I
Wziął już swój chłodny prysznic i golił się, kiedy zaczęły się poranne godzinki:
— Ubierz się jak człowiek. Żadnych dżinsów! Może być ta biała koszula, którą dostałeś na imieniny… Pantofle weź letnie… Dzisiaj będzie bardzo gorąco. Już jest duszno. Spodnie należało uprasować wczoraj! Nie wiem, czy teraz zdążysz. Boże! Dlaczego ja muszę staremu chłopu mówić o rzeczach oczywistych! 28 lat! Może jednak wreszcie ożeniłbyś się! Czy ty nie czujesz niczego do kobiet?! Masz przed sobą wakacje- pojedź gdzieś, rusz się z tej dziury!
Wyszedł z łazienki, w paru susach znalazł się w swoim pokoju na poddaszu. Tymczasem wskoczył jednak w dżinsy i zszedł na śniadanie. Stół stał w rogu kuchni, w objęciach okien, za oknami stare drzewa, za sadem droga oddzielająca go od lasu, którego oddech i śpiewy wpuścił uchylając jedno z okien.
— Dziadek poszedł do pszczół?
— Poszedł.
— Jadł coś?
— Dziadkiem zajmę się. Bądź spokojny. Pomyśl o sobie.
— Pomyślę, jak znajdę na to chwilę czasu i miejsce w głowie.
— Słyszałeś, co do ciebie mówiłam?
— Biała koszula. Dzisiaj zakończenie roku szkolnego. Mamy też piątek, święto pierogów. Zrób trochę z truskawkami.
— I co jeszcze słyszałeś oprócz tej koszuli?
— Podobno kobiety gdzieś tam są piękne, ale ja mieszkam w tak zwanej dziurze.
— Robisz się stary chłop. Rusz się gdzieś!
— Ożeń się!
— Ożeń…
— Po coś tu przyjechał na te pustkowie? Nie lepiej było zostać w Lublinie? Ty sobie chłopcze życie marnujesz.
— A marnujesz! Moje… Nasze też przy okazji.
— Racja. Uwięziłoby się dziadka w naszej pseudo rezydencji na sześciu arach, a tak musi mama tu siedzieć i usługiwać nam obu.
— Zapomniałeś o ojcu, o Ani.
— Tutaj lekarz też potrzebny. Taki dobry, jak tatuś miałby mnóstwo pacjentów.
— Ty wiesz… Ty wiesz, co mówisz, Karol?
— Za śniadanie dziękuję, włączę żelazko. O! przecież pani dyrektor jest rozwódką. Może by tak zakręcić się koło niej…
— Dziesięć lat starsza, Karol!
— Nie widzę przeciwwskazań. W dzisiejszym postępowo- nowoczesnym świecie…
— Nie urodzi ci dziecka taka stara baba. Nie żartuj sobie…
— Więc kobiety służą do rodzenia dzieci? Nie wiedziałem- powiedział już z sieni. A kiedy wychodził wykrawacony i wyperfumowany, rzucił w stronę kuchni:
— Miałbym pewność zatrudnienia. Brzydka też nie jest. Zwłaszcza te nogi!
Wyjeżdżając z garażu natknął się na dziadka w uniformie pszczelarza. Uchylił szybę i zapytał:
— Jest rój?
— Kiedy będziesz w domu?
— Około trzynastej. Jest rój?
Pan Grabowski machnął ręką i pomaszerował w kierunku niewielkiej drewnianej stodoły. Karol natychmiast wysiadł z samochodu i podbiegł do okna w kuchni.
— Mamo, miej, proszę, oko na dziadka. Niech nie wchodzi na drzewo. Zdaje się, że poszedł po drabinę.
II
Zjechał do Janowa, minął kościół, minął wolno rynek i targowisko, ruch duży- piątek dniem targowym. Za osadą droga pięła się pod górę przez kolonię Janów, a potem parę kilometrów pól i niewielki las. Tutaj przy słupku PKS-u codziennie mijał Magdę, nie było jej. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Autobus szkolny będzie za parę minut a jej nie ma. Czy doszły do jej uszu echa rady pedagogicznej na jej temat? Może obawia się kolejnego upokorzenia- nie chce publicznie odbierać świadectwa, które się jej nie podoba? Wyłączył silnik i cofnął się w czasie o dwa tygodnie.
III
— Przejdźmy do klas trzecich. Trzecia „a”. Halina, w czym możemy ci pomóc? — zapytała pani dyrektor Katarzyna Gil.
— Może zacznę od najtrudniejszej sprawy, bo podejrzewam, że zabierze nam najwięcej czasu. Magdalena Ostrowska, oczywiście. Najlepsza uczennica w klasie a pewnie i w całej szkole. W świetle zapisów na jej temat nie powinna dostać nawet oceny dobrej z zachowania. W ubiegłym roku było podobnie, trochę lepiej, ale też nie otrzymała świadectwa z wyróżnieniem. Dobrze wiecie, że nagroda się jej należy jak nikomu w klasie…
— Co proponujesz? — zapytała dyrektor.
— Wydaje mi się, że trzeba ją nagrodzić, ale świadectwo ukończenia gimnazjum dać jej bez wyróżnienia- powiedziała wychowawczyni, Helena Żarnowska.
— Proszę, kto chciałby coś powiedzieć w sprawie Magdy?
— Jestem zdania Haliny. Dawno nie uczyłam tak inteligentnej dziewczyny. Może zostać nagrodzona chociaż na zakończenie szkoły- powiedziała Joanna Winiarz, nauczycielka fizyki.
— Magda nie pojechała na konkurs wojewódzki z matematyki. Miałaby tam bardzo duże szanse. Mówię to z żalem, Sprawiła zawód szkole i mnie osobiście- powiedziała matematyczka, Zofia Olech.
— Pamiętamy, ale zwyciężyła przecież na etapie rejonowym- powiedziała pani Halina.
— Tak, tak… Jednak zachowała się wobec mnie skandalicznie, a włożyłam mnóstwo pracy w przygotowanie tej dziewczyny.
— O ile pamiętam Magda nie zostawała na żadnych zajęciach po lekcjach- powiedziała pani Joanna.
— Nie zostawała, niestety…
— Nie mogła- rzekł ktoś z sali.
— Mogła, nie mogła. Dawałam jej do domu zadania i testy. Niektóre robiła, inne oddawała mi puste…
— Ale zrobione nie miały błędów? — zapytała fizyczka.
— Tak, były bezbłędne. Chodzi o to, że zrezygnowała z wyjazdu w ostatniej chwili. Bez uprzedzenia.
— Wytłumaczyła się jakoś? — zapytała dyrektor.
— Powiedziała: „Miałam ważny powód” i tyle. Zapytałam jaki konkretnie. Ona mi na to: „I tak pani nie zrozumie”.
— Przeprosiła chociaż?
— Magda nie potrafi przepraszać. Najlepiej wychodzi jej obrażanie innych- powiedział wuefista Piotr.
— Oszem, jest impulsywna, ale trochę trzeba ją zrozumieć- broniła Magdę wychowawczyni.
— A może by tak ona zrozumiała zasady obowiązujące w szkole. Po kolei zaświadczacie przecież o jej niezwykłej inteligencji- powiedział Piotr.
— Mógłbyś darować dziewczynie, to tylko wychowanie fizyczne- powiedziała wychowawczyni.
— Darowałem. Dlatego nie dostała jedynki.
— Ale dopuszczający! Bój się Boga. Aż tak cię obraziła?
— Jej arogancja nie ma miary. Tak sobie po prostu odmówiła udziału w zajęciach. Przez całą trzecią klasę! A masz dziecko jakieś zwolnienie lekarskie? Nie mam. Jestem zdrowa. Więc masz obowiązek ćwiczyć tak, jak inne dziewczęta. Nie, nie będę.
— A jak było w poprzednim roku szkolnym? — pytała dyrektor.
— Do półrocza ćwiczyła, może do Wielkanocy. Potem dostała kozich rogów. Niech pan stawia jedynkę- na każdej lekcji wuefu. Zgłupiałaś, dziewczyno! To pan jest głupi. Prosto w twarz mówi, że jestem głupi. Pierwszy przypadek w mojej karierze.
— Dowiedziałeś się w końcu, dlaczego nie chce brać udziału w lekcji? — zapytał Karol.
— Dziewczęta mi powiedziały. Ale to chyba jakiś żart.
— Jeżeli ci powiedziały, że Magdę krępuje paradowanie w stroju sportowym, to nie żart.
— Wstydzi się? Nie ma się czego wstydzić. Zgrabna jak łania- powiedział Piotr.
— Właśnie, właśnie. Pożerałeś ją wzrokiem, zauważyła to, spłoszyłeś łanię, kolego- powiedział Karol.
— Masz go! Spłoszyłem! Jakoś nigdy żadnej nie spłoszyłem. Tylko ją.
— A nie zastanowiło cię, dlaczego dla świętego spokoju nie załatwiła sobie zwolnienia lekarskiego? — zapytał Karol.
— Mówiłem jej o tym. Przynieś zwolnienie i po problemie.
— Dlatego nazwała cię głupcem. Skoro jest zdrowa, nie pójdzie przecież do lekarza po zwolnienie. Rozumuje w kolorach: czarny- biały, tak lub nie. Taka jest Magda- powiedział Karol.
— To może przypomnisz wszystkim, jak nazwała cię cieniasem?
— Nie wracajmy do tego- powiedziała dyrektor.
IV
— Zaczynamy. Proszę mi przypomnieć, jak ma wyglądać dzisiejsza lekcja.
— Ciekawie! — głos dowcipnisia z głębi klasy, po nim krótki wybuch wesołości uczniów. Magda nigdy nie podzielała emocji tłumu. Wstała i powiedziała:
— Mieliśmy przedstawić sytuację polityczną przed powstaniem styczniowym, obozy, ugrupowania, jakie wytworzyły się wśród Polaków, a potem każdy z nas miał się opowiedzieć do jakiego stronnictwa należałby, gdyby żył w tamtych czasach. Oczywiście powinien uzasadnić to jakoś logicznie.
— Właśnie- logicznie przy pomocy odpowiednich argumentów. Dziękuję, Madziu.
Karol podszedł do mapy Europy w drugiej połowie XIX wieku z zamiarem rozpoczęcia krótkiego wykładu.
— A ja mogę? — zapytała.
— Chciałabyś mnie wyręczyć?
— Spróbuję. Akurat trochę fascynuje mnie powstanie styczniowe.
— Dlaczego?
— Może pod wpływem książki Stefana Żeromskiego.
— Rozdziobią nas kruki, wrony…
— Miałam na myśli Wierną rzekę.
— Ach tak! Ta powieść została sfilmowana.
— Obejrzyjmy film! — głos z sali.
— Ja już widziałem ten film- powiedział jeden z chłopców, Adam.
— Zainteresował cię? — zapytał Karol.
— Nie wiem. Nudny trochę… Jakaś dziewczyna leczy rannego powstańca. Ma przy okazji różne problemy.
— Ja bym chciał odnieść rany i oddać się pod opiekę Madzi- powiedział Igor.
— Ooo! — klasa przyjęła ironicznym aplauzem to wyznanie.
— Choć przez jedną noc! — jękną Igor.
— Mógłby pan uciszyć tego prostaka? Chciałabym już zacząć- powiedziała Magda.
— Prostaków poszukaj w swojej rodzinie- burknął Igor dostatecznie wyraźnie.
— Przeproś koleżankę.
— To ona mnie obraziła.
— Koniec targów! Na przerwie idziemy do wychowawczyni. Magda, proszę. Masz dziesięć minut.
— Opowiadanie o tym, co wydarzyło się 150 lat temu trzeba chyba zacząć od wojny krymskiej. Mam nadzieję, że wszyscy już wiedzą, co to była za wojna. Rosja została pokonana. Okazała się państwem zacofanym pod wieloma względami. Świadomy tego nowy cesarz Aleksander II rozpoczął reformowanie państwa zagrożonego na dodatek rewolucją na wsi, gotowy też był na ustępstwa wobec Polków, obawiał się nowego powstania. Wielki wpływ na to, co działo się w społeczeństwie polskim miało jednoczenie się Włoch. Stało się to możliwe po klęsce innego zaborcy- Austrii. Rosję w wojnie krymskiej i Austrię w wojnie włoskiej pokonały wojska francuskie Napoleona III. Polacy sądzili, że Skorowo Francja obroniła Turcję przed Rosją a Włochy przed Austrią, pomoże także im w walce o wolność. Z wielką siłą odżyły sympatie napoleońskie. Mówiono, że Francja znowu bije się za wolność narodów. To były czynniki zewnętrzne. Nie mniejsze chyba znaczenie miały dążenia polskich chłopów, mieszczan i Żydów do jakichś przemian w ustroju społecznym. Chyba każdy rozumie znaczenie takich słów, jak: pańszczyzna, feudalizm, nierówność społeczna, nierówność wobec prawa?
— Rozumiemy, rozumiemy, mądralo… — głos z głębi klasy.
— W takiej właśnie sytuacji wykształciły się w zaborze rosyjskim trzy obozy polityczne…
Magda mówiła szybko, w zwyczajnym dla siebie tempie. Wypuszczane z ust słowa jakby z trudem nadążały za dynamiką myśli, gnały w przestrzeń wypychane siłą ekspresji i inteligencji dziewczyny. Opowiedziała o ugodowcach i Wielopolskim, o Białych i Zamoyskim, na koniec o Czerwonych i Bobrowskim. Starała się wyjaśnić, na czym polegał patriotyzm każdego z obozów, dlaczego obierano taką a nie inną drogę walki o Polskę. Młodzież słuchała w milczeniu, nie wiadomo, czy zainteresowana tematem przez Magdę, czy też oniemiała pod wrażeniem jej zdolności. Karolowi zdawało się, że po tak dobrym wstępie lekcja będzie udana. Gdy jednak zapytał Magdę, czyje poglądy są jej najbliższe, odpowiedziała, że nie można oceniać nikogo znając perspektywę późniejszych wydarzeń. W takim uproszczeniu żyjący obecnie widzieliby w historii długie szeregi głupców, którzy błądzili, jak we mgle. Karola zdumiała ta odpowiedź. Wówczas o posłuchanie poprosił Igor.
— Ja myślę, że była jeszcze czwarta droga do niepodległości- znana wszystkim, mam nadzieję z historii Francji…
Spojrzał po klasie z udawanym politowaniem jak na bandę nieuków, było to jawnym szyderstwem z kujonki Madzi. Przyjęto to wybuchem wesołości.
— Ja nie wiem, co masz na myśli- powiedział Karol.
— Joanna d’Arc, proszę pana. Święta dziewica, pogromczyni Anglików. Wyobraźmy sobie naszą Magdalenę na koniu w roku 1863. Oj! Dużo, dużo chłopaków poszłoby za nią na Moskala!
— Ty pierwszy! — dziewczęcy głos z sali a za nim zwyczajny w takich sytuacjach ogólny śmiech.
— A dopuściłbyś jeszcze kogoś? — ciągnął niestosowne żarty ktoś inny.
Znowu śmiechy, przekrzykiwanie się aforyzmami nie nadającymi się na karki żadnego pamiętnika.
— Uciszy pan tych idiotów, czy mam wyjść z klasy? — zapytała z furią.
— Usiądź, proszę…
— Nic tu po mnie! A pan jest zwyczajny cienias! — powiedziawszy to ostentacyjnie opuściła klasę. Reakcja uczniów zadziwiła go. Nagle zrobiło się cicho, jak po przejściu burzy. Nikt nie odważyłby się nazwać nauczyciela cieniasem ani uciec z klasy. Pojęli natychmiast, że są sprawcami zaistniałej sytuacji, spoważnieli, spokornieli. Karol w pośpiechu zadał klasie pracę indywidualną. Mieli pisać listy do przeciwników politycznych, przedstawić swoje poglądy na sprawę niepodległości i zbijać argumenty adwersarzy. Zaraz z bijącym jak nigdy sercem wyszedł na korytarz. Dziękował Bogu, że Magda nie uciekła ze szkoły. Siedziała na parapecie okiennym- na pozór spokojna.
— Musisz wrócić do klasy.
— Muszę… Nie dyskutujmy teraz o tym, co muszę ja, te pseudo koleżanki i pseudo koledzy, co musi pan. Nie będę psuła panu lekcji i poczekam tu do dzwonka.
— Nie możesz, wróć, proszę.
— Monitoring patrzy. Powie pan pani dyrektor, że źle się poczułam, więc wyszłam.
— Mogę tak powiedzieć, ale to nieprawda. Chyba chora nie jesteś.
— Jestem zdrowa, co nie znaczy, że dobrze się czuję.
— Więc może zaprowadzę cię do pielęgniarki?
— Nadmiar troski, proszę pana. Niech pan idzie do tej hałastry. Będę wdzięczna, jeżeli przyniesie mi pan zeszyt i długopis.
— Zeszyt? Dobrze.
Magda wróciła do klasy razem z dzwonkiem. Podeszła prosto do nauczycielskiego biurka z gotowym wypracowaniem. Klęcząc przy parapecie napisała list Wielopolskiego do cesarza Rosji.
V
Awantura na lekcji historii w IIIa znalazła swój finał w gabinecie pedagogicznym, czyli u pani Marty, przy obecności wychowawczyni, Karola i kolejno zapraszanych na rozmowę uczniów.
— Opowiedz nam, Igor, co wydarzyło się dzisiaj na historii- powiedziała Marta.
— Szkoda gadać, lekcja jak inne.
— Czy to znaczy, że na każdej lekcji obrażasz Magdę?
— Żartowałem. Ją byle co wkurza. Nazwała mnie prostakiem. To raczej ona mnie obraziła. Ale to nie pierwszy raz. Daruję jej.
— Jednak twoje żarciki są wulgarne i zawsze mają erotyczny podtekst. Prowokujesz ją- powiedziała wychowawczyni.
— Oj, proszę pani… — zaśmiał się tajemniczo.
— Co „proszę pani”? Co tam chowasz w zanadrzu?
— Co tu mówić… Udaje świętą, a tak naprawdę- szkoda gadać. Dobrze, ja ją przeproszę, ale ona…
— Co „tak naprawdę”? O czym nie wiemy? — dopytywała się Marta.
— Tylko niech nie będzie tak, że to wyszło ode mnie.
— Co ma wyjść? — Karol poczuł lekki niepokój pod sercem, ale nie zdążył uzmysłowić sobie jego źródła.
— Bo do Magdy chodzi Gilewicz.
— Który Gilewicz? — pytała Halina.
— Józek.
— Chodzi do Magdy?! Cóż ty pleciesz?! Igor! Ten człowiek ma żonę i dzieci.
— Dziewczyny mówią, że ich widziały razem, trzymali się za ręce.
— To niewyobrażalny absurd- powiedział Karol. A jednak serce załomotało mu teraz zdecydowanie.
— Absurd? — uśmiechnął się łobuzersko- ona taka sama, jak jej matka.
— Nie wiesz, chłopcze, o czym mówisz.
— Pan jest, przepraszam za słowo, naiwny.
— Igor, nie bierz udziału w rozpowszechnianiu tych plotek. Słowa mogą głęboko zranić a nawet zabić drugiego człowieka. Pamiętaj o tym- upominała go Marta.
— Oczywiście, przeprosisz zaraz Magdę. Obiecaj jej, że to się już nigdy nie powtórzy. Czy możemy wierzyć, że tak zrobisz? — zapytała Halina. Igor przytaknął ruchem głowy. Uśmieszek ironii nie znikał mu ciągle z ust.
— Powiedz jak mężczyzna-„ tak, przeproszę Magdę” i przestań się śmiać, bo tu absolutnie nie ma z czego- powiedziała stanowczo Marta.
— Dobrze, przeproszę Magdę, tylko, że jej też nie wszystko wolno. Pana Grabowskiego nazwała dzisiaj cieniasem.
Kobiety spojrzały po sobie zdumione w najwyższym stopniu, lecz już po paru sekundach zagrały im w wyobraźni pierwiastki komizmu i z trudem zahamowały śmiech. Ostry dźwięk szkolnego dzwonka wzywał na kolejną lekcję. Odetchnęły z ulgą.
— Co teraz macie, Igor? — zapytała Marta.
— Chemię.
— Idź na chemię i powiedz Madzi i Michałowi, żeby się zwolnili z lekcji. Niech przyjdą tutaj, pod moje drzwi.
Igor wyszedł.
— Zamierzasz coś z tym zrobić? — Marta zwróciła się do Karola.
— Z tym, czy z kim?
— I jedni i drugie. Tego już chyba za wiele w jej wydaniu.
— Miała rację. Nazwała mnie cieniasem, bo na to zasłużyłem.
— No wiesz! — żachnęła się Halina.
— Gówniarza należało wyprowadzić, wsadzić w samochód i na gorąco zawieźć do tatusia. A najlepiej spuścić mu manto w jakimś ciemnym kącie.
— Trudna klasa. Tak, czy owak musimy wytrwać te parę miesięcy. Co do Magdy- na pewno jest jednym z głównych ognisk fermentu i mam wrażenie, że nawet bawi ją to. Swoją drogą- trzeba jakoś sprawdzić, co łączy ją z tym Gilewiczem.
— To na sto procent bujda sklecona przez tych, którym zalazła za skórę- powiedziała Marta. –Nie wyobrażam sobie żeby 16- letnia dziewczyna…
— No, nie wiem… Ona ma charakterek. Wychowywana bez prawdziwej rodziny. Z takimi dziećmi często są kłopoty. Może szuka w kimś oparcia. Tak bezmyślnie.
— Magda bezmyślnie?! To kompletna sprzeczność- powiedział Karol.
— Wyjdę i zawołam Michałka, dowiemy się coś więcej- powiedziała Marta.
— Usiądź, Michał. Wiesz, dlaczego cię wezwaliśmy? — zapytała Marta, kiedy znalazł się w jej gabinecie.
— Bo jestem gospodarzem klasy.
— No, tak, ale musiał wystąpić jakiś szczególny powód.
— Z powodu Magdy.
— Co sądzisz o tym, co wydarzyło się na lekcji historii? — zapytała Marta.
— Myślę, że Igor… — urwał zdanie.
— Co Igor? — pytała wychowawczyni.
— Igor dokucza Magdzie, bo ona go olewa.
— Olewa… Chcesz powiedzieć, że próbuje ją poderwać a Magdzie to się nie podoba.
— To widać.
— Od kiedy? — zapytał Karol.
— Jeszcze w szóstej klasie.
— Trzy lata nie ustaje w wysiłkach. I to jest, uważasz, główny powód do składania dziewczynie niestosownych propozycji? Miłość tak teraz wygląda. Dzieciaki powariowały- powiedziała Halina.
— Magda zawsze miała się za lepszą od wszystkich. Nauczycieli na lekcji też poprawia- spojrzał na Karola.
— Bardzo cenię uczniów, którzy są w stanie mnie poprawić- odpowiedział chłopcu.
— Dobrze. Nieważne w tej chwili, co potrafi Magda, ale dlaczego tak ją izolujecie? — zapytała Marta.
— Sama się izoluje!
— Nie szuka przyjaciół w klasie? A z kim siedzi?
— Z Emilką Włodarczyk.
— Z Emilką też jest skonfliktowana? — drążyła problem Marta.
— Nie wiem. Z nią chyba nie.
— Pomaga jej na lekcji? A może zapytam wprost, bo co tu owijać w bawełnę- czy Magda daje komuś ściągi na sprawdzianie?
— W życiu! Nawet Emilce. Niektórzy nienawidzą jej za to, jak zachowuje się na sprawdzianach. Ona swój sprawdzian pisze piętnaście minut, może dwadzieścia, a potem patrzy na wszystkich tak.. no.. jakby z wysoka.
— Drwi sobie z was?
— Ja jakoś tego nie zauważyłem. Na historii rzeczywiście szybko rozwiązuje test, żeby poprosić o dodatkowe zadanie na szóstkę- powiedział Karol.
— Bo to najbardziej na matmie i fizie- powiedział chłopiec.
— Nie możemy, Michał, robić jej zarzutów z tego powodu, że nie podaje ściąg, wprost przeciwnie- powiedziała wychowawczyni.
— Słyszałam, że pomaga po lekcjach tym, którzy o to poproszą- powiedziała Marta.
— Krzysiowi pomagała, jak mu groziła jedynka z matematyki. Pani Żarnowska jej kazała.
— Nie kazałam, lecz prosiłam. Obiecała też pomagać innym, jeśli zechcą. Kto jeszcze otrzymał od niej jakąś pomoc?
— Jeszcze parę dziewczyn próbowało…
— Co znaczy „próbowało”? — zapytała Marta.
— Z Magdą ciężka rozmowa. Zaraz się denerwuje, jak ktoś nie nadąża za tym, co ona mówi i pisze. Wyzywa od leni… Jak się poprosi Wiktora, żeby coś wytłumaczył, to zupełnie inna bajka.
— Wiktora, powiadasz. A jaki jest stosunek Magdy do Wiktora? — zapytała Marta.
— Nie wiem… Jaki ma być?
— Rozmawiają ze sobą, lubią się?
— Akurat z Wiktorem rozmawia często.
— Jak myślisz, dlaczego? — zapytała Halina.
— Wiadomo, tylko Wiktor dorasta do jej poziomu, więc go toleruje. A on łazi za nią. Ona czasem nazwie go ofermą, on dalej łazi, żeby pogadać o przeczytanej książce, o projekcie…
— Jakim projekcie? — zapytała Marta.
— No, na przykład z geografii.
— Aha, rozumiem.
— Ale dlaczego obraża nawet jego? — zapytał Karol.
— Wiktor źle znosi porażki. Czwórka to powód do rozpaczy- powiedziała Halina.
— Nie tylko wtedy używa sobie na nim. Ostatnio szukał w plecaku zeszytu. Chyba od biologii. Był chory, więc pożyczył od Magdy…
— Dlaczego od niej? — zapytał Karol.
— Przecież pan wie. Ona ma wypucowane notatki. Bardzo ładnie pisze, wszystko pouzupełniane…
— Dobrze, co z tym zeszytem? Zgubił się? — zapytała Marta.
— Nie, ale grzebał się, jak to Wiktor- ksywa Żółwik. Magda myślała, że zapomniał o jej zeszycie, poniosło ją, wywaliła cały plecak na stolik, a tam, jak to u Żółwika, okruchy, zapleśniałe jabłko, jakieś stare kartkówki, ogólny syf, przepraszam, nieporządek. Nazwała go brudasem, kazała przynieść śmietnik, wyrzuciła, co niepotrzebne, poukładała mu wszystko. A on stał z boku posłusznie, jak mały dzieciak. Mieliśmy ubaw.
— Nie gniewa się na nią za takie traktowanie? — zapytał Karol.
— Żółwik Wiktor na nikogo się nie gniewa. Taki już jest- powiedział Michał.
— Powiedz mi jeszcze przy okazji, dlaczego Magda nie przychodzi na szkolne dyskoteki? — zapytała Halina.
— Ja nie wiem, proszę zapytać Magdę.
— Zapytam.
— Ale to być może przez dziewczyny.
Dlaczego? — zapytała Marta zaintrygowana.
— Magda nie ma się w co ubrać. Do szkoły chodzi często w tych samych spodniach i bluzkach…
— Dziewczyny robią jej złośliwe uwagi na temat stroju? — zapytała Marta.
— Patrycja i jej banda. „W którym szmateksie to kupiłaś?”, pytają.
— Banda Patrycji… — westchnęła Halina.
— Głupie są. Magda ma tylko babcię. Skąd ma mieć pieniądze- powiedział Michał.
— Głupie i zazdrosne- powiedziała Halina.
— Ale Magda niepotrzebnie z każdym zadziera.
— Dobra, Michałku, poproś do nas Madzię i wracaj na lekcję.
VI
— Dzień dobry- powiedziała Magda wchodząc.
— Dzień dobry. Usiądź, Madziu. Chcemy z tobą troszkę porozmawiać- powiedziała Halina. Dziewczyna spojrzała na Karola z nieukrywaną niechęcią. Sądziła, że „cienias” był inicjatorem tego przesłuchania.
— Rozmawialiśmy z Igorem. Czy zdążył cię już przeprosić? — zapytała Halina.
— Nie i nie oczekuję jego przeprosin. Nie powie tego szczerze. To cham i debil.
— Madziu! Opamiętaj się, dziewczyno- upomniała ją Marta.
— Prawdę mówię. Myśli, że jest bezkarny…
— Otrzyma naganę, nie jest bezkarny, zapewniam cię- powiedziała Halina.
— Dopiero teraz. Powinien mieć już ze sto nagan na apelu- od pani dyrektor. Ale wątpię w ich pozytywny skutek. Myśli idiota, że jak tatuś ma pieniądze i sponsoruje szkołę, to wszystko mu wolno.
— Może niepotrzebnie, z taką demonstracją okazujesz mu swoją niechęć… — zaczęła Marta.
— Mam się z nim umówić, pójść na dyskotekę a potem pozwolić, żeby mnie zaliczył?
— Madziu, nie bądź wulgarna, jak on! — Halina podniosła głos.
— Przecież wiadomo, o co mu chodzi.
— Zaręczam ci, że on się tylko głupio popisuje, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę- powiedziała Marta.
— Nie jestem szmatą! Nie pozwolę, żeby mnie deptał. Wkurza go, bo ma każdą dziewczynę, jaka wpadnie mu w oko, tylko ja się stawiam, taka jest prawda.
— Dobrze. Uspokój się… Nie mówmy już o nim. W każdym razie, gdyby ci znowu dokuczał, proszę o tym powiedzieć wychowawczyni albo przyjść do mnie.
— Dziękuję za taką możliwość- powiedziała z wyraźną nutą pretensji i żalu.
— Madziu- zaczęła wychowawczyni- przy okazji doszły do nas trochę niepokojące informacje na temat twojego stosunku do klasy. Dlaczego tak jest? Dlaczego nie zależy ci na tym, żeby być lubianą i akceptowaną? Powiesz nam coś o tym?
— To jest stado. Musiałabym dużo stracić.
— Dlaczego nazwałaś ich stadem? — zapytała Marta.
— Stado. Z przodu przywódca stada, za nim drugi szereg, trzeci… Jak antylopy. Muszą się dostosować.
— A gdybyś ty była przywódcą stada? — Karol podjął ten interesujący wątek rozmowy.
— Przecież to niemożliwe.
— Dlaczego? — zapytał.
— Myślę, że pan zna odpowiedź.
— Domyślam się, owszem. To raczej dobrze, że masz wysokie mniemanie o sobie.
— Nie zastanawiałam się nad tym, w jakim stopniu to dobre. To jest we mnie i tyle.
— Nad czym, Madziu, bo nie nadążam, nad czym nie zastanawiałaś się? — zapytała Marta.
— Nad czym?… Po prostu czy potrafię dać z siebie tyle, ile mogę, ile trzeba.
— Jak to? Powiedziałaś przed chwilą, że akceptujesz siebie i to ci wystarcza.
— Nie widzę sprzeczności. Po prostu jakoś sobie radzę, ale na pewno mogłoby być lepiej. Zawsze może być lepiej.
— Wiemy, że masz mnóstwo problemów na swojej głowie, o których twoi koledzy nie mają pojęcia. Wiemy, ze jesteś bardzo, bardzo dzielna. Nad podziw! Tylko, kochana moja, w życiu trzeba mieć przyjaciół, a żeby ich mieć, trzeba im coś z siebie zaoferować, nawiązać jakąś nić porozumienia. Nie uważasz?
— Prawdziwego przyjaciela nie trzeba o nic prosić.
— Z pewnością- Marta westchnęła i spojrzała na Halinę zrezygnowana, ta ruszyła z jeszcze jednym szturmem.
— Madziu, chodzi nam o to, żebyś jednak szanowała swoje koleżanki takimi, jakie są. Podobno rozmawiasz tylko z Wiktorem. Czy one są aż takie… Nie wiem, jakiego słowa użyć. Spróbuj! To dla twojego dobra i tych dziewcząt. Na tym polega szkoła. Szkoła to nie tylko książki, testy, oceny… Niech one nauczą się czegoś innego od ciebie. Opowiadaj im o sobie. Na pewno znajdą się dwie, trzy, z którymi…
— Proszę pani, mieszkamy w różnych światach. Ale nie jest tak źle, jak pewnie naopowiadał Michał. Przyjaźnię się z Emilką i Anią, bo to skromne dziewczyny i nie dały się zmanierować.
— To może jakiś stadko poszłoby jednak za tobą? — zaproponowała Marta.
— Niech same decydują o sobie. Niech zaczną decydować własną głową. Tylko ja nie wiem, czy mają jakiś rozum w tych głowach.
— Cóż, nie są tak inteligentne, jak ty, spróbuj je w takim razie czasem oświecić.
Magda wzruszyła ramionami.
— Proszę pani. Bo im jest nawet wygodniej, że robią wrażenie głupiutkich. Od głupiutkich mniej się wymaga i one same mniej wymagają od siebie. Leniuchom zależy tylko na tym, żeby dać im spokój.
Marta ponownie westchnęła.
— Dobrze, Madziu. To może z innej beczki. Rada Rodziców poinformowała mnie, że zapłaci za twój udział w wycieczce do Krakowa…
— Proszę pani…
— Nie martw się o babcię! Zastąpi cię pani z GOPS-u. Przez trzy dni. Nie ma problemu. Wszystko jest właściwie ustalone.
— Dziękuję, wiem już o tym, ale nie chodzi o pieniądze. Babcia ma sporą rentę Dziecka Zamojszczyzny, ja mogłabym zapłacić. Niech Marcinek jedzie na moje miejsce. On nigdzie nie jeździł. Na żadną wycieczkę.
— Marcin Koza?
— Tak.
— Marcin ma rodziców, oboje pracują.
— Nie dbają o niego. To nie jego wina, że w dodatku piją.
— Marcin nie wchodzi w grę, Madziu. Wiesz, jaki on jest- powiedziała Marta.
— Źle się zachowuje, bo jest zbuntowany.
— Zbuntowany, zbuntowany, ale Marcinek to już inna bajka. Ty też jesteś trochę zbuntowana, nieprawdaż? — zapytała Halina.
— Nie jestem zbuntowana. Buntują się zwyciężeni, proszę pani.
Słysząc to Karol zupełnie nieświadomie aż wstał z krzesła. Szybko się opamiętał i podszedł do okna udając, że interesuje go marcowa aura w szkolnym ogródku. Błąd! Należało jednak podejść do dziewczyny i uściskać ją z całych sił.
— Dobrze, Madziu. Dobrze, że mieliśmy okazję do szczerej rozmowy, chociaż przykro nam, że wynikła z nieprzyjemnej sytuacji, która- wszyscy mamy nadzieję- już się nie powtórzy. Nie mamy więcej pytań, chyba, że pan Grabowski… — Marta spojrzała w stronę Karola, a on w oczy dziewczyny. Momentalnie zrobiły się okrągłe i złe. Czaiła się w nich chęć walki bronią nabitą przekonaniem o własnej słuszności, gdyby na wokandę wyciągnął owego „cieniasa”. Znowu błąd. Należało jednak wyciągnąć i dać dziewczynie jeszcze jedną okazję do szczerości. Uśmiechnął się jedynie. Niech nie myśli, że ma do niej pretensję o cokolwiek.
Karol zostawił wspomnienia, gdyż nadjeżdżał szkolny autobus. Wysiadła opiekunka podróżujących nim dzieci, wysiadł także Karol ze swojego samochodu.
— Magda nie jedzie?
— Właśnie, że nie jedzie- powiedziała pani Grażyna.
— Myślałem, że może wsiadła w Borkach.
— Pewnie zabrała się z którymś z rodziców i jest już w szkole.
— Chyba ma pani rację.
Szkolny odjechał. Karol spojrzał na zegarek. Do ósmej ponad dwadzieścia minut, msza święta o ósmej trzydzieści. Zdąży bez problemu, a nawet gdyby nie zdążył… Podjechał na skraj lasu, żeby skręcić na skrzyżowaniu w prawo i okrężną drogą dojechać do Borek. Wieś jest trochę ulicówką, trochę okolnicą rozłożoną po części wokół wielkiego zielonego placu- dawniej wspólnego dla całej gromady pastwiska. Asfaltowa droga obiega to zielone centrum, pachnące teraz sianem gotowym do zebrania, gdy tylko obeschnie rosa. Po północnej stronie stoi drewniany kościół, jadąc dalej mija się sklep, świetlicę i przystanek autobusowy. Ulica po wschodniej stronie ciągnie się prosto poza obręb placu, w stronę domu Magdy i babci. Kilkanaście zbudowań, przerwa, znowu kilka, ostry zakręt w lewo przy krzyżu a potem dość stromo pod górę. Na szczycie wzniesienia przysiółek z sześciu gospodarstw, pięknie położonych. Otaczająca to miejsce rozległa panorama wesołej szachownicy pól, łąk w dolinie strumienia, lasów na horyzoncie stanowiła dla Karola przedmiot nieuleczalnej zazdrości. Szczególnie uczucie to zwrócone było w stronę domu z dużym tarasem na piętrze od południowej strony. Dom ten nie należał do rolnika, zauważył był już kiedyś, że zajmuje go para emerytów- sądząc po rejestracji samochodu, z Puław. Nabyli go i wyremontowali, wijąc sobie sielskie gniazdko na starość. Zjeżdżał wolno na dół klucząc między ubytkami w nawierzchni drogi. Dom Oli był trzeci od końca ulicy- drewniany, bielony, pokryty eternitem, zapewne pamiętał II Rzeczpospolitą i tylko wymienione okna świadczyły o czasach współczesnych. Okien tych we frontowej ścianie było cztery, po dwa z obu stron małego oszklonego ganeczka i na tej podstawie Karol czynił domysły na temat rozkładu pomieszczeń.
Zatrzymał samochód na wjeździe. Ogrodzenia żadnego nie było, tylko gąszcz starych bzów na lewo od wjazdu, dalej podwórze zarysowane czworobokiem budynków: domu, drewnianej stodoły, ceglanej obory i szopy. Kaczki i kury chodziły wewnątrz niewielkiego placyku otoczonego drucianą siatką przy krótszej ścianie obory. W pobliżu wejście do lochu pokrytego ziemią. Do mieszkania wchodziło się od strony podwórza, na co wskazywały ubytki w wydeptanej trawie. Na progu wejścia do sieni przywitał go bury kot właśnie oddany porannej toalecie. Zapukał do drzwi, które, jak się okazało, prowadziły do kuchni- centralnego pomieszczenia w mieszkaniu. Nikt nie reagował, jednak włączone radio wskazywało na czyjąś obecność, zapewne babci Magdy. Kiedy wszedł, usłyszał szum wody w łazience i domyślił się zaraz, że dziewczyna ciągle jest w domu. Żelazko na stole nie wyłączone tykało termostatem. Przy stole krzesło, na nim czekała na prasowanie biała bluzka. Na blacie kredensu kubek, zapewne z herbatą jeszcze parującą wrzątkiem i nadgryziona kanapka. Do pokoju nie wejdzie. Zrozumiał, że babcia modliła się razem z księdzem prowadzącym przez radio audycję, do łazienki tym bardziej nie zapuka. Odgłosy kąpieli ustały, zaczęła szumieć suszarka do włosów. Wyszedł więc i usiadł na ławeczce pod domem. Buras podszedł do Karola, jakby znał go od dawna i zaczął się przymilać ocierając futerkiem o nogawkę spodni. Przez otwarte okno analizował dochodzące dźwięki: Magda wyszła już z łazienki, prasuje bluzkę i jednocześnie kończy śniadanie. Babcia przyciszyła radio, żeby z nią porozmawiać.
— Madziu, ty chyba nie zdążysz, zaraz ósma.
— Najpierw jest msza w kościele. Do szkoły dopiero na dziewiątą trzydzieści.
— No to nie zdążysz na mszę.
— Pan Bóg wie dlaczego, więc na pewno się nie pogniewa.
— Pan Bóg się nie gniewa, ale nauczyciele nie będą zadowoleni.
— Nie frasuj się, babciu, Pan Bóg mi wystarczy. Ludzie, to tylko ludzie.
— Ale to ostatni dzień w szkole! Należało być w kościele. Masz ty się ze mną…
— Marudzisz, babciu, jakbyś miała ze dwieście lat.
— Akurat dzisiaj narobiłam ci dodatkowego kłopotu. Jak ty teraz dostaniesz się do szkoły?
— Nie wiem, słońce świeci, rowerem może.
— Rowerem w takim stroju nie pojedziesz.
— Rower zostawię pod sklepem, dalej busem. Co ci kupić?
— Będziesz robiła jakieś zakupy?
— Muszę, w lodówce pustawo.
— Kup, co uważasz. A! Może pójdź do apteki po polpril, żeby oddać pani Zuzi.
— Wiem, wiem, jednak najpierw do lekarza. Recepta potrzebna.
— Weź od razu pozostałe leki. Skończą się niedługo.
— Tak jest, kapitanie! Zrobi się.
Po chwili:
— Babciu, nie wstawaj, znowu mi upadniesz.
— Do łazienki, córciu. Muszę… Nie pomagaj, poradzę sobie… Trochę mi się kręci w głowie, ale dam radę.
— Powolutku.
Odgłosy człapania starszej pani przez kuchnię i szybkie kroki Magdy niknące w głębi mieszkania. Widocznie poszła po coś do swojego pokoju. Kiedy po chwili wróciła, zajęła się przyrządzaniem jakiegoś napoju. Widział w wyobraźni, jak napełnia dzbanek wodą, coś do niej dodaje, miesza, zanosi do pokoju babci, żeby postawić przy łóżku, poprawia pościel, zabiera talerz ze śniadaniem i niesie go do zlewu. Tymczasem babcia wychodzi z łazienki posapując.
— Ty jeszcze tu?
— Jakby coś, babciu, to dzwoń śmiało. Telefon i okulary masz na stoliku. Picie też ci zrobiłam. Jakbyś zgłodniała…
— Zgłodniała? Patrz, jak ja wyglądam.
— Nie dokończyłaś śniadania. Masz tam na czarną godzinę dwa banany.
— A ty co jadłaś, szkielecino?
— Szkielecina jadła i już wychodzi.
— Boże, rowerem? W takim stroju. Ładnie dzisiaj wyglądasz.
— Nie martw się, nie rowerem. Na mszę też zdążę. Pa! — odgłos pocałunku. Dwie sekundy później stała już w drzwiach wejściowych i patrzyła Karolowi w oczy bez słowa, bez zdziwienia, bez zakłopotania. A może potrafiła powściągnąć emocje.
VIII
— Przybywam z szalupą ratunkową- powiedział wstając z ławki.
— Zauważyłam szalupę, ale nie utonęłabym bez niej.
— Nie wątpię. Z twoją zaradnością. A jednak zapraszam.
W samochodzie zajęła miejsce na tylnym siedzeniu.
— Zapnij pas, Madziu. A poza tym możesz jechać na przednim siedzeniu.
— Już się pan nie obawia?
— Czego miałbym się obawiać?
— Że ktoś nas zobaczy w pańskim samochodzie.
— To zobaczy. Mogę podwozić, kogo chcę.
— Często mijał mnie pan rano i dopiero ostatniego dnia szkoły przyszła panu ochota na zabranie mnie do samochodu. Bywało, że marzłam, deszcz padał…
— Przepraszam cię za te wszystkie dni. Nauczyciele boją się odpowiedzialności, dlatego nie wożą uczniów. Nie mów, że nie chciałem- nie powinienem. Wprost przeciwnie. Chciałem tak bardzo, że… No, nie jest to ważne w tej chwili.
— Nauczyciele boją się swojego cienia.
— Cienia? Cień. Czy słowo „cienias” pochodzi od „cienia”?
— Nie, proszę pana, od „cienki”.
— No, tak. Mówi się czasem „cienki Bolek”.
— Nie dokończył pan poprzedniej myśli.
— Której?
— Chciał pan tak bardzo, że coś tam…
— Raczej nie dzisiaj. Powiem ci jutro.
— A co zmieni się jutro?
— Przestaniesz być moją uczennicą.
— Będę tą samą Magdą Ostrowską z Borek.
Karol westchnął.
— Boi się mnie pan?
— Nie. Obawiam się, że tak powiem, swoich reakcji.
— Ach tak! A jutro?
— Co- jutro? Jutra też się boję, ale muszę przez to jakoś przejść.
— Jutro się nie spotkamy. Koniec. Przestanie nas łączyć szkoła.
— Las nas połączy albo kościół w niedzielę.
— No właśnie. Bywa, że widzę pana w naszym kościele, nie bliżej panu do Janowa.
Karol znowu westchnął.
— Nasza rozmowa zmierza w nieodpowiednim kierunku.
— Bo pan błądzi. Krok do przodu, krok do tyłu. Nie lubię tego. Nie lubię krętaczy.
— Wiem, że nie lubisz. Za to też … — tym razem odruchowo zrobił energiczny krok do przodu, ale znowu się zatrzymał. („Nie dam dzisiaj rady”). Chrząknął i czekał na spodziewaną reprymendę.
— Nie przepadam za tchórzami- mruknęła.
Dłonie zacisnęły mu się mocniej na kierownicy. Bezsilność zapłonęła falą gorąca. Poczerwieniał i tym bardziej wstydził się tak ujawnionego tchórzostwa. Uciekał wzrokiem od wstecznego lusterka i oczu dziewczyny. Szosę i mijane pojazdy widział jak przez mgłę.
— Dlaczego przyjechał pan po mnie? Polonez wyszedłby im i beze mnie- zapytała po chwili.
— Któryś chłopak nie miałby pary.
— Rozumiem. Więc to przez troskę dla tego chłopca. Zapłakałby się biedaczek.
— Sprawiłabyś mu zawód…
— Pan jest tchórz i kłamca. Ma pan to wypisane na twarzy.
— Dobrze. Więc chciałem zrobić zdjęcie Magdy w czasie poloneza. To zdanie jest prawdziwe, uwierz mi.
— A po co panu zdjęcie jakiejś Magdy?
— Prowokatorka. Wiesz, że nie chodzi tylko o zdjęcie. Nie lubisz poloneza? — sprowadził rozmowę na boczny tor.
— Piękne figury. Pani Żarnowska ma trochę racji twierdząc, że polonez to jeden z najwspanialszych owoców kultury polskiej.
— Dlaczego tylko trochę?
— Ponieważ w figurach tego tańca wyrażane są zachowania, które nie należą do kultury wysokiej.
— No! Ciekawe! Ja się nad tym nie zastanawiałem.
— Tu nie ma co myśleć. Nasuwa się samo przez się.
— A jednak należę do tej, jak mniemam, zdecydowanej większości, która nie pojęła filozofii poloneza.
— Jakaż to filozofia. Myślę, że to po prostu opowieść o rozstaniu ze stanem panieńskim.
— Gratuluję wyobraźni. A co w polonezie nie należy do kultury wysokiej?
— Pan nie rozumie. Sam taniec jest wspaniały. Jakby teatr ruchu, taki dostojny balet.
— No, na pewno, ale…
— …Ale nasuwa mi wyobrażenie niekończących się zalotów skazanych na porażkę. Takie głupawe umizgi…
— A tak, chyba masz rację, skazanych na porażkę, bo i tak wracamy do partnera, z którym taniec rozpoczęliśmy. Czy to masz na myśli?
— Właśnie! Jakby wracanie do szklanki wina, które okazało się najlepsze.
— Do pierwszej miłości po wielu zawodach?
— Słaba to miłość, serce płoche. Nowożeńcy z bagażem doświadczeń. Niesmaczne…
Karol uśmiechał się i kręcił głową z niedowierzaniem.
— Śmieszę pana? Mówię, co myślę.
— Zadziwiasz mnie, jak zwykle. Czy wiesz, że często wyrażasz moje własne myśli.
— Pan w dodatku jest nieśmiały, czy raczej zbyt skryty. Mimo to szkoda, że się już rozstajemy. Szkoda? — dodała po krótkiej chwili.
— A wybierasz się gdzieś? Opuszczasz Borki?
— Skądże.
— Nie mów więc o rozstaniu.
— Rozumiem. Połączy nas kościół, las. A las w jaki sposób?
— Po co pytasz? Przecież wiem, że się domyślasz, w jaki sposób.
— Przyjemnie byłoby usłyszeć od pana.
— Proszę bardzo. Kiedy jutro rano będziesz chodziła po podwórzu, żeby nakarmić kury albo pójdziesz na ogród po warzywa, spójrz na drogę do lasu. Może się okazać, że zobaczysz człowieka pod lasem.
Przez następne parę chwil milczała udając, że wśród idących chodnikiem uczniów szuka koleżanek z klasy. Odezwała się dopiero przy wjeździe na parking pod kościołem.
— Ależ jest pan dziwny, co ja mam o panu myśleć- powiedziała cicho, ale zdecydowanie, jak o czymś, z czym będzie musiała się zmierzyć a i co budzi jej obawy.
IX
W polonezie poruszała się lekko, z gracją motyla niesionego nad łąką delikatnym nieśpiesznym ruchem białych skrzydeł. Wiedziała, że jest nieustannie obserwowaną, więc swojemu tańcu nadała wyraz szczególny. Jeżeli wcześniej mówiła, że polonez jest obrazem zalotów do płci przeciwnej, chęci spodobania się i szukania związku, teraz uczyniła z niego demonstrację dumy i niedostępności. Czy była to informacja dla niego? Dziewczęta uśmiechały się do chłopców, ona darowała im łaskawie ironiczny grymas pełen pobłażania, one podawały im bez wahania całą dłoń, ona trzymała wysoko koniuszki dwóch palców, one zbliżały się do tancerzy krokiem naturalnej śmiałości i pozwalały się objąć, ona jakby sztywniała w takich figurach, stawała się o głowę wyższą, powściągniętą duchem surowej wstrzemięźliwości. Siedzące obok Karola nauczycielki komentowały to na dwa sposoby:
— Co ta Magda znowu przedstawia?
Albo:
— Co to za fantazja i śmiałość. Cała Madzia.
Potem występowali aktorzy, ze szkolnego kółka teatralnego. Były to humorystyczne scenki sytuacyjne z życia uczniów i nauczycieli w formie kabaretu, toteż sala przez kwadrans wypełniona była śmiechem żywo reagującej widowni. Tymczasem Karol cofał obrazy utrwalone aparatem fotograficznym. Tylko kilka zdjęć było zadowalających, na większości nie uchwycił tego, co akurat podobało się mu, na żadnym Magda nie patrzyła w obiektyw.
Nie otrzymała świadectwa z wyróżnieniem, ocena z zachowania była za niska. Pani dyrektor wręczyła jej jednak nagrodę za bardzo wysokie wyniki w nauce. Powiedziała też, że list gratulacyjny dla nieobecnej babci, która Magdę wychowywała, dostarczy pan Grabowski. Zaskoczyła go ta niekonsultowana z nim decyzja, a wynikała, jak się domyślał, z bliskości zamieszkania pomiędzy nim a panią Ostrowską. Oczywiście, jak przystało na tchórza, próbował udawać, że misja ta jest mu obojętna. W pokoju nauczycielskim tradycyjne przyjęcie dla wszystkich pracowników szkoły przygotowane przez radę rodziców. W klasach szóstych podstawówki i trzecich gimnazjum pożegnalne torty, wymiana gestów życzliwości z wychowawcami, zapraszanie innych nauczycieli „chociaż na chwilkę”, żeby wręczyć im kwiaty czy czekoladki oraz powiedzieć coś miłego.
Michał, gospodarz IIIa odnalazł Karola u szóstaków. Kiedy wszedł do klasy, od razu natknął się na Karolinę i Emilkę oczekujące z bukietem białych i czerwonych róż.
— W imieniu całej klasy bardzo panu dziękujemy za sześć lat nauki… Przepraszamy za wszystkie przykrości- powiedziała Karolina.
— Proszę nas dobrze wspominać- tak jak my będziemy wspominać pana- dodała Emilka.
— Nie da się o was zapomnieć. Bądźcie pewni, że będę wspominał tylko dobre chwile, bo tych było znacznie więcej. Dziękuję za te piękne kwiaty. Białe i czerwone…
— Proszę zgadnąć dlaczego właśnie takie- powiedział Michał.
— Cóż… Ucząc się historii ojczyzny stajemy się bardziej Polakami. Jestem pewien, że to mieliście na myśli.
— Coś koło tego. Pan ciągle mówił o różnych wspaniałych Polakach. Żebyśmy próbowali ich naśladować… — dodał Piotrek.
— Kogo najbardziej zapamiętałeś?
— Nie wiem, każdego po trochę- śmiał się Piotrek, śmiała się klasa.
— Mnie to podobał się Żółkiewski, bo nikogo się nie bał i dał Ruskim wycisk- powiedział Igor i kilka razy uderzył pięścią w lewą otwartą dłoń.
— Teraz przydałby się taki, żeby pognać Putina z Ukrainy- dodał Michał.
— Chyba sam rzuciłby się na nich, bo nie mamy prawdziwego wojska- powiedział rzeczowo Wiktor.
— Przestańcie wojować, chłopaki- przerwała im Karolina- prosimy pana od historii na kawałek tortu.
— Zaproście pana na ognisko- wtrąciła się wychowawczyni.
— Tak! Tak! Zapraszamy- powiedziała Emilka a za nią inne liczne głosy.
— Postaram się nie sprawić wam zawodu. Gdzie będzie to ognisko?
— U Patrycji w altanie. W przyszłą sobotę. Igorek obiecał najlepszą kiełbasę- zapewniał Michał.
— Znajdzie się coś do kiełbasy- Igor śmiał się patrząc na Karola poufale.
— Znajdzie się za trzy lata, jak zdacie pomyślnie maturę- powiedział Karol.
— Myślałem o musztardzie a pan o czym?
— O tym samym, co ty.
— Jak wszystko dogramy, zadzwonimy do pana, dobrze? — zapytała Patrycja.
— Dobrze. Dziękuję wam- mówiąc to patrzył na Magdę. Była niewielka tylko szansa, że zjawi się na klasowym ognisku.
X
Karol wrócił do pokoju nauczycielskiego- w sam środek kobiecego gwaru o natężeniu porównywalnym z hałasem na parterze podczas dużej przerwy. W eterze były sprawy uczniowskie i ogólnoszkolne, odzieżowo-obuwnicze i rodzinno- wakacyjne. Atmosfera odprężenia po dziesięciu miesiącach walk, porażek, nadziei i sukcesów. Słaba płeć nie pozwoliła wtrącić słowa płci jeszcze słabszej. Pijąc kawę zauważył, że jest dyskretnie obserwowany, oczywiście domyślał się, co kryje się pod tymi oczami. Akurat rozmawiał z Piotrem o szansach na remont sali gimnastycznej, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu- Katarzyna.
— Wpadnij do mnie zanim pojedziesz do domu.
Z grubsza wiedział, jaki jest powód tej prośby. Kiedy jednak wszedł do gabinetu pani dyrektor, udawał zdziwionego.
— Jestem. Stało się coś, o czym nie wiem?
— Siadaj- wstając zza biurka wskazała mu miejsce w fotelu przy stoliku dla gości. Zastukały obcasy, długie zgrabne uda odsłoniły się jeszcze bardziej, kiedy odważnie założyła nogę na nogę siadając przy nim.
— Myślałeś o mojej propozycji? Jest ciągle aktualna.
— Karkonosze. Więc mielibyśmy chodzić po górach…
— Co? Ciągle niezdecydowany?
— Zdecydowany, jak najbardziej.
— Jak się cieszę! Nie pożałujesz.
— Zdecydowany, ale w negatywnym sensie, niestety. Muszę odmówić.
— Masz więc inne plany?
— Owszem.
— Nie musimy jechać zaraz. Masz cały lipiec. A może bliżej- w Bieszczady?
— Tam też nie byłaś?
— Byłam, byłam. Co prawda dawno, ale przecież nie o to chodzi.
— Tak. Oboje wiemy, o co chodzi.
— Boisz się kobiet?
— Boję się. Łatwo znalazłyby się powody, żeby się was obawiać. To prawda.
— Szczególnie takiej starej wampirzycy, jak ja- śmiejąc się chwyciła go za rękę.
— Powiem krótko- ty miałabyś jedną przygodę więcej, ja poniósłbym życiową klęskę.
— Jaką przygodę?! Za kogo mnie masz?
— No, chyba nie powiesz, że za mną szalejesz?
— Bo nie uganiam się za tobą po szkolnym korytarzu? Skąd możesz wiedzieć, co do ciebie czuję. Chciałam, żebyśmy się lepiej poznali wyzwoleni od szkolnych uwarunkowań, zależności… Wiesz, jak to jest.
— Wyzwoleni od zależności… — uśmiechnął się do tego, co czeka go w najbliższych dniach.
— No pewnie, Jeżeli chcesz, zachowamy to w tajemnicy.
— Co w tajemnicy?
— Ten nasz wyjazd.
— Ten romansik dwutygodniowy.
— Rozumiem. Nie chcesz się wiązać z rozwódką. Pewnie masz sporo racji… Albo po prostu powiedz, że nie podobam ci się.
— Nie wiem, czy mi się podobasz. Przecież mielibyśmy się dopiero bliżej poznać.
— Szyderca. A może masz kogoś?
— To niewłaściwe słowo.
— Aaa!
— Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. To zupełnie inna bajka.
— Tajemniczy Karol. Masz jednak mój telefon i zawsze możesz zadzwonić, kiedy tylko będę ci do czegoś…
Nie dokończyła. Podniosła się energicznie z fotela słysząc słabo zrozumiałe, chociaż głośne wyrazy oburzenia. Do sekretariatu wpadła Halina, a więc znowu IIIa!
Górny korytarz zapchany był tłumem ciekawskich uczniów, dochodzili kolejni nauczyciele. Na twarzach rozbawienie połączone z podnieceniem- jak to przy obserwowaniu sensacji. Katarzyna i Karol przekonali się naocznie o zdarzeniu, a raczej o jego skutkach. Igor Mazan stał bezradnie oblepiony tortem, jakby chciał zachować na sobie dowody doznanej krzywdy. Klasa dosłownie ryczała śmiechem, który z lekka tylko przycichł na widok pani dyrektor i nauczycieli. Ten i ów robił telefonem pamiątkowe zdjęcia, inni stawali przy „słodkim” Igorze pozując do tych fotografii. Pod nieobecność wychowawczyni doszło do jakiejś totalnej klasowej awantury. Halina nic nie mówiła, stała wycofana i bezradna licząc na zdecydowaną interwencję Katarzyny. Ta też milczała i czekała aż dojdzie do spodziewanego opamiętania pod jej okiem.
— Dowiem się, co zmajstrowaliście na pożegnanie szkoły! — wrzasnęła.
— No. Słucham! — krzyknęła jeszcze głośniej i może niepotrzebnie, bo było już zupełnie cicho, jak po sierpniowej burzy.
— Pani Halino, proszę zebrać wszystkie telefony i zanieść do sekretariatu, zanim staniemy się bohaterami Internetu. Czekam, aż ktoś łaskawie się odezwie.
Patrzyła na gospodarza klasy. Michałek zrobił dwa kroki w jej kierunku.
— To Magda, proszę pani.
— Aha, Magda. Domyślałam się. Musiałeś jej nieźle dokuczyć- powiedziała w stronę Igora, któremu Patrycja próbowała pomóc w „leczeniu obrażeń” przy pomocy papierowych serwetek. Igor milczał, dziewczyna walczyła zaś ze sobą, aby ponownie nie wybuchnąć śmiechem.
— Michał, słuchamy- Karol zwrócił się do niego zdecydowanie.
— Ja dokładnie nie widziałem, tyłem byłem…
— Ja widziałam- Emilka miała więcej odwagi. –Bo Igor podniósł Madzi spódnicę i klepnął ją w pośladek.
— Czy to prawda? — Katarzyna spojrzała na grupkę dziewcząt stojących pod oknem. Karol nie czekał na ich odpowiedź. Szybko wyszedł z klasy i zbiegł po schodach.
XI
Magdę znalazł na przystanku autobusowym przed szkołą. Siedziała sama nieruchomo, wpatrzona w środek czarnej drogi. Na kolanach album „Ptaki Europy”, w albumie szóstki i okrągła pieczęć na zielonkawej kartce papieru. Tylko na moment podniosła na niego oczy.
— Przyszedł pan z listem gończym?
— Straszne… Żal mi cię nad wyraz- powiedział poruszony do głębi jej oczami przekłutymi wyrazem bólu samotnej dziewczyny. Nigdy tak nie wyglądała, nie okazywała tego uczucia( kryła się z nim?). Robiła wrażenie osoby całkowicie opuszczonej i upiornie zmęczonej życiem. Po raz pierwszy zobaczył, jak drżą jej ręce a cera na twarzy jest trupio blada. Nie płakała, jednak wiedział, że kotłują się w niej szalone emocje, być może tłumione dotąd przez lata niezwykłym hartem ducha. To zapewne ten hart ducha powodował, że patrzył na nią, jak na osobę dojrzałą, ukształtowaną i zdolną do radzenia sobie w każdej sytuacji. W tej chwili dopiero zobaczył w niej dziecko rzucone na samotną walkę z życiem. Nie myślał o tym, że są obserwowani przez ciekawskich zza szkolnego ogrodzenia. Przykucnął przy niej. Położył dłonie na dłoniach zimnych, jak lód.
— Chodź, źle wyglądasz. Odwiozę cię do domu.
Zdawało mu się, że przytaknęła lekkim ruchem głowy, więc pofrunął po samochód. Tym razem usiadła obok niego.
— Jedźmy przez Janów- powiedziała cicho i natychmiast zasłoniła usta dłonią, aby nie wybuchnąć płaczem. Myślała przecież o sprawunkach i lekarstwach dla babci, i jej osoba przypomniała się nagle w sercu, jako jedyna przystań w życiu. Zapiszczały hamulce. Karol zatrzymał samochód z siłą, której się po sobie nie spodziewał.
— Tylko proszę mi nie płakać, bo nie zniosę. Zaraz znajdziemy się na drzewie.
— Ja nie płaczę! — rzuciła zdecydowanie, niemal hardo. Lecz kiedy minęli las i zjeżdżali przez kolonię Janów, zapytała zupełnie odmienionym tonem:
— Dlaczego obchodzą pana moje łzy?
— Bardzo, bardzo chcę, abyś była szczęśliwa. Od zawsze chciałem- powiedział zupełnie bezwiednie, jakby coś powiedziało za niego i wcisnęło go w czasoprzestrzeń, z której nie ma odwrotu.
— Proszę się nie litować nad biedną Magdą. Po co to panu?
— To nie litość, droga pani.
— A co w takim razie?
— Jak na dzisiaj i tak powiedziałem za dużo.
Przełknął ślinę, właśnie po raz pierwszy odczuł to, co czekało go jutro. „Tchórz” — pomyślał o sobie, jakby w tym nowym świecie było pole walki a on dał się natychmiast odrzucić na pozycje wyjściowe w głębokich okopach. Wychylił więc z nich głowę i wystrzelił nieśmiało:
— Bardzo podobał mi się polonez w twoim wykonaniu. To była Magda prawdziwa.
— Magda prawdziwa… — uśmiechnęła się po raz pierwszy.
— Tak. Zatańczyłaś siebie.
— To możliwe?
— Od dziś uważam, że tak. Może powinnaś zostać tancerką? Masz w genach zapisaną grację.
— Mam w genach… Ciekawe czyich. Będąc w moim wieku wiedział pan, kim zostanie?
— Wiedziałem, że będę studiował historię.
— Skąd ta pewność, że historię?
— W moim domu bardzo często mówiło się o przeszłości. Zostałem nią zaszczepiony.
— Ja nie przyjęłam jeszcze żadnej szczepionki.
— Czyli moje szczepienie ciebie zawodem lekarza nie przynosi oczekiwanych objawów.
— Babcia szczepi mnie tym zawodem, chociaż bardzo tego żałuje. Proszę zatrzymać się przy ośrodku zdrowia.
— Wiem.
— Przecież podsłuchiwał pan naszą rozmowę.
— Słyszałem przez otwarte okno.
— Należało wejść do mieszkania.
— Nie należało. To znaczy byłem w środku, ale dobre maniery kazały się wycofać.
— Krok do przodu, krok do tyłu.
Spojrzał na Magdę. Rumieniec na policzkach zdradzał namiętne zawstydzenie. Kiedy Karol zajrzał do jej domu, brała prysznic. Jechali chwilę w milczeniu.
— Kiedy będę mógł odwiedzić babcię?
— Proszę przyjść jutro o szesnastej- powiedziała tonem osoby, która układa sobie czas równie precyzyjnie, jak odzież na półkach w szafie. Nawet w trudnych chwilach nie traciła jasności rozumowania i planowania czynności. Zatrzymał się przy schodach prowadzących do ośrodka zdrowia.
— Teraz idziesz po receptę dla babci, a ja czekam.
— O, nie. Dam sobie radę.
— Czy na pewno dobrze się już czujesz?
— Dobrze. Nic mi nie było i nic mi nie jest.
— Oj, panno. Wyglądałaś nietęgo na ławce pod szkołą.
Nie zdążyła odpowiedzieć. Zabuczał telefon w torebce, wyjęła go natychmiast i przyłożyła do ucha.
— Tak, babciu, słucham.
— Jesteś jeszcze w szkole?
— Nie, babciu, już w Janowie. Zaraz wejdę do ośrodka.
— Słuchaj, dziecko, kup mi jeszcze parę opatrunków.
— Wiem. Czy wszystko w porządku? Masz jakiś zmieniony głos.
— Będziesz w domu, to sobie porozmawiamy.
— Ale o czym?! Co się stało?
— Co się stało… Mój Boże… Twoja matka telefonowała.
Informacja ta wywarła na Magdzie piorunujące wrażenie. Opuściła rękę z taką bezwładnością, jakby nagle z ciała uleciała cała energia życia. Przymknęła oczy. Zapewne usiłowała zebrać rozpierzchłe myśli w jakiś logiczny ciąg. Karol położył dłoń na zimnej dłoni dziewczyny- tak samo, jak uczynił to pod szkołą. Tym razem zareagowała inaczej. Przejawy czułości irytowały ją, były jak ładunek o odmiennym znaku w stosunku do tego, co kotłowało się w sercu. Szybko zabrała rękę.
— Chryste, co za dzień- powiedziała głośno, otworzyła drzwi samochodu i dodała:
— Dziękuję. Bardzo dzisiaj mi pan pomógł. Do zobaczenia jutro.
Karol skinął głową, uśmiechnął się i odjechał z ciężarem rozstania na sercu. Nie było to nowością, jednak dzisiaj przybrał ów ciężar rozmiary konkretne, rozmiary płynące z otwartej deklaracji( „chcę, abyś była szczęśliwa”). Dojeżdżał już do drogi prowadzącej w stronę domu, kiedy przeżył nagle stan przeciwny- zaraz znowu ją zobaczy, bo zostawiła na siedzeniu telefon. Był wyciszony, ale buczał informując o kolejnym połączeniu. Karol spojrzał na ekran, to Halina. Zawrócił więc i zaraz był na parkingu przed ośrodkiem zdrowia. Czekał na Magdę obserwując wejściowe drzwi. Zauważył teraz z satysfakcją, że zaczyna myśleć o tej dziewczynie nie jak o czymś zabronionym konwenansem, nie jak o zakazanym owocu, ale tak, jak chciał od początku, jak o darze od Boga, darze i zadaniu. Jakże żałował wszystkich chwil, kiedy był płaski, miałki, spolegliwy, nijaki… Musiał przed nią udawać, grać delikatnie, tak, jak mógł grać nauczyciel z uczennicą. Nawet nie domyślał się do dzisiaj, jak bardzo tę grę wyczuwała, i właśnie od rana dawała temu wyraz z niemałą irytacją. Ona także wreszcie mogła być szczera. I brnęła z tą szczerością czepiając się każdego słowa, którym się z wolna odsłaniał. Widziała przecież świat bardzo prosto: czarny- biały, tak lub nie, dobrze- źle. Najwyższy czas na odmianę, jeżeli chce trafić do niej i jej czystego prostego świata! Przecież musi wydobyć z siebie innego ducha albo przegra niepowtarzalną szansę. Tylko czy to możliwe, że akurat on dostąpić miałby niemożliwego w tym innym, gnijącym świecie sponiewieranych wartości, gdzie nic nie jest proste ani jednoznaczne a atakuje zewsząd i w każdej chwili?
Magda wkrótce pojawiła się w drzwiach, spojrzała na samochód Karola, wzruszyła ramionami… Poszła oczywiście do apteki znajdującej się obok ośrodka. Wychodząc stamtąd po chwili, nie spojrzała już w jego stronę. Domyślił się, że idzie do Delikatesów. Kiedy wszedł tam za nią, obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.
— Twój telefon. Nic nie mów. Daj mi książkę o ptaszkach, żeby ci nie przeszkadzała- zabrał ją z wózka- i zrób większe zakupy, skoro podwiozę cię pod dom.
Chciała coś powiedzieć, ale Karol zajęty był pozdrawianiem znajomych twarzy lub odpowiadaniem na czyjeś pozdrowienia, zniknęła więc za sklepową półką. Wrócił do samochodu i rzeczywiście zaczął przeglądać „Ptaki Europy”. W drodze do Borek nie była rozmowna. Na przednią szybę patrzyła oczami bez wyrazu, jak nieobecna duchem. Telefon „matki” wciągnął ją w rozmyślania i przeżycia ciągle nieprzetrawione, a właściwie do przetrawienia niemożliwe, piekące, jak żrący kwas. Próbowała bez powodzenia wiązać to nićmi logiki. Zwykle, jeżeli coś trudnego w życiu wreszcie zrozumiała, ustawiała na właściwej półce i uważała za problem obłaskawiony- niegroźny, jak agresywny pies zamknięty w kojcu. Myśląc o matce za każdym razem trafiała na ścianę nie do ugryzienia. Karol wiedział, jaka jest przyczyna jej stanu.
— Dawno widziałyście się?
— Nawet tego nie wiesz! Nie rozmawiajmy o niej! — senna, zdawałoby się kotka błyskawicznie pokazała pazury. „Ciężko będzie” — pomyślał. Już bez słowa dojechali pod dom. Babcia czekała na Magdę siedząc na ławce i grzejąc obandażowaną pod kolanem nogę.
— Madziu, to może ja dam teraz babci list gratulacyjny?
— Nie! Powiedziałam- jutro o szesnastej!
— Dobrze, dobrze, przepraszam.
— Za co?
— Nie wiem. Denerwuję cię jakoś.
— Okropnie! Proszę nie wysiadać, bo jak babcia rozwinie temat, to dnia braknie. Już zabieram swoje rzeczy.
— No, to ukłoń się babci ode mnie.
— Już się pan kłaniał.
— Do zobaczenia, Klaro.
Magda zajęta pakunkami zdawała się nie słyszeć ostatniego słowa, nie zareagowała na nie. Nazwał ją tak po raz pierwszy.
— Oddzwoń do wychowawczyni.
— Po co ją niepokoić. Wakacje są. Nie jestem już jej uczennicą. Ani pańską. Pan też ma mnie z głowy- wyliczała.
Trzasnęły drzwi samochodu, nie podziękowała. Uczyniła to dopiero, gdy był już w drodze i objeżdżał plac na środku wsi. Korzystając z okazji Karol dał upust nagromadzonej żółci:
— Powiesz jeszcze raz, że mam cię z głowy, uduszę gołymi rękami.
XII
— Jakże nie ma pierogów?! W piątek- Karol udawał zdziwionego.
— Ryba, surówka, same zdrowe rzeczy- powiedziała pani Grabowska.
— Zdrowe, ha! Masz ją! Idź Karolku do mojej szafki- prosił dziadek.
— Nie wolno ojcu.
— Tym bardziej smakuje. Idź, Karolku.
— Jarzębiak? Krupnik? — pytał z daleka dzwoniąc butelkami po drugiej stronie uchylonych drzwi.
— A co wolisz, to twoje święto.
— No to wybrałem pigwówkę- powiedział wnuczek stawiając butelkę na stole.
— A kieliszki?
— Oto i kieliszki. Jednak nie wiem, dziadku, co mam świętować.
— Nalej. Wypijemy po jednym, to zaraz sobie przypomnisz, jak to marzyłeś o wakacjach.
— Marzyłem?
— A nie?
— Kiedy?
— Wróciłeś ze szkoły spieniony jak koń, zakląłeś i krzyknąłeś w progu: „Mam ich dość. Kiedy te wakacje” — powiedziała pani Grabowska.
— W tym sensie, że odpocznę od szkolnych problemów wakacje są konieczne. Człowiek znalazłby się u czubków, gdyby nie kilka tygodni wolnego.
— Kiedyś szanowały dzieciaki nauczycieli…
— Dobrze, dziadku, nie powtarzaj się. Wypijmy twojego lekarstwa dobrego na każdą dolegliwość. Przepraszam, nie nalałem mamie.
— Odrobinę. Powiedz mi, gdzie są twoje kwiaty. Zostawiłeś w samochodzie? Idź po nie, bo powiędną.
— Zostały, niestety, w szkole. Aj! Ale czekoladek szkoda. Przydałyby się do kawy.
— No to gapa z ciebie.
— Głowę miałem zajętą czym innym…
Zagrała komórka pozostawiona na komodzie w przedpokoju. Karol wstał, żeby sprawdzić, kto go poszukuje. Katarzyna.
— Słuchaj, nie wiesz, co się dzieje z Magdą? Nie odbiera telefonów od Haliny.
— W porządku. Tak myślę, odwiozłem ją do domu.
— Jesteś pewien, że pozbierała się?
— Że się pozbierała… Hm… Zrobiła zakupy, kupiła babci lekarstwa. Chyba wszystko w porządku.
— Mam nadzieję.
— Spróbuję do niej zadzwonić. Jak będę coś więcej wiedział, dam ci znać.
— Dziękuję. Czekam.
Wrócił do stołu z ziarnem niepokoju. „Zaraz do niej zadzwonię”, cieszył się z pojawiającego się pretekstu.
— Kto to był? — zapytała matka.
— Dyrektorka.
Pani Grabowska źle odczytała wyraz jego twarzy.
— Podoba ci się. Może to jest jakaś partia. Kobieta na poziomie, jeszcze młoda.
— No! Ja też jestem „za”.
— „A nawet przeciw” — dodał dzieląc ziemniaka na pół.
— Chłopie! Nie żeń się z pierwszą lepszą- powiedział dziadek.
— Ta pani byle kim nie jest- powiedziała pani Grabowska.
— Nie mówię o niej. Tak ogólnie. Żebyś uważał.
— Proponuje mi wspólne dwa tygodnie w górach.
— Więc jedź, Karol.
— Mamo, zaskakuje mnie twój entuzjazm dla tego pomysłu. Robisz się nadzwyczaj nowoczesna.
— Masz chyba rację. Nie tędy droga.
— To źle świadczy o tej kobiecie. Nie patrz nawet w jej kierunku. I nalej jeszcze po jednym, to trzeźwiej spojrzysz na kobiety- powiedział dziadek.
— Dziadku! Mamy dwudziesty pierwszy wiek a nie dziewiętnasty. Trzeba iść z duchem czasu.
— Nie mędrkuj. Mnie nie oszukasz. Za dobrze cię znam, synu. No- to za udane wakacje.
Wypili, pan Grabowski jak zwykle powoli, musiał przecież opłukać kubki smakowe ile tylko się da.
— Nie zapomnij, coś mi obiecał.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
— O czym mówicie?
— O ulach, zrobimy kilka nowych- powiedział Karol.
— Róbcie. Chociaż byłoby lepiej, gdybyś już teraz gdzieś się wyrwał zanim Ania przyjedzie. A może po prostu do Szwajcarii i razem wrócicie, co?
— Mam inne plany. Nie ruszam się z domu na krok.
XIII
— Tak, czym mogę panu służyć?
— Dobrą wiadomością.
— Jakiego rodzaju?
— Powiedz, czy dobrze się czujesz po dzisiejszych przygodach.
— Fatalnie.
— Jak mogę ci pomóc?
— W żaden sposób, za późno. Stoję właśnie przy studni i zaraz skoczę głową w dół.
— Ach! Więc życzę powodzenia.
— Dziękuję. Bez odbioru.
Rozłączyła się.
— Bez odbioru… — mruknął chowając telefon. Wiedział, że Magda ma się dobrze, jednak świadomie podsycał w sobie niepokój o nią, aby mieć dostateczny pretekst do podtrzymywania z nią kontaktu. Usłużna wyobraźnia nasuwała mu nawet sceny samobójcze, przypominał sobie podobne przypadki, gdy upokarzana uczennica chciała się rozstać z życiem, tym bardziej, jeśli opuszczona przez matkę i ojca.
Chodził po lesie przypominając sobie kolejne obrazy z przeszłości. Najpierw ten pierwszy, gdy Magda rozpoczynała naukę w jego szkole w klasie czwartej, a tego samego dnia Karol podejmował pracę po ukończeniu trzeciego roku studiów. Zwrócił na nią uwagę, kiedy po apelu rozpoczynającym rok szkolny czwartaki oczekiwały na wychowawczynię przed drzwiami sali lekcyjnej. Dzieci, które przybyły ze szkoły filialnej w Borkach, stały w towarzystwie rodziców. Magda była z babcią. Pani Ostrowska miała włosy uplecione starannie w kok, który lśnił połyskliwym srebrem znakomicie pasującym do czarnej garsonki z szarymi guzikami. Była żywą ilustracją z baśni o dobrej babuni, tylko stojąca przy niej dziewczynka nie pasowała do tego obrazu, jakby starsza pani dopiero co spotkała 10- latkę na ulicy i przyprowadziła do szkoły, bo teraz tu jest jej miejsce. Babcia uśmiechała się, próbowała nawiązać rozmowę z innymi dziećmi czy ich mamami, do wychowawczyni podeszła energicznie z serią pytań. Tymczasem jej wnuczka patrzyła bez emocji na twarze nowych koleżanek i kolegów, na nauczycieli, na wychowawczynię. Kazano jej tu być, lecz na razie nie widzi nic zajmującego, ani nikogo interesującego. Nie czuje się częścią tego ludzkiego zbiorowiska, nie sądzi, że stanie się nią kiedykolwiek. To zadziwiająco wysokie poczucie autonomii, brak skrępowania i pewność siebie w oczach zrobiły na Karolu głębokie wrażenie. Dziewczynka zauważyła, że jest przez niego obserwowana i kilka razy ich spojrzenia skrzyżowały się. Wówczas w każdym takim przypadku rósł w nim podziw dla jej fizycznej urody. Podobały mu się rysy twarzy, chociaż aż nadto wyraziste, jakby przemalowane, oczy też nadzwyczaj duże, głodne światła, w kolorze ciemnego nieba, ich spojrzenie głębokie, bez cienia wycofania. Kasztanowe włosy były zaplecione w lisi ogon, błyszczące i grube, jak u osób tryskających zdrowiem. Również wzrost i figura dziecka w tym wieku budziły niezwykłą refleksję. Była właśnie u zarania wchodzenia w kobiecość, mały kwiat obiecujący cud natury, rosnący do jakiegoś idealnego kształtu a on miałby te przeobrażenia nieziemskie oglądać przez kilka lat. „Nieziemskie”, gdyż zupełnie nie przypominała przeciętnej dziesięcioletniej Ziemianki (anioł- tak sobie wówczas pomyślał). Pomyślał w głębokiej skrytości ducha coś jeszcze:
— Ach! Więc to ty…
Wychodząc z lasu przyśpieszył z jedną tylko myślą:
— Co ja tu jeszcze robię?
XIV
Był już prawie wieczór, słońce traciło złoto, przebierało się w płaszcz miedziany, kiedy zatrzymał rower na wzgórzu przy owym pięknym domu z tarasem na piętrze. Wybrał „Klara”, żeby powiadomić o swoim przybyciu.
— Halo! — jej głos nie zdradzał ani trochę radości z rozmowy z Karolem.
— Zaraz będę u ciebie. Za chwilę. Wyjdź, jeśli możesz.
— Jestem na podwórzu, co pan chce? — zapytała mało uprzejmie.
— Poczekaj- powiedział i mocno nacisnął pedała.
Magda chodziła za kosiarką, kosiła trawę między domem a stodołą. Nie przerwała pracy widząc Karola wjeżdżającego w obejście. Miał czekać aż ukończy to zajęcie. Podszedł do niej, kiedy opróżniała kosz wysypując trawę do zagrody królików.
— Cudne stworzenia. Któż je zabije?
— Znajdzie się taki bandyta. A może chce pan kupić? Czy przybywa pan w sprawie zakupu moich dorodnych królików?
— Hodujesz je na handel?
— Wszystko jedno, dostałam je w prezencie, wypada się nimi zajmować.
— W prezencie?
— Jeżeli nie króliki, to co sprowadza pana do mnie już dzisiaj? — zapytała montując kosz do kosiarki.
— Tylko przejeżdżałem obok, dość często tędy jeżdżę…
— Trele morele- uśmiechnęła się wstając. Szedł za dziewczyną do komórki przy oborze, gdzie przechowywała kosiarkę. Po raz pierwszy znalazł się z nią sam w małym ciasnym pomieszczeniu. Nagle doznał obezwładniającego pragnienia, aby ją przytulić- w tym miejscu poza okiem ludzkim i światem Bożym. Albowiem jakaś nowa moc próbowała nim zawładnąć jak maszyną bez ducha. Myśl ta wydała mu się równie kusząca, co straszna, coś jak marsz do tyłu( „nie tędy droga”). Wyszedł szybko na zewnątrz, a tu, jak złośliwy chochlik, pojawił się inny, dotąd nieznany rodzaj zawodu- umknęła słodycz, która była na wyciągnięcie ręki, a on jest nieśmiałym idiotą. Zadrżał od gwałtowności tych przeżyć.
— Co panu jest? Przecież chyba nie zimno.
— Nic. W porządku. Dziękuję… — powiedział odruchowo.
— Za co?
— Bo … Za to, że jesteś- palnął z dużej armaty, znowu bez namysłu.
— No, jestem. I co z tego? — starała się zrobić obojętną minę. Dzwoni telefon Karola, spojrzał na ekran, nie odebrał.
— Proszę rozmawiać. Nie chcę przeszkadzać.
— Nie teraz. O czym rozmawialiśmy?
— O tym, że pan nie wie, za co mi dziękuje.
— Powiedziałem za co.
— Jeżeli już, proszę podziękować babci.
— Nie rozumiem trochę. Dlaczego babci?
Magda sapnęła.
— Niewiele pan wie…
— Bardzo nie lubię, kiedy jesteś smutna. Uśmiechnij się.
— Proszę wracać do domu. Po drodze spotka pan uśmiechnięte dziewczyny.
— Podoba mi się uśmiech tylko jednej dziewczyny.
Pokiwała głową z ubolewaniem.
— Od kiedy?
— Od zawsze.
— Mało śmieszne. Właśnie to chciał mi pan dzisiaj powiedzieć?
— Niezupełnie… Ale -coś z tego worka.
— Oj, proszę pana! Jaki odważny krok do przodu! Nie poznaję pana.
Podeszła do studni i zajrzała w czarną otchłań.
— Skoro mnie pan lubi, dlaczego nie przyjechał od razu, żeby mnie ratować?
— Nie powinnaś żartować ze śmierci.
— Był pan pewien, że żartowałam.
— Całkowicie. Jesteś zbyt silna, żeby się poddawać zwątpieniu.
— Jaka jeszcze jestem?
— Długo by opowiadać. Chodźmy na spacer, jeżeli możesz.
— Mogę. Babcia odmawia różaniec. Ale mam tylko z piętnaście minut.
— W takim razie jutro pójdziemy tą drogą na trzy kwadranse.
— Tą? Zastanowię się. Aż na trzy kwadranse? Nie za dużo pan chce zaryzykować? A jak ktoś pana zobaczy z uczennicą?
— Nie jestem już twoim nauczycielem. Ty sama dzisiaj to podkreślałaś. Chyba, że krępuje cię moje towarzystwo.
— A pan zajrzy do tego worka tajemniczego?
— Worka? Worka… — uśmiechnął się- chciałbym, może będę miał dość odwagi.
— Będzie potrzebna?
— Bardzo.
— Czai się w nim jakieś niebezpieczeństwo.
— Nie tak wielkie, jak w studni. Chociaż…
— Wstyd. Mężczyzna nie powinien się bać. Tchórz! Jak zwykle- tchórz!
— A nawet, jeśli się boi, nie powinien o tym wygadywać, zwłaszcza kobiecie. Wiem.
— Tak! — uśmiechnęła się, jednak szybko stłumiła tę oznakę zadowolenia. Przecież nie mogła uznać, że jest kobietą dla tego mężczyzny… Nastąpiła kłopotliwa chwila milczenia. Magda spojrzała na Karola badawczo- umknęła znowu z niej atmosfera odprężenia, znowu była skupiona i poważna. Usiedli na ławeczce przed domem. Karol czuł, że dziewczyna chce mu coś powiedzieć, coś naprawdę ważnego. Czekał na to w napięciu, jeśli nie w lęku.
— Skąd pan wie, że jestem Klarą? — zaczęła mówić szeptem, ale szybko, w swoim napastliwym stylu.
— Wiem. Inaczej nie siedziałbym obok ciebie.
— Ja już dawno zauważyłam, że krąży pan nade mną, jak myszołów nad ofiarą.
— Tak?
— A tak, proszę pana. Dlaczego?
— Jutro dokończymy tę rozmowę.
— Krok do przodu, krok do tyłu, jak zwykle.
— Idź. Babcia czeka.
— Nie czeka. Najwyżej mnie zawoła. Słucham, co ma mi pan do powiedzenia?
— Madziu, nie męcz mnie. Jutro!
— Powiedział pan dzisiaj: „Od zawsze chciałem, żebyś była szczęśliwa”.
— A tak. Jak widzisz, czasami mam dość odwagi.
— To było na poważnie?
— A czy byłaś wtedy w nastroju do żartów?
Znowu zamilkła oddając się swoim rachunkom i rachubom. Wynik był taki sam, jak wcześniej :
— Chyba jednak pan zwariował? Nie! Pan jest oszustem, kłamcą, niestety… Tu nic nie trzyma się kupy. Ja pana nie zrozumiem.
— Mamy czas, droga pani- Karol wstał i szedł w kierunku roweru. Magda zabiegła mu drogę z wyciągniętą ręką.
— To na zgodę? — zapytał.
— Nie ma niezgody, prawda? Pożegnajmy się.
— Dawniej panny nie podawały ręki kawalerom.
— Rozumiem. Jeśli pan mnie dotknie, przestanę być Klarą.
— Trzymałem cię dzisiaj za rękę. Przecież masz dobrą pamięć.
Cofnęła dłoń.
— Nie ma pan światła w rowerze? — zmieniła temat.
— Mam. Bez obaw. Dziękuję pani, że poświęciła mi tyle czasu.
— Właśnie, czasu… Czasu. Dlatego pana nie rozumiem. Dobranoc.
Uśmiechnęła się mimo wszystko. „Ciężko będzie z tą damą. I bardzo dobrze. Tym większe zwycięstwo” — powiedział sobie jadąc pod górę w stronę wsi.
XV
— Już mamie powiedziałem. Nie ruszam się z domu na krok.
— Ojciec bardzo prosił, zresztą wypada, żebyś do niego oddzwonił. Dlaczego nie odebrałeś telefonu?
— Byłem zajęty.
— Lekcja historii, obowiązki o dwudziestej… A tak naprawdę, to gdzie byłeś?
— Odbywałem podróż w czasie, taką, której nie da się zatrzymać.
— Nie powiesz po prostu, gdzie byłeś?
— Przesłuchujesz starego konia, on ma 28 lat!
— Stary koń bywa ślepy. To kobieta?
— Tak. Jest taka kobieta, która ma moc przenoszenia w czasie. Akurat dla mnie historyka.
— Do innego świata… — dodał wybierając połączenie z ojcem.
— Teraz on nie odbiera. Ma dyżur?
— Nie wiem.
— Jest… Cześć, tato. Dzwoniłeś.
— Nie obierałeś. Jechałeś samochodem?
— Rozmawiałem z damą, nie wypadało przerywać.
— Dowcipniś. Chciałem powiedzieć, że zapraszam was całym domem do Lublina na jutrzejszy wieczór do „Viktorii”.
— Ty? Z jakiej okazji?
— Dokładniej to nie ja. Mnie zaproszono z całą rodziną. Kolega chce uczcić tytuł profesorski a przy okazji poznać ciebie.
— Mów od razu, że ma córkę. Doktor Drzewicz.
— Jestem pewien, że warto, abyś ją poznał.
— Ona też jest tego pewna?
— Znowu sobie żartujesz. Przyjedźcie wcześniej. Stolik w restauracji jest na dwudziestą. Nie zapomnij, że obiecałeś mi to. Pamiętasz?
— Niezupełnie to. Nie naciskaj, tato. A panna Drzewiczówna nie jest atrakcyjna.
— Chłopie! Piękna zadbana dziewucha! Wykłada na UMCS- ie ekonomię, po doktoracie, jest doradcą finansowym kilku poważnych firm…
— W takim razie jest piękna. Moje wątpliwości są nieaktualne, mimo informacji z Internetu.
— Jakich informacji? Co o niej pisano?
— Umie doradzać, mówiąc oględnie… Ale co tam..
— Życia nie poznałeś siedząc na zadupiu. A może masz pietra? Nie bój się! Taki przystojny, elokwentny, z moim nazwiskiem… Masz duże szanse.
— Ale ona nie ma żadnych.
— Co?!
— Nie zrozumiesz. Chyba się nie dogadamy.
— Na pewno nie przez telefon. A więc do jutra. Dobranoc.
Rozłączył się.
— Masz się w co ubrać? — zapytała pani Grabowska.
— Dzisiaj byłem ładnie ubrany. Idę do siebie.
— Zaczekaj! Karol, przyzwyczailiśmy się, że chodzisz swoimi ścieżkami, ale chyba już za długo. Pora wydorośleć!
— A tak! Nie traktujcie mnie, jak dziecko. Pora wydorośleć.
— Ale pojedziesz?
— Wykluczone. Jestem umówiony.
— Kto to jest?
— Starsza pani.
— Kto?!
— Babcia mojej uczennicy. Mam dla niej list gratulacyjny od dyrekcji szkoły.
— Starsza pani! Ach, to ona przenosi cię w przeszłość. Możesz kiedyś spisać jej wspomnienia. A już bałam się, że to coś poważnego, z nieodpowiednią osobą…
— No, to bój się dalej albo módl się, żebym trafił na tę najodpowiedniejszą.
— Słucham… Załatwisz jedno i drugie. Dobrze byłoby pojechać do Zamościa po jakiś nowy garnitur. Nie sądzisz?
— Sądzę. Ale rano. Gdzieś po czternastej muszę być w domu.
XVI
Byli w galerii „Twierdza”. Pani Grabowska poszła w swoją stronę- to znaczy poszukać sukienki i pantofli, Karol w swoją- za garniturem, jak miała prawo sądzić. Wyobrażała sobie, że do owej babci wstąpią na chwilę w drodze do Lublina i Karol nie wyprowadzał jej z błędu. Miał na głowie co innego. „Proszę pana, to są zupełnie różne światy” — słowa Magdy, tak kategoryczne, były niezwykle pociągającą go jakże śmiałą deklaracją autonomii, ciągle więc o nich rozmyślał, jak rozbitek na widok ratunkowej szalupy. On też nie kochał TEGO świata.
Tymczasem siedział na ławce dla znudzonych mężów i przyglądał się nabożeństwu galeriowiczów( słowo „galernicy” byłoby chyba lepsze). Przesuwali się kolejno po wszystkich sklepach i sklepikach, jak po kaplicach i ołtarzach w wielkiej katedrze- kolorowych i lśniących. Na wystawach plastikowe figury aniołów o idealnych kształtach, przyodziane w szaty pachnące wzorcowym szykiem, szczęśliwe twarze patrzą z reklamowych plakatów- nieświęte panie, panowie udający męskich lub bardzo zniewieściali, o płci nieokreślonej, bo ustrojeni dziwacznie. W tych zakamarkach religii konsumpcji usłużne kapłanki nęcą zachęcając do przymierzania, używają wypróbowanych czarów i zaklęć, aby ofiarę omamić, wzbudzić satysfakcję z dobrego wyboru przy niskiej cenie. Co jakiś czas widać osobę ludzką opromienioną doznaną łaską, zmierzającą do samochodu z pudełkiem czy torbą albo też wózkiem pełnym weekendowych przysmaków. Wszystko to czeka na użycie- namiastka szukanego cierpliwie szczęścia. Karolowi zdawało się nie po raz pierwszy, że mógłby zawierzyć prawidłom tej religii, tak byłoby nawet wygodniej, nic nie zgrzytałoby w relacjach ze współwyznawcami, nie potykałby się o własne nogi wędrując po tym nieboskim świecie, gdzie NIEBOSKA KOMEDIA uchodzi za twarz cywilizacji. Może nabrałby wreszcie wrażenia, że świat taki jest urządzony prawidłowo, nie żąda naprawy, zmierza w dobrym kierunku. W zainfekowanej nim głowie pojawiłoby się przeświadczenie, że inaczej być nie może- tylko żyć, żyć jak najdłużej pielęgnując swoje ciało, aby używać go ile się tylko da na wszystkie sposoby… (a potem wraz z nim zgnić, znowu być tylko prochem).
XVII
Wracali do domu.
— Nie było, mamo, nic godnego uwagi i oczu panny Justyny.
— Niemożliwe.
— Albo przekraczało zasobność nauczycielskiej kieszeni.
— Teraz mówisz! Dałabym ci. Ojciec będzie niepocieszony. Musisz jakoś się zaprezentować.
— Nie szata zdobi człowieka.
— Oj, zdobi, zdobi. Do klasztoru chyba się nie wybierasz?
— Nie wiem, jak żadna mnie nie zechce w starym garniturze…
— No, to jedźmy wcześniej do Lublina, tam na pewno coś znajdziesz.
— Na bazarze, owszem.
— Przestań cudować. Należało iść na medycynę. Nie narzekaj mi teraz.
— Amen. Święta racja. Lekarz to jest gość, a profesor medycyny!… Cóż! Jak wpadnę w oko tej przebojowej… Jak ma na imię?
— Nie udawaj- Justyna.
— Więc jak wpadnę Justynie w oko, będzie mnie ubierała w Mediolanie. Myślę też, że pozwoli mi jednak na pracę w szkole.
— Karol! Czy ty musisz ze wszystkiego kpić? Jak ty zamierzasz żyć? Zero inicjatywy, aby coś zmienić.
— Justyna… Nazywa się ładnie, ale to imię jakoś nie pasuje do współczesnej kobiety. Od razu mam na myśli Justynę Orzelską, a ta była znacznie bardziej pociągająca- pod każdym względem. Ale o takie teraz trudno.
— Tak. Ty najchętniej przeniósłbyś się w wiek XIX- westchnęła zrezygnowana.
— Zgadza się. Na Wołyń, do rodzinnych Tułłowicz. A skoro o tym mowa- mam przeczucie, że obrazy mojego pradziada i imiennika zostały gdzieś porzucone i są obecnie w opłakanym stanie. To były dzieła o rozmiarach przeważnie znacznych, kłopotliwe do ukrycia w czasie wojny, ich treść niezrozumiała, malarz nikomu nieznany, bo swoich dzieł nie autoryzował… Niewykluczone, że Frank kazał je zniszczyć, bo były zbyt polskie.
— A ta aukcja?
— Hm… Wymieniono nieco inny tytuł: „Na grobie Rzeczypospolitej”
— Jednak intrygujące.
— Szkoda, że nie znam niemieckiego.
— Ania zna dobrze. Jedź do niej.
— Zacząłbym od znalezienia rodziny tego niemieckiego majora. Tylko to wszystko kosztuje. Biedna wojownicza Ania marzy o zaginionych obrazach, jak o skarbie. Ma rację.
— Artystka. Odziedziczyła talent po prapradziadku.
— Przekonaj ojca, żeby jej pomógł.
— Jak? Finansowo?
— Dziewczyna szarpie się, żeby zarobić trochę franków… Obrazy są rodowym, mało powiedziane, narodowym skarbem a ojciec ma to gdzieś. Wyobraź sobie, że wiszą na wystawie w jakimś ważnym muzeum w Warszawie. Zrobiłyby wielkie wrażenie na całym społeczeństwie. Wystawę urządza Anna Grabowska, krakowska malarka! Przy okazji zaprezentowałaby swoje obrazy.
— Karol, a czy ty nie myślisz, że nie chciałabym pogodzić ojca z Anią? Chociaż to woda i ogień.
— Trzymałaś jego stronę.
— Tak, nadal uważam, że powinna ukończyć studia. Trzeba jednak mieć konkretny zawód. Oboje porozmawiamy dzisiaj z ojcem a potem do niej pojedziesz. Źle się z tym czuję.
— Dobrze, myślę o tym, ale jeszcze nie teraz. To dla mnie zły moment. Nie teraz. Przepraszam, ale do Lublina też jechać nie mogę, chociaż, oczywiście, zawiozę ciebie i wracam na wieś.
— Karol, ty chcesz nas z ojcem zamordować. Zwodzisz swoich rodziców, jak szczeniak!
Zatrzymał samochód.
— A nie pomyślałaś, że mam prawo do własnego świata. Tak, jak Ania.
— Miejcie sobie wasze światy, ale żeby był w nich jakiś ład- powiedziała ciszej, ale z mocą.
— Powiem ci tak: myślę, że każdy powinien ułożyć sobie życie w taki sposób, aby czuć się spełnionym, aby dać z siebie wszystko, co najlepsze, najwartościowsze. I tych też wartości trzeba szukać wokół nas własnym rozumem i sercem.
— Idealista, romantyk. Jakie ładne słowa… Wraca rodzinna choroba Grabowskich. Nie różnisz się od swojej siostry.
— Pewnie nie. Oboje szukamy śladów Pana Boga. Tylko, że ona jeszcze o tym nie wie.
XVIII
Kiedy Karol zajechał na podwórze, Magda siedziała na ławce w towarzystwie kota. Przede wszystkim zaskoczony był jej strojem. Miała na sobie błękitną sukienkę w duże czerwone maki, włosy splecione w gruby brązowy warkocz, na nogach białe pantofle. Taką widział ją po raz pierwszy. Wniosek, jaki wyciągnął z jej wyglądu okazał się fałszywy i zrozumiał to dość szybko. Dziewczyna była w podłym nastroju i nie zmienił tego widok oczekiwanego gościa.
— Pięknie wyglądasz, urzekająco.
— Proszę pana! — powiedziała tonem nauczycielki przywracającej karność niesfornemu uczniowi.
— Prawdę mówię, a ja nie mam krawata.
— Spóźnił się pan dziesięć minut.
— Bo zaciąłem się przy goleniu. Oto rana na policzku. Spójrz.
Nie była ciekawa widoku tych obrażeń.
— Zapomniał pan o czymś.
— O czym? No. Tak! Dzień dobry pani.
— Nie wiem, dla kogo dobry. Nie widzę też materialnego powodu pańskiej wizyty.
— Ten powód stoi przede mną.
Magda w sposób dla siebie charakterystyczny pokiwała głową z ubolewaniem.
— Nie ma pan niczego dla babci?
— Babci… Ależ, oczywiście.
Wrócił do samochodu, gdzie na tylnym siedzeniu leżał list gratulacyjny od pani dyrektor.
— Jest, jest. Chodźmy do twojej babci.
— Nie tędy, przez ganek.
W niewielkiej sionce oddzielającej dwa pokoje rzucała się w oczy szaro-zielona szachownica dywanika z morskiej trawy. Nie wiadomo dlaczego ten element wyposażenia mieszkania zapamiętał najbardziej. Przez uchylone drzwi weszli do pokoju na lewo, dość obszernego, z okrągłym stołem pośrodku. Na koronkowym obrusie dzbanek z kawą, filiżanki, ciasto z truskawkami, deserowe talerzyki. Znowu zaskoczenie i mylne wnioski. Pani Ostrowska czekała na gościa siedząc w fotelu z różańcem w ręku. Uśmiechnęła się na jego widok najzupełniej prostodusznie i serdecznie. Bił od niej powiew dawnej polskiej szczerości, toteż natychmiast zdobyła sympatię Karola. Pochylił się nisko, aby ucałować kościstą drobną dłoń.
— Jestem nauczycielem Madzi, Karol Grabowski.
— Nie musi mi się pan przedstawiać, bo pamiętam pana. Z nogą źle, ale głowa, póki co, pracuje. Jak byłam zdrowsza, zaglądałam do szkoły. Ostatnio ze trzy lata temu. Madzia była wtedy jeszcze w podstawówce. Starałam się nie ominąć żadnej wywiadówki.
— Nie dziwię się, słyszała pani same pochwały.
— Babciu, wszelkie pochwały należą się tobie. Prawda, proszę pana?
— O! Nie wiedziałem, że babcia odrabiała za ciebie zadania domowe. Dopiero teraz… W takim razie tym bardziej gratuluję wyników.
— Mówiła mi Madzia, że pan lubi odwracać wszystko w żart- śmiała się pani Ostrowska.
— Co jeszcze mówiła?
— Babciu! To nie ma nic do rzeczy.
— W takim razie teraz będę poważny i mniej dociekliwy i po prostu przejdę do rzeczy: „Dyrekcja i Rada Pedagogiczna Gimnazjum im. Bolesława Leśmiana w Przedborzu ma przyjemność podziękować pani Wandzie Ostrowskiej za wspaniałe wychowanie wnuczki Magdaleny i nieustanne czuwanie nad jej rozwojem intelektualnym. Osiągnięte przez nią bardzo wysokie wyniki w nauce przyniosły chlubę naszej szkole a Madzi zapewniły znakomity start na następnym szczeblu edukacji. Życzymy pani dużo zdrowia i satysfakcji na dalsze lata życia.” Niżej są podpisy pani dyrektor, wychowawczyni i nauczycieli, którzy Magdę uczyli. Proszę bardzo i gratuluję osobiście, z całego serca. Nie wiem, czy będę miał jeszcze kiedyś tak dobrą uczennicę… To bardzo mało prawdopodobne- spojrzał na dziewczynę.
— Nadmiar kurtuazji, proszę pana- bąknęła.
— Bardzo mi miło… takie piękne słowa. Dziękuję, że się pan pofatygował. Proszę podziękować pani dyrektor. Albo sama zatelefonuję… Dziękuję- mówiła szczerze wzruszona.- Wszystkim dajecie państwo takie dokumenty?
— Nie, oczywiście, że nie. Ten jest wyjątkowy.
— Wyjątkowy, bo dla babci- powiedziała Magda. Miała na myśli to, że inne listy były dla rodziców, a ona ma tylko babcię, udało się jej jednak nie okazać goryczy trującej serce.
— Tylko jaka tu moja zasługa, że Madzia uczyła się tak dobrze… Nie wiem. Nie wiem, jak to dziecko potrafiło wszystko pogodzić.
Madzia przykucnęła przy niej.
— Babciu, co ja bym bez ciebie zrobiła? Jesteś dla mnie wszystkim. Ja dziękuję ci za każdy dzień, za dom… Na świecie nie byłoby mnie, gdyby nie ty. Dobrze o tym wiesz. Wykorzystam obecność pana Grabowskiego, żeby to poszło w świat, no, bo nikt o tym nie wie- mówiła z przejęciem, trochę nieskładnie. Dla ukochanej babci chciała urządzić to małe święto, podziękować za szczęśliwe dzieciństwo. Wydarzyło się jednak coś, co wcześniej popsuło Madzi humor i przeżywanie tego dnia. Ucałowała babcię i pomogła jej przesiąść się na krzesło przy stole.
— Proszę, proszę, zapraszamy na kawę i ciasto. Może nie pije pan kawy o tej porze, to Madzia zrobi herbatę.
— Dziękuję. Do ciasta kawa jest lepsza, przynajmniej tak się przyzwyczaiłem- powiedział siadając. Dziewczyna nalała do filiżanek czarnego naparu.
— Niestety, trochę kawa wystygła, bo nasz gość się spóźnił- powiedziała z naganą w głosie.
— Madziu, goście nigdy się nie spóźniają ani nie przychodzą za wcześnie.
Karol zapamiętał tę mądrą sentencję.
— A jednak przepraszam…
— Może śmietanki do kawy. Śmietanka z prawdziwego mleka, bo od prawdziwej krowy- zaproponowała pani Ostrowska.
— Madzia potrafi wydoić krowę?
— Bogu dzięki nie musi doić krowy. Jeszcze krowa na jej głowie… Mleko kupujemy od sąsiadów.
— Nie kupujemy, babciu.
— A tak. Dzierżawią nasze pole i łąkę. Mamy od nich za to jeszcze zboże dla kur, w ogrodzie zrobią traktorem. Ja już nie daję rady, ale Madzia uparła się, że ogród musi być. A to sporo roboty i czasu, więc się dziewczyna męczy…
— Widziała mnie babcia kiedykolwiek zmęczoną?
— Nie jesteś, moja panno, aż taką Horpyną. Nie pamiętasz, jak zasnęłaś na książce przy stole?
— To było jeszcze zimą. W domu za bardzo napalone, więc bez związku z ogrodem, babciu. Od gorąca przysnęłam.
— Niech i tak będzie. Nie musimy się o to sprzeczać. Tak, czy inaczej, wszystko już teraz na niej spoczywa- ogród, sad, kury, sprzątanie, chodzenie koło mnie, jakieś załatwienia. Dziewczyna ciągle ma coś do zrobienia. W gotowaniu trochę jej pomagam, i tyle.
— Modlisz się babciu, a to bardzo dużo.
— Masz ją! Modlę się… Ale anieli jakoś nie przychodzą z Nieba, żeby cię w czymś wyręczyć. Sama musisz. Wie pan, ja tak sobie myślę, że dobry Bóg odbierał mi siły w miarę dorastania Madzi. Jakoś się razem trzymamy, tylko, że …
— Widzisz- jednak coś wymodliłaś- przerwała babci.
— Dziecko, a kiedy ty się uczysz? Pewnie, kiedy śpię, bo nigdy nie widzę cię przy lekcjach.
— Na wszystko jest czas, wystarczy go nie marnować- powiedziała szybko, jak o czymś zupełnie oczywistym i nie wymagającym dalszych objaśnień. Ta prosta odpowiedź była dla Karola zupełnym zaskoczeniem i sporym rozczarowaniem. Spodziewał się, że Madzia rozwinie tak ciekawy temat i powie coś o rozkładzie dnia a nawet ponarzeka, bo chciałaby to albo tamto a tu czasu brak.
— Pozwoli pan, że dokończę poprzednią myśl- babcia było o wiele bardziej rozmowna- lękałam się, co to będzie od września, jak Madzia pójdzie do liceum. Nauki więcej, dojeżdżanie do Zamościa… Nie wiem jeszcze, ale wynajmę chyba opiekunkę czy jakąś pomoc domową, żeby ją odciążyć, bo inaczej to się chyba nie da.
— Babcia raczy zapomnieć o takiej możliwości.
— To dobry pomysł, Madziu- powiedział Karol, spojrzała na niego groźnie.
— Przyjadę do domu pół godziny później, cała różnica.
— Dziewczyno, uczyć się musisz a nie tańcować całe życie koło babki.
— Spokojna twoja piękna siwa głowa. Dam radę.
— Dasz radę… No, pewnie dasz, ale jakim kosztem. A właśnie! Ja się domyślam, że bolą cię pieniądze dla tej opiekunki.
— Tak, to też. Babcia wie, że trzeba wymienić dach, dom ocieplić…
— Był remont w środku. Wystarczy. Te parę lat przeżyjemy… A jak odkładać, to chyba na twoje studia, a nie na dach. Na głowę nam się nie leje, prawda?
— Co innego mówiłaś niedawno, babciu.
— Zmieniłam zdanie. Ja może pożyję rok czy dwa i co potem? Bez grosza nie mogę cię zostawić.
— Twoja wnusia jest już duża i coś wymyśli. Nie wybiegaj, babciu, za daleko w przyszłość. Do setki dużo ci brakuje. Czy naszemu gościowi nie smakuje ciasto z truskawkami?
— Nie zmieniaj tematu, panno. No, niech się pan łaskawie opowie- czy nie mam racji?
— Babciu, czy pan Grabowski musi tego słuchać?
— Twoja babcia ma rację, że powinnaś myśleć o swojej przyszłości przede wszystkim. Na pewno znajdzie się ktoś, kto cię trochę wyręczy w domowych obowiązkach za nieduże pieniądze.
Nastała chwila milczenia. Madzia moczyła usta kawą patrząc na Karola. W jej oczach znowu czaiła się groźba, potem piękne jej źrenice błysnęły zaintrygowaniem. Czy wyczuła w tonie głosu jego szczerą troskę o swoją przyszłość?
— Wie pan, może poproszę siostrę męża. Mieszka samotnie w Chełmie, nie ma problemów z chodzeniem, Madzię bardzo lubi…
— O nie! Ciocia Hania może u nas pomieszkać tydzień, góra dwa tygodnie!
— A to dlaczego, córciu?
— Przecież wiesz- jest makabrycznie zrzędliwa. Nie wyglądam jej! Na wszystko ma inne zdanie, byle na przekór.
— Zobaczy się…
— Zobaczy się!
— Madzia dzisiaj nie w humorze- zauważył Karol.
— Nie w humorze. Jeszcze jej nie przeszło. Opowiedz panu, co się wydarzyło?
— Nie ma do czego wracać.
— Oj, Madziu, to zacznę od początku. No więc od rana biegała… To tu, to tam. Jak zwykle- kury, króliki, obiad… dom wysprzątała…
— Nie dom, kuchnię i łazienkę. W pokojach czysto.
— No, czysto, bo codziennie łazisz ze ścierką. Ale okna myłaś.
— Babciu, to nie ma nic do rzeczy!
— Ja chcę tylko przedstawić panu Grabowskiemu, jak się starałaś zanim przyjdzie.
— Jeżeli już, to nie dla pana Grabowskiego tylko dla ciebie. Szkoła ci dziękuje a ja powinnam przede wszystkim.
— No, nie jesteś zanadto uprzejma dla swojego nauczyciela.
— Przepraszam, niech babcia przejdzie do konkretów, bo obiecałam spacer panu Grabowskiemu.
— Już myślałem, że ominie mnie ten zaszczyt.
— Prawda! — pani Ostrowska przypomniała sobie- Zechce pan zrobić nam zdjęcie?
— Proszę bardzo.
— To ja pójdę po telefon- powiedziała Madzia.
— Pięknie wyjdzie na fotografii w tej sukience.
— „Babciu, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie!” — cieszyła się jeszcze wczoraj i zastanawiała się, w co mnie ubrać, co na siebie włożyć. Tę sukienkę kupiła jeszcze na bal gimnazjalny, ale w niej nie poszła, bo mówiła, że wygląda, jak makowa panienka z elementarza…
— I zaraz ją zdejmę- powiedziała z sąsiedniego pokoju. Chwilę później siedziała przy stole obok babci obejmując ją prawym ramieniem, uśmiechając do obiektywu.
— To chodźmy jeszcze na ganek- powiedziała pani Ostrowska wstając z wysiłkiem od stołu. Zdjęcie na ganku było jeszcze lepsze: drobna, niemal skarlała postać starszej pani przy wysokiej dziewczynie na pierwszy rzut oka była kontrastem, który przykuwał uwagę tak samo, jak uroda Madzi podkreślona kwiecistą suknią. Albo inny kontrast- twarz pierwszej promieniała radością i pełnią życia, drugą gasiła zaduma( nad tym, co było? nad tym, co będzie?). Tylko ledwie dostrzegalny dyskretny uśmiech i pewne siebie spojrzenie świadczyły o wewnętrznym optymizmie.
— Babciu, pójdziemy się przejść. Wrócę niedługo.
— Za trzy kwadranse- wtrącił się Karol.
— Już? A miałam opowiedzieć panu Grabowskiemu, jak to było z tymi dziewczynami.
— To ja opowiem.
— Jakoś mi teraz niesmaczno, Madziu, na ich wspomnienie. Bo mogły tu być z nami i po Bożemu rozstałybyście się…
Nie zareagowała na te słowa.
— Pójdę się przebrać- powiedziała do Karola.
— Nie! Naprawdę wyglądasz pięknie. Zostań.
Zawahała się. Jednak zachwyty nad jej urodą działały w sposób właściwy kobiecej naturze. Nie trwało to długo- zaraz napomniała siebie samą, że nie jest gotowa na męskie komplementy i próbowała je zlekceważyć
— Piękne to są róże — spojrzała na krzew, obok którego stał Karol.
XIX
— Dziękuję- powiedział, kiedy zrobili kilkanaście kroków.
— Cóż mi pan tak dziękuje z byle powodu?
— Od bardzo dawna, od zawsze marzyłem, żeby pójść z tobą na spacer.
— Ach tak! I znowu od bardzo dawna…
— To prawda.0
— To należało o tym mi powiedzieć dawno temu. Może na to czekałam. Byłoby prościej. Więc albo
tchórz, albo kłamca.
— Pozwolę sobie przypomnieć, że oba epitety już mi wytatuowałaś dostatecznie wyraźnie.
— Mam rozumieć, że są prawdziwe. Skoro się przyjęły, dźwiga je pan po bohatersku.
— To nie brzmi dobrze ani uprzejmie. Co mam teraz powiedzieć?
— Co pan chce. Ja chętnie usłyszałabym, że jakoś się pan broni, usprawiedliwia…
— O ile cię znam, usprawiedliwianie się nie odniosłoby skutku.
— Jakiego skutku się pan spodziewa?
— Hm… Czegoś w rodzaju łaski dla tchórza i kłamcy.
— Nie płynęłaby z serca, więc nic nie byłaby warta.
— Poczekam aż się otworzy.
— Co się otworzy?
— Wiesz co. O! Jednak nie powtórzyłaś, że zwariowałem. Widzę małe otwarcie.
— To nie to. Pan się otwiera półsłówkami, okropnie nieśmiało. Muszę wydłubać z pana trochę
szczerości. Odnoszę wrażenie, że pan chce, abym go polubiła bardziej niż przewiduje ustawa o tak zwanych dobrych obyczajach, które ciągle ma pan na uwadze.
— Bardziej przez duże „B”.
— Czuł się pan ograniczony w jakiś niewytłumaczalny sposób. Magda stoi na deszczu, a pan jedzie dalej. To są dobre obyczaje?
— Przypomniałaś mi o tym wzajemnym ograniczeniu mówiąc, że zwariowałem. Tak to zrozumiałem.
— Pan mnie nie zrozumiał a ja pana prędko nie zrozumiem. W panu tkwią sprzeczności, jak w osobach nie w pełni zrównoważonych emocjonalnie.
— Może najpierw ja spróbuję…
— Ale żadna ślamazarna próba niepotrzebna. Co tu owijać w bawełnę. Nie lubię tego. Wiem, że pan się we mnie podkochuje. Chyba, mimo wszystko, tak to trzeba nazwać.
Po tych słowach zatrzymała się, a jednak przy całej swojej śmiałości, nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, Karol zaś miał więcej siły- powstrzymał się przed ucałowaniem jej dla potwierdzenia, że tak jest na prawdę.
— To jest ta pańska wariacja, kochanie na niby. Oczywiście, tak wprost nie przyzna się pan do tego. A ja od dawna to widzę. Głupia, już kilka razy zakochiwałam się w panu a potem walczyłam, aby o tym zapomnieć. Ale to już pana wina. Wolałabym do tego nie wracać.
— Dlaczego zapomnieć?! Nie rozumiem- powiedział przez zaciśnięte gardło.
— Nie powiem. Nie chcę robić panu nowej blizny. Nie mówmy o tym, proszę.
— Przynajmniej dzisiaj masz z kim porozmawiać idąc swoją ulubioną drogą w stronę strumyka- dodał po kilku następnych krokach.
— Nie chodzę sama tą drogą.
— Ciekawe…
— Nieciekawe. Nieciekawe w sensie, jaki podsuwa panu męska wyobraźnia.
— To brzmi uspokajająco i studzi moją męską wyobraźnię. Więc kto pani towarzyszy, panno Magdaleno?
— Proszę pomyśleć- nie widać Go a jest obok.
— Wiem, wiem, łatwa zagadka… Za to też panią lubię- przez duże „L”.
— Przez duże „L”! Co za postęp… To może krok dalej, proszę pana.
— Nic za darmo, proszę pani.
— Czego pan oczekuje?
— Przejdźmy na „ty”. Będzie mi łatwiej odzyskać pani przyjaźń. Dzisiaj i tak powiedzieliśmy sobie więcej, niż przez sześć lat.
— Ma pan moją przyjaźń i bez tego. Patrzcie państwo! Wreszcie stał się pan dostatecznie odważny. Trochę za późno.
— Próbuję nadrobić zaległości. Wcześniej nie było to możliwe.
— Dlaczego?
— Wracamy do punktu wyjścia. Byłaś moją uczennicą, chyba to rozumiesz. „Ustawa o dobrych obyczajach”.
— A ja już panu mówiłam: zawsze byłam i będę tą samą Magdą Ostrowską. Myśli pan, że trzy, czy cztery lata temu albo nawet sześć nie potrzebowałam pańskiego uczucia?! Jest pan w wielkim błędzie! Chodźmy z powrotem, bo czuję, że się pokłócimy.
— Nie wystarczy ci jedna kłótnia dziennie? — zapytał i odruchowo objął ją, aby skłonić do kontynuowania spaceru i rozmowy. Czy tego nie zauważyła? Nie odczuła? A może była już w stanie zaakceptować tę niewinną formę zbliżenia.
— Nie było kłótni, proszę pana. Powiedziałam im, co o nich myślę i sobie poszły.
— Kto to był? Po co przyszły?
— Ania i Emilka.
— Ania i Emilka… Najgrzeczniejsze dziewczyny w klasie a jednak niegodne twojego towarzystwa.
— Plotły bez składu i celu.
— Pewnie przyszły cię przepraszać w imieniu całej klasy.
— Tak rzeczywiście mówiły.
— Bardzo dobrze. Szybko się zreflektowały twoje koleżanki i twoi koledzy. Nie podejrzewałem, że tak szybko. Może pani Żarnowska porozmawiała z nimi.
— Nie sądzę. Przyszły z własnej inicjatywy, żeby się wybielić i przy okazji zrobić taki niby dobry uczynek, kłamiąc, niestety.
— A jesteś tego pewna?
— Na 99 procent.
— A jednak nie na 100. Na jakiej podstawie?
— Przycisnęłam je i wygadały się.
— No to mogłaś chociaż docenić ich dobrą wolę, nie sądzisz?
— Proszę pana, ja po prostu nie lubię obłudy. Wczoraj śmiały się ze mnie razem z całą klasą. Powiedziała któraś Igorowi, że jest ostatnim chamem?!
— Były zaskoczone tym, co widziały… Reagowały spontanicznie. Ty też zresztą…
— Tak?! Ale czy wyszła któraś ze szkoły, aby mnie odszukać. Na to miały czas.
— Madziu, wybacz im, to jeszcze dzieci. Nie są tak dojrzałe, jak ty. Widzę jednak promyk nadziei w waszych relacjach.
— Proszę również mnie oświecić tym promykiem.
— Wyraźnie widać, że zależy ci na ich przyjaźni. Gdyby było inaczej, wizytę Ani i Emilki przyjęłabyś z obojętnością- a w tobie się gotuje.
— Dobra. Nie mówmy o tym. Niech pan wreszcie odbierze telefon, już trzeci raz buczy.
— To pewnie ojciec.
— Nie sprawdzi pan?
Karol sięgnął do kieszeni.
— Tak, ojciec.
— Nie rozmawia pan z ojcem?
— Wiem, o co mu chodzi.
— Pewnie się niepokoi. Poucza mnie pan, a sam nie jest lepszy.
— No, tak. Masz rację.
Karol sięgnął po telefon raz jeszcze.
— Rozumiem, że moja obecność pana krępuje. Odejdę.
— Nie chcę mieć przed tobą tajemnic. Zwłaszcza tego rodzaju. Stój!
Wycisnął słuchawkę na ekranie.
— Karol! Gdzie ty się podziewasz?! Jest osiemnasta.
— Jestem cały i zdrowy. Do Lublina dzisiaj się nie wybieram. Nie mówiła ci mama.
— Coś tam mówiła… Wy chyba oboje żartujecie.
— To ty sobie żartujesz ze mnie…
— Co?! Ja robię, co mogę, żeby cię wyciągnąć w świat…
— Nie wyciągaj. Tu jest więcej miejsca.
— … Mamy się spotkać z poważnymi ludźmi. Co ty mi robisz?!
— Przepraszam, ale ty jesteś niepoważny.
— Słucham?!
— Nie umawiaj mnie z nikim bez mojej zgody. Z kobietą w szczególności. To idiotyczne- nie uważasz?
— Nie umawiałem cię. Po prostu wynikła akurat okazja, z której, miałem nadzieję, skorzystasz.
— Nie skorzystam. Dzisiaj ani w przyszłości…
— Karol!
— … Możesz to tej panience powiedzieć i sprawę definitywnie zamknąć.
— Dobrze. Na razie zrobiłem, co mogłem- sapnął.- Ale matkę chociaż przywieź.
— Zdążę na dwudziestą. Cześć.
— Karol, a gdzie ty jesteś?
— Jestem w miłym towarzystwie.
— Jakaś nauczycielska impreza?
— Nie, próbuję bliżej poznać pewną panią.
— A więc jednak masz kogoś.
— To niewłaściwe słowo, ale życz mi powodzenia.
— Pożyczę, jak poznam tę damę. Bo mam nadzieję, że nie interesuje cię byle kto.
— Tak, ta pani jest bez wątpienia damą i muszę kończyć, bo się niecierpliwi. Do zobaczenia.
Schował telefon. Madzia bawiła się źdźbłem trawy. Niby był to objaw zakłopotania, a jednocześnie patrzyła na Karola z uwagą- skoncentrowana jak przed matematyczną zagadką. Dałby wiele, aby wiedzieć, co kryje się w tej pięknej głowie.
— Słyszałaś. Teraz możesz ponownie nazwać mnie wariatem- westchnął, jak zmęczony alpinista na szczycie. Madzia milczała.
— O czym myślisz?
Nadal patrzyła mu w oczy bez słowa. Zeschłą trawkę włożyła do ust. Teraz budziły szczególne pożądanie.
— Na co pan czeka? Powinien pan wracać i jechać do Lublina.
— Zdążę. Zadzwonię do mamy, żeby była gotowa… Już to robię.
— Mama? Za pół godziny będę.
— Ojciec dodzwonił się do ciebie wreszcie?
— Owszem. Zbieraj się.
— Dobrze, że jednak jedziesz, zmądrzałeś.
— Zgadza się. Zmądrzałem. Bądź gotowa.
— Ubranie masz przygotowane?
— Oczywiście. Zaraz będę.
— Ojciec się ucieszy.
— Już się cieszy. Pa!
Słysząc tę rozmowę, Madzia uśmiechnęła się po raz pierwszy a nawet parsknęła śmiechem.
— Przepraszam za „cieniasa” — powiedziała niespodziewanie.
— A pozostałe blizny kiedy mi opatrzysz?
— Swoje dolegliwości musi pan pokonać sam. Tak, jak każdą chorobę. Czyli trzeba nabyć na nie odporność.
— Ach tak! Odezwał się lekarz. A więc można mieć nadzieję, że nim będziesz w przyszłości. Jest w tym odrobina mojego udziału. Przejdźmy się jeszcze kawałek.
— Nie, wracamy. Pan jedzie do domu, mama czeka, a na mnie babcia.
— Więc spacer dokończymy jutro.
— Jutro? Spotkamy się jutro?!
— Nie cieszysz się? Niedobre dziecko.
— Nie wiem, czy mam się z tego cieszyć.
— Bogu dzięki nie uciekniesz mi, bo musisz być z babcią. Będę cię nachodził do skutku.
— Jakiego skutku?
— Jakiego? Są tylko dwie możliwości: uznasz, że… że, jak to się mówi, mam u ciebie jakieś szanse albo zostanę starym kawalerem.
— Podobno już jest pan starym kawalerem.
— Kto tak powiedział? Nie czuję się kimś takim.
— Łobuzeria w szkole- uśmiechnęła się.
— Ty też tak uważasz? Mam 28 lat.
— Oj, nie powiem, co myślę…
— Nie katuj mnie. Mów, bo mama czeka, a ja jeszcze tutaj.
— Będzie kolejna blizna.
— A niech tam!
— Proszę pana, jak dla mnie, nieraz zachowywał się pan, jak gówniarz. Przepraszam, nazwę to inaczej -jest pan delikatny, jak dziecko.
— Hm… Cóż, dla osoby tak dojrzałej...Dojrzałej mimo wieku.
— Nikt tego panu nie powiedział? Pewnie rodzice. Zgadłam?
— Zaskoczę cię. Chciałbym czuć się dzieckiem jak najdłużej. I żebyś ty nim pozostała. A w tej chwili bardzo chciałbym cię objąć i przytulić, jak swoją własność. Tak mocno przytulić, ile sił… Wyobraź sobie, że to robię.
— Niech pan tak na mnie nie patrzy…
— Dlaczego?
— Nie jestem ze skały. Proszę już jechać.
— Do widzenia, do jutra!
XX
Z Lublina wrócił przed dwudziestą drugą. W domu było ciemno, tylko niebieskawe rozbłyski z pokoju dziadka- amatora westernów, za którymi codziennie biegał po wszystkich kanałach. Kiedy zajrzał do niego, okazało się, że śpi. Karol wyłączył więc telewizor i poszedł na górę do siebie. O tej porze zwykle rozmawiał z siostrą przez skype‘a. Włączył komputer i chwilę później widział Anię na ekranie.
— Cześć malutka, jak minął dzień?
— Gdzie byłeś, późno się odzywasz.
— Dopiero wróciłem z Lublina.
— Jak tam ojciec?
— Cały i zdrowy- prawdopodobnie, bo jest na proszonej kolacyjce.
— Z mamą?
— Tak, zawiozłem ją.
— A dziadek? Śpi już?
— Zasnął przed telewizorem. Co u ciebie?
— W lipcu dostanę urlop. Szef wreszcie się zgodził.
— To już za parę dni. Jakie masz plany?
— Jeszcze nie wiem. Stanisław radzi wynająć detektywa, żeby odnalazł kupca obrazu.
— Co ty gadasz? Nie można prościej?
— Kupował przez podstawioną osobę. Biuro aukcji nie udziela żadnych informacji. Mam tylko skromny trop sprzedającego.
— Jak skromny?
— Podobno jakiś ksiądz, mówił z austriackim akcentem.
— Staruszek może, wiesz coś więcej?
— Nic nie wiem. Dam temu detektywowi jasne polecenie, aby to ustalił swoimi kanałami.
— Szkoda kasy, malutka. Sama daj ofertę kupna w Internecie i austriackich czasopismach. To może chwycić.
— Jaką ofertę?
— „Kupię lub sprzedam obrazy religijne z XIX wieku”
— Zgłupiałeś! Wiesz, ile ofert się pojawi?!
— Podaj, że chodzi o nurt symboliczny… O! Że interesują cię płótna z lat 70-tych i 80-tych. Bo przecież na obrazach były daty. Prawdopodobieństwo wzrośnie kilkukrotnie.
— Bo ja wiem…
— Spróbować, moim zdaniem, warto. Mam jeszcze inny pomysł. Jeżeli sprzedającym był rzeczywiście austriacki ksiądz, jego personalia są prawdopodobnie w którymś hotelu.
— Żaden hotel nie udzieli mi takich informacji.
— Pewnie nie… Ale jest na to sposób! Poproś o pomoc kogoś, ty albo Stanisław, kto potrafi włamać się do hotelowych komputerów.
— Hakera. Ciekawe…
— Tak, ale jeżeli dobrze mu nie zapłacisz, nie będzie ryzykował. A nawet doniesie policji… Nie, nie doniesie, bo sam będzie spalony, jako haker.
— Porozmawiam ze Stanisławem. Może ma to sens, chociaż pachnie kryminałem.
— Ile masz pieniędzy?
— Nie sprawdzałam ostatnio konta. Coś koło 20 tysięcy franków.
— To kupa kasy, myślę, że dasz sobie radę bez łaski ojca.
— Szkoda, że ciebie tu nie ma. Bardzo byś mi pomógł.
— No, nie mogę na razie. Ale przecież rozmawiamy prawie codziennie- jakbym był w Zurychu. Tak?
— Dlaczego nie możesz? Masz wakacje.
— Aniu, na te wakacje czekałem sześć lat. Zegar tyka, nie ma odwrotu.
— Pachnie mi to jakąś tajemnicą. Tak? Zgadłam?, o co chodzi? A! Wiem, jedziesz rowerem dookoła Polski. Zawsze o tym gadałeś.
— Na razie nic nie powiem.
— Ja przed tobą nie mam tajemnic. Jak traktujesz siostrę!
— Nie masz? To powiedz, jak się ma nasz kuzyn Stanisław. Iskrzy wreszcie między wami dostatecznie mocno?
— Iskrzy- w zderzaczu hadronów.
— Cha, cha! Dobre.
— Jutro, pojutrze pomoże mi ruszyć sprawę obrazów naszego pradziada. Obiecał nawet, że pojedziemy razem do Badenii szukać potomków tego niemieckiego oficera.
— Scholtz‘a?
— Tak.
— Dobrze. Zaangażował się. Oj, lubi cię, lubi. A ty?
— Nie do końca podobają mi się jego maniery.
— Wychowaj nicponia! No, pójdę spać, bo mi się ziewa. Do usłyszenia i zobaczenia!
— Cześć!
XXI
W kościele zajmowała co niedzielę to samo miejsce- na brzegu czwartej ławki od środka świątyni. Do komunii przystępowała regularnie, a po przyjęciu Jezusa, szła z Nim wyprostowana i dumna, jak królowa. Karol ciągle nie wiedział, co składało się na ten wręcz majestatyczny przemarsz Magdy spod ołtarza. Wrażenia, jakie odnosił były dwojakie i ze sobą sprzeczne: jedne kiełkowały na podziwie, inne na niechęci. Dlaczego mogła zasługiwać na podziw? Czy przyjęcie sakramentu skutkowało nagłym autentycznym przeżywaniem Pana Jezusa w sercu i dlatego jakby zapominała o ludzkiej widowni wokół, zapominała o problemach, które ją samą otaczały? Z jej oczu biło poczucie siły, ale również wyższości, wyższości majestatycznej. Nie skłaniała głowy w pokornym modlitewnym uniżeniu, zachowywała się wprost przeciwnie, jakby była istotą wyższego gatunku.
To musiało budzić odrazę i irytowało pewnie nie tylko Karola. Kiedy jednak dłużej się nad tym zastanowił, odzywała się w nim zazdrość. Przecież dziewczyna musiała wiedzieć, że jej zachowanie odczytywane jest jako przejaw wyniosłości trudnej do zaakceptowania, a jednak nie cofała się przed tym, zawsze potrafiła być sobą w swoim świecie, nie odgrywała rytualnego scenariusza jak niemal każdy inny niedzielny katolik- kierowało nią własne autentyczne przeżycie. Czy zaróżowione policzki świadczyły, że nie była wolna od reagowania na ich spojrzenia, a jednak potrafiła je zlekceważyć, bo Jezus każe spoglądać Wysoko, wyżej niż wydaje się tym ludziom, temu tłumowi zaprzęgniętemu do „życia”, jak woły! Hm… A może przeświadczona o swojej urodzie nabierała kolorów czując męską pożądliwość? A jeśli tak, jak godziła to z czystością własnego serca? Ileż pytań nurtujących biednego Karola, który oddany tym rozterkom w pewnym momencie nawet nie powtarzał za kapłanem modlitwy mszalnej!
Bardzo był ciekaw, czy dzisiejszej niedzieli twarz dziewczyny nie zapłonie trochę bardziej, gdy będzie się z nią mijał w drodze do Pana Jezusa. W pośpiechu zliczał swoje tygodniowe przewiny, ważył je, szacował, sumował, by w końcu stwierdzić, że tej niedzieli eucharystii nie godzien. Szczęśliwie jednak na skutek panującego tłoku Magda nie wróciła po komunii do swojej ławki, ale paradowała na koniec kościoła z tradycyjnie wysoko uniesioną głową. Teraz jemu było gorąco, coraz goręcej, gdyż jeszcze chwila i otrą się o siebie w wąskim przejściu na środku świątyni. Spojrzała mu przelotnie w oczy, w ułamku sekundy zdążył odebrać delikatny gest pozdrowienia- błysnęło odrobinę światła w błękitnych źrenicach, drgnęła z lekka prawa powieka… Nie był tylko pewien, czy zdążył z uśmiechem, raczej nie. Teraz zastanawiał się, czy Magda zostanie na adorację Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, jak zwykle czyniła. Ucieszył się na taką możliwość, lecz w konsekwencji próbował przeprosić Jezusa, że nie myśli o Nim, tylko o dziewczynie. Jednakże nie odczuwał wyrzutów sumienia i dlatego nie przychodziła mu na myśl szczera modlitwa. Zastanawiając się nad swoim dziwnym stanem, nie potrafił go przypisać podszeptom kosmatego truciciela sumień, ale raczej Bożej wyrozumiałości. Magda jednak wyszła z kościoła nie wiadomo kiedy, być może zaraz po błogosławieństwie. Na adorację zostało kilkanaście osób. Karol klęczał nasłuchując za plecami kroków dziewczyny, lecz kiedy zorientował się, że już nie nadejdzie, nie podniósł się z kolan, aby ją odnaleźć. Tylko przez chwilę bolał go zawód i ciążyła mu przemożna ochota na natychmiastowe spotkanie. Jakkolwiek była to chwila bolesna( nawet fizycznie) — przemógł się i był z tego zwycięstwa zadziwiająco zadowolony. Jakaś fala dobrego ciepła promieniowała mu z duszy, wędrowała wszystkimi molekułami ciała, poczuł się szczęśliwy. Natychmiast zrozumiał- to Jezus uśmiechnął się w jego kierunku przez złote promienie monstrancji. Czy to samo odczuwała Magda idąc od ołtarza z odrobiną białego chleba?
XXII
O piętnastej wychodziła z domu na spacer, kiedy tylko było to możliwe. Szła wówczas „swoją” drogą — tą samą, którą chodzili oboje wczoraj. Mijała zabudowania, ogród i sad, szła obok pola. Dalej w dolinie strumienia ciągnęły się łąki. Idąc tędy do autobusu szkolnego, przekraczała tę rzeczułkę po kładce z bali, robiła jeszcze kilkadziesiąt kroków nieco pod górę, gdzie ścieżka łączyła się z duktem leśnym prowadzącym do szosy. Karol znał tę topografię od bardzo dawna. Dzisiaj skręcając z asfaltu w las, wiedział, że najprawdopodobniej na drugim końcu szlaku jest już Magda i idzie wolno naprzeciw niespodziewanemu gościowi. Serce biło pod żebrami coraz mocniej, coraz dotkliwiej, chociaż nie było czym się zmęczyć. Pedałował przecież bez pośpiechu a wkrótce zaczął hamować zjeżdżając na luzie w stronę przesyconego słońcem końca lasu. Tutaj zatrzymał się i sięgnął do sakwy po lornetkę.
— Jesteś. Jest i różaniec… Nie można ci na razie przeszkadzać.
Usiadł pod brzozą, ale w taki sposób, że nie mogła go spostrzec z kilkuset metrów, które ich dzieliły. Zresztą miała na oczach okulary przeciwsłoneczne. Czekał- czatował, jak jastrząb na gołębicę. Doszła do kładki, schowała różaniec do kieszeni w dżinsowej spódnicy, przykucnęła, usiadła, spuściła nogi i zaczęła nimi poruszać naprzemian: prawa- lewa. Bawiła się, jak mała dziewczynka patrząc na leniwy nurt strumienia. Była już tak blisko! Przez szkła lornetki mógł sycić oczy jej pięknem bez przeszkód, bez udawania, bez zmuszania się do tzw. przyzwoitości wobec 16-latki.
„Gdybym potrafił malować, tak, jak Ania…” — marzył w takich sytuacjach.
Zabrał rower i szedł wolno ścieżką w kierunku kładki. Czy udawała, że nagłe zjawienie się Karola nie robi na niej żadnego wrażenia? Nawet nie odwróciła głowy w jego stronę.
— Dzień dobry, już jestem.
— Wreszcie. Czekam tu od rana bardzo stęskniona.
— Miło słyszeć. Czy siedząc tu i machając nóżkami tyle godzin nie dostała pani udaru słonecznego?
— Ostatnio sprawdzam swoją obecną odporność na wszelkie udary.
— Wszelkie udary… Obecną odporność… Ostatnio… Ach tak!
— Tak, lepiej być odpornym.
— Dobra. Rozumiem, zostawmy problemy kardiologiczne, czyli sercowe na boku. Więc znowu język lekarski- powiedział siadając obok niej. Nic nie odpowiedziała, próbowała okazywać jak największą obojętność na jego obecność. Karol zaś bardzo szybko pożałował, że w pierwszym odruchu usiadł tuż przy niej. Tylko z najwyższym wysiłkiem zdołał się powstrzymać od objęcia dziewczyny ramieniem. Od walki z tym pragnieniem zrobiło się mu tak gorąco, jakby to on rzeczywiście siedział na skwarze od wielu godzin. Jakże czuł się tłamszony władzą kobiecej urody. O ileż lepiej było obserwować ją z ukrycia! Ale tym razem nie odczuł żadnej satysfakcji ze zwycięstwa nad pragnieniami tego rodzaju, nie wydawały się nieczyste. Przeciwnie- swoje zachowanie przypisał tchórzostwu, miał bowiem silne przeczucie, że oczekiwała jakiegoś gestu czułości. Jakiego? Czy w tej chwili?
— Przynajmniej na blask słoneczny nie jest pani odporna. Nóżki opalone…
— Opalone. We czwartek na ogrodzie.
— Wiem. Jechałem tędy po południu we czwartek. Nawet zatrzymałem się na chwilę.
— Nie zauważyłam.
— Drzewa zasłaniają i zajęta byłaś pracą. Chyba zbierałaś truskawki.
— Należało przyjść i pomóc, zamiast się gapić z ukrycia jak wilk.
— Najzupełniej słuszna uwaga. Ale nie śmiałem jakoś…
— Dlaczego?
— Hm… Bo tchórz jestem. Już dawno to ustaliliśmy.
— Nie trzeba wiele odwagi, żeby wrzucać owoce do miski.
— Niby nie, ale… Przecież nie o to chodzi. Ty zupełnie nie rozumiesz pewnych spraw albo udajesz.
— Nie odbieramy na jednej fali. Proszę się wreszcie nastroić, szkoda niedzieli.
— Chętnie się poddam twojej częstotliwości, ale muszę się tego nauczyć.
— Po prostu proszę o szczerość! Takie nadawanie jest bardzo proste.
Karol westchnął. Próbował prowadzić lekką rozmowę, ale dziewczyny nie opuszczał ton mentorki.
— Owszem, wymaga trochę odwagi. Wystarczy się przełamać. Satysfakcja murowana.
— Hm… Nigdy nie sądziłem, że odbiorę tego rodzaju lekcje od własnej uczennicy.
— Więc proszę już nie wzdychać, skoro nie chce pan usłyszeć kolejnej lekcji.
Nastąpiła chwila przerwy. Karol czuł, że zaraz zsunie się do upokarzającego dołu, jeżeli nie okaże trochę męskości.
— Dobrze. Chciałaś szczerości, niech stracę. W tej chwili myślę o twoich kolanach. Chętnie skoczyłbym do strumienia, aby je całować. Teraz powiedz kolejny raz, że zwariowałem. Czekam- powiedział nieswoim głosem i czekał na „lanie”.
Zareagowała dziwacznie- po prostu wzruszyła ramionami. Jak nad czymś idiotycznym? Teraz uruchomiła dno własnej szczerości:
— Ja kiedyś miałam ochotę pana pocałować.
— Tak? Kiedy?
— A nawet już całowałam.
— A! Masz na myśli zakończenie roku szkolnego w piątej klasie. Pamiętam. Dałaś mi wtedy pięć róż. Cmoknęłaś mnie w prawy policzek.
— To za szóstkę z historii. Dlatego chciałam dać sześć, ale babcia zwróciła mi uwagę, że powinna być nieparzysta liczba kwiatów. Więc jedna została w domu.
— Róże z twojego ogródka.
— Nie sądziłam, że pamięta pan ten moment.
— A kiedy skończyło się na samej ochocie, niestety.
— Do tego „kiedyś” wolałabym nie wracać.
— Ale mieliśmy być szczerzy do bólu. W przeciwnym razie zrobię to, o czym myślę.
— To się panu nie opłaci. Kolana brudne.
— Czy to jedyna przeszkoda?
— Nie. Nie wiem, jakiego rodzaju jest pańskie zauroczenie, to jest prawdziwa przeszkoda- znowu zamachała nogami i zrobiła się poważna. Nie rozmawiali. Patrzyli na wodorosty, na harce ważek, słyszeli bzyczenie spragnionego trzmiela i plusk wody przelewającej się przez stos gałęzi.
— Dlaczego nic pan nie mówi?
— Ja już nie wiem, co chciałabyś usłyszeć?
— Tylko prawdę. Ale o to trudno.
— Jaką?
— Z tego worka tajemniczego.
— Wczoraj sama do niego zajrzałaś.
— Próbowałam sondować, co w nim jest.
— No, właśnie to, co powiedziałaś wczoraj, tam jest.
— Co?
Zamiast mówić zdobył się na drugi akt szczerości. Objął ją i przytulił tak mocno, jakby nagle musiał dać upust całemu tłumionemu przez lata uczuciu.
— Na prawdę kocham. Kiedy uwierzysz? — szepnął.
— Boli… Duszę pan ze mnie wydusi.
— Wyduszę i zabiorę. Moja jest.
— Powoli. Do wymiany dusz daleka droga. Proszę trochę ochłonąć.
— Dobrze… Przepraszam.
— Chodźmy na spacer- zaproponowała. Był zaskoczony, że nie okazała żadnego oburzenia takim zachowaniem. Lecz tylko do czasu…
— W lesie jest przyjemny chłód.
— Do lasu się boję, widziałam wilka.
— Nie widziałaś.
— Czułam, jak na mnie patrzy.
— Jeżeli wilk patrzy, to musi być głodny.
— W kościele też był głodny? Czułam jego spojrzenie na plecach.
— Straszne. Ale to dobrze wychowany wilk.
— Co to znaczy- „dobrze wychowany wilk”?
— Wiesz doskonale, co to znaczy.
— Patrzy, kiszki marsza grają, a nie ugryzie.
— Tak to wygląda, niestety.
— Biedne wilczysko.
— No. Chodźmy, proszę pani- wstał podając jej rękę.
— Ale nie do lasu.
— Ależ nie! Do sadu. Tam jest huśtawka. Pohuśtam panią.
— Zgoda- uśmiechnęła się patrząc mu w oczy.
— O! Boisz się mnie. Nie sądziłem…
— Nie boję.
— Źrenice ci się powiększyły. Nawet o tym nie wiesz.
— Tobie też- powiedziała zakładając okulary, aby ukryć swoje.
— Mnie tak. Nikogo to nie dziwi. Tchórz jestem. Jej! Powiedziałaś do mnie per „ty”! Słyszałem!
— Przesłyszałeś się. O nie! Ale plama! — podbiegła do przodu zła na siebie.
— Jaka plama?! Stój!
— Rower. Proszę się wrócić- powiedziała, kiedy ją dopędził.
— Od razu pierwszego dnia wakacji zachorował pan na miłość do mnie. Zaplanowane, jak sprawdzian semestralny- powiedziała, kiedy znowu był obok niej.
— Mówiłem ci- już sześć lat…
— A to dopiero miłość, proszę państwa!
— Ależ nie śmiej się. Ja przysięgam, że to prawda.
— Panu wydaje się, że mnie kocha.
— Cóż. Wkrótce mi uwierzysz.
Zatrzymała się. Byli już na początku sadu.
— Jeżeli się kogoś kocha, jest się przy nim. Czy się mylę?
— Oczywiście, masz rację…
— Więc resztę proszę sobie dopowiedzieć!
W milczeniu przeszli następny odcinek drogi, Magda coraz żwawiej stawiała kroki. Ugodziła go dotkliwie swoją prostą logiką. Czuł się za słaby, aby patrzeć na świat w tak uproszczony, przejrzysty sposób i postępować zgodnie z tą wizją. Miał wewnętrzne przekonanie, że to w ogóle możliwe nie jest, a jednocześnie racji nie potrafił odmówić dziewczynie.
— Nie lubię okropnie, gdy pan wzdycha. Tu nie ma co wzdychać!
— Zezłościłem cię. Trudno…
— Trudno, trudno! Proszę się nad sobą nie użalać.
— Dobrze. Daj mi chociaż swoje zdjęcie. Na pewno jakieś masz.
— Nikomu nie daję swoich zdjęć. Wczoraj pozowałam panu do zdjęcia, nie wystarczy?
— Racja. Wydrukuję je. Będziesz na wyciągnięcie ręki… — powiedział uruchamiając telefon, aby to zdjęcie zobaczyć.
— Niech pan sobie ogląda, co chce. Ja w tej chwili muszę zajrzeć do babci.
— To ja zaczekam… Ale wrócisz?
— Aż tak się pana nie boję, żeby uciekać.
— Musisz wrócić, bo mam twoją własność- pokazał jej różaniec i umknął pomiędzy wiśniowe drzewa.
— Pan ma szczęście do odnajdywania moich rzeczy. Proszę o zwrot, znalazco- krzyknęła za nim.
— Albo nie- proszę go sobie zatrzymać i modlić się. To znacznie lepsza pamiątka z wakacji, niż fotografia jakiejś dziewczyny spod lasu.
Podszedł i bez słowa pochwycił jej dłonie. Jak surowa władczyni, lustrowała go spojrzeniem na wylot, poczuł się nagi, obnażony do najmniejszej słabości i znowu się cofnął.
— Czemu mnie pan puszcza? Do dzieła! Nie obejmie mnie pan jeszcze raz? Brak odwagi?
— Przepraszam. Lepiej nie. Patrzysz tak zimno.
— Otóż bardzo chcę, od dawna. Problem w tym, że nie wiem, co myśleć o takim zachowaniu! Jeżeli mnie nie kochasz, a tylko się mną bawisz…
Takie stwierdzenie było upokorzeniem, z którym Karol długo nie mógł sobie poradzić i do słów tych wracał w następnych dniach. W tej chwili nie wiedział, co powiedzieć, a ona odebrała to za ciche przyznanie się do winy. Odwróciła się i pobiegła do domu. Został sam ze wzrokiem wlepionym w pień starej jabłoni. Potrącona przez dziewczynę huśtawka kołysała się litościwie, coraz wolniej, była jak obraz gasnącego pożegnania, pomagała stygnąć po pożarze emocji. Próbował chociaż zapamiętać tę tak ulotną rozkosz, kiedy nad strumieniem trzymał ją w objęciach i czuł jej ciało, nie zdołał- pęczniało mu w sercu niemożliwe do strawienia poczucie odrzucenia wypełniając umysł na długie godziny. Byłby strawił tę porażkę lżej, gdyby zaraz wróciła, jak obiecała, ale nadszedł tylko sms :
„Musimy się dzisiaj pożegnać. Ciocia przyjechała i wypada zostać w domu. Przypominam, że różańca należy używać”.
Dopiero wieczorem w czasie spaceru po lesie doszedł do takiego punktu w rozmyślaniach, że zaczął się nawet śmiać z tej miłosnej porażki- śmiać i z radości poklepywać zaprzyjaźnione drzewa w geście pieszczoty czy pozdrowienia. Dziewczyna rzeczywiście zasługiwała na drugie imię, jakie jej dopisał.
— Tak, jesteś Klarą… Jesteś czysta… Jak strumień w Arkadii… Dla mnie… Dla mnie jesteś… Nie oddam nikomu.
XXIII
W poniedziałek miał jechać po mamę do Lublina, tak się umówili.
— Nie jedź po nią, chłopie. Odpocznijmy od jej rządów- powiedział dziadek.
— A co będziemy jedli?
— Czy to koniecznie musimy myśleć o jedzeniu? Ja mam rzepakowy miód, ty pójdziesz do sklepu po chleb i mleko. Jak byłem na Rotundzie w Zamościu…
— Właśnie! Bo miałem cię o coś zapytać. Jak zapamiętałeś tego Niemca?
— Którego Niemca?
— Tego, który dzień przed wysiedleniem zarekwirował obrazy. Mówiłeś, że wszystko widziałeś. Dziesięciolatek już sporo rozumie. Major Abwery, tak?
— Major do niego mówili. Niewysoki, szczuplutki…
— Na pewno nazywał się Scholtz?
— Scholtz.
— Może na przykład Schultze?
— Nie, Schgoltz. Parę razy słyszałem, jak tłumacz rozmowy mówił do ojca: „Pan major Scholtz pyta…” i tak dalej.
— O co pytał? Opowiedz mi jeszcze raz.
— Pytał, gdzie są obrazy. „Wiemy, że ukrywacie dużo obrazów. My je zabierzemy, bo jak przyjdą bandyci, to je zniszczą.”
— Ale nie były ukryte przecież.
— Wisiały po pokojach. Niemcy stali w sieni, potem weszli dalej.
— Bandyci… A jak ten oficer patrzył na obrazy, mówił coś?
— Mlaskał z zachwytu i ciągle: „O, jah, jah” powtarzał. Pokazywał coś na obrazie drugiemu Niemcowi i szli patrzeć na następny obraz.
— Nie śpieszyli się?
— Na podwórzu stała ciężarówka, silnik chodził cały czas.
— Zimno było, więc go nie gasili. A jednak nie śpieszyli się?
— Chodzili po domu, jak po muzeum.
— A obrazy zabrali… Na pewno wszystkie wywieźli?
— Matka powiedziała nam potem, że u Potockich pod Krakowem jest kilka obrazów dziadka.
— Wiem, ale czy z naszego domu Scholtz zabrał wszystko?
— Zostały gołe ściany.
— Zapakowali je jakoś, zabezpieczyli?
— Chyba, nie zauważyłem.
— Strychu nie kazał przeszukać?
— Nie szukali na strychu. Zapytał ojca i uwierzył na słowo, że tam niczego nie ma.
— Ile mógł mieć lat ten major?
— No ile… Tak gdzieś w ojca wieku, koło czterdziestki.
— Żonaty? Miał obrączkę?
— W rękawiczkach był.
— Co jeszcze pamiętasz, dziadku?
— Bo ja wiem…
— Zdjęć obrazom nie robił?
— Zdjęć?
— Tak. Niemcy uwielbiali fotografowanie.
— Nie widziałem. Ten Scholtz dał mi parę cukierków i odjechali.
— Odjechali…
— To co? Pomożesz mi teraz przy wirówce? Do Lublina nie jedź, to może ojca tu szybciej zobaczymy.
— Zobaczymy, zobaczymy… — mówił do siebie wcale o ojcu nie myśląc. Próbował stworzyć psychologiczny portret niemieckiego majora, jednak bardzo szybko wyobraźnię zajął mu ktoś z zupełnie innej bajki.
XXIV
Przed piętnastą siedział na skraju lasu pod brzozą, ale w taki sposób, że łatwo mogła go dostrzec, zwłaszcza, że miał na sobie żółtą koszulkę. Modliła się. Kiedy doszła do mostka, zawróciła nie patrząc w jego stronę.
— Udawajmy, że wczoraj nic się nie wydarzyło- z tą naiwną strategią dosiadł roweru i dogonił Magdę.
— Dzień dobry, nie przeszkadzam? — zapytał.
— Przeszkadzam! — mówiąc to szła energicznie i patrzyła przed siebie złowrogo, bez chęci pojednania.
— Jeżeli ma pani czas, zapraszam na przejażdżkę.
— Mam czas, nie skorzystam z pańskiego towarzystwa. Proszę łaskawie zejść z roweru, kiedy pan ze mną rozmawia.
— Oczywiście. Przepraszam. Ma pani inne plany?
— Nie muszę o nich opowiadać.
— Nie. Ale byłoby mi miło. Pojechalibyśmy na przykład do kapliczki kardynała Wyszyńskiego. To bardzo urokliwe miejsce. Była pani tam?
— Byłam. Razem z całą klasą i nauczycielem historii.
— Przecież! Jak mogłem zapomnieć.
— Pan ma słabą pamięć- nawet do zdarzeń wczorajszych.
— O tak! Zgrzeszyłem okropnie obejmując anioła. Ciekawe, czy otrzymam rozgrzeszenie…
— Proszę się mną nie bawić, bo pana zamorduję!
— Pani mnie z kimś pomyliła, niestety.
— Zastanawiające, że nie dostałem łokciem, kiedy siedzieliśmy na mostku- dodał po chwili.
Maszerowali dalej w ponurym milczeniu, jak żołnierze karnie wykonujący rozkaz, ale niepewni swojego losu. Karol nie miał już pomysłu na zagajenie rozmowy.
— To co teraz będziemy robić? Może panią pohuśtam. Wczoraj się nie udało…
— A po co te ceregiele, podchody. Lepiej od razu wziąć się do sedna rzeczy.
— Co ma pani na myśli?
— Proszę pana! Ja już dzieckiem nie jestem. Wiem, co siedzi w głowie każdego mężczyzny. Dzisiaj znowu się pan skrada.
Tym razem z oburzenia pociemniało mu w oczach. Ugodziła go niespodziewanie w najczulsze miejsce- uważał ją za anioła, wielbił za niewinność i mądrość, a czymże był według niej- szeregowym podrywaczem. Jakie szanse mógł mieć u takiej dziewczyny? Jakkolwiek sam sprowokował tę sytuację i nie mógł się czuć niewinny, natychmiast odezwało się w nim doznane wczoraj upokorzenie i krwawił teraz po wielokroć bardziej.
— Cóż tak pan wzdycha tragicznie? Prawda bywa bolesna- dźgnęła go raz jeszcze.
Zatrzymał się. Czuł autentyczny, dojmujący ból serca. Takiego cierpienia dawno nie odczuwał, nigdy może.
— Dziecko, jak mało o mnie wiesz, jak daleka jesteś od prawdy- powiedział łamiącym się głosem. Spuściła na chwilę oczy zakłopotana, zaskoczona.
— Idź już. Nie chce mi się z tobą dzisiaj gadać- powiedział ciszej.
Zostawił ją, poszedł dalej prosto w stronę Borek. Na wzniesieniu wsiadł na rower. Nie chciał wracać tą samą drogą. Był już w centrum wsi, gdy zatelefonował ojciec. Usiadł na ławce pod sklepem, żeby odebrać.
— Cześć, synu. Jak dajecie sobie radę bez matki?
— Może być…
— Co to znaczy- „może być”? Coś nierozmowny jesteś. Pytam, bo namawiam ją na dwa tygodnie we Włoszech.
— We Włoszech…
— No, nie jutro, nie pojutrze. W sierpniu, ale chciałbym wiedzieć, co o tym myślisz.
— Mieliście jechać w tamtym roku, nie wyszło.
— A upilnujesz dziadka? Zdarzają mu się czasem nieciekawe pomysły. Z gotowaniem masz niewiele wspólnego. Bo jeśli chodzi o podawanie leków, dopilnuję tego, będę dzwonił.
— A mama będzie gotowała on-line. Tyle, że nie skosztuje osobiście.
— Mówisz poważnie?
— Włączę kamerę i będzie śledziła, jak lepię pierogi.
— Cha, cha! To już lepiej przejdź kurs gotowania. Będziemy w domu- środa- czwartek. Do sierpnia się nauczysz.
— O‘right, zamawiaj tę wycieczkę.
— Jakoś bez przekonania mi to mówisz. Co z tobą?
— To zmęczenie, na rowerze jechałem.
— Bardzo dobrze! Ruszaj się jak najwięcej. Tylko nie za daleko od domu. Dziadka musisz mieć na oku. Znowu gotów pójść na jakąś wieś, szukać kolegi, który dawno umarł.
— Ostatnio tego nie robi, ale będę uważał.
— No, to cześć Karol. Trzymajcie się. Powiedz dziadkowi, że dzwoniłem.
— Do zobaczenia.
Ani słowa pretensji, że zlekceważył kolację z Drzewiczami! Dlaczego? Rozmowa z ojcem pozwoliła mu na chwilę zapomnieć o słowach Magdy. Zabrzmiały ponownie, gdy tylko wyłączył telefon.
„-Cóż pan tak wzdycha? Prawda bywa bolesna.”
Nie wytrzymał. Poczuł przemożną potrzebę odegrania się. Wystukał pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy:
„Życzę Pani męskiego towarzystwa o wiele godniejszego jej osoby niż moja skromna persona”. Kilka minut trwało uczucie satysfakcji, potem długo żałował tego sms-a.
XXV
— Hi, Ania! Co nowego?
— Cześć. Właściwie nic. Zamieściłam w Internecie ogłoszenie i czekam.
— Stanisław szuka jakiegoś detektywa?
— Nie szuka. Rozmyślił się. Sam postanowił zabawić się w detektywa. Jutro zacznie chodzić po hotelach i pytać o księdza z Austrii. Będzie udawał, że jechali razem pociągiem, mieli takie same walizki, doszło do pomyłki itd. Rozumiesz.
— Tak, ale to było więcej niż rok temu! Głupi pomysł.
— Nie powiedziałam ci, że był w Zurichu w maju? W maju tego roku. W tej samej galerii, gdzie był aukcja.
— Nie mówiłaś. To zmienia postać rzeczy. W galerii nie udzielili żadnej bliższej informacji?
— No właśnie, że nie. Ale w hotelu powinien pokazać jakiś dokument tożsamości.
— Powinien. W tak poukładanym państwie, jak Szwajcaria z pewnością sprawdzają tożsamość lokatorów.
— Zobaczymy. Nie zdobyłam żadnych nowych informacji o tym majorze. Jest tylko słaba poszlaka prowadząca do Badenii, gdzie często występuje nazwisko Scholtzów.
— Uważaj na pisownię. Być może był to von Scholtz albo Scholtze, może Schoz.
— Biorę to pod uwagę. Tak, czy inaczej przypomina to szukanie igły w stogu siana.
— Bez wątpienia. Nadzieja w tym księdzu. Chociaż to może być jakiś fałszywy ksiądz. Wie, że handluje obrazami z rabunku, więc ukrywa się pod sutanną.
— Stanisław mówił to samo. Miejmy nadzieję, że do hotelu przyszedł w ubraniu księdza.
— Może zachowały się nagrania z monitoringu. Czy znacie konkretny dzień, kiedy był w Zurichu?
— Tak. 21 maja.
— W dokumentacji hotelowej, papierowej czy elektronicznej, jest pewnie samo nazwisko i imię.
— Myślę, że ksiądz podpisałby się inicjując swoją godność. Prawdziwy ksiądz.
— Porozmawiajcie raz jeszcze szczerze z szefem galerii. On może mieć dostęp do informacji, mieć na przykład jakiś kontakt. Przecież to jego biznes. Może zechciałby firmować ogłoszenie o kupnie obrazów. Na taki lep przynęta mogłaby chwycić. Słuchaj, Aniu. Rozmawiałem z dziadkiem o tym Scholtzu. To nie był zwykły rabuś. Znał się na sztuce, robił wrażenie konesera, podejrzewam, że pochodził z zamożnej rodziny. Myślę, że doceniał wartość obrazów.
— Tak, tak. Oni wszyscy byli bardzo kulturalni. Dziadek znowu opowiadał, jak to dostał kilka cukierków od dobrego Niemca.
— Idź jutro do galerii. Przecież masz przy sobie fotografie obrazów! Masz?!
— Oczywiście.
— Pokazywałaś je?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo na nich bardzo mało widać. Są podniszczone, czarno- białe. niewielkie…
— Więc weź ze sobą dobrą lupę. One są najważniejszym dowodem… Zaraz- czy masz oryginalne fotografie czy odbitki?
— Oryginalne.
— Chwała Bogu. One są jedynym dowodem, że masz do obrazów jakieś prawo. Jeśli ten pan…
— To kobieta, Edyta Hubner.
— Więc gdyby nadal ta pani miała wodę w ustach, idźcie, najlepiej oboje do redakcji jakiejś gazety.
— Żeby nasłać dziennikarza na tę panią.
— Coś w tym rodzaju. Najpierw musicie wypaść przekonująco. Trzeba w detalach opowiedzieć życiorys pradziada, genezę obrazów, ich wartość dla kultury narodowej. Że przepadły bez wieści na skutek rabunku, ale kroi się niepowtarzalna szans ich odzyskania. Myślę, że zostaniecie chętnie wysłuchani. Historia i sensacja w jednym.
— Więc sądzisz, że ktoś zechciałby o tym pisać?
— Nie ma co sądzić, trzeba sprawdzić. Jak traficie na napalonego dziennikarza, odwali za was całą robotę.
— Masz niewyczerpany zasób pomysłów.
— Mam jeszcze jeden.
— Jaki?
— To plan B. Na razie zrób to, co ci mówiłem.
XXVI
Następnego dnia rano pojechał samochodem do marketu w Janowie. Przekładał już zakupy z wózka do bagażnika, gdy za plecami usłyszał znajome głosy:
— Dzień dobry- powiedziały prawie jednocześnie Ania i Emilka.
— Witam licealistki. Wy też w sprawie zaopatrzenia?
— Ma pan na myśli sobotę? — zapytała Ania.
— Nie, takie codzienne sprawunki do domu. Zapomniałem o sobocie.
— My do pana w tej właśnie sprawie. Zauważyłyśmy samochód- powiedziała Emilka.
— Miło, że dostrzegacie starego nauczyciela. W czym mogę mam pomóc?
— Chcemy, żeby pan koniecznie był na naszej klasowej imprezie- powiedziała stanowczo Ania.
— Zobaczymy, co przyniesie sobota…
— Proszę pana! Już raz się pan wymigał! — powiedziała Emilka.
— Właśnie! — podkreśliła problem Ania.
— Niemożliwe. Kiedy?
— W tamtym roku w maju- powiedziała Emilka.
— Musiało mi się trafić coś ważnego.
— Na pewno, na pewno- pokiwała głową Ania- ale tym razem nie ma ważniejszej rzeczy niż ognisko z IIIa.
— Tak! A więc na mur- beton?! — zapytała Emilka tonem bardzo retorycznym.
— No dobrze. Mam nadzieję, że będą wszyscy.
— Pani Żarnowska też będzie- powiedziała Ania.
— Ale czy będą wszyscy wasi koledzy?
— Ktoś się pewnie wykruszy, jak zwykle- powiedziała Ania.
— A Magda?
— Na przykład Magda… — powiedziała Emilka.
— Więc jej się nie spodziewacie?
— Nawet jej nie wyglądamy, proszę pana- powiedziała Ania.
— Niedobrze. Co złego wam zrobiła, że jej nie wyglądacie?
— A bo byłyśmy u niej w sobotę i powiedziała, żeśmy głupie kozy. Jak można się przyjaźnić z taką koleżanką- powiedziała Emilka.
— Po co do niej chodziłyście?
— Wie pan- to po tym zdarzeniu z tortem- powiedziała Ania.
— Tortu wam szkoda?
— Niech pan sobie nie żartuje. Myśmy chciały sprawdzić, czy Magda gniewa się na całą klasę z powodu jednego Igora- powiedziała Emilka.
— Sprawdzić… I jaki wniosek z waszej wizyty? Czy Magda ma żal do was?
— Zła jest, jakbyśmy my zrobiły jej krzywdę. A tak na prawdę mogła się przyzwyczaić do głupich pomysłów Igora.
— Emilka też tak uważa?
Spojrzała na Anię nie wiedząc, co powiedzieć.
— Cóż, Aniu. Więc ty na miejscu Magdy po prostu nie reagowałabyś, gdyby Igor lub inny chłopiec traktował cię w ten sposób? Pozwoliłabyś mu na to?
— Nie, jasne. Ale czy my jesteśmy temu winne, że Igor się tak zachował?
— Nie zachował, tylko zachowywał. Bo to nie pierwszy raz- powiedział Karol.
— Tak, źle zrobił. Ani trochę nie bronimy go, ale Magda jest przewrażliwiona i pamiętliwa. Wiemy, że jak się zamknie w sobie, to koniec. Próbowałyśmy ją przepraszać, bo może należało jakoś stawać w jej obronie- powiedziała Emilka.
— Na pewno- nie może! Pomyślcie, co należałoby teraz zrobić.
— Do niej nie pójdziemy, bo nas obraża! Poczekamy, aż jej przejdzie- powiedziała Ania.
— Poczekacie. Hmm… Tymczasem będziecie się dobrze bawić w towarzystwie Igora.
— Dlaczego wszyscy mają cierpieć przez Magdę? Mamy odwołać nasza imprezę? — powątpiewała Ania.
— Cierpieć przez Magdę. Jadę! Nic tu po mnie. Czekam na dobre wiadomości- powiedział Karol.
— Ale w sobotę będzie pan u Patrycji? O siódmej wieczorem- powiedziała Emilka.
— Jeszcze chwila i pomyślę, że Magda miała rację tak niegrzecznie rozmawiając z wami.
XXVII
Wracając do domu połączył się z Magdą.
— Dzień dobry. Nie przeszkadzam tym razem?
— Proszę zadzwonić za pięć minut, bo teraz rozwieszam pranie.
Był już na podwórzu swojego domu, gdy ponownie zakołatał do panny M.
— Słucham.
— Co robisz?
— Siedzę na ławce pod domem i patrzę przed siebie. Mógłby pan przejść do konkretów?!
— Ostra dziewczyna…
— Słucham?
— Odczytałaś mojego sms-a?
— Przeczytałam, przeczytałam. Pan mi daje dużo do myślenia- westchnęła.
— Przyrzekłem sobie, że już cię nie dotknę, skoro tego nie chcesz. Obiecuję.
Długa chwila milczenia. W telefonie słychać nierówny oddech osoby trawiącej niełatwe przemyślenia.
— Halo! Słyszysz mnie?
— Oj! Proszę pana, to nie tak…
— Co nie tak? Przepraszam cię i spróbujmy do tego nie wracać.
— Ja nie chcę, żeby o mnie myśleli, jak o matce. I pan też… Pan szczególnie. Rozumnie mnie pan?
— Ani trochę. Chyba, że co tygodnia spotykasz się z innym- a to przecież niemożliwe.
— Taki pan pewien? A może przychodził nocą i nikt nie widział- nawet pana czujne oko.
— Stawiam swoją głowę o zakład, że to nieprawda.
— A jeśli?
— Wtedy tym bardziej stracę głowę i wiarę w ludzi.
— Pan jest zabawny, a nawet śmieszny.
— Dlaczego? Mówię poważnie o czymś bardzo poważnym.
— Muszę kończyć. Do widzenia.
— Poczekaj! Przyjdę o trzeciej.
XXVIII
Obiad. Siedzą w kuchni przy stole zajadając wystawny posiłek złożony z gotowanych parówek, bułek i musztardy. Pomiędzy nimi wielka głowa Hektora. Psisko liczy na jakiś kęs, uważnie śledzi każdy ruch Karola i dziadka Hieronima, natychmiast ożywia się, kiedy spotyka się ze wzrokiem jednego z nich, wtedy wykonuje wymowne gesty pokornej ale usilnej prośby. Oczy płoną mu z żądzy skosztowania „specjału”, którym delektują się ludzie.
— Nie dam ci piesku, to nie nadaje się do jedzenia, to folia- powiedział Karol.
— Parówki też mu nie dawaj. Szkoda psiny. W tym gównie jest wszystko oprócz mięsa. Karmy nie kupiłeś?
— Zapomniałem, ale będę jeszcze w Janowie to kupię.
— Rowerem? Na wycieczkę. Na polowanie może? — śmiał się dziadek.
— Muszę uwiązać Hektora. Lubi mnie ścigać po szosie.
— No to przywiąż. Kiedy wrócisz?
— Pewnie niedługo tam zabawię. Masz dla mnie jakieś zajęcie?
— Zawiózłbyś deski do zheblowania.
— Do Smolana?
— Do Smolana.
— Wie o tym. Telefonowałeś, dziadku?
— Nie ma co dzwonić. Będzie zaraz stękał, że nie ma czasu. Jak zawieziemy, to w końcu zrobi.
— Lepiej, żeby to było szybko. Franio też ma heblarkę.
— No ma.
— A niewykluczone, że da się u niego dostać gotowe deski.
— Biznesmen. Grubszy cwaniak. Da niedosuszone deski, potem się pokurczą, pokręcą. Ule muszą być szczelne, jak domy dla ludzi. Mamy w stodole suchutkie deski. Kiedy to przecieraliśmy sosny?…
— Trzy lata temu. Wróciłem z dyplomem, wieczorem podlewaliśmy go co nieco a rano spędziłeś mnie z łóżka, bo tartak zajechał na podwórze. Tego się nie zapomina.
— To masz swój udział. Zrobimy ule takie, że jeszcze dla twoich wnuków zostaną.
— Myślisz bardzo perspektywicznie. Czy jesteś pewny, że chociaż ja zostanę tutaj i zajmę się pszczołami?
— A gdzie pójdziesz? Już wieś nie podoba ci się?
— „Pan Bóg stworzył wieś, a Szatan miasto!”
— O! Za to cię kocham i dlatego nie odmówisz nalewki. Co ostatnio piliśmy?
— Czyli wczoraj. To aroniówka, po której od razu poszedłeś zdrzemnąć się.
— Goń do spiżarni. Przynieś miętówki. Miętówka orzeźwia! Wiesz, gdzie szukać?
— Tam, gdzie nie sięga wzrok kobiety- powiedział wstając od stołu. Hektor poczłapał za nim.
XXIX
Siedział pod brzozą już niemal pół godziny, lecz Magda ciągle nie nadchodziła. Co chwilę podnosił do oczu lornetkę w nadziei, że ujrzy wreszcie nie tylko znajomą postać, ale zajrzy w błękitne oczy próbując ją przeczytać. Zniecierpliwiony sięgnął po telefon- na próżno, nie odbierała. Dopiero kwadrans przed szesnastą silniej zabiło mu serce. Ubrana była w jasnozieloną krótką spódnicę i żółtą bluzkę bez rękawów zapinaną rzędem białych guzików. Włosy spięte, być może klamerką w długi lisi ogon. Tradycyjnie wpatrzona była w ziemię, bo skupiona na modlitwie. Raz tylko podniosła głowę, żeby pozdrowić sąsiadkę zajętą pieleniem ziemniaków. Kiedy była już na skraju łąki, niespodziewanie zawróciła w stronę domu. Karol natychmiast wskoczył na rower, narobił trochę hałasu dzwonkiem. Odwróciła się okazując okropny humor. „Kobieta zmienną jest” — pomyślał mając w pamięci ostatnią, pojednawczą przecież rozmowę.
— Dlaczego uciekasz? Nie usiądziemy na mostku?
— Odprowadzi mnie pan do furtki i pożegnamy się.
— Ależ, nie bój się. Oswoiłem wilka.
— Nigdy nie wiadomo, jak zachowa się dzikie zwierzę. Nie można mu ufać.
— A więc nie wzbudzam zaufania, zwierzęciem jestem.
— Mężczyźni to zwierzęta w ludzkiej skórze.
— Za to wszystkie kobiety to anioły. Dotąd sądziłem, że znam jednego tylko anioła. Głupiec ze mnie.
— Okropny! Na pana widok niejedna zamacha zachęcająco skrzydłami. Proszę jechać dalej.
— Ani myślę! Bardzo podoba mi się taki rogaty anioł, którego nikt nie całował.
— Zupełnie nie jestem w nastroju do żartów.
— Powoli uodparniam się na twoje humory. Możesz w tej chwili powtórzyć wszystkie epitety, jakimi mnie zaszczycasz. Spłyną po mnie, jak po kaczce.
— Proszę mnie nie nachodzić. Chcę o panu zapomnieć. Tak postanowiłam.
— Zapomnieć! A kiedy o mnie myślałaś?!
— Dawno! Ale pan był ślepy- patrzyła na bok, na zielone kłosy pszenicy, dolne liście zaczynały żółknąć.
— To niemożliwe! Dziewczyno!
— Niemożliwa jest pańska niby miłość od sześciu lat. Nie potrafił pan okazać uczucia, bo go nie było albo było marne. Teraz odgrzewa pan niezdarnie jakieś kotlety. Żeby pan wiedział, ile razy ta mała Madzia chciała, żeby pan z nią porozmawiał.
— Rozmawiałem z małą Madzią a potem z dużą! Nie pamiętasz?!
— Zdawkowo… Na przerwie podczas dyżuru, kiedy się akurat nawinęłam. Z innymi rozmawiał pan częściej.
— Byłem pewny, że niczego ci nie brakuje, uczyłaś się bardzo dobrze… Wydawało mi się, że ty możesz pomóc innym.
— Jezu! Ale pan bredzi! Nie o to chodzi. Co ma piernik do wiatraka?!
Nie powiedziała nic więcej. Przechodzili obok sąsiadki walczącej z lebiodami w ziemniakach. Magda uśmiechnęła się do niej raz jeszcze. Karol czuł, że z powodu tej pani jego towarzystwo jest dla dziewczyny krępujące i znosi je z niemałym trudem. Kiedy doszli do furtki, burknęła:
— No, to do widzenia.
— Czekaj! Żadne do widzenia!
Rower oparł o stopkę i wszedł za nią na podwórze. Przez otwarte okno w pokoju babci słychać było jakąś nabożną dyskusję w katolickim radio. Magda nic nie robiąc sobie z jego obecności, zajęła się swoimi zwyczajnymi czynnościami. Karol chodził za nią, uparcie szukał momentu, kiedy wyrzuci z siebie jakieś mocne słowa, zakołacze bardziej zdecydowanie do upartego serca dziewczyny. Zajrzała do królików, dała im wody do poidełka, poszła do szopy po wiklinowy koszyk a potem za stodołę do sadu, aby narwać dla nich liści mleczu. Karol przez kilka minut pomagał jej w tej czynności obserwując z upodobaniem zręczne delikatne palce. W pewnym momencie utracił na sekundę ten niewinny obraz, zupełnie zasłonięty innym, budzącym zwierzęce pożądanie. Uciekając od tego uczucia wyprostował się gwałtownie i oparł o pień wiśni.
— Źle się pan czuje? Dlaczego pan tak pobladł?
— To nie jest śmiertelna dolegliwość. Wprost przeciwnie, mnóstwo w niej życia. Nie przeszkadzaj sobie.
— Jest pan na mnie zły. Wiem to… Czasem paplam parę słów za wiele.
— Zły to mogę być na Pana Boga za ostatni dzień stworzenia. Chodźmy lepiej karmić króliki.
— Proszę mówić…
— Nie. Krok do tyłu jest czasem konieczny. Ale cieszę się, że znowu chcesz ze mną rozmawiać.
— To pan nie zawsze chciał rozmawiać ze mną.
Karol nic nie powiedział. Zareagował na te słowa, kiedy Magda otworzyła klatkę i rozpoczęli karmienie królików.
— Chciałem z tobą rozmawiać, chciałem podwozić cię do szkoły, chciałem robić ci zakupy, chciałem jechać z tobą na rowerową wycieczkę, chciałem siedzieć obok ciebie w kościele, chciałem być z tobą przy wigilijnym stole, chciałem pomóc ci przy zrywaniu wiśni albo kopaniu warzyw…
Mówił powoli, dobitnie, tak, jak tłumaczy się dzieciom w szkole coś, co muszą zapamiętać.
— Ja rozumiem… Pan nie mógł… A ja tak tego potrzebowałam. Nie wyszło. Było, minęło. Kropka.
— To musiałoby się skończyć źle. Nigdy nie kochałem cię tak, jak kocha się dziecko albo jak siostrę. Oczami wyobraźni od razu widziałem w tobie ukształtowaną kobietę i na taką czekałem. Więc wybacz. Spróbuj chociaż.
Uśmiechnęła się, ale powiedziała bardzo poważnie:
— Wie pan… Bo ja nienawidzę mężczyzn. Jakoś czułam, że pan jest chyba trochę inny. A teraz znowu nie wiem, co o panu myśleć.
— Nienawidzisz. Ale wybaczyłaś mi tę głupią śmiałość?
— A jestem jeszcze Klarą?
— Moją Klarą jesteś. Nie oddam cię nikomu.
— Jeżeli mnie nie kochasz…
— Wiem! Nie kończ. To boli… Nie stawiaj też żadnej kropki ani krzyżyka na mojej osobie. Ja nigdy nie postawię na tobie.
XXX
We środę rano zaczepił do samochodu przyczepkę, zabrał ze stodoły deski i pojechał z dziadkiem do Smolana. Nie było go w domu. Kiedy zajechali na podwórze, z mieszkania wyszła jego matka a później syn Kamil, uczeń piątej klasy. Babcia wykorzystała okazję, żeby wypytać o postępy edukacyjne wnuczka. Nie usłyszawszy zbyt wielu pochwał, zaczęła własną litanię- że nieposłuszny, uparty, okropnie odnosi się do niej i ojca, ucieka gdzieś z domu na cały dzień, nie pilnuje sióstr itd. Strzelała oskarżeniami, jakby chciała powiedzieć, że dobrze wie, dlaczego Kamil dostał takie słabe świadectwo, ale nie ma na chłopca żadnego wpływu. Potem mogła ponarzekać na cały świat już tylko do ucha pana Hieronima- chłopiec stracił cierpliwość, kazał jej się zamknąć a do swojego nauczyciela rzekł:
— Pomogę panu zdjąć deski.
Karol wycofał samochodem i przyczepką do starej obory przerobionej na stolarnię. Był tu kiedyś i od razu zauważył zmianę na gorsze- uderzało niedbalstwo gospodarza tego miejsca.
— Gdzie ojciec? — zapytał.
— U Antosia pewnie.
— Jakiego?
— Rymkiewicza. Tego starego kawalera.
— Co tam robi?
— To, co zwykle. Chlają gnoje.
— Często pije?
— Częściej pije, niż nie pije.
— Roboty nie ma?
— Jakby chciał, to by miał. Kiedyś robił parkiety, schody, boazerie. Szalówki na domy też robił…
— Przestali zamawiać?
— Mało kto chce gadać z pijakiem.
— Od kiedy ojciec tak pije?
— Jak mama wyjechała do Anglii.
— Musiała jechać do pracy?
— Musiała, bo ojciec spłaca ciotkę.
— Swoją siostrę?
— Tak. Kredyt wziął.
— Nie mogła poczekać? Jakoś w ratach otrzymywać?
— Ciotka kupiła mieszkanie w Gdańsku i sama ma długi.
— Czyli mama spłaca kredyt. Zostawiła ciebie i siostry. Ale przyjedzie?
— W niedzielę dzwoniła i powiedziała, że we wrześniu może dostanie urlop.
— Aż we wrześniu…
— Tak. Bo w lecie fabryka robi na całych obrotach i trudno dostać urlop. No ale nadgodziny robi i sporo zarabia.
Skończyli układanie desek i usiedli na nich.
— Trochę popracuje i wróci, będziecie razem.
— Nie ma do czego wracać. Ja skończę szkołę i pojadę do niej.
— A dziewczynki? W której są klasie, bo nie pamiętam?
— Marysia zdała do drugiej, Kasia będzie w zerówce.
— Zostawisz siostry? Czemu chcesz uciec od ojca?
— To idiota. Jak jest pijany, wrzeszczy, że matka to… no wie pan, nie będę kończył. Gdyby nie ona, komornik już by nas wykasował. Do mnie też się rzuca, ale ja mu się nie dam.
— Kiedy mama była ostatnio?
— Na Boże Narodzenie.
— Ojciec awanturował się wtedy?
— Wtedy jeszcze nie tak. Pokrzyczał trochę i szedł spać.
— A jak jest trzeźwy?
— Rano, jak jest robota, to siedzi w stolarni. Potem go męczy i idzie pod sklep.