak bardzo tęskniła. Tyle rzeczy chciała im opowiedzieć, a tak niewiele mogła zdradzić. Tyle rzeczy chciała usłyszeć, a tak niewiele mieli czasu. Czuła dziwne rozterki, chciała spędzać z nimi czas i jednocześnie biec do pracy. Pomyślała za razem zaskoczona i rozżalona, że nie potrafi określić, co jest dla niej ważniejsze. Kiedyś było to oczywiste, była żoną i matką, praca miała dla niej marginalne znaczenie. Teraz było inaczej, praca stała się nagle dla niej czymś ważnym. Nie zdawała sobie do tej pory z tego sprawy. Dopiero gdy doszło do konfrontacji „starego świata” z „nowym”, poczuła się trochę zagubiona. Jak się w tym wszystkim odnaleźć?

Gdy weszli do jej mieszkania, usiedli wszyscy i patrzyli na siebie w milczeniu, jakby nie wiedzieli co dalej. Czy oni też czuli tę zmianę? Nie chciała ich krzywdzić, przecież nadal byli ważni — najważniejsi. Postanowiła im to wynagrodzić. Ze wszystkich sił starała się pokazać im, jak bardzo ich kocha. Ambasador wiedząc, że ma gości, wysłał ją na urlop. Dzięki temu, każdą chwilę mogli spędzić razem.

Pewnego popołudnia zadzwonił Stanisław, żeby zaprosić ich na ryby, zaskoczył ją. Nie wiedziała czy powinna, ale zgodziła się. Poza tym Maciej lubił kiedyś łowić, więc pomyślała, że mu się spodoba. Chciała też, żeby poznał Stanisława.

Bała się tego spotkania. Maciej był nieufny i bywał zazdrosny. W takich momentach włączał mu się tryb „niewyparzonej gęby” i często najpierw mówił, potem myślał. Trudno zgodziła się, teraz nie było wyjścia, pojechali.

Pod wskazanym adresem znaleźli mały domek nad brzegiem jeziora, otoczony lasem. Był prawie taki jak ten z jej wyobraźni. Nie mogła uwierzyć w to co widzi, stała i gapiła się na obraz ze swoich wizji. Zamknęła na chwilę oczy i usłyszała te same dźwięki co wówczas, gdy uczyła się z „T” — stukot łódki o pomost, plusk wody i cudownie szumiący las. Otworzyła oczy i zobaczyła to wszystko i aż westchnęła. Stan przyglądał się jej z uśmiechem pod nosem, ale nie przyznał się.

Domek był niewielki. W środku były 2 pomieszczenia: coś na kształt salonu z kuchnią i sypialnia w surowym drewnianym wykończeniu. W środku było sporo miejsca, a właściciel dbał o porządek. Domek przypominał jej chatki łowieckie widywane w amerykańskich filmach. Z tym wyjątkiem, że w tym było czysto i zamiast pajęczyn i kurzu były firany i dywany. Najwyraźniej Stan mieszkał w nim dość często.

Od strony lasu domek otaczał szeroki taras, chyba dobudowany, tak sugerował odcień drewna. Na tarasie stały szerokie drewniane meble oraz grill. Widok z tarasu rozpościerał się na jezioro. Okolica była przepiękna; wokół ani żywej duszy, tylko las i wznosząca się nad nim majestatyczna góra. Rozgrzane powietrze unosiło zapach jakiś niezwykle intensywnie pachnących kwiatów i żywicy. Ten aromat był obezwładniający i wprowadzał ją w radosny nastrój. Pomyślała, że cudownie było by mieszkać w takim miejscu. Zazdrościła mu tej oazy spokoju.

— To ja zabiorę chłopaków do miasteczka, a wy nacieszcie się sobą — powiedział do niej półszeptem, gdy skończył ich oprowadzać.

— Nie musisz.

— Daj spokój — odparł i zawołał chłopaków do auta.

— Dziękuję — zawołała za nim.

Odmachnął jej i wszyscy trzej wsiedli do czarnego Raptora i odjechali.

— Ufasz mu? — Zapytał Maciej, patrząc z obawą na odjeżdżające auto.

— Tak — odparła. — Stanisław postanowił nas odstresować — powiedziała, stając na palcach by dać mu całusa.

— To miło z jego strony — odparł, trzymając już ręce pod jej bluzką.

Zanim się obejrzeli już baraszkowali na kanapie w „salonie”; potem przed kanapą i jeszcze raz na koniec znów na kanapie.

— Nie mam cię dość — wydyszała. — Jak ja mogłam wytrzymać bez ciebie tyle czasu? — Dziwiła się.

— Stan ci nie pomagał? — Zapytał ironicznie.

— Owszem, ale nie daje już rady — odparła z drwiną.

Odsunął się od niej.

— Daj spokój. Mógłby być moim ojcem! — Oburzyła się.

— Może i tak, ale nadal jest atrakcyjny.

— Zazdrosny jesteś — stwierdziła.

— Może. Moja „nowa” żona spędza sporo czasu z szefem i…

— i co? — Zapytała patrząc mu w oczy.

— …widzę jak na ciebie patrzy — rzekł po chwili.

— Co?! — Oburzyła się. — To mój Szef! — Zapiała.

— Zmieniłaś się — zaczął. — Czy my ci nie przeszkadzamy? — Dokończył.

— Co ty bredzisz? — Zapytała wkurzona. — Miałeś rekolekcje u mamusi przed wyjazdem? — Rzuciła.

— Nie mieszaj w to mojej matki!

— To mi jej tu nie cytuj! — Warknęła.

Umilkli oboje. Siedzieli teraz na podłodze na obu końcach kanapy z naburmuszonymi minami. Pierwsze starcie za nimi. Czas się przegrupować. — Nic dziwnego — pomyślała. Trzy miesiące się nie widzieli. Zmieniła się. Bardzo się zmieniła. Był zazdrosny. Postanowiła załagodzić ten konflikt.

— Przepraszam, nie kłóćmy się — zaczęła i przytuliła się do niego. — Ani ja, ani Stanisław nie mamy takich intencji — powiedziała, nie wypuszczając go z uścisku.

— Serio? Dlaczego nie można się do ciebie dodzwonić? Czemu, gdy dzwonię na biuro nigdy ciebie tam nie ma? Czemu, gdy przyjeżdżamy to jedziemy do niego?!

Zastanowiła się chwilę i uznała, że to właściwy moment, żeby powiedzieć mu wreszcie prawdę.

— Nie jestem urzędnikiem — powiedziała, patrząc mu badawczo w oczy.

Zszokowało go to co usłyszał. Obawiał się najgorszego. Zaraz mu powie, że chce się rozwieźć.

— Więc kim? — Zapytał, nie chcąc poznać odpowiedzi.

— Szkolę się na agenta.

— Jakiego znowu agenta? Co ty opowiadasz? Dość kłamstw — powiedział zrezygnowany.

— Nie kłamię — odpowiedziała spokojnie. — Nie powiedzieli mi na początku; dowiedziałam się po przylocie. Nie chciałam ci mówić przez telefon — tłumaczyła. — Nie ma mnie w biurze, bo tam jestem rzadko. Stale się szkolę i trenuję. Dzwonię w porze lunchu, bo tylko wtedy mam chwilę. Po „pracy” chodzę na kursy, albo szkolenia. Gdy wracam do domu nie dzwonię, bo u was jest noc. Twoja żona będzie agentem Służb Ochrony Państwa. Będę ochraniać delegacje i takie tam…

Wyglądał jakby mu powiedziała, że jest umierająca i zostało jej 3 miesiące życia. — No to teraz się zacznie — pomyślała.

— Jakie tam?! Coś ty sobie myślała?! Jak ja mam teraz spać spokojnie, wiedząc czym się zajmujesz?

— Chciałeś wiedzieć — odpowiedziała nad wyraz spokojnie.

— Pomyślałaś o nas? Co będzie jak coś ci się stanie?

— Zawsze może się coś stać — odparła.

— Zwiększasz ryzyko!

Nie odpowiedziała. Dyskusja nie miała sensu. Wiedziała, że on musi się wykrzyczeć. Zatem pozwoliła mu na to. Dowiedziała się przy okazji, że jego matka miała rację, że koledzy mieli rację i że on też miał rację, ale uległ jej namowom, bo nie chciał być „kotwicą”. A teraz wszystko straci, bo nie umiał powiedzieć „NIE”, kiedy trzeba.

— Wrócisz ze mną do kraju! — Zażądał.

— Przykro mi, ale tego nie zrobię — odparła spokojnie.

— A to niby dlaczego?!

— Bo nie chcę.

Patrzył na nią, oczy mu płonęły. Z trudem powstrzymywał łzy. Był bezsilny, załamany i czuł się porzucony.

— Chcesz się rozwieźć? — Zapytał wreszcie.

— Rozwieźć? Nie! Dlaczego miałabym chcieć? — Oburzyła się. — A ty? — Zapytała po chwili zaskoczona.

— Nie,…chyba — odpowiedział.

— Chyba?? — Zapiała.

— Co mam ci powiedzieć? Nie chcesz wrócić, nie wiem co zamierzasz. Mamy żyć na odległość? Widywać się raz na miesiąc, albo i rzadziej? Nie wiem, czy chcę tak żyć…

Ugodził ją w samo serce.

— Nie zatrzymam cię siłą… — powiedziała cicho przez ściśnięte gardło.

— Nie zatrzymasz?! — Zapytał zszokowany.

— Kocham cię. Oddałabym za ciebie życie, tak samo jak za chłopców, ale nie mogę zatrzymać cię siłą. Do miłości nie można nikogo zmusić.

— Co ty opowiadasz? Kocham cię, dlatego proszę wróć ze mną.

— To ty zostań — odpowiedziała.

Zatkało go.

— Stan chce przedłużyć mi kontrakt. Nie chcę wracać. Chcę, żebyście się tu przenieśli.

Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. To nie była jego żona. Była inną, obcą i cholernie atrakcyjną kobietą. Ten cały Stan wydobył z niej to, co próbowało się wydostać już dawno temu. On, zawsze się tego bał. Bał się, że od niego odejdzie. Bał się, że zostanie porzucony. Pasowało mu, że jego żona, choć nieprzeciętnej inteligencji to jednak szara myszka, dosłownie i w przenośni, która nigdy go nie opuści; bo kto zwróciłby na nią uwagę. Mówił jej, że wygląd nie ma znaczenia, bo on kocha ją taką jaka jest. Pasowało mu to. Czuł się bezpiecznie. Zawstydził się. Poczuł jakby ją więził przez te 20 lat.

Teraz patrzył na nią. Nie była już szarą myszką. Była seksowna i silna, ale nadal była jego. Jak on to wszystko przegapił?

Usiadł na kanapie i ukrył twarz w dłoniach. Przysiadła się do niego i mocno go objęła.

— Nie musisz od razu wszystkiego rzucać — powiedziała spokojnie. — Chłopcy skończą szkołę i się przeprowadzicie; to tylko kilka miesięcy. Ja tu będę na Was czekać.

Siedzieli tak jakiś czas. Podniósł wreszcie głowę i pocałował ją.

— Kocham cię — powiedział.

— Ja też cię kocham — pocałowała go.

Nowy związek przypieczętowali na podłodze przed kominkiem.

Stan i chłopcy dogadali się raz dwa. Nie było ich jeszcze z dwie godziny, a kiedy wrócili i tak nie odstępowali Stanisława na krok. Widziała, że sprawia mu to radość. Stanisław obiecał im ryby, więc po powrocie zajęli się łowieniem. Oczywiście chłopcy uczyli się zarzucać wędkę i zaplątali żyłkę. Maciej poszedł ich uratować, a Stan przysiadł się na chwilę do Moni.

— Powiedziałaś mu? — Zapytał.

— Tak.

— Jak to przyjął?

— Słabo pozytywnie — zażartowała.

Stan uniósł brew w geście niezrozumienia.

— Będzie dobrze — uspokajała.

— Cieszę się — stwierdził. — Wolałbym nie przechodzić na nowo tej mordęgi z jakąś nową tobą — dodał z głupawym uśmieszkiem.

— Nie zrobię ci tej przyjemności — odparła.

Zaśmiał się, potem wstał i poszedł pomóc rozplątać żyłkę.

Ten wieczór spędzili zajadając pieczoną na ruszcie świeżo złowioną rybę i popijając piwo korzenne. Maciej się rozkręcił; rozmawiali razem ze Stanem, a ona słuchała z zainteresowaniem. Potem panowie poszli dyskutować do domu, a ona i dzieci zajęli się sobą. Tęskniła, tak bardzo tęskniła. Tuliła ich prawie non stop. Opowiadali o szkole. „Mały” wygadał się, że „Duży” ma dziewczynę. To miał być sekret, ale jak zwykle „Mały” nie wytrzymał.

Stan wrócił do miasta, a im pozwolił spędzić weekend nad jeziorem. To był ich najlepszy weekend od lat. Rozmawiali o przeprowadzce. Dzieci chciały zostać od razu, ale ani jej obowiązki, ani ich szkoła nie pozwalały na to. Zdecydowali, że dobrze to najpierw zaplanują.

Magie G.

Jej nowe życie stale się zmieniało. Jedne szkolenia się kończyły, zaczynały kolejne. Przywykła już, że wszystko tu było inne od tego co znała, ale to co ją czekało, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Na własnej skórze doświadczyła tego co dotąd oglądała jedynie w telewizji. Dotychczas doniesienia o „dziwnych” szkoleniach spec oddziałów traktowała jak ciekawostkę. Okazało się jednak, że to prawda. Stan nazywał je „symulacjami” i choć nie były planowane, to przed pierwszą ją ostrzegł. Powiedział, że nie powinien, ale uznał, że tak będzie lepiej. Nie wiedziała co się stanie, ale wiedziała kiedy. To ustrzegło ją przed dodatkowym upokorzeniem. Jednak później już nie wiedziała co i kiedy zacznie się dziać

Po tej pierwszej płakała cały dzień. Zadanie zaliczyła i podobno „nie było źle” — tak powiedział instruktor, ale ona nie umiała sobie poradzić z emocjami. Stale mieliła w głowie każdy szczegół, przeżywając na nowo to, co się wydarzyło. Kurs dopiero się zaczął, a ona już była na skraju załamania nerwowego. Bardzo się bała kolejnej akcji. Stres doprowadzał ją do szaleństwa. Na każdym kroku widziała zagrożenie, bała się wychodzić z domu. To było nie do zniesienia. Gdy wreszcie nadszedł ten czas, stres osiągnął taki poziom, że stała się nagle obojętna na ból, wstyd i cierpienie swoje i innych. Wmówiła sobie, że ją to nie obchodzi. Nie zastanawiała się nad tym co się dzieje lub co każą jej robić. Przestała się bać i zaczęła grać w te ich chore gry. Była opanowana i bez zastanowienia wykonywała rozkazy; liczył się tylko cel.

Wygrała. Instruktor rozpływał się w zachwytach; gratulował i zagadywał, a ona patrzyła na niego obojętnie i marzyła tylko o tym, żeby nie musieć go nigdy więcej oglądać. Wygrana w ogóle jej nie cieszyła.

Gdy stres odpuścił, dopadało ją potwornie obrzydliwe uczucie, które doprowadzało ją do obłędu. Nie umiała sobie z nim poradzić. Roznosiło ją od środka. Niesiona tym uczuciem wybiegła z budynku i pobiegła gdzieś przed siebie. Biegała prawie całą noc. Nad ranem wróciła do siebie pusta w środku. Nie czuła nic, a i tak było to lepsze od mdlącego uczucia obrzydzenia do potwora, którym się stawała.

Gdy kolejny raz ruszyła, żeby zagłuszyć „moralną zgagę”, zatrzymał ją Chris. Kapral Christopher Jackson — był synem polskiej dyplomatki i służył w oddziale ochrony placówki.

— Dokąd biegniesz? — Zapytał. Zawsze zachwycał ją kontrast między jego czystą polszczyzną, a kolorem jego skóry.

— Nie wiem — odparła zgodnie z prawdą.

— Idę na trening, chcesz iść ze mną?

— Jaki trening?

— Chodź, to zobaczysz — zaproponował.

Zawahała się, ale poszła. Okazało się, że Chris zaciągnął ją na ring. Miała dość przemocy i dość walki. Nie podobał jej się ten pomysł. Chciała wyjść, ale nagle dwóch stojących obok niej trenujących zawodników pokłóciło się i zaczęli się bić. Chciała odejść, ale jeden omal jej nie uderzył. Zwinnie uniknęła zbłąkanego ciosu i powaliła na ziemię napastnika. Potem drugiemu, który chciał skorzystać z okazji i dobić leżącego, wymierzyła prawy sierpowy tak, że prawie odfrunął. Cała sala stała jak zamurowana. Ją też zatkało. Z odrętwienia wyrwał wszystkich krzyk jakiegoś małego Azjaty, który wrzeszczał do niej po japońsku.

— To nie twoja specjalność — powiedziała beznamiętnie w jego języku.

— Twoja też nie — odparł.

— Dlatego wychodzę.

— Nie dość, że pyskata, to jeszcze ślepa — powiedział.

— Słucham?!

— Mówię, że znalazłaś to czego szukałaś, a nie umiesz tego dostrzec.

— Mylisz się panie „Miyagi” — zadrwiła. — Od tego tu — wskazała na całą salę — aż mi się ulewa — odpowiedziała z obrzydzeniem.

— Nie nazywaj mnie tak! Mówię ci, że znalazłaś, więc słuchaj co się do ciebie mówi! Stań tam i mów do mnie „trenerze”!

— Ogłuchłeś człowieku?! — Podniosła głos.

— Na tej sali, tylko mi wolno się wydzierać — oświadczył cierpliwie. — Chcesz nakarmić demona, czy nie?

Stała zdumiona i patrzyła na niego jak na jakiegoś stwora z kosmosu.

— Nie mam zamiaru niczego karmić! — Wysyczała.

— A czy jeśli zagłuszysz głód, przestaniesz od tego być głodna?

— Czego ty ode mnie chcesz? — Zbulwersowała się.

— Chcę pomóc przyjaciółce Chrisa — powiedział już po angielsku.

Patrzyła przez moment na Chrisa.

— Nie patrz na mnie. Ja mu nic nie mówiłem — bronił się.

Stała przez moment i gapiła się na małego krzykacza, po czym odpowiedziała z głębokim westchnieniem:

— No dobra. Masz jedną szansę, Panie trenerze.

Na początku podchodziła sceptycznie do tej formy „uwalniania umysłu”, ale „Miyagi” miał rację, chyba tego właśnie szukała. Trener umiał do niej dotrzeć. Nauczył ją boksować i rozładowywać gniew. Przychodziła tam codziennie. Biegła na salę, by rozgrzana zaczynać trening od razu.

Za to w drodze powrotnej zawsze zahaczała o strzelnicę. Tam dopiero się wyciszała. Gdy strzelała czuła, że odzyskuje kontrolę nad swoim życiem i samą sobą.

Stan wiedział, że jest jej ciężko. Bał się, że znów będzie chciała uciec. Codziennie obserwował jej postępy na ćwiczeniach, a potem śledził ją, gdy wybiegała z budynku i biegła gdzieś z Chrisem.

— Dlaczego za mną chodzisz? — Usłyszał nagle za sobą jej zimny głos.

— Nie chodzę — bronił się głupio, gdy wyłoniła się z ciemności.

— Chodzisz — odparła bez emocji.

Miała puste oczy. — Zniszczyłem ją — pomyślał ze smutkiem. Bolała go ta myśl, ale wiedział, że jeśli to przetrwa, będzie gotowa na wszystko.

— Myślałem … — zaczął, ale nie wiedział co powiedzieć.

— Pilnujesz mnie.

— Nie — zapewnił bez przekonania.

— Nie bój się, nie ucieknę — powiedziała i odwróciła się, żeby odejść.

— Dokąd idziesz? — Zapytał niepewnie.

— Mam trening.

— Trening? — Zdziwił się.

— Tak.

— Mogę iść z tobą?

— Jak chcesz — odpowiedziała i pobiegła dalej.

Pobiegł za nią. Faktycznie miała trening — na sali bokserskiej. Trenerem był mały, krzykliwy Japończyk.

— Spóźniłaś się! — Powiedział trener.

— Przepraszam — powiedziała.

Japończyk spojrzał w stronę Stana.

— Kto to? — Zapytał.

— Mój Szef — odparła, nie patrząc nawet. Była zajęta przygotowaniami.

— Pilnuje cię?

— Chyba tak.

— Hmm — mruknął i skrzywił się na Stana. — Pospiesz się. Frank stygnie — polecił.

Zdjęła dres i założyła rękawice, gdzieś znikąd pojawił się Chris. Rzucił szybkie „dobry wieczór” w kierunku Stana i pobiegł pomóc jej zawiązać rękawice. Weszła na ring. Teraz wiedział dlaczego biegła, była rozgrzana i gotowa. Naprzeciwko niej stanął postawny, dobrze zbudowany czarnoskóry zawodnik. Stan się zaniepokoił. Spojrzał na Chrisa z obawą w oczach, ale ten uśmiechał się głupkowato. Japończyk dał znak, żeby zaczęli walczyć. Monia po ringu skakała jak piłeczka, wysoko trzymając gardę. Japończyk coś wykrzykiwał do tego wielkiego. Ona była szybsza. Ładowała w tamtego jak z armaty. Wyładowywała na nim cały swój gniew. Zlała go, aż żal było patrzeć. Trener klął na pokonanego i wytykał błędy, ale tamten raczej nie przyswajał wiedzy; był delikatnie mówiąc oszołomiony. Znieśli go z ringu, a chwilę po tym pojawił się kolejny przeciwnik. Ten był mniejszy i szybszy, ale nie dość szybki; też go znieśli. Potem wszedł kolejny. Walczyli dłuższą chwilę, szło mu dobrze, ale stracił rytm; wykorzystała to natychmiast. Nie znieśli go; ten wiedział, kiedy zejść samemu. Monia zdjęła rękawice i oddała je Chrisowi.

— Skończyłam — powiedziała.

— Wystartujesz jutro? — Zapytał Japończyk.

— Tak — odparła.

— Bądź punktualnie!

— Będę.

— Sorry Frank! Do jutra! — Krzyknęła do snującego się po sali wielkoluda.

Zabrała swoje rzeczy i poszła do szatni. Po chwili wyszła przebrana, kierując się do wyjścia.

— To nie był trening tylko masakra — stwierdził Stan, idąc za nią.

Spojrzała na niego, a potem odrzekła:

— Miałam dobrego nauczyciela.

Stan wiedział do czego pije. Należało mu się. Postanowił nie drążyć tematu. Szli jakiś czas w milczeniu.

— Długo tu przychodzisz? — Zapytał.

— Jakiś czas — odparła.

— W czym jutro wystartujesz?

— W walkach ulicznych — zadrwiła.

— Masz spore szanse na wygranie — powiedział z uśmiechem.

— Dlatego startuję.

— Wybacz — zaczął po chwili. — Te ćwiczenia…

Zatrzymała się i spojrzała na niego.

— „Te ćwiczenia” mają swój cel. Te walki mają własny — odparła wskazując w stronę sali.

Patrzył jakiś czas na nią i pomyślał, że stała się inną osobą. Była zimna i zasadnicza. Nie uśmiechała się, w oczach miała ból i przygnębienie. Zabił w niej to, co lubił najbardziej, to cudowne, niczym nieograniczone poczucie humoru. Było mu przykro. Miał potworne wyrzuty sumienia.

— Dokąd teraz? — Zapytał próbując zapanować nad głosem.

— Tam gdzie zawsze. Przecież wiesz. Chodzisz za mną od dwóch tygodni.

No tak, nie docenił jej. Uśmiechnął się delikatnie, ale nic nie powiedział.

— Jedziesz ze mną? — Zapytała, kierując się w stronę metra.

— A mogę?

— Możesz.

— Chodź, tam czeka Raptor — zaproponował. — Stęsknił się — dodał z uśmiechem. Uśmiechnęła się wreszcie, a on wręczył jej kluczyki.

— Serio? Tak bez nokautu? — Zadrwiła.

— Bez — uśmiechnął się.

Na miejscu nie wybrała broni ze stojaka Jackie. Poszła do kantorka i przyniosła futerał. Otworzyła go przed nim. W środku były elementy karabinu snajperskiego. Bez zwłoki zaczęła go składać. Stan przyglądał się jak sprawnie umieszcza poszczególne elementy na miejscu.

— Sama go zrobiłaś? — Zapytał zdziwiony.

— Tak.

— Mogę?

— Proszę — powiedziała i podała mu złożony karabin.

Zważył go w rękach, przymierzył.

— Jak strzela? — Zapytał.

— Sprawdź — powiedziała i oświetliła tor.

Stan próbował strzelić, ale spust był zablokowany.

— Co jest? — Zapytał.

— Zamek biometryczny. Nikt nie strzeli do mnie z mojej własnej broni — oznajmiła.

— Sprytne — przyznał.

— Pokaż — powiedziała i odblokowała broń. — Teraz spróbuj jeszcze raz — powiedziała i założyła mu słuchawki, a potem sobie.

Stan znów przymierzył i oddał strzał.

— Bardzo miękki spust, dobrze wyważony, ciekawe jak by się spisał na większym dystansie? — Skomentował.

— Nie tak jakbym chciała — odparła.

— Jackie się na tym zna.

— Wiem, ale chcę sama najpierw spróbować.

Kiwnął.

— Nazwałaś go jakoś? — Zapytał. Uśmiechnęła się pod nosem.

— To nie miecz — odparła.

— Owszem, jest bardziej zabójczy — zażartował.

— Nie zasłużył jeszcze na imię.

— Rozumiem. Mogę jeszcze raz? — Zapytał. — Podoba mi się to wyprofilowanie, świetnie leży w dłoniach — chwalił.

— Poczekaj — powiedziała i wzięła od niego karabin. Wydłubała zaślepkę, wcisnęła przycisk, potem przyłożyła swój palec do spustu, następnie wzięła go za rękę i przyłożyła jego i znów potem swój. — Proszę. Teraz nie urwie ci głowy, gdy mnie nie będzie w pobliżu — powiedziała z wymownym uśmiechem.

— Zastawiłaś pułapki?

Wzruszyła ramionami z delikatnym uśmiechem.

— Stworzyłem potwora — wyrwało mu się.

— Żebyś wiedział — westchnęła.

Zrobiło mu się głupio. Nie mógł nic na to poradzić, więc postanowił to przemilczeć.

Wieczór spędzili strzelając do kartonów. Opowiedziała mu jak przyszła na strzelnicę pierwszy raz i pokazała tarczę, którą wtedy podziurawiła. Uśmiał się, widząc swoje imię na kartonie z licznymi dziurami po kulach między nogami. Pamiętał czym na to zasłużył, nadal jej za to nie przeprosił.

— Nie przeprosiłem cię za moje zachowanie, wtedy… — zaczął niepewnie. — Nic tego nie usprawiedliwia, ale wybacz.

— Po tym jak obiłam ci żebra, myślę, że jesteśmy kwita — odpowiedziała i uśmiechnęła się delikatnie.

Przypomniał sobie tamten nokaut i wiedział, że teraz zamiast pękniętych żeber, miałby krwotok wewnętrzny.

Następnego dnia już oficjalnie pojechał z nią na walki. Japończyk ucieszył się na jej widok.

— Magie! — Zawołał.

— Magie? — Zdziwił się Stanisław.

— Magdalena, ale sobie skrócił — wyjaśniła. — Nie chciałam używać prawdziwego imienia i nazwiska — tłumaczyła.

To było nawet logiczne, sam ją uczył, że dyskrecja ponad wszystko, ale gdy zobaczył na tablicy wyników „Magie G.” serce mu zamarło, doznał dziwnego uczucia, którego nie potrafił nazwać. Gapił się na tablicę dłuższy czas i zastanawiał się, czy to coś znaczy, czy to tylko zwykły zbieg okoliczności. „Magdalena Goszczewska” — drugie imię i nazwisko panieńskie, miała prawo tak się nazwać, to nic nie znaczy, tłumaczył sobie.

Przebudzenie

Była żoną i matką, kierowała się w życiu zdrowym rozsądkiem i dobrem swojej rodziny; nie oczekiwał nawet, że ukończy ten kurs. Liczył na dwie, góra trzy ukończone symulacje; chciał ją jedynie oswoić z niebezpieczeństwem, a ona? Ona roznosiła w pył niebezpieczeństwo.

Po trzeciej symulacji Instruktor zapytał, czy nie sądzi, że powinien zmienić poziom trudności. Popatrzył na niego zaskoczony i kiwnął tylko niepewnie, dodając, że ma natychmiast przerwać, gdy da mu znak. Nie musiał przerywać; mało tego, dotarła do końca kursu. Została ostatnia symulacja; jeden na dziesięciu agentów dociera tak daleko, a na tym poziomie trudności ostatnim był Steven. Z żony i matki stała się bardzo niebezpiecznym narzędziem. Na jego oczach dokonywała się ta przemiana. Z każdym dniem stawała się bardziej niebezpieczna. „Starsi” koledzy — agenci zaczęli patrzeć na nią z szacunkiem, a potem z lekką obawą w oczach. Była nieprzewidywalna i nieobliczalna. Wygrywała każdą symulację, aż dotarła do tej, której nikt nie wygrał od dwudziestu lat.

Uprowadzili ją spod centrum handlowego. Obchodzili się z nią bardzo brutalnie; mocno skrępowali i wepchnęli do worka. Gdy próbowała się wyswobodzić została mocno uderzona — zrezygnowała i zaczęła się zastanawiać, czy to symulacja, czy prawdziwe porwanie. Nie była w stanie ocenić sytuacji. Porywacze się nie odzywali, a ona nic nie mogła zobaczyć. Po dojechaniu na miejsce, wywlekli ją z samochodu i zawlekli gdzieś, gdzie śmierdziało stęchlizną i odchodami. Nie mogła się wyprostować, worek był za mały. Leżała skulona i zdrętwiała. Gdzieś zza ściany dochodziły krzyki i dziwne odgłosy. Zaczęła tracić nadzieję na to, że to symulacja. Pytanie tylko co to za ludzie i czego od niej chcieli?

Po jakimś czasie przyszedł ktoś; usłyszała stukot ciężkich butów o posadzkę, a potem poczuła gwałtowne szarpnięcie za worek. Wlókł ją po nierównej posadzce; zdrętwiałe ciało ze zdwojoną siłą odczuwało każdą nierówność. Zatrzymał się. — Kim jesteście? — Próbowała zapytać przez zakneblowane jakąś szmatą usta. Zamiast odpowiedzi otrzymała mocnego kopniaka. Stęknęła z bólu. Znów poczuła szarpnięcie. Zatrzymali się, worek się rozwiązał; pojaśniało. Nie widziała nic przez moment oślepiona ostrym światem, a potem zobaczyła duże, mocne ręce, które pociągnęły ją z podłogi i rzuciły na krzesło — zabolało. Zdarli z niej ubranie i przywiązali nagą do krzesła. Czuła jak cała drży; nie mogła tego opanować. Podniosła wzrok i zobaczyła idącego w jej kierunku blondyna ze świńską mordą. Zapytał o jakieś dane. — Nie wiem o co chodzi! — Odpowiedziała. Uderzył ją; mocno; za mocno jak na symulację. Zamroczyło ją na chwilę, poczuła jak cała głowa jej pulsuje.

— Patrz uważnie, suko! — Warknął.

Spojrzała na zdjęcie, które jej pokazywał. Widziała jak przez mgłę. Mrugała, ale nic nie pomagało. Trochę trwało zanim wzrok jej się na nowo wyostrzył. Zobaczyła wreszcie. Na zdjęciu była ona i Ambasador; stali w jego gabinecie. Przez otwarte okno było widać jak przekazuje jej jakąś kopertę. Przypomniała sobie, wiedziała co to były za dane. „O kurwa! Oni są prawdziwi!” — Pomyślała. „Czy ja tu umrę?” Pytała samą siebie. Zamknęła oczy i westchnęła głęboko. Potem działy się rzeczy, których nie chciała pamiętać. Nie wiedziała jak długo się nad nią znęcali, ale miała wrażenie, jakby to było kilka dni. Bała się, że nie wytrzyma dłużej. Chciała przestać odczuwać ból. Między kolejnymi uderzeniami, pytała samą siebie, po co ona to robi? Co ją obchodzą ci wszyscy ludzie? Ufają jej? Pierdolić to! — Myślała rozżalona i kiedy już miała wyjawić prawdę, przed oczami stawał jej Stan, mówiący jak pierwszego dnia: „…będę mocno rozczarowany”. Wtedy rezygnowała z wyznania i zamykała się w sobie jak mogła najgłębiej, żeby nie bolało tak bardzo.

W końcu się zmęczyli. Poszli sobie. Została sama w zatęchłym, śmierdzącym miejscu kaźni. Nagły brak odczuwania bólu wyrwał ją z odrętwienia. Ostrożnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Ściany wydawały się być śliskie. Podłoga była naznaczona jej krwią, wymiocinami i odchodami. Zacisnęła mocno wargi, starając się nie rozryczeć. — Nie teraz — powtarzała sobie, szukając czegoś, co odwróci jej uwagę od cierpienia. Spojrzała jeszcze raz na ściany; na jedną z nich padał blask z okna pod sufitem. Patrzyła na niego, nie mogąc zrozumieć, co widzi. Wtedy usłyszała kroki za ścianą. Wrócili! Włosy jej się na głowie zjeżyły.

— Zróbcie coś, nie zniosę dłużej tego smrodu! — Warknęła dziewczyna po bułgarsku, wchodząc do celi.

— Co niby mamy zrobić? Ta suka się nie podda — stwierdził koleś, którego obejmowała.

— Powiedz hasło i chodźmy stąd — nalegała dziewczyna. — Pierdolić to!

— Jakie pierdolić?! — Warknął ten blondyn, którego Monia już widziała.

— Zaraz zwymiotuję — ostrzegała dziewczyna i zgięła się w konwulsjach.

— Po chuj ją zabierałeś na tą misję?! — Warknął znowu świński blondas.

— Skąd miałem wiedzieć?! To miała być jakaś kura domowa! — Odwarknął wskazując na Monię.

— To jest kurwa kura! Zobacz, tędy znosi jajka! — Zaśmiał się obrzydliwie blondas i brutalnie włożył Moni rękę między nogi, a potem próbował wepchnąć ją w pochwę, jednocześnie przytrzymując Monię za gardło. Poczuła gwałtowny skok adrenaliny. Całe jej ciało mocno się napięło. Czara goryczy się przelała, Monia poczuła jakby w środku niej coś pękło. Odchyliła głowę i westchnęła głęboko. Napastnik zaśmiał się, wygłaszając sprośne komentarze na temat cudownej mocy swojej ręki, którą to Monia nagle jednym mocnym ruchem ud złamała otwarcie. Napastnik ryknął. Wrzeszcząc i klnąc obrzydliwie, odsunął się od niej porażony bólem. Ona wyprostowała się na krześle i patrzyła na niego jak głodny wampir. Wszystko przestało mieć dla niej znaczenie. Czuła tylko szybko rozprzestrzeniający się, cudowny zapach krwi. Ktoś coś krzyczał, ktoś płakał, nie obchodziło jej to. Chciała wstać z krzesła i podążyć za swoją ofiarą, której ból przynosił jej radość, a wrzaski doprowadzały niemal do orgazmu. Ciągnęło ją w tamtą stronę. Chciała go dotknąć i poczuć jak drży. Chciała przejrzeć się w jego przerażonych oczach.

Trzeci z napastników, dotychczas milczący, widząc, że próbuje się uwolnić, chwycił ją za szyję, krzycząc coś o jebniętej piździe. Odepchnęła się nogami i upadła na ziemię, łamiąc krzesło na dusicielu. Wyrwane podłokietniki bardzo jej się przydały; okładała go nimi zapamiętale, warcząc przy tym jak wściekłe zwierzę. Zakrwawiony dusiciel pluł krwią błagając, by przestała. Nie słuchała jego próśb. Wtedy „kochaś” wycelował do niej z pistoletu i krzyknął, żeby odwrócić jej uwagę.

Spojrzała na niego, przechylając głowę jak opętana. Widok mroził krew w żyłach; była brudna i zakrwawiona, a z jej oczu patrzyła na niego śmierć.

Schyliła się i zabrała nóż temu obitemu, ignorując jednocześnie ostrzeżenia „kochasia”. Groził, że strzeli, ale nie brzmiał wiarygodnie. Monia widziała pulsującą żyłę na jego szyi i kroplę potu spływającą po skroni; widziała jak ledwo zauważalnie drżą mu ręce, słyszała jak głos mu się załamuje — był przerażony, nie był już dla niej zagrożeniem.

— Odłóż to, bo krzywdę sobie zrobisz — powiedziała spokojnie w jego języku.

Patrzył na nią zaskoczony.

— Zdziwiony? — Zapytała.

Przełknął nerwowo ślinę. Jego kobieta w międzyczasie zbliżyła się do niej i zaczęła ją przekonywać, że to już koniec, żeby się poddała. Monia patrzyła na nią przez moment, potem uśmiechnęła się obrzydliwie i chwyciła ją za szyję i przystawiając nóż do brzucha.

— Odłóż broń kutasie! — Wysyczała do „kochasia”.

— Nie zrobisz tego.

— Jesteś pewien? — Zapytała przyciskając mocniej, aż na bluzce pojawiła się plama z krwi.

— Ona jest w ciąży! — Krzyknął.

— Wiem — odpowiedziała niemal radośnie.

Kobieta zaczęła płakać. Jej mężczyzna opanował się i tłumaczył dalej.

— Nikomu nic się nie stanie, wystarczy wypowiedzieć hasło.

— No to śmiało! — Warknęła.

— Nie mogę.

— Jak chcesz — odparła beztrosko. — Pożegnaj się z maleństwem, kochanie — powiedziała czule do ciężarnej.

— Nie! — Wrzasnęła tamta, a potem wykrzyczała hasło.

Monia westchnęła z ulgą i puściła ciężarną. Kobieta osunęła się z płaczem na podłogę. Monia wbiła trzymany nóż w gipsową ścianę, na której sztuczny blask słońca nadal był w tym samym miejscu. Spojrzała jeszcze raz na płaczącą ciężarną, wyszeptała „wybacz” i wyszła z celi przez otwierające się drzwi.

Za drzwiami zachwiała się i zemdlała. Zdążył ją złapać w ostatniej chwili. Okrył jej nagie, poranione ciało i zaniósł do ambulatorium. Po drodze ocknęła się i spojrzała na niego, w oczach miała coś dziwnego, niezrozumiałego. Siedział pod drzwiami przybity okropnym poczuciem winy. Nie chciał jej krzywdzić. Wiedział jednak, że teraz będzie w stanie przetrwać wszystko. Był z niej taki dumny. Poradziła sobie doskonale. „Moja dziewczyna!” — Pomyślało mu się.

Po symulowanym porwaniu spędziła jakiś czas w Wojskowym Ośrodku Rehabilitacyjnym. Była mocno poobijana fizycznie i psychicznie. Pobyt w ośrodku dobrze jej zrobił, zregenerowała się i odpoczęła, ale do tego, żeby zacząć się znów uśmiechać potrzebowała czasu. Stan nie zostawił jej tam samej; odwiedzał ją codziennie. Na początku nie odzywała się wcale, ani do niego, ani do personelu ośrodka. Przychodził do niej i widział jej pusty wzrok utkwiony gdzieś w bliżej nieokreślonym punkcie. Bał się o nią; to co przeżyła mogło ją zniszczyć. Obawiał się, że ją stracili. Przepraszał ją i starał się tłumaczyć, ale nie reagowała, więc odpuścił. Siedział tylko przy niej godzinami i modlił się w duchu, żeby wróciła.

Gdy przyszedł kolejny raz, siedziała na tarasie; była piękna pogoda. Przywitał się i usiadł obok niej jak zwykle, nie licząc na reakcję, ale tym razem przemówiła.

— Dlaczego tu jesteś? — Zapytała, patrząc mu prosto w oczy.

— Nie chcę, żebyś była sama.

— Znowu mnie pilnujesz?

— Nie, raczej dbam o bezpieczeństwo personelu — zażartował ostrożnie.

W zamian otrzymał grymas, który mógł uznać za uśmiech, słaby, ale jednak.

— Było źle, prawda? — Zapytała.

— Raczej strasznie — przyznał.

— Co z nimi?

— Dlaczego się o nich martwisz?

— Bo nie jestem potworem.

— Nikt tak nie uważa — zapewnił. Westchnęła. — Masz ochotę na spacer? — Zapytał i wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją po chwili zawahania i powoli, z wysiłkiem wstała z fotela.

— Pójdę po wózek — zaproponował.

— Nie, dam radę — zapewniła. Wziął ją pod rękę i powiódł w głąb ogrodów. Ogrody przy ośrodku, nawet na nim robiły wrażenie. Wiedział, że lubi spędzać w nich czas. Przesiadywała tam całymi dniami, milcząca i zamyślona.

— Dlaczego ciężarna? — Zapytała znienacka.

— Nie rozumiem.

— Dlaczego do zadania wybrałeś ciężarną?

— To nie ja ustalam scenariusze — tłumaczył się.

— Więc dlaczego ktoś to zrobił?

Nie wiedział, czy ma jej powiedzieć prawdę. Wahał się.

— Nie musisz odpowiadać jeśli nie chcesz — zdecydowała za niego.

— Nie o to chodzi.

— Więc?

— Uważam, że miało to na celu wykryć twoje słabości…

— I wykryło?

— Nie sądzę — przyznał po namyśle.

— Nie róbcie tego więcej.

— Czego?

— Zaszkodziliście dziecku — stwierdziła, zamiast odpowiedzieć.

— Tym się martwisz?

— Nie martwię się, po prostu staram się zrozumieć sens tego co zrobiliście.

— Widzisz, jeśli kiedykolwiek naprawdę spotka cię… — zaczął.

— …wtedy wszyscy zginą — odpowiedziała bez zastanowienia.

Dreszcz przebiegł mu po plecach. Szli jakiś czas w milczeniu, myślał nad tym co powiedziała. Wiedział już, że to nie są czcze pogróżki, ale nie wiedział czy się z tego cieszyć, czy raczej zacząć się bać.

— Skąd znasz bułgarski? — Zapytał po chwili.

Spojrzała na niego, wiedząc, że zna odpowiedź. Kiwnął, uśmiechając się pod nosem.

— Chyba nie odrobiłem lekcji — przyznał.

— I zapomnieliście o słońcu — dodała.

— Słońcu? — Zdziwił się, a zaraz potem znów się uśmiechnął i pokiwał tylko.

— Naucz mnie, jak się uwolnić — zażądała.

— Gdy wydobrzejesz, ok? — Odpowiedział po chwili zastanowienia.

— Ok — zgodziła się.

Zmiany, zmiany…

Po powrocie w biurze czekały ją zmiany; dostała nowe obowiązki. Zajmowała się bezpieczeństwem delegacji zagranicznych, planowała działania podległych Stanowi agentów, a nawet rozliczała ich z wyników. Stan zaczął gdzieś znikać. Sama musiała ogarnąć pracę całych Służb. Nie to, żeby jej to nie odpowiadało, czy nie dawała rady, ale pomyślała, że coś jest nie tak. Rozmawiała na ten temat z Ambasadorem. Ambasador wysłuchał ją z dziwną miną i obiecał porozmawiać ze Stanisławem.

Następnego dnia została wezwana do gabinetu „Jego Ambasadorowości” — jak zwykła była go nazywać w odwecie za „Najwyższy porządek”. Był tam również Stanisław. — Będzie zadyma — pomyślała. Zadymy nie było, przynajmniej na początku.

Stanisław, pod naciskiem Ambasadora, wyjawił wreszcie — najbardziej zawile jak tylko można było to zrobić — że wybiera się na emeryturę.

— Kiedy? — Zapytała.

— Co kiedy?

— Kiedy idziesz na tą emeryturę?

— Za pół roku.

— Żartujesz? — Zdziwiła się. — W twoim wieku nie przechodzi się na emeryturę, nawet w tym dziwnym kraju — zadrwiła.

— Miśka, ja mam prawie 65 lat.

„Pierdolisz!”, chciała powiedzieć, na szczęście ugryzła się w język. Otworzyła tylko usta ze zdziwienia, ale natychmiast je zamknęła. W ogóle nie wyglądał na swój wiek. Sądziła, że sobie żartuje. Jednak wyraz jego twarzy mówił co innego. Gapiła się przez chwilę na niego, szukając oznak starości i zastanawiając się jednocześnie kto go zastąpi i co dalej z nią będzie. Przeprowadziła w głowie ekspresowy ranking agentów i miała kilku swoich kandydatów. Zastanawiała się tylko po co ją wezwali. Przecież nie po to, żeby osobiście jej to powiedzieć. Taka ważna to ona nie była. Może chcą jej podziękować za współpracę. Nie lubiła się domyślać, zatem zapytała:

— Kto cię zastąpi?

— Ty — powiedział krótko.

— Co?! — Zapiała ze zdziwienia. — Oszalałeś?! — Zaprotestowała.

Niedowierzanie, strach, ale i duma sprawiły, że wystrzeliła z krzesła jak oparzona. Podeszła nerwowo do okna.

— Nauczyłem cię wszystkiego co powinnaś wiedzieć — powiedział. — Gdybym uważał, że sobie nie poradzisz, to bym tego nie robił — stwierdził.

Musiała się opanować. Gapiła się przez chwilę w okno, próbując uporządkować myśli. Teraz sobie przypomniała rozmowę tych dwóch „diablic” w toalecie.

— Planowałeś to od samego początku — bardziej stwierdziła niż zapytała.

— Tak — odpowiedział bez wahania.

Oczywiście, pomyślała.

— Masz tylu świetnych agentów w zespole, po co ściągałeś „kurę domową” zza oceanu? — Dziwiła się.

— Masz rację, to świetni agenci.

— Ale?

— Ale się nie nadają — stwierdził bez ogródek.

— Ja się nadaję? — Zadrwiła.

— Owszem.

To jego prostolinijne myślenie doprowadzało ją do szału. W niczym nie widział problemu. Nie była za stara tylko wystarczająco dojrzała i nie była „kurą domową”, a „kurą alfa” — fantastycznie, pomyślała.

— Pan się na to zgadza Ambasadorze? — Zapytała milczącego dotąd Ambasadora.

— Dlaczego mam się nie zgadzać? — Zapytał zdziwiony.

Westchnęła zrezygnowana.

— Posłuchajcie mnie obaj — zaczęła. — Ja uwielbiam tą robotę. Całe swoje dorosłe życie marzyłam o takiej pracy i takich Szefach.

Obaj wyszczerzyli się w uśmiechu.

— Cieszę się, że mogę z Wami pracować, że mogę służyć mojemu krajowi, ale ja się nie nadaję. Nie wiem nic o tej robocie. Nie mogę wziąć odpowiedzialności za życie członków tego zespołu.

— Powtórzę jeszcze raz: gdybym uważał, że się do tego nie nadajesz, to bym tego nie proponował — powiedział z naciskiem Stan.

Patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła się w stronę okna, analizując to co przed chwilą usłyszała. — Nic do niego nie dociera — pomyślała. Potarła czoło załamana. Jak ona ma mu to wyjaśnić?

— To, nie jest prawda, że nic nie wiesz o tej robocie. Kto prowadzi SOP od 2 miesięcy? — Zapytał z wymownym uśmiechem Ambasador. — Cały czas szkoliliśmy cię i nadal szkolimy z myślą o tym stanowisku. Masz prawie pełne przygotowanie — zapewniał Ambasador.

— Z całym szacunkiem — zaczęła — czy bezpieczeństwo tych ludzi i Pańskie, też mam prawie zapewnić?

— Hehe, diablica — zaśmiał się Ambasador. — Powiedz jej wreszcie — polecił Stanowi.

Stan westchnął i zaczął:

— To jest nasz cel na najbliższe miesiące. Gdybyś się nie awanturowała — spojrzał na nią wymownie — trening trwał by bez zakłóceń i o planach dowiedziałabyś się w pełni gotowa.

— Awanturowała? — Zapytała z niedowierzaniem. — Jakbyś nie zauważył, nie jestem dzieckiem.

— Wiem, że nie jesteś.

— To dobrze, że wiesz. Zatem proszę, nie traktuj mnie tak.

— Dobrze.

— Dziękuję.

— Skończyliście te uprzejmości? — Zniecierpliwił się Ambasador. — To jak? Czy już mogę uznać, że wszystko załatwione?

Spojrzała na nich; oni naprawdę wierzyli w słuszność tej decyzji. Ja pikole! — Pomyślała. Westchnęła.

— No dobra, jestem zaszczycona — odpowiedziała bez przekonania.

— Świetnie! — Wykrzyknął Ambasador z wyraźną ulgą w głosie. — Gratuluję pani nowej posady! — Uścisnął jej dłoń i mocno potrząsnął.

— Gratuluję, pani Moniko! — Dodał Stan z dumą i mocno ją uściskał. — I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Przepraszam, ale wczoraj nie mogłem — usprawiedliwiał się.

Zaskoczył ją.

— Dziękuję — odpowiedziała niepewnie.

— Ja również dołączam się do życzeń i bardzo się cieszę — mówił podekscytowany Ambasador. — Jutro przedstawimy twoją nominację zespołowi.

— Chwila! Jak jutro? Przecież to miało być za pół roku?! — Zaprotestowała.

— Po co czekać? — Stwierdził Stanisław.

— Mowy nie ma! Najpierw emerytura, potem „przedstawimy zespołowi” — stwierdziła.

— Przecież i tak przejęłaś już wszystkie moje obowiązki.

— Chciałeś powiedzieć, że i tak już przerzuciłeś na mnie wszystkie swoje obowiązki — poprawiła go.

Uśmiechnął się niewinnie, wzruszając ramionami.

— Jak dzieci — podsumował Ambasador i przewrócił oczami.

— Ekscelencjo, to wprowadzi chaos kompetencyjny — tłumaczyła. — Nie zgadzam się. Przyjdźcie za pół roku — odparła.

— Ty na pewno nie jesteś Niemką? — Zadrwił Stan.

Zamachnęła się na niego, ale Ambasador go uratował.

— „Najwyższy Porządek” ma rację — przyznał Ambasador. — Zrobimy jak sobie życzysz. Jutro oficjalnie zostaniesz zastępcą, a reszta za pół roku. Pasuje?

— Pasuje — odpowiedziała zadowolona.

Ambasador się uśmiechnął. Stan też był kontent. Lubił te jej pyskówki. Nie bała się go jak inni i bez obaw mówiła co myślała. Czasem nawet Tom wstrzymywał oddech — bawiło go to. Wiedział co szepczą za jego plecami; lubił budzić w ludziach postrach; przynajmniej nikt się nie narzucał. Ona była inna; zdawała się nie zauważać tego co odstraszało innych; nie obchodziła ją jego reputacja.

Dwa dni później Stanisława znowu nie było w pracy. Zazwyczaj uprzedzał ją, gdy miało go nie być. Zaniepokoiło ją to. Poszła zapytać o to Ambasadora.

— Widzisz moja droga, Stanisław ma dziś urlop. Nie powiedział ci?

— Nie. Coś się stało?

— Nie. Skąd — zastanowił się chwilę — Dziś jest rocznica.

— Rocznica? Jaka rocznica?

— Nie powiedział ci — stwierdził zakłopotany.

— Co miał mi powiedzieć?

Ambasador chwilę pomyślał, potem zaczął.

— Dziś jest 11 września… — zaczął

Nie musiał kończyć. Wiedziała co to oznaczało.

— Rozumiem. Proszę nie mówić więcej. Jeżeli zechce sam mi powie.

Ambasador pokiwał głową z aprobatą.

— Dziękuję panie Ambasadorze — dodała i wyszła.

Ta data naznaczyła wielu Amerykanów. Zmieniła nie tylko ten kraj, ale i cały świat. Tamtego dnia Stanisław prawdopodobnie też kogoś stracił.

Poczuła nagłą potrzebę wyjścia na świeże powietrze. Wyszła pośpiesznie z ambasady. Szła bez zastanowienia, po prostu przed siebie. Nagle ocknęła się, słysząc z oddali stłumiony wystrzał z broni, specyficzny gwizd, ledwo słyszalny. Ktoś strzelał niedaleko. Gdzie? Czy to był prawdziwy dźwięk? Może jej się wydawało. Odwróciła się w stronę ambasady i rozejrzała w poszukiwaniu potwierdzenia. Nie zauważyła nic podejrzanego, ale czuła, że musi zawrócić. Ruszyła z powrotem. Z daleka widziała samochód, który właśnie podjechał i zaparkował tuż przy bramie. — Niewolno tam pakować! Gdzie jest strażnik?! — Krzyczała w myślach. Z samochodu wysiadł pospiesznie jakiś mężczyzna. Zatrzasnął drzwi i oddalił się w kierunku znanego jej lokalu. — Gdzie do cholery jest ten strażnik?? — Zerknęła na zegarek, była 13.27. O tej porze większość urzędników ambasady szła na lunch. Miała złe przeczucia. Serce waliło jej jak młotem. Nagle zobaczyła pierwszych wychodzących z budynku. Instynktownie chwyciła za krótkofalówkę, którą miała zawsze ze sobą.

— Jackson zgłoś się! Jackson! — Powtórzyła, nikt nie odpowiadał. — Chris! — Znów cisza. — Chris! — Powtórzyła zdenerwowana.

— Tu Nowak! Coś się stało?

— Zatrzymaj ludzi w budynku! — Rozkazała.

— Dlaczego?

— Nie dyskutuj tylko wykonaj! I zamknij bramę, MIGIEM! — Krzyczała, biegnąc w stronę ambasady.

Bez dyskusji wykonano rozkaz. Brama zamknęła się 13.29, wtedy tuż obok dziwnego auta zaparkował Steven Coval, zazwyczaj wjeżdżał do środka, ale teraz brama była zamknięta. Zaklęła w myślach i zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękami. Usłyszał ją, na początku nie rozumiał, ale gdy spojrzał na obcy samochód, zrozumiał od razu i ruszył z miejsca z piskiem opon.

Nadal nie widziała strażnika przy bramie. Wiedziała, że stało się coś niedobrego. Następna minuta trwała wieczność. Biegła, krzycząc na przechodniów. Droga z powrotem wydawała się nie mieć końca, a nogi miała jak z ołowiu. Gdy dobiegła do budynku naprzeciwko ambasady, samochód eksplodował. Wszystkie szyby w pobliżu wyleciały z trzaskiem z okien. W ostatniej chwili skryła się za budynkiem, ledwo uchodząc przed lecącymi odłamkami.

Otrzepała z siebie szkło i jak w jakimś transie ruszyła przez unoszący się pył i kurz w pogoń za kierowcą. Nie spodziewał się nikogo. Weszła do lokalu niby pytając, czy wszystko w porządku. Wypatrzyła go. Siedział z zadowoloną miną w rogu pomieszczenia, popijając jakiś syf z kubka. Podeszła do niego.

— Wszystko w porządku, proszę pana? — Zapytała po angielsku.

— Spierdalaj! — Usłyszała w zamian po arabsku.

— I vice versa! — Odpowiedziała i łapiąc go z tyłu głowy uderzyła z całej siły o blat stołu. Zamroczonego i krwawiącego wywlekła z lokalu, a awanturującemu się właścicielowi nakazała wsadzić mordę w kubeł po arabsku. — Lekcje arabskiego spożytkowane, pomyślała.

Policja podjechała jak na komendę. Nie jeden radiowóz, ale całe stado radiowozów. Zwinęli zamachowca. Potem przyjechało CIA i zwinęło zamachowca policjantom.

Steven stał przy swoim samochodzie blady jak trup. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem.

— Wszystko w porządku? — Zapytała.

Kiwną. Odkiwnęła mu i pobiegła szukać strażnika. Znalazła. Leżał ranny cały we krwi w zaroślach przy płocie. Natychmiast zaczęła wołać na Steve’a. Wyjął z samochodu swoją torbę i ruszył w jej stronę, krzycząc do Nowaka: — Dzwoń po karetkę!

— Dasz radę pozszywać go tutaj? — Zapytała.

— Tutaj?! — Zapiał.

— Stracił mnóstwo krwi. Pomogę ci. Musisz spróbować! — Nalegała.

Steve rozejrzał się, z ambasady wybiegło dwóch żołnierzy; zawołał ich i nakazał wnieść Jacksona do środka, a jej kazał uciskać ranę. Sam pobiegł do budynku, gdy weszli do środka, miejsce było już przygotowane, a Steve zniósł apteczki z całego budynku.

— Jak mogę pomóc? — Zapytał Ambasador.

— Zmień Monikę, ona będzie mi potrzebna. — Potem zwrócił się do niej: — Umyj ręce i załóż rękawiczki — nakazał.

Rozciął mundur. Odchylił brzegi koszuli.

— Jest. Odchylę go, a ty zobacz czy jest wylotowa.

— Jest — stwierdziła.

— Dobrze — odpowiedział ze spokojem. — Jedno z głowy. Oczyść ranę.

Popatrzyła na niego pytającym wzrokiem.

— No dalej! Pacjent ci się wykrwawia! — Popędził ją.

Wzięła głęboki wdech i zabrała się do roboty. Ręce jej się trzęsły, oczy zalewał pot, ale starała się jak mogła najdokładniej zrobić co do niej należało.

— Dobrze, teraz weź zszywacz, złącz brzegi rany i zszyj — poinstruował.

Ręce miała całe we krwi. Zszywacz ślizgał jej się w dłoniach, ale zrobiła co kazał i odetchnęła z ulgą.

— To nie koniec, została jeszcze ta z tyłu — pogonił ją znowu.

Odwrócili delikatnie Jacksona na bok i zajęła się drugą stroną. Gdy skończyła, przyjechała karetka.

— Mogę z nim pojechać? — Zapytała.

— Tak. Proszę z nami.

Zabrali Jacksona do karetki. Ktoś podał jej płaszcz. Wzięła go, nie patrząc i odwróciła się by wyjść. Kątem oka widziała Nowaka, który stał z boku i wyglądał jakby mu ktoś umarł. Chciała go pocieszyć, ale Steve ją zaczepił.

— Dzięki, że mnie ostrzegłaś — powiedział niemal przyjaźnie.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.

— To nie zmienia jednak faktu, że doszło do zaniedbań — dodał w swoim stylu.

Uśmiechnęła się pod nosem, poklepała go po ramieniu i powiedziała:

— Nie ma za co, Steve — odwróciła się i wsiadła do karetki.

W sali panował cudowny spokój, słychać było tylko miarowy oddech Chrisa i rytmiczny dźwięk monitorujących go urządzeń. Siedziała zamyślona przy łóżku przyjaciela, a w jej głowie szalała burza splątanych myśli. Analizowała każdy szczegół, obrazy wracały, przynosząc emocje, których nie chciała pamiętać. Strzępki niedawnych wspomnień nakładały się na siebie, albo urywały znienacka. Przeżywała na nowo każdą minutę tego strasznego dnia i nie mogła sobie darować tego co spotkało Chrisa. — Zajebista robota — drwiła w myślach. — Maciejowi by się zajady ze śmiechu porobiły. Ale się wpierdoliłam — rozmyślała załamana. Była potwornie zmęczona. Kiedy adrenalina z niej zeszła, chciało jej się płakać, ale nie mogła tego zrobić. Zamknęła oczy i z całych sił, które jej jeszcze zostały, powstrzymywała płacz. Nagle otworzyły się drzwi i do sali wszedł Nowak.

— Co z nim? — Zapytał drżącym głosem.

— Jest stabilny. Steven mówi, że niedługo powinien się obudzić — uśmiechnęła się ciepło. — Siadaj — wstała i wskazała mu swoje miejsce.

— Nie musisz wychodzić — powiedział i zaczął nerwowo bawić się czapką z daszkiem, którą trzymał w dłoniach. — Chciałem podziękować. Uratowałaś mu życie.

— Trochę tylko pomogłam — powiedziała. Zawahała się na moment — Nie wiedziałam, że wy…

Nie wiedziała jak dokończyć, a Nowak był tak przytłoczony, że trochę mu zajęło zanim zrozumiał co chciała powiedzieć.

— Nie, my nie...nie jesteśmy parą — jeśli to masz na myśli — powiedział. — Chris i ja jesteśmy braćmi.

— Braćmi? Naprawdę? — Zapiała zaskoczona, bo pod żadnym względem nie byli do siebie podobni.

— Tak, przyrodnimi — odpowiedział.

— A ja głupia… — nie mogła się powstrzymać i zaczęła się śmiać.

Przeżyty stres wymagał odreagowania. Ta na pozór nieśmieszna informacja wywołała u niej reakcję, której nie mogła zatrzymać. Nastąpiło odprężenie materiału. Wybuchła niekontrolowanym śmiechem jak reaktor w Czarnobylu. Nowak miał chyba ten sam reaktor, bo chwile później śmiali się oboje. Narobili hałasu i obudzili nieprzytomnego. Widząc to, śmiali się jeszcze bardziej, aż do sali wpadł Steven ze srogą miną, ale po chwili machnął ręką i zaczął badać pacjenta.

— Skończyliście już? — Zapytał po chwili.

— Tak, już kończymy panie doktorze — przyznała grzecznie i znów parsknęła śmiechem.

— Na głupawki to inny oddział — powiedział srogo, ale uśmiechnął się pod nosem; widziała.

— No proszę pan doktor Kwaśna Mina ma jednak poczucie humoru, pomyślała.

To wcale nie pomogło im spoważnieć. Minęło kilka minut zanim się oboje opanowali.

— Przepraszam. Jak się czujesz Chris? — Zapytała pacjenta.

Chris wybałuszył na nią oczy, ewidentnie był zdezorientowany. Nowak pośpieszył z wyjaśnieniami, a ona nie zdążyła go powstrzymać:

— Monia cię pozszywała.

Jackson wybałuszył oczy jeszcze bardziej, a ona znowu parsknęła śmiechem.

— Proszę nie straszyć pacjenta — powiedział Steve, a widząc minę kaprala Jacksona, nie wytrzymał i też się zaśmiał. — Spokojnie, miałem na wszystko oko.

Nie wiedzieli, czy Jackson’a to uspokoiło, ale przestał wybałuszać oczy.

— Jak się czujesz? — Zapytał Steven.

— Trochę zdezorientowany — powiedział niepewnie. — Co się stało?

Monia spojrzała na Steven’a, kiwnął na zgodę, więc opowiedziała. Chris był skołowany, ale uspokoił się. Miał się już kto nim zająć, więc zabrała swoje rzeczy i wyszła.

Za drzwiami stał Steven, nawet nie zauważyła, kiedy wyszedł z sali. Zatrzymała się gotowa na nową porcję morałów.

— No słucham. Wyrzuć to z siebie, bo widzę, że cię nosi — powiedziała bez ogródek.

— Nie wiem o czym mówisz — odparł z obojętnością. — Niestety na psychiatrycznym nie mają wolnego miejsca — zażartował. — Chodź, odwiozę cię do domu — zaproponował.

Oparła się o ścianę, odrzucona w tył tą propozycją:

— Matko Boska! Dobrze się czujesz? Może cię jednak coś trafiło… jakiś kawałek płotu, czy coś, nie? — Zapytała i zaczęła go oglądać z każdej strony.

Parsknął śmiechem i pokręcił głową.

— Może na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz — powiedział.

— Kręci cię to — zadrwiła prowokująco.

— Może — odparł zaczepnie, patrząc jej w oczy.

Wytrzymała spojrzenie i odparła:

— Wybacz, innym razem. Dziś jakiś psychopata kazał mi zszywać na chodniku rannego żołnierza i padam na pysk; nie byłoby uciechy.

— Hehehe — zarechotał. — Tak dla ścisłości, nie na chodniku, tylko na ladzie w recepcji — bronił się.

— Niech ci będzie, ale psychopata — upierała się.

— Może być — uśmiechnął się. — Chodź, jeśli się nie boisz psychopaty.

Jego propozycja wyraźnie ją zaskoczyła; prędzej spodziewałaby się Świętego Mikołaja w saniach gotowego odwieźć ją do domu, niż Stevena w czymkolwiek by nie siedział. Steven jeździł granatowym Porsche 911 Carrera 4S — piękny samochód, zawsze wzdychała, widząc go pod ambasadą — widząc samochód, oczywiście.

— Przejażdżki takim autem nie odmówię, nawet z psychopatą — odpowiedziała, choć podróż z nim sam na sam przez pół miasta przerażała ją bardziej niż wybuch pod ambasadą.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Chodźmy.

Jechali jakiś czas w milczeniu. Nie miała o czym z nim rozmawiać, choć w zasadzie chciała pogadać o tym co się wydarzyło, ale nie z nim. Z nim nie rozmawiała. On wygłaszał do niej swoje oracje i oczekiwał uwielbienia, ale ona nie okazywała mu należnej czci, więc wspólne spotkania zazwyczaj kończyły się mniejszą lub większą awanturą. Od początku nie był wobec niej przyjaźnie nastawiony. Jego niechęć do niej była wszystkim znana, więc nikogo nie dziwiły ich potyczki słowne. Zazwyczaj schodziła mu z drogi, ale jeśli domagał się uwagi, to ją otrzymywał i wtedy wybiegał z ambasady, trzaskając drzwiami i na jakiś czas miała spokój. Gdy zapomniał, wracał po nową porcję i tak w kółko. Tym razem był wobec niej uprzejmy, co wzmogło w niej czujność, ale starała się nie okazywać niechęci w zamian za ten przejaw dobrej woli, więc uprzejmie milczała.

— Dobrze się spisałaś — powiedział nagle.

Sądziła, że się przesłyszała ze zmęczenia, dlatego zdecydowała nie odpowiadać, tylko zapytała:

— Dlaczego kazałeś mi to zrobić?

— Pytasz psychopatę o motywy działania? — Zapytał niemal z uśmiechem.

— Owszem.

Zastanawiał się przez chwilę co mądrego odpowiedzieć, a potem palnął: — „Trening czyni mistrza”.

Oryginalne to to nie było. Spojrzała na niego szukając oznak ironii, ale nie znalazła tego czego szukała.

— Może to zabrzmi brutalnie, ale kiedy ostatni raz miałaś okazję poćwiczyć na żywym organizmie? — Dodał. — Taka okazja może się nie powtórzyć. Zapamiętaj z tego jak najwięcej.

— Mogłam mu zaszkodzić — oburzyła się.

— W tym miejscu nie ma żadnych organów wewnętrznych, wystarczyło zszyć ranę, a to umiesz znakomicie — stwierdził.

„Znakomicie”? — Takich słów pod swoim adresem z jego ust się nie spodziewała. Nie rozumiała skąd ta nagła zmiana frontu. Uśmiechnęła się delikatnie, ale nic nie odpowiedziała.

Podjechali pod budynek, w którym mieszkała; odpięła pasy i spojrzała na niego. Patrzył na nią jakoś tak nienormalnie, nie tak jak zawsze. Wyglądał nawet sympatycznie. Zastanowiło ją, czy taki właśnie jest pod tą kopułą z betonu i cierni. Uratował Chrisa, nawet jeśli jej rękami i żeby jej dokuczyć, to uratował. Uściskałaby go za to, gdyby byli przyjaciółmi, ale nie byli, dlatego powiedziała tylko: „Dziękuję”, po czym zawahała się przez ułamek sekundy i zanim zdążyła pomyśleć, cmoknęła go w policzek, dodając „za wszystko”. Uśmiechnęła się słabo i wysiadła.

Siedział jak wmurowany. Nie spodziewał się takiego pożegnania; trochę się speszył. Patrzył za nią chwilę i gdy weszła do budynku odjechał.

Dla niej dzień się nie skończył pod drzwiami czekało na nią dwóch agentów CIA.

Następnego dnia rano w gabinecie Jego Ekscelencji siedziało kolejnych dwóch agentów CIA — Agent specjalny Smith i agent specjalny Rivers — wezwanych w sprawie zamachu.

Monika siedziała pod ścianą, przysłuchując się marnym wyjaśnieniom panów agentów. Była potwornie zmęczona. Wczorajszy dzień skończył się dla niej o czwartej rano, a o ósmej była już w gabinecie Jego Ekscelencji.

— Proszę nas zrozumieć, robimy co w naszej mocy. Nie jest to jednak takie proste — tłumaczył się Smith.

— Gdyby było proste, istnienie waszej agencji byłoby nieuzasadnione — stwierdziła pod nosem, a po chwili dodała głośniej — Wszystko co nam panowie przedstawiliście było w moich wczorajszych, a w zasadzie dzisiejszych, zeznaniach. Czy mam rozumieć, że przyszliście mi opowiedzieć moją własną historię?! — Zapytała, trochę poirytowana.

Ambasador upomniał ją wzrokowo. Zrozumiała aluzję, ale nie zamierzała skapitulować, wstała i ostentacyjne odwróciła się do okna. Powtarzała sobie w myślach, że da radę, że nie straci panowania i będzie dyplomatyczna. Prawie się udało.

— Co zeznał zamachowiec? — Zapytał Ambasador.

— Niestety został zwolniony — odpowiedział bojaźliwie Smith.

— Że co?! — Zapiała z oburzeniem.

Starała się; Bóg jej świadkiem, że wspięła się na wyżyny swoich umiejętności dyplomatycznych (wszak niskich, ale jednak), ale tego było już za wiele. Chris omal nie zginął! Ambasada zdewastowana, pracownicy przerażeni, a oni nie dość, że dopuścili do zamachu, to jeszcze wypuścili terrorystę, którego im złapała i mówią, że robią wszystko co w ich mocy! Odruchowo ruszyła w kierunku Agenta z zamiarem wywołania konfliktu dyplomatycznego. Ambasador zatrzymał ją w ostatniej chwili, podsuwając swój fotel i zachęcając gestem do zajęcia miejsca. Usiadła, choć niechętnie.

— Pani Dyrektor, chciała powiedzieć — zaczął, przechadzając się po gabinecie i mobilizując cały swój dyplomatyczny talent — … że trudno jej pojąć, jak to możliwe, że w kraju z tak wysoko rozwiniętym aparatem zwalczania terroryzmu, osoba odpowiedzialna za zamach na placówkę dyplomatyczną sojuszniczego państwa — notabene przyłapana na gorącym uczynku — zostaje zwolniona z aresztu?

Agenci milczeli spuszczając głowy.

— Ekscelencjo, pan wybaczy, ale szkoda pańskiego wysiłku — powiedziała wstając z fotela.

Przeszła z drugiej strony biurka tuż przed nosami panów agentów. Usiadła na biurku Ambasadora, zakładając nogę na nogę. Efekt był spotęgowany krótką skórzaną spódnicą z rozcięciem na boku i efektownymi szpilkami, które upolowała z Sandrą w zeszłym tygodniu.

— Przeglądałam komunikaty z ostatnich czterech tygodni od naszej zaprzyjaźnionej Agencji, może znacie? — Zadrwiła.

Odwróciła się i wzięła z biurka dość pokaźny plik papierów i rzuciła na kolana drugiemu z agentów, dotychczas nie biorącemu udziału w rozmowie.

— Zgadnie pan co w nich było? — Zapytała. — Oświecę pana, żeby nie tracić cennego czasu — NIC! Ani razu nie przesłano do nas ostrzeżenia. Nawet alertu pogodowego — stwierdziła. — Mówicie, że robicie wszystko co w waszej mocy. Czyli co? Co konkretnie? — Zapytała. — Ciepło o nas myślicie?! CO kurwa, do tej pory zrobiliście, oprócz uwolnienia złapanego przeze mnie terrorysty?! — Wysyczała przez zęby, nachylając się przed nimi i świecąc „wydatnym przykładem”.

Panowie Agenci Specjalni zostali zaorani.

— Pani Dyrektor, pozwoli pani na chwilę? — Odezwał się nagle Ambasador. — Panowie wybaczą, musimy porozmawiać na osobności.

Wziął ją pod rękę i wyszli na zaplecze. Stanęli naprzeciwko siebie. Ambasador przyłożył palec wskazujący do ust i wcisnął ukryty guzik w regale i podał jej słuchawki.

— Murphy nas zatłucze jak puścimy parę z ust — powiedział jeden.

— Murphy wie, że z nimi nie ma żartów. Mają wyjątkowe kontakty „na górze” i jak nie powiemy im tego co wiemy, to i tak się dowiedzą, a my za to bekniemy — powiedział ten drugi. — Poza tym myślę, że ta lalunia może nam się przydać.

— „Lalunia”? ! Ja mu ku… — zbulwersowała się. Ambasador zmarszczył brwi. Wyhamowała.

— Kazałeś mi naopowiadać tych bajek, co mam im teraz powiedzieć? — Oburzył się ten pierwszy.

— Dobra, ja z nimi porozmawiam — powiedział ten drugi.

Ambasador i Monika odczekali jeszcze chwilę. Potem wrócili do pokoju.

— Panowie wybaczą naszą gwałtowną reakcję, ale jeden z naszych kolegów został ciężko ranny, a do tego jeden z obywateli amerykańskich — notabene znany chirurg — ledwo uszedł z życiem. O stratach materialnych już nie wspomnę — zaczął Ambasador. — Niestety wasze wyjaśnienia budzą wątpliwości i ja muszę się z tym zgodzić — rzekł Ambasador.

Rozegrał to znakomicie, ona już się nie odzywała. — Arcymistrzowski poziom manipulacji, „Wasza Ambasadorowość” — pomyślała z podziwem. Co prawda czuła się lekko wykorzystana, ale w słusznej sprawie i to przez mistrza, więc nie miała żalu.

— Mają państwo rację — zaczął Agent specjalny Rivers. — To my prosimy o wybaczenie. Zostaliśmy zobligowani do zachowania tajemnicy dla dobra śledztwa. Uznaliśmy jednak, że państwo jesteście w stanie pomóc nam w tej sprawie i dlatego winne wam są wyjaśnienia.

Odłożył papiery, które mu dała i wyjął z teczki tablet. Podłączył go do ekranu na ścianie i zaczął tłumaczyć.

— Ten zamachowiec należy do grupy, którą ścigamy po całym świecie. To bardzo rozwinięta siatka przemytnicza — pokazał powiązania i relacje. — Zlokalizowana gdzieś na wschodzie Europy. Zajmują się handlowaniem wszystkim co nielegalne od prochów po ludzi. Od czasu przerwania przez polskie służby łańcucha dostaw, zaobserwowaliśmy wzrost ich aktywności w rejonach polskich placówek. Dobrze umocowani ludzie załatwili zamachowcowi wyjście za kaucją.

— Procedura kaucyjna nie dotyczy podejrzanych o terroryzm — stwierdziła.

— To prawda, ale sąd zmienił klasyfikację czynu — przyznał z zażenowaniem.

— Co?! Dlaczego?! — Zapiała.

— Nasi przełożeni już tłumaczą się w tej sprawie przed prezydentem. Nie umiemy odpowiedzieć na to pytanie. Osobiście uważam, że to duży błąd i mógł kosztować życie wielu ludzi, gdyby nie pani interwencja.

— Teraz to się podlizujesz — pomyślała, mrużąc lekko oczy. Uśmiechnął się.

— Wiemy, że macie kontakty na wschodzie lepsze niż my, dlatego chcemy prosić o wsparcie.

— Bez jaj! — Pomyślała, a głos powiedziała najuprzejmiej jak potrafiła:

— Niech mi pan o tym opowie, Agencie specjalny Rivers.

Teraz Ambasador z trudem ukrywał rozbawienie. Rivers zastanowił się chwilę i zaczął tłumaczyć. Podziękowała mu za zaufanie, obiecała, że po konsultacjach ze zwierzchnikami da im znać. Panowie Agenci wstali, skłonili się uprzejmie i skierowali w stronę wyjścia. Wtedy pojawił się Stanisław. Przywitał się z agentami, najwyraźniej się znali. Rivers poklepał go po ramieniu i powiedział, wskazując na Monikę:

— Wybrałeś godnego następcę Stan — i posłał jej znaczący uśmiech, a potem dodał: — Za alerty pogodowe też przepraszamy — i skłonił się, patrząc jej prosto w oczy.

„Podrywacz” — pomyślała i odwzajemniła uśmiech. Rivers zadowolony z siebie obrócił się na pięcie i pomaszerował za kolegą Smithem.

— Czy coś mnie ominęło? — Zapytał zdziwiony Stan, zamykając za nimi drzwi.

— Nic, z czym byśmy sobie nie poradzili — stwierdził Ambasador. — Muszę przyznać rację agentowi Riversowi — powiedział i mrugnął do niej.

Chyba się zarumieniła, a potem odrzekła: — To pan Ekscelencjo rozegrał ich po mistrzowsku.

— Bez ciebie moja droga, by się nie udało.

— Zgrana z nas para — skwitowała z uśmiechem.

Stan stał zdezorientowany, aż w końcu zapytał:

— Ktoś mi wreszcie wyjaśni co się stało? Widziałem rozwalony płot, wybite okna, a w trawie leży kawałek błotnika — Ludzie! Jeden dzień mnie nie było!

— Nie masz w domu telewizji? — Zdziwiła się, bo od rana wszystkie media tylko o tym nadawały. — Mówiłam, że twoje odejście to zły pomysł — skwitowała. — Chodź, wszystko ci opowiem, potem musimy się wspólnie naradzić.

Z podręcznika dla małych agentów

Następnego dnia już siedzieli w samolocie do Warszawy. Nie informowała Macieja. Nie mogła. Sprawa była niebezpieczna i tajna. Z Warszawy trop prowadził do Budapesztu. Wiele dni podążali śladem zwolnionego terrorysty. Stan nie marnował żadnej okazji na szkolenie i pokazał jej wiele sztuczek dla „małych agentów”. Jednej lekcji nie zapomni nigdy. Gdy skradali się przy pewnym magazynie, wpadli wprost na zabłąkanego strażnika. Wyrósł jak spod ziemi, Stan nie miał już możliwości się schować; widziała pierwszy raz, jak skręcił komuś kark. Widok był dla niej przerażający i fascynujący zarazem. Wydawało się, że to takie proste. Zrobił to niemal bez wysiłku. Latami wypracowane ruchy, były jak taniec — taniec śmierci, pomyślała zafascynowana i przerażona jednocześnie.

Poczuł na sobie jej wzrok; stała jak zahipnotyzowana. Musiał ją ściągnąć z widoku, bo omal jej nie wykryli. Tłumaczył, że nie miał innego wyjścia. Przytaknęła, ale widział w jej spojrzeniu strach. Bała się pewnie, że będzie jej kazał wykończyć następnego, ale nie kazał. Obyło się bez większej liczby ofiar. Obezwładnił jeszcze kilku, ale już nikogo nie zabił. Mimo to, ona nadal przyglądała mu się ukradkiem i widział jak analizuje w pamięci każdy szczegół.

Do tej pory nie przyjmowała do wiadomości, kim się staje. Ta zabawa w agentów była ekscytująca. Tyle się działo, tyle się nauczyła, poprawiła sylwetkę, odmłodniała. Tyle, że to nie była zabawa. Robili z niej maszynę do zabijania i kiedyś zaczną oczekiwać, że wykorzysta to czego się nauczyła. Kiedyś dostanie rozkaz i będzie musiała go wykonać. A co jeśli nie zechce? Co stanie się wtedy? Nie chciała o tym myśleć na zapas. Udawała przed samą sobą, że jej to nie dotyczy. Musiała, nie miała innego wyjścia, tak postanowiła sobie z tym poradzić.

Stan był dowódcą w tej operacji; cały czas nią kierował. „Tu nie ma miejsca na spontaniczność.” — powtarzał. „Lepszy słaby plan niż żaden.” — pouczał. Zgadzała się z nim w zupełności. W jej dotychczasowej pracy zawodowej, planowanie było jej nieodłączną częścią. Bez tego nic nie miało sensu. Jednak od rozmowy z CIA jedna rzecz nie dawała jej spokoju.

— Mogę o coś zapytać?

— Jasne — odpowiedział.

— Dlaczego my?

— Nie rozumiem.

— Dlaczego my tu jesteśmy?

— Rivers ci tłumaczył i podobno byłaś zachwycona.

Przewróciła oczami i naciskała dalej:

— Wcisnął mi kit o „lepszych kontaktach na wschodzie”. Ja pytam poważnie. Nie wiem jak twoje, ale „moje kontakty” nie zajmują się przemytem — stwierdziła, patrząc na niego uważnie.

Westchnął.

— To nasza praca — odpowiedział.

Patrzyła na niego z irytacją:

— Pamiętasz nasze zajęcia z działań służb wywiadowczych? — Zapytał, patrząc na nią badawczo.

— Tak.

— Nasze działania mają charakter wywiadowczy.

— No nie domyśliłabym się — zadrwiła, po czym przyjrzała mu się dokładniej wyraźnie zaskoczona. — Czekaj, czekaj! Co ty mi chcesz powiedzieć?

— …że jesteśmy częścią polskich służb wywiadowczych.

Zamrugała zaskoczona. Stała gapiąc się na niego bez słowa.

— Jesteś szpiegiem?! — Zapiała w końcu.

— Jesteśmy — poprawił ją.

— Jak to jesteśmy? — Wyszeptała. — Dlaczego ja o tym nie wiem?!

— Dowiedziałabyś się w swoim czasie.

— Czyli kiedy?

— Przejmując stanowisko.

— Powariowaliście? A co gdybym odmówiła??!! — Grzmiała.

— A odmówiłabyś? — Zapytał pewny swego.

Nie odpowiedziała.

— Nie chwalimy się tym — tłumaczył dalej. — Sława niczemu nie służy.

Siedziała zszokowana tą informacją. Nie mogła w to uwierzyć. Teraz rozumiała cel tej „mordowni” sprzed kilku miesięcy.

— Ja pierdolę — zaklęła.

— Nie myśl o tym. Skup się na zadaniu. Reszta nie ma znaczenia — uspokajał ją z uśmiechem.

Nie przyniosło jej to spokoju. Wiedza, którą posiadła przytłoczyła ją jakimś niewidzialnym ciężarem. — Jak nie ma znaczenia?! Ma i to w chuj duże! — Piała w myślach wkurzona. Jak można wmanewrować kogoś w zostanie szpiegiem? To absurdalne! — Miała żal, kolejny raz o niczym jej nie poinformowano. Miała dość traktowania jakby była małym dzieckiem. Najpierw stanowisko, a teraz to!

— Dlaczego mi tego nie powiedzieliście? — Ciągnęła dalej.

— Jakie to ma znaczenie?

— Poważnie mówisz?! — Oburzyła się. — Mam rodzinę, dzieci; dla ciebie to bez znaczenia, ale dla mnie owszem!

Patrzył na nią przez moment, po czym powiedział:

— Wybacz. Sądziłem, że to dla ciebie jasne.

— Jasne? A niby dlaczego miało być jasne? Nie znałam się na agencjach szpiegowskich, teraz jak widać, też nie za wiele wiem…

— Wydaje ci się — powiedział ze spokojem.

— Dlaczego mnie wybrałeś? — Zapytała.

— Bo byłaś idealna.

— Idealna do czego?

— Do zastąpienia mnie.

— To niczego nie wyjaśnia.

— Szukałem kogoś nieskalanego tym środowiskiem; bez powiązań, bez przeszłości, bez… znaczenia. Kogoś, kto jest nieznany, kogo nie można z góry przewidzieć — dlatego byłaś idealna.

— Wykorzystałeś mnie — odpowiedziała tylko i wróciła do swoich zajęć.

Przecież wiedział, że tak. Wtedy było mu to obojętne, teraz już mniej. Nic jednak nie odpowiedział i również wrócił do przerwanej pracy.

Wreszcie udało im się wyśledzić poszukiwanego terrorystę. Znaleźli go w jakiejś „dziupli”, gdzie koordynował przeładunek towaru. Sprawiał wrażenie beztroskiego i kogoś, kto nie spodziewa się pościgu. Obserwowała go jakiś czas z ukrycia, myśląc jaka to szkoda, że nie uderzyła mocniej.

— Wspólne interesy muszą być niezwykle opłacalne skoro połączyły takich skrajnie odmiennych ideologicznie ludzi — stwierdziła nagle, obserwując poszukiwanego i ludzi, z którymi rozmawiał.

— Sądzę, że to najemnik — odparł Stan.

— Po co im on? — Zdziwiła się.

— Terrorysta zawsze się przyda — stwierdził.

— Ten był chyba z wyprzedaży — zadrwiła.

— Uważasz, że słabo się spisał? — Zapytał jak profesor na egzaminie.

Spojrzała na niego, żeby się upewnić, czy nie robi sobie żartów, bo brzmiał dziwnie, po czym wyjaśniła:

— A ty nie? Ja będąc wkurzonym terrorystą w odwecie atakowałabym bezpośrednio. Przekaz powinien być jasny i skuteczny. Wstrząsnąć opinią publiczną. Wywołać panikę i strach. Atak na placówkę dyplomatyczną i to na drugim końcu świata, to jak strzelanie z kapiszonów… — Właśnie! — Dodała po chwili. — A może im chodzi o odwrócenia uwagi?

— Dobrze kombinujesz i masz umysł psychopaty — dodał z rozbawieniem.

— Żadna nowość i jak widać przydatna cecha — stwierdziła. — Ale to chyba było jasne od samego początku, z tego testu na rozmowie kwalifikacyjnej. Mam tylko nadzieję, że to nie TE cechy charakteru miałeś wtedy na myśli, gdy jechaliśmy z lotniska — dodała bez emocji. Wciąż była trochę na niego zła. Nie mogła zapomnieć, że ją potraktował jak rzecz.

Zażyła go tym pytaniem. No proszę, masz sporo nieodkrytych talentów, pomyślał z podziwem i uśmiechnął się.

— Nie, wtedy miałem na myśli to, że jesteś arogancka, pyskata i całkowicie pozbawiona skrupułów. Umysł psychopaty wziąłem pod uwagę jako dodatkowy atut — zadrwił.

— Acha. Tak też myślałam — odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.

— Widzisz tamte skrzynie? — Zapytał.

— Tak.

— Musimy sprawdzić co w nich jest.

— Dobrze — zgodziła się.

Uruchomiła okulary.

— Widzisz to co ja? — Zapytała.

— A ty dokąd się wybierasz? — Zdziwił się.

— Jak to dokąd? Obejrzeć skrzynie — stwierdziła.

— Nigdzie nie idziesz! Zostajesz tu i w razie czego mnie ubezpieczasz…

Zanim skończył zdanie, ona już zeskoczyła ze skarpy.

— Miśka! Wracaj! — Krzyczał.

— Podobno lubisz moją nieprzewidywalność — zadrwiła złośliwie.

— Nieprzewidywalność, a nieposłuszeństwo to nie to samo! — Grzmiał jej do słuchawki.

Ale ona już skradała się ukryta w cieniu wprost do ciężarówki.

— Fuck! — Zaklął.

— Słownictwo! — Upomniała go.

— Czy ty rozumiesz co się do ciebie mówi?! Jeśli coś ci się stanie…

— Przecież jestem „bez znaczenia” — odparła.

— Nie przekręcaj moich słów!

— Nie denerwuj się, będę ostrożna. Pozwól mi się uczyć, bo inaczej ten twój plan za długo nie pociągnie — stwierdziła bez emocji.

Był wściekły, ale miała rację; powinna się uczyć. Nie zmienia to faktu, że zachowała się karygodnie. Wiedział, dlaczego to zrobiła, ale to jej nie tłumaczyło. „Głupi, szczeniacki wybryk” — burknął do siebie.

— Co widzisz? — Zapytała po chwili.

— Skrzynie przed ciężarówką, ale zbyt dobrze oświetlone. Spróbuj te z drugiej strony — powiedział.

Położyła się i wczołgała pod samochód. Zatrzymała się, widząc zbliżających się strażników, zanim zdążył ją ostrzec.

— Widzę dwóch.

— Ja też — potwierdził.

Odczekała jeszcze chwilę. Strażnicy przeszli. Przekradła się na drugą stronę i skryła za skrzyniami. Były drewniane i zabite gwoźdźmi.

— Muszę jedną otworzyć, tylko jak? Po cichu tego się raczej nie da zrobić — stwierdziła.

— Użyj skanera w okularach — powiedział nagle Stan.

— Czego?

— Przycisk po prawej stronie.

Nacisnęła i na okularach wyświetlił się obraz jakiejś figurki.

— No proszę, jak z Bonda. Tę lekcję ominąłeś — wytknęła mu.

Uśmiechnął się pod nosem. W każdej skrzyni była jedna figurka. Kształt każdej z nich trochę się różnił. Skaner sugerował, że jest z jednolitego materiału. Mogła być też ekranowanym naczyniem. Niczego się w ten sposób nie dowie. Stan milczał, chyba doszedł do tych samych wniosków.

Odwróciła się w stronę ciężarówki. Dwóch strażników wkładało właśnie kolejną skrzynię na pakę. Coś wpadło jej do głowy.

— Sprawdźmy zawartość — powiedziała. — Wchodzę pod ciężarówkę.

— Cokolwiek zamierzasz, nie rób tego! To rozkaz! Słyszysz! — Krzyczał jej znowu do ucha.

— Nie drzyj się. Dekoncentrujesz mnie — odparła.

Stanisława zamurowało. — „Nie drzyj się”? ! Przesadziłaś młoda damo. Porozmawiamy sobie! — Ostrzegł ją w myślach.

Siedział z zaciętą miną, obserwując co robi. Wczołgała się z powrotem pod ciężarówkę. — Co ona, kurwa mać, robi?! Złapią ją!! — Zaklął pod nosem. Ona wyjęła z paska micro paralizator. Rzuciła nim w nogę strażnika, który układał właśnie jedną ze skrzyń. Strażnik zaklął sprośnie po węgiersku i padł na ziemię jak długi, trzymając się za łydkę. Skrzynia upadła i rozpadła się w drobny mak, a wraz z nią jej zawartość. Monia miała miejsca w pierwszym rzędzie. Zrobiła zdjęcia, przeskanowała wysypaną zawartość i ulotniła się tak samo jak się tam pojawiła, wykorzystując zamieszanie wokół rozbitej skrzynki. Zanim Stan zdążył zakląć drugi raz, była już znowu pod skarpą i wspinała się po zwieszonej linie.

Stanisław był pod wrażeniem, nie wiedział, czy sam by na to wpadł. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie posłuchała rozkazu i zachowała się karygodnie. Powinien być zły, ale czuł się dziwnie. To uczucie było bliżej nieokreślone, nie umiał go nazwać, więc nie zastanawiał się nad tym; postanowił, że będzie wściekły.

Kiedy wciągnął ją z powrotem na skarpę usłyszała najpierw:

— Dobra robota.

A zaraz potem:

— Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób! I słuchaj rozkazów! — Warknął.

Jego błękitne oczy płonęły, był wściekły i chyba miał rację. On był tu dowódcą. Musiała go słuchać. Wiedziała, że miał rację, ale mimo wszystko trochę ją to ubodło. Krytykę przyjmowała niezwykle rzadko. Jeśli już, to zazwyczaj mocno zawoalowaną. Bez względu na to czy słusznie, czy nie, krytykowanie jej groziło zawsze dozgonną urazą, a urazy nigdy nie zapominała. Taka była jej natura — znały się bardzo dobrze. Tym razem jednak wiedziała, że zachowała niewłaściwie i obraziła dowódcę.

— Przepraszam — rzekła chłodno. — Nigdy więcej tak nie zrobię — dodała i wręczyła mu zwiniętą skórzaną teczkę, a potem spuściła wzrok i zajęła się pakowaniem sprzętu.

Stan spojrzał na dokumenty, potem na nią i uśmiechnął się pod nosem. Bezapelacyjnie głupi wybryk, niemniej jednak posunął sprawę naprzód. W figurkach szmuglowano tony nielegalnych środków farmaceutycznych prosto z Chin. Teraz musieli tylko pozwolić im to przewieźć do odbiorcy i będzie można ich zgarnąć, a to gdzie jest odbiorca, było w dokumentach wysyłkowych, które mu wręczyła, a które ukradła porażonemu strażnikowi. Papiery sugerowały, że skrzynie zostaną przerzucone w Świnoujściu. Musieli wrócić do Polski.

Podróż minęła im raczej milcząco. Monia miała focha, a on starał się być konsekwentny. Lubił tą jej swobodę i spontaniczność, była przez to nieprzewidywalna. To przydatna cecha w walce z przeciwnikiem, ale uciążliwa dla sojusznika. Zdawał sobie sprawę z tego, że wykonała kawał dobrej roboty, ale nie posłuchała rozkazu. To nie zabawa. Wiedział, że zrobiła to celowo. Była zła, że znowu nie powiedzieli jej prawdy. To w zasadzie już trzeci raz. Miała prawo być oburzona. Nie upoważniało jej to jednak do narażania życia i misji. Powinien ją ukarać, ale nie miał na to siły. Postanowił nie drążyć tematu w nadziei, że wyciągnie wnioski i wszystko wróci do normy, ale nie wróciło. Jechali oboje nieskorzy do rozmów, zerkając na siebie ukradkiem. Ona udawała, że czyta, a on udawał, że śpi. Podróż ciągnęła się w nieskończoność.

Na miejscu, zakwaterowali się w jakimś mało uczęszczanym hotelu. Chciał zakończyć tą „zimną wojnę”. Pomyślał, że na rozmowy pokojowe zaprosi ją na kolację, ale gdy po nią poszedł, nie było jej w pokoju, telefon miała wyłączony, a w recepcji powiedzieli, że wyszła. W sumie, nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że byli w Polsce. Zdenerwował się; wiedział, że jest obrażona i nie miał pojęcia co jej przyjdzie do głowy. Nie wiedział, gdzie jej szukać, więc nie miał innego wyjścia jak czekać. Wysłał jej wiadomość i wyszedł.

W restauracji nie było zbyt wielu gości. Usiadł przy stoliku w rogu, żeby mieć oko na całą salę. Zamówił piwo i czekał cierpliwie.

Po jakimś czasie weszła do restauracji. Obserwował ją. Stanęła w drzwiach, kelner o coś ją zapytał; odpowiedziała. Wskazał w jego kierunku. Podziękowała z uprzejmym uśmiechem i ruszyła w jego stronę. Była ubrana cała na czarno; skórzane spodnie, skórzana kurtka. Szła dostojnie w akompaniamencie delikatnych stuków wysokich obcasów. Stąpała lekko, a jej biodra kołysały się hipnotyzująco. Patrzyła na niego bez emocji. Ciemne, prawie czarne włosy przysłaniały jedno oko; drugie przewiercało mu czaszkę. Podeszła do stolika, rozpięła kurtkę. Na szyi miała jakiś klejnot zawieszony na czarnej aksamitce, a śnieżnobiała, obcisła bluzka opinała jej umięśnione ciało. Kompozycja przywodziła na myśl pewne skojarzenie, ale nie pachniała ani bzem, ani agrestem. Pachniała pomarańczą i jaśminem, i miała nieodgadniony wyraz twarzy.

— Dobry wieczór — przywitała się. — Czy mogę się dosiąść? — Zapytała.

— Zapraszam — odpowiedział.

Zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu krzesła. Po czym usiadła naprzeciwko niego.

— Czego się napijesz? — Zapytał i skinął na kelnerkę.

— Poproszę wodę z cytryną — powiedziała do kelnerki, która właśnie podeszła.

— A co do jedzenia? — Zapytała kelnerka.

— Zamawiałeś już? — Zapytała Stana.

— Tak.

— To dla mnie to samo — powiedziała do kelnerki.

— Jesteś pewna? — Zapytał Stan.

— Mam nadzieję, że jadasz po ludzku — odparła.

— Ja też mam taką nadzieję — powiedział do siebie.

— To wszystko? — Zapytała kelnerka.

— Tak, na razie dziękujemy — powiedziała i uśmiechnęła się do niej uprzejmie.

— Przepraszam, że musiałeś czekać — powiedziała do niego bez emocji.

— Gdzie byłaś? — Zapytał bez owijania w bawełnę.

— Wyszłam pobiegać po plaży — oświadczyła.

— Dlaczego nie powiedziałaś?

— Przepraszam, nie sądziłam, że będziesz miał ochotę — powiedziała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 66.91