Książkę dedykuję
ocalałym
I. Noc w drukarni
Chłopak biegł coraz szybciej. Buty miarowo uderzały w kolejne kałuże. Starał się nie rozglądać, nie analizować, nie martwić, zarazem zachowując maksymalną czujność. Dość dobrze zdążył poznać ten dziwny stan świadomości. Jakby leżał plecami na wodzie, z jednej strony nie pozwalając sobie na nadmierne spięcie, z drugiej skupiając na tyle, by w zależności od potrzeb móc zanurkować lub odpłynąć. W tym momencie interesowało go jedynie, żeby dostać się do Cmyka, nie rozbić ampułki i nie zgubić dziewczyny. Otaczała ich wyjątkowo jasna noc. Po przedwczorajszej pełni księżyc nadal mocno przyświecał i gdyby sprawa nie stała się aż tak pilna, zaczekaliby jeszcze kilka dni, aż niebo pociemnieje solidniej. Nie mieli jednak czasu. Alice zaczęły zapadać się oczy. Wciąż widziała, sporadycznie poruszając źrenicami, lecz te chowały się coraz głębiej i głębiej.
Uczucie potrzasku irytowało go od tygodnia. To stanowczo zbyt długo, siódma noc z rzędu w opuszczonej drukarni. Alice nie była w stanie podróżować, a jego przyjaciel Karl nigdy by jej nie zostawił. Tymczasem Max obiecał, że będą trzymać się razem. Wciąż miał poczucie winy. To on ich namówił, to on się zbuntował, to on chciał zmian.
To jemu nie wyszło.
Była jeszcze ona. Cassie. Biegła za nim. Słyszał uderzenia jej butów o chodnik. Przez całą drogę tylko tego wysłuchiwał.
— Max!
Jedno, krótkie słowo. Równie krótka chwila potrzebna, aby je wykrzyczeć. Błyskawiczne starcie strachu, determinacji i prośby. Trzy literki, trzy emocje. Przez ułamek sekundy zawahał się, czy na pewno chciała zawołać go po imieniu, czy zaakcentować, że to szczyt jej możliwości. Zignorował.
Kilkanaście jardów przed nimi dostrzegł krążący po ulicy snop światła.
— Szlag… — syknął, skręcając w lewo tuż przed blaskiem reflektora.
— Maaax!
Zaklął pod nosem, wyhamował, odwrócił się, złapał ją za rękę i biegł dalej. Błagalne spojrzenie dziewczyny mignęło przed jego oczami na moment odpowiednio krótki i nieistotny, by mógł zdeptać empatię w zarodku. Trafili na wąski tunel pomiędzy ceglanym murem budynku a wysokim na trzy jardy ogrodzeniem z blachy falistej. Echo kolejnych kroków odbijało się od niej i kilkukrotnie wzmocnione bębniło dookoła. Nie wypuszczał mokrej, drżącej dłoni dziewczyny ze swojej, spoconej, pulsującej od wysiłku fizycznego i adrenaliny.
— Max… — szepnęła, prosząc, żeby zwolnił.
Zacisnął zęby, wzmocnił uścisk ręki, przyspieszył.
— Max! — wrzasnęła. — Proszę.
Zatrzymał się, złapał ją za ramiona i przygwoździł do blachy, wkładając w to trochę zbyt dużo siły. Nie pozwolił sobie na współczucie, kiedy jęknęła równolegle do głuchego odgłosu pleców uderzających o ogrodzenie.
— Przestań powtarzać moje imię. Przestań zwalniać. Przestań utrudniać. Przestań się poddawać… — cedził przez zęby, wbijając w nią spojrzenie granatowych oczu. — Przestań myśleć. Po prostu biegnij!
Milczącym wyrazem twarzy wyprosiła kilka sekund, podczas których ich oddechy krążyły w chaotycznym tańcu pomiędzy blachą, cegłami a świecącym zbyt intensywnie księżycem. Po prawej stronie okrągły strumień światła kołysał się jednostajnym ruchem, omiatając ulicę. Po lewej przestrzeń wypełniała ciemność. Przemokły mu buty. Dopiero teraz to poczuł. Dopiero teraz uderzyło zmęczenie, bezsilność i mnożące się czarne scenariusze. Uderzyła wściekłość, że pozwolił wybić się z rytmu. Niepotrzebny odpoczynek, destrukcyjny i obnażający każdą słabość umysłu. Max kipiał ze złości.
Ustąpił. Szli powoli. Blaszany płot z każdym jardem zdawał zbliżać się do muru. Dwie postacie zamigotały przy końcu tunelu. Max jeszcze raz sprawdził kieszeń z fiolką po wewnętrznej stronie kurtki. Zasunięta, zabezpieczona. Z bojówek wyciągnął wysłużonego sprężynowca, zacisnął palce na rączce, nie spuszczając wzroku z napotkanego towarzystwa — obaj wysocy, chudzi, z prowokującym wyrazem twarzy i wrogim nastawieniem emanującym całą posturą. Wyczuł, że Cassie sztywnieje, ale jego interesowało jedynie, by nie zmienili tempa marszu. Byli coraz bliżej. Jeden z mężczyzn skrzyżował ręce na piersi, drugi splunął. Milczenie ogłuszało. Cassie zaciskała nerwowo palce na dłoni chłopaka. Max pilnował tempa. Zbliżyli się na jard. Nie zwolnił, nie zatrzymał się. Machnął z całej siły, szelest ostrza przecinającego powietrze nie zmącił ciszy. Serce Cassie zadudniło. Max celował w oko i trafił w oko. Równie sprawnie wyjął nóż z zaskoczonej ofiary. Wytarł go o spodnie. Nie polała się krew, ciszy nie przerwał krzyk. Wzdłuż blachy popłynął jedynie odgłos upadającego na wilgotny beton ciała. Drugi mężczyzna cofnął się o krok, rozkładając ręce w geście poddania. Nie przestraszyła go nędzna imitacja broni. Przestraszyła go determinacja i zdecydowanie chłopaka. Max wyminął faceta, ciągnąc za sobą oniemiałą dziewczynę. Dwie kolejne przecznice przeszli bez słowa. Pociemniało. Księżyc wsunął się za kurtynę frontowych chmur. Cassie odwracała głowę, wypatrując czy zbyt szybko rozwiązany problem, nie postanowi ciągnąć się za nimi mimo wszystko. Nikogo jednak nie wypatrzyła.
— To nie był człowiek? — Trzymała to pytane w zakamarkach umysłu od dobrych dwudziestu minut.
Nie potwierdził, nie zaprzeczył. Uznał odpowiedź za oczywistą.
— Zawsze celuj w lewe oko.
Pokiwała głową, wiedząc jednocześnie, że nigdy nie starczyłoby jej odwagi. Max z łatwością wyczuł, w jakim kierunku popłynęły myśli Cassie. Niektóre czyny wymagają odrębnych stanów emocjonalnych — tych na specjalne okazje. Czymkolwiek byli, mieli słaby punkt i bali się zapachu zdeterminowanego człowieka. Nieustannie zmuszał się więc do takiej postawy — męczące, ale skuteczne. Obawiał się tylko, że jego organizm w końcu przywyknie do tego uczucia i niepostrzeżenie pozwoli sobie na słabość.
M w napisie C.M.Y.K. obluzowało się już na samym początku. Skrzypiało na wietrze, grożąc urwaniem. W bramie Max rozejrzał się czujnie, nie rejestrując nikogo ani niczego niepokojącego. Weszli na podwórze, a następnie do budynku przez otwór z wystającymi po bokach szklanymi odłamkami. Metalowe schody skrzypiały pod naciskiem kroków. W środku nadal unosił się przyjemny zapach tuszu drukarskiego. Cassie lubiła to miejsce, na tyle, na ile potrafiła jeszcze lubić cokolwiek. Na piętrze zatrzymali się przed kolejnymi drzwiami, tym razem solidnie zamkniętymi. Chłopak zastukał kilka razy. Rytm uderzeń znali aż za dobrze.
— Hasło… — W głosie dobywającym się z wewnątrz można było wyłapać przede wszystkim ostrożność.
Max splunął, po czym przyłożył usta do zimnej powierzchni metalu.
— Klasówka — wysyczał — zaliczona. Cyan, magenta, yellow, key.
Drzwi uchyliły się niepewnie, by po chwili zadudnić o sąsiednią ścianę pod naporem mokrej ręki chłopaka. Wparował do środka, ciągnąc za sobą dziewczynę.
— Idiotyczne to hasło.
— Masz?! — zapytał zniecierpliwiony przyjaciel.
— Mam — odparł, szamocząc się z potrójną kieszenią kurtki, z której wyciągnął fiolkę z przezroczystym płynem. — Pisakowe dziecię. Z pierwszej ręki. Wstrzyknij całe. Pojutrze ruszamy.
— Jak to zdobyłeś?
— Nie pytaj.
Ze starych maszyn drukarskich już pierwszego dnia zrobili coś na kształt kominka. Piekli w nim ziemniaki. Cassie zasypiała przy jego cieple, zwinięta w pozycji embrionalnej na stercie kolorowych czasopism, pod atrapą koca ze starego płaszcza. Max wyrywał kolejne strony z książek, podtrzymując ogień. Wszystkie okna zakleili kartonami. Drzwi miały zasuwę. Było w miarę dobrze. Codziennie czytał tę samą, ostatnią gazetę, wydrukowaną w tym miejscu. Nie znalazł w niej niczego niepokojącego. Normalne informacje dnia codziennego. Czytał też brukowce z wcześniejszych dni. Nic. Zero.
— Max?
Tego dnia nie mogła zasnąć dłużej niż zwykle.
— Hm? — mruknął, nie odrywając wzroku od artykułu o notowaniach giełdowych sprzed dwóch miesięcy. Szukał jakichś odchyleń od normy. Wtedy kompletnie się na tym nie znał. Obecnie był bardziej oczytany.
— Co zrobimy jutro?
Pytała o to codziennie. Zbyt dużo myślała. Nie mógł zostawić jej nawet na chwilę samej. Nie mógł i nie chciał. Nie mógł też dać tego po sobie poznać. Chciał, żeby była silna.
— Jutro? — powtórzył, nie odrywając oczu od czytanego tekstu. — Nauczymy cię szybciej biegać.
II. Wisielec
Pokora zwykła być cnotą niedocenianą — myślał. W całej swej waleczności starał się pamiętać, żeby nie umniejszać jej wartości. Uznanie własnych ograniczeń wpływało zbawiennie na trzeźwy osąd sytuacji. Na przeliczenie szans. Na podjęcie rozważnych kroków. Najbardziej martwił się porą roku. Jesień dojrzewała z każdym kolejnym wschodem słońca, serwując szarość, chłód, wilgoć, a także coraz dłuższe i ciemniejsze noce.
Supermarket przy wschodniej obwodnicy. Wokół pustka, krzaki, równina. Trzy opuszczone domy na krzyż. I krzyż. W zasadzie kapliczka. Figurka osobnika uznanego przez kler za świętego, kilka sztucznych kwiatów wokół, wypalona świeca. Plastikowe roślinki utrzymały się wyjątkowo dobrze. Nadal były kolorowe, nadal wyglądały, jakby kwitły. Sztuczne rzeczy są pozbawione tej pięknej i kruchej naturalności, zyskując tym samym na wytrzymałości. Coś kosztem czegoś innego. W dzieciństwie jego matka zwykła mawiać: „Albo rybki, albo akwarium”. Już wtedy tłumaczył, że rybki bez akwarium zdechną, a pusty baniak mu niepotrzebny. Polemizowała, że tak tylko się mówi i żeby nie analizował tego dosłownie. Jedenastoletni Max oświadczył wówczas, że to powiedzenie jest wyjątkowo głupie i nielogiczne. A teraz surowa prawdziwość tamtej sentencji nagle stała się jasna. Zawsze coś za coś. Sztuczne, kolorowe kwiaty pod posążkiem świętej postaci, a za nimi wysuszona łąka i jedyne co pozostało po tych prawdziwych to podejrzenie, że tam były. Cassie wciąż miała w sobie tę naturalność, on natomiast stawał się plastikowy. Być może się uzupełniali. Być może nie miało to już znaczenia.
Jedynym powodem, dla którego pomyślał właśnie o tym sklepie, była lokalizacja. Miejscówka raczej dla zmotoryzowanych, przejezdnych, niż dla spacerowiczów. Kompletne zadupie. Drzwi otwarte na oścież. Zdjął pusty plecak i już miał poinstruować dziewczynę, co ma zapakować do swojego, jednak zatrzymał się, nim zdążył wydobyć słowo. Gestem uniesionej dłoni zastopował Cassie, która już, już, właśnie w tej chwili chciała o coś zapytać. Zgasił latarkę, wsłuchując się w przestrzeń przed sobą. Dominującym dźwiękiem był szum wiatru za plecami. Max zrobił kilka ostrożnych kroków w ciemność. Przeklął w duchu, że nie zaczął właśnie w ten sposób, zamiast omiatać regały wiązką mrugającego światła. Baterie — przyszło mu do głowy. Oprócz jedzenia muszą znaleźć baterie. Z każdym kolejnym krokiem to, co zdążyło go zaniepokoić już w drzwiach, stawało się wyraźniejsze. Muzyczka. Cicha, brzęcząca, wesoła melodia. Piosenka jak z radia nastawionego na komercyjną stację puszczana w godzinach pracy dla umilenia dnia wszystkim słuchaczom. Im dalej w głąb podążał chłopak, tym Cassie czuła się coraz bardziej nieswojo. Uczucie uzależnienia od jego bliskości wręcz przerażało. Nie potrafiła już sama funkcjonować, podejmować decyzji, okiełznać najdrobniejszych lęków. Uderzyła ją myśl, że gdyby stało mu się coś złego, ona zostałaby sama, w drzwiach ciemnego budynku, gdzieś daleko od starej drukarni — jedynego miejsca, w którym potrafiła jeszcze czuć się dobrze. Być może odczuwała tam względny komfort tylko dzięki obecności Maxa. Nieprzyjazne scenariusze zaciskały się w jej głowie niczym podczaszkowa klamra. Odszukała wśród pokręconych myśli te najrozsądniejsze, powtarzane przez niego cyklicznie — że bezczynność jest wrogiem usypiającym wewnętrznych żołnierzy, jest jak pavulon i tachykardia w jednym. I że czasami najdrobniejsze działanie wystarczy, żeby otworzyć nowe drzwi, w realnych sytuacjach lub jedynie w głowie, a często to drugie jest nawet cenniejsze. Mówił też, żeby zawsze go słuchała, bo wie, co robi. Tym razem jedno wykluczało drugie. Weszła w ciemność, kurczowo ściskając plecak w jednej ręce i wyłączoną latarkę w drugiej.
Max obszedł w tym czasie sporą część wielkopowierzchniowego sklepu, cały czas podążając za muzyczką. Wiatr na zewnątrz wydawał się teraz odległy, a dźwięki wnętrza dużo wyraźniejsze. Zanim oczy przywykły do mroku, słuch stał się dominującym zmysłem. Coś kosztem czegoś — pomyślał znowu. Poza bzyczeniem radia wyłapał też jednostajny, powtarzający się zgrzyt. Nie kroki, nie szuranie, czy jęki. Zgrzyt. Metaliczny, tępy, jednostajny. Jak nienaoliwiona huśtawka. Przy kolejnej alejce skręcił w lewo, ostrożnie stawiając każdy krok. Nim zdążył ponownie zmienić kierunek, ciszę wokół przerwał dźwięk puszki uderzającej o posadzkę, a tuż po tym przeraźliwy krzyk Cassie. Chłopak odruchowo włączył latarkę i przez połowicznie splądrowane półki zobaczył, jak spanikowana dziewczyna odgania się od czegoś, strącając przy okazji resztki asortymentu na podłogę. Dostrzegł źródło paniki. Odetchnął.
Jedli ryby w pomidorach, siedząc na zimnych płytkach o wyjątkowo brzydkim, popielatym odcieniu. Max zaopatrzył ich nawet w sztućce, a dokładnie łyżki, gdyż wydawały mu się bardziej uniwersalne. Nosił je zawsze, w ilości sztuk dwie, na dnie plecaka. Cassie pociągała nosem, przełykając z obrzydzeniem każdy kolejny kęs. Zmusił ją, żeby zjadła. Ryby były dobre, z długą datą przydatności, wcale nie zepsute. Interesowało go, żeby nie czuła głodu, bo kiedy już zapakują plecaki do pełna, czeka ich spacer powrotny.
— Przestań płakać — rzucił sucho, wymieniając baterie w latarce i pałaszując ostatnie kawałki ryby. — Nie masz powodu.
— On tam… wisi — szepnęła, akcentując każde słowo i zerkając w stronę drugiego końca sklepu. — Zaplątałam się w jego nogi…
Trup mężczyzny bujał się nieznacznie ruchem wahadłowym, powieszony na pasku podczepionym do jednej z rur konstrukcji sufitu. Skrzypienie było wręcz uspokajające. Na półce obok niego radio cichutko zawodziło głosem Alannah Myles o chłopcu z aksamitnym uśmiechem.
— Ten akurat nie jest już groźny. — Max wytarł twarz w rękaw i z ulgą odpalił papierosa. Wyciągnął go przed kwadransem z kieszeni nieobecnego duchem pana. — Bardziej mnie martwi, kto go tak urządził. — Zaciągnął się głęboko, przymrużając z zadowoleniem oczy.
Cassie odsunęła od siebie niedokończone ryby.
— Nie zrobił sobie tego… sam? — zapytała, nie kryjąc zdziwienia. — Wygląda jak samobójca.
— A widzisz gdzieś krzesło? Drabinę? Cokolwiek?
Spojrzeli w stronę nieszczęśnika. On też patrzył, a przynajmniej jego nieobecne, martwe oczy nadal spoglądały w kierunku, w którym akurat obróciła się głowa. Regały były rozstawione na tyle szeroko, że mężczyzna nie zdołałby skorzystać z nich, planując podróż bez powrotu.
— Ktoś go powiesił — stwierdził chłopak.
— Ale czemu… — Cassie skrupulatnie przyglądała się swoim dłoniom, próbując wyartykułować wątpliwości. — Dlaczego ktoś miałby to zrobić?
— A czy musiał być jakiś powód? — Max dogasił papierosa, zasuwając plecak pełen konserw. — Czas na nas.
III. Panowie w czerwonym samochodzie
Ulewa dopadła ich milę przed drukarnią. Normalnie byłby zły, jednak już jakiś czas temu postanowił nie wyprowadzać się z równowagi błahostkami. Zmokli, cóż… zdarza się. Cassie milcząc, ukrywała zmęczenie. Plan zawierał całodniowe odsypianie i opuszczenie Cmyka tuż po zmroku. Punkt pierwszy i ostatni — niedopracowana strategia — założyli, że grunt to oddalić się od tej parszywej metropolii, a resztę wymyślą po drodze.
W bramie zaniepokoiły go dwie rzeczy. M w napisie C.M.Y.K. urwało się całkiem, wpadając do ziemistej mazi. Max przystanął w pół kroku, zupełnie nie wiedząc skąd ten przebłysk nostalgii nad nic nieznaczącą literką, która zamiast dyndać, grożąc uderzeniem w głowę, wykąpała się w błocie. Bardziej niepokojące było jednak drugie spostrzeżenie. Ogromny, bordowy dodge stojący na podwórzu. Dziewczyna zamarła, chwytając Maxa za rękę. Schyłek nocy, krajobraz tonący w strugach deszczu, jej mokra, zmarznięta dłoń, samochód, którym przyjechał ktoś obcy, gula w gardle i obawa, że tym razem stary scyzoryk nie wystarczy. Podeszli powoli — w środku pusto, jedynie muzyczka. Już drugi raz pieprzone radio z beztroską melodyjką. Max poczuł napływającą wściekłość, uderzała w głowę i mięśnie, pulsowała w żyłach. Najlepszy dowód, że sytuacja zaczynała go przerastać. Nie odwrócili się na piętach, nie zawrócili, nie uciekli. Nie mieli dokąd. Nie mogli zostawić przyjaciół.
Na parterze zastali to, co zawsze, czyli nic. Nieład, wybite okna, wiatr hulający po kątach, gruz i stosy papierów, z których nie sposób było już odczytać ani słowa. Schody, piętro i metalowe drzwi wyglądające na nienaruszone. Max uznał, że to dobry znak, zapukał znanym rytmem. Z wewnątrz padło pytanie o hasło.
— Klasówka, zaliczona. Cyan, magenta, yellow, key, zmień, do kurwy nędzy, to pierdolone hasło.
— Max! Chwała Bogu! — Zasuwa zaskrzypiała, drzwi otworzyły się z impetem.
— Co tu tak śmierdzi? — zapytał, nie ruszając się z miejsca.
Karl wyglądał źle. Strach i dezorientacja. Plamy krwi na koszulce, rozbiegane oczy, blada cera.
— Co śmierdzi, pytam?! — Max wyminął przyjaciela, rozglądając się po pomieszczeniu. Kominek z maszyn drukarskich, sterty gazet i książek, puste puszki, kartony pod oknem, kilka starych szmat. — Jakby chemią. Jakby detergentem. Jakby… nimi. — Przemaszerował do kolejnych drzwi, uchylił, zajrzał, wszedł. Zamknął oczy na parę długich sekund, przykładając pięść do czoła w zamyśleniu.
— Wymknęła mi się, nie zdążyłem… — szepnął za jego plecami kompan — rzuciła się na nich na dole. Z pustymi rękami. Wydrapała oko pierwszemu, drugi stanął jak wryty, widziałem, pobiegłem za nią. Zaatakowała też jego, w szale rozdrapała pół twarzy, pazurami, gołymi rękami, Alice, rozumiesz? Moja Alice…
— Twoja Alice przedawkowała pisakowe dziecię, stary. Albo jej odbiło.
Kobieta siedziała trzy jardy od nich. Odwrócona tyłem patrzyła w pustą ścianę, lekko się bujając. W kącie pomieszczenia kończyny dwóch zakrwawionych mężczyzn wystawały spod stosu papierów i szmat — niezbyt udanej kryjówki.
— Słyszy? Reaguje? — zapytał Max, przyglądając się dziewczynie, jakby był botanikiem, a ona nieznanym gatunkiem rośliny. Podszedł blisko, kucnął, zlustrował jej twarz pozbawioną mimiki i wyrazu.
— Cześć — szepnął. — To ja, Max. Pamiętasz mnie?
Alice wolno przekręciła głowę w jego stronę. Ręce miała bordowe aż do łokci, dokładnie w kolorze dodge’a stojącego na podwórzu przed drukarnią.
— Pamiętam — wysyczała. — Nie rób ze mnie wariatki.
— Okej… Jak masz na imię?
— Alice. Niepasujący element.
— Przestań. To był żart.
— CMYK. Cassie, Max, Karl. Brakuje igrek, to jak znak, Alice nie pasuje. Alice dała się złapać, wstrzyknąć jakieś gówno i zachorować. Narobiła kłopotów. Alice jest słabym elementem. Do eliminacji. Przez Alice siedzicie tutaj dwa tygodnie. Widziałam ich w tej szparze, przez którą obserwujesz okolicę, kiedy nie możesz zasnąć. Szli tutaj. Mówiłeś o determinacji. I o lewym oku. Chciałam się zrekompensować, pomóc. Zdobyłam pojazd. Teraz nie będziesz wściekły.
— Nie byłem na ciebie wściekły.
— Byłeś! — wrzasnęła, podrywając się na równe nogi. Max również wstał, powoli, spokojnie, pewnie. Ich oczy spotkały się na jednej wysokości. Chłopak zlustrował jej spojrzenie uważnie, nie komentując jednak swoich obserwacji.
— Zjedz coś, dobrze? Cassie ma w plecaku to i owo.
Alice wciąż patrzyła tym dziwnym wzrokiem. Wytrzymał spojrzenie, starając się nie prowokować własnym, zarazem zmuszając się do postawy pełnej troski i spokoju, nawet do lekkiego uśmiechu.
— Prześpij się. Wieczorem pojedziemy daleko stąd.
Kolejny niemrawy uśmiech. Odpowiedziała podobnym, zawahała się na moment, po czym wyszła. Karl stojący w drzwiach wyglądał, jakby przed chwilą wpadł do basenu. Spocony, zestresowany, przygnieciony ciężarem atmosfery. Max spojrzał na przyjaciela, nie mogąc opędzić się od jednej jedynej myśli. Trudnej, niewygodnej, nachalnej wątpliwości, czy tamten mu wybaczy, jeśli nie będzie innego wyjścia.
— Kluczyki masz?
— Na parapecie.
— Wspaniale, kurwa. Może wieszaczek koło drzwi zrobisz?
— O co ci chodzi? — Aparycja Karla uosabiała teraz kogoś, kto mógłby mieć za sobą dwieście przeżytych lat. Max czuł się podobnie.
— Nie umiesz upilnować niczego, więc na twoim miejscu trzymałbym takie rzeczy przy sobie.
— Dzięki niej, dzięki temu, że jej… nie upilnowałem, mamy samochód.
— Ależ tak, przyjacielu. Zbawienne ułatwienie. Jak długo zdołamy być niewidzialni w wielkiej, czerwonej furze? Dzień? Dwa? A potem?
— Sam zapytałeś o kluczyki! Samego cię kusi!
— Kusi mnie. Owszem. I to jest właśnie najgorsze.
IV. Nie było takiej literki
Jazda jedynie na światłach postojowych wymagała skupienia, zwłaszcza po zmierzchu. Noc otaczała ich od dwóch miesięcy jak na jakimś pieprzonym biegunie. Była paradoksalnie bezpieczniejsza, sporo osłaniała samą sobą. Dla mniejszej widoczności nie włączali innego oświetlenia. Pomimo tego jechali szybko. Puste drogi, wszyscy gnieździli się w mieście. Max emanował niesubordynacją już od kołyski i nie miał najmniejszej ochoty ingerować w swój naturalny sposób bycia, a tym samym czemukolwiek i komukolwiek się podporządkować. Miał natomiast zamiar jechać jak najdalej na południe. Uciec przed każdą formą okupacji i nadchodzącą zimą, która w tej sytuacji znacznie utrudniłaby sprawy. Naciskał pedał gazu wówczas, gdy się wściekał, a wściekał się za każdym razem, gdy o tym pomyślał. Cassie na siedzeniu pasażera przygryzała wargi ze zdenerwowania, Karl drzemał z tyłu, obok niego Alice, milcząca i obserwująca. Beretta w schowku, trzy naboje. Zapewne jeden z poprzednich posiadaczy wozu miał ją w wewnętrznej kieszeni kurtki. Nikomu nie przyszło do głowy przeszukać trupów. Max zawsze musiał myśleć sam. Męczące, lecz opłacalne.
— Kochasz mnie? — zapytała dziewczyna siedząca obok, a on poczuł, jakby ktoś wkręcił mu głowę w imadło. Spodziewał się każdego innego pytania, od „dokąd jedziemy?”, przez „na jak długo starczy paliwa?”, po standardowe „co zrobimy jutro?”, ale nie tego.
— Znasz odpowiedź, to raz. Rozczulony jestem mniej skupiony, to dwa.
I wtedy uderzyła fala. Zimna, twarda ściana wody. W głowie, w sercu, w całym ciele. Wizja — że coś jej się stanie, że ktoś ją wydrze spod jego ochronnego pancerza, że ją straci — przerażała. Tak cholernie nie lubił tego uczucia. Nikt nie lubi, ale on czuł to mocniej. Gdzieś tam głęboko w środku zawsze był wrażliwym chłopcem i stąd ten bunkier. Stąd cała determinacja, wściekłość, stanowczość. Mógł usiąść na pierwszym lepszym kamieniu i rozsypać się na milion mniejszych albo pozostać takim, jak teraz. To nie romantyczna wycieczka. Nie migotały świece, nie pachniało winem. Pachniało krwią i chemią z niedomytych rąk Alice. Pachniało brakiem porządnej kąpieli czterech osób siedzących w jednym samochodzie. A przede wszystkim pachniało strachem. Mokrymi dłońmi, potem, ciągłą adrenaliną, zbyt częstymi łzami Cassie.
— Chcę to usłyszeć — szepnęła.
— A ja chcę, żebyś zaczęła wyciągać wnioski. Czyny zawsze mówią więcej niż słowa. — Oderwał na moment wzrok od drogi, dostrzegając w półmroku jej źrenice. Wycelował w nie wyzywające spojrzenie, mocniejsze, niż planował. — Oceń moje czyny, wyciągnij z nich wnioski i sama sobie odpowiedz.
Kilka minut ciszy. Max skupił się na jeździe, dziewczyna spoglądała przez boczną szybę w czerń.
— Wystarczyło powiedzieć „tak” — burknęła, nie wytrzymując rodzących się w głowie refleksji. — Nie zajęłoby ci to wiele czasu, a mi byłoby miło. Czemu taki jesteś?
— Może po prostu zabolało, że wątpisz.
Od dwóch godzin jechali przez puste pole. Wokół same trawy, żadnych dogodnych miejsc na postój.
— O czym marzysz, Max?
— O mapie.
— To nie jest zabawne. Musisz o czymś marzyć… Pomyśl. Każdy o czymś marzy.
— Gdybyśmy mogli podróżować za dnia, łatwiej byłoby ocenić kierunek. Marzę o mapie.
O piątej nad ranem na horyzoncie zamigotało coś na kształt lasu. Chłopak skręcił w pierwszą boczną ścieżkę — drzewa liściaste, dość gęsto, idealnie. Zgasił silnik, wyszedł z wozu, rzucając okiem na okolicę. Pustka, dzicz. Pomyślał, że mogliby pospać tu kilka godzin, Karl będzie czuwał, a potem, koło południa, ruszą dalej. Teraz gdy mieli broń, ryzyko traciło status szaleństwa. Nie minął po drodze żadnego samochodu, żadnego pieszego. Kompletne wyludnienie.
Jedli pasztet i konserwy. Same, bo chleba nikt już nie piekł. Max patrzył na dodge’a zaparkowanego na rozmokłej ściółce, myśląc o nim w kategoriach przekleństwa. Czuł, że samochód go rozleniwia, że przez niego traci czujność i cierpliwość. A może to pistolet w schowku był przekleństwem? Może on dawał ułudę bezpieczeństwa, przez co czekanie kilkanaście godzin, aż zapadnie zmierzch wydało mu się stratą czasu? Pokusa była zbyt duża. Postanowił, że ruszą dalej wcześniej.
Nim nastało południe, zbudziło go uderzenie w głowę. Puszka z gulaszem, jak się później okazało, potrafi nabić guza na pół czoła i pomalować okolice oczu paletą mrocznych barw. Cios był wymierzony w skroń, jednak oprawca trafił ciut za wysoko. Max nie stracił przytomności, przebłyskiem defensywy uniósł rękę na wysokość głowy, tym samym kolejne uderzenie zatrzymało się na przedramieniu. Kilka sekund, moment zwrotny, jej konsternacja, jego szał. Wypadł z samochodu, próbując rzucić Alice na ziemię, była jednak silna. Cholernie, nienaturalnie jak na posturę szczupłej kobiety, silna. Kilka jardów dalej Karl sikał odwrócony tyłem, lecz zauważając zaistniałą sytuację, dopiął w pośpiechu spodnie i z powiększającą się na nich plamą moczu, wpadł pomiędzy najlepszego przyjaciela a swoją dziewczynę, próbując ich rozdzielić. Nie rozumiał, nie chciał zrozumieć, jego umysł instynktownie odrzucił zrozumienie. W krótkim ułamku sekundy, kiedy złapał Maxa za ramię, Alice wymknęła się z jego drugiej ręki i z energią człowieka uciekającego przed stadem wściekłych wilków, wskoczyła do samochodu. Przeczołgała się przez siedzenie kierowcy, zahaczając o schowek i z dzikością w spojrzeniu, wyszła od strony pasażera. Karl i Max przestali się szamotać. Zastygli zmrożeni klarownością sytuacji, jaka w tym momencie zarysowała się przed ich oczami. Stojąca nieopodal Cassie była tylko otoczką własnych, ogromnych, przerażonych oczu. Alice sporo zyskała w ostatnich kilku sekundach. Trzy dziewięciomilimetrowe naboje załadowane w pięknej, lśniącej beretcie, a co za tym szło — pewność siebie, satysfakcję i władzę.
Wystarczająco wiele.
Ten dzień także zapowiadał się szary i wilgotny. Lekka mżawka i chmury skrywały słońce niczym zakładnika. Karl wiedział, że musi coś powiedzieć, że właśnie on powinien zareagować. Podświadomie czuł współodpowiedzialność. Kobieta jeszcze nic nie zrobiła, krążąc na granicy, po której przekroczeniu nie będzie już wytłumaczenia. Powinien mówić, lecz wciąż trwała cisza. Cassie miała dość. W tej chwili z jej oczu płynęły łzy i jedynie strach stanowił ostatnią blokadę przed momentem, w którym wszystkie emocje uderzą jednocześnie. Walczyła wewnętrznie, zdezorientowana i aż za dobrze przekonana o swojej bezradności. Max zrobił krok naprzód, Alice uśmiechnęła się chytrze.
— Chodź! — zachęciła.
Szedł.
— Chodź, chodź, kochaneczku. — Wycelowała broń prosto w Cassie. — Podejdź bliżej. Z tej perspektywy będziesz miał lepszy widok.
Max nadal szedł, był już bardzo blisko. Na tyle blisko, że Karl zrozumiał. Zaraz potem cichy, metaliczny brzdęk sprawił, że zrozumiała także Cassie. Zanim zdążyli ułożyć sobie zdobytą wiedzę w głowie, Alice opadła na ziemię, wbijając nieobecne spojrzenie prawego oka w korony drzew, a Max wycierał scyzoryk w spodnie. Podniósł leżący obok pistolet i odwrócił się powoli, doskonale zdając sobie sprawę, że najtrudniejsza część dopiero przed nim. Wszystko wokół gęstniało, mżawka przeradzała się w deszcz.
Cisza rozlała się na kolejne minuty.
— Wiedziałeś, że nie jest naładowany… — Lodowaty głos Karla nie pozwolił, by atmosfera rozluźniła się choćby na ułamek sekundy. — Wiedziałeś, skurwielu, że broń jest pusta!
Miał ochotę rozwalić Maxowi łeb o pierwszy lepszy przydrożny kamień, wydłubać mu ślepia jego własnym, pieprzonym nożykiem, a potem wyciągnąć naboje z jego kieszeni i władować mu wszystkie trzy kule prosto w mózg. Miał cholerną ochotę, ale nie mógł. Wiedział, że nie było innego wyjścia i właśnie ta wiedza bolała najbardziej.
Nim minął kwadrans, siedzieli już w wozie i gnali przed siebie. Karl dławił się łzami i wódką pitą z jednej jedynej butelki, zachomikowanej do dezynfekcji ran lub w razie wyjątkowej potrzeby. Max uznał, że ta jest dostatecznie wyjątkowa. Cassie milczała, nie wiedząc, co w zasadzie mogłaby powiedzieć. On wciskał gaz do oporu, dotąd, aż noga zaczynała boleć. Zdecydował się przerwać ciszę, dopiero gdy ich towarzysz zasnął.
— Cassie…
— Tak?
— Cholernie cię kocham. I cholernie marzę o mapie.
V. Stacja
Kiedy na horyzoncie zamajaczyła stacja, dłonie Maxa w jednej chwili zrosił pot. Zacisnął je mocniej na kierownicy, wytężył wzrok, skupiając się jeszcze bardziej niż dotychczas. Cassie obserwowała chłopaka kątem oka, wyczuwając rosnące napięcie. Karl milczał z miną człowieka, któremu już zawsze będzie wszystko jedno. Kontrolka sygnalizująca prawie pusty bak świeciła się od ponad pół godziny. Samochód wyhamował.
— Tutaj? — Dziewczyna nie kryła zdziwienia. — Tutaj się zatrzymasz? Na środku drogi?
Żadnych bocznych ścieżek, zabudowań, czegokolwiek. Max zastanawiał się przez moment, odpalił silnik, skręcił w lewo, w poprzek jezdni, wycofał i ruszył w przeciwnym kierunku.
— Zawracamy? — zapytała, nie mogąc powstrzymać rosnących wątpliwości.
— Przestań, do cholery. Wiem, co robię.
Zacisnęła wargi, walcząc z ochotą strzelenia focha. Nie był to czas ani miejsce na obrażanie się, jednak sposób, w jaki ją traktował, za każdym razem uderzał w emocjonalną naturę kobiety.
— Mijaliśmy szopę. — Beznamiętny głos Karla wypełnił wnętrze wozu. Max zerknął w lusterko wsteczne. Wzrok mężczyzn spotkał się na chwilę dostatecznie długą, by obaj zrozumieli, że ich przyjaźń to czas przeszły. Coś zmieniło się nieodwracalnie.
— Taa… Właśnie o tej szopie myślę.
— Możecie mi wytłumaczyć, czemu po prostu nie zatankujemy? — warknęła Cassie.
— Pójdę po benzynę pieszo. Samochód schowamy za szopą. Nie wiadomo czy stacja jest pusta i, przede wszystkim, bezpieczna.
Ogarnęła go złość, że nie poczekał z ruszeniem w trasę do zmierzchu, tak jak początkowo planował. Jeśli ktoś tam był, na pewno już ich zobaczył.
Max nie wkładał pistoletu do schowka od momentu feralnej konfrontacji z Alice. Trzymał go przy sobie, w prawej kieszeni spodni. W lewej tkwił scyzoryk. Chłopak opróżnił plecak, zastanawiając się nad kluczykami. Tracił zaufanie do Karla. Jeśli ten zostałby w samochodzie z Cassie, odebranie jej kluczyków nie kosztowałoby go wiele trudu. Jeśli natomiast zostanie sam, a Max zabierze kluczyki, wówczas brak zaufania momentalnie przerodzi się we wrogość. W razie jakiegokolwiek zagrożenia Karl w unieruchomionym samochodzie, nie będzie miał pola manewru. Muszą zamknąć dodge’a i pójść na stację wszyscy.
Rozłam nastąpił właśnie w tej chwili.
— Kto cię mianował pierdolonym kapitanem?!
Max milczał, czekając, aż jego kompan wytrzaska się z pretensji.
— Odpowiesz mi?! Ty masz broń, ty masz wóz, ty stanowisz prawo i łaskawie decydujesz, kto z nas przeżyje, a kogo zabijemy i porzucimy w lesie! Ty, ty, ty!
— Może trzeba było pójść po zastrzyk, gdy prawie wyzionęła ducha w drukarni… — Stanowczy, zarazem spokojny głos Maxa lekko ostudził emocje towarzysza. — Hm?
— Powiedziałeś, że załatwisz to szybciej. I żebym z nią został, bo mnie potrzebuje.
— A co ci mogłem powiedzieć? Że nie umiesz nawet szluga załatwić, odkąd kiosk przed twoim blokiem zamienił się w kupę gruzu? Mam ci zostawić spluwę, żebyś sobie strzelił w łeb? Czy kluczyki, żebyś wpierdolił się w tę budę — warknął, wskazując ręką w stronę stacji — w ramach spektakularnego samobójstwa? Albo zrobił coś Cassie w akcie szeroko pojętej zemsty? — Kiwnął głową w kierunku kucającej obok, wystraszonej dziewczyny. — Wiesz, że nie było wyjścia. Doskonale o tym wiesz!
Patrzyli sobie w oczy, oddychając ciężko i zbierając słowa pośród gonitwy myśli. Max miał cholerną ochotę złapać Karla za fraki, ścisnąć i poklepać po plecach — tak, jak robili zawsze w trudnych chwilach. Pokazać kumplowi, że nic się nie zmieniło, że on tylko nieustannie stara się dostosować do sytuacji, wyeliminować zagrożenia i trzymać rękę na pulsie. Chciał mu powiedzieć, że wyjadą z tego pieprzonego stanu i kilku kolejnych, że zwieją jak najdalej na południe, gdzieś do innego świata i zaczną wszystko od nowa.
O ile Karl będzie chciał jeszcze cokolwiek zaczynać od nowa.
I o ile gdzieś jest inny świat.
A potem Karl zapytał Maxa, czy gdyby na miejscu Alice była Cassie, zrobiłby to samo. Dziewczyna zerknęła uważnie, poddając analizie mimikę mężczyzny, wyłapując jego wściekłe spojrzenie i stwierdzając ostatecznie, że tak naprawdę nie chce tego usłyszeć. Że to ostatnia rzecz, jaką powinna wiedzieć. Odpowiedź nie padła, Karl pokiwał głową, rozumiejąc aż nadto. Wsiadł do samochodu, nie mówiąc nic więcej.
— Okej. — Max zarzucił plecak przez ramię. — On zostaje. My idziemy.
Przeszli na drugą stronę jezdni, przeskoczyli głęboki rów i przedzierając się przez pole wysokich traw, zbliżyli do celu. Chłopak nie wypuszczał dłoni Cassie ze swojej. Miał nadzieję, że jeśli kiedyś umrą, to właśnie w taki sposób — razem, trzymając się za ręce, jak podczas każdej z wypraw w ostatnich tygodniach. Zaszli budynek od tyłu, okrążając go uważnie i po cichu.
Jeep koło jednego z dystrybutorów. Dwóch mężczyzn kręcących się obok. Rozmawiali szeptem, rozglądając się nerwowo. Dość dziwne, biorąc pod uwagę, że w pobliżu nie było ani żywej duszy.
— Może też uciekli… — wysyczała dziewczyna. Uciszył ją, w geście dezaprobaty przykładając palec wskazujący do ust. Nie obchodziło go ani kim są, ani dokąd zmierzają. Towarzystwo nie było im potrzebne, nawet jeśli mężczyźni znajdowali się w podobnej sytuacji. Potrzebowali jedzenia, paliwa, mapy i świętego spokoju. Żadnych rozmów, żadnych ludzi. Zaufanie to luksus.
Przeczekali oparci o ścianę budynku. Max zafundował sobie i Cassie kilka miłych minut, uśmiechając się do dziewczyny ze swoim wyuczonym, spokojnym spojrzeniem. Przyłożył jej dłoń do ust i pocałował w sposób sugerujący, że może czuć się przy nim bezpiecznie. Troska. Rozmarzyła się, on także. Zaczęło zmierzchać, trawy przed nimi falowały, wiatr rozwiewał włosy wokół umorusanej twarzy dziewczyny. Max oparł głowę o ścianę, przymknął oczy. Odpoczywał. To była przyjemna chwila. Jedna z niewielu.
Gdy samochód odjechał, przeszukali stację, nie znajdując jednak niczego poza benzyną. Kompletna pustka. Doszczętnie splądrowane miejsce. Max był zły. Jedzenia mieli niewiele, a za papierosa oddałby dużo. Cóż, pozostało wracać do wozu i szukać lepszych okazji. Prędzej czy później trafią na opuszczony sklep, może nawet jakąś wysiedloną mieścinę. Najbardziej ryzykowne były metropolie. Tam kumulowało się całe obecne życie. Przynajmniej tak przypuszczali.
Karl nie odzywał się słowem. Max przelał paliwo z kanistra do baku, odpalił silnik, ruszyli w drogę. Cassie była w lepszym nastroju. Zasnęła po kilku minutach.
Dwie mile dalej z bocznej, leśnej ścieżki za przejeżdżającym bordowym dodge’em ruszył nieoświetlony jeep.
VI. Świat do góry nogami
Zobaczył ich w ostatniej chwili, tuż przed pierwszym uderzeniem. Szarpnęło całym samochodem. Głowa śpiącej Cassie zatrzymała się na przedniej szybie. Pobudka z rodzaju tych mniej przyjemnych.
— Mówiłem, żebyś zapinała pasy! — wrzasnął, wciskając pedał gazu do oporu. Nim zdążyła zapytać, co się dzieje, zrozumiała. Max rzucił pistolet zdezorientowanemu Karlowi, którego w tym momencie bombardowała cała paleta uczuć. Strach, zaskoczenie, panika, otępienie. Zwłaszcza otępienie.
— Uchyl szybę, celuj w kierowcę. Jeden strzał.
— Co?!
Kolejne szarpnięcie wozem. Polecenia wydawane przez Maxa, blada twarz Cassie i jedna nieprzyjemna myśl w głowie Karla. Pomyślał, że prawda wyłazi na wierzch właśnie w takich chwilach. Wczorajsza kłótnia, pretensje, a teraz co? Kto wywija sterami, gdy wszystko się sypie?
— Jeden strzał. Jest mało naboi.
Chłopak na tylnym siedzeniu nawet nie drgnął. Patrzył tępo, ściskając pistolet w ręce. Samochód napastnika raz po raz szturmował dodge’a.
— Karl!
Zero reakcji. Karl zastygł, nie mogąc zdecydować się na jakikolwiek ruch. Max, próbując uniknąć napastnika, odruchowo zjechał na lewy pas. Błąd. Jeep momentalnie zrównał się z nimi, sunąc tuż obok. Max nie widział pobocza, włączył więc światła i ujrzał rów.
— Otwórz mu tę pierdoloną szybę — warknął do Cassie, nerwowo wbijającej palce w deskę rozdzielczą — teraz!
Dziewczyna wychyliła się do tyłu, wymacała odpowiedni przycisk, zimne powietrze wdarło się do wnętrza wozu.
— Strzel, do cholery! — W głowie chłopaka zagotowała się bezsilność i frustracja. Nie mógł puścić kierownicy, nie mógł się rozdwoić i robić wszystkiego. Było ich troje, a w sytuacji zagrożenia nie mógł na nikogo liczyć. — Do diabła, Karl… Zastrzel sukinsyna!
Huk wystrzału zadudnił w uszach całej trójki.
Podobno ludzie tuż przed wypadkiem widzą światła nadjeżdżającego z naprzeciwka wozu i to właśnie zapamiętują na długo. Podobno w ten sposób można nabawić się traumy i notorycznego strachu przed reflektorami. Max nie zobaczył świateł. Ostatnim, co widział, był mrok słabo oświetlonej drogi i rów po prawej stronie. Dobrze zapamiętał natomiast dźwięk. Łomotał w jego głowie nadal. Ewoluował w ból, gdy chłopak otworzył zlepione krwią oczy. Świtało. Poza tamtym hukiem nie utrwalił więcej szczegółów. Obudził się w świecie do góry nogami. Drzewa rosły na niebie, chmury szurały po ziemi. Zignorował obserwacje, jedynym jego pragnieniem było bowiem wlać coś płynnego do wysuszonych ust. W przełyku szalał pożar, nabierane powietrze zdawało się pozbawione tlenu. Jakby każdy oddech serwował jedynie suszę. Twarz po wczorajszej szarpaninie i uderzeniu puszką nadal miała brunatno-filetowe barwy. Teraz dołączyła do nich także bordowa czerwień. Kolejnych kilkanaście sekund wypełniły próby przełykania resztek śliny i odzyskania ostrości widzenia. Co rusz czuł, że znowu odlatuje. Resztkami sił zawalczył o świadomość, usiłując się ruszyć. Trudna sztuka, będąc uwięzionym w samochodzie, w głębokim rowie, w świecie do góry nogami.
Myśli powoli zaczynały się zazębiać. Do Maxa dotarło, że dachowali. Tył wozu opierał się o pobocze, przód o kępę krzaków, dzięki czemu zawiśli, unikając zmiażdżenia. Ktoś był z nim w środku. Chłopak wyczuł obecność i pierwszy napad paniki. Wymamrotał jej imię, bezskutecznie czekając na odpowiedź. Spróbował zmienić pozycję i rozejrzeć się po wraku. Sądząc po natężeniu dyskomfortu, poobijał się solidnie, ale raczej niczego nie złamał. Sytuacja nie należała do łatwych, jednak najgorszy okazał się wniosek ostateczny — Cassie nie było w wozie. I wtedy wszystkie funkcje życiowe uderzyły jednocześnie. Z powrotem widział, słyszał, rozumiał. Przypomniał sobie ten krótki moment, kiedy krzyknął i ona zapięła pasy. Tak, pamiętał to dokładnie, zapięła te pieprzone pasy. W ułamku sekundy miał plan, w kolejnym już go realizował. Przeczołgał się na tylne siedzenie, szarpiąc Karla za ramiona. Nie zastanowił się w jakim stanie może być jego kręgosłup, ale chłopak od razu zaczął się budzić. Max przedarł się do uchylonego okna i z trudem przecisnął na zewnątrz. Lewym barkiem zahaczył o wystający odłamek zbitego szkła, ale nawet nie zarejestrował tego faktu. Poczuł jedynie wilgoć, kiedy krew z poszarpanej rany wsiąkała w sweter. Walczył z majaczącym na granicy świadomości uczuciem przerażenia. Nie było jej w środku. Wypadła, pomimo zamkniętych drzwi. Wypadła, pomimo zapiętych pasów. Otwór po roztrzaskanej szybie, owszem, umożliwiał wyczołganie się na zewnątrz, ale z niemałym trudem. Max nie rozumiał w jaki sposób… Jak mogła wypaść, podczas gdy on i Karl nadal byli wewnątrz wozu? Chciał pobiec, ale w głowie zawirowało. Słaniając się na nogach, okrążył samochód i z jeszcze większą dezorientacją stwierdził, że nie ma jej również na zewnątrz. Zawartość żołądka chlusnęła na trawę.
Kolejne minuty uraczyły go sporą wiedzą. Rozerwana opona. Brak Cassie w wozie i poza nim. I to, co zapamiętał Karl, który wygrzebał się z dodge’a, zlustrował otoczenie i powiedział, że to nie on strzelił, a oni. Prosto w koło. Zastanowili się chwilę, dochodząc do wniosków, że jeep musiał ich śledzić dłuższy czas. W samochodzie dostrzegli coś dziwnego. Gazeta. Ostatni numer brukowca, który każdego wieczoru Max przeglądał w Cmyku.
I której nie zabrał ze sobą, gdy opuszczali drukarnię.
Od dwóch miesięcy Max nie poddawał się nigdy, nieustannie uważając się za osobę dostatecznie wściekłą i zdeterminowaną, by przetrwać. Srodze się mylił. Dopiero teraz był naprawdę wściekły. I jeszcze bardziej zdeterminowany.
VII. Czas i miejsce
Nie ma dziewczyny, jest gazeta — myślał. Mogli ją zabić, gdy cała trójka leżała nieprzytomna w wywróconym wozie. Mogli zarżnąć ich wszystkich albo pojmać hurtem. Mogli więcej, ale wzięli tylko ją. I zostawili brukowiec, co akurat w irracjonalny sposób pocieszało Maxa, bo ta pieprzona gazeta, to tylko taki znak. Ślad. Wskazówka. Dowód, że podążali za nimi dłuższy czas, aż od Cmyka. I jeśli chce jej szukać, to od drukarni powinien zacząć. Tak przynajmniej sądził. Całość tych rozważań budziła w głowie chłopaka wizję szansy, a ta z każdą nową myślą umacniała się, przeobrażając w pewność. W wiedzę, że to gra. To on uciekł, ciągnąc ze sobą trzy osoby i pokazując innym opłacalność niesubordynacji. Nie przyjechali więc po Cassie, a po niego. Jednocześnie zapewne uznali, że spacer dobrze mu zrobi, zaszczepiając nadzieję, że zdoła ją uratować. Uśmiechnął się ironicznie. To tylko taka zabawa. Sadystyczna, niesprawiedliwa, z góry skazana na porażkę zabawa. Po co mieli go wlec, skoro sam do nich przyjdzie? Jechał całą noc i pół dnia, żeby trafić tutaj. I musieć wracać. Jak bumerang.
Nagle wszystko straciło sens.
— Spluwa jest. Puszki z żarciem walają się tu i tam. Ale butelki z wodą pękły. — Głos Karla grzebiącego we wnętrzu wozu zdawał się nie docierać do Maxa, który siedział na wilgotnej ziemi, próbując uporządkować myśli. — Ale, że broni nie zabrali… Dziwne, nie? Może nie wiedzieli, że ją mamy. Dobrze, że nie strzeliłem.
— Dziwne… — powtórzył bez przekonania, nie zagłębiając się w znaczenie krążących wokół słów. Wrak samochodu pokrywał się białym puchem.
Puch…
Chłopak rozejrzał się wokół. Zauważył zjawisko pogodowe, potrafił je nazwać, zdefiniować, ale sens nadal umykał. Biały puch…
— Kurwa, Karl, śnieg sypie — stwierdził nagle, odzyskując jasność umysłu, jakby właśnie wybudził się z letargu. — Jeszcze nam tego brakowało do pełni szczęścia.
Karl wygrzebał się z dodge’a, obrzucił towarzysza podejrzliwym spojrzeniem, podając mu pistolet w geście pocieszenia.
— Masz. Zrobisz z niego lepszy pożytek.
— Sypie śnieg! — powtórzył.
— Widzę, Max, widzę. Spokojnie. Damy radę.
— Nie mamy wody. Nie mamy gdzie przenocować. Jechaliśmy tutaj szmat czasu. Ile, pomyśl, ile? Czternaście godzin? Szesnaście? Średnio na liczniku pięćdziesiąt mil na godzinę? Pięćdziesiąt pięć? — Chłopak wbił w towarzysza załamane spojrzenie. — Przelicz sobie powyższe na przejechaną odległość. I załóż, że to wersja optymistyczna.
— O czym ty mówisz?
— O powrocie do Cmyka.
— Mieliśmy uciekać jak najdalej na południe… Ja rozumiem, że ci ciężko. Też straciłem wiele. Ale nawet nie wiesz, czy Cassie żyje. A jeśli mam być szczery, to nie sądzę.
Max wstał, ignorując usłyszane słowa. Niespiesznie podszedł do wozu, wyjął plecak, który po chwili wylądował na ziemi, a tuż obok niego wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
— Podziel prowiant po pół. Połowa żarcia twoja, połowa moja. Puste butelki też, gdzieś była taśma, można skleić. Spluwę biorę, ty i tak jej nie użyjesz, nawet jakby ci mieli łeb urwać. Rusz się!
Karl stał nieruchomo i przyglądał się zdezorientowany.
— Co zamierzasz? — zapytał w końcu.
— A jak, kurwa, myślisz?! Wracam po nią, o, tamtędy. — Wskazał w kierunku, z którego przybyli. — A ty, przyjacielu, zabierzesz swoje fanty i pójdziesz tam. — Wskazał w kierunku przeciwnym. — Znajdź lepszy świat, posadź fasolę i czekaj na nas, bo zamierzam wrócić. — Pomimo starań w głosie Maxa zabrakło pewności, do której Karl tak bardzo zdążył przywyknąć. Wyczuł w tym momencie, że jego towarzysz się łamie. Pierwszy raz to on, Karl, był mu naprawdę potrzebny.
Krajobraz pojaśniał od pierwszego w tym roku powiewu zimy. Zabrali ze sobą nieszczęsną gazetę, koc i grubą bluzę Cassie, którą znaleźli w bagażniku.
— Ta stacja jest niedaleko. Możemy uzupełnić butelki wodą — kombinował Karl. — Wczoraj po południu mijaliśmy jakieś zabudowania, pamiętasz? Powinniśmy tam dotrzeć do wieczora. Dobre miejsce na nocleg. Co sądzisz?
Max nie odpowiedział.
— A poprzednia noc! Przecież nawet nie włączyłeś świateł. Na pewno był po drodze jakiś opuszczony sklep lub coś w tym rodzaju.
— Zamknij się, okej?
— Może sad jakiś. Zobacz, śnieg po chwili topnieje, czyli jest około zera, wokół nie ma żywej duszy, jeśli znajdziemy sad, będą i owoce…
— Szesnaście razy pięćdziesiąt pięć, pomnóż.
— Co?
— Pomnóż! Jest mi niedobrze, nie pamiętam wypadku, razi mnie wszystko i ogólnie czuję się przechujowo. Mogę mieć wstrząs mózgu, więc nie wiem, czy dobrze policzyłem.
Karl zamyślił się na dłuższą chwilę.
— Osiemset osiemdziesiąt.
— Taa, czyli dobrze. Osiemset osiemdziesiąt mil. Ludzie chodzą z prędkością od trzech do sześciu mil na godzinę. Załóżmy, że idziemy cztery. Dobra, trzy i pół. Podziel.
— Eee, dwieście…
— Pięćdziesiąt. Godzin.
— I co?
— I zakładając pięć godzin snu na dobę plus godzinę straty na żarcie i zwiedzanie, zostaje osiemnaście na marsz. Teraz sobie podziel.
— Hm, niecałe czternaście.
— Taa. Czternaście dni. Dwa jebane tygodnie, żeby dotrzeć piechotą do Cmyka.
Karl zamilkł. Właśnie zrozumiał, że wizja jabłek w sadzie mogła nie być dla Maxa dostatecznym pocieszeniem. Bo jeśli Cassie jakimś cudem żyje, to będzie musiała przeżyć jeszcze co najmniej dwa tygodnie. O ile genialne założenie Maxa o jej pobycie w drukarni jest trafne.
— Rozumiesz, co to znaczy?
— Tak.
— To znaczy, że potrzebny nam samochód.
Plan zakładał, że jeżeli zobaczą nadjeżdżający pojazd, Karl spróbuje go zatrzymać, a Max schowa się w lesie, rowie, krzakach, gdziekolwiek. Wóz wyhamuje i to będzie ten moment. Pif-paf! Byle nie w oponę. Jeśli się skupi — ogarnie. Gorzej, gdy kierowca zignoruje i nawet nie zwolni. Lub jeśli nikt nie będzie tędy przejeżdżał. Obaj wiedzieli, że ostatnia opcja jest najbardziej prawdopodobna.
Max stracił poczucie czasu, zegarek się rozbił, a niebo przez jednolitą, mleczno-burą masę chmur nie zdradzało wiele. Mogło minąć trzy, cztery godziny, gdy dotarli na stację, na którą poprzedniego wieczoru zakradli się z Cassie. Mężczyzna wiedział, że nie zastaną tam niczego ciekawego, była jednak łazienka. A w łazience kran. Modlił się w duchu, żeby z rur poleciała woda i ku zaskoczeniu modły choć raz zostały wysłuchane. Mieli pięć butelek, uzupełnili wszystkie. Chłopak znalazł też zapalniczkę, dziesiątą do kompletu. Źródeł ognia nigdy za wiele, zwłaszcza że jego jedyne buty zaczęły przemakać.
Ruszyli dalej. Pusta droga, wokół las i nic poza tym. Marazm zakradał się z każdej strony. Przez większość czasu milczeli. Po południu nieśmiało wyjrzało słońce. Nie dawało ciepła, jakby świeciło tylko teoretycznie, odbijając się od świeżego, błyszczącego śniegu, rażąc i powodując tępy ból głowy. Max spojrzał w niebo, nawet tam wyczuwał ironię. Do wieczora wypili litr wody. Wymiotować zaczęli po zmierzchu.
VIII. Myśliciel
O czym marzysz, Max?
Pytanie wracało cyklicznie niczym fala, naprzemiennie z kolejnymi etapami zatrucia. Torsje, gorączka, stan na granicy snu z połowiczną świadomością, kilka obrazów przed oczami, znów wymioty. Leżeli w miejscu, które kiedyś spełniało funkcję spichlerza, stodoły, być może stajni. Max nie potrafił tego dokładnie ocenić w panującym dookoła półmroku. Oszczędzali baterie w latarce. Mógł zapalić małe ognisko na betonowej posadzce, nie miał jednak siły. Karl bełkotał coś, co po redukcji szumu mogło brzmieć jak „umieram”. A najgorsza była świadomość popełnionego błędu. Woda nie nadawała się do picia. Mogli najpierw spróbować, łyk, dwa, odczekać, zobaczyć, co się stanie. Mogli być ostrożniejsi.
Max czuł, że jest wrakiem. Że to ten moment, kiedy siła woli straciła swoją moc. Jakby cały czas karmił się placebo i teraz ktoś mu to brutalnie uświadomił. Rano wygrzebał się z wypadku, mało jadł, szedł, marzł, walczył z rosnącym załamaniem, by w końcu, na finiszu tego jakże owocnego dnia, stanąć w obliczu kolejnego problemu. Odwodnienie. Już czuł pierwsze jego skutki, nie chciał jednak o tym myśleć. Wypierał oczywiste wnioski, wolał być pusty, głupi, nieświadomy. Zacisnął powieki, leżąc na wilgotnym kocu i próbując zasnąć na siłę. Powinien wyobrazić sobie coś przyjemnego, ale to z kolei stwarzało kolejne pułapki. Bo miłą wizją była Cassie, a zarazem przypominała o sytuacji, w jakiej się znaleźli. Spróbował więc najtrudniejszego — nie myśleć kompletnie o niczym. Zadziwiające jak trudno jest pozbyć się z umysłu każdej najdrobniejszej refleksji. Zapanować nad czymś tak bardzo niematerialnym. Czymś głęboko w człowieku, co wydaje się nieustannie przez niego kształtowane. Tak jakby dotyczyło obszaru, którego nie można opróżnić i tylko zastąpienie jednych myśli innymi, było możliwe, a całkowita ich eliminacja — już nie. Rozważania przerwał odgłos po raz kolejny wymiotującego Karla. Nie mają wody, do rana się odwodnią, a cel, jaki obecnie postawił sobie Max, wydał mu się w tym momencie jedynie iluzją.
Odpowiedź na pytanie, które zadała Cassie, przyszła sama. Już wiedział, o czym marzy. Jedyna rzecz, którą mógł osiągnąć tu i teraz, natychmiast, bez zbędnych kombinacji. Jedna jedyna osiągalna zmiana. Wygrzebał z plecaka berettę, po czym spojrzał w kierunku przyjaciela i stwierdził, że lepiej będzie, jeśli wyjdzie załatwić tę sprawę na zewnątrz. Karl mógł leżeć pośród własnych wymiocin, ale towarzysz oszczędzi mu cudzych wnętrzności.