E-book
25
drukowana A5
40.1
Córka Kamienia

Bezpłatny fragment - Córka Kamienia


Objętość:
210 str.
ISBN:
978-83-8414-150-2
E-book
za 25
drukowana A5
za 40.1

Od autorki


“Były łzy i były krzyki

Zimne noce, pełne strachu

Straciłaś wszystko, nawet siebie

W zamęcie ognia, w chaosie zamachu

Ale ból zmieniłaś w siłę,

Każdy upadek, w nowy plan

Teraz podnosisz dumnie głowę”

— Jessy Reina, “Królowa imprez”

Wielu ludzi postawiło na mnie krzyżyk, nim zdążyłam rozwinąć skrzydła. Byłam skazana na porażkę, bo przecież i tak miałam dojść donikąd i skończyć w kolejce po zasiłek z opieki społecznej, prawda?

A teraz zapamiętajcie:

Przemoc karmi się ciszą.

Każdy z nas, kto na nią pozwala, kto się na nią zgadza, po prostu ją dokarmia. Dorzuca do ognia, zamiast to, co złe, ugasić w zarodku.

Nieważne, czy jesteśmy tylko rodzicami, tylko nauczycielami,

tylko sąsiadami czy przechodniami na ulicy.

Kiedy widzimy zło, powinniśmy reagować.

Wszyscy przychodzimy na świat równi sobie. Każdy z nas jest jak czysta karta, a to, co na niej zapisze życie, zależy w dużej mierze od otoczenia. Najpierw tego najbliższego, tworzonego w domu, a później w szkole.

To właśnie te środowiska mają kluczowy wpływ na to, jakimi ludźmi będziemy.


Jeśli dziecko nie nauczy się kochać, akceptować siebie i stawiać granic, później, nawet w najlepszym związku, może czuć się niekochane, niepotrzebne, nieważne.

Może też wejść w relację destrukcyjną i uzależnić się od toksycznego partnera. Wtedy obie strony będą karmić się swoją toksycznością, a to może trwać latami, dopóki dorosły człowiek nie spotka się ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Dopóki nie zrobi rachunku sumienia i nie zrozumie, co, kiedy i dlaczego poszło źle.

Ja spotkałam swoje wewnętrzne dziecko kilka lat temu.

Myślę, że się z nim rozliczyłam.

Zaakceptowałam to, co było, zaakceptowałam siebie jako człowieka.

Dopiero wtedy mogłam iść dalej — kochając, szanując siebie, ciesząc się życiem, odnosząc sukcesy.

Teraz w mojej głowie nie ma już pytania:

„Co ludzie powiedzą?”

Wiem, że to ja muszę być szczęśliwa i spełniona, bo tylko wtedy będę w stanie dawać szczęście innym.

Wiem też, że dążąc do jakiegokolwiek celu, trzeba robić to w sposób, który nie krzywdzi innych.


Kiedy zostałam matką, jedna z pierwszych myśli, które pojawiły się w mojej głowie, brzmiała:

„Czy ja temu podołam?”

Nie chodziło o kwestie finansowe, ale o emocjonalną stronę macierzyństwa. Pojawił się strach, że gdy moje dziecko zacznie dorastać, mogę nie zauważyć, że dzieje się coś złego. Że zabraknie mi energii lub zdolności do podzielności uwagi, by wychwycić pierwsze sygnały alarmowe wskazujące na problemy.

Sama dawałam takie sygnały jako dziecko, ale nikt ich nie zauważył.

Albo nie chciał zauważyć?

A może ktoś widział, ale nie wiedział, co zrobić, by poprawić moją sytuację?

Nie mam żalu do rodziców, nauczycieli ani do innych osób, które mogły coś zrobić, ale nie podjęły żadnych kroków.

Chciałabym jednak uniknąć tych samych błędów.

Chciałabym być bardziej wyczulona i mieć wystarczająco dużo wiedzy, zasobów emocjonalnych, wrażliwości, by odpowiednio reagować.


Kiedyś mój przyrodni brat powiedział:

„Ojciec nie potrafił nas kochać, bo jego też nikt tego

nie nauczył. Nikt nie pokazał mu, jak kochać, jak zajmować się dzieckiem, co robić”.

Dziś wiem, że miał rację.

Nasi rodzice dorastali w czasach, kiedy o emocjach mówiło się bardzo mało. To samo dotyczy wielu nauczycieli. Czasy, w których kończyli szkoły i sami dorastali, były zupełnie inne od obecnych. Nie było wtedy takiej wiedzy, dostępu do mediów, poradników, czy wydarzeń, które dziś nagłaśniają wiele problemów na dużą skalę.

Zrozumiałam to i potrafiłam przebaczyć.

Nie zapomniałam, ale przebaczyłam każdemu, kto był obojętny, choć widział, i każdemu, kto nie zareagował, choć powinien.

Dzięki temu przebaczeniu żyje mi się lepiej.

Oczywiście, często myślę:

„Co by było, gdyby?”

Ale wiem, że tego nie zmienię. Nie da się cofnąć czasu ani przeżyć wszystkiego od nowa.


Mogę jednak mieć nadzieję, że jeśli ktoś sięgnie po tę książkę, zastanowi się nad tym, jak ogromny wpływ na życie ma to, co dzieje się w najwcześniejszym dzieciństwie.

Mam nadzieję, że zrozumie, jak ważne jest reagowanie

— ale nie obwinianie ofiary.

Bo ofiara, która przez całe życie słyszy, że jest gorsza, że sobie nie poradzi, albo trafi do terapeuty i wyjdzie z jego gabinetu silniejsza i mądrzejsza, albo się stoczy, wierząc, że zasługuje tylko na beznadziejne życie. Pisząc tę książkę, chciałam przypomnieć, że każde dziecko zasługuje na miłość, uwagę i wsparcie. A my, dorośli — rodzice, nauczyciele, każdy, kto widzi krzywdę

— mamy obowiązek zauważyć to dziecko i przynajmniej spróbować mu pomóc.

Historia tytułowej Meg inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami

— z mojego życia.

Mi, dzięki pomocy fantastycznych ludzi, udało się wyjść na prostą i zaakceptować wiele faktów, na które nie miałam wpływu, ale wiem, że są dzieci, młodzież, dorośli, których krzyku nikt nie usłyszał albo usłyszał za późno.

W tym miejscu chciałabym dodać coś jeszcze.

Nie każdy dorosły, którego spotkałam w dzieciństwie, był zły.

Nie każdy nauczyciel był zły.

Spotkałam też tych, którzy widzieli we mnie kogoś więcej niż tylko dzieciaka z biednego domu. Jestem i za to bardzo wdzięczna.


Ważne:

Chociaż ta książka oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, imiona bohaterów zostały zmienione, a niektóre wydarzenia zostały zaadaptowane w sposób fikcyjny, aby zachować anonimowość i prywatność osób zaangażowanych.

Celem tej książki jest uchwycenie istoty doświadczeń, które miały miejsce, z poszanowaniem rzeczywistości, ale z pewnymi artystycznymi modyfikacjami.

Dedykacja

Sępólno, Styczeń 2025


Pani Ewie Kielch

Jeśli nauczyciel pokazał Ci pasję,

to podarował Ci kompas, który wskazuje właściwą drogę,

gdy wszystko wokół zdaje się być przysłonięte mgłą.

Dziękuję za to, że była Pani moim pierwszym mentorem,

za cierpliwość z jaką wskazywała mi Pani właściwe ścieżki

i za każde słowo wsparcia.

Bez Pani, ta podróż mogłaby się nigdy nie zacząć.

Z wyrazami szacunku,

Marlena Morusiewicz

Dzisiaj

Dzień Meg — która w rzeczywistości nazywa się Małgorzata,

ale ta forma jej imienia nigdy jej się nie podobała — rozpoczął się tuż po piątej rano, gdy jej córka, E. wbiegła do sypialni, przekonana, że jest już wyspana. Skoro ona była gotowa na nowy dzień, to w jej mniemaniu rodzice również powinni tryskać energią.

Młoda matka, wciąż zaspana i otoczona półmrokiem, zeszła na dół, by przygotować córce ciepłe kakao.

Po chwili wróciła do łóżka, przytuliła E. i zamknęła oczy, licząc na choć chwilę odpoczynku.

„Chwila” przeciągnęła się jednak do niemal dwóch godzin.

O siódmej Meg musiała pożegnać się z wygodnym łóżkiem i ciepłą pościelą.

Niechętnie zeszła do kuchni, gdzie czekał na nią kubek kawy przygotowany przez męża. Jak co rano udała się do pomieszczenia gospodarczego,,aby zapalić papierosa — jej codzienny rytuał.

Pięć minut spokoju, zanim E. pojawi się w salonie, domagając się bajki i kolejnego kubka kakao a później zacznie się poranny pośpiech.

„Dobrze, że to już piątek. Jutro przynajmniej nie będziemy musieli się nigdzie spieszyć. No, może ja i E., bo mąż pewnie będzie musiał dokończyć jakieś zlecenie” — pomyślała, głaszcząc Bajkę, ich urodziwą cocker spanielkę, która mieszkała z nimi od ponad dwóch lat.

Życie rodziny Millerów było przewidywalne i spokojne.

Praca, dom, cotygodniowe zakupy, czasem obiad zamówiony na mieście. Meg nie wiedziała, czy powinna się z tego cieszyć, czy martwić.

W codziennym chaosie rzadko miała czas na głębsze refleksje.

Z jednej strony ich życie było wolne od większych problemów.

Po pracy spędzali czas w domu, w niedziele jedli obiady u teściów, a w wakacje zawsze udawało się gdzieś wyjechać.

Wszystko znajome, aż do bólu.

Meg coraz częściej miała jednak wrażenie, że nic już się nie zmieni.

Że ta rutyna będzie trwała zawsze.

Marzyła o przeżyciu czegoś ekscytującego, choć sama nie potrafiła określić, czego jej brakuje.

“A może to właśnie ta prostota i przewidywalność są tym, o czym marzy większość ludzi?”

 przeleciało jej przez głowę.


Myśl tę przerwał głos męża :


— Wychodzimy? Mówiłaś, że chcesz zacząć pracę o dziewiątej

— rzucił, kierując się ku drzwiom.

— Mhm — mruknęła, sięgając po ubranie córki.


— Mamo, mogę dziś zostać w domu?

— zapytała E., obejmując ją za szyję.

— Nie bardzo, kochanie.

Ale jutro jest sobota i nie będziesz musiała iść do przedszkola. A teraz weź misia i ruszamy!

— odpowiedziała kobieta, zakładając płaszcz.


Przedszkole E. znajdowało się zaledwie pięć minut drogi od domu. Nowoczesny, niedawno wybudowany budynek robił ogromne wrażenie

— przynajmniej wizualnie.

Rodzice doceniali dbałość o detale i bezpieczeństwo dzieci, ale na tym, zdaniem wielu, kończyły się zalety placówki. Kadra, choć młoda, często oceniała innych przez pryzmat lokalnych znajomości. Jeśli rodzic ich nie miał, dziecko bywało „niewidoczne”. To miejsce niewiele różniło się od innych w Polsce. Układy i powiązania istniały już dwadzieścia lat temu, gdy Meg chodziła do szkoły. Dzieci z zamożnych domów cieszyły się większą sympatią nauczycieli. Po wielu latach myśl o szkole wciąż budziła w niej niepokój, a Meg robiła wszystko, by jej córka nie musiała doświadczać podobnych problemów.

Może właśnie dlatego teraz dostrzegała więcej?

O dziewiątej kobieta jak każdego dnia zaczynała pracę

Poza udzielaniem lekcji języka niemieckiego wspierała firmy w codziennych zadaniach: księgowała faktury, windykowała należności, prowadziła media społecznościowe. Wszystkiego nauczyła się sama i trzeba przyznać, radziła sobie świetnie. Mimo braku kontaktu z ludźmi i biurowych „ploteczek”, ceniła sobie elastyczność, jaką dawała jej praca zdalna, pozwalając na łączenie obowiązków zawodowych z macierzyństwem. Choć nie przepadała za gotowaniem i sprzątaniem, i w weekendy z przyjemnością przekazywała te obowiązki mężowi, to na co dzień dbała jednak o porządek i prosty, ale smaczny obiad. Praca zdalna była dla niej wybawieniem, mimo że czasem marzyła o zmianie otoczenia. Około czternastej kończyła część obowiązków.

Wieczorem czekały ją jeszcze lekcje niemieckiego — jedna z ambitną uczennicą, druga z kilkulatką, co budziło większy stres.

„Dzieci tak trudno się uczy”

— pomyślała, wstając, by się rozprostować i przygotować obiad.

„Jak dobrze, że mam multicookera” — dodała w myślach, wyciągając z lodówki plastry karkówki na bitki w sosie.

Urządzenie rzeczywiście ułatwiało jej życie — w kilkadziesiąt minut obiad był gotowy, a ona w zasadzie nie musiała robić nic, poza wrzucaniem składników do garnka. Dzięki temu, miała jeszcze chwilę dla siebie, którą przeznaczyła na przeglądanie popularnego portalu społecznościowego. Natknęła się na zdjęcie zrobione przez jej dawną znajomą.Przedstawiało ono ich rodzinne okolice — błyszczące w słońcu jezioro, gęsto otoczone różnorodną roślinnością i wielkimi, starymi drzewami.

“Ech, moje ukochane Mazury.”

— zamyśliła się na sekundę.


Miała ogromny sentyment do okolicy, z której pochodziła,

mimo że to właśnie tam spotkało ją wiele złego.

Teraz, z niecierpliwością odliczała dni do kolejnego wyjazdu w miejsce, które było jej pierwszym domem. Tęskniła za ciszą przerywaną jedynie szczekaniem wiejskich psów i śpiewem ptaków, szumem jeziora, pięknymi zachodami słońca, za rodziną, domowym obiadem mamy i za wielkim, kaflowym piecem, pod którym, w czasach dzieciństwa, ogrzewała swoją kołdrę, zanim położyła się spać.

Meg

Czasem wydaje mi się, że moje życie jest zbyt nudne.

Zbyt przewidywalne.

A potem przypominam sobie wszystko, przez co już przeszłam, i tęsknota za wrażeniami szybko znika. Wtedy zaczynam jeszcze bardziej doceniać moją zwyczajną codzienność i cieszyć się tym, co mam.

Muszę przyznać, że był czas, gdy powroty w rodzinne strony wywoływały we mnie bardzo negatywne emocje. Długo tego unikałam, znajdując różne preteksty. Nie dlatego, że jest tam brzydko, że nie kocham swojej rodziny czy rodzinnych stron, ale dlatego, że bałam się, co pomyślą o mnie ludzie. Ludzie, którzy nie zrobili nic, by mi pomóc.

Którzy rzucali mi kłody pod nogi i z satysfakcją patrzyli,

jak się o nie potykam.

A ja mimo wszystko obawiałam się ich opinii.

Dziś jest mi to zupełnie obojętne.

W końcu wracam do rodzinnej miejscowości z ogromną radością. Napawam się każdą chwilą, którą mogę tam spędzić, i nie przejmuję się tym, co kto może o mnie pomyśleć. Nie miałam wpływu na wiele rzeczy, które mnie spotkały, i nie muszę się tego wstydzić.

Jesteśmy tylko ludźmi — nie musimy być idealni.

Nie każdemu musimy się podobać.


Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy zawsze będą mówić o innych — o tym, co zrobili, czego nie zrobili, czy według nich zrobili to dobrze, czy źle. Nie potrafię jeszcze zrozumieć, dlaczego tak jest, ale nauczyłam się to akceptować i jakoś z tym żyć. Gdy to do mnie dotarło, wszystko stało się łatwiejsze. Przyjeżdżam do rodzinnej wioski, spotykam kogoś, kto kiedyś życzył mi wszystkiego najgorszego, i tylko delikatnie się uśmiecham.

Po co tracić energię na coś, czego już nie zmienię? Gdybym miała opisać swoją codzienność, rzeczywiście nie jest ona tak ekscytująca jak wejście na najwyższy górski szczyt czy wjazd na Wieżę Eiffla, ale jest dokładnie taka, jaka powinna być. Wszystko toczy się swoim rytmem.

Czasem wydarzy się coś, czym żyję przez kilka dni, czasem padam ze zmęczenia o dziewiętnastej i marzę o weekendzie, wakacjach, świętach… Ale to właśnie te normalne, spokojne dni są tym, czego najbardziej pragnęłam w życiu.

Dzieciństwo

Mała Meg nie zawsze lubiła szkołę. Doskonale pamiętała swoje pierwsze tygodnie w zerówce, gdy jej mama czekała na nią na korytarzu, a ona, zanosząc się płaczem, musiała siedzieć w klasie z innymi dziećmi i wychowawczynią. Choć kobieta była całkiem sympatyczna, dziewczynka w tamtej chwili po prostu za nią nie przepadała. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego musi chodzić do szkoły, spędzać tam tyle godzin i czemu mama nie może jej w tym towarzyszyć.

Przecież zawsze wszystko robiły razem.

Na szczęście z czasem to się zmieniło, a Meg szybko nawiązała znajomości z innymi dziećmi. Nauka pisania i czytania okazała się całkiem łatwa i przyjemna. Liczenie nie należało do jej ulubionych zajęć, ale i to wychodziło jej całkiem nieźle. Jeśli chodziło o kontakty z rówieśnikami, najlepiej dogadywała się z Angelą. Choć jej koleżanka miała nieco większe trudności w nauce, nie miało to wpływu na ich relację. Były nierozłączne.

Wszystko robiły razem — jadły, siedziały w jednej ławce, wygłupiały się, bawiły lalkami.

Meg nie wiedziała, czy to przyjaźń, ale czuła, że Angela bardzo ją lubi. Po szkole dziewczynka spędzała czas ze starszym rodzeństwem i nigdy się przy tym nie nudziła.

Miała dwie starsze siostry i brata, z którymi najczęściej bawiła się na podwórku Biegali, grali w klasy, chowali się przed sobą w gęstwinie podwórkowych zakamarków. Zwyczajne dzieciństwo zwyczajnego dziecka, żyjącego w małej wiosce na wschodniej ścianie kraju.

Miejscowość, w której mieszkała, była niewielką osadą, a ich dom leżał na uboczu, z dala od innych zabudowań, wśród pól i lasów.

To miejsce, gdzie częściej niż ludzi można było spotkać łosia lub żubra. Nikogo to nie dziwiło, a Meg nie znała innej rzeczywistości

— mieszkała tam niemal od zawsze.

Do starego domu z czerwonej cegły jej rodzina przeprowadziła się, gdy dziewczynka miała około dwóch lat.

Nie pamiętała więc nic z wcześniejszego okresu..


— Obiad! Chodźcie do domu!

— zawołała któregoś dnia jej matka przez otwarte okno, gdy dzieci, jak zwykle, bawiły się na zewnątrz.


Kobieta średniego wzrostu, o ciemnych jak węgiel oczach, ubrana gustownie, choć skromnie, zajmowała się domem i dziećmi. Trudno było jednak mówić o jej wielkim szczęściu. Jej mąż nie należał do ludzi skorych do pracy.

Co prawda miał jakąś posadę, coś zarabiał, ale nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej, a pieniądze, które przynosił do domu, ledwo wystarczały na podstawowe opłaty.

Czas płynął i w ciągu kilku lat rodzina powiększyła się jeszcze o dwoje dzieci.

Wydatków ciągle przybywało, a sytuacja finansowa Rokickich nie ulegała poprawie. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej, choć od kilku lat matka Meg robiła wszystko, by coś zmienić. Najwięcej pracy miała w sezonie letnim, gdy mogła jechać na jagody albo dorabiać na plantacjach truskawek. Od czasu do czasu cała rodzina zbierała także ślimaki, które później sprzedawali na skupie. Dzięki temu mogli pozwolić sobie na drobne przyjemności albo większe wydatki, jak organizacja przyjęć komunijnych Meg i jej starszej siostry Kai.

— Mamo, a kupisz mi te nowe buty? — zapytała Meg, choć dobrze wiedziała, że szanse na to są nikłe.

— Nie wiem… Nie w tym miesiącu. Teraz to ja się zastanawiam, za co zapłacić prąd, a ty już masz buty.

— odpowiedziała matka, bujając wózek z najmłodszym członkiem rodziny, kilkumiesięcznym Karolem.


Tego wieczoru, gdy rozżalona Meg skryła się w pokoju i zajęła rysowaniem, jej matka miała wypadek.

Według dziewczynki to właśnie ten moment zmienił wszystko.


— Zajmijcie się Karolem i Karoliną, my musimy popiłować drzewo.

— powiedział ojciec, stając w progu pokoju.

— Będziemy na podwórku, więc bądźcie grzeczni. — dodał, po czym zniknął za drzwiami.


Najstarsza siostra Meg, Janina, jakiś czas temu wyprowadziła się z rodzinnego domu, a teraz to Kaja przejęła część jej obowiązków, w tym opiekę nad młodszym rodzeństwem. Kryspin, ich brat, poza noszeniem drewna na opał nie miał w domu większych zadań.

„Mama zawsze mówi, że on musi się uczyć. A ja? To co?”

— myślała poirytowana Meg, po czym udała się do salonu, gdzie jej młodsze rodzeństwo bawiło się już z Kają.

Kaja była starsza od Meg zaledwie o rok i osiem miesięcy, ale bardzo się od niej różniła. Nie lubiła czytać książek, za to uwielbiała stroić się przed lustrem i robić głupie miny.

Od zawsze miała problemy z nauką i chyba trochę więcej pyskowała.

Była jednak córeczką tatusia — tak jak Kryspin był synkiem mamusi.

Mimo wszystko, to właśnie z Kają dziewczynka spędzała najwięcej czasu. Odkąd w domu pojawiła się Karolina, a kilka lat później Karol, Meg często czuła się zazdrosna. Nie była już najmłodsza. Mama poświęcała teraz większość uwagi maluchom, a najstarsza siostra, z którą Meg była bardzo zżyta, dorosła i prowadziła już inne życie. Dziewczynka czasami miała wrażenie, że jest bardzo samotna, ale nigdy tego nie pokazywała.

W takich momentach sięgała po książki i wyobrażała sobie, że jest jedną z ich bohaterek.

— Przynieś Karolowi mleko. — rzuciła Kaja w stronę młodszej siostry.

— Ok, ok. — odpowiedziała Meg i ruszyła do kuchni.

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem.

Ojciec, wyraźnie zdenerwowany, wpadł do środka,

niemal odpychając Meg i rzucił:


— Zabierzcie dzieci, muszę zadzwonić po karetkę!

— Co się stało?! Co się stało?!

— krzyczał przerażony Kryspin, który właśnie przyszedł zrobić sobie herbatę.

— Przecięłam sobie rękę, ale spokojnie, to nic poważnego.

— próbowała uspokoić wszystkich mama, choć jej twarz była nienaturalnie blada.

W domu zapanowała nerwowa atmosfera.

Kaja zabrała Karola i Karolinę do drugiego pokoju, Kryspin próbował pomóc matce z opatrunkiem, a ojciec dzwonił na pogotowie.

Meg była tak przestraszona, że nie mogła zasnąć, choć wszyscy zapewniali, że mamie nic nie jest. Czy dziewczynka podświadomie czuła, że teraz wszystko się zmieni? Czy przeczuwała, że w jej życiu już za kilka dni nastąpi wiele innych zmian — niekoniecznie miłych i przyjemnych?


Po kilku dniach matka wróciła do domu. Rękę miała unieruchomioną na dużej, białej szynie.


— Trochę boli, ale nie jest tak źle.

— powiedziała, kiedy zauważyła przejęte twarze dzieci.

— Będziecie musieli teraz pomagać mamie.

Nie da rady robić większości rzeczy — rzucił ojciec,

sięgając jednocześnie po pilota od telewizora i rozsiadając się wygodnie w fotelu.

„No super, ciekawe, co ty będziesz robił?”

— pomyślała wściekła Meg.

Po chwili spojrzała na swoją starszą siostrę, która w ostatnich dniach przejęła już większość domowych obowiązków.


— Kąpałaś już Karola i Karolinę, czy ci pomóc?

— zapytała cicho.

— Już są wykąpani. Zrób małemu mleko, tylko nie za gorące,

a ja położę Karolcię spać. — odpowiedziała Kaja i wraz z ich młodszą siostrą zniknęła w drugim pokoju.

Małgośka była wściekła na ojca.

„Gdyby piłował wtedy to drzewo sam, nie byłoby tego całego wypadku. Teraz też ma wszystko gdzieś! My zajmujemy się dziećmi, nie mamy czasu na przyjemności, a on siedzi sobie w fotelu.”

— powtarzała w myślach, bo wiedziała, że nie może zwrócić mu uwagi. Wkurzyłby się, a matka chyba jeszcze bardziej.

Dziewczynka wykonywała więc swoje nowe, dodatkowe obowiązki, na nic nie narzekając. Po kilku dniach nie tylko ona przyzwyczaiła się do sytuacji — wszyscy robili wszystko z rutyną i bez narzekań. Każdy miał do wykonania jakieś zadania, których mama wypełniać nie mogła. Oczywiście, najwięcej domowych zajęć spoczywało na barkach Kai i Meg, ale nawet Kryspin zaczął angażować się w sprzątanie czy opiekę nad dwójką najmłodszych dzieci, dzięki czemu dziewczyny mogły znaleźć chwilę spokoju na odrobienie lekcji czy krótką grę na komputerze.

Kilka tygodni później…

Problemem Małgośki nie było jednak to, że musi więcej pomagać w domu, lecz fakt, że coraz częściej opuszczała szkołę i powoli nie nadążała z materiałem, co nie umknęło oczywiście uwadze nauczycieli.

— Meg, co się z tobą dzieje?

Jak tak dalej pójdzie, to nie wiem, jak ty za rok zdasz egzamin.

— powiedział nauczyciel matematyki, kiedy ta po raz kolejny nie potrafiła rozwiązać zadania.


— Nie wiem, po prostu tego nie umiem, no.

— westchnęła dziewczynka, próbując nie zdradzić powodu, dla którego ma coraz większe problemy w nauce.


— A czemu ciągle nie ma cię w szkole? Dzieci w domu niańczysz, co?

— rzucił mężczyzna, trochę z pretensją w głosie, a trochę z jakimś dziwnym żalem, a może kpiną?


Rówieśników Meg ten tekst najwyraźniej bardzo rozbawił, bo zaczęli się z niej nabijać. Dziewczyna spuściła wzrok i, nie mówiąc już nic więcej, wpatrywała się w podręcznik od matematyki. Doskonale wiedziała, że nauczyciel ma rację, ale przecież to nie była jej wina.

Matka nie miała już szyny, ale jej ręka nadal nie była w pełni sprawna. Ojciec, jak to ojciec… znikał na całe dnie. Praktycznie codziennie mówił, że na coś czekał, coś załatwiał, ale nigdy nie przynosiło to żadnych efektów. W domu wcale nie było więcej pieniędzy, a matka stawała się coraz bardziej nerwowa.

Nic dziwnego — przez problemy z ręką nie mogła nigdzie dorobić, a rachunków ciągle przybywało. Siedziała w domu z dziećmi i zastanawiała się, czym napalić w piecu, kiedy brakowało drewna na opał. Dobrze, że zbliżała się wiosna — w takim tempie wkrótce zabrakłoby mebli, które mogłyby służyć za rozpałkę.

W tamtym czasie Meg przestała lubić szkołę. Nie dość, że nauczyciele zauważali, iż kosztem nauki zajmuje się młodszym rodzeństwem, to jeszcze rówieśnicy zaczęli jej dokuczać. Podobno miała wszy, choć doskonale wiedziała, że to nieprawda. Nie miała praktycznie żadnych koleżanek i większość czasu spędzała w towarzystwie starszej siostry. Co prawda kilka dziewczyn z nią rozmawiało, ale wyraźnie trzymały ją na dystans. Minęła wiosna, a wraz z nią nadeszło upragnione lato. Małgośka zdała do kolejnej klasy, choć jej oceny były średnie. Nauczyciele narzekali, że mogłaby się bardziej postarać, ale nikt nie zapytał, skąd nagle taka zmiana.

Brakowało jej szczerej rozmowy z dorosłymi, zwykłego zainteresowania jej sytuacją.

Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany czas odpoczynku od szkoły. Meg postanowiła, że przez całe dwa miesiące wakacji nie będzie się nią przejmować. Wkrótce miała wyjechać na kolonię, co dodatkowo wprawiało ją w radość.

Oczywiście musiała więcej pomagać w domu

— w końcu miała teraz więcej wolnego czasu — ale zupełnie jej to nie przeszkadzało.

Wiedziała, że dzięki temu zarobi trochę pieniędzy na wyjazd, więc starała się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej. Najmniej lubiła wieszać pranie na strychu, ale i z tym jakoś sobie radziła. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, dziewczynka była zachwycona. Jechała razem z Kają, więc nie czuła się zestresowana.

Na dworzec, skąd odjeżdżał autobus, odprowadził je ojciec.

— No, wskakujcie i uważajcie na siebie.

Jak wrócicie, to nie będzie mnie w domu,

bo wyjeżdżam do pracy, więc bądźcie grzeczne.

— powiedział, a chwilę później drzwi dużego pojazdu

zamknęły się za dziewczynkami.

Dwa tygodnie na obozie w Ostródzie minęły im błyskawicznie.

Poznały tam wielu nowych znajomych, a co najważniejsze

— nikt nie traktował ich gorzej.

Szczególnie zaprzyjaźniły się z Elą, która po powrocie obiecała je odwiedzić. Choć wracały wypoczęte, towarzyszył im smutek — ten czas był naprawdę wyjątkowy. Nauczyły się wielu ciekawych rzeczy, codziennie śpiewały harcerskie piosenki, chodziły na plażę. W końcu, przy nowych znajomych, mogły poczuć się normalnie i swobodnie. Obie siostry miał nadzieję, że uda im się jeszcze spotkać, może nie tylko z Elą, ale i z innymi osobami, które wniosły do ich życia tak wiele radości.

Meg :

Nie wiem, ile w tym prawdy, bo przecież nie znam wszystkich polskich rodzin, ale podobno w każdej jest taka jedna osoba, która stanowi totalne przeciwieństwo swoich rodziców, rodzeństwa i dziadków. Która od zawsze radziła sobie sama, dobrze się uczyła, nie sprawiała większych problemów wychowawczych, a później założyła szczęśliwą rodzinę i żyła w rewelacyjnych warunkach, nie martwiąc się o rachunki.

U nas — podobno to ja jestem tą osobą.

Ale o tym, jak bardzo krzywdzące jest to przekonanie i jak ciężko sprostać wymaganiom otoczenia, dowiecie się nieco później.

W każdym razie — wcale nie jestem idealna, samowystarczalna i bogata. I chyba nigdy nie będę.

Wróćmy jednak do tego, co w tym rozdziale najważniejsze — do dzieciństwa. Kiedyś myślałam, że moje dzieciństwo niczym szczególnym się nie wyróżniało. Ale kiedy podrosłam i przepracowałam kilka rzeczy w gabinecie psychoterapeuty, nagle okazało się, że jednak nie było ono takie zwyczajne. Nie w każdym domu rozmawiało się z dziećmi otwarcie o pieniądzach — a raczej o ich braku.

Nie każdy ojciec zostawiał rodzinę bez środków do życia,

bez prądu i z pustą lodówką, bo był „zmęczony otaczającą

go rzeczywistością”.

I nie każdemu dziecku ktoś dokuczał w szkole.

Gdybym miała opisać kilka wspomnień z najwcześniejszych lat, tytuł pierwszego brzmiałby:

„Jak otrułam swojego chomika trucizną na myszy.”

Ale obawiam się, że to nikogo by nie zainteresowało. Żadna pięciolatka nie odróżniłaby przecież karmy od trutki na gryzonie.

Kolejne mogłoby nosić tytuł:

Jak chciałam, żeby moja sześciomiesięczna siostra została Małyszem i wyrzuciłam ją z wózka.”

Ale to z kolei bawi chyba tylko mnie — chociaż wtedy nie było mi do śmiechu. Z pewnością mogłabym wymienić jeszcze wiele innych, śmiesznych i zupełnie zwyczajnych wspomnień z dzieciństwa. Ale tym, które najbardziej zapadło mi w pamięć i które rzutowało na całą moją relację z ojcem, była Wielkanoc.

To wtedy ojciec — zmęczony życiem — postanowił zrobić sobie dwutygodniowy urlop od rodziny.

Zostawił nas z ciężarną matką, zamarzniętą wodą w studni i pustą lodówką.

Przepraszam — w tej lodówce, oprócz światła, była jeszcze puszka brzoskwiń. Tak bardzo mnie wtedy do nich zniechęcił, że do dziś wybieram te owoce nawet z sernika. Nie pamiętam, co wydarzyło się później. A może po prostu nie chcę pamiętać.

Wiem tylko, że Wielkanoc spędziliśmy u babci, a ojciec wrócił do domu tuż po tym, jak dziadkowie uregulowali zaległe rachunki za prąd. Jak sobie teraz o tym myślę — mój tato miał naprawdę świetny sposób rozwiązywania problemów. Też chciałabym tak umieć.

Po prostu: wstajesz, znikasz, zostawiasz innym swoje zmartwienia i wracasz, kiedy wszystkie zostaną rozwiązane.

No geniusz!

Zapomniał tylko o jednym — o karmie.

Kiedy po latach to on potrzebował wsparcia, większa część jego dzieci po prostu wyparowała. I zanim ktoś pomyśli, że byłam wyrodną córką, która nie interesowała się losem chorego ojca, niech jeszcze raz przeczyta fragment o cudownej Wielkanocy.

Bo nie tylko ja pamiętam ją do dziś. Żeby nie było — mój ojciec miał też momenty, w których rodzicielstwo wychodziło mu całkiem nieźle.

Kiedy jakimś cudem udało mu się zdobyć nieco więcej pieniędzy, zabierał nas do sklepu na lody.

Chodziliśmy też razem na dzikie gruszki i grzyby. I pewnie dlatego dziś bez chwili wahania odróżnię muchomora od prawdziwka i opieńki od grzybów trujących. To chyba w sumie chyba wszystkie pozytywne wspomnienia związane z moim ojcem. Jakimś cudem nie jestem w stanie przypomnieć sobie nic lepszego ani ciekawszego.

Od lat nie mieliśmy kontaktu. Nie było go na moim ślubie. A mnie — na jego pogrzebie.

Płakałam, kiedy dowiedziałam się, że on nie żyje, ale nie byłam w stanie udawać, że wszystko było między nami okej i nie chciałam uczestniczyć w jego ostatniej drodze. Więc (chyba) udało nam się wyrównać rachunki.

Na relację z moją mamą i rodzeństwem zostawię sobie przestrzeń w kolejnej części książki, a teraz napiszę Wam coś o szkole. Z najwcześniejszych etapów mojej edukacji pamiętam przede wszystkim to, jak płakałam w zerówce, bo mama nie mogła być ze mną na zajęciach. Naprawdę miła, pełna empatii wychowawczyni próbowała mnie wtedy uspokoić i skupić moją uwagę na czymś ciekawym. Nie wiem, skąd wiedziała, co interesuje takie sześcioletnie, rozkrzyczane dzieciaki, ale jakimś cudem jej się udało. Po kilku miesiącach stałam już na środku klasy, śpiewając z innymi dziećmi urocze piosenki o białych, puszystych bałwankach i roześmianych żabkach uciekających przed bocianem.

Pamiętam też, że w czwartej, a może piątej klasie podstawówki nagle przestałam być jedną z najlepszych uczennic.

Rówieśnicy również przestali mnie lubić — tylko dlatego, że ścięłam włosy. Jako nastolatka nie miałam więc ani wielkiego grona przyjaciół (o tym, kiedy i dlaczego się to zmieniło, napiszę Wam w innej części), ani nie byłam zbyt lubianą uczennicą. Przez lata szukałam winy w sobie, ale w końcu zrozumiałam, że to nie ja byłam problemem i to nie ja powinnam była się wstydzić.

Moje dzieciństwo, przynajmniej w moim odczuciu, zakończyło się w dniu wyjazdu za granicę. Miałam wtedy szesnaście lat i marzyłam o tym, by podbijać świat z kieliszkiem wina w ręku, w otoczeniu ludzi znacznie starszych ode mnie. Jak widzicie — wcale nie było tak zwyczajne, a ja wcale nie byłam takim idealnym dzieckiem. Być może jednak, ktoś w mojej historii odnajdzie coś, co będzie mu bliskie? W każdym razie, żeby nie było, że pamiętam tylko to, co złe i beznadziejne — z pozytywnych momentów wspominam jeszcze kolonie letnie fundowane przez Caritas. Moich rodziców nie było stać na drogie, modne już w tamtych czasach obozy językowe, ale te wyjazdy były dla mnie prawdziwą przygodą.


Z Kościołem co prawda, od lat mi nie po drodze, to mimo wszystko, z ogromnym sentymentem wracam myślami do tamtych wakacji, kiedy musiałam modlić się pięć razy dziennie do figury Matki Boskiej, a podczas wycieczek śpiewaliśmy “Apel Jasnogórski”.

Z podobnym wzruszeniem wspominam czas spędzony w nieistniejącej już stadninie koni. Nie tylko ze względu na pasję, o której jeszcze Wam opowiem, a przez ludzi, wśród których czułam się naprawdę dobrze. Wspominam wszystko co związane było z tym miejscem, jedynie poza dniem, gdy razem ze znajomą o mały włos nie wylądowałyśmy w sądzie dla nieletnich — bo zachciało nam się głupich żartów. O tym pisać nie będę, bo wtedy zostałabym uznana za kompletną patologię, a nie normalną kobietę przed trzydziestką.

Bez problemu mogę sobie przypomnieć również moją ucieczkę z domu — tę, podczas której razem z kilkanaście lat starszą siostrą postanowiłyśmy podbijać Gdańsk. Do domu wróciłam po kilku dniach, w asyście policji, którą sama zresztą powiadomiłam. Zrobiłam to jednak tylko po to, by ojciec nie wykorzystał znanej wtedy w wielu domach metody wychowawczej pod tytułem: „Skórzany pas”.

Cel osiągnęłam — paska nie było.

Przez lata jednak wypominano mi tę ucieczkę, jakbym zniknęła na kilka miesięcy, okradła pół województwa i spała na dworcu wśród bezdomnych.


Dla mnie była to tylko życiowa, niezapomniana przygoda. Może niekoniecznie marzę o tym, by moja córka za kilka lat wpadła na podobny pomysł, ale właśnie dlatego nie zamierzam jej o tym mówić. Przynajmniej dopóki nie osiągnie pełnoletności. Pewnie i tak dowie się od kogoś, że z domu można zwiać, ale może nie będzie chciała powielać moich najgłupszych decyzji. Nie mam co prawda takiej pewności, ale podobno nadzieja matką głupich. Teraz znów nie wiem, w jakiej kategorii powinnam rozpatrywać swoje dzieciństwo. Które wspomnienia będą dla kogoś zabawne, a które świadczą o sytuacjach wręcz patologicznych? Czy faktycznie ucieczka z domu powinna być czymś, co wspominam z uśmiechem na ustach?

Wakacje z Elą

Kilka tygodni po powrocie do domu Kaja oznajmiła, że została zaproszona przez koleżankę na krótkie wakacje. Rodzice nie oponowali, więc dziewczyna szybko wyjechała po raz kolejny. Meg została w domu, czekając na przyjazd Eli, której rodzice już wcześniej rozmawiali z jej rodzicami. Ustalono, że ta przyjedzie z rodziną do domu Rokickich na obiad, a dopiero później Małgorzata spędzi tydzień lub dwa u nowej koleżanki.

Obie nastolatki były bardzo podekscytowane perspektywą spędzenia kolejnych wspólnych tygodni.

„Ale czad! Zero obowiązków, zajmowania się rodzeństwem, prania i sprzątania! Wakacje życia!”

— myślała Meg, ciesząc się, że rodzice pozwolili im na spędzenie naprawdę świetnego czasu w nowych, dotychczas nieznanych miejscach, w towarzystwie ciekawych ludzi, przy których czuły się świetnie. Kaja co jakiś czas wysyłała siostrze wiadomości, informując o tym, że świetnie się bawi, więc wyglądało na to, że każda z nich była tego lata bardzo szczęśliwa.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu do Eli i kiedy pod dom podjechał czarny samochód, Małgorzata od razu wybiegła na dwór i rzuciła się przyjaciółce na szyję.


— Jesteś! W końcu jesteś! — piszczała podekscytowana Meg, a Ela chichotała ze szczęścia.

— Gośka, przywitaj się z rodzicami koleżanki!

— strofowała dziewczynę matka, która również wyszła na zewnątrz, aby zaprosić gości do domu.

— Dzień dobry, jestem Meg. Znaczy się, Małgorzata, ale wszyscy mówią mi Meg. — uśmiechnęła się szeroko brunetka i spojrzała w kierunku rodziców Eli.

„Ela jest bardzo podobna do matki. Ten wpadający w żółty blond kolor włosów, brwi i kocie oczy ma zdecydowanie po mamie. Ale wysoka jest po ojcu”

— pomyślała dziewczyna, a po chwili, wraz z towarzyszką, zniknęły gdzieś za domem.

Rodzice Eli chyba całkiem dobrze rozumieli się z rodzicami Małgorzaty, bo przez ponad dwie godziny nikt nie wychodził na zewnątrz i nie zwracał uwagi na rozweselone nastolatki.

Dopiero głos ojca Eli przerwał ich radosną zabawę:

— No, moje drogie, czas się zbierać. Zanim dojedziemy do Olsztyna, minie jeszcze trochę czasu, a powoli robi się ciemno

— powiedział wysoki mężczyzna, delikatnie się przy tym uśmiechając.

Dziewczyny szybko pobiegły do domu, złapały torbę Meg i już chciały biec do samochodu, kiedy zatrzymał je ojciec Małgosi.

— Hej, hej, a ty się nie pożegnasz? — zapytał,

po czym przytulił nastolatkę i życzył jej udanej zabawy.

Dziewczyna przytuliła też mamę i młodsze rodzeństwo, a po chwili zniknęła w czarnym samochodzie i wraz z rodziną Eli udała się do ich domu na Olsztyńskich Jarotach Jej dziadek pochodził co prawda z Olsztyna, ale nie żył już od kilkunastu lat, więc nie miała zbytnio powodu, by odwiedzać to miejsce. Znów za to miała powód do radości — odkryje przecież kolejne, ciekawe miasto, a to wszystko w towarzystwie wspaniałej koleżanki. W Olsztynie dziewczyny spędziły wspaniałe dziesięć dni. Chodziły na lody, jeździły na plażę albo do wiejskiej chaty należącej do rodziców Eli. Meg poznała również przyjaciółkę swojej nowej koleżanki — swoją imienniczkę.

— Nie mogę mówić do każdej z was Meg.

Musimy coś wymyślić — powiedziała Ela.

— Niby co? — zapytały niemal chórem obie Małgorzaty

i wybuchły śmiechem.

— Hm… Może jedna z was będzie Meg, a druga, po prostu Małgośką?

— dodała po chwili piegowata, średniego wzrostu dziewczyna.

— Może być. Ale która będzie którą? — dopytywała Olsztyńska Meg.

Przy pozostałych koleżankach była prawdziwą pięknością. Miała prawie 180 centymetrów wzrostu, co nie było zbyt częstym zjawiskiem w ich wieku, długie nogi i delikatnie falowane, ciemnobrązowe włosy. Urody dodawała jej nienaganna cera i przepiękne, niemal czarne oczy.

— Ja będę Meg. — wtrąciła się nieco zamyślona, trzecia dziewczyna, która zawsze patrzyła na siebie nieco krytycznym okiem.

„Jestem przy nich taka… zwyczajna.

Ani żadnej pasji nie mam, ani nic fajnego się w moim życiu nie dzieje.

Ach, szkoda, że nie pochodzę z miasta.

Moje życie pewnie wyglądałoby zupełnie inaczej”

— pomyślała nastolatka, ale po chwili głos Małgosi wyrwał ją z rozmyślań.


— Meg, czy tam u ciebie jest stadnina koni? Bo mówiłaś, że też mogę do ciebie pojechać? — dopytywała rówieśniczka.

— No tak, mama się zgodziła. A stadnina jest, tak. Ale nigdy tam nie byłam. Jazda konna to chyba drogi biznes?

— odpowiedziała Meg, rozkładając się wygodnie w łóżku Eli.

Mimo że jej koleżanka miała dla niej przygotowany pokój gościnny, to jednak dzieliły ze sobą łóżko. Teraz spały na nim we trzy, bo również Małgośka, przed jutrzejszym wyjazdem na wakacje do Rokickich, postanowiła tutaj zostać.

— Nieważne, że to drogi sport. Mam pewien pomysł, ale musimy znaleźć jakiegoś maila do tej stadniny. Albo numer telefonu.

— rzuciła Małgośka, otwierając już laptopa.

Dziewczyna już wcześniej opowiadała, że konie są jej wielką miłością. Widać to było nawet po tym, w jaki sposób urządzony miała pokój, do którego ostatnio zaprosiła swoje koleżanki. Na łóżku leżał piękny, gruby koc, a na nim motyw galopujących koni.

Na ścianie zaś — przepiękny malunek karego konia, który Małgośka sama zrobiła.


Poza tym, że miała bardzo wyrozumiałych rodziców, czas i możliwości na realizowanie pasji, została obdarowana ogromnym talentem plastycznym.

Dziewczyny siedziały przed komputerem, próbując znaleźć jakiś namiar na stadninę koni, znajdującą się w miejscu zamieszkania Meg. Nie miały zbyt wiele miejsca na to, by wygodnie się usadowić, ale jakoś im się to udało. Pokój Eli bardzo różnił się od pokoju Małgośki. Był zdecydowanie mniejszy, dlatego dziewczyny musiały siedzieć na łóżku, bo nie było miejsca na ławkę czy jakieś krzesła — mieściło się tylko jedno. Ściany pomalowane były na mało estetyczny, zielony kolor, a w kącie stała duża, brązowa szafa. Nie było to nowoczesne wnętrze, ale nadal, zdecydowanie ładniejsze niż pokój Meg, który i tak dziewczyna dzieliła z rodzeństwem. Dzień powrotu do domu zbliżał się nieubłaganie. Meg powoli pakowała swoje rzeczy, kilkakrotnie sprawdzała, czy ma naprawdę wszystko, a później postanowiła wziąć szybki prysznic i położyć się spać. Dzień był niezwykle długi i strasznie ją zmęczył. Co prawda była bardzo ciekawa, na jaki pomysł wpadła Małgośka, ale uznała, że porozmawiają na ten temat jutro.

— Wstawajcie! Musimy zjeść śniadanie i wyruszamy w drogę! No, wstawać, lenie, wstawać!

— krzyczała Ela, która najwyraźniej była już na nogach od dłuższej chwili, bo zdążyła się ubrać i uczesać.

— Mhm, juuuuż. Zaaaraz. — pomrukiwała Małgośka, zakrywając jednocześnie głowę poduszką.

— Jeszcze pięć minut. — westchnęła Meg i również szczelnie owinęła się kołdrą.

Ela roześmiała się wesoło, a po chwili wyszła z pokoju. Wróciła dokładnie po kilku minutach i od progu zaczęła gwizdać na gwizdku. Takim, jaki mają nauczyciele wf-u.

— Cholera! To jest okropne! — krzyknęły obie Małgorzaty, ale od razu zerwały się na równe nogi.

Dziewczyny jeszcze chwilę siedziały na skraju łóżka, próbując się rozbudzić, a zaraz po tym, w towarzystwie Eli i jej szaro-rudej kotki Majki, udały się do kuchni, gdzie czekało już na nie śniadanie.

— Naleśniki?! — Kakao?! — Ale super!

— przekrzykiwały się nastolatki, a mama Eli radośnie się śmiała, podając dziewczynom talerze.

— Spakowane? Jeśli wyjedziemy za pół godziny, to będziemy u Rokickich jeszcze przed południem, więc będziecie miały wystarczająco czasu na zabawę. I pamiętajcie, wracam po Was za tydzień. Macie być grzeczne i musicie słuchać rodziców Meg.

— dodała po chwili, po czym wstała i zabrała się za zmywanie naczyń.

Dziewczyny w milczeniu kończyły śniadanie, a chwilę później upewniły się jeszcze, czy aby na pewno mają wszystko, czego potrzebują.

— Bryczesy! Nie mam moich bryczesów. Muszę zadzwonić do mamy — powiedziała nagle zdenerwowana Małgośka.

— Hmm, a po co Ci bryczesy?

Chcesz jeździć konno? — zapytała zaciekawiona Ela, bo wiedziała, że nawet jej nie stać na takie atrakcje.

— My wszystkie będziemy jeździły konno. Nie mówiłam Wam, bo chciałam zrobić Wam niespodziankę, ale wczoraj napisałam do tej stajni. Zaproponowałam im pomoc w codziennych obowiązkach, w zamian za jazdę konno i od razu się zgodzili. Super, co?

— odparła dumna z siebie Małgośka, a po chwili była już zajęta rozmową z mamą.

Ela i Meg nigdy co prawda nie uprawiały tego sportu, ale w ich oczach było widać wyraźną ekscytację.


„Może to szansa na odkrycie nowego, ciekawego hobby?” — zastanawiała się Meg, sięgając jednocześnie po swoją torbę.


— No, wyruszamy dziewczęta. Mama Małgosi przywiozła już jej brakujące spodnie, te brycze, czy jak to tam i czeka na nas na dole.

— skomentowała mama Eli, pogłaskała kota i udała się do wyjścia.

Nastolatki podążały za nią, radosne, niczym skowronki. Meg już trochę stęskniła się za domem. Co prawda, mimo że warunki mieszkalne u Eli jak i Małgosi były na dość wysokim poziomie i nastolatka trochę się przed nimi wstydziła, to wiedziała, że u niej na pewno będzie równie fajnie.

Przecież też ma blisko jezioro, niedaleko jest sklep, no i konie. W Olsztynie wszędzie trzeba dojeżdżać albo autem, albo autobusem, a ona — wszystko, czego im potrzeba, ma blisko domu. Stęskniła się za rodzicami, rodzeństwem, swoimi psami i własnym łóżkiem, bo mimo że spała w jednym pokoju z Kają, Karoliną i czasem Karolem, to miała swoje, duże, wygodne łóżko. Był to wprawdzie stary tapczan z odzysku, ale naprawdę — całkiem wygodny. Podróż do domu Rokickich minęła im bardzo wesoło. Dziewczyny śpiewały, żartowały, a nawet na chwilę zasnęły, bo kiedy się obudziły — samochód właśnie przestał się poruszać.


— No, moje panny. Jesteśmy na miejscu. — rzuciła mama Eli, odwracając głowę do tyłu.

— W końcu! W końcu w domu! — krzyknęła Meg i nie czekając na koleżanki, wybiegła z auta i rzuciła się na szyję mamie, która stała już na schodach.

— No i jak było? — zapytała uśmiechnięta kobieta.

— Suuuper! Później Ci wszystko opowiem. A gdzie wszyscy? Kaja wróciła? A Karol i Karolina? A jak psy?

— dopytywała niecierpliwe Meg

— Meg! Uspokój się. Karolina i Karol są nad jeziorem z Kryspinem i Kają, a psy za domem, tak jak zawsze. A Ty lepiej zaproś koleżanki i panią Barbarę do domu.

— odrzekła matka.

Dziewczyna wykonała jej polecenie i wszystkie weszły do środka.


Fajnie, tak wiejsko. Ale trochę dziwnie.

Wszystko tu takie stare. Jak oni tu palą?

Gdzie są grzejniki?”


— zastanawiała się po cichu Małgosia, rozglądając się po starej, ale całkiem dużej kuchni.

— Chodźcie do pokoju, będziemy spały tam we cztery, a Karolina i Karol będą spali z mamą.

— rzuciła Meg, prowadząc dziewczyny do środkowego, największego chyba w tym domu, pokoju.

— O, kto malował te łapki na ścianie? — zapytała od razu Ela.

— Ja i Kaja. Nudziłyśmy się. — powiedziała zgodnie z prawdą Meg.

Co prawda, musiała dzielić pokój z rodzeństwem, ale rodzice nie bardzo ingerowali w to, jak to pomieszczenie wyglądało. Miały po prostu utrzymywać w nim porządek, a reszta nie grała większej roli.


Ela i Gosia rozpakowywały swoje rzeczy, bo Kaja zwolniła im kilka swoich półek, a Meg rozsiadła się na łóżku, jednak odpoczynek, niemalże od razu, przerwała jej matka, wołając;

— Meg! Małgorzata! Przyjdź tutaj i przebierz Karolinę z tego mokrego stroju!

“Oho, zaczyna się. Zrób to, zrób tamto.

Chyba się już od tego odzwyczaiłam”

— pomyślała dziewczyna i kierując się w stronę pokoju dziennego i poinformowała koleżanki, że zaraz wraca.

— Kurcze, nie wiedziałam, że można tak skromnie mieszkać.

— pod nieobecność Meg, rzuciła Ela do Małgośki.

— Skromnie? Chyba bardzo biednie.

— skwitowała druga dziewczyna.

— Nie mają bieżącej wody w łazience, ani kafelek. Palą w jakiejś starej kuchni, na której też gotują, a wszelki sprzęt AGD jest już chyba mocno wysłużony.

— dodała nastolatka po krótkiej chwili

— Racja. Dobrze, że ja nie mam takich problemów

— podsumowała Ela i usiadła na łóżku, rozglądając się po dość przestrzennym pokoju.

Ściany ozdobione były odbiciami dłoni Meg i Kai, łóżka przykryte wyblakłymi kocami, a wielka, stojąca w rogu, drewniana szafa, chowała w sobie całą masę różnych ubrań.

— Kurcze, nie wiem, czy dałabym radę dzielić nawet szafkę z rodzeństwem. Zero prywatności.

— znów skwitowała Małgośka.

— Ach, jesteś jedynaczką. To dla Ciebie coś nowego. Ja to akurat znam, chociaż mam przecież tylko dwie siostry.

— odpowiedziała jej Ela, przyglądając się jednocześnie wiszącym na ścianach zdjęciom.

— Klasa 5, Szkoła Podstawowa w Moćwince.

— przeczytała na głos nastolatka.

— A jaka mała ta klasa!

Tylko 15 osób! — dodała po chwili zdziwiona Małgorzata i w tym momencie drzwi pokoju otworzyły się i po dłuższej przerwie dołączyła do nich Meg

— Przepraszam, musiałam pomóc ogarnąć dzieciaki. Lubicie małe dzieci? — zapytała dziewczyna

— Yyy… w sumie to nie wiem.

Nie znam nikogo z dziećmi. — zastanawiała się Małgosia.


— A ja lubię! Chciałabym kiedyś pracować w szkole.

— odpowiedziała Ela.

— Ceeść! Ceść!

— w pokoju nagle pojawiła się mała dziewczynka, o niemalże białych włosach i błękitnych jak niebo oczach.

— Cześć, Ty pewnie jesteś Karolina.

— powiedziała z uśmiechem Ela, wyciągając w kierunku dziewczynki ręce.

Reszta dnia upłynęła dziewczynom spokojnie. Nie chciały już nigdzie wychodzić, bo wstały jednak bardzo wcześnie. Kolejnego dnia miały w planie odwiedzić pobliską stadninę koni, bo tak właśnie umówiły się z pracującymi tam kobietami. Meg była bardzo podekscytowana. Trochę co prawda się stresowała, ale przecież już kiedyś, kiedy jej tata pracował w Warszawie, jeździła tam na kucyku. Doskonale wiedziała, że tym razem będzie mogła nauczyć się nieco więcej i ta myśl sprawiała jej coraz więcej radości. Może w końcu znajdzie jakąś pasję, która będzie odskocznią od szkoły?

Bo przecież wakacje wkrótce się skończą i będzie musiała wrócić do przerastającej ją rzeczywistości.

Meg

Kiedy myślę o ludziach, którzy towarzyszyli mi w tych wczesnych etapach mojego dorastania, nie mam na myśli koleżanek ze szkoły czy z sąsiedniego podwórka. W moich wspomnieniach pojawiają się przede wszystkim Małgosia i Ela, które były niezwykle ważnymi osobami w moim życiu. Jestem im dziś ogromnie wdzięczna za to, że mogłam rozmawiać z nimi o wszystkim, planować przyszłość i cieszyć się chwilą. To one były dla mnie takim motorem napędowym, jeśli chodzi o pasję. To dzięki Małgosi, jej niesamowitej pewności siebie, zaczęłam jeździć konno. Można powiedzieć, że to ona zaraziła mnie miłością do tych zwierząt oraz do tego pięknego, ale jednocześnie bardzo wymagającego sportu.

A skoro rozpatruje to w takich kategoriach

— to właśnie dzięki Małgosi poznałam też instruktorkę, która w późniejszych latach mojego nastoletniego życia była dla mnie ogromną inspiracją i wsparciem.

Jak widać, to, jakich ludzi spotykamy na swojej drodze, ma również ogromny wpływ na nasze przyszłe relacje i na to, z kim będziemy je nawiązywać. Z biegiem czasu, jak to często bywa, nasza trójka nieco się podzieliła. Bliżej było mi do mojej imienniczki niż do Eli, którą poznałam jako pierwszą.

Utrzymywałyśmy, co prawda, jakiś kontakt, ale tuż po tym, jak wyjechałam za granicę, zaczęliśmy się coraz rzadziej odzywać. Kiedy przypadkowo spotkałyśmy się później na Mazurach, okazało się, że nie mamy już zbyt wielu wspólnych tematów. Mam jednak nadzieję, że dziś Ela prowadzi szczęśliwe i spokojne życie, bo wiem, że dobrzy ludzie na takie właśnie zasługują.

Co do Małgosi, z nią również nie mam już kontaktu, chociaż nasze drogi rozeszły się jakieś dwa, może trzy lata temu. Chyba po raz pierwszy to ja byłam osobą, która stwierdziła, że znajdujemy się na zupełnie innych etapach życia i — w kilka sekund zakończyłam tę relację.

Czy żałuję?

Nie.

Gdybym wtedy tego nie zrobiła, dziś pewnie myślałabym o niej niezbyt dobrze. A przecież kiedyś świetnie czułyśmy się w swoim towarzystwie i wiele nas łączyło, w tym emigracja. To, że okazało się, że bawią nas zupełnie inne rzeczy, że nasze cele są zupełnie inne, jest tylko efektem upływającego czasu.

Dziś obie jesteśmy “poważnymi kobietami” (choć nie jestem tego pewna, ale niech tak zostanie) przed trzydziestką, a po Małgorzatach, którymi byłyśmy, kiedy się poznałyśmy, zostały już tylko wspomnienia i kilka zdjęć.


Ta relacja nauczyła mnie jednak czegoś bardzo ważnego.

Ludzie są jak towarzysze podróży pociągiem. Długiej podróży z wieloma przystankami.

Pojawiają się w naszym życiu, zazwyczaj całkiem przypadkowo, i towarzyszą nam tylko na niektórych etapach naszej drogi. Jedni wysiadają na kolejnym przystanku, inni na trzecim, a jeszcze inni na dziesiątym.

Tylko nieliczni będą jechać z nami do ostatniej stacji.

Będą też tacy, którzy — jak w moim przypadku Małgosia i Ela

— po czasie znów wsiądą do jednego wagonu, ale szybko okaże się, że jedziemy w zupełnie innych kierunkach.

Każda osoba, którą spotykamy w tej podróży, ma za zadanie czegoś nas nauczyć — a my ją.

Przeważnie nie mamy jednak wpływu na to, z kim pokonujemy dany odcinek drogi, ale sami możemy decydować o tym, czego i od kogo się dowiemy.

Jaką, cenną wskazówkę na przyszłość, zabierzemy w dalszą drogę?

Może warto więc brać — i dawać — to, co mamy w sobie najlepszego?

Empatię, pasję, uśmiech, motywację?

Zastanawialiście się nad tym kiedyś?

Co dajecie ludziom, których spotykacie w swojej życiowej drodze? Wiem, że czasem, niechcący i całkiem nieświadomie, dajemy innym to, co nie jest dobre, a potem tego żałujemy.

Na to nie mamy wpływu.

Możemy jednak z każdym kolejnym przystankiem, z każdą spotkaną osobą, naprawiać ten błąd i dzielić się tymi dobrymi, potrzebnymi zasobami. Czasem jeden uśmiech, jedno dobre słowo, zostaje z naszymi towarzyszami na całe życie. Tak, jak ze mną zostało wspomnienie pięknych, pachnących kwiatami i końmi wakacji w towarzystwie tych dwóch dziewczyn.

A przecież już od dawna — stoimy na innych stacjach…

Pasja

Delikatne promienie słońca wkradły się przez okno do pokoju dziewcząt. Była dopiero szósta i pewnie większość nastolatek, szczególnie w wakacje, o tej porze jeszcze smacznie spała. Dziewczyny jednak kilka dni temu zaczęły chodzić do stadniny koni, gdzie najpierw pomagały w codziennych obowiązkach, a później, w ramach wynagrodzenia, dostawały lekcje jazdy pod czujnym okiem instruktorek.

Meg odnosiła czasem wrażenie, że Małgośka przyjechała tu tylko dla koni. Nie dało się ukryć, że instruktorki traktowały ją nieco poważniej

— w końcu jako jedyna potrafiła jeździć i wiedziała, jak zachowywać się wśród tych pięknych, majestatycznych zwierząt, czego unikać i jak po kolei wykonywać różne, istotne czynności.

„Czy ja nigdy nie będę w niczym najlepsza?

Zawsze jestem gdzieś na końcu, taka szara myszka…

— pomyślała Meg.

— To co, wstajemy? — przerwał jej rozmyślania głos Eli, która zawsze budziła się bez większych problemów.

Wystarczył jeden dzwonek budzika i dziewczyna była już na nogach. Małgośka natomiast była jej totalnym przeciwieństwem i Meg nie do końca rozumiała, jak to możliwe, że mogły się przyjaźnić. Po chwili także trzecia rówieśniczka wstała i dziewczyny mogły przygotować się do wyjścia.

Kiedy Ela i Małgośka się przebierały, Meg postanowiła przygotować im śniadanie. Oczywiście na wynos, bo zaraz miały wychodzić. Jedna z instruktorek już na początku współpracy wyraźnie dała im do zrozumienia, że nie lubi spóźnialskich, więc pojawiały się w stajni zawsze punktualnie, a czasem nawet przed czasem.


— Meg, tylko bądźcie na czternastą. Później musicie zostać z Karolem.

— rzuciła matka, zabierając córce czajnik, jakby obawiała się, że Meg nie potrafi zrobić herbaty i jeszcze się przy tym oparzy.

— Dobrze, będziemy. Dziewczyny jutro wyjeżdżają. Tym razem odbiorą je rodzice Małgosi. — odpowiedziała Meg, pakując równocześnie herbatę i kanapki do plecaka.

Chwilę później nastolatki były gotowe do wyjścia. Do pokonania miały zaledwie kilka kilometrów. Jeździły rowerami, dzięki czemu droga zajmowała im kilkanaście minut.

Czas w stajni był dokładnie zaplanowany i upływał im, jak zawsze, bardzo intensywnie. Najpierw sprzątanie boksów, później karmienie i pojenie koni, wyprowadzenie części z nich na pastwiska, a dopiero na koniec

— kolejna lekcja jazdy konnej, czyli to, na co dziewczyny zawsze czekały z ogromną ekscytacją.

Podziwianie świata z grzbietu wierzchowca, wszystkie trzy zgodnie uważały za wrażenie, którego nie da się opisać słowami komuś, kto nigdy konno nie jeździł.

— Meg, dziś weźmiesz Birmę. Myślę, że lonża nie jest nam już potrzebna, bo coraz lepiej ci idzie, więc pojedziesz sama. Pilnuj odstępów i nie rób nic bez mojej zgody.

— powiedziała Beata, starsza z instruktorek.

Na co dzień wydawała się dość surowa i rzadko kiedy chwaliła dziewczyny. Niezbyt często też się uśmiechała, ale Meg miała do niej jakiś dziwny sentyment.

Może dlatego, że — w przeciwieństwie do Pameli, drugiej instruktorki — nie wyróżniała tak bardzo Małgosi? Owszem, miała do niej większe zaufanie, pozwalała na galop i samodzielną jazdę, ale nie robiła z niej siódmego cudu świata.


— Małgosiu, ty weźmiesz Palmę, a Ela — Fionę.

Osiodłajcie proszę wasze konie i dołączcie do nas na placu. Możecie pojechać już stąd.

— poinstruowała jeszcze raz Beata i zniknęła na chwilę w siodlarni.

— Nie lubię jej. — mruknęła pod nosem Małgosia.

— Hm, kogo? Beaty? — zapytały jej rówieśniczki niemalże jednocześnie.

— Tak. Ona nie widzi, że ja to wszystko umiem? Mówi do mnie jak do dziecka.

— dodała po chwili długonoga dziewczyna, wsiadając na grzbiet wierzchowca.

Trzeba przyznać, że robiła to bardzo sprytnie i bez żadnego wysiłku. Nie to co Meg i Ela — one nie były jeszcze tak pewne siebie i często potrzebowały wsparcia którejś z instruktorek.

— Znowu? Popraw te strzemiona, bo krzywo trzymasz nogi.

— westchnęła Pamela, pomagając jednocześnie Eli wspiąć się na konia.

Po chwili wszystkie dziewczyny znalazły się już na placu manewrowym, gdzie mogły oddać się w pełni swojej pasji.

Małgośka ćwiczyła wolty, Meg jeździła powoli wzdłuż ogrodzenia, a Ela miała trening na lonży.

“Całkiem przyjemnie,” — pomyślała dziewczyna i nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła mocne szarpnięcie. Birma, jej koń, potrząsnęła mocno głową, a jej wypadły z rąk wodze. Zwierze spłoszyło się, zatrzęsło zadem, a po chwili zaczęło nerwowo galopować, próbując pozbyć się z grzbietu niezbyt ogarniętej w tej sytuacji, przerażonej Meg.

“Spadnę! Spadnę!”

— krzyczała w myślach, nie wiedząc, jak się zachować.

Była jednak pewna, że jeśli wydusi z siebie jakikolwiek dźwięk, jeszcze bardziej zdenerwuje konia i po chwili naprawdę znajdzie się na ziemi. Udało jej się w końcu złapać wodze, ale czuła, że nie utrzyma się w siodle, bo Birma kompletnie nie reagowała na jej polecenia.

— Meg! Uspokój się, ściągnij wodze i daj jej łydkę! Meg, do cholery!

— usłyszała głos Beaty i próbowała wykonać polecenia, choć strach przed upadkiem nie do końca pozwalał jej zachować zimną krew.

Koń jakby zwolnił, ale nadal nie reagował na wydawane komendy. Meg nie wiedziała, co robić by zatrzymać Birmę.

Kątem oka dostrzegła, że wszyscy inni uczniowie przerwali z jej powodu swoje treningi co tylko potęgowało stres. Starała się skupić na tym, co krzyczała instruktorka i w końcu, pod wpływem nagłego opanowania, przyłożyła z całej siły obie łydki do boków konia, opuściła ręce i…

Udało się!

Birma się zatrzymała!

Serce nastolatki jeszcze przez chwilę biło jak szalone, ale siedziała w siodle, panując w końcu nad sytuacją, która mogła przecież doprowadzić do poważnego w skutkach wypadku.

— Świetnie! Jestem z ciebie dumna, Meg!

— powiedziała uradowana Beata, a dziewczyna po raz pierwszy zobaczyła, że kobieta szczerze się do niej uśmiecha.

Nastolatka pogłaskała delikatnie konia, upewniła się, że stoją w bezpiecznym miejscu, z dala od przeszkód i innych wierzchowców, i całkiem sprytnie ześlizgnęła się z siodła. Nogi miała jak z waty, ręce trzęsły się jak galaretka, ale była szczęśliwa, że nie zaliczyła upadku.

— Meg, nie stresuj się tak. Dobrze sobie poradziłaś.

A jak kiedyś spadniesz, to trudno. Każdy musi nauczyć się upadać — powiedziała na pocieszenie Beata, delikatnie klepiąc dziewczynę po ramieniu.

— Ja jeszcze nigdy nie spadłam.

— rzuciła jakby z zazdrością Małgośka. Beata zignorowała jednak jej uwagę.

Nastolatki zeszły z koni i udały się do stajni, gdzie mogły odpocząć po dniu pełnym wrażeń. Meg została chwilę w siodlarni, gdy nagle usłyszała słowa Beaty:

— Mam nadzieję, że będziesz przychodzić do nas w weekendy.

Naprawdę dobrze ci idzie.

— Jeśli rodzice nie będą mieli nic przeciwko, to pewnie.

Dziękuję. — odparła Meg, uśmiechając się nieśmiało.


Uśmiechnęły się do siebie — pierwszy raz szczerze i bez dystansu.

Właśnie w tamtej chwili Meg jakby otworzyła się na to, by w końcu zaufać komuś dorosłemu, kto przecież nie miał złych intencji, jak i na pasję, która choć trudna, stała się ważnym elementem jej codzienności.

Meg

Pasja w moim życiu była i nadal jest czymś, co nie pozwala mi po prostu zwariować. Jako dziecko była to właśnie jazda konna, dzięki której na chwilę uwierzyłam, że sport nie musi być nudny i nieprzyjemny (dziś wolę jednak trening chodzenia do lodówki albo do szafki ze słodyczami) i że faktycznie może łączyć ludzi. Doskonale pamiętam beznadziejne lekcje wuefu, na których oczywiście istniała jakaś forma rywalizacji, ale wszystko skupiało się wtedy wokół tego, która z dziewczyn jest tą ładniejszą, bardziej lubianą, która ma fajniejsze buty, a która lepsze spodenki. To są oczywiście tylko moje przemyślenia i wiem, że są ludzie, którzy inaczej pamiętają ten czas, ale ja tylko takie wspomnienia wyniosłam z tych zajęć. Nikt, ani moje rówieśniczki, ani nauczyciel, nie patrzył na to, czy przynajmniej się staram.

Byłam z góry skreślona.

Może dlatego, że faktycznie wszystko wychodziło mi beznadziejnie, a może właśnie dlatego, że w tym szkolnym sporcie, uprawianym gdzieś na wąskich korytarzach, nie było gry zespołowej, zdrowej rywalizacji, a właśnie ta, która napędzała nienawiść?


Nie wiem. Wiem za to, że dopiero w stajni zrozumiałam, czym tak naprawdę jest zespół i wsparcie innych osób, które kochają ten sam sport. I tak, każdy człowiek, którego w tym miejscu spotkałam, miał inne zdolności, inne predyspozycje, ale nikt nie był wykluczony z powodu, nie wiem, braku bryczesów czy profesjonalnego kasku. Liczyła się dobra zabawa i fakt, że możemy robić to, co dawało nam radość. I chyba właśnie dlatego wśród adeptów jeździectwa, pod czujnym okiem instruktorek, czułam się ważna, doceniana, wartościowa. Czułam się równa, zauważona, zmotywowana.

Być może lata temu, kiedy wpadłam na szatański (żeby nie napisać głupi) plan zażartowania z jednej z moich trenerek, nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile serca włożyła ona w to, bym tę jazdę konno traktowała jak najpiękniejszą, życiową przygodę.

Beata, możesz być pewna, że nawet dziś, właśnie teraz, kiedy piszę ten tekst, wzruszam się na samo wspomnienie naszych rozmów, długich, często bardzo męczących treningów i czasu, który mi wtedy poświęciłaś. Sprawiłaś, że mogłam robić coś z radością i pełnym zaangażowaniem i że chociaż przez chwilę, te dwa razy w tygodniu, nie czułam się gorsza od innych.


Zostawmy jednak na chwilę temat sportu. Oprócz jazdy konnej, jedyną rzeczą, która nastoletniej mnie sprawiała radość, było pisanie “śmiesznych” opowiadań i czytanie grubych książek, szczególnie tych autorstwa Małgorzaty Musierowicz. Pisanie już wtedy było dla mnie formą jakiejś terapii, czymś, co pozwalało mi radzić sobie z emocjami, a czytanie dawało mi możliwość przeniesienia się do zupełnie innego świata. Świata, który wydawał się być lepszy niż ten, w którym przyszło mi żyć.

I tutaj też może kilka słów o tym, dlaczego, a bardziej — dzięki komu, uznałam, że to jest takie fajne, interesujące zajęcie.

Wiecie, jak ma się te jedenaście, dwanaście lat, to w nauczycielach widzi się albo wroga, albo kogoś, kto inspiruje i potrafi przekazać wiedzę w tak ciekawy sposób, że chciałoby się nigdy nie opuszczać szkolnej ławki. Właśnie do tej drugiej grupy zaliczam z całą pewnością moją nauczycielkę języka polskiego

— bo umówmy się — “była nauczycielka” brzmi… dziwnie.

Nadal przecież jestem tą Meg, która zasypywała ją wypracowaniami i różnymi, najgłupszymi formami twórczości pisanej, a ona nadal jest tą Panią od polskiego, która uważała te teksty za tak interesujące, że nawet je czytała. Na koniec gimnazjum uznała, że zasłużyłam na to, by na moim świadectwie szkolnym wyróżniała się szóstka.

Ten język polski, te moje pisanie, czytanie, sprawiały, że jakoś bardziej się z tą szkołą lubiłam. Że nie każdy dzień był koszmarem, o którym chciałam jak najszybciej zapomnieć. Nigdy nie zapytałam (ale może niedługo się odważę?), dlaczego ta nauczycielka tak angażowała się w rozwój mojego pseudo talentu, ale dziś jestem jej za to ogromnie wdzięczna, o czym zresztą może świadczyć dedykacja zawarta na pierwszej stronie tej książki. Bo właśnie ona, być może całkiem nieświadomie, sprawiła, że ta moja pasja w jakimś stopniu mnie uratowała. Nie tylko w czasach szkolnych, ale też wiele lat później, kiedy rozpisywałam na kartkach :

“Plusy i minusy mojego małżeństwa.”

albo kiedy nie potrafiłam wydusić z siebie słowa rozmawiając z przyjaciółką. Napisać było łatwiej — tak jakoś, inaczej. Doszłam tym samym do tego, co w tej notatce najważniejsze

— pasja to coś, co pozwala mi chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości, codziennych problemów i po prostu się zresetować. Tak, jak resetuje się komputer. Wystarczy kartka, długopis albo laptop i pusta strona w Wordzie, bym na chwilę mogła przenieść się do innego, lepszego świata, a później wrócić do życia i lepiej funkcjonować.


Jeśli oprócz takich podstawowych rzeczy czegoś życzę mojej córce, to właśnie jest to pasja. Chciałabym, żeby miała coś, co pozwoli jej się wyłączyć, zapomnieć o tym, co ją otacza i odnaleźć swoje drugie oblicze.

Coś, co zawsze będzie dawało jej siłę, satysfakcję i radość.

Każdemu z Was też tego życzę.

Żebyście mieli coś, co przeniesie Was do innej, lepszej rzeczywistości. Nie dajcie sobie wmówić, że to, co sprawia Wam radość, nie ma sensu.

Bo jeśli chociaż na chwilę czujecie się przez to lepiej

— to jednak jest w tym coś niesamowitego.

Pamiętajcie jednak, że dozwolone oczywiście jest tylko to, co legalne i zdrowe. Jako żona, nie pijącego już co prawda alkoholika, odradzam szczerze wszystkie używki, po które tak wiele osób sięga, by o czymś zapomnieć. Wraz z nimi rozpuścicie swoje związki, rodziny, przyjaźnie, więc naprawdę nie polecam.

Muszę jednak z ręką na sercu przyznać, że moje pasje faktycznie nie tylko zbudowały mnie jako człowieka, ale wiele razy wyciągnęły z życiowego doła i pozwoliły na nowo uwierzyć w ludzi i w to, że świat jest piękny i dobry, tylko trzeba to dostrzec.

Tutaj znów muszę podzielić się z Wami dość ciekawym przemyśleniem — ani moja instruktorka jazdy konnej, ani ta nauczycielka, nie dostawały za to kierowanie moimi zainteresowaniami żadnych dodatkowych pieniędzy. Nikt im nie płacił za nauczenie mnie cierpliwości w osiąganiu wyznaczonego celu, ani za dodatkowe godziny poświęcone na sprawdzenie, jakie postępy zrobiłam. Oczywiście, na pewno za swoją pracę miały wynagrodzenie, ale one pracowały ponadto. Poświęcały mi czas, który mogły spędzić na robieniu innych, ciekawszych rzeczy, a wybrały szlifowanie moich talentów. Kiedyś zupełnie o tym nie myślałam, ale teraz mam świadomość, że ich zaangażowanie, otwarte na wrażliwość, nie tylko oczy, ale przede wszystkim serca, sprawiły, że ja chociaż przez chwilę (tak, kilka lat to naprawdę krótka chwila w perspektywie całego życia) poczułam się szczęśliwsza i miałam szeroki, szczery uśmiech na twarzy.

Może to właśnie kolejna lekcja dla mnie i dla każdego z Was, kto czyta ten tekst? Zarażanie pasją i tym, co dobre, nic nie kosztuje, a może mieć wpływ na całe życie drugiego człowieka. Może powinniśmy o tych naszych pasjach głośno krzyczeć, właśnie po to, by ten krzyk dotarł do ludzi, którzy dopiero odkrywają swoje zainteresowania, które kiedyś pomogą im przetrwać największe życiowe trudności. Skoro tak łatwo przychodzi nam podcinanie cudzych skrzydeł, to dlaczego nie próbujemy dmuchać w nie, kiedy nie wiedzą, jak odbić się od ziemi i odlecieć?

Czas buntu i zmian

Małgorzata zdała egzaminy szóstoklasisty ze średnim wynikiem. Nie przykładała do nich większej uwagi, bo w ich miejscowości każde dziecko i tak trafiało do tego samego gimnazjum. Ktoś bogatszy mógłby dojeżdżać do sąsiedniego miasta, ale nie miało to większego sensu — podstawa programowa była wszędzie taka sama.

Najlepszy wynik dziewczyna osiągnęła z języka polskiego

— prawie osiemdziesiąt procent.

Od zawsze czuła się jak ryba w wodzie jeśli chodziło o ten przedmiot. Lubiła czytać książki, pisać wypracowania i inne teksty. Kiedy jednak w ostatnim roku podstawówki zmieniono nauczycielkę, polubiła ten przedmiot jeszcze bardziej. Miała wrażenie, że poprzednia nauczycielka nie dostrzegała jej potencjału i nie potrafiła zmotywować jej do nauki.

W tym czasie zaprzyjaźniła się z Eweliną. Weekendy spędzały w stadninie koni, a w szkole również trzymały się razem. Meg martwiła się, że w gimnazjum nie będzie miała przyjaciółki obok, ale miała nadzieję, że przynajmniej nikt nie będzie jej tam dokuczał.


Może chociaż tam będę miała spokój? Może rówieśnicy będą inni?”

— myślała.

W głębi duszy jednak wiedziała, że szanse na to, że w szkole będzie mogła normalnie funkcjonować, są niewielkie. W końcu jej siostra, Kaja, też była ofiarą drwin, a teraz będą w jednej klasie, bo Kaja nie zdała. Nastolatka miała nadzieję, że razem będą silniejsze, że będą dla siebie wsparciem i łatwiej przejdą przez ten czas. Po wakacjach bardzo się rozczarowała — wszystko zaczęło się już pierwszego dnia w nowej szkole.

Do klasy dołączyło kilka nowych osób, więc przez chwilę łudziła się, że może uda się z kimś zaprzyjaźnić. Niestety, oni również byli do niej uprzedzeni. Większość czasu spędzała więc ze swoją siostrą i jej przyjaciółką, Agatą, której także dokuczano. Coraz częściej czuła jednak, że nie do końca do nich pasuje. W takich momentach siadała z książką wypożyczoną z biblioteki albo pisała coś w swoim zeszycie.

Co jakiś czas jej skupienie przerywały okrzyki rówieśników:

— Zaraza!

— Odsuń się, bo promieniujesz!

— Zgniła ryba!

Wiedziała, że te wyzwiska są skierowane do niej, ale próbowała je ignorować. Coraz częściej jednak miała tego dość i reagowała agresywnie.

— Rokicka! Przestań się tak do kolegów odzywać! — strofowała ją wychowawczyni, która, jak kilku innych nauczycieli, również nie widziała w Meg dziecka zasługującego na równe traktowanie.

Nietrudno było zauważyć, że nie przepada za uczennicą, mimo że ta tak naprawdę niczemu nie zawiniła.

— Ale to Garej zaczął! Ja tylko chciałam się obronić!

— zaprotestowała nastolatka.

— Ty zawsze jesteś niewinna. Lepiej się chemią zajmij.

I fizyką.

— rzuciła niska kobieta, a po chwili zniknęła w pokoju nauczycielskim.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25
drukowana A5
za 40.1