E-book
26.46
drukowana A5
46.82
drukowana A5
Kolorowa
69.46
Co Ty, szczylu, możesz wiedzieć

Bezpłatny fragment - Co Ty, szczylu, możesz wiedzieć

Czyli Jak Zwyciężać Na Arenie Życiowej I Biznesowej


4.8
Objętość:
192 str.
ISBN:
978-83-8126-081-7
E-book
za 26.46
drukowana A5
za 46.82
drukowana A5
Kolorowa
za 69.46

Wstęp

Jesteś gotowy? Zaczynamy? Uprzedzam więc, iż to nie jest książka podobna do innych, które już czytałeś. Chcę, żebyś wiedział, że podczas jej lektury niejednokrotnie możesz: nie zgadzać się ze mną, irytować, obrażać się, śmiać, płakać, ale możesz też czerpać inspirację. Książka, którą trzymasz w dłoniach jest nietypowa. Dlaczego? Ukazuje bowiem proces. Drogę, która powinna doprowadzić Cię do tego miejsca, które Ty sobie wyznaczasz, a nie do miejsca, które ktoś inny zaplanował dla Ciebie. Zanim ją rozpoczniesz, określ, gdzie teraz znajdujesz się. Czy jest to miejsce, w którym na pewno chcesz być? Jeśli Twoja odpowiedź brzmi: „nie!”, to dlaczego wciąż tam tkwisz? Czy jest Ci na tyle wygodnie, że tego nie zmieniasz?

Chcę również, żebyś nie wierzył mi na słowo. Możesz pomyśleć: „To po co ja to czytam?” Pamiętaj, że dzielę się własnymi doświadczeniami, czymś, co sprawdziło się bądź też nie, w moim przypadku. U Ciebie może być zupełnie inaczej. Jednak jeśli chcesz oszczędzić sobie: marnowania czasu, utraty pieniędzy, porażek i reszty drogich a nie drogocennych lekcji, to możesz skorzystać z moich doświadczeń. Nie chcę żebyś stał się mną. Przecież nie możesz. Tak jak ja nie stanę się Tobą. Pamiętaj, że nikt nie stanowi lepszej kopii Ciebie. Masz w sobie coś wyjątkowego, co odkryjesz, wydobędziesz podczas tego procesu. Może jeszcze nie wiesz, co to jest. Może już wiesz, lecz tego nie wykorzystujesz. A może wiesz i już wykorzystujesz, lecz nadal nie doprowadza Cię to tam, gdzie chciałbyś. Obojętne, w którym miejscu jesteś. Dla mnie to nie ma znaczenia. Dopóki mi o tym nie powiesz, dopóty nie będę wiedział. Tylko Ty możesz określić współrzędne na drodze, którą podążasz. To, jak ja czy ktoś inny Cię postrzega może zupełnie różnić się od tego, co Ty o sobie myślisz. Potraktuj więc niniejszą lekturę jako proces, w którym dasz z siebie więcej niż zazwyczaj, tzn. nie przeczytasz tylko kolejnych stron, żeby poznać mnie lepiej, ale żeby lepiej poznać siebie, odkryć własne możliwości i zacząć „żyć życiem, które będziesz pamiętać”.

Zapewne zazwyczaj jest tak, że czytasz książki a później je odkładasz. Trudno dziwić się. Tego przecież nauczyła nas szkoła, gdyż każda lektura była zadana. Tym razem jest inaczej, ponieważ jest to Twoja książka (jeśli pożyczona, to potraktuj ją jakby była Twoja, albo kup nową). Możesz po niej pisać, mazać, zaginać kartki, a w skrajnych przypadkach nawet rzucać nią. To jest Twój czas i Twoja wola. Możesz odkryć, uporządkować wszystko, co chcesz i możesz poznać mnie, czyli Marka Wendreńskiego. Możesz zobaczyć etapy, które przechodziłem w swoim krótkim, lecz nie nudnym życiu. O niektórych nie wie nikt bądź prawie nikt. Być może będziesz pierwszą osobą, która o nich przeczyta. Być może niektóre z nich są podobne do Twoich albo są zupełnie odmienne. Niezależnie od wszystkiego, mam nadzieję, iż książka, którą zaczynasz, sprawi, że będzie to początek lepszej drogi dla Ciebie.

Pamiętaj, że jedynie 10% tego, co tutaj przeczytasz, zapamiętasz, dlatego niektóre powtórzenia są celowe.

Część I
Poznaj mnie

1. Dlaczego Ja?

Mam na imię Marek. W chwili pisania i wydania tej książki jestem 21-latkiem. Oczywiście nie powstała ona z dnia na dzień, w ciągu miesiąca czy nawet roku. Prawdę mówiąc, powstawała przez 21 lat. Każde doświadczenie, każda chwila, każda znajomość miały znaczenie i ukształtowały mnie na autora tej książki. Dużo? Mało? Oceń sam. Możesz być ode mnie młodszy, w tym samym wieku lub starszy i uważać mnie za „gówniarza”. Jednak pomyśl o jednym. Prawdopodobnie zrobiłem w swoim życiu więcej niż niejedna osoba, może również więcej niż Ty przez ostatnie 21 lat lub przez całe swoje życie. Wiem, odważnie, ale piszę to, co myślę i czuję. Taki jestem. I przez resztę tej książki będę z Tobą szczery.

Przez ostatnie lata odnosiłem mniejsze lub większe sukcesy w różnych dziedzinach. Biznesowej, sportowej i muzycznej. Jak dla mnie jest to idealne połączenie. Dlaczego? Dowiesz się później.

Obecnie prowadzę swoją działalność. Wykorzystywanie internetu po to, by zarabiać, nie jest mi również obce. Wcześniej byłem studentem, kierowcą i odbierałem zepsute, zużyte urządzenia elektroniczne. To wszystko sprawiło, że na swojej drodze spotkałem wiele osób. Jedne z nich pojawiły się na chwilę i zostały zapomniane. Inne odcisnęły swój ślad. Spotkania te traktowałem jako różne lekcje życia. Oddana do Twoich rąk książka jest zaproszeniem do spotkania. Już wiesz, że ma to być przede wszystkim spotkanie z Tobą samym, ze mną, może z innymi osobami oraz z różnymi płaszczyznami.

2. Największa przeszkoda

Od czego to wszystko zaczęło się? Byłem dzieckiem jak każdy z nas. Dzieckiem, które miało rodzinę, dom, wymarzonego psa, znajomych i wiele rzeczy, które powinny sprawiać żebym był szczęśliwy i pewny siebie. W porównaniu do dzieci z typowej śląskiej rodziny (bo stąd pochodzę) miałem się bardzo dobrze. Dlaczego? Nie musiałem iść tradycyjną, utartą ścieżką, postępować zgodnie z przekonaniami innych. Miałem prawo wyboru, współdecydowania, rozwijania zainteresowań. Był tylko jeden mankament, jedno małe a jednocześnie wielkie „ale…”. Moja nieśmiałość. I z pozoru mogło się wydawać, że to nic takiego, lecz to ona codziennie mnie ograniczała, przeszkadzała, powodowała, że chciałem być jak inni. Kiedyś nie zdawałem sobie z tego sprawy, tak bardzo jak teraz. Jednocześnie z perspektywy widzę tamten okres nieco inaczej. Wcześniej tłumaczyłem sobie, że czegoś nie lubię, ale z biegiem czasu odkryłem, że to jednak coś więcej niż zwykłe „nie lubię”. W dzieciństwie np. żeby nie być gorszy od rówieśników z przedszkola przestałem jeść owoce i warzywa. I tak zostało do 13-go roku życia, czyli przez około 10 lat nie jadłem owoców i warzyw a rodzice i dziadkowie zastanawiali się jak je „przemycić” w codziennym menu. Albo inny przykład z dzieciństwa. W pierwszych latach edukacji szkolnej przestałem wychodzić na dwór, aby spędzać czas z rówieśnikami, twierdząc, iż wolę siedzieć w domu. Ktoś powie, że chodziłem do szkoły „poza rejonem”, więc miałem innych kolegów. Pewnie tak, jednak patrząc teraz na tamten okres, za prawdziwą przyczynę uznaję nieśmiałość i strach przed opinią innych. Dzisiaj już wiem, że jeśli jesteś nieśmiały, to po prostu nie odkryłeś jeszcze swoich zasobów, jeszcze siebie nie sprawdziłeś, nie poznałeś. Oczywiście, nikt nie wie wszystkiego o sobie. A jednak żadna z otaczających Cię osób nie jest w stanie poznać Cię lepiej niż Ty sam. Nie mam magicznego zaklęcia, które nagle sprawi, że będziesz pewny siebie, wzrośnie Twoja ogólna samoocena. Jedynym zaklęciem jest odnalezienie Twojego pomysłu/sposobu na życie i codzienne sprawianie byś wychodził poza obszar swojej strefy komfortu. Czym jest strefa komfortu? Tym, co Cię powstrzymuje, abyś dotarł tam, gdzie chciałbyś być i czynić to, co chciałbyś zrobić. Przykładowo, ja miałem problem z nawiązywaniem nowych relacji i z wychodzeniem z inicjatywą. Jak to wyglądało? Ano tak, że jeśli ktoś zaczynał ze mną rozmawiać, to nie było najmniejszego problemu. Z kolei kiedy ja miałem odezwać się do nieznanej osoby, która siedziała obok mnie w autobusie, nie wiedziałem, od czego zacząć. Bałem się opinii i reakcji innych ludzi. Dopiero, gdy odkryłem, że mogę być ponad to, wówczas problem zaczął się powoli zmniejszać. I może wydać się to dziwne, ale internet mi pomógł. Dla jednych stanowi on przekleństwo XXI wieku, a dla mnie — wybawienie. Zabawne były moje pierwsze „internetowe rozmowy”, kiedy pisałem do kogoś bez powodu, od tak, żeby poćwiczyć. Miało to swoje plusy i minusy. Jedni odpisywali, a drudzy nie. Dzięki ówczesnym doświadczeniom, teraz nic tak bardzo mnie nie cieszy jak pokonywanie własnej strefy komfortu. To moje najlepsze hobby.

Kolejną trudnością był strach przed swobodnym spadaniem. Jak poradziłem sobie z tym ograniczeniem? Skoczyłem ze spadochronem, a żeby było przyjemniej, zrobiłem to w miejscu, które urzeka z lądu i powietrza, czyli w Dubaju. Przełamałem dotychczasowe obawy, ograniczenia, zapewniłem sobie przyjazną przestrzeń do wprowadzania zmian i przekroczyłem kolejną granicę.

Kończąc ten wątek, chcę jeszcze podkreślić, że nasza nieśmiałość może mieć różne przyczyny. Wiedz, iż uświadomienie sobie przyczyny jest ważne. Spróbuj zastanowić się, dlaczego jest tak jak jest i co uniemożliwia Ci wyjście przed szereg. Określ to, czego się boisz. Zobacz, co lub kto może Ci pomóc. Zacznij codziennie przekraczać swoje granice. Gdybyś stanął przede mną, nie zauważyłbym na pierwszy rzut oka, że jesteś osobą, która np. boi się pływać. No chyba, że bylibyśmy na basenie i odmawiałbyś wejścia do wody albo kurczowo trzymałbyś się balustrady. Zobacz więc czy Twoje ograniczenie jest realne, jeśli tak, wówczas zastanów się jak je pokonać. Jednocześnie pamiętaj, że 95% historii, które tworzysz w głowie, w ogóle nie wydarzy się. Kiedy zdasz sobie z tego sprawę i rzeczywiście poczujesz to, a nie tylko powtórzysz przeczytane zdanie, wykonasz wielki krok naprzód.

I teraz pierwsza wypisana przeze mnie recepta dla Ciebie…

3. Czy potrzebujesz wiele, by zacząć?

Jeśli już wiesz, co chcesz osiągnąć to bardzo dobrze. Czy potrzebujesz wiele, żeby zacząć? Co Ci przeszkadza?

Pewnie chodzą Ci po głowie pewne usprawiedliwienia/ wymówki, takie jak:

„Mam za mało pieniędzy”

„Mam za mało czasu”

„Nie jestem dość dobry”

„Ktoś zrobi to lepiej”

„Nie mam odpowiedniego doświadczenia”

„Nie jestem dość odważny”

„A może nie warto”

i inne.


Pokażę Ci teraz na własnym przykładzie jak zaczynałem odkrywanie i rozwijanie swoich zasobów w pewnych dziedzinach oraz gdzie mnie doprowadziły podjęte działania.


Muzyka


— systematyczne ćwiczenia z grą komputerową „Guitar hero” (nauka przez zabawę);

— kupno gitary za 300 zł;

— lekcje ze znanym gitarzystą — 1 raz w tygodniu 50zł/h (sam nawiązałem z nim kontakt, ustaliłem zasady — pierwszy „kontrakt”);

— autokontrola — samodzielne regulowanie częstotliwości i czasu ćwiczeń (1 godzina codziennie na gitarze za 300 zł przez rok);

— udział w otwarciu imprezy we Wrocławiu „Hey Joe”;

— zostanie rekordzistą Księgi rekordów Guinessa (zagranie „Hey Joe” na wrocławskim rynku);

— założenie zespołu;

— gra w zespole przez 1 rok => pierwszy koncert;

— zmiana składu zespołu;

— opracowanie kilkunastu własnych utworów;

— kilka koncertów.


Sport


— myśl o tym, że mogę dać z siebie coś więcej;

— nieregularne bieganie;

— ćwiczenie na siłowni 3 razy w tygodniu przez rok => przyrost 20 kg (głównie mięśni);

— roczna przerwa;

— 2 tygodnie treningów crossfitu => przejście szlaku Orlej Perci w Tatrach (najniebezpieczniejszy szlak górski w Polsce);

— 1,5 miesiąca trenowania crossfitu => półmaraton w biegu terenowym => tydzień później pełny maraton;

— 3 miesiące treningów sztuk walki, głównie MMA => obrona na imprezie siebie i znajomych (ja bez urazu, on trochę… gorzej);

— rok trenowania crossfitu => pierwszy bieg terenowy z przeszkodami;

— 2 lata trenowania crossfitu => około 10 biegów, w tym głównie terenowych z przeszkodami.


Biznes


— przeczytanie książki Roberta Kiyosaki pt. Bogaty ojciec, biedny ojciec;

— rok edukacji pozaszkolnej (czytanie książek autorstwa ludzi sukcesu);

— przystąpienie do firmy MLM i 1,5 roku pracy w niej => rozwój umiejętności komunikacji z klientem, planowania, organizacji, zarządzania czasem, zrozumienie potrzeb klienta;

— rok przerwy;

— inwestycja w nieruchomości;

— przystąpienie do biznesu online => po 9 miesiącach uzyskanie statusu najmłodszego Polaka z najwyższą rangą w firmie;

— stworzenie własnej firmy i prowadzenie szkoleń.


Powyżej w bardzo dużym skrócie chciałem Ci pokazać od czego zaczynałem i gdzie jestem obecnie. Nadal podążam wybraną drogą, mimo rozwidleń, zakrętów. Każdorazowo, gdy rozpoczynam kolejny etap pojawia się pytanie: „Ciekawe, gdzie mnie to doprowadzi?” Na każdym etapie było wiele głosów, które spowalniały lub przyspieszały mój marsz. Jedno nie zmienia się, nadal jestem głodny wiedzy, żądny spełniania kolejnych celów, marzeń swoich oraz moich znajomych i rodziny. Dlatego pokażę Ci, co na przestrzeni lat wydarzyło się, żebym doszedł do tego miejsca, w którym jestem.

4. Te chwile, te pasje

W życiu robimy wiele rzeczy. Nie sposób wszystkie spamiętać. Mają różną wartość. Trzeba jednak pamiętać, że zarówno podczas zaplanowanych, ważnych dla nas działań, jak również podczas działań spontanicznych, niejednokrotnie uznawanych za mniej istotne, mają miejsce zdarzenia, sytuacje, których w ogóle nie spodziewamy się. Czasem wystarczy jedno zdanie, jedna decyzja, jedno spojrzenie, żebyś zaczął tworzyć historię, której nigdy nie zapomnisz i nie zapomną jej ludzie, z którymi ją tworzyłeś. U mnie pojawiło się ich dużo, ale zazwyczaj zdarzały się w 3 kategoriach: biznesowej, sportowej i muzycznej. Zacznę od tej na końcu.


Muzyczna


Od wczesnych lat byłem związany z muzyką. W domu słuchaliśmy różnych gatunków muzyki. W pierwszej klasie szkoły podstawowej zacząłem naukę gry na keyboardzie. Pamiętam, że już wcześniej marzyłem o gitarze, ale mama postawiła warunek: „najpierw klawisze, a potem gitara”. Jak sama później przyznała, jako była wiolonczelistka znała ból palców spowodowany ćwiczeniem gry na instrumencie strunowym, dlatego chciała mi go zaoszczędzić. Z okazji wczesnej komunii dostałem keyboard, więc zacząłem grać na klawiszach. Najpierw występowałem podczas wieczoru kolędowego a pod koniec roku szkolnego wziąłem udział w prezentacjach w miejskim teatrze. Przez kolejne 4 lata grałem i otwierałem niektóre ze szkolnych prezentacji. Chodziłem do szkoły prywatnej o profilu artystycznym, gdzie nacisk na występy był dość duży. W piątej klasie zrezygnowałem z gry na klawiszach a poza tym dostałem wymarzoną gitarę. I tu wziąłem dwie lekcje. Pierwsza — sam powiedziałem nauczycielowi o rezygnacji. Mama też z nim rozmawiała, ale chciała, aby pierwszy krok należał do mnie. Chciała mnie w ten sposób nauczyć, iż każda decyzja w życiu wiąże się z odpowiedzialnością oraz określonymi konsekwencjami. Druga lekcja — dostałem wymarzoną gitarę. Wziąłem ją do rąk i… nie umiałem nic zagrać. Próbowałem, poczułem ból palców, nie zobaczyłem natychmiastowego efektu, więc odstawiłem instrument do kąta. Po 2 latach chęć gry na gitarze nadal nie dawała mi spokoju i przyszedł dzień, w którym kupiłem grę „Guitar hero”. Plastikowa gitara z pięcioma przyciskami na lewą rękę i jednym na prawą. Podpięta do konsoli, na której w odpowiednim tempie wyświetlają się nuty. Oznaczają one klawisze, w które trzeba trafić utrzymując rytm utworu. Po kilku miesiącach w centrum handlowym zorganizowano turniej gry „Guitar hero”. Wziąłem w nim udział. Pierwszą piosenkę zagrałem. Z drugą nie poszło mi już tak dobrze. Zwyciężyła dziewczyna będąca moją rywalką. W nagrodę otrzymała 2 bilety do kina. Byłem wtedy wściekły, ale wiedziałem, że jak wrócę do domu to zacznę jeszcze częściej i dłużej ćwiczyć. W efekcie po kolejnym pół roku niektóre „kawałki” grałem już z zamkniętymi oczami. Pomyślałem wówczas, że fajnie byłoby umieć zagrać te melodie na prawdziwej gitarze. Od przyjaciela zaczynającego też w tym czasie swoją przygodę z gitarą otrzymałem namiary na mojego późniejszego nauczyciela-mistrza. Zacząłem grać z Adamem Kuliszem (topowym bluesmanem). Początki były straszne. Sam dziwię się jak ktoś mógł tego słuchać. Jako że w tamtym okresie byłem bardzo chudy, słaby technicznie, moje palce niestety nie były wystarczająco silne, żeby prawidłowo naciskać na gryf i łapać niektóre akordy. Założyłem sobie jednak, że codziennie będę poświęcał minimum godzinę na doskonalenie techniki. I możesz mi wierzyć lub nie, ale przez ponad rok realizowałem to postanowienie, ćwicząc zazwyczaj dłużej niż 1 godzinę. Nawet w dni świąteczne poświęcałem czas na granie. W efekcie po 2 latach założyłem szkolny (gimnazjalny) zespół, który się składał z początkującego perkusisty Tomka, początkującego basisty Tomka i 2 gitarzystów (Pawła i mnie). Nazwaliśmy go „Universus”. Niestety nie mieliśmy wokalisty. W końcu wybór padł na naszą jedyną fankę. Nie miała wyboru. Zaczęła z nami śpiewać. Po pół roku współpracy (na 2 miesiące przed koncertem) nasze drogi rozeszły się. I wtedy pojawił się dylemat: co dalej?! Znowu przecież nie mieliśmy wokalisty. Ale jak przystało na zapalonych, przedsiębiorczych gimnazjalistów, poradziliśmy sobie i wokalistą uczyniliśmy gitarzystę Pawła. Nie był on urodzonym wokalistą, ale szło mu nieźle. Podczas jednej z prób niebacznie zapytałem czy mógłby ćwiczony wówczas utwór zaśpiewać trochę inaczej. Na co on zapytał: „Jak?” Wówczas zaśpiewałem mu jakbym chciał, żeby to brzmiało. W efekcie Paweł całkiem poważnie zaproponował, żebym to ja został wokalistą. Byłem bardzo zaskoczony jego propozycją, ale zespół jednogłośnie podjął decyzję i „wszedłem na wokal”. Po 2 miesiącach przyszedł czas na koncert. Pierwszy kawałek „Smells like teen spirit” (Nirvana) — akurat wtedy bez wokalu. Oklaski. Drugi kawałek „Wehikuł czasu” (Dżem) — już z wokalem naszego wychowawcy, namówionego przez nas dzień przed występem. Na samym końcu zagraliśmy nasz kawałek, którym była „Abstynentka”. I ten utwór to był naprawdę hit. Napisał go Paweł — nasz gitarzysta i do dzisiaj nie wiem jak mu się udało wtedy napisać tak genialny i dojrzały tekst. Tym razem ja byłem wokalistą. Zaryzykowałem, przełamałem barierę mentalną i zaśpiewałem. To była ta chwila. Moja chwila, w której chciałem trwać bez końca. Poczułem utwór, poczułem scenę, poczułem, że to, co robię ma sens. Po tym kawałku dostaliśmy największe i chyba najbardziej dla nas znaczące oklaski. To był nasz pierwszy i moim zdaniem najbardziej niezapomniany koncert. Po skończeniu szkoły odszedł od nas basista, ale zespół przetrwał. Był to rok 2012. W tamtym momencie nadal grałem z Adamem Kuliszem, który zaproponował mi wyjazd do Wrocławia wraz z resztą jego uczniów, żeby otworzyć imprezę związaną z próbą ustanowienia nowego Rekordu Guinessa. Polegał on na jednoczesnym zagraniu przez jak największą ilość gitarzystów piosenki „Hey Joe” we Wrocławiu. Oczywiście zgodziłem się. Po kilku tygodniach jechaliśmy do Wrocławia. Wspaniale było z rana stanąć na scenie wraz z Adamem i zagrać kilka kawałków. Po kilku godzinach przystąpiliśmy do próby pobicia rekordu. Niesamowite uczucie, kiedy stoisz wśród kliku tysięcy gitarzystów. Gracie jeden utwór, łączy Was pasja, którą jest muzyka. Czujesz jedność i moc. Po dłuższym czasie odczytano wyniki i okazało się, że pobiliśmy rekord. To była wspaniała chwila, ogromne przeżycie, wyróżnienie oraz chwila euforii. W kolejnym roku pojechałem ponownie, lecz tym razem nie udało się pobić rekordu. Nie zmienia to faktu, że przygoda była wspaniała. Ten dzień pokazał mi, że niekiedy ważniejsze, bardziej satysfakcjonujące od efektu jest dążenie do niego, działanie. Przedstawione tu „muzyczne chwile” pozostaną na zawsze w mojej pamięci. A wszystko zaczęło się od keyboardu, a później od plastikowej gitary.

Ty też możesz przebyć podobną drogę. Być może w innej dziedzinie. Nie musisz wybierać muzyki. Zacznij dzisiaj, a stworzysz niezwykłą historię, której nigdy nie zapomnisz.

I nie bój się metody „Kaizen” — małych kroków.


Sportowa


W okresie dzieciństwa stwierdzono u mnie wypadanie płatka zastawki mitralnej (coś w sercu), które podobno miało sprawiać, że szybciej męczyłem się od innych dzieci. Nie wiem do dzisiaj na ile to jest prawda, ale uznajmy, że może tak być. Niestety cierpiałem również na alergię i kiedy wychodziłem wiosną lub latem grać w piłkę, to ciało zaczynało mnie swędzieć, miałem katar i oczy królika. Nie grałem więc zbyt często w piłkę, ani też nie uprawiałem innego sportu. Trochę pływałem i to wszystko. Dopiero w gimnazjum (tak to ten super wiek, kiedy myślisz, że jesteś ponad wszystko i wszystkich) stwierdziłem, że nie będę dłużej czekał. Zacząłem biegać. Przebiegałem dystans wynoszący obwód Jeziora Paprocańskiego (Tychy). Wtedy jeszcze nie miałem GPS-u w telefonie (tak, były kiedyś takie czasy!) i byłem przekonany, że ma długość ok. 10 km. Jednak jak się później okazało obwód jeziora wynosił zaledwie 6 km. Rozpoczynając swoją przygodę z bieganiem, co jakiś czas stawałem, by zaczerpnąć powietrza. Pokonanie tego dystansu zajmowało mi z początku prawie godzinę. Więcej chodziłem niż biegałem. Po 3 km miałem zadyszkę. Ale z czasem sytuacja się poprawiła.

W 2011 roku, kiedy przy wzroście 175 cm ważyłem 55 kg i przypominałem „patyczaka”, zaś moją rękę spokojnie można było objąć jedną dłonią, postanowiłem, że muszę coś ze sobą zrobić. Zacząłem więc chodzić na siłownię. Trenowałem 3 razy w tygodniu. Pamiętam pierwsze poważne zakwasy. Myślałem, że to już koniec, bo nie potrafiłem się ruszyć z miejsca. Ale za 2 dni szedłem na kolejny trening. I tak przez ponad rok. Tak samo jak w przypadku gry na gitarze, również tym razem nie odpuszczałem. Nie było tygodnia, w którym nie pojawiłbym się 3 razy na siłowni. Dodatkowo ćwiczyłem w domu. Po kilku miesiącach zainteresowałem się również sztukami walki. Gdy obejrzałem pierwszą walkę w KSW Mariusza Pudzianowskiego, który był moim idolem od najmłodszych lat, stwierdziłem, że też tak chcę. Zacząłem szukać klubu sztuk walki w swojej okolicy i znalazłem. Bastion Tychy, z którego wywodzi się Marcin Held — jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy MMA z Polski. Minęły prawie 2 miesiące zanim odważyłem się tam pójść. Dla dodania sobie zobowiązania umówiłem się ze znajomym, że razem „zdobędziemy Bastion”. Niestety tuż przed treningiem „wystawił mnie” i zostałem sam. Pamiętam jak w tamtej chwili biłem się z myślami: „Iść czy nie iść?” Niemal w „hamletowskim” stylu… Pojawiła się nawet myśl: „Czy wyjdę stamtąd żywy?” Jednak poszedłem i otwierając drzwi zobaczyłem „baaardzo dużego gościa” (zwanego „Szafą”), który zmierzył mnie wzrokiem. No to już wiedziałem, że będzie „zajebiście”. Poszedłem szybko do szatni, przebrałem się i wszedłem na salę treningową. Pierwszy trening był dla mnie ciężki, ale przeżyłem. Potem przez kolejne 4 miesiące ćwiczyłem 2 razy w tygodniu. Dokładnie we wtorki i czwartki. Tak więc mój tydzień wyglądał następująco: poniedziałek, środa, piątek — siłownia; wtorek, czwartek — MMA; sobota, niedziela — regeneracja. W ten sposób przez rok nabrałem 20 kg masy mięśniowej i już nie wyglądałem jak „wygłodzone dziecko”. Przez kolejne 2,5 roku ćwiczyłem, ale już mniej regularnie. Siła oraz kondycja niestety znowu spadły. No, ale trudno się dziwić. Jeśli nie ćwiczysz i nie „ciśniesz”, to nie oczekuj rezultatów. W tamtym okresie nawet założyliśmy klub „Tyskich Fajtersów”, gdzie kilka razy wraz ze znajomymi spotykaliśmy się na wspólnych treningach bez nadzoru trenera. Miało to swoje „uroki”, np. przekrwione oko. W 2014 roku po okresie nieregularnych ćwiczeń stwierdziłem, że czas znowu wziąć się za siebie. Miałem wtedy wiele trudnych chwil (w tym rozstanie z bliską osobą) i ponownie sport pomógł mi się odnaleźć. Myślałem: „Co by tu wybrać tym razem?” Nie ukrywam, że lubię zmiany, zaś siłownia wraz ze sztukami walki już po prostu nie były dla mnie na tyle ciekawe jak dawniej. Wybrałem crossfit, a wtedy bardziej trening obwodowy. Kiedy wróciłem do regularnych treningów, to znów po pokonaniu 3 km miałem zadyszkę. Jednak nie zniechęcałem się. Po 2 tygodniach od mojego powrotu do uprawiania sportu, znajomi szukali kierowcy, który mógłby ich zawieźć w góry. To był 29 sierpnia 2014 roku. Jako że „nie miałem nic lepszego do roboty” na 2 dni przed końcem wakacji zgodziłem się nie tylko podwieźć ich, ale też wziąć udział w planowanej wyprawie górskiej. Kilka dni wcześniej, kiedy mi to proponowali jakoś nie zwróciłem zbytnio uwagi na nazwę Orla Perć. Dopiero na dzień przed wyjazdem zajrzałem na YouTube i zobaczyłem na co poważyłem się. Było już trochę za późno na odwołanie całej akcji a poza tym do końca nie miałem wyobrażenia, co może oznaczać „wyjście w góry bez odpowiedniej zaprawy”. Nazajutrz, o 4.00 wyruszyliśmy moim pierwszym samochodem w kierunku Tatr. Kuba, Igor, Wojtek, Paweł i ja. Ojciec Wojtka, który wtedy nas żegnał, powiedział, że nie mam szacunku dla gór, skoro po nich nie chodzę, a od razu porywam się na najtrudniejszy i najbardziej śmiercionośny szlak górski w Polsce. Chyba nie docierała do nas przestroga zawarta w jego słowach. Przez całą drogę słuchaliśmy jednej piosenki, na którą teraz mam kotwicę. Była to „Anaconda” (Nicki Minaj). Wtedy inspirowała nas do dalszej podróży i podjęcia wyzwania, szczególnie towarzyszący jej teledysk. Po przyjeździe zabraliśmy plecaki i wyruszyliśmy w drogę. Z początku szło nam się bardzo dobrze. Odcinek, który miał nam zająć ponad godzinę pokonaliśmy w około 30 minut. Realizowaliśmy kolejne etapy wspinaczki. Wszystko było dobrze do czasu, gdy po 5 godzinach skończyła nam się woda i jedzenie, a byliśmy może w połowie. Niestety na tej wysokości nie znajdziesz sklepu. Zostały nam jedynie żele energetyczne, które być może uratowały nam życie. W pewnym momencie było znaczne obniżenie terenu. Czwórka znajomych przede mną przeszła i czekała na mnie na dole. Ja zastanawiałem się jak tam zejść. Spytałem się jednego. Pokazał, że opuścił się na rękach i trochę zeskoczył. Drugi po prostu zeskoczył. No to ja też skoczyłem. I to był prawie mój ostatni skok w życiu. Kiedy moje nogi zetknęły się z ziemią to plecak został u góry i przeważył mnie do przodu ciągnąc w dół. Przypomniała mi się tylko jedna chwila, kiedy wychodząc z domu powiedziałem mamie, iż celem mojej podróży jest Orla Perć i mogę nie wrócić. Zatrzymałem się jakieś 0,5 m od kilometrowej przepaści w dół. To była ta chwila, kiedy poczułem strach a jednocześnie adrenalinę. Dostałem lekcję pokory i wziąłem ją. Przecież wszystko mogło skończyć się tragicznie w wyniku pośpiechu oraz zmęczenia. Jak widać nie zawsze są one dobrymi doradcami. Jednak udało się. Nie spadłem. Otrzepałem się tylko i szliśmy dalej. Po kilku godzinach zaczęło się powoli ściemniać i pojawiała się mgła, a pozostali uczestnicy wyprawy wyprzedzali mnie już o dobre 5—10 minut. Kiedy kolejny raz czekali na mnie, zrobili naradę. Zebrali wszystkie żele i kiedy dogoniłem ich, to dali mi je, żebym wcisnął resztki w siebie. Jednym z nich był shot energetyczny. Kiedy wziąłem to wszystko na raz, poczułem jakby ktoś wstrzyknął mi adrenalinę. Przez kolejne pół godziny zbiegałem z góry. I wtedy ja — pierwszy raz od kilku godzin — narzuciłem tempo. Po 30 minutach byliśmy już prawie na dole. Natrafiliśmy wówczas na strumień. Po około sześciu godzinach bez wody położyłem się na ziemi, wsadziłem głowę do strumienia i zacząłem pić. To było jak odrodzenie. Chwila, w której poczułem tak intensywny smak wody. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem. Docenienie smaku, który dotąd dla mnie nie istniał. Nie przyszło mi nigdy do głowy, ile radości może dać zanurzenie języka w wodzie. Łapczywie zaspokoiliśmy pragnienie, napełniliśmy butelki, po czym ruszyliśmy dalej, ponieważ szybko zapadał zmierzch. Było dość ciemno. Idąc w dół szliśmy drogą, na której wcześniej liczyliśmy mosty. Pamiętaliśmy, że były 2. Minęliśmy pierwszy. Minęliśmy drugi. Pomyśleliśmy: „Ooo, to chyba już za rogiem!” Nic bardziej mylnego. Po kolejnych 10 minutach mijaliśmy kolejny most. Nie wiedzieliśmy, skąd się tam wziął, ale szliśmy dalej. Dalej był czwarty most. Poczuliśmy się nieswojo i ustaliliśmy, że jak miniemy jeszcze jeden, to chyba dzwonimy po TOPR. I ku naszemu zaskoczeniu, co za chwilę zobaczyliśmy? Piąty most. Stwierdziliśmy, że prawdopodobnie chodzimy w kółko. Już nawet przeszło mi przez głowę, że to sen. Jednak szliśmy dalej. Gdy minęło kolejne 15 minut, ujrzeliśmy drogę prowadzącą do miejsca, w którym zostawiliśmy samochód. Pamiętam moment, kiedy usiedliśmy w nim. Po 13 godzinach zdjęliśmy buty i chyba nigdy nie czuliśmy takiego smrodu, ale nigdy nie byliśmy tak uśmiechnięci. Pojechaliśmy słuchając naszej piosenki „Anaconda” do najlepszej restauracji po drodze (McDonald’s) i jedliśmy, ile się tylko dało. Ta wycieczka nauczyła mnie wiele. Pomimo tego, iż nasza wyprawa była przez wielu nazwana głupotą, czy też skrajną nieodpowiedzialnością, to dla mnie stanowiła jedną z lekcji życia, gdzie nauczyłem się jak ważna jest współpraca. Poczułem smak ryzykowania wszystkiego dla tej jednej chwili, możliwości zrobienia czegoś, na co większość ludzi w ogóle nie zdecydowałaby się. Mając jednak świadomość, że mogliśmy narazić własne i cudze zdrowie oraz życie, wiem jak istotne jest planowanie, przewidywanie, dawanie sobie i innym wsparcia, wzajemna odpowiedzialność.

Po kilku dniach wróciłem na treningi. Stwierdziłem, że potrzebuję kolejnego wyzwania. Tym razem miało nim być pokonanie odcinka o długości 10 km w biegu przełajowym. Na trasie: las, podbiegi, piach, woda. Miałem niecałe 1,5 miesiąca do startu. Po wyczynie z górami stwierdziłem, że dam radę. Moje przygotowanie miało obejmować 3 razy w tygodniu crossfit i 2 razy w tygodniu kickboxing. Przez kolejne półtora miesiąca wylewałem z siebie pot na sali treningowej. Na 2 dni przed startem dowiedziałem się, że osoba, która miała startować ze mną w tej kategorii wypisała się i zostałem sam, dlatego przeniesiono mnie do kategorii wyżej, gdzie dystans wynosił 21 km. Tego się nie spodziewałem. Nie byłem przygotowany na to fizycznie. Ale po wyprawie w góry, psychicznie już tak. W wyznaczonym terminie stanąłem na linii startu. Pistolet wystrzelił i zaczęliśmy biec. Towarzyszyło mi paru znajomych, w tym Wojtek i Kuba z gór, Paweł z zespołu oraz równie niezawodne Ala i Ola. Pamiętam jak po 3 kilometrach miałem nadzieję, że to już połowa, a jednak okazało się to zaledwie początkiem trasy. Biegłem walcząc sam ze sobą i swoimi słabościami. To nie była walka z bólem, tylko bardziej z tym, co podpowiadał umysł. Zwłaszcza, że mój żołądek miał dość i na ok 10 km szukałem jakichś krzaków, lecz wszystkie były iglaste. Biegłem dalej. Na całej trasie, kiedy wybiegałem na odcinki z publicznością, to moi znajomi i inni kibice dodawali mi sił. Pamiętam jak mama Kuby krzyczała najgłośniej dopingując mnie. Biegłem, aż zobaczyłem w oddali metę. Jej widok był jak dodatkowy zapłon. Dałem z siebie, ile tylko mogłem i przyspieszyłem jeszcze przed linią mety. Ostatni punkt na trasie zaliczony. Ta chwila nauczyła mnie, że pomimo nagłej zmiany celu czy zwiększenia wysiłku związanego z jego osiągnięciem, wszystko jest do zrobienia, jeśli tylko chcesz, by to było prawdą.

Kolejna próba miała miejsce tydzień później. Jeszcze przed półmaratonem napisał do mnie Wojtek z propozycją wspólnego biegu. Poinformował mnie, że chce przebiec maraton. To było 6 okrążeń po 7 km wokół wspomnianego już Jeziora Paprocańskiego i jeszcze kawałek. W czasie rozmowy z Wojtkiem zażartowałem, że jeżeli przebiegnę półmaraton, to tydzień później przebiegnę maraton. No i decyzja zapadła, kiedy pokonałem metę na półmaratonie. Tydzień później stałem na linii startu. Startował Wojtek, Igor, ja i kilkaset innych osób. Nasza trójka z założeniem przebiegnięcia pełnych sześciu kółek. Padł strzał i wystartowaliśmy. Pierwsze okrążenie bez problemu. Dobre tempo. Na drugim koledzy zaczęli się oddalać. Po trzecim już nie wiedziałem, gdzie są. Podczas czwartego kółka poczułem ból w biodrze, kostce oraz kolanach. Zwolniłem. W niektórych momentach z ledwością szedłem. Ale ani na moment się nie zatrzymałem. W międzyczasie Igor z Wojtkiem mnie zdublowali. Wbiegając na piąte kółko miałem tylko nadzieję, że za chwilę nie padnę na ziemię. W okolicy 30 kilometra wiedziałem już, że do końca będzie to walka z bolącym biodrem, kolanami, kostkami, kręgosłupem, płytkim oddechem oraz trudnościami w widzeniu. Do tego telefon rozładował się, więc biegłem już bez muzyki, która wcześniej dodawała mi energii. Pamiętałem jedynie te twarze, które czekały na początku każdego kółka i mnie dopingowały. Wszyscy uśmiechnięci przekazywali ogromną dawkę energii. Pod koniec piątego okrążenia zobaczyłem, że Igor idzie w przeciwnym kierunku. Spytałem go tylko:

— „Skończyłeś?”

Na co on odparł, że niestety odpadł na ostatnim okrążeniu. Dowiedziałem się, że Wojtek też zrezygnował na 4 okrążeniu, ponieważ kolano mu wysiadło. Wtedy wiedziałem, że jest źle. On odpadł, a ja mam jeszcze jakieś 8 km do przebiegnięcia. Kończąc piąte okrążenie usłyszałem czyjś głos. Jedna z osób krzyknęła:

— „To Ty biegniesz maraton?”.

Ja miałem siłę tylko na:

— „Tak”.

— „No to lepiej się pospiesz bo jest limit czasowy” — usłyszałem.

— „Jaki k… limit?” — odparłem. Dowiedziałem się na ostatnim okrążeniu, że jest limit pięciu godzin. Zacząłem godzić się już z tym, że nie zdążę, gdyż zostało mi niecałe 40 minut, lecz w pewnym momencie wyprzedził mnie gość na rowerze, który zbierał tyczki z oznaczeniami kilometrów. Powiedział, żebym biegł za nim, bo wyznaczy mi tempo i zdążę. Wiedziałem, że jeśli chociaż na chwilę się zatrzymam, to nie zdążę. Biegłem patrząc na obracającą się oponę jego roweru, czerwony odblask i metalowy bagażnik, w którym była woda. Przypomniałem sobie jak zanurzałem głowę w tatrzańskim strumieniu. Słyszałem tylko śpiew ptaków. Biegłem dalej. Biegłem i biegłem, aż zobaczyłem ostatnią prostą. Dałem z siebie tyle, ile mogłem a okazało się, że to wcale nie jest ostatnia prosta. Został mi jeszcze jeden podbieg pod górę. Pamiętam jak słaniałem się na nogach, ale wbiegłem pod tę górkę. Czekał mnie ostatni zbieg i zakręt, a tuż po nim podbieg i meta. Dotarłem na metę z czasem 4 godziny 58 minut i 30 sekund. Skończyłem pełny maraton w regulaminowym czasie na 1,5 minuty przed wyznaczonym limitem. To była ta chwila, w której nic innego się nie liczyło. To była moja chwila. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, że można nie być przygotowanym fizycznie, a mentalnie — tak. Pokonałem swoje ograniczenia. Zaryzykowałem, wykrzesałem resztki sił, nie wiedząc czy dobiegnę na czas. Jestem wdzięczy nieznajomemu, który zbierał tyczki. To nie był przypadek.

Do dzisiaj traktuję sport jako coś więcej niż tylko wysiłek fizyczny. Na każdym treningu doświadczam również wzmocnienia mentalnego. Obecnie trenuję crossfit, gdyż dzięki niemu stale rozwijam się w obu obszarach.

Kolejny przełom stanowiła chwila, kiedy w 2016 roku uświadomiłem sobie, że od czasu przebiegnięcia maratonu startowałem jedynie w biegach z przeszkodami typu Runmageddon, Spartan Race oraz Survival Race. Nie były to spektakularne dystanse (5—12 km). I nadeszła pora na kolejne wyzwanie. Przeszukałem internet zainspirowany historią Daniela Lewczuka, który wystartował w „4Deserts Grand Slammers”, czyli przebiegł 4 pustynie, każda o długości 250 km. Wszedłem na stronę Runmageddonu i znalazłem bieg dla mnie. Runmageddon Hardcore w Myślenicach — 21 km, bieg po górach z przeszkodami. Powiedziałem: „To jest to!” Słyszałem o nim wcześniej. Teraz przyszedł czas na mnie. Po chwili zobaczyłem jednak coś jeszcze lepszego. Podwójny Runmageddon Hardcore, czyli Runmageddon Ultra na 44 km. Wtedy pomyślałem, że to jest wyzwanie, któremu nie wiem czy sprostam. Ale podjąłem decyzję i zapisałem się. Do startu było kilka miesięcy. Po drodze litry potu wylane na treningach oraz doświadczanie bólu. Taka jest cena przygotowań, aby by później skosztować wisienki na torcie. Podczas tego kilkumiesięcznego okresu przygotowań zapisałem się jeszcze na światowe zawody Crossfit Open, które składały się z 5 treningów. To były najtrudniejsze, najbardziej wyczerpujące treningi w moim życiu. Wyobraź sobie, że masz podnosić nad głowę 150 razy hantla ważącego 22,5 kg, dodatkowo skakać przez skrzynię wraz z burpees (padnij — powstań) przez 20 minut. Albo robić rwanie do siadu ze sztangą ważącą 60 kg, podczas gdy wcześniej Twój rekord wynosił 40 kg. Dlatego serdecznie dziękuję Crossfit Południe za przygotowanie do zawodów oraz za nieustający doping od moich kompanów — Andrzeja, Przemka, Damiana, trenerów i sędziów — Kuby, Marka, Łukasza, Michała oraz najbardziej walecznej — Doroty. To oni sprawili, że wycisnąłem z siebie o wiele więcej niż się spodziewałem. Lecz to był jedynie etap, który miał mnie przygotować do Runmageddonu. Wiedziałem, iż tego biegu nie kończy około połowa zawodników. Nie zniechęciłem się jednak. Nadszedł dzień startu. Byłem w życiowej formie. Kondycja, siła fizyczna, siła mentalna nigdy nie były lepsze. Linia startu i zaczynamy! Pierwsze przeszkody bez problemu. Biegłem swoim tempem, nawet zacząłem wyprzedzać innych, lecz miałem świadomość, że to długi, trudny bieg. Pierwsze kilometry zaliczone. Spojrzałem do kogoś na zegarek i uznałem, że utrzymując to tempo, z którym czułem się dobrze, na spokojnie ukończę bieg. Jednak nadeszła chwila, gdy w środku lasu usłyszałem pytanie Kacpra i Mateusza, którzy przyjechali ze mną:

— Marek, wszystko ok?

Ja na to:

— Jasne, a co?

— Nooo, bo połowa osób Cię już wyprzedziła… — krzyknął Mateusz.

— Jak to? — odparłem wściekły. Przecież widziałem jak ich mijam. I w tamtej chwili zrozumiałem, że coś jest nie tak. W jednej chwili poczułem, że łapie mnie coś, na co myślałem, że też się jestem przygotowany. Skurcze — cisi, przyczajeni przeciwnicy zawodnika. Biegłem dalej, lecz na 7 km musiałem się zatrzymać. Złapałem się za łydki i nie mogłem ruszyć nogami. Mówię:

— No to pięknie, 7 km za mną i 35 km przede mną.

Za chwilę zjawiła się osoba, która spytała:

— Co, skurcze?

Na co ja:

— Niestety tak.

Dała mi jakiś magiczny środek. Sole mineralne ze specjalnym dodatkiem (nie wnikajmy, co to było). Po 5 minutach zaczęło puszczać, więc mogłem kontynuować walkę z czasem i dystansem. Dotarłem do pierwszego wodopoju, gdzie dogoniłem swojego wybawiciela i bardzo mu podziękowałem. Biegłem dalej. Powiedziałem sobie: „Teraz nic mnie już nie zatrzyma”. A jednak. Skurcze puściły, ale jedynie na 2 km. Potem wróciły ze wzmożoną siłą. W plecaku miałem wodę, żele energetyczne, czekoladę, kabanosy, Apap. Myślałem, że wszystko mam zaplanowane, spakowane i jestem gotowy na każdą możliwość. Przygotowując się do tego biegu specjalnie nie piłem ani kawy, ani alkoholu. Nic, co mogłoby wypłukać magnez oraz potas. Jednak z jakiegoś powodu miałem ich w organizmie za mało. W okolicy 10 km zrozumiałem, że nie wiadomo jak bym się starał, to w limicie czasowym niestety nie zmieszczę się. Pierwsze okrążenie miało limit czasowy 5 godzin. Ja na 10 kilometrze miałem już połowę czasu, a przecież do tej pory biegłem prawie bez skurczów. Postanowiłem, że ukończę chociaż połowę dystansu. Po drodze było wiele przeszkód, z którymi sam bym już nie dał rady. Z każdym krokiem ból nasilał się. Pewnie kiedyś złapał Cię skurcz i pamiętasz ten ból. Ja nie miałem miejsca w nodze, gdzie nie utrzymywałby się na stałe. Łydki, całe uda (mięśnie dwugłowe oraz czworogłowe). Wszędzie tylko kolejne, zaciskające się obręcze, uniemożliwiające ruch i niestety nie mijające z upływem czasu. Pierwszy raz odczuwałem tak silny ból. Na trasie mijali mnie kolejni zawodnicy, którzy pytali się czy wszystko dobrze i mówili, że dam radę. Brnąłem naprzód. Wybrałem silniejszą nogę. Przez resztę dystansu biegłem przenosząc ciężar ciała na nią. Mój dystans, czyli 12 km ze skurczami to był wyczyn. Koniec końców dobiegłem na metę. Do tej pory nie wiem jak to zrobiłem. Usiadłem z medalem na szyi i miałem ochotę się rozpłakać. Z jednej strony z powodu rozgoryczenia, że nie dałem rady pokonać całego dystansu, z drugiej zaś, ponieważ dałem z siebie wszystko i pomimo tak ogromnego bólu dobiegłem do połowy. Tym bardziej, że na trasie ratownicy chcieli mnie już ściągać i zwozić na dół. W końcu zeszła adrenalina. Poczułem wtedy jeszcze większy ból. To coś jakby miażdżono Ci nogi i próbowano je rozerwać od środka. Dokuśtykałem do Kacpra. Wyłem z bólu. Mateusz myślał, że mam wstrząs. Stojąc czy siedząc nie byłem w stanie pozbyć się bólu. Poszedłem do ratowników, lecz niestety usłyszałem jedynie zalecenie, abym nawodnił się i przyjął sole fizjologiczne. Przez kolejne 30 minut jęczałem z bólu. Kacper naciągał mnie tak długo, aż w końcu skurcze ustąpiły. Cała przygoda trwała ponad 7 godzin, z czego przez ponad 5 godzin miałem nieustające skurcze. Gdybym usłyszał taką historię, to nie uwierzyłbym, iż można tyle wytrzymać z takim bólem. A jednak. Ta sytuacja nauczyła mnie, że pomimo sygnałów płynących z ciała i umysłu, działających jak demotywatory, jeśli zacznę przyzwyczajać umysł do tej sytuacji zamiast ją odrzucać, to cokolwiek by się nie działo, jestem w stanie wytrzymać. Teraz pytanie: „Czy było warto?” Z jednej strony tak, a z drugiej nie. Tak, bo to prawdziwa lekcja pokory i dystansu do tego, co robię. Nie, dlatego że na dłuższy czas zostałem wykluczony ze sportu przez kontuzję i być może bez perspektywy na ponowny powrót do biegania. Czas pokaże jak będzie. Jestem przekonany, że tak jak dotąd wrócę bardziej zmotywowany i mocniejszy psychicznie. Zaś to doświadczenie będzie miało przełożenie nie tylko na sferę sportową.

Tak czy inaczej, wyżej opisane „chwile sportowe” już uczyniły mnie bardziej odpornym. Sport niesie ze sobą czas chwały, poczucie zwycięstwa zahartowanego bólem, poświęceniem i wyrzeczeniami. Jednak jest to cena, którą każdy z nas jest w stanie zapłacić. Pojawia się jedynie pytanie: „Kiedy się odważysz?”


Biznesowa


Moja przygoda z biznesem zaczęła się we wczesnym wieku. Od małego znałem wartość pieniądza. Jestem typem oszczędzacza. Odkładałem sobie na to, co chciałem mieć. Pierwsze samodzielnie zakupione zabawki, sprzęt muzyczny, pierwsze auto oraz wiele innych. Zawsze kalkulowałem, kiedy nazbieram na daną rzecz. Codziennie sprawdzałem stan skarbonki i wiedziałem, ile jeszcze mi brakuje. Tak mam do dzisiaj, ale zaczynałem od małego. Różnica jest jedna — teraz mam większe skarbonki.

W dzieciństwie moje pomysły na to, kim chciałbym zostać w przyszłości zmieniały się dość często i bywały skrajne. Ale kiedy miałem 11 lat pojawił się pierwszy pomysł, żeby zarobić większe pieniądze i to w łatwiejszy sposób. Dokładnie chodziło o milion. Zacząłem szukać różnych rozwiązań. Pomysł, od którego zacząłem to było wysyłanie maili do nieznanych ludzi z formułą, która miała im pomóc a w zamian za informację mieli mi przelać 5 zł na konto. Jak łatwo policzyć potrzebowałem 200 tys. osób by osiągnąć cel. Przez kilka dni szukałem list mailingowych w Google i rozsyłałem maile. Co z tego wynikło? Chyba 1 czy 2 wpłaty. Byłem zawiedziony, ale zauważyłem wtedy, że jednak coś w tym jest.

W wieku 13 lat trafiłem na książkę, którą do dzisiaj uważam za najważniejszą, jaką w życiu przeczytałem. Ta książka to Bogaty ojciec, biedny ojciec Roberta Kiyosakiego. Pierwszy raz tak miałem, że po przeczytaniu książki nie mogłem w nocy spać. Byłem głodny wiedzy. Zacząłem więcej czytać. Na początku jedynie R. Kiyosakiego, a później innych zagranicznych autorów, którzy odnosili sukcesy. Może czytałeś Bogatego ojca i jeśli tak, to wyobraź sobie 13-latka, który następnego dnia po przeczytaniu tej książki miał żyć podobnie jak dotąd. To po prostu było niewykonalne. Miałem mnóstwo pomysłów. Zacząłem szukać informacji o nieruchomościach. Trwało trochę, zanim zacząłem podejmować jakieś działania biznesowe, ale w zamian bardzo dużo rzeczy przemyślałem. Po około 3 latach dostałem telefon od nieznajomej osoby. Zaproponowała mi, że następnego dnia przedstawi mi ofertę biznesową. Zgodziłem się i rzeczywiście porozmawialiśmy na Skype. W ciągu 1,5 godziny wytłumaczyła mi, na czym polega ten biznes. Była to polska firma z kosmetykami i środkami czystości. Fenomenem wtedy było dla mnie, że za sprzedaż produktów dostanę prowizję, a co lepsze, jeżeli zacznę budować strukturę, wówczas otrzymam dodatkowe bonusy. Być może będzie to nawet mercedes. Domyślasz się już pewnie, iż był to był MLM. Zafascynowany, przepełniony wiedzą już pierwszego dnia po rejestracji pobiegłem do znajomego, aby przedstawić mu tę ofertę. Kiedy zapytał o nazwę firmy, to powiedziałem, że nie wiem, ale to nie jest ważne, bo sam system jest świetny. Jak się później okazało, jego ojciec kiedyś działał w tej firmie, ale nie odniósł zakładanego sukcesu. Wtedy przypomniałem sobie lekcję z Bogatego ojca, że każdy ma swoje doświadczenie, lecz jeśli nie spróbuję, to nie dowiem się jak mogłoby być w moim przypadku. Z początku nie wiedziałem jak o tym powiedzieć reszcie znajomych. Aż przyszedł dzień, kiedy zapytałem kolegę ze szkoły czy nie chciałby zarobić. Na co on odparł:

— A o co chodzi?

— Sprzedaż produktów, budowanie struktury… — wyrecytowałem.

Podczas kolejnej przerwy każdy w szkole już wiedział, czym się zajmuję. Byłem przygotowany na pomoc w rejestracji. Nawet miałem otworzoną stronę z rejestracją i czekałem tylko, aż ktoś przyjdzie, lecz ku mojemu zdziwieniu większość nie chciała. Pomyślałem: „Co jest?” Mogą przecież zarobić na tym, że zastąpią niektóre produkty, których dotychczas używali. Poza tym mogą dodatkowo dostać nawet samochód. Nie rozumiałem wtedy jak można przepuścić taką okazję. Tego samego dnia stwierdziłem, że jeżeli oni nie wiedzą jeszcze wszystkiego, a już gadają, to na pewno coś poprzekręcają. Co zrobiłem? Napisałem do wszystkich znajomych na Facebooku i wytłumaczyłem im jak to działa. Wysłałem około 300 wiadomości w jeden dzień. To był hardcore. Niestety bardzo szybko spaliłem kontakty i już nikt nie chciał o tym rozmawiać. Siedziałem i zastanawiałem się, co powinienem zrobić, aby chcieli ze mną współpracować. Nie przestawałem i nadal robiłem swoje. Pamiętam jak dzień w dzień potrafiłem przeprowadzić 8—9 spotkań w „super” sprzyjającym miejscu dla biznesu, czyli w McDonald’s. Zazwyczaj jednak z tych rozmów nic nie wynikało i osoby ewentualnie chciały kupić jakiś produkt, lecz nie były chętne do budowania struktury. Nie ukrywam, że najlepszymi klientami byli: mama, dziadkowie oraz znajomi mamy. Bardzo mi pomogli w tamtym okresie i chyba dlatego nie poddałem się. Oczywiście nadal z tyłu głowy miałem słowa R. Kiyosakiego, który mówił: „Nie poddawaj się!” Wydawało się, że cel jest już blisko, lecz tak naprawdę był bardzo daleko. Zacząłem jeździć na zjazdy grupy, w której wtedy byłem. Pamiętam jak kombinowałem, żeby wyjechać. Warunkiem było zapisanie 20 czy więcej osób w ciągu miesiąca, sprzedanie im startera oraz jakiegoś produktu. Brałem kontakty skąd tylko się dało i wpisywałem wszystkich. Nawet tych, co w końcu nie kupowali. Ważne, że statystyki zgadzały się. Jakimś cudem zawsze udawało się zdążyć. Niestety po 1,5 roku, pomimo szkoleń, motywacji i wiary nadal nie było takich efektów, o jakich marzyłem. Wtedy przyszedł czas na trudną decyzję: „Czy powinienem zostawić to wszystko?” Decyzja twierdząca oznaczała, że wszystko, o czym mówiłem, niestety pójdzie na marne. Jednak po dłuższym czasie zrezygnowałem i obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę „robił MLM-u”. Teraz wiem, że aby zbudować mocną strukturę brakowało mi wtedy wiele i potrzebowałbym 3 do 5 lat, żeby ją stworzyć. Głównym problemem, który sobie uświadomiłem było to, iż nie do końca „czułem produkt”, który sprzedawałem. Oczywiście miałem wyuczoną formułkę o nanotechnologii w środkach czystości i o tej samej rozlewni perfum, co Coco Chanel, ale jednak bycie nazywanym „pan perfum”, gdzieś ciążyło z tyłu głowy. Przecież to nie było to, o czym marzyłem.

Nie ma u mnie tylko jednej chwili, jednego zdarzenia, które sprawiłoby, że z nieśmiałego chłopaczka stałem się pewny siebie. I mogę powiedzieć teraz z dumą, że jestem pewny siebie. Niewątpliwie pomogła mi w tej zmianie wskazówka, otrzymana podczas „robienia kolejnego biznesu”. Uczyniłem ją jedną ze swoich dewiz życiowych. Brzmi ona: „Przestań myśleć, zacznij DZIAŁAĆ”.

Pamiętam to jak dziś. Rozmawiałem ze znajomym o formach promocji biznesu. On podpowiedział mi, że dobrym sposobem jest „zagadanie” do osoby nieznajomej na Facebooku. „A co mi tam” — powiedziałem. Szukałem na różnych grupach biznesowych osób, które wyróżniały się. Trafiłem na gościa, który codziennie nagrywał filmiki odnośnie biznesu, kiedy prowadził samochód. Tym gościem był Olgierd. Napisałem do niego: „Witaj Olgierd. Widzę, że masz wiedzę na temat zarabiania w internecie. Od dawna się tym zajmujesz?”. I od tego zaczęła się niezwykła historia. Po chwili odpowiedział. Ja oczywiście wysłałem mu informację, że mam genialny biznes i chętnie zobaczyłbym go w swoim zespole. Na co on tylko odparł, że jak będę zarabiał 1000 $ dziennie, to mam się do niego odezwać. Stwierdziłem, iż jest cwaniakiem i niech w takim razie powie mi, ile zarabia. Na co on odparł, że 700 $ dziennie. Nie uwierzyłem. Chciałem wiedzieć jak to robi. Wysłał mi webinar (szkolenie online), w którym wszystko było wyjaśnione. Po obejrzeniu webinaru usiadłem i uznałem, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Jednak po 5 minutach namysłu powiedziałem: „Wchodzę w to, bo jak nie spróbuję, to nie dowiem się czy to prawda”. Od razu po rejestracji czekała mnie niespodzianka. Jak już mogłeś zauważyć mam specyficzne nazwisko z polskim znakiem. Niestety system to zapisał z błędem i przez pierwszy miesiąc czekało mnie potwierdzanie tożsamości przy zmianie nazwiska. Po tym, jak już wszystko wyjaśniłem z firmą przyszedł czas na zarabianie. W bardzo krótkim czasie doszedłem do pierwszych wyższych poziomów. Kolejnym krokiem był event, na który mieli przyjechać najlepsi w tym biznesie. Pojechałem zatem na swój pierwszy event, by zrozumieć lepiej biznes, w którym jestem oraz poznać liderów. Na scenie pojawił się wtedy prowadzący — Krystian (osoba, która wcześniej prowadziła webinar). Widać było, że jest pewny siebie. Dotychczas widziałem go jedynie na ekranie komputera. Siedział na wyspie, cieszył się życiem i kręcił filmy. A teraz widziałem go po raz pierwszy na żywo. Jako że miałem najlepszy bilet, to po zakończonym szkoleniu czekała mnie jeszcze impreza z liderami. Jednak jeszcze podczas eventu wydarzyło się coś niezwykłego. Szkolenie odbywało się na 10 piętrze. Na sali znajdowało się około 300 osób. Kiedy po przerwie mieliśmy dostać się z parteru na górę, to przy windzie utworzyła się spora kolejka. Popatrzyłem na Krystiana i w jednej chwili obydwaj stwierdziliśmy, że idziemy po schodach. Wtedy pierwszy raz mogłem z nim porozmawiać. I zastanawiałem się, co powiedzieć, żeby zapadło mu w pamięć. „Oryginalnie” zagaiłem:

— Fajnie Cię widzieć na żywo.

Na co on odparł:

— Widzisz. Jestem człowiekiem, a nie tylko wirtualną postacią.

Miałem wrażenie, że znam go doskonale, ale on widział mnie po raz pierwszy. Wtedy zrozumiałem, jaką przewagę daje internet. Korzystając z niego umiejętnie, nie ponosząc żadnych kosztów, możesz sprawić, by znało Cię wielu. Na wspomnianej imprezie usiedliśmy w loży i zaczęliśmy wymieniać się doświadczeniami. Korzystając z luźnej atmosfery, nie mając ograniczeń czasowych, rozmawialiśmy naprawdę długo. Zapytałem go, m.in. jakiej rady życiowej mógłby mi udzielić jako osoba znacząca. Po krótkiej chwili namysłu powiedział:

— Przestań myśleć, zacznij DZIAŁAĆ.

Jedno z pozoru banalne zdanie w tamtym momencie trafiło do mnie tak mocno, że nigdy tego nie zapomnę. I to była chwila, w której kolejny raz przełamałem się. Postawiłem wszystko na jedną kartę i zacząłem działać. Pierwszy raz w życiu poczułem, czym jest dawanie z siebie 100% oraz przekraczanie granic w kategorii biznesowej. Co zacząłem robić? Zacząłem nagrywać video odnośnie tego, czym jest biznes, który prowadzę. Pamiętam, jaki problem miałem z nagraniem swojego pierwszego video i wrzuceniem go do internetu. Nagrałem 11 wersji i dopiero za ostatnim razem to było to, czego oczekiwałem. Pociłem się, zastanawiałem się, czy go wrzucić na Facebooka. Zatrzymałem się jednak i przypomniałem sobie tamtą chwilę, w której padły słowa: „Przestań myśleć. Działaj”. Kliknąłem więc ten „straszny przycisk” — „udostępnij!” Co się okazało? Otóż, przez pierwsze 3 godziny film obejrzało 1000 osób. W przeciągu dwóch dni nie odchodziłem prawie w ogóle od komputera, odpisując na pytania odnośnie tego, czym się zajmuję i jak ktoś może też zacząć działać w tym biznesie. W tak krótkim czasie (2 dni!) udzieliłem instruktażu blisko 50 osobom w sesji 1 na 1. To był przełom. Potem kolejne filmy i kolejne pytania. Co przełożyło się oczywiście na wyniki finansowe. Już po roku zrobiłem obrót w firmie na 150 tys. $. To był przełom, a zaczęło się od jednego zdania. Teraz, kiedy mam chwilę zwątpienia, zawsze wracam do niego. Może już miałeś taką chwilę. Może jeszcze na nią czekasz. Jednak nie czekaj na cud, na czyjąś receptę na Twój sukces. Zacznij działać, a efekty się pojawią.

To właśnie te doświadczenia, zdarzenia krótkie jak drgnięcie migawki w aparacie fotograficznym, wywołują u mnie uśmiech na twarzy, kiedy tylko o nich wspominam. Nawet teraz przy przelewaniu swoich myśli na papier, uśmiecham się. Wierzę w to, że Ty też masz takie chwile. Z początku nie musi to być nic wielkiego. Doceń najprostsze rzeczy i bądź z nich dumny. To pozwoli Ci iść dalej i osiągać więcej. Nie wpadnij też w pułapkę znaczeniową tekstu Ryśka Riedla: „W życiu piękne są tylko chwile”…

Kończąc ten fragment, chcę podkreślić, że wszystko, co dodaje Ci pewności siebie, działa na Twoją korzyść. Jeżeli wymaga przekraczania własnych granic, wychodzenia ze strefy komfortu, przełamania się, wiedz, że zapamiętasz to na dłużej i nada to większy sens wszystkiemu, co robisz. Buduj swoje poczucie wartości oraz pewność siebie, ponieważ zasługujesz na wszystko, co dla Ciebie najlepsze. Już teraz zacznij po to sięgać.


Podróżnicza


Jeżeli brakuje Ci inspiracji, bądź pomysłów na to, co chciałbyś robić, polecam Ci coś, co funduję sobie tak często jak tylko jestem w stanie. Co to takiego? Podróże. Te małe i te duże. Do tej pory zwiedziłem wiele miejsc, w tym zachodnią i częściowo południową Europę. Wcześniej były to rodzinne wyjazdy, później ze znajomymi. W ostatnich latach odwiedziłem Egipt, Wielką Brytanię, Kretę, Niemcy a także miejsce, które do tej pory najbardziej mnie zaintrygowało i zainspirowało, czyli Dubaj. Teraz zaczynam swoją przygodę w USA.

Od małego lubiłem podróże. Najpierw wiele jeździłem po kraju. Potem przyszedł czas na pierwszy wyjazd za granicę. Pojechałem wtedy do Włoch. Wspaniałe doświadczenie. Zobaczyłem inną kulturę, jadłem regionalne potrawy i cieszyłem się chwilą. To było coś zupełnie innego niż znałem dotychczas. Kolejną wyprawą była objazdówka po zachodniej i południowo-zachodniej części Europy. Zwiedzanie stolic, innych znanych miast, poznawanie ciekawostek geograficzno-przyrodniczych, kulturalnych odwiedzanych krajów. Kąpiel w oceanie, pierwsza wizyta na stadionie w Barcelonie, deszcz w miejscach, w których ponoć nigdy nie pada. Natłok wrażeń smakowych. Życzliwi ludzie. Pierwsze wprawki w posługiwaniu się językiem angielskim na obcym, bo przecież nie szkolnym (bezpiecznym) terenie. Niestety nie pamiętam wszystkiego z racji tego, że była to bardzo intensywna wyprawa, pamiętam natomiast towarzyszące tej wyprawie uczucie szczęścia. W szkolnej gazetce nazwałem ten wyjazd „podróżą życia”. Potem rodzinnie zaliczyłem jeszcze raz kilkudniowy wyjazd do Włoch, inny na Rodos, dwudniowe pobyty w Pradze, Wiedniu oraz jednodniowe wycieczki na Bornholm, Simi i do azjatyckiej części Turcji, Następnym krokiem były samodzielne wyjazdy. Najpierw ze znajomymi do: Chorwacji, Egiptu i Bułgarii. Jednak pierwszą, w pełni samodzielną wycieczkę za granicę odbyłem do Londynu. Do miejsca, które chciałem odwiedzić od wielu, wielu lat, lecz nie znałem na tyle dobrze języka. Odnośnie języka powiem Ci jeszcze jedną rzecz. Przez 12 lat uczyłem się w szkole języka angielskiego. Kiedyś na jeden z wykładów organizowanych w moim liceum przyszedł Anglik, który był native speakerem. Poprowadził wykład motywacyjny. Oczywiście cały po angielsku. Po tylu latach nie miałem większego problemu z rozumieniem, ale sam nie potrafiłem sklecić dobrze zdania. Po wykładzie podszedłem do niego i wydukałem, że chciałbym, żeby został moim nauczycielem. Zostawiłem mu namiary na siebie, lecz czekałem 2 miesiące i nic. Później zacząłem szukać kontaktu z nim w szkołach językowych. Po pewnym czasie trafiłem na tę, w której prowadził zajęcia. Miła pani przekazała mu informację, że dzwoniłem. Kolejnego dnia odbieram telefon podczas robienia zakupów w sklepie. Akurat byłem przy kasie. Zadzwonił do mnie George i chciał umówić się na spotkanie, a zarazem pierwszą lekcję. To był szok. Naokoło było mnóstwo ludzi, a ja swoim łamanym angielskim umawiałem się z nim na spotkanie. Po kilku dniach spotkaliśmy się w zaproponowanym miejscu i o właściwej porze. Zrozumiał, co mówiłem przez telefon. To już był sukces. Przez kolejne 1,5 roku przychodził na godzinę tygodniowo, by prowadzić ze mną luźną rozmowę. Po 2 miesiącach zacząłem już myśleć w dobry sposób a budowane przeze mnie zdania zaczynały nabierać formy i brzmienia. Po roku rozmawiałem z nim już swobodnie. Po 1,5 roku nasze drogi się rozeszły, ponieważ wyjechał do Anglii, ale teraz od czasu do czasu spotykam się z nim na kawie w restauracji, do której kazał mi kiedyś z nim iść i zamówić po angielsku obiad. Wówczas nie odważyłem się, gdyż brakowało mi pewności siebie, lecz teraz nie mam z tym problemu. Znowu masz przykład jak środowisko, motywacja, samozaparcie i nauka od praktyka może wiele zmienić, jak może wpłynąć na Ciebie. Kiedy już poczułem się pewniej, pojechałem do Londynu. To była wspaniała podróż. Dla mnie Londyn ma swój urok. Kiedyś chciałem nawet tam zamieszkać. Teraz już wiem, że to jednak nie to miejsce, ale nie dowiedziałbym się tego, gdybym tam nie pojechał. Nadal jednak lubię swoje powroty do Londynu. W ciągu pierwszego roku byłem tam chyba jeszcze 6 czy 7 razy. Poprzez biznes nawiązałem kontakt z Polakami, którzy mieszkają w Londynie, więc teraz, kiedy tam jeżdżę, zawsze spotykam się z którymś z nich i robimy różne, czasami szalone rzeczy. Zresztą pierwszy pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii zawdzięczam Olgierdowi, z którym zacząłem robić wspomniany wcześniej biznes internetowy. Zaprosił mnie do Londynu i pokazał swoje ulubione miejsca.

Chcę się podzielić z Tobą jeszcze jednym doświadczeniem. Tym razem nie moim. George zdradził mi, iż kiedy rozmawiał z jedną z anglistek, która uczyła mnie w szkole, przyznała mu się, że jak pojechała do Newcastle, to nie potrafiła zrozumieć tam praktycznie nikogo. Wyobrażasz to sobie? Osoba, która uczy mnie języka, nie rozumie go?! Dlatego uważam, że w przypadku języka, jeśli chcesz się go w miarę szybko nauczyć i posługiwać się nim w stopniu komunikatywnym, to nie ma lepszego sposobu jak zmienić środowisko z typowo szkolnego, gdzie nauka odbywa się poprzez wypełnianie zadań, zaznaczanie na czerwono błędów w zdaniach, mechaniczne powtarzanie pewnych wyrażeń, na środowisko, w którym nauczysz się go używać w taki sposób, żeby porozumieć się. Nie musisz znać języka, by jechać do jakiegoś kraju. Zrób to a na miejscu zobaczysz, że i tak „dogadasz się”. Przecież teraz wystarczy Ci aplikacja z tłumaczem na telefonie. Wracałem do Londynu często ze względu na sprawy biznesowe. Już podczas pierwszego wyjazdu uczestniczyłem w szkoleniu prowadzonym w języku angielskim. Nie rozumiałem wszystkiego, ale z biegiem czasu osłuchałem się z niektórymi pojęciami i wszystko zaczęło nabierać sensu. Praktycznie w niespełna 2 lata nauczyłem się na nowo języka, którego wcześniej przez 12 lat nie potrafiłem się nauczyć. W pewnym momencie usłyszałem nawet od swoich 2 nauczycielek, że może jestem „analfabetą językowym” i „śmierdzącym leniem”. Ale jak widać w tym przypadku jednak ich „nauczycielska intuicja” zawiodła. Po 2 latach już świadomie wybierałem szkolenia w języku angielskim oraz prowadziłem rozmowy biznesowe z milionerami w tym języku. To był kolejny, istotny przełom, dlatego również wspominam bardzo dobrze Londyn.

Kolejnym miejscem zajmującym szczególne miejsce w moim sercu jest Kreta. Zostałem tam zaproszony przez swoich znajomych: Izę, Krystiana i Olgierda. Krystian z Izą mieszkają tam już od kilku lat. Jest to ten Krystian od „Przestań myśleć, zacznij DZIAŁAĆ”. O swojej podróży za pierwszym razem dowiedziałem się niecałe 24 h przed wylotem. Olgierd zadzwonił do mnie z pytaniem, co robię następnego dnia. Opowiedziałem mu, że nic istotnego. Na co on stwierdził, że czas zacząć się pakować, bo mam kupione bilety na Kretę, tylko muszę dojechać do Wrocławia na samolot. Za to właśnie uwielbiam tych znajomych — cały czas robią rzeczy, których bym się nie spodziewał i cały czas zaskakują nie tylko mnie. Uczę się ich widzenia świata, konfrontuję z własnymi poglądami. „Ciągną mnie w górę”. Jednocześnie dobrze czuję się i bawię się w ich towarzystwie. Jak już wspomniałem, wylatywałem następnego dnia. W głowie huczało mi od natłoku myśli. Niedowierzanie łączyło się z ogromną radością. Na miejscu witali mnie w komplecie: Iza, Krystian i Olgierd, zadowoleni, że niespodzianka udała się. Podczas tego pobytu m.in. pływaliśmy na skuterze wodnym, zwiedzaliśmy Kretę, jedliśmy regionalne potrawy, spotykaliśmy się z ciekawymi ludźmi — przyjaciółmi Izy i Krystiana. Skuter wodny to było kolejne moje marzenie, które niespodziewanie zrealizowałem. Nigdy nie zapomnę widoku zachodzącego słońca, kiedy płynęliśmy już ku brzegowi. Podczas tego pobytu wybraliśmy się z Olgierdem na kolejną wyprawę. Jej celem było zdobycie góry w Stavros. Najwyższej góry w tej niewielkiej miejscowości i to dość stromej, jak się później okazało. W odróżnieniu do Orlej Perci nie było łańcuchów a kilka tygodni wcześniej spadło tam 2 chłopaków. Dotarliśmy na wysokość 3/4 góry. Niestety pokonała nas. Nie byliśmy w stanie dalej iść. Tym razem musieliśmy odpuścić. To była kolejna lekcja dana mi przez życie — trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. Ale dotarliśmy przynajmniej do jaskini Greka Zorby. Spotkaliśmy tam mieszkańca Stavros, który też się wspinał. Razem weszliśmy w głąb jaskini. Fantastycznie było zobaczyć stalaktyty i stalagmity na żywo, a nie jedynie w podręczniku czy w internecie. W ciemnościach tworzyły niesamowity efekt. Nagrywając tam jednen z filmów usłyszeliśmy w pewnym momencie dziwny pisk — najprawdopodobniej nietoperza i jak się domyślasz, dość szybko wyszliśmy z niej. Następny pobyt na Krecie był już wcześniej zaplanowany — poleciałem do Krystiana na urodziny. Wynajął jacht i pływaliśmy przez kilka godzin świętując, skacząc do wody, pływając. To była kolejna „ta chwila”. W czasie drugiego pobytu na Krecie, tym razem z Arturem, podjąłem nową próbę zdobycia góry w Stavros. Obraliśmy inną drogę. W jej połowie był moment, kiedy widzieliśmy tylko pionową ścianę, a pod nią przepaść. Obaj wiedzieliśmy, iż nie będzie odwrotu i że możemy spaść. Podjęliśmy ryzyko. Poszliśmy dalej. Dokonaliśmy tego, zdobyliśmy szczyt. Ktoś powie: „pokonaliście górę”, ja zaś dodam: „mając dla niej szacunek”. Widok był wart doznanego trudu. O wiele lepszy niż z jaskini położonej gdzieś w połowie góry. Gdybyśmy nie działali razem, to prawdopodobnie żaden z nas by tam nie wszedł. Krystian opowiadał nam jak za pierwszym razem się wspinał na tę górę. Okazało się, że też miał traumatyczny moment i życie przeleciało mu przed oczami. Zawsze opowiada o tym z wielkimi emocjami. Rozumiem go, gdyż przeżyłem coś podobnego w Tatrach, sunąc z plecakiem w dół. Góry są niezwykłe, kryją pewną tajemnicę, a poza tym dają niesamowitą lekcję pokory.

Wracając do Krety, za co ją uwielbiam? Za wspaniałych znajomych, zrealizowane marzenia, lekcję daną przez górę i momenty zachwytu pięknem otaczającego mnie świata.

Nie byłbym jednak uczciwy, gdybym nie przyznał, iż jak dotąd miejscem, które mnie najbardziej inspiruje i odczuwam silną potrzebę wracania do niego jest Dubaj. Miasto to stanowi dla mnie prawdziwy fenomenem. Zostało zbudowane na pustyni, praktycznie z niczego, z ogromnym rozmachem i fantazją. Kolejnym fenomenem są dla mnie założyciele tego miasta, dla których jak widać nie ma ograniczeń. Pomyśl, co Twój znajomy powiedziałby, gdybyś chciał założyć miasto na pustyni. Uznałby, że zwariowałeś, albo chcesz realizować jakieś głupie marzenia… Założyciele Dubaju chyba nie mieli problemu z takimi znajomymi. A zatem chcąc spełniać swoje marzenia, osiągać zakładane cele, nie zapominaj o odpowiednim środowisku. To kolejna podpowiedź. Skorzystasz z niej lub nie. Wybór należy do Ciebie.

Wracając do Dubaju, co najbardziej mnie w nim urzekło? Wszystko. Nie sposób tego określić słowami, ale ta podróż była spełnieniem moich marzeń. Przed 3 laty postanowiłem, że zrobię wszystko by tam polecieć. I zrealizowałem swoje marzenie. Odłożyłem gotówkę i wraz ze wspaniałymi przyjaciółmi wybrałem się do tego niezwykłego miejsca. Przyleciałem dzień wcześniej niż oni. Zobaczyłem, że do hotelu mam jakieś 7 km. Jako że lubię wędrować, postanowiłem przejść się. Nie zapomnę momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tamtejsze 7-pasmowe autostrady i mknące po nich samochody, które wcześniej widziałem jedynie na zdjęciach. To był szok, bardzo pozytywny szok. W pewnym momencie tuż nad głową przeleciał mi samolot i wtedy pierwszy raz poczułem ten huk całym sobą. Nawet miałem odruch, żeby się skulić. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy, kiedy to filmowałem, przeżyłem coś niesamowitego. Po ponad godzinie byłem w hotelu. Dowiedziałem się również, że mają jakiś problem z przyjęciem płatności kartą i proszą, abym wypłacił gotówkę. Poszedłem więc do jednego bankomatu i wypłaciłem część. Niestety banknoty skończyły się. Po drugiej stronie drogi był kolejny bankomat, ale przejście na drugą stronę zajęło mi 20 minut. Gdy wreszcie wypłaciłem kolejną część, okazało się, iż mam limit na karcie. W Dubaju są problemy z korzystaniem z internetu (dla mnie też to był szok), musiałem więc wrócić do hotelu i tłumaczyć, że pomimo prób skorzystania z hotelowego Wi-Fi nie zdołałem zmienić limitu, zatem dopiero kolejnego dnia będę mógł zapłacić resztę. Na szczęście nie było z tym problemu. Poszedłem do swojego pokoju, myśląc, że wszystko już będzie dobrze. Po chwili zadzwonił do mnie znajomy, z którym miałem dzielić pokój w hotelu i powiedział, że nie może przylecieć, ponieważ zapomniał, iż wybierając się do Dubaju musi mieć paszport. Przed wylotem niestety go nie wyrobił, a gdy wcześniej latał do innych miejsc, wystarczał mu dowód osobisty. Wtedy przelało się. Załamany i wściekły usiadłem, bo wiedziałem, że będą to dodatkowe koszty dla mnie. Już nawet myślałem o tym jak przeżyję w Dubaju za 100 zł przez tydzień. To był dla mnie koszmar. I to wszystko tuż po przylocie. Ale Damian zachował się bardzo w porządku, bo zapłacił za swój pobyt, mimo iż nie przyjechał, za co ponawiam ukłon w jego stronę. Niewiele osób tak by postąpiło. W zamian powiedziałoby: „Radź se sam” albo „Sorry, takie jest życie”. Kolejnego dnia przylecieli pozostali znajomi. I tego dnia wybraliśmy się pieszo z Bartkiem i Kariną do Burj Khalifa (najwyższy budynek świata). Nie sądziliśmy, że to taki „kawał drogi”. Dojście tam zajęło nam wprawdzie 4 godziny, ale w zamian po drodze odkryliśmy taki Dubaj, jakiego nie zobaczylibyśmy jadąc metrem. Na miejscu nie mogłem oderwać wzroku od tej potęgi architektonicznej. Budowla, która zdawała się nie kończyć. Kolejnego dnia wjechaliśmy już na jej szczyt i podziwialiśmy widoki ze 125 piętra. Tego, co zobaczyłem nie jestem w stanie opisać słowami. Czułem się jakbym był ponad wszystkim. Uwierzyłem, że każde, nawet największe marzenie jest do zrealizowania. Jeśli szejk jest w stanie postawić najwyższy budynek świata na pustyni i codziennie są sprzedane wszystkie bilety umożliwiające jego zwiedzanie, to moje pomysły są tym bardziej do zrealizowania. Tego samego dnia obejrzeliśmy dodatkowo z Izą, Dorotą, Krystianem i Markiem pokaz fontann. Nie sądziłem, że wywoła to u mnie takie wrażenie. Przecież uczestniczyłem już w podobnych pokazach. Jednak połączenie siły natury, z muzyką, dźwiękiem, tłumem ludzi, których widzieliśmy z tarasu jednej z restauracji na tle Burj Khalifa, to było coś pięknego. Na YouTube tego nie zobaczysz, ani nie poczujesz tak jak będąc na miejscu. Dlatego zachęcam Cię, żebyś pojechał tam i sam doświadczył. Jeżeli chcesz zobaczyć pokaz fontann, to polecam restaurację „3rd Avenue” w Dubai Mall. Zapewnia najlepszy widok. Podczas pobytu w Dubaju spełniłem kolejne swoje marzenie i jednocześnie przełamałem barierę związaną ze swobodnym spadaniem. Pokonałem swoją obawę skacząc ze spadochronem. To jedno z największych moich osiągnieć, najbardziej szalonych i najbardziej przyjemnych. Już 3 lata wcześniej powiedziałem sobie, że chcę skoczyć ze spadochronem w Dubaju i to będzie mój pierwszy skok w życiu. Spełniłem to marzenie-postanowienie. Uczucia, jakie mi wówczas towarzyszyły, to: strach, radość, podekscytowanie, obezwładniający szok i coś, czego znowu nie jestem w stanie opisać słowami. Przez pierwsze 10 sekund nie wiedziałem, gdzie jestem. Zresztą moją reakcję możesz zobaczyć na filmie, który jest dostępny na moim profilu na Facebooku. Wyraz twarzy oddaje chyba wszystkie odczucia w tamtym momencie. To było coś niesamowitego. Kolejne wydarzenia, które miały dla mnie ogromne znaczenie, to zwiedzanie Sheikh Zayed Grand Mosque i Ferrari World w Abu Dhabi. Meczet wywarł na mnie ogromne wrażenie. Nawet przez pewien czas rozmawiałem z jednym z szejków, który zauważył, że zwróciłem uwagę na jeden z zegarów. Jak się później okazało był to zegar z wyznaczonymi porami, kiedy muzułmanie w tym dniu mają się modlić. Opowiedział mi jeszcze wiele ciekawostek. Skojarzenia z tym miejscem? Inna religia, inne zwyczaje, nowe doświadczenie, piękno harmonii. Taksówkarz, który nas tam wiózł, zapewniał, że całość obejdziemy w 15 minut. W rzeczywistości zwiedzanie zajęło nam 1,5 godziny. Później pojechaliśmy do Ferrari World, który nazywam „placem zabaw Marka”. Uwielbiam tę markę i wspaniale było zobaczyć wszystkie modele w jednym miejscu. Dodatkową atrakcję stanowiła jazda najszybszą kolejką świata. Te wszystkie doznania sprawiają, iż Dubaj jest dla mnie miejscem inspirującym do stawiania sobie celów, wizualizacji marzeń oraz podejmowania działań, aby je osiągnąć. Jest to świat, w którym nie ma ograniczeń. A zatem, jeżeli czujesz, że coś jest dla Ciebie dużym wyzwaniem, to pojedź do Dubaju. Zobacz swój problem z innej perspektywy, znajdź rozwiązanie, a przy okazji przeżyj wspaniałe wakacje.

Wyżej opisane podróże łączy przesłanie, zamieszczone na okładce jednej z książek Marka Kamińskiego: „Człowiek wyrusza w podróż tak naprawdę, nie w tym celu, by odkryć świat, tylko by w świecie odnajdywać samego siebie”. Nie znajduję słów trafniej wyjaśniających, dlaczego fascynują mnie podróże. Oczywiście istotna jest możliwość: oglądania wspaniałych miejsc, poznawania ciekawych ludzi, spełniania swoich marzeń i wypoczynku, ale dla mnie istotą każdej podróży ma być odkrywanie siebie.

Czego dodatkowo może nauczyć Cię podróżowanie do miejsc, w których nigdy nie byłeś? Niewątpliwie szybkiego podejmowania decyzji, negocjacji, nawiązywania kontaktów, radzenia sobie ze stresem. Te wszystkie kompetencje przydadzą Ci się w prowadzeniu własnego biznesu. A jeśli jeszcze go nie masz, wówczas możesz przenieść lub zmodyfikować zagraniczne rozwiązania. Takich pomysłów, które Ci się spodobają pewnie będzie wiele. Dlatego, jeśli jeszcze nie podróżujesz, to zacznij. Wszakże „podróże kształcą”.



Część II
Arena życiowa

Chcąc kształtować swój umysł przedsiębiorcy, na początku powinieneś uświadomić sobie kilka rzeczy, o których przeczytasz w kolejnej części tej książki. Może będziesz zaskoczony, przeżyjesz szok pod wpływem tego, czego się dowiesz, ale prędzej czy później na swojej drodze zauważysz podobieństwa do opisywanych zdarzeń, zjawisk, zrozumiesz uwarunkowania oraz użyteczność doświadczeń zdobywanych tu i teraz.

5. Jak odnaleźć siebie?

Wielu młodych ludzi nie wie, co chce robić w życiu. Czy jest to problem? Czy rzeczywiście powinni już znać odpowiedź na to pytanie, skoro większość osób nie poznaje odpowiedzi na to pytanie przez całe życie? Zgodnie z oczekiwaniem, swego rodzaju nakazem społecznym, najpóźniej u progu dorosłości powinieneś jasno określić, kim chcesz zostać w przyszłości. Być może strażakiem, policjantem, biznesmenem, informatykiem, pielęgniarką, sportowcem, nauczycielem a może kimś innym. Tylko, dlaczego masz się kategoryzować. Nie możesz być po prostu sobą i mieć opanowaną każdą dziedzinę po trochu? Oczywiście potrzebni są specjaliści, wąsko ukierunkowani, perfekcjoniści dążący w swojej dziedzinie do doskonałości. Jednak dla wielu osób lepszym rozwiązaniem może okazać się posiadanie pewnych dyspozycji, np. kompetencji miękkich, niezbędnych w wykonywaniu różnych zawodów a przede wszystkim gotowości na zmianę.

Ostatnio podczas zajęć w szkole, do której uczęszcza syn znajomego, zadano dzieciom pytanie: „Gdzie chcesz pojechać na wakacje?” Padały typowe odpowiedzi, np. „Chcę pojechać do babci, do Warszawy”, „Do wesołego miasteczka”. Kiedy przyszła pora na Oliego, odpowiedział, że chce lecieć na księżyc. Uważasz jego odpowiedź za irracjonalną? Ja nie. Myślę, że w niedalekiej przyszłości loty w kosmos staną się czymś powszechnym, podobnie jak obecnie metro czy Uber. To jest właśnie myślenie poza szablonowe, za które nadal karze się nas na ścieżce edukacji szkolnej i próbuje się nas wtłoczyć w ramy ustalone przez społeczeństwo. Przez to z wiekiem nabieramy błędnego przeświadczenia, co możemy, a czego nie. Tym samym zaczynamy postrzegać siebie i działać „powinnościowo” a nie „kreatywnie”. Innym przykładem może być sytuacja, która miała miejsce w szkole podstawowej. Uczestnikiem tego zdarzenia był syn znajomej. Podczas lekcji muzyki chłopiec wstał, podszedł do nauczycielki i powiedział: „Dziękuję za dobrą lekcję, ale ten temat mnie nie interesuje”. Pożegnał się i wyszedł z klasy. Uważasz jego zachowanie za bezczelne? Ja nie. Dla mnie to jest przykład odwagi. Chłopiec w kulturalny sposób i szczerze wyraził swoje zdanie. Nikogo nie uraził. Docenił pracę nauczycielki a stwierdził, że sam temat go nie interesuje. I pomyśleć, iż powiedział to kilkulatek. Nie chciał nikomu przeszkadzać, więc wyszedł. Patrząc na to z punktu widzenia szkolnictwa, było to karygodne zachowanie i dlatego jego rodzice od razu zostali zawiadomieni. Powiesz może, że wobec swojego przełożonego też byś się tak nie zachował. Zgoda, są sytuacje, w których podobne zachowania zostaną uznane za niewłaściwe. Zastanów się jednak jak nauczyć dzieci myślenia, wartościowania, jeśli nie mogą być szczere? Dlatego zachęcam Cię do myślenia poza szablonowego oraz niekategoryzowania się. Bądź sobą. To, co będziesz robił jest mniej istotne, ważne, żebyś się w tym spełniał. Jeśli jednak już coś wybierzesz, to bądź w tym najlepszy. Większość z nas nie lubi się wyróżniać i zwracać na siebie uwagę. Dlaczego? Bo tego też zostaliśmy nauczeni. Kiedy mieliśmy odmienne zdanie na dany temat, bądź chcieliśmy się podzielić własną opinią to najczęściej nie dopuszczano nas do głosu. Tak, mam na myśli szkołę, w której istnieje przestarzały system, obniżający poczucie własnej wartości uczniów. Nie ukrywam, że spotkałem na swojej drodze nauczycieli, którzy zachęcali do kreatywnego myślenia, poza szablonowego działania oraz wyrażania siebie. Doceniam to i jestem im wdzięczny. To, co teraz piszę, odnoszę bardziej do systemu edukacji, a nie konkretnych osób. Wciąż panujące nastawienie na kształtowanie umiejętności rozwiązywania testów, udzielanie odpowiedzi zgodnie z kluczem, większe nastawienie na odtwarzanie, co najwyżej przetwarzanie wiedzy, z pomijaniem badania, analizy, syntezy a zwłaszcza formułowania własnych opinii powoduje, że coraz więcej osób zaczyna edukację pozaszkolną, bo panuje tam inna atmosfera i prowadzący są zazwyczaj praktykami. Nieraz za takie kursy są w stanie wyłożyć duże pieniądze, ale chcą mieć najlepszą wiedzę z pierwszej ręki. Dlatego, też studia tracą na wartości, kiedy tyle osób złudnie potrzebuje jedynie dyplomu dla podniesienia poczucia wartości. Nie jest dla nich ważny rozwój, poszerzanie wiedzy i umiejętności a jedynie uzyskanie stopnia naukowego z „potwierdzeniem na papierze”. Oczywiście ukończenie studiów może być Twoim planem na życie. Dobrze, jeśli ich potrzebujesz, aby się rozwijać w jakiejś dziedzinie. Jeszcze lepiej, gdy program i jego realizacja stanowią odpowiedź na Twoje potrzeby. Ja znowu odnoszę się jedynie do pewnej tendencji, pewnej mody, którą nam swego czasu narzucono. Zgodnie z nią każdy powinien mieć ukończone studia. I znacząca większość idzie tą ścieżką, chce czy nie chce, czasem nie wiedząc w jakim celu, ale idzie jak stado owiec za swoim pasterzem. Idzie, „bo tak trzeba” lub dlatego, że ma pomysłu na siebie, zaś studia to kolejny okres odroczenia konieczności podejmowania decyzji życiowych i brania za nie odpowiedzialności.

Zastanawiałeś się też, dlaczego piątkowi uczniowie pracują dla trójkowych? Przeżyłem szok, kiedy przeczytałem o tym w jednej z książek R. Kiyosakiego. Piątkowi uczniowie zazwyczaj mają wszystko uporządkowane, uczą się systematycznie, są specjalistami w danej dziedzinie i czują się w niej dobrze. Trójkowi zaś kombinują jak „prześlizgnąć się” i zdać kolejny egzamin. W międzyczasie robią ważniejsze dla nich rzeczy niż zdanie egzaminu z biologii. Dzięki temu na przestrzeni lat kształtują w sobie zmysł kombinatorski nazywany też twórczym, którego nie rozwiną u Ciebie bezpośrednio nauczyciele, tylko Ty sam. I taka osoba „trójkowa” w przyszłości będzie potrzebować specjalistów z danych dziedzin, dlatego właśnie zatrudni „piątkowych”. Nie w każdym przypadku tak jest, ale niejednokrotnie właśnie takie osoby zakładają swoje biznesy i zatrudniają osoby z wiedzą, specjalistycznymi umiejętnościami. Nieważne jak niesprawiedliwe Ci się to wydaje, lecz tak po prostu jest. Zatem nie kategoryzuj się, zdobywaj wiedzę z różnych dziedzin, a nie tylko z jednej. To zaprocentuje w przyszłości. Ja przez okres podstawówki i gimnazjum, byłem uczniem piątkowym i szóstkowym. Nie wyobrażałem sobie dostać 3. Wyróżnienia, olimpiady, konkursy, przedstawienia, prezentacje itp. Tym samym nie miałem zbyt dużo czasu na to, co sprawiało mi większą przyjemność. I nie był to pomysł rodziców na „moje życie”. Wtedy to było dla mnie normalne. W klasie, do której uczęszczałem (prawie cały czas ten sam skład w szkole podstawowej i gimnazjum), małolicznej, inteligentnej i niełatwej w prowadzeniu był taki trend, żeby pobijać kolejne rekordy nie tylko indywidualnych, ale też klasowych średnich. I rzeczywiście osiągaliśmy kolejne. Dzisiaj sam zastanawiam się: „Po co? W jakim celu?” Być może to był nasz sposób dowartościowania siebie. W liceum wszystko się odwróciło. Stałem się uczniem trójkowym. Czasami nie wiedziałem czy zdam z języka angielskiego czy matematyki do następnej klasy. Prześlizgnąłem się, ale z językiem angielskim miałem najtrudniej do czasu, kiedy poznałem Georga, o którym już pisałem. To był z jednej strony koszmar, ale z drugiej strony najcenniejsza lekcja, jaką wyniosłem z tego okresu. Kiedy miałem prowadzić prezentację po angielsku to najpierw siedziałem w domu kilka godzin i ją rozpisywałem, a potem uczyłem się na pamięć i całą treść mechanicznie odtwarzałem. Podobnie było z testami, na które miałem wcześniej przygotowane odpowiedzi. Poszerzyłem swoją zdolność zapamiętywania oraz kombinowania. Dlatego nie przejmuj się, jeśli jesteś przeciętnym uczniem. Prawdopodobnie wyniesiesz więcej niż osoba, która jedynie „siedzi w książkach”. A odnośnie dyplomu/świadectwa określanego powszechnie mianem „papierka” ciekawe jest to, że ma coraz mniejsze znaczenie. Pracodawcy chcieliby, żebyś w wieku 20 lat miał 30 lat doświadczenia. Dlatego przykładowo w Anglii, kiedy piszesz CV, wykształcenie podajesz na samym końcu. Ponadto, zwykłe wykształcenie akademickie już nie wystarcza, nawet jeśli chcesz pracować dla kogoś. Bardziej cenione są kompetencje miękkie, których nie nabędziesz w szkole. A podczas studiów powinieneś je rozwijać, a nie kształtować. Dlatego nie zachęcam Cię do porzucenia studiów, tylko do wybrania odpowiedniej ścieżki dla siebie. Studia to nie jedyna droga, czego przykładem sam jestem. Najważniejsze, żebyś czuł się dobrze z tym, co robisz. Reszty nauczysz się w międzyczasie, kiedy wykażesz się cierpliwością, a wynagrodzeniem będą Twoje efekty. Jest to dłuższa i trudniejsza droga, ale za to z większymi perspektywami, niż ta wyznaczona przez społeczeństwo, czyli „dobra, gwarantowana i ciepła posada po uzyskaniu wyższego wykształcenia”. Jeśli chcesz osiągnąć coś więcej, nie możesz myśleć szablonowo. Musisz się czymś wyróżniać. Odpowiedz więc sobie na pytanie: Co sprawia Ci najwięcej radości? Co lubisz robić, poznawać? Czego chciałbyś doświadczyć? Później zaplanuj jak rozwiniesz się w tych obszarach. Dalej napisz jak byś się czuł, gdybyś był szefem takiego biznesu. Napisz wszystko ze szczegółami i zwizualizuj ten proces. Będziesz miał większą szansę niż ten, kto zaczął robić podobny biznes z wiedzą, ale bez pasji. Oto Twój kolejny klucz otwierający drzwi do sukcesu. Nawet jeśli na początku nie osiągniesz jeszcze oczekiwanych wyników, nie będzie to miało, aż tak dużego znaczenia jak to, że sprawia Ci radość. Twórz, rozpoczynaj nowe projekty, nie bój się zmian a będziesz stale odkrywał lepszą wersję siebie. Jak widzisz nie chcę, żebyś się określił, kim chcesz zostać. Bądź sobą i rób jak najlepiej to, co wybierzesz, a odczuwana satysfakcja będzie najlepszym wynagrodzeniem za Twój wysiłek.
Dobrym przykładem są dla mnie też dzieci niepełnosprawne. Od małego miałem z nimi do czynienia, bo moja mama zajmowała się edukacją dzieci z niepełnosprawnością intelektualną i autyzmem. Wielu wytyka je palcami, lituje się, współczuje lub wyśmiewa się. Dla mnie nie różnią się praktycznie niczym od innych. Oczywiście, może nie przyswoją tak szybko wiedzy jak inni, może nie opanują podstawy programowej, może też różnią się wyglądem, czasem zachowaniem. Ale za to wyrażają siebie bardziej niż ktokolwiek. Są bardziej impulsywne, czasami nieprzewidywalne, ale za to mają najszczerszy uśmiech na świecie. Mówią to, co myślą.

Czy zastanawiałeś się kiedyś nad swoimi zdjęciami. Czy nie jest tak, że robiąc zdjęcie uśmiechasz się w ten sam sposób? Może masz 2 uśmiechy góra. A dzieci z niepełnosprawnością intelektualną nie przejmują się jak wyjdą na zdjęciu. „Mają to gdzieś”. One cieszą się chwilą i tym, co w danym momencie robią. Jest to niesamowite i też powinieneś się tego nauczyć, by nie spoglądać na zewnątrz, a wewnątrz samego siebie. Pokazuj siebie takim, jakim jesteś. Nie bój się tego. Zawsze komuś może nie podobać się Twój wygląd, Twoje zachowanie czy działanie. Zawsze może wytykać Cię palcami lub obmawiać za plecami. Nawet teraz. Czy warto przejmować się jego opinią? Nie! Przecież robisz to, co robisz dla siebie a nie dla niego. Odkąd robię wszystko, czego zapragnę i sięgam po więcej, czuję się jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar. Wiele z moich aktywności wiąże się ze stresem, wysiłkiem, czasem bólem, ale jednocześnie są na tyle przyjemne, że wracam do nich z uśmiechem, zapałem, chcę je robić dalej i na większą skalę. Robię to, bo mogę! Ty również możesz. Tylko w ten sposób odkryjesz samego siebie. A kiedy zrozumiesz, kim naprawdę jesteś, to jakbyś urodził się na nowo. Myślę, że właśnie ten stan wielu pisarzy miało na myśli, mówiąc o odrodzeniu z popiołu jak feniks. Musisz przejść proces, który nie będzie wygodny, w zamian sprawi, iż będziesz lepszą wersją siebie. Zacznij już dziś, a zobaczysz, jaki zrobisz skok w przód.

6. Szczęście

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.46
drukowana A5
za 46.82
drukowana A5
Kolorowa
za 69.46