„Człowiek nie staje się oświecony, wyobrażając sobie postacie światła, ale czyniąc ciemność świadomą”
— Carl Gustav Jung
Rozdział I
Wybrzmiał dzwonek. Rozległ się niczym gong przed wejściem na ring, głośno i dosadnie. Dźwięk zdawał się wnikać pod samą skórę, docierał do wszystkich nerwów i wypełniał ciało po opuszki palców. Gdy zamilkł, w korytarzu odbiło się tylko ciche skrzypnięcie drzwi. Potem już nic. Cisza była tak gęsta, że można ją było ścierać z parapetów jak kurz — warstwami, ostrożnie, by nie zostawić smug. Teraz to ona wypełniała przestrzeń po same brzegi.
Alicja weszła do środka bez pośpiechu. Tego ranka nie zdążyła wypić kawy — i wcale tego nie żałowała. Kofeina tylko by ją rozstroiła a tu potrzeba było czegoś zupełnie innego: wytrzymałości i odwagi. W jednej ręce niosła teczkę, w drugiej termos. W środku ciepła jeszcze kawa i resztki spokoju. Szła znajomym korytarzem, tym samym co przed laty — ale jednak zupełnie innym. Może to światło. Może to ona. A może to fakt, że po raz pierwszy od dawna wracała do pracy z myślą, że może tym razem nie podołać demonom.
Ściany w sali pomalowane były na kolor spranego beżu. Kiedyś ktoś powiedział, że to barwa neutralna, uspokajająca. Ale Alicja wiedziała, że nie istnieje coś takiego jak neutralność w miejscu, gdzie spotykają się traumy. Każdy kolor coś znaczy, każdy zapach coś budzi.
Zatrzymała się przy drzwiach, nie weszła od razu.
Dotknęła klamki, jakby sprawdzała, czy naprawdę chce to zrobić. Przez chwilę jej myśli odpłynęły gdzieś daleko — do tamtego dnia, gdy pierwszy raz stanęła po drugiej stronie. Jako uczestniczka. Jako młoda dziewczyna, która nie miała pojęcia, że milczenie może tak bardzo ciążyć.
„Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz” — powiedział wtedy prowadzący. Miał niski głos i spokojne oczy. Nie pamiętała jego imienia, ale pamiętała każde słowo. Wtedy nie powiedziała nic. Ale została. Teraz musiała mówić i słuchać — i zostać dla innych.
Otworzyła drzwi.
Sala wyglądała jak zawsze, ale miała w sobie coś opuszczonego, jakby już zdążyła się zestarzeć. Krzesła stały w półokręgu. Pięć. Nigdy mniej, nigdy więcej. Na ścianach wisiały plakaty z cytatami, które ktoś kiedyś uznał za motywujące. Alicja nie miała serca ich zrywać, choć czuła, że nikt ich nie czyta.
Słońce przeciskało się przez rolety, zostawiając na ścianach złote pasy. W powietrzu unosił się zapach płynu do szyb i starego papieru.
Usiadła.
Jej miejsce było po lewej stronie, obok okna. Twarzą do wejścia, bokiem do światła. Zawsze tak samo. Nie z przyzwyczajenia — z potrzeby przewidywalności. Dla siebie i dla nich.
Wyjęła z teczki zeszyt. Gruby, beżowy, z delikatnym tłoczeniem. Otworzyła go na pustej stronie. Nie pisała. Jeszcze nie. Najpierw trzeba zobaczyć, kto przyjdzie.
Na kartce miała imiona. Kilka słów o każdym. Szymon — próba samobójcza, objawy depresji, milczenie. Sandra — zachowania impulsywne, drażliwość, agresja słowna. Bliźniacy — trauma rodzinna, brak relacji z matką, niemożność indywidualnych narracji.
Puste dane. Surowe opisy. Żadnych zdjęć. Żadnych historii. Jeszcze.
Pierwsza przyszła Sandra. Kaptur na głowie, wzrok wbity w telefon, słuchawki w uszach. Weszła, jakby była tu za karę — ale z taką pewnością, jakby znała ten układ od lat. Rzuciła plecak na podłogę, nie zdejmując kurtki. Siadła w ostatnim krześle, najdalszym od Alicji. Spojrzała krótko. Na sekundę. Wystarczyło.
Za nią Szymon. Był niższy, niż się spodziewała. Blady. Ręce schowane w rękawy bluzy. Głowa opuszczona, jakby była cięższa od reszty ciała. Szedł ostrożnie, ale bez oporu. Siadł w drugim krześle. Nie spojrzał na nikogo, wydawał się przezroczysty, jakby bał się zostawić jakikolwiek ślad. Drzwi znów się otworzyły — bliźniacy. Krok w krok, równo. Jakby ich ciała poruszały się tym samym rytmem. Trzymali w rękach notatniki. Jeden miał czarne trampki, drugi granatowe, tylko tyle ich różniło. Usiadł pierwszy — ten w czarnych. Drugi usiadł dokładnie po drugiej stronie kręgu. Alicja spojrzała na nich wszystkich. Poczekała. Zawsze czekała. Bo cisza mówi pierwsza. Minęła minuta, może dwie. W końcu rzekła: — Dzień dobry. Nazywam się Alicja.
Żadne z nich się nie odezwało, ale żadne też nie wstało, nie wyszło, nie spojrzało na zegarek.
I to wystarczyło. To już jakiś początek — punkt zaczepienia. Zaczynają wspólną drogę poprzez meandry ludzkiej osobowości, poprzez kręte ścieżki zawiłych historii, trudnych doświadczeń i niezabliźnionych ran. Chciała im pomóc, za wszelką cenę, nie wiedząc jeszcze nawet jakie szajby i mroki kryją pod skórą. Była jedną z nich — w każdej sekundzie i z każdym oddechem. Wiedziała, że powroty z piekła nie są łatwe, a często wręcz niemożliwe, jeśli nie napotka się pomocnej dłoni, która wyciągnie cię z nicości.
***
Obserwując fale oceanu rozbijające się o skały, można się odprężyć i zachwycić niesamowitością natury. Można poczuć chęć przejęcia tej siły, tej mocy, która kruszy głazy na miazgę. I można zapragnąć, jak nigdy wcześniej, wykrzesać z siebie odwagę i wyjść z cienia. Bo ile człowiek powinien trwać w bezczasie? W pustce, która odbiera radość i zabija marzenia.
Niekiedy jednak widok wygłodniałego żywiołu potęguje jedynie chęć do samodestrukcji — chęć roztrzaskania się na miliardy odłamków tej bylejakości, którą się stałam.
Na szczęście w tej całej zadumie nad sensem wszechrzeczy doszłam do wniosku, że przecież fale nie tylko rozbijają skały — one je również wygładzają. Tworzą z nich coś nowego, innego. Rzeźbią je przez lata, milimetr po milimetrze. I choć każde uderzenie boli, to może właśnie w tym jest sens — by stać się kimś innym niż tym, kim cię uczono by być.
Ja od zawsze byłam szkłem — pękniętym, cienkim szkłem, które przez lata udawało szybę nie do zbicia. Tyle, że nikt nie widział rys… Nikt nie zauważał, że każdy nowy dzień to próba — nie życia ale przetrwania.
Każde wypowiedziane „wszystko w porządku” było jak plaster na ranę, która już dawno zaczęła ropieć.
A oni, ci młodzi ludzie, siedzący teraz przede mną… Byli jak odłamki luster. Każdy z nich odbijał coś, co znałam. Czasem zbyt dobrze. Czasem aż do bólu.
Chcę im dać coś, czego sama nigdy nie dostałam — obecność. Nie słowa. Nie oceny. Nie rozwiązania. Tylko obecność, która mówiła: " Widzę Cię, nawet jeśli Ty nie widzisz siebie samego.”
Bo może to pierwszy krok — zanim odnajdzie się głos, trzeba poczuć, że nie jest się niewidzialnym…
***
— Chciałabym was poznać, dowiedzieć się jakie macie zainteresowania, co lubicie… To nasze pierwsze spotkanie więc zacznijmy od krótkiego przedstawienia się. Może to być kilka zdań, czymkolwiek chcecie się podzielić, jakkolwiek się zaprezentować to proszę zróbcie to — mówiła spokojnym tonem Alicja. — Może ty zaczniesz? — wskazała na Szymona — Wiemy, że masz na imię Szymon, a poza tym? Kim jesteś?
— Nikim… — wyszeptał ledwo słyszalnym głosem chłopak.
Alicja poczuła zimny pot na karku. Wiedziała, że takie odpowiedzi będą padały. Nie przyszła na zebranie szkółki niedzielnej ani na zbiórkę zuchów. Mimo wszystko to wciąż budziło strach pod skórą.
— Każdy jest kimś — odparła. — Każdy jest niepowtarzalnym aktem jakiejś kreacji. Gdybyś był nikim nie miałbyś nawet imienia. Miło mi ciebie poznać, Szymonie.
Po tych słowach Alicji w sali ponownie zapanowała cisza. Szymon jeszcze bardziej spuścił głowę i niemal całkowicie schował ją w ramionach. Jakby chciał się wtopić w samego siebie aby nikt nie mógł go dostrzec.
Alicja przeleciała wzrokiem po pozostałych dzieciakach, wszyscy wydawali się być nieobecni myślami. Każdy z nich zakopany we własnych śmieciach, gdzieś na pograniczu jaźni, walczący Bóg wie z czym. Doskonale wiedziała, że nie będzie to łatwe. Oni już zabarykadowali się w swoich fortecach, na tyle skutecznie, aby już żaden cios nie powalił ich na kolana. Nie wpuszczą jej tak po prostu, bo po tu jest żeby ich „wyleczyć”.
Po chwili ciszy odezwała się Sandra. Głos miała ostry, nienaturalnie pewny, jakby wcześniej przećwiczyła każde słowo.
— Jestem Sandra. Nie lubię mówić o sobie, ale skoro trzeba… Mam piętnaście lat, nie cierpię ludzi, którzy się litują, i nie chcę, żebyście się do mnie zbliżali.
Nie spojrzała na nikogo. Usiadła głębiej w krześle, skrzyżowała ramiona. Ciało mówiło więcej niż słowa. Było w niej napięcie, jakby każda mięśniowa reakcja była formą obrony.
Alicja skinęła głową, jakby Sandra właśnie podała jej dłoń, choć zrobiła wszystko, by tego uniknąć.
— Dziękuję, że się przedstawiłaś — powiedziała spokojnie.
Bliźniacy milczeli. Jeden z nich — ten w bluzie z rozciągniętym kapturem — chrząknął cicho, ale nie podniósł wzroku. Drugi zaczął rytmicznie stukać długopisem w blat: raz, dwa, przerwa — raz, dwa, przerwa. Jakby odgrywał zaklęcie ochronne.
Alicja czekała, nie naciskała. Milczenie też było formą wypowiedzi.
— Czasem cisza mówi wszystko — powiedziała łagodnie. — Czasem możemy nie mieć nic do powiedzenia i to też jest w porządku. Chcę, żebyście o tym pamiętali.
Kątem oka zauważyła, że Szymon zaczął rysować coś w rogu kartki. Linie były drżące, nieregularne, przypominały sieć pęknięć. Może miał to w palcach, może w głowie. A może głęboko pod skórą.
Pomyślała wtedy, że każde z nich niesie własne gruzowisko, swój własny, rozsypany świat. Ona ma zaledwie małą latarkę, ogromną empatię, i chętne do pomocy ręce, które czasem jeszcze drżą.
Ale w tej sali nie chodziło o cud. Nie o nagłą przemianę. Tylko o to, by przeżyć ten czas w towarzystwie kogoś kto nie chce cię złamać czy upodlić.
— Dobrze — podjęła znowu — skoro już tu jesteśmy, spróbujmy podjąć jakieś kroki. Napiszcie proszę jedno słowo. Tylko jedno. Takie, które czujecie w tym momencie. Nie tłumaczcie, nie wyjaśniajcie. Po prostu napiszcie i zachowajcie na razie dla siebie.
Chciała zobaczyć, czy cokolwiek w nich drgnie. Nie szukała efektu, tylko sygnału.
Sandra napisała coś szybko, jakby słowo w jej głowie było gotowe już wcześniej.
Szymon długo wpatrywał się w kartkę, zanim wreszcie poruszył długopisem.
Jeden z bliźniaków schował kartkę od razu do kieszeni, po czym drugi zrobił dokładnie to samo.
Alicja tylko obserwowała. Po kilku minutach wstała i poprosiła, aby złożyli kartki na pół i podali jej. Bliźniacy wahali się przez chwilę, ale w końcu i oni oddali swoje kartki jak reszta grupy.
Alicja podziękowała i położyła je delikatnie na swoim zeszycie, jakby to było coś kruchego i niezwykle cennego.
Podeszła do okna. Deszcz spływał po szybie smutkiem i niepewnością. Świat tonął w listopadowej melancholii i chyba nawet nie próbował się ratować. Zupełnie jakby chciał się pozbyć balastu, jakby oczekiwał, że deszcze zmyją z ziemi brud i wszystkie grzechy. Rdzawe dywany pokrywały chodniki wzdłuż i wszerz, czyniąc je miękkie ale też bardzo śliskie — jak tafla zamarzniętego jeziora. W dodatku, unoszący się zapach mieszanki liści i deszczu czynił tę jesienną aurę niezwykle magiczną, wyjątkową. Choć poprzez tę niesamowitość przebijała się też szarość, która z czasem przestała nawet boleć, bo stała się tłem.
— Wiem, że nie przyszliście tu z własnej woli — powiedziała cicho, patrząc w dal. — Ale skoro już jesteśmy tutaj razem, to spróbujmy nie udawać, że wszystko jest w porządku, że jesteście tu przez pomyłkę. Wiem, że nie jest wam łatwo się otworzyć i nie będę na was z niczym napierać. Chcę tylko, żebyśmy dali sobie szansę. Każdy z was przyszedł tu z plecakiem własnych historii i demonów. To od was zależy, czy będziecie chcieli je wypuścić w przestrzeń. Ja jedynie będę się starała wam to ułatwić.
Odwróciła się i spojrzała na nich.
— Może to nie jest dużo, ale czasami jedno „nie udaję, mierzę się z przeszłością” wystarczy, żeby mury zaczęły się kruszyć. Obojętnie, jak długo je budowaliście i ile razy rozbiliście o nie głowę. Nieważne, czym są naznaczone ani co widziały czy słyszały.
Wypowiadając te słowa, czuła się jakby stała obok i po prostu słuchała. Jakby to nie ona mówiła, bo przecież sama do końca jeszcze tych swoich murów nie rozkruszyła. Ale jej zadaniem było pomóc tym dzieciakom, wyciągnąć ich na powierzchnię za wszelką cenę.
Spojrzeli na nią, na ułamek sekundy, po czym powrócili do świata swoich baśni. Wiedziała jednak, że udało jej się przykuć ich uwagę, na tę jedną, krótką chwilę. To na razie wystarczyło, aby się zaczepić.
Zamknęła zeszyt i zasunęła zamek torby. W sali panowała cisza, ale dało się odczuć, że nie była już obojętna — teraz była gęsta od niewypowiedzianych słów, zawieszonych w przestrzeni pytań, które tylko czekały, by ktoś po nie sięgnął.
— Do zobaczenia za tydzień, dziękuję za dzisiaj — powiedziała z uśmiechem na ustach.
Wyszła z sali i dopiero wtedy wzięła głęboki oddech. Korytarz był chłodny, echo jej kroków odbijało się od ścian jakby w zwolnionym tempie. Przeszła obok opustoszałej tablicy ogłoszeń, której nikt nie aktualizował od miesięcy. Widniało na niej kilka ulotek na temat uzależnień oraz większy plakat „Cisza pod powierzchnią” — tak nazywał się program, do którego była zaproszona. I właśnie teraz zrozumiała, że ta cisza to nie tylko metafora. To realne miejsce, w którym dusze próbują złapać na nowo powietrze w obumarłe płuca. I teraz to ona ma być tym powietrzem, które tchnie w nie życie i wolę do walki.
Zanim wyszła na zewnątrz, przystanęła jeszcze przy lustrze zawieszonym na końcu korytarza. Spojrzała w swoje odbicie. Była tam — z oczami trochę zbyt zmęczonymi jak na swój wiek. Ale była… Wciąż tutaj, po tej stronie tęczy.
Z tyłu głowy znów pojawił się ten głos — wwiercający się w mózg, nie do zignorowania.
„A co z tobą, Alicjo? Czy ty w ogóle chcesz się wynurzyć?”
Nie odpowiedziała. Jeszcze nie teraz…
Rozdział II
Dublin to miasto nieoczywistej urody. Nie od razu można je pokochać czy choćby zaakceptować. Za to po kilku latach życia wśród zgiełku tych ulic i zapachu kawy na każdym niemal rogu, ciężko jest sobie wyobrazić życie gdziekolwiek indziej. Choć deszcz pada tu przez dwieście osiemdziesiąt dni w roku, to jednak ludzie są zawsze uśmiechnięci i niezwykle życzliwi. Tu poranki zaczynają się od stukotu butów na wilgotnym chodniku i dźwięku rowerowego dzwonka. Ludzie wręcz lgną do kawiarni — kawa to niewątpliwie ich napój bogów, bez którego niemożliwe jest wejście w tryb nowego dnia.
Alicja często siadała w jednej małej kafejce, tuż przy Grand Canal. Zawsze ten sam stolik, zawsze twarzą do okna. Lubiła obserwować ludzi: kobietę z rudym psem, który nie znosił przejść dla pieszych; mężczyznę w zielonej kurtce, zawsze z gazetą pod pachą; parę studentów, którzy nigdy nie rozmawiali, tylko pisali do siebie na kartkach.
Wśród tych niepozornych scen znajdowała ciszę. A może raczej uczyła się jej od nowa. W Dublinie nikt nie wypytywał, nie zaglądał w oczy. Można tu było całkowicie się zatracić lub odnaleźć.
Pewnego dnia, kiedy mgła schodziła nisko, niemal ocierając się o dachy kamienic, Alicja postanowiła zboczyć z utartej jak dotąd trasy. Skręciła w nieznaną uliczkę, choć wydawało jej się, że poznała już to miasto jak własną kieszeń.
Znalazła tam coś, pomiędzy kostką brukową a niebem, co później nazwała „oddechem spokoju”.
W zaułku stała ławka. Obok niej rósł kasztanowiec — samotny, nieco pochylony, jakby próbował dosięgnąć kogoś, kto dawno odszedł. Alicja usiadła i poczuła wszechobecny tu spokój. Po raz pierwszy od dawna zrozumiała, że nic nie musi. Świat nie wymaga wyjaśnień, planów ani odpowiedzi. Nie musi się ciągle ukrywać i obawiać. Nabrała powietrza w płuca, wypełniła je nadzieją i odetchnęła z ulgą. Jakby ogromne brzemię, które nosiła na barkach przez lata właśnie z niej spadło i roztrzaskało się o brukowany, irlandzki chodnik. W głowie przemykały jej różne obrazy, swoiste flashback’i z przeszłości. Ale po raz pierwszy była w stanie je ujarzmić, nie spychały ją w otchłań. Mogła je posegregować i powkładać do odpowiednich szuflad bez tracenia przy tym rozumu.
— Chyba już czas — powiedziała do siebie. — Czas wrócić i rozprawić się z tym, co odebrało mi życie.
***
Alicja wróciła do Dębowego Jaru po kilkuletniej emigracji w Irlandii, na prośbę dawnego mentora — dyrektora ośrodka Od-nowa, który niegdyś odegrał znaczącą rolę w jej życiu. Była tu kiedyś wychowanką, potem praktykantką w czasie studiów psychologicznych. Teraz — po latach — wracała jako specjalistka, choć sama nie była pewna, czy można się tak nazwać, gdy bagaż własnych doświadczeń ważył więcej niż niejeden dyplom. Od-nowa nie była zwykłą placówką. Nie przypominała ani zamkniętego zakładu wychowawczego, ani klasycznego internatu. Z zewnątrz wyglądała niepozornie — stare budynki wtopione w krajobraz, pachnące żywicą, pokrzywione ścieżki z opadłych liści, a jednak to miejsce miało jakąś siłę przyciągania. Coś w tej przestrzeni mówiło: jesteś tutaj, bo masz jeszcze szansę. Trafiały tu dzieci określane mianem „nieprzystosowanych” — według społeczeństwa. Dzieci w nastoletnim wieku, od trzynastu do osiemnastu lat, które albo sprawiały problemy wychowawcze, albo po prostu przestały mówić, zamknęły się w milczeniu; jeszcze inne — uciekały lub okaleczały się. Wszystkie zbyt wyraziste dla świata, który lubił zamykać w ramki.
W każdym z nich była jakaś zadra, dżazga, która utkwiła tak głęboko, że już niemalże zrosła się z mięśniami. Była też pustka, krążąca po synapsach i neuronach jak toksyna. Brak nadziei, brak celu. Jakby ktoś wyciął z nich przyszłość, zanim jeszcze zdążyli jej doświadczyć. U niektórych wyglądało to jak bunt, u innych jak apatia, ale Alicja wiedziała, że to różne formy tego samego bólu.
Wysłano ich tu z różnych stron: z rodzin rozbitych jak szkło, z domów dziecka, z interwencji kryzysowych, często po próbach samobójczych. Mieli uczyć się tutaj nie tylko egzystować, ale naprawdę żyć, ujarzmić traumy i demony.
Alicja miała być jedną z tych, którzy pomogą im odnaleźć drogę. Nie terapeutką za biurkiem. Raczej kimś, kto szedł obok — czasem w milczeniu, czasem podając dłoń, czasem pokazując lustro. I choć sama nosiła w sobie wiele niewypowiedzianych zdań, to według dyrektora, właśnie to czyniło ją najlepszą kandydatką. Bo tylko ktoś, kto zna ból od środka, potrafi rozpoznać go w oczach innych.
Kiedy wróciła, jesień była już w zaawansowanej fazie umierania. Liście przypominały martwe wspomnienia, szeleszczące pod butami jak niechciane myśli. Ośrodek nic się nie zmienił, stał pośrodku leśnej polany z tym samym niepokojącym milczeniem w oknach. Jakby sam budynek bał się tego, co w nim siedzi. Te wszystkie krzyki poupychane w plecakach, zastygłe jak guma do żucia łzy, poprzyklejane pod ławkami… Tkwiły w ścianach, w zardzewiałych zawiasach drzwi skrzypiących ze starości, jakby ze smutkiem. Echem odbijały się po kątach niewypowiedziane słowa, przemilczane traumy, spojrzenia wbite w podłogę, tak ciężkie, że zostawiały ślady. Nawet powietrze było tu gęstsze, jakby przesiąknięte historiami, których nikt nie miał odwagi opowiedzieć do końca. Pachniało kurzem dramatów — takim, który nie osiadał na meblach, ale na duszach, odkładał się warstwami lat.
Alicja poczuła znajome ściśnięcie w żołądku, jak wtedy, gdy miała trzynaście lat i po raz pierwszy stanęła przed tymi drzwiami z plecakiem wypchanym ubraniami i parą starych trampek. Wtedy wydawało jej się, że to tylko przystanek. Dziś wiedziała, że to był początek wszystkiego.
Szła wolno korytarzem, który wyglądał dokładnie tak samo jak przed laty — wyblakłe zdjęcia na tablicy korkowej, podarta linia na podłodze wyznaczająca strefę „ciszy”, krzesła, z których jedno zawsze skrzypiało złowrogo, jakby ostrzegało, że ktoś za długo siedzi w jednym miejscu. Pamiętała to wszystko z niemal bolesną precyzją — zapach pasty do podłogi zmieszany z zapachem kakao, które serwowano w papierowych kubkach w stołówce, krzyki dobiegające czasami z sal, które często były oznaką wyzwolenia — momentem, w którym ktoś odważył się przerwać ciszę i wypłynąć na powierzchnię.
Zatrzymała się przy jednym z okien. Szyba była porysowana, może od paznokci, może od czasu. Na zewnątrz świat był złoto-rudy i niezwykle spokojny, jakby natura układała się do snu.
„Jakby te drzewa też wiedziały, że wróciłam…” — pomyślała.
Alicja położyła dłoń na chłodnym parapecie. Oparła się na nim lekko, jakby chciała złapać równowagę. Wiedziała, że nie przyszła tu tylko pracować. Przyszła, by zmierzyć się z własnymi duchami. Tym razem nie mogła ich już przemilczeć ani przegadać. Musiała spojrzeć im w oczy.
***
Alicja weszła do sali kilka minut wcześniej niż uczestnicy. Z podróżnym kubkiem gorącej tym razem kawy, którą trzymała oburącz, jakby łapała z niej nie tylko ciepło ale i odwagę. Usiadła w kręgu ławek i położyła przed sobą cienką teczkę. W środku znajdowały się kartki zapisane przez młodzież na ostatnim spotkaniu. Pojedyncze słowa — czasami ledwo czytelne, zapisane nerwowo jakby ktoś chciał się ich jak najszybciej pozbyć.
Kiedy wszyscy już przyszli i zajęli miejsca, Alicja uśmiechnęła się do nich przyjaźnie.
— Dziękuję, że znów tu jesteście. Dziś nie będzie niczego trudnego, obiecuję. Po prostu wrócimy do tego, co zostawiliście mi tydzień temu. Nie chcę, żebyście przyznali, do kogo należy które słowo, ale abyśmy je wspólnie spróbowali zinterpretować, dobrze?
Na twarzach grupy malowała się niepewność ale również zaciekawienie.
Wyjęła pierwszą kartkę.
— „Niewidzialny” — przeczytała, nie patrząc jeszcze na grupę. — Ktoś z was poczuł się kiedyś niewidzialny? Albo może chciał się taki stać?
Sandra, ubrana w szarą bluzę uniosła głowę.
— Jak krzyczysz, ale nikt nie reaguje. Albo jak w domu jesteś tylko meblem, takim niepotrzebnym, o który się tylko wszyscy potykają, którego się wstydzą. Tylko przeszkadzasz — wtedy fajnie byłoby stać się niewidzialną.
— To też przeraża… — powiedział bardzo cicho Szymon.
— Co przeraża? — zapytała Alicja wiedząc, że za wszelką cenę musi podtrzymać tę rozmowę.
— To, że czujesz się niewidzialny dla innych, jakbyś w ogóle nie istniał, jakby cię tu nie było. Ale jesteś, każdego dnia, choć może nawet nie chcesz. Wstajesz każdego ranka i widzisz swoje odbicie w lustrze, tę samą, brzydką gębę i beznadziejną fryzurę. Ale nikt poza tobą ciebie nie dostrzega. A kiedy trwa to już tak długo, wtedy sam siebie przestajesz widzieć. I czuć…
Zapadła cisza, gęsta tak bardzo, że prawie namacalna. Alicja poczuła ścisk w gardle. Nagle wstąpiły w nią jakieś znajome emocje, poczuła jakby przeniosła się w czasie tylko jeszcze nie wiedziała gdzie dokładnie.
— To trudne uczucie. — odparła po czasie. — Ale skoro je znacie, to znaczy, że jesteście świadomi. A to już coś. Najgorzej chyba jest znaleźć się w takim stanie, kiedy kompletnie nie potrafimy określić tego, co czujemy. Jesteśmy wtedy bardzo zdezorientowani. Emocje i uczucia trzeba umieć nazywać i co najważniejsze — mówić o nich głośno, choćby do samego siebie, nie bać się ich. Pamiętajcie, że nie ma złych i dobrych emocji. One wszystkie są nam potrzebne.
Wzięła kolejną kartkę.
— „Złość” — przeczytała. — Dużymi literami, na czerwono.
— Czasami złość to jedyna rzecz, która działa. Jak nie jesteś wkurzony to jesteś frajerem — prychnął jeden z bliźniaków.
— A co jest pod tą złością? — zapytała Alicja.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Nie ma tam nic.
— Może kiedyś było. A złość to skorupa, która miała to coś chronić?
Ponownie zapanowało milczenie. Alicja sięgnęła po kolejną kartkę.
— „Nie chcę tu być” — odczytała. — To też się pojawiło.
Kilka głów drgnęło. Nikt nie przyznał się głośno, ale widać było, że to zdanie krążyło po sali jak echo.
— Rozumiem. Naprawdę rozumiem. Czasem jako dorosła czuję, że nie chcę być tam, gdzie jestem. Ale to, że coś zapisaliście… to, że w ogóle przyszliście… to znaczy, że może gdzieś wewnątrz was jest coś, co chce przemówić. Może tylko jeszcze o tym nie wiecie.
Wyciągnęła ostatnią kartkę, była pusta, nie widniało na niej żadne słowo, kompletnie nic.
Spojrzała na nich uważnie.
— Dziś nie oczekuję odpowiedzi. Chciałam tylko, żebyście wiedzieli: słowa, które zapisaliście, zostały przeczytane. Usłyszane. A teraz możecie dać im głos, jeśli chcecie.
Zdawało się, że niektóre spojrzenia łagodniały, nie były już tak nieprzyjaźnie przenikliwe jak za pierwszym razem.
W ciszy dało się słyszeć lekkie trzeszczenie parkietu, szelest ubrań, mimowolne westchnienia. Nikt nie podjął wzroku. Kilka głów uniosło się nieco wyżej, ramiona nie były już tak sztywno zaciśnięte.
Alicja nie mówiła nic więcej. Nie nalegała. To, co miało wybrzmieć, już padło — i to, że pozostało bez odpowiedzi, nie znaczyło, że zostało zignorowane.
Patrzyła na nich uważnie. Nie jak nauczycielka, nie jak psycholog. Patrzyła jak ktoś, kto sam wie, jak wygląda cisza, kiedy nikt nie słucha. I jak wygląda ta druga — kiedy ktoś milczy, bo po raz pierwszy ktoś inny naprawdę usłyszał.
Alicja zsunęła dłonie na kolana i powoli wstała.
— To wszystko na dziś — powiedziała cicho. — Dziękuję, że zostaliście.
Nie oczekiwała reakcji, ale kiedy odwróciła się, kątem oka zobaczyła jak Szymon spojrzał na nią ukradkiem nieco inaczej. Z zaciekawieniem.
To wystarczyło.
Zgasiła światło, wychodząc jako ostatnia.
Za drzwiami korytarz nadal wydawał się być nieprzyjazny, zimny, odpychający. I tylko unoszący się w powietrzu zapach słodkiego kakao, ocieplał nieco wizerunek tego miejsca.
Kiedy zamknęła za sobą salę spotkań, przez ułamek sekundy poczuła, że ten mrok nie jest już tylko cieniem, że coś się w nim przesunęło. Jeszce daleko do zaufania, do rozmów, do rozbrajania min zakopanych głęboko pod skórą. Ale pierwszy milimetr pęknięcia już się pojawił. A to więcej, niż mogłaby się teraz spodziewać.
Rozdział III
Światło — gęste i tak potwornie jasne, że wypalało spojówki. Czuła, że przenika przez nie, przez tę dziwną ale miłą w dotyku powłokę. Dryfowała w nim przez jakąś chwilę po czym nagle wpadła w ciemność, wilgotną i głuchą. Nagle zaczęły pojawiać się obrazy — znała je na pamięć, choć od lat starała się je wymazać.
Była znów dzieckiem, stała w korytarzu. Stare mieszkanie, zimna posadzka, światło migające z kuchni. Zapach dymu papierosowego i alkoholu. Dźwięki dochodziły zza drzwi — stłumione, jakby ktoś zanurzył wszystko w wodzie.
Najpierw tylko głos. Zbyt głośny, zbyt blisko. Potem trzask.
Potem matka, a raczej jej cień — nieruchomy, niemal zrośnięty ze ścianą. Milcząca, niewidzialna ofiara a zarazem świadek. Patrzyła gdzieś w bok, ręce miała splecione tak mocno, że zbielały jej knykcie.
Alicja chciała krzyknąć, wejść do środka, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Czuła, jakby coś trzymało ją w miejscu, jakby ktoś odebrał jej kontrolę nad własnym ciałem.
Głos ojca przecinał ciszę jak brzytwa. Niewyraźny, ale niezwykle donośny.
— Zobacz, do czego mnie doprowadzasz! — wykrzykiwał. — Zamknę ci tę jadaczkę raz na zawsze!
Nie patrzył na nią, krzyczał do matki, ale słowa wpadały w nią jak pociski. Każde jedno.
Nagle uderzył kobietę z całej siły, zaciśniętą pięścią. Zrobił to na tyle mocno, że posypało się kilka zębów a podłoga zalała się krwią. Matka straciła przytomność.
Nagle w drugim kącie kuchni dostrzegła Igora… Był taki mały… miał może cztery lata. Miał na sobie tę bluzeczkę z traktorem — była już za mała, rękawy odsłaniały nadgarstki.
Kiedy ojciec odwrócił się w jego stronę, chłopczyk drgnął i cofnął się o jeden krok.
— Nie rycz! Zachowuj się jak facet! — krzyczał nadal ojciec.
Ale Igor nie potrafił przestać płakać, był potwornie przerażony i nie miał dokąd uciec. Trząsł się ze strachu aż w końcu posikał się w spodnie. Ojciec wpadł w jeszcze większy szał, zamachnął się i uderzył go z całej siły w głowę. Upadając, chłopiec uderzył o kuchenną szafkę rozcinając przy tym skroń.
Alicja chciała się rzucić do przodu, osłonić Igora własnym ciałem. Ale nie mogła… Czuła, jakby coś ścisnęło jej klatkę piersiową. Jakby sen był więzieniem, z którego nie może się wydostać. Chciała wykrzyczeć imię brata, ale głos ugrzązł w gardle. I wtedy Igor spojrzał na nią, zapłakanymi, przerażonymi oczami. Jego wzrok przeszył ją na wylot i wyrwał jej serce. Nie prosił o pomoc, po prostu patrzył i milczał. Jakby wiedział, że nie ma ratunku…
Obudziła się z krzykiem a serce waliło tak bardzo, jakby za chwilę miało wyskoczyć jej z piersi. Powietrze było chłodne ale i tak nie mogła złapać tchu. Leżała chwilę nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi w sufit pokoju, który jeszcze przed chwilą był czymś zupełnie innym. Innym miejscem i czasem.
Przetarła twarz dłońmi, jakby chciała zetrzeć resztki snu, który był powrotem do czegoś, co nigdy w niej nie zasnęło naprawdę.
Wstała powoli, podeszła do okna i uchyliła je. Rześkie powietrze wpadło do środka, niosąc zapach drzew i mokrej od deszczu ziemi.
Dębowy Jar budził się do życia…
W oddali było słychać poranny zgiełk tego małego miasteczka: szczekanie psa, krzyki przechodniów, trzaskanie furtki… Zwykłe dźwięki niezwykłego jednak miejsca.
Alicja wzięła głęboki wdech i zamknęła na chwilę oczy. Uspokoiła rozdygotane przez sen myśli i wyszła z domu, gotowa na kolejny dzień.
***
Zjawiła się w ośrodku wcześniej niż zwykle. Światła w niektórych salach już były włączone a od wejścia unosił się zapach gorącego kakao. Weszła do małego gabinetu, w którym miała swoje biurko — oczywiście przy oknie. Położyła torbę na szerokim parapecie i usiadła w wytartym już fotelu. Wzięła łyk kawy ze swojego podróżnego kubka i włączyła komputer. Dziś trochę papierkowej roboty, wklepywanie danych podopiecznych do przypisanych im folderów.
— Dzień dobry Alicjo! — przywitał się dyrektor. — Wcześnie dziś jesteś.
— Dzień dobry, tak postanowiłam zjawić się nieco wcześniej żeby rozprawić się z tymi folderami.
— Rozumiem, to się bardzo ceni. Jak ci idzie z grupą? Jakieś postępy?
— Myślę, że coś w nich drgnęło. Planuję przeprowadzić indywidualne, krótkie sesje już w przyszłym tygodniu. Mam wrażenie, że chcą się otworzyć tylko jakby hamują siebie nawzajem.
— Wierzę, że zrobisz to co dla nich najlepsze. Masz moje pełne przyzwolenie.
Alicja uśmiechnęła się pod nosem. Czuła się wyróżniona, że dyrektor obdarzył ją takim kredytem zaufania. To wiele dla niej znaczyło.
— Jakieś wieści o Igorze? — zapytał niespodziewanie mężczyzna.
Alicja na chwilę zamarła, jakby ktoś odłączył jej zasilanie.
Tak dawno nikt o niego nie pytał, tak dawno już nie wypowiadała się o nim na głos, przy kimkolwiek. To pytanie kompletnie ją zaskoczyło.
— Ja… — starała się wydukać z siebie jakieś sensowne zdanie. — Nie mam pojęcia co z Igorem, od tamtego czasu kiedy zniknął… nie miałam od niego żadnych wieści czy znaku życia. Rozpłynął się we mgle, po prostu…
Alicja spuściła głowę i czuła, jak powoli łzy napływają jej do oczu. Choć Igor zniknął wiele lat temu, nadal się z tym nie pogodziła, nie pozwoliła mu odejść. Wspomnienie o nim tuliła głęboko w swoim sercu, był przecież jej małym braciszkiem. I zawsze nim będzie, bez względu na wszystko.
— Przepraszam Alu, powinienem być bardziej taktowny — powiedział zmieszany dyrektor. — Wiem, że bardzo ciężko przeżyłaś jego zaginięcie. Głupiec ze mnie, wybacz mój nietakt.
— Nie, nie ma pan za co przepraszać. Rozumiem, to było tylko pytanie. To ja przepraszam, wiem że powinnam już dawno się z tym uporać i pójść na przód. Ale to niezwykle ciężkie. Nie dopuszczam do siebie myśli, że on nie żyje…
Dyrektor pokiwał tylko głową. Przez chwilę milczeli, jakby cisza jedynym właściwym komentarzem.
— Wiesz… — odezwał się w końcu. — Zawsze miałem wrażenie, że Igor był twoim kompasem. Nawet gdy nie było go już obok. To, jak potrafiłaś walczyć o innych… To nie bierze się znikąd.
Alicja uniosła wzrok. Na moment w jej oczach ponownie zaszkliły się łzy.
— Może tak — odparła cicho. — Albo to był sposób, żeby choć trochę poczuć, że na coś mam wpływ, że nie wszystko się rozsypało, że nie jestem bezradna.
Spojrzała przez okno. Na zewnątrz wiał porywisty wiatr — gałęzie drzew wyginały się pod jego ciężarem, jakby przypominały, że pewne siły są zbyt potężne, by je zatrzymać.
— Czasami myślę, że gdyby wtedy ktoś z nas… gdyby mama… — urwała. — Ale ona tylko patrzyła.
— Przemoc czyni ludzi cieniami — powiedział dyrektor. — Uczy milczenia, a potem każe w tym milczeniu żyć.
Alicja skinęła znacząco głową. W jej gardle utkwiło coś ostrego, czego nie umiała przełknąć.
— Dziękuję, że pan o niego zapytał — powiedziała po chwili. — Czasem mam wrażenie, że tylko ja go jeszcze pamiętam.
— Myślę, że nie. Może nie wszyscy potrafią o tym mówić, ale są tacy, którzy pamiętają. I którzy chcieliby, żebyś wiedziała, że nie jesteś z tym sama.
Nie odpowiedziała, tylko lekko się uśmiechnęła — nie była to radość, raczej grzeczność i akceptacja.
Dyrektor skinął dłonią na pożegnanie i opuścił gabinet.
Alicja odetchnęła z ulgą, po czym zabrała się do pracy.
Kiedy dane były już wpisane, musiała też wszystko wydrukować i posegregować w specjalne teczki. Kiedy były gotowe zaniosła je do starej, dębowej szafy. Drzwi zgrzytnęły głośno przy otwieraniu. Metalowy, pordzewiały trochę zawias zapiszczał, jakby sam nie chciał zdradzać tego, co przez lata przechowywał w zakurzonym wnętrzu owej szafy. Alicja uniosła brew, wciągając powietrze przesycone zapachem starego papieru, kurzu i sklejki. Przed nią piętrzyły się dziesiątki takich teczek — pożółkłych, pozbawionych etykiet. Zaczęła przeglądać je powoli, układając według roczników, porządkując zgodnie z aktualną dokumentacją. Jej palce przesuwały się mechanicznie po grzbietach kolejnych akt, aż zatrzymały się niepodziewanie.
„Lisiecka, Alicja”
Zamrugała, jakby nie wierzyła własnym oczom. Dotknęła etykiety ostrożnie, tak jak dotyka się czegoś, co może zranić lub rozsypać się w drobny mak. Przez moment zawahała się — ale w końcu otworzyła.
Pierwszy rzut oka — znany formularz: imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania. Kilka stron opinii psychologicznej z tamtego czasu. Dalej — notatki z rozmów, wpisy wychowawców. I na samym końcu — coś, co natychmiast wstrzymało ponownie jej oddech.
Złożona na cztery części, wymięta kartka z rysunkiem. Wyjęła ją powoli, delikatnie, jakby dotykała relikwii. Dziecięcy szkic — nierówne linie, krzywe postacie. Dziewczyna z warkoczem i chłopczyk trzymający ją za rękę. Nad nimi wielki cień. Ojciec — tak go wtedy narysowała. Olbrzym z zaciśniętymi pięściami, bez twarzy. Matka — bez rąk, tylko kontur.
Alicja poczuła, jak jej serce kurczy się z bólu. Miała wtedy jedenaście lat. To był dzień, kiedy po raz pierwszy przyznała się terapeutce, że boi się wracać do domu, że braciszek płacze każdej nocy a mama „jest jak duch, który nie widzi i nie słyszy”.
Palce jej zadrżały, kiedy pogładziła papier. Czas nie wymazał tego rysunku. Nie mógł, bo to nie był tylko obrazek — to była rana. Zaklejona, ale wciąż żywa — poniekąd magiczna.
Zamknęła teczkę, usiadła na podłodze trzymając ją mocno przy piersi jak coś niezwykle kruchego. Przez głowę znowu przeleciało mnóstwo obrazów, ułamków wspomnień, płacz Igora, krzyk ojca. Po policzku ukradkiem popłynęła łza, słona i gorąca jak lawa. Teczka w jej ramionach była jak coś żywego — jak serce, które bije nie swoim rytmem, lecz tym sprzed lat. Przycisnęła ją mocno do piersi, jakby chciała zatamować wspomnienia, które z każdą sekundą coraz głośniej do niej wracały.
Czuła, jak jej ciało drży. Nie z zimna, ale z czegoś głębszego, bardziej pierwotnego. Jakby od środka rozsadzała ją fala emocji, które przez lata zostały zamiecione pod dywan dorosłości. Strach, wstyd, poczucie winy, bezsilność — każde z nich wyciągało teraz po nią ręce, domagało się uwagi, jak dzieci, które zbyt długo były ignorowane.
Teczka pachniała kurzem, starym papierem i czymś jeszcze — czymś nieuchwytnym, jak echo dziecięcego głosu wołającego w ciemności. Alicja zamknęła oczy. W ciemności było bezpieczniej. Łatwiej. Ale nawet tam nie potrafiła uciec. W głowie pojawiały się obrazy: dziecięce łzy spadające na koc, cichy szloch Igora duszony w poduszkę, żeby ojciec nie usłyszał. Wspomnienie tamtego dnia, gdy narysowała ich wszystkich, było jak wbity cierń — pulsujące, bolesne i wciąż tak żywe.
Nie wiedziała, jak długo siedziała w ten sposób. Czas przestał istnieć. Liczyło się tylko to uczucie w piersi — uczucie, że coś się w niej kruszy, pęka, ale nie w sposób destrukcyjny. Czuła, że zaczyna oswajać swoje demony. Jakby łuska, którą nosiła od lat, zaczynała wreszcie odpadać, centymetr po centymetrze. Nie była jeszcze gotowa się z nią pożegnać, ale po raz pierwszy od lat poczuła, że może będzie to możliwe.
Otarła łzy rękawem. Nie chciała, by ktoś ją teraz zobaczył. Ten moment należał tylko do niej. Do tamtej małej Alicji, którą przez lata próbowała zagłuszyć, a która w końcu przemówiła. I została usłyszana.
Rozdział IV
Tego poranka ktoś zostawił kopertę na biurku Alicji.
Nie było na niej imienia ani nazwiska. Tylko złożony papier, pożółkły na brzegach, jakby przeleżał lata w szufladzie. Nie było śladu, kto go przyniósł. W sekretariacie nikt niczego nie widział ani nie słyszał.
Z wahaniem przecięła papier i zadrżała.
„Nie jesteście gotowi na prawdę. Ale ona już się zadziewa. I albo ją zaakceptujecie albo znów was pochłonie.
P.S. Niektóre cienie wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są.”
Jej serce jakby zatrzymało się na ułamek sekundy.
Nie znała charakteru pisma, ale znała ten ton. Tak pisał ktoś, kto był po tamtej stronie — tej, o której się nie mówi. Tej, w której lęk nie jest metaforą, a powietrzem, którym oddychasz. Poczuła znajomy chłód między łopatkami, ten sam, który znała z dzieciństwa.
Długo nie mogła oderwać wzroku od liter, jakby każda z nich pulsowała własnym rytmem, przypominając uderzenia serca — ciche, a jednak nieznośnie wyraźne. Kartka leżała bezwładnie, a jednak zdawała się ciążyć, jakby niosła w sobie zbyt wiele. Zbyt wiele wspomnień i lęków.
Słowa wirowały jej w głowie: " Prawda już się zadziewa”.
Kto pisał w ten sposób? Tak mówił tylko ktoś, kto znał nie tylko przeszłość, ale i ból, który z niej wyrasta. Ktoś, kto był w środku tego wszystkiego — nie jako obserwator, ale jako uczestnik. Jak ona. Albo… jak Igor.
Alicja poczuła, jak w klatce piersiowej coś się zaciska, powoli, metodycznie, bez litości. Nie znała charakteru pisma, nie znała nadawcy. A jednak to nie było obce. Ton listu pachniał kurzem dzieciństwa i wilgocią strachu — tego, który nie krzyczy, ale sączy się do środka, latami, niezauważenie.
Spojrzała na zasłonięte żaluzjami okno. Promień światła rozcinał pokój na pół, dzieląc go na strefę cienia i prawdy. W tej chwili nie wiedziała, w której z nich siedzi.
Wzięła kartkę jeszcze raz i złożyła ją starannie. Tak, jakby sam akt składania mógł coś ochronić. Kogoś ocalić.
Zamknęła oczy.
Przez krótką chwilę miała wrażenie, że znowu słyszy ten głos — cichy, zaspany, proszący o to, żeby nie mówić tacie. Głos chłopca, który kiedyś był całym jej światem.
***
Drzwi do gabinetu zamknęły się cicho, niemal bezszelestnie, jakby nie chciały nikomu zdradzać, że właśnie rozpoczęła się rozmowa, która może zmienić bieg czyjegoś życia. Szymon stanął w miejscu, jakby przekroczenie progu było granicą nie tylko fizyczną, ale i symboliczną. Przez dłuższą chwilę nie ruszał się z miejsca, wpatrując się w podłogę, jakby próbował znaleźć w niej coś, co mogłoby go uratować.
Alicja nie ponaglała. Wiedziała, że czasem pierwsze sekundy są ważniejsze niż wszystko, co padnie później. Pozwoliła mu milczeć. W tym milczeniu było coś gęstego, coś, co znała aż za dobrze — napięcie przypominające ten moment tuż przed burzą, gdy niebo jeszcze się waha, ale już zbiera siły, by pęknąć.
— Możesz usiąść, jeśli chcesz — powiedziała cicho, wskazując na miękki fotel na przeciw siebie.
Chłopak spojrzał na nią kątem oka. Jego twarz była zamknięta, ale w oczach — coś drgnęło.
Usiadł powoli, jakby sprawdzał, czy mebel nie zniknie pod nim w ostatniej chwili. Oparł łokcie na kolanach, splecione dłonie zawisły nisko, jakby ciężar jego ciała skupiał się właśnie tam.
— Nie musimy dziś mówić wiele — odezwała się Alicja spokojnie. — Możemy po prostu pobyć.
Szymon wzdrygnął się lekko, jakby słowo pobyć coś w nim poruszyło.
— I tak nic się nie zmieni — powiedział po chwili, z głosem nieco zbyt obojętnym, by mógł być szczery. — Siedzenie i gadanie. Wszyscy tak mówią: „pobyć, „otworzyć się, „zaufać”… A potem i tak wszyscy znikają.
Alicja nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego pochyliła się nieznacznie do przodu, opierając łokcie na podłokietnikach fotela.
— Może masz rację — powiedziała cicho. — Ale może tym razem nikt nie zniknie. Może nie wszyscy przyszli tu po to, żeby coś od ciebie zabrać…
W jego oczach pojawił się cień zaskoczenia. Prawie niezauważalny, ale był… Zawahał się. A potem zapytał:
— Skąd pani wie, że mi coś zabrali?
Ona tylko spojrzała na niego z czymś, co nie było litością — raczej zrozumieniem wyrytym latami wewnętrznego hałasu.
— Bo sama kiedyś wszystko straciłam — odpowiedziała.
Chłopak nie odpowiedział. Przez chwilę milczeli razem — jakby w zawieszeniu.
— Gdybyś miał dziś opowiedzieć tylko o jednym uczuciu, które najczęściej ci towarzyszy… co by to było? — zapytała.
Szymon jeszcze chwilę milczał, jakby rozważał, czy warto odpowiadać. A potem wyszeptał cicho, że musiała wstrzymać oddech, by usłyszeć:
— Złość… Ale nie wiem na co. Może na wszystko…
Słowo złość zawisło w powietrzu. Nie była to jednak ta gwałtowna, wybuchowa złość, którą Alicja tak często widywała u chłopców po przejściach. To było coś głębszego — złość posadzona gdzieś na dnie ciała, nieprzetrawiona, ukryta, milcząca.
Kobieta pochyliła głowę. Nie dopytywała. Zamiast tego sięgnęła po słowa, które nie raniły, ale otwierały.
— Złość to czasem ostatnia rzecz, jaka nam zostaje, kiedy wszystko inne nam już zabrano.
Szymon poruszył się niespokojnie. Jego dłonie zacisnęły się na kolanach. Na chwilę przymknął powieki. I wtedy — jakby to jedno zdanie rozluźniło tamę — zaczął mówić.
— U mnie w domu… nic nie jest na głos. Nawet krzyk nie jest na głos — mówił szybko, jakby bał się, ze za chwilę nie starczy mu odwagi. — Mój ojciec… on nie potrzebuje krzyczeć. Wystarczy, że spojrzy. Albo się zbliży. Już wiesz, co będzie. Najgorsze jest to czekanie, jak wtedy, kiedy wiesz, że coś się stanie, tylko nie wiesz kiedy.
Zamilkł. Jego gardło poruszyło się, jakby chciał połknąć łzy, zanim jeszcze zdążyły się pojawić.
Alicja nie poruszyła się. W jej twarzy nie było przerażenia. Było tylko ciche, uważne słuchanie. I coś jeszcze — ból, który nie był współczuciem, ale zrozumieniem.
— Nikt ci nie pomógł? — zapytała cicho.
Szymon potrząsnął głową.
— Mama mówiła, że musimy być silni bo tata miał ciężkie dzieciństwo… że musimy przetrwać. Czasem myślę, że ona bała się bardziej niż ja. Albo że już dawno przestała coś czuć.
Ponownie zapadła cisza. Nie uciekali od niej, oboje potrzebowali tej przestrzeni. W końcu Alicja odetchnęła głęboko i powiedziała:
— To nie ty masz być silny za wszystkich, Szymon. To nie twoja rola.
Spojrzał na nią z niepewnością. Jakby dopiero uczył się, że można mówić prawdę i nie zostać za to ukaranym.
— A jeśli w ogóle nie mam już siły?
— Wtedy — odpowiedziała — pozwalasz, żeby ktoś inny ją przez chwilę dzierżył za ciebie.
Nie odpowiedział. Ale po raz pierwszy jego ramiona lekko się rozluźniły. Nie na długo, nie całkiem — ale wystarczająco, by Alicja zrozumiała, że coś się wydarzyło. Coś ważnego.
Szymon długo jeszcze milczał, jakby ważył każde słowo, które padło. Alicja nie ponaglała. W takich momentach cisza była równie ważna jak słowa — może nawet ważniejsza.
— Czasem boli tak, że nie mogę oddychać — wyszeptał w końcu. — Nie chodzi o to, co on robi. Nawet nie o to, co mówi. Chodzi o to, co zostaje… po wszystkim. Jakby coś w środku mnie… pękało. Tylko że nie na raz. Po kawałku. Dzień po dniu.
Alicja słuchała, czując, jak własne wspomnienia w niej drgają. Inne domy, inne ściany, ale ból — taki sam. Uniwersalny.
— Czasem najtrudniej jest nazwać ten ból — powiedziała spokojnie. — Bo to nie tylko siniaki. To wstyd. Samotność. Poczucie winy, które nie ma racji bytu, a mimo to przykleja się do duszy.
Szymon skinął głową. Powoli, jakby potwierdzał coś, czego sam nie potrafił wcześniej ująć w słowa.
— I co się wtedy robi? — zapytał. — Jak sobie z tym poradzić?
Alicja przez chwilę milczała. Jej głos, gdy w końcu się odezwała, był cichy, ale pewny.
— Najpierw trzeba pozwolić sobie poczuć. Pozwolić, by ten ból miał imię, formę, kształt. Nie wypierać go. Nie udawać, że go nie ma. Potem — można próbować go wyjąć. Z siebie. Po kawałku. Czasem przez rozmowę. Czasem przez rysowanie. Pisanie. Krzyk. Ciszę. Cokolwiek, co pozwala powiedzieć: „to się działo i to mnie bolało”. I że to nie była twoja wina.
Szymon odwrócił wzrok. W jego oczach coś ponownie drgnęło — nie łzy, jeszcze nie. Ale coś, co może było początkiem ich drogi. Może ulgą, że ktoś rozumie.
— Myślałem, że nikt nigdy tego nie powie — szepnął. — Że to nie była moja wina.
Alicja skinęła głową.
— To nigdy nie była twoja wina, Szymon. Ani jedna chwila. Ani jedno słowo. Ani jedno uderzenie.
I wtedy — zupełnie niespodziewanie — chłopak odchylił głowę do tyłu, jakby musiał złapać więcej powietrza. Jego palce zacisnęły się na poręczy fotela.
— Jak człowiek powinien z tym żyć? — zapytał. — Po wszystkim…
— Dzień po dniu. Z szacunkiem do siebie. Z nadzieją, że to, co się stało, nie musi cię definiować. I z wiarą, że nawet jeśli jesteś poharatany w środku, to możesz być kompletny.
Zapadła cisza.
Szymon wstał i powoli udał się w stronę drzwi. Zatrzymał się, a jego dłoń zawisła nad klamką. Spojrzał przez ramię — było w nim coś nowego, cień ulgi, nikły błysk odwagi. I coś, czego wcześniej nie było wcale: ślad zaufania.
— Dziękuję — powiedział cicho.
To jedno słowo zawierało w sobie wszystko, czego nie był jeszcze gotowy wypowiedzieć. Wszystko, czego się bał, co trzymało go przy ziemi i co właśnie zaczęło puszczać.
Alicja tylko skinęła głową. Uśmiechnęła się nieznacznie, ciepło — ale nie z litością. Ze zrozumieniem.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, przez kilka chwil siedziała nieruchomo. W powietrzu unosił się zapach herbaty, której nie zdążyła dopić. I coś jeszcze — ciężar tej rozmowy, tej prawdy, której się chyba nie spodziewała.
Sięgnęła po notatnik, ale nie zapisała ani słowa. Bo nie każdą historię trzeba od razu utrwalać. Niektóre trzeba najpierw uszanować. Przetrawić.
A potem — zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło…
***
Noc otuliła dom Alicji miękko, ale jej sen nadszedł jak uderzenie — nieproszony, brutalny, znajomy aż do bólu.
Najpierw był dźwięk. Zgrzyt szkła. Krzyk matki — przytłumiony, jakby dochodził zza ściany z waty. Potem błysk światła i cień, który przesuwał się po podłodze.
Alicja znów tam była, w tym samym miejscu. Dziewczynka o zbyt szeroko otwartych oczach, stojąca w korytarzu. Tym razem sen był jeszcze bardziej wyrazisty i realny.
Jakby patrzyła na wszystko przez szybę. Nie taką zwykłą, przezroczystą — lecz zakrzywioną, przypominającą lustro w starej sali zabaw, które zniekształcało rzeczywistość. I właśnie po tamtej stronie lustra — jak w odrębnym wymiarze — stał Igor.
Już nie był dzieckiem ale siedemnastoletnim chłopakiem. Kości policzkowe wyostrzone zbyt szybko, spojrzenie stare jak świat. W poszarpanej koszulce, na szyi i ramieniu ciemniały siniaki. Krew z rozciętego łuku brwiowego sączyła się powoli, jakby w zwolnionym tempie.
Nad nim stał ojciec — olbrzym z przerysowanymi proporcjami, nieludzki, ciężki jak beton. Krzyczał, ale słowa się nie przebijały. Jakby lustro było też dźwiękoszczelnym piekłem.
Alicja widziała wszystko. Stała po tej stronie, bez możliwości reakcji. Tylko patrzyła — z sercem pękającym w milczeniu.
I wtedy Igor podniósł wzrok. Nie na ojca, na nią.
Jakby wiedział, że tam jest i że patrzy.
Nie było w nim gniewu. Nie było żalu. Było coś znacznie gorszego — rezygnacja.
Widział ją, a mimo to sięgnął do szuflady. Wyciągnął żyletkę. Jedną, niepozorną. Błyszczącą jak fragment lustra, które roztrzaskało ich rodzinę na tysiące odłamków.
Alicja krzyknęła — we śnie, niemym i dusznym — uderzając w szybę pięściami. Lustro nie drgnęło. Igor przeciął skórę nad nadgarstkiem powoli, z precyzją, która przerażała bardziej niż szaleństwo.
I wtedy pojawił się kolejny dźwięk — jedno, krótkie westchnienie. Krew zaczęła spływać po jego dłoni jak szkarłatna farba.
Alicja osunęła się wzdłuż szyby, bezsilna. Lustro nie pękało, nie dawało jej przejść na drugą stronę. Może dlatego, że nie była to kraina czarów.
Obudziła się zalana potem, z dłonią zaciśniętą na prześcieradle tak mocno, że palce jej zdrętwiały. Gardło bolało jak po krzyku, ale on nigdy nie wydostał się z jej wnętrza. W pokoju panowała grobowa cisza, i tylko zegar cykał jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Alicja nie sięgnęła po wodę, ani nie zapaliła lampki. Wpatrywała się w sufit, czując, jak wszystko w niej drży.
Jakby każda komórka ciała pulsowała tym samym lękiem, który przed chwilą śnił się jej jako echo krwi i luster.
Była jak Alicja z Krainy Czarów, ale nie wpadła do magicznej nory prowadzącej do świata cudów. Nie spotkała szalonego kapelusznika, nie piła herbaty z mrocznym uśmiechem Kota z Cheshire.
Jej Kraina była inna.
To był świat zbudowany z popękanych ścian i rozbitych filiżanek. Z ciszy między krzykami, która bolała bardziej niż wrzask. Ze spojrzeń, które mroziły krew w żyłach.
W jej Krainie nie było kolorowych kwiatów ani gadających kart. Był za to ojciec o oczach szklistych jak butelka wódki i matka, która patrzyła w ścianę, jakby tam szukała ratunku. To była Kraina Nędzy i Bólu. Śmierci — nie tej fizycznej, ale powolnej, jadowitej, która po kawałku zżerała duszę od środka. I Alicja — ta prawdziwa — wciąż w niej żyła.
Choć zbudowała wokół siebie nowe ściany, choć włożyła elegancki sweter, a na jej identyfikatorze widniało miano psychologa — wciąż była dzieckiem z tamtego świata.
Dziewczyną, która widziała, jak brat się wykrwawia i nie mogła nic zrobić.
Jej własna nora prowadziła tylko bardziej w głąb pamięci. A im głębiej schodziła, tym więcej widziała tego, co próbowała od dawna zakopać.
***
Poranek był matowy, jakby świat nagle zapomniał, jak błyszczeć. Mgła rozlała się po Dębowym Jarze gęstą warstwą szarości, tłumiąc kolory i dźwięki. Alicja przeszła korytarzem ośrodka w milczeniu, z kubkiem aromatycznej i gorącej jeszcze kawy. Od snu dzieliły ją już godziny, ale echo tamtej nocy wciąż nie chciało zamilknąć.
Wszystko wydawało się się zbyt ciche. Nawet zbyt uporządkowane. A ona wiedziała, że w takich chwilach cisza potrafi kłamać.
Zatrzymała się przed drzwiami swojego gabinetu, a dłoń zadrżała jej nieznacznie, gdy sięgnęła w stronę klamki.
Były uchylone. A przecież zamykała je wczoraj.
Wsunęła się do środka powoli, czując w karku napięcie. Na pierwszy rzut oka — nic się nie zmieniło. Biurko, półki, tablica z cytatami i notatkami. Krzesła naprzeciwko siebie. Cisza.
Rozglądając się uważnie po całym pomieszczeniu nagle spostrzegła coś na biurku — ciemnoczerwony papier złożony na pół. Bez koperty, bez podpisu.
Alicja rozłożyła kartkę powoli i uważnie. Litery były drukowane i nierówne — jakby ktoś pisał to w pośpiechu lub zawahaniu, czy w ogóle chce ujawnić tę prawdę, jednocześnie wiedząc, że milczenie już niczego nie ocali.
„Zło jest dziedziczne, jak grupa krwi.”
Poczuła chłód, który przeszedł jej po plecach. To nie było przypadkowe zdanie. Nie brzmiało jak żart ani jak efekt buntu któregoś z podopiecznych. Było w nim coś osobistego i celnego — jak strzał, wymierzony w środek jej historii.
Spojrzała na drzwi, ale nikt nie zostawił śladów.
Przeczytała zdanie jeszcze raz. W głowie od razu odezwały się wspomnienia, których nigdy nie chciała dotykać. Bo to, co przeczytała, miało w sobie bolesną prawdę. Prawdę, którą nosiła w kieszeni, choć nie wypowiadała jej na głos.
Czasem dziedziczy się nie tylko nazwisko. Dziedziczy się też blizny. I cienie.
Odłożyła kartkę na biurko jak coś, co mogłoby ją poparzyć. Podeszła do okna, świat nadal zatopiony był we mgle, która zasłaniała widok. Alicja miała nieodparte wrażenie, że za tą mgłą coś jest. Coś, co obserwuje. I czeka…
Jeszcze nie wiedziała, że ten, kto zostawił te słowa, wiedział więcej, niż powinien. A cisza, która wypełniała gabinet, nie była pustką — była obietnicą. Obietnicą, że to dopiero początek.
Rozdział V
Poniedziałkowe popołudnie w Dębowym Jarze było ospałe, ale w powietrzu wisiało coś ciężkiego. Alicja czuła to od rana — jakby budynki, drzewa i same mury ośrodka miały dzisiaj inną temperaturę.
Sandra przyszła spóźniona, trzymając w ustach gumę do żucia, jakby to miało być jej zbroją. Oparła się o framugę drzwi gabinetu, a jej spojrzenie mówiło jasno: Nie licz na wiele.
— Mam tu siedzieć całą godzinę? — rzuciła tonem, w którym ironia mieszała się z obojętnością.
— Możesz siedzieć, możesz stać, możesz mówić albo milczeć. To twój czas — odparła Alicja, wskazując na fotel.
Sandra usiadła, ale zrobiła to tak, jakby każdy ruch był demonstracją braku zainteresowania. Skrzyżowała nogi, opuściła ramiona zaczęła nerwowo skubać rękaw bluzy.
— Mówili mi, że jesteś… inna niż reszta. Że słuchasz — powiedziała po chwili. — Ale to nic nie zmienia, ok?
— W czym? — zapytała Alicja.
Sandra wzruszyła ramionami.
— W tym, że nie zamierzam się tu żalić. Nie jestem typ typem dziewczyny.
— Dobrze, rozumiem. Powiesz mi tyle, ile będziesz chciała, na ile będzie cię stać. Może zacznijmy od szkoły?
— Szkoła… — odparła Sandra, bawiąc się gumką od bransoletki na nadgarstku. — Nigdy tam nie pasowałam. Nauczyciele wmawiali mi, że mam problemy z dyscypliną. A ja po prostu cholernie się nudziłam. Dlatego znikałam z lekcji i włóczyłam się po mieście. Obserwowałam ludzi, jak radzą sobie z codziennością. Może szukałam planu na samą siebie.
— Włóczyłaś się sama? — zapytała Alicja.
Sandra uśmiechnęła się pod nosem.
— Czasem sama, czasem nie… Zależy. Ważne, zeby być gdziekolwiek indziej niż w domu.
Sposób, w jaki wypowiedziała ostatnie słowo, kazał Alicji zwrócić na nie szczególną uwagę. Nie naciskała jednak — znała ten ton. To było jak ostrzeżenie: Nie wchodź tam jeszcze.
— A co było w domu? — zapytała łagodnie.
— Różnie. Zależało od humoru… ludzi — odparła wymijająco. Potem znów założyła maskę: — Ale nie o tym miało być, prawda?
Alicja czuła, że to jeszcze nie czas, by dotknąć jądra sprawy.
— Może i nie. Ale czasem rzeczy, o których „nie miało być” mowy, są tymi najważniejszymi — powiedziała spokojnie.
Sandra spuściła wzrok na swoje dłonie. Skóra na nadgarstkach była zaciągnięta drobnymi bliznami, jakby od starych zadrapań.
— Ludzie lubią mówić, że dzieciństwo to najpiękniejszy czas życia — odezwała się po chwili, głos miała niższy niż wcześniej. — Ale to bzdura. Czasem to tylko… najdłuższa kara.
Alicja poczuła znajomy ścisk w żołądku. Wiedziała, że to, co usłyszała, to nie wyznanie, ale uchylenie drzwi.
I że te drzwi trzeba otwierać powoli.
— Może spróbujemy razem znaleźć sposób, żeby tę karę skrócić? — zaproponowała.
Sandra wzruszyła ramionami, ale w jej oczach, na ułamek sekundy, mignęło coś, co miało kształt nadziei.
— Wiesz… są takie miejsca, do których nie wracasz, nawet w myślach. Bo kiedy zamkniesz oczy, to nagle stoisz znowu w tym samym pokoju, słyszysz te same kroki na korytarzu… — urwała, przełykając ślinę. — I wiesz, że za chwilę wydarzy się coś, co cię złamie.
Alicja poczuła, jak jej mięśnie napinają się od środka. To było zbyt znajome.
— Wiem, o czym mówisz — powiedziała spokojnie, choć serce biło jej szybciej.
Sandra spojrzała na nią krótko, oceniająco.
— Wątpię. Większość dorosłych myśli, że wie, ale tylko powtarzają to, co sami kiedyś usłyszeli.
— Ja… byłam kiedyś w takim miejscu — odpowiedziała Alicja, nie spuszczając wzroku. — I codziennie uczyłam się, jak oddychać cicho, żeby nikt mnie nie usłyszał.
Coś w twarzy Sandry drgnęło. Jakby wyczula, że to nie jest tylko pusta deklaracja.
— Wtedy człowiek uczy się też innych rzeczy — odezwała się po chwili, patrząc gdzieś w bok. — Na przykład, jak wygląda twarz, która zaraz uderzy. Albo który odgłos w kuchni oznacza, że masz kilka sekund na schowanie się.
Alicja poczuła, jak jej dłonie zaciskają się w pięści, choć starała się, by Sandra tego nie zauważyła. Przed oczami ukazały się znajome obrazy: szerokie ramiona ojca, napięta cisza, oddech Igora — przyspieszony ze strachu.
— To nie jest łatwe… żyć z takimi obrazami — powiedziała ostrożnie. — Ale najtrudniejsze jest, kiedy nikt ci nie wierzy.
Sandra odchyliła się na krześle, a na jej twarzy pojawił się uśmiech, który był bardziej bólem niż kpiną.
— Dokładnie. Wiesz, co jest gorsze od tego, że ktoś cię krzywdzi? Że ktoś inny na to patrzy i mówi, że zmyślasz.
Cisza po tych słowach była niemal namacalna. Alicja poczuła, że musi wziąć głębszy wdech, bo inaczej przytłoczy ją własne wspomnienie — matki stojącej w progu, nieruchomej jak posąg, kiedy ojciec podnosił na nich rękę.
— Sandra… — zaczęła, ale dziewczyna przerwała.
— Nie chcę, żebyś myślała, że jestem ofiarą. Nie lubię tego słowa. Ja… po prostu nauczyłam się, że najlepiej jest zamknąć drzwi w środku. Bo wtedy nikt nie wchodzi.
Alicja spojrzała na nią z uwagą.
— A co, jeśli zamkniesz nie tylko to, co złe? Co, jeśli zamkniesz też to, co może ci pomóc?
Sandra zmrużyła oczy, jakby chciała odpowiedzieć, ale się wahała. W końcu wzruszyła ramionami, chcąc zakończyć drażliwy temat. Jednak Alicja wiedziała — to był dopiero pierwszy, pęknięty fragment skorupy, którą sobie wykształciła.
Dziewczyna długo bawiła się pierścionkiem na palcu, jakby chciała w nim znaleźć odpowiedź. Jej spojrzenie błądziło po podłodze, unikało twarzy Alicji.
— Wiesz… kiedy jesteś dzieckiem, to wierzysz, że dorośli cię obronią. Myślisz, że jak powiesz prawdę, to coś się zmieni. Ale to kłamstwo, które sama sobie wmawiasz, żeby przeżyć.
Głos jej zadrżał na ostanim słowie, choć próbowała brzmieć twardo.
— Komu powiedziałaś? — zapytała Alicja, choć chyba już znała odpowiedź.
Sandra uniosła wzrok, a w jej oczach pojawiło się coś, co przypominało odłamki szkła.
— Matce…
Przerwała, wciągając powietrze przez zęby.
— Wiesz, co zrobiła? Zaczęła się śmiać… Jakbym jej opowiadała głupi, pieprzony żart. A potem powiedziała, że nie wolno mi tak mówić o jej mężu, że mam się nie ważyć rozbijać tę rodzinę czczymi i wyssanymi z palca oskarżeniami.
Alicja poczuła, jak ściska ją w gardle. Ten mechanizm znała aż za dobrze — ten moment, kiedy ktoś, od kogo oczekujesz ratunku, staje po stronie kata.
— A on? — zapytała.
Sandra odchyliła głowę, jakby patrzyła na jakiś daleki punkt na suficie.
— Wyparł się, oczywiście — urwała, a na jej ustach pojawił się gorzki uśmiech. — Wtedy zbił mnie tak, że nie mogłam wstać z łóżka przez dwa dni.
W pokoju zrobiło się duszno. Alicja poczuła, jak obrazy z własnej przeszłości nakładają się na słowa Sandry — cienie w korytarzu, matka z zamkniętymi oczami, Igor skulony w kącie pokoju.
— To nie była twoja wina — powiedziała stanowczo.
Sandra prychnęła.
— Może i nie. Ale to ja musiałam z tym żyć. Więc przestałam wierzyć w cokolwiek. A już na pewno w ludzi.
Alicja milczała przez chwilę, a potem nachyliła się lekko w jej stronę.
— Może nie chodzi o to, żeby wierzyć od razu. Może chodzi o to, żeby znaleźć choć jedną osobę, przy której nie trzeba się chować.
Sandra patrzyła na nią przez moment bez słowa, a potem odwróciła wzrok. Alicja wiedziała jednak, że to spojrzenie było jak drobny ruch wody — sygnał, że gdzieś pod powierzchnią lód zaczyna pękać.
Sandra zacisnęła palce na pierścionku tak mocno, że jej kostki pobielały. Przez chwilę wydawało się, że zamilknie na dobre, ale potem, niemal szeptem, zaczęła mówić:
— On miał taki… sposób. Nigdy nie robił tego przy innych. Zawsze wtedy, gdy matka wychodziła. Najpierw był dotyk, który zdawał się być przypadkowy. Potem już nawet nie udawał, że tak jest. Kiedy mu próbowałam powiedzieć, żeby przestał — zawahała się przez chwilę — to śmiał mi się w twarz.
Alicja siedziała nieruchomo, czując, jak w jej żołądku zaciska się twardy węzeł.
— A później, kiedy powiedziałam matce… Wtedy się prawdziwie wściekł. Powiedział, że zrobi ze mnie niewdzięcznicę i że trzeba mnie nauczyć posłuszeństwa. Tłukł mnie pasem, pięściami, czym popadnie. Tak długo, aż przestałam płakać i krzyczeć.
Sandra odetchnęła głęboko, jakby te słowa kosztowały ją więcej niż wszystkie wcześniejsze.
— Wiesz, co jest najgorsze? — zapytała, choć brzmiało to bardziej jak stwierdzenie. — Że po pewnym czasie to już nie bolało tak, jak na początku. Bo w środku… już niczego nie było. Wszystko, co we mnie żyło, umarło. Została tylko pustka, w której mogłam się schować.
Serce Alicji zaczęło szybciej bić. Zbyt dobrze znała to puste miejsce — miejsce, w którym chowasz się przed bólem, a które staje się więzieniem.
— Ale skoro tu jesteś… — zaczęła ostrożnie — to znaczy, że coś jednak przetrwało.
Sandra popatrzyła na nią z niedowierzaniem, jakby Alicja wypowiedziała coś absurdalnego. A jednak w tym spojrzeniu czaił się cień — ledwie dostrzegalny, ale prawdziwy — cień czegoś, co mogło być początkiem pęknięcia w grubym pancerzu. Siedziała chwilę w milczeniu, jej ramiona lekko się trzęsły, choć próbowała to ukryć. Patrzyła w podłogę, jakby każde słowo, które miała wypowiedzieć, ważyło tonę.
— Myślałam, że jak będę twarda, jak nikogo do siebie nie dopuszczę, to już nikt mnie nie zrani — powiedziała w końcu, a w jej głosie pobrzmiewała nuta gorzkiej dumy. — Ale ta skorupa… ten pancerz… — to nie chroni, tylko dusi. Czasem mam wrażenie, że nie ma już we mnie nic prawdziwego.
Alicja przysunęła się bliżej, czując, że każde słowo Sandry uderza w jej własne, stare rany.
— Może to, co w tobie jest prawdziwe, wciąż gdzieś tam jest. Może po prostu… schowało się na zbyt długo.
Sandra roześmiała się głośno, ale ten śmiech zabrzmiał jak pęknięcie. I wtedy, niespodziewanie, łzy zaczęły spływać po jej policzkach. To było jak ulga kogoś, kto trzymał wszystko w sobie zbyt długo.
Alicja podała jej chusteczkę, ale nic nie powiedziała. Pozwoliła, by cisza między nimi wypełniła się czymś innym niż wstyd. By wypełniła się oczyszczeniem.
Patrzyła na Sandrę i nagle poczuła, jak w jej głowie łączą się pewne obrazy. Krótkie, oszczędne słowa zapisane na karteczkach. Sposób, w jaki Sandra omijała wzrokiem trudne pytania. Te same rysy bólu, które Alicja znała aż za dobrze.
„A jeśli to ona?” — przemknęło jej przez myśl. — „Jeśli to Sandra zostawia mi te znaki…?”
Alicja odwróciła wzrok, jakby bojąc się, że w oczach dziewczyny znajdzie odpowiedź, na którą jeszcze nie jest gotowa.
Rozdział VI
Deszcz bębnił o szyby gabinetu, tłumiąc dźwięki z korytarza. Krople spadały ciężko, jakby niebo od tygodni wstrzymywało łzy, a teraz wreszcie pozwoliło im runąć z całą siłą. Strugi wody spływały po szybie w krzywych, poszarpanych liniach, rozmywając obraz świata na zewnątrz w plamę ciemnych kształtów. Gdzieś w oddali błysnęło światło — czy był to błyskawiczny rozbłysk lampy ulicznej, czy ostrze pioruna przecinające czarne niebo? Ciężko było to stwierdzić.
Burzowe chmury wisiały nisko, niemal dotykając wierzchołków drzew, które uginały się pod naporem wiatru. Deszcz wdzierał się wszędzie — w każdy zakamarek widocznego za szybą krajobrazu, zalewając chodniki, tworząc na drodze ciemne, rozlewające się tafle, w których wiatr rzeźbił chaotyczne wzory. W powietrzu unosiło się napięcie, dziwne i gęste, jakby świat na zewnątrz przygotowywał się na coś, czego człowiek jeszcze nie potrafił nazwać.
W pewnym momencie krople uderzające o szybę zaczęły układać się w regularny rytm, jakby ktoś z drugiej strony starał się w ten sposób przekazać wiadomość. Alicja przysunęła się bliżej, czując, jak jej serce przyspiesza. Ale po chwili rytm zginął w chaotycznym szumie ulewy, a za oknem pozostała tylko ciemność, w której drzewa wyginały się jak czarne sylwetki potworów.
Szybkim krokiem udała się do gabinetu dyrektora, ale nie weszła od razu. Przystanęła na sekundę zanim zapukała.
Dyrektor, wysoki mężczyzna o dość surowej twarzy, uniósł wzrok znad sterty papierów. Jego spojrzenie było zmęczone i przenikliwe.
— Wejdź, Alicjo — powiedział krótko, wskazując na krzesło.
Usiadła powoli, trzymając w dłoni małą kopertę. Czuła, że papier jest lekko wilgotny od jej spoconych palców.
— Muszę panu coś pokazać — zaczęła, ale głos jej zadrżał.
Dyrektor zmrużył oczy, gdy wysunęła z koperty złożone na pół kawałki papieru. Nie wyjaśniała od razu, co to jest. Patrzył na nią, jakby czekał na słowa, które same nie chciały przejść przez gardło.
— Ktoś zostawia mi takie wiadomości — powiedziała w końcu. — Nie wiem, czy to żart, czy… ostrzeżenie.
Rozłożył kartki i przesunął wzrokiem po kilku zapisanych zdaniach. W jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, ale Alicja wyczuła, że treść go poruszyła.
— Długo to trwa? — zapytał.
— Od kilku tygodni — przyznała. — Zawsze znajduję je w miejscach, gdzie nie powinno ich być. A treść… brzmi, jakby pisał to ktoś, kto wie o mnie więcej, niż powinien.
Zapadła cisza. Przecięło ją echo czyichś obcasów dobiegające z korytarza.
— Uważaj, Alicjo — powiedział w końcu dyrektor, odkładając kartkę na biurko. — W tym miejscu każdy ma swoją historię. Niektóre… lepiej zostawić w zamkniętej szafie.
Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na papier czując, że pod cienką warstwą atramentu kryje się coś, co zburzy spokój całego ośrodka.
— Dlaczego myślisz, że te wiadomości są kierowane właśnie do ciebie? — zapytał dyrektor. — Nie są podpisane ani zaadresowane.
Alicja odchrząknęła, czując, że zasycha jej w gardle od ciężaru tej rozmowy.
— Bo… w tych słowach jest coś, co dotyczy mnie — wyszeptała. — To nie przypadek.
Dyrektor spojrzał na nią przenikliwie. Za oknem huknęło, aż na moment w gabinecie przygasło światło, jakby burza chciała coś podkreślić.
— Przypadków, Alicjo, jest mniej, niż się ludziom wydaje — powiedział cicho. — Ale czasem prawda jest gorsza niż niewiedza.
W jego oczach pojawiło się coś, czego nie umiała odczytać — ani współczucie, ani ostrzeżenie, raczej mieszanka obu.
— Jeśli zdecydujesz się szukać odpowiedzi — ciągnął — musisz być gotowa na to, że znajdziesz je w miejscach, w które lepiej nie zaglądać.
Alicja skinęła głową, choć nie była pewna, czy to obietnica, czy jednak ostrzeżenie. Kiedy opuszczała gabinet, deszcz wciąż walił w szyby, a w głowie dudniły jej ostatnie słowa dyrektora.
Po wyjściu na korytarz, przez chwilę wydawało jej się, że w oddali mignęła jakaś sylwetka, zbyt szybko znikająca za zakrętem, by mogła być pewna, czy to ktoś realny, czy tylko cień. Zatrzymała się, wsłuchując się w odgłos deszczu i odległe echo kroków, które po chwili urwały się nagle, jak ucięte nożem.
Na podłodze, tuż przy ścianie, leżał złożony na pół kawałek papieru. Schyliła się powoli. Na żółtawym tle widniało jedno zdanie:
„Cienie wracają po swoich”…
***
Światło jarzeniówek migotało jak oszalałe, rzucając blade, nerwowe cienie na ściany. Złożyła znalezioną kartkę i schowała do kieszeni spodni. Ruszyła w stronę archiwum — chciała upewnić się, że dokumenty są na swoim miejscu.
Kiedy otworzyła drzwi do pomieszczenia, uderzył ją zapach kurzu i stęchlizny. Szafa stała lekko uchylona. Przysięgłaby, że zamykała ją na klucz poprzedniego dnia. Podeszła i zaczęła przesuwać palcami po grzbietach teczek. Wszystkie wydawały się być tam, gdzie powinny… oprócz jednej. Pomiędzy nimi widniała pusta szczelina.
Alicja spojrzała w głąb półki, jakby spodziewała się tam znaleźć cokolwiek, co wyjaśni ten brak — kartkę czy zapomniany długopis. Ale była tylko cisza, tak głucha, że słyszała swój oddech.
Nagle, z końca korytarza dobiegł krótki, urwany krzyk. Zbyt cichy jednak, by zrozumieć słowa. Kiedy wyszła z archiwum, nikogo już nie było. Jedynie otwarte na oścież okno w sali numer 5, gdzie ciężkie krople deszczu wbijały się do środka, tworząc na podłodze kałuże. Podeszła, by je zamknąć. I wtedy zauważyła, że na parapecie ktoś zostawił mały przedmiot — drewniany pionek od szachów, ciemny, wysłużony, z pęknięciem biegnącym przez całą jego wysokość.
— Igor… — wyszeptała, po czym straciła przytomność.
Nagle mrok wdarł się w jej świadomość odcinając ją od jawy. Ciemność jednak nie była zupełną pustką. W tej czerni iskrzyły się drobne obrazy, jakby ktoś w oddali zapalał i gasił światła. Najpierw pojawił się dźwięk — stłumiony, ale znajomy. Śmiech Igora. Taki, jak wtedy, gdy siedzieli na podłodze w swoim pokoju, a między nimi leżała stara, pokrzywiona szachownica.
— Twój ruch, Alicjo — mówił wtedy z udawaną powagą, przesuwając pionka po przekątnej.
Zasady zmieniali co chwilę, bo tak było zabawniej. Czasem pionki chodziły tylko do tyłu, a król mógł nagle „uciec” poza planszę. Ich śmiech mieszał się z tupotem kroków matki w kuchni i z trzaskiem drzwi od pokoju ojca.
Nagle obraz zaczął się urywać. Plansza rozsypywała się w pył, a pionki przewracały się jak martwe ptaki. Igor nie siedział już naprzeciwko Alicji, ale w rogu pokoju, skulony, z twarzą zasłoniętą rękami. Szachownica leżała przewrócona, a po jej polach spływała ciemna, lepka ciecz.
— To tylko gra… — wyszeptał chłopiec, ale w jego nie było śmiechu.
Z ciemności coś zaczęło się wyłaniać. Nie postać, lecz cień o kształcie człowieka, rosnący, aż wypełnił cały pokój. Pionek, ten sam wysłużony, z pęknięciem biegnącym wzdłuż, potoczył się po podłodze i zatrzymał tuż przy jej dłoni.
Alicja chciała go podnieść, ale wtedy ciemność runęła na nią całym ciężarem i wszystko zniknęło.
Świat wrócił do niej w postaci ciężkiego, wilgotnego powietrza. Najpierw poczuła zapach — stęchliznę zmieszaną z ostrą nutą deszczu wpadającego przez uchylone okno. Potem dźwięki — daleki szum wody uderzającej o parapet, pojedyncze krople spadające na podłogę jak miarowe tykanie zegara.
Otworzyła oczy i przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Leżała na zimnych kaflach, a obok, tuż przy jej dłoni, spoczywał drewniany pionek. Ten sam, który przed chwilą widziała we śnie.
Podniosła go ostrożnie, jakby mógł się rozpaść w jej palcach. Wzdłuż pęknięcia w drewnie spłynęła kropla wody — albo łza, nie była pewna.
Spróbowała wstać, ale kolana odmówiły posłuszeństwa. Oparła się o szafę, czując, jak serce bije zbyt szybko, a oddech staje się płytki. W głowie dudniły echa obrazu Igora, jego głosu i tamtego szeptu: „To tylko gra…”
Tyle że w tej grze ktoś najwyraźniej zaczął wykonywać ruchy bez jej zgody.
***
Alicja usiadła przy biurku, na jego środku znajdowało się pudełko po butach. Zdmuchnęła z niego warstwę kurzu, jakby od tego zależało, czy zawartość zachowa swoją moc. Wieczko poddało się z lekkim zgrzytem tektury.
Najpierw wsunęła do środka znalezione wcześniej liściki — każdy złożony starannie na trzy, każdy o innym odcieniu papieru. Ułożyła je równo, jeden na drugim, jakby bała się, że pomieszanie ich kolejności pozbawi je sensu.
Potem wzięła pionek. Był cięższy, niż zapamiętała, gdy bawiła się nim jako dziecko. Gładka, wytarta powierzchnia nosiła ślady wielu dłoni, ale to pęknięcie biegnące przez środek sprawiało, że wyglądał jak coś, co przetrwało katastrofę.
Przez chwilę trzymała go w palcach, przesuwając kciukiem po rysie, jakby w ten sposób mogła cofnąć czas do tamtych partii szachów z Igorem, kiedy oboje wymyślali własne zasady.
Zamknęła wieczko i przesunęła pudełko na sam koniec dolnej szuflady biurka. Wsunęła je tak głęboko, że musiała odchylić krzesło, aby sięgnąć.
Kiedy zamykała szufladę, przez głowę przemknęła jej myśl, że ta kolekcja rośnie zbyt szybko. Jakby ktoś celowo karmił ją okruchami, które prowadzą do miejsca, gdzie wcale nie chce dojść.
A jednak… nie potrafiła się powstrzymać przed tym, by zachować każdy ślad.
Dzisiejszą sesję miała zaplanowaną na spotkanie z bliźniakami — Kubą i Kamilem. Powinna to być sesja indywidualna, ale byli oni tak nierozłączni, że postanowiła najpierw spróbować porozmawiać z obydwoma chłopcami i zobaczyć, jak się to potoczy.
Czekała na nich w niewielkim gabinecie, z którego rozciągał się widok na zarośnięte, jesienne boisko. Liście wirowały na wietrze w krótkich, chaotycznych podmuchach, jakby każde z nich próbowało jeszcze raz wykonać swój ostatni taniec, zanim dotknie ziemi. Powietrze pachniało wilgocią i chłodem, niosąc w sobie zapowiedź nadchodzącej zimy. Wśród gałęzi słychać było cichy szelest — rozmowy drzew o tym, co minęło, o latach, które już nie wrócą.
Świat za szybą wydawał się być spowolniony, jak obraz zamknięty w szklanej kuli — pełen barw, które gasły jedna po drugiej. Czerwienie ustępowały rdzawym brązom, a zieleń przybierała odcień starego mchu. Jesień miała w sobie coś nieuchronnego, coś, co przypominało Alicji o tym, że wszystko ma swój czas — i że żaden liść nie wraca już na gałąź, z której spadł.
Gdy drzwi uchyliły się i do środka weszli Kuba i Kamil, od razu uderzyło ją to, jak bardzo byli do siebie podobni — te same ciemne oczy, te same rysy twarzy, ten sam cień czujności w spojrzeniu. Różnili się jednak postawą: Kuba poruszał się pewniej, jakby osłaniał brata, a Kamil wydawał się chować za jego ramieniem.
— Usiądźcie, proszę — wskazała dwa fotele naprzeciw biurka.
Usiedli, ale nie rozluźnili się ani na moment. Kuba oparł łokieć o poręcz i skrzyżował ręce na piersi. Kamil pochylił się lekko do przodu, patrząc w podłogę.
— Chciałam, żebyśmy dziś trochę porozmawiali — zaczęła spokojnie. — O tym, jak wam tutaj jest, jak w szkole…
— W szkole jak w szkole — rzucił Kuba tonem, który miał uciąć temat.
— No, ale… różnie bywa — dodał Kamil, wciąż unikając jej wzroku.
Alicja uśmiechnęła się lekko, choć w środku poczuła znajome ukłucie — to napięcie w głosach, ta ostrożność… To nie były odpowiedzi dzieci, które czują się swobodnie.
— Rozumiem. Czasem „różnie” to znaczy dobrze, a czasem wręcz przeciwnie — odparła.
Kuba wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. W pomieszczeniu zrobiło się cicho, słychać było tylko szum wiatru za oknem i uderzanie gałęzi o szybę.
— Tutaj możecie mówić o wszystkim — powiedziała. — Ale jeśli wolicie, możemy też pomilczeć.
Kamil uniósł na nią wzrok, krótkim, niepewnym spojrzeniem, po czym znów spuścił głowę. Kuba spojrzał na niego przelotnie, jakby chciał mu przekazać, że nie czas jeszcze na zwierzenia.
— Może… kiedy indziej — mruknął cicho Kuba.
Alicja skinęła głową. Z doświadczenia wiedziała, że to wcale nie jest odmowa. To raczej początek.
Obserwowała ich przez chwilę w milczeniu. Siedzieli naprzeciwko niej — dwie niemal identyczne sylwetki, ale o tak różnych spojrzeniach. Kamil miał wzrok wbity w stół, jakby chciał w niego wniknąć, wtopić się w strukturę drewna. Kuba natomiast zerkał na nią z obojętnością, choć gdzieś w głębi źrenic tliło się coś, czego jeszcze nie potrafiła odczytać.
— Jak wam się tutaj podoba? — zapytała, starając się, aby jej głos zabrzmiał neutralnie, a nie jak kolejny test.
Kamil wzruszył ramionami.
— Normalnie.
— Normalnie? — powtórzyła z lekkim uśmiechem.
— Lepiej niż w domu — dodał po chwili, wciąż nie podnosząc wzroku.
Kuba przewrócił oczami.
— On tak zawsze gada…
Alicja wychwyciła to napięcie między nimi. Było w nim coś z przekomarzania się, ale też coś ostrzejszego, jakby każde słowo mogło stać się początkiem kłótni.
— A co robicie w wolnym czasie? — spytała, starając się zmienić temat.
— Różnie — odparł Kuba, a kąciki jego ust drgnęły w półuśmiechu. — Czasem gramy w piłkę, czasem… po prostu wychodzimy.
Alicja poczuła, że to „po prostu” kryje w sobie cały świat, do którego jeszcze nie miała dostępu.
— A mama? — Alicja postanowiła zaryzykować pytanie, choć wiedziała, że może spotkać się z milczeniem.
Kamil drgnął, a jego palce zaczęły nerwowo bawić się gumką od rękawa bluzy.
— Mama… jest zajęta — powiedział powoli, jakby każde słowo musiało przejść przez odpowiedni filtr w jego głowie.
— Zajęta czym? Pracą? — dopytywała.
Kuba spojrzał na brata i odpowiedział za niego:
— Swoim życiem.
Zapadła krótka cisza. W tej ciszy Alicja usłyszała więcej, niż powiedzieli. W oczach chłopców mignęły obrazy, których jeszcze nie znała — obce twarze w progu, zapach alkoholu, śmiech, który nie miał w sobie ani odrobiny radości.
— Ale radzicie sobie, prawda? Mimo tego, że mama jest zajęta — zapytała, chcąc podtrzymać rozmowę.
Kuba wzruszył ramionami.
— Musimy.
— Jak człowiek jest głodny, to robi różne rzeczy — dodał szeptem Kamil.
Alicja poczuła, że to zdanie zapadnie w niej na długo. Nie dlatego, że zdradzało szczegóły ich historii, ale dlatego, że między jego słowami unosił się ciężar, którego nie dało się zlekceważyć.
Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się w ich twarze — podobne jak odbicie w lustrze, a jednak tak różne w spojrzeniu. W Kamilu było coś miękkiego, kruchego, jakby wciąż liczył, że ktoś przyjdzie i naprawi to, co się rozsypało. Kuba miał w oczach twardość — tę, która rodzi się wtedy, gdy człowiek zbyt wcześnie nauczy się, że nikt nie przyjdzie.
— Co to za „różne rzeczy”? — zapytała, starając się, by głos był neutralny, choć w środku czuła rosnący ucisk.
Kamil odwrócił wzrok, jakby odpowiedź wisiała gdzieś za oknem.
— Takie… żeby przeżyć.
Kuba uśmiechnął się krzywo, ale w tym uśmiechu nie było ani cienia humoru.
— Czasem to, co robisz, żeby przeżyć… zostaje z tobą na zawsze. I już nie wiesz, czy to ty, czy tylko ta część ciebie, która się wtedy urodziła.
Alicja poczuła znajome ukłucie. Słowa chłopaka w dziwny sposób odbijały się echem w jej własnej pamięci, jakby mówił nie tylko o sobie.
Zapadła cisza. Za drzwiami rozległ się krótki stukot kroków, a potem znów nastał spokój. Tylko zegar odmierzał kolejne sekundy, które wydawały się dłużyć w nieskończoność. W pokoju panował półmrok, rozświetlany jedynie wąskim pasem światła wpadającego przez żaluzje. Kurz tańczył w nim powoli, jakby czas w tym miejscu płynął inaczej. Gdzieś daleko, na drugim końcu korytarza, ktoś zamknął drzwi, a echo tego dźwięku zawisło w powietrzu jak złowroga zapowiedź.
Alicja oparła dłonie o blat biurka. Chciała zadać kolejne pytanie, ale bała się, ze zbyt szybkie sięgnięcie w głąb tej historii spłoszy ich, jak przestraszone sarny. Obaj siedzieli naprzeciw niej nieruchomo, lecz czuła, że napięcie drga w niej jak naprężona struna.
W oczach Kuby mignęło coś ciemnego — cień, który nie był tylko wspomnieniem, ale czymś żywym, wciąż obecnym. Kamil bawił się krawędzią rękawa, zrywając pojedyncze nitki, jakby od tego zależało, czy wytrzyma tę ciszę.
Za oknem jesienny wiatr uderzył w szyby, a z gałęzi pobliskiego drzewa posypał się deszcz liści. Ten dźwięk — szelest i stukot — dziwnie przypominał Alicji odgłos drobnych kamieni toczących się po asfalcie. Taki sam słyszała kiedyś, tamtego wieczoru… i poczuła, jak coś w jej wnętrzu drgnęło ostrzegawczo.
Kamil w końcu uniósł wzrok, jakby męczyło go udawanie, że nic się nie dzieje.
— Czasami… — zaczął, a Kamil spojrzał na niego ostrzegawczo, lecz nie przerwał — ...czasami jest tak, że wraca późno. Albo wcale.
— I wtedy? — spytała cicho Alicja.
— Wtedy robimy, co trzeba — odpowiedział po chwili Kuba. — W domu zawsze ktoś się kręci. Ludzie, których nie znamy, a ona mówi, że to przyjaciele.
Kuba parsknął śmiechem, ale bez śladu faktycznego rozbawienia.
— Nie są znajomymi. Oni… po prostu przychodzą. Czasem na jedną noc, czasem zostają dłużej.
Alicja milczała. Chłopcy mówili powoli, jakby lażde zdanie musiało przejść przez sito decyzji: powiedzieć czy zachować dla siebie.
— Pachną tak samo — dodał Kamil po chwili. — Tanim piwem i dymem z papierosów.
Kuba zerknął na brata.
— I perfumami mamy — powiedział, jakby to było coś najgorszego w całej historii.
W tej chwili Alicja zobaczyła ich matkę w swojej wyobraźni — nie jako postać z krwi i kości, ale jako rozmazany kontur w półmroku mieszkania, z kieliszkiem w dłoni, z uśmiechem, w którym nie było ani odrobiny radości. Był jakby naklejony, sztucznie wygenerowany. I z tym samym chłodnym spojrzeniem, które mówiło dzieciom, żeby nie pytały i nie przeszkadzały.