E-book
15.75
Ciężar Pióra

Bezpłatny fragment - Ciężar Pióra


Objętość:
385 str.
ISBN:
978-83-8414-491-6

Prolog

Ziemię rozrywały czteropalczaste stopy. Szybko przebierające zranione kończyny kropiły wysuszoną glebę swą błękitną krwią. Wystarczył cichy plask Rhithralu kapiącego z ran, by jałowa ziemia pękała. Ukazujące się rysy rozdziawiały się w formę ust pod ciemnymi nogami. Kaszlały suchym dymem i sięgały łapczywie po tę potrzebną do przetrwania jałmużnę. Gęsta para otulała pędzące kończyny jak wysuszone języki. Gleba wciągała pochwycone nogi coraz to głębiej, w nieustannie poszerzającą się otchłań.

Błagalny uścisk Eisenii wykręcał jego wnętrzności. Biodra były już całkowicie zanurzone w ziemi. Spragniona Matka utulała go coraz mocniej w swych jałowych objęciach. Spijała wodnistą krew z jego żył z zachłannością godną gardła, wysysającego ostatnie krople Rhithralu z kałuży. Jako wierne dziecko był gotów oddać się jej całkowicie.

Blask rozjaśnił jego rękaw namaszczony chityną. Natychmiast obudziły się mięśnie tknięte światłem. Kończyny stały się masywniejsze, a całą talię przeszył dreszcz… Dreszcz podobny do tego, który wywołuje u syna klaps wymierzony przez ojca, żeby zachęcić do działania.

— To nie to miejsce. — Słowa wybrzmiały w jego głowie, tworząc supeł szeptów, gdzie Adoracja przeplatała się z Alienacją.

Dźwięk ten zacisnął węzły na kościach. Unosił i poganiał je do akcji z werwą lalkarza pobudzającego kukiełkę do ruchu. Wielu, których serce należy do nich samych, nazwałoby to brzmienie głosem sumienia. On jednak nie widział co to.

Nabrzmiały na plecach błoniasty welon rozdzielił się ze skrupulatnością ust sięgających po swój ulubiony kęs. Świeżo otwarte skrzydła zostały wypełnione przez czarne żyły, formujące misternie ułożone tętnice wieńcowe. Rozłożone płaty na plecach rozjaśniły się jaskrawym blaskiem. Błękitne punkty zaczęły tańczyć między atramentowymi arteriami jak świetliki.

Jedno pchnięcie skrzydeł wyniosło go z głodnego objęcia ziemi. Malując za sobą lazurowy ogon, dopadł połaci jeszcze niepochłoniętych przez odmęt. Zgrabnie przeskakiwał między malutkimi wyspami stałego terenu, żeby osiągnąć swój zalany cieniem cel. Ostatni, okryty skamieliną korytarz przywitał go na swoim chwiejnym podłożu. Rysy wyryte pod chitynowymi stopami ogłaszały zbliżający się kres stabilności. Zostawiony za plecami pysk pełen suchego gruntu rozdziawił się kompletnie. Spojrzał za siebie. Niebieska struga nakreślona skrzydłami wisiała nad przepaścią. Rozciągała się powoli jak guma pociągana palcami. Strzeliła wreszcie bezszelestnie i rozpadła się na wiele błękitnych kropel. Z otwartej gardzieli wydobył się wstrząs w chwili, gdy pierwsza z łez uderzyła w najbliższą grudkę. Cała wzbudzona ziemia zabulgotała. Błagalny skowyt Matki powalił go na kolana. Krztusząc się, lej zaczął pluć kulami gleby, każda kolejna wznosiła się wyżej niż poprzednia, byleby jak najszybciej dosięgnąć spływającej krwi.

Każde ciche mlaśnięcie spragnionej ziemi posyłało paraliżujący impuls do wszystkich jego nerwów. Rodzicielka potrzebowała ulgi, a on nie posiadał wystarczająco silnej woli, by jej odmówić. Zacisnął palce i dopełnił skurczu, napięte mięśnie wyciskały krew z ran jak sok z owocu. Rhithral topił się w suchej ziemi szybciej niż lód w ustach.

— To nie ten czas — wyszeptał dwubiegunowy lalkarz.

Na ten szumiący rytm w głowie rękaw rozbłysnął. Za nim podążyła poprzecinana czarnymi żyłami szczęka. Poszatkowana równo jak kaganiec rozjaśniła lazurem parę masywnych, rozciągających się na pół twarzy oczu. Ślepia zawzięcie pożerały otrzymany dar, rozświetlając się jaśniej niż jeziora skąpane w świetle dnia. Ten jeden błysk wystarczył, by zatrzepotać skrzydłami. Podniosły go na równe nogi, po czym złożyły się z wdziękiem kłaniającego się artysty.

Dalsza kropla pociekła z jego zranionej nogi. Eisenia wydobyła z siebie kolejny żebrzący krzyk, który rozluźnił naprężenie na ciele. Spuścił wzrok — obserwował jej poszerzające się rany. Niemal czuł w palcach szloch zawodzącej Matki, próbującej się do niego przebić przez to skamieniałe podłoże.

Uniósł głowę i pognał do przodu. Rękaw pulsował mu silnie. Każdy błysk zdawał się klepać go po ramieniu z czułością ojca, gratulującemu swojemu dziecku dobrze wykonanej pracy.

— Przedarł się! — Z korytarza wydobył się głośny okrzyk. Dźwięk odbijał się od ścian echem przerażenia.

Cztery postacie pojawiły się przed nim niewiele później — pędząc w parach, rozpychały się na cały korytarz. Prym w każdej z nich wiodły osobniki dźwigające pokaźne tarcze w dwóch ze swoich czterech rąk. Odpowiedzialni za defensywę tarczownicy wkładali w to całą swoją siłę. Pozostali dwaj wojownicy mieli pole do walki wręcz.

Jego dłonie pękły na samym środku. Kawałki chitynowego pancerza prysły w każdą stronę, ciało pokryło się błękitną krwią. Sam ten widok wstrząsnął całą nacierającą czwórką. Detonacja rozniosła się wibracjami po ich nerwach, ściągając wszelką uwagę na źródło tego niewyobrażalnego bólu. Znajdująca się tam jasna rana przypominała im o obezwładniającej suszy na ich poranionych ustach.

On pewnie też by się wzdrygnął, gdyby kiedykolwiek czuł coś podobnego.

W każdej szczelinie dłoni wyrosła rękojeść, a palce automatycznie zacisnęły się wokół nich — jakby czekały na ten moment całe swoje istnienie. Ostre zęby, zdobiące spód jego przedramion, zostały wypchnięte przez wyrastające, zgięte w półkole grzebienie. Owinęły się one dookoła jego ramion z taktem węży zaciskających pętle wokół szyj swoich ofiar. Czubek każdego zęba rozjaśnił się towarzyszącym mu od początku światłem. Sam blask wystarczył, aby wzbudzić wibracje w orężach jego przeciwników.

Cała czwórka wiedziała, tak jak wielu przed nimi, że dla chitynowej postaci są tylko chwastem wysysającym życie Matki. Chwastem zarastającym drogę do celu. Gdy patrzyli w te lazurowe oczy, nie widzieli nic oprócz bezdusznej głębi — byli pewni, że już niebawem przyjdzie im się w niej zanurzyć.

Wywołali Więd, on był jego zmorą. A Czarnego Żołnierza Matki nic nie powstrzyma.

Tarcze uderzyły o skamieniałą ziemię. Końce wszystkich spiczastych dzid wyskoczyły do przodu. Czarny Żołnierz sparował cztery z nich. Po korytarzu rozniósł się hałas trzaskających gałęzi, gdy jego chitynowy pancerz ukruszył się pod naporem pozostałych. Śródbrzusze rozbłysło. Światło przeniosło się do świeżo otrzymanych ran, wyciskając błękitną falę z ciśnieniem strugi płynącej z gwałtownie przeciętej tętnicy. Napór ten wypchnął ostrza z jego ciała. Na suche, popękane ściany prysnęła krew, której tak pragnęły. Zbryzgała i tych, co służyli za ich ochronę. Strumień szczególnie mocno ochlapał obu tarczowników. Włoski na ich napiętych ramionach ugięły się pod ciężarem, zwiotczały w błogim uniesieniu i opadły. Dotyk był tak delikatny jak pierwsze trącenie palców dziecka o policzek.

Jakaż to była kusząca ulga.

Pierwszy z wojowników natychmiast otrząsnął się z amoku. Tarcza uderzyła o ziemię raz jeszcze. Zdeterminowany impuls szarpnął opadniętymi włoskami do góry. Wszystkie, co do jednego, stanęły dęba z lojalnością wytrenowanego żołnierza. Drugi, młodszy obrońca, oblizał swoje wyschnięte na wiór usta. Lśniący na rękawach płyn zdawał się do niego mrugać z zalotnym ukłonem powieki kochanki. Jego ciało — niczym nieróżniące się na tym etapie od jałowej ziemi — zadrżało, jakby ktoś właśnie przyłożył lód do rozgorączkowanego czoła. Ten drobniutki skrawek śliny, który starał się zachować na czarną godzinę, został popchnięty w głąb przełyku. Ostrza dziobiące całe wnętrze jego szyi stępiły się pod dotykiem tej jednej, malutkiej kropelki. Nagły zanik udręki wycisnął z oczu ostatnią możliwą łzę. Żołądek zdawał się zionąć ogniem, wzbudził erupcję żaru aż po same wargi. Wypiekł kolejne pęknięcie na już zmaltretowanych ustach. Język sięgnął do ramienia, gdzie kusiło go to urokliwe oczko. Jedna kropelka śliny wystarczyła, by cofnąć ostrza. Dwie niewątpliwie ugasiłyby ogień. Trzy? Trzy zapewne ukoiłyby bolący brzuch. Tak, tylko trzy kropelki.

Tyle wystarczy. Przecież nic się nie stanie. Nikt nawet nic nie zobaczy. Rhithral doda mu tylko siły.

Język zagarnął lazurową krew. Lód zdawał się wypełnić całe ciało, a przenikający dreszcz wzbudził martwe od dawna nerwy do życia. Skurczone żyły się rozszerzyły. Mięśnie wyrwały się presji niemal niekończącego się napięcia. Puls ulgi przeszył go od stóp do czubka głowy. Aż po same palce.

W kronikach opisujących dzieje Eisenii nikt nie będzie miał mu za złe tego, że dopuścił się słabości. Nie zrobił przecież nic, czego nie zrobili jego poprzednicy. Historycy i skrybowie nie wymienią go nawet z imienia — zaliczają go do grona statystyk tych, co sprowadzili Więd. Nigdy nie zrozumieją ich motywacji, natomiast będą w pełni świadomi skutków tych działań.

Pragnienie to jest jednak straszna trwoga.

Chitynowy żołnierz wyprowadził uderzenie. Jego ząbkowane grzebienie uderzyły w tarcze. Ta trzymana przez młodszego tarczownika została odrzucona na bok i wbiła się w rozpadającą ścianę. Matka zasypała chwast swoimi ciężkimi łzami, ściągając truciciela niemal płasko na podłogę. Iskrzące błękitem, ostre pierścienie bez trudu oddzieliły głowę od tułowia. Pozostałe zielska nie stanowiły już przeszkody. Wyrwał je z łatwością, choć te próbowały go dźgać i siekać, niekiedy nawet znacząc ciało ranami. Nie akceptowały, jak daremny był to opór. Był dla nich za szybki. Za silny. Stanowił moc, której nie były w stanie zatrzymać. Nie rozumiał, dlaczego te chwasty są tak uparte w ściąganiu na siebie zagłady. Najpierw raniły Eisenię, sprowadzając na wszystkich niesione przez Więd cierpienie i nieurodzaj. Tylko po to, by w zadowoleniu z wyrządzonej krzywdy stanąć mu na drodze, gotowe na porzucenie całej bezdusznej radości. Gdy robiły to wszystko, doskonale wiedziały, że nie czeka ich nic innego jak śmierć.

Pochylił się nad jednym poszatkowanym ciałem. Kaganiec się rozdziawił i z otwartej paszczy wypełzł okryty jasnoniebieską aurą haczykowaty dziób. Wielkością przypominał zwinięty w rulon język. Zanurzył się w krwawiącej tkance, pochłaniając tyle płynów ustrojowych, ile tylko było konieczne. Czarne nogi się wyprostowały. Kuszące Matkę rany przestały stanowić dla niej pokusę dopiero, gdy cała sylwetka pokryła się na nowo chityną.

***

— Wszyscy upadli — wyjęczał Teyl.

Zadrżała przyłożona do oka luneta. Jego głos dudnił w przeogromnej komnacie ze słabnącą siłą serca, zmuszającego się do ostatnich, upartych skurczy.

— Nasze poświęcenie nie pójdzie na marne — westchnął ciężko Arilus.

Wysunął z trzymanego kokonu trzy ze swoich pięciu ciemnozielonych szponów. Na ich czubkach tliła się krew, miejscami poprzecinana lazurowymi pasmami. Z wnętrza wydobył się pełny bólu płacz, rażąc jego pazury jak prądem. Płytkie oddechy szarpały jego piersią, gdy naciągał skrawek jedwabnego otulacza na małą główkę. Przez chwilę zanurzył się w jaskrawych, lazurowych oczach świecących w ciemności. Ciemiężący płuca oddech zamilkł, zatrzymując na moment w pułapce stagnacji sam czas.

— Ze wszystkich rzeczy, których się zrzekłem, za tobą będę tęsknił najbardziej — wydukał z trudem.

Zamrugały do niego szafirowe oczka. Czuł, jak pod ich ciężarem wiotczeje każdy mięsień. Na taki komfort było już niestety za późno.

— Zabierz ją! Wskaż jej zamek i otwórz dla nas niebo!

Zerwał się na równe nogi, niemal się przewracając, i pognał do swojego towarzysza. Krztusząc się własną śliną, wcisnął na siłę kokon z płaczącym ciężarem w jedyne zaufane mu objęcia.

Wypuszczona z rąk luneta stuknęła o ziemię, wszystkie cztery ramiona Teyla zacisnęły się wokół ofiarowanych mu powijaków. Z trudem ignorował jeżące się na rękach włoski. Szarpały bezlitośnie, gotowe oskórować swego właściciela. Trójka ślepi ugniotła czaszkę w solidarności z instynktem, karcąc za coś, czego teraz nie rozumiał. Teyl, mimo bólu, skierował wierne mu oczy pod Trójcą w stronę jedynego sojusznika wartego teraz uwagi. Dostrzegł, jak gadzie źrenice przyjaciela przyjmują kształt małych kokonów. Nie wygasły nawet wtedy, gdy w obu szponiastych dłoniach pojawiły się zaokrąglone w półksiężyc ostrza.

Nie trzeba było słów, by zrozumieć, co się tutaj najbardziej liczy. Wszystko widział. A gdyby nawet zwątpił, to rzędy szczerzących się tarczek na policzkach jaszczurzej twarzy tylko podkreślały już i tak niemożliwą do zignorowania prośbę. Arilus może posiadał tylko jedną parę oczu, lecz bijąca z nich determinacja mogła się równać z dosadnym spojrzeniem jego własnej Trójcy na czole. Pozory przecież mylą, jak to zwykł mawiać.

Odwróciwszy się na pięcie, Teyl pognał w stronę oddalonego tunelu. Arka już tam na nich czekała. Szalupa, która miała ich ocalić, bardzo przypominała mu w tej chwili trumnę. Ładując się do niej, wygłosił błaganie do Eisenii, by jej krew nie znalazła żadnej szpary, gdy już zacznie się przelewać suchymi korytarzami. Domknął wieko i gdy odpychał się od brzegu, posłał Arilusowi ostatnie spojrzenie. Szarpnięcie opadającej w głąb jamy Arki uniosło jego wzrok. Zanim całkiem zniknął w szybie, zdołał jeszcze zauważyć, że jego przyjaciel już nie był sam w jaskini.

Czerw nad nim górował.

***

Mozaikowe niebieskie oczy na okrągłej chitynowej głowie rozejrzały się po masywnej komnacie. Łono przypominało podziurawione płuco. W otaczających go ścianach widniały głębokie wyrwy. Przebiegające przez nie matczyne ukrwienie, zazwyczaj pełne krwi, dobiło kresu swej żywotności. Szczeliny szatkowały łodygi żył. Otwory te pluły kamieniami wymieszanymi z prochem. Mieszanka tłukła głucho o podłoże. Wzbijany z każdym hukiem pył rozprowadzał ciężki zapach wysuszonej śmierci. Ułożone w okrąg budynki rozpadły się niemal w zupełną nicość, pozostawiły po sobie jedynie kołyszące się w powietrzu wióry. Obrazu zniszczenia dopełniał odchodzący od sufitu ułamany korzeń. Zapewniająca istnienie, transportująca Łaskę Matki arteria wiła się w powietrzu niczym wciąż szarpiący się ogon po oderwaniu od ciała. Czarny Żołnierz spuścił wzrok. Szukał zbawienia gdzieś w dole, w desperackiej próbie dziecka wierzącego, że to, czego nie widać, nie może wyrządzić krzywdy. Zamiast utopii dostrzegł tylko Arkę ześlizgującą się w głębiny gardła jednego z otworów. Pozostawiała za sobą ślad Powinności pachnący kurzem i ziemią.

Pasożyty. Złodzieje i mordercy. Nie uciekniecie. Uratuję Matkę, oddacie jej Serce.

Rogówki w zamkniętych ślepiach Zmory Więdu zajęły się nagle niebieskim płomieniem. Ciało zostało oblane tym samym żarem. Zaraz obok Kolebki, martwej jak zainfekowana tkanka, stał chwast o gadziej głowie. Wymachiwał do niego łodygą, dzierżąc w swojej obślizgłej macce piszczące z bólu Serce. Czerw kiwał głową to w lewo, to w prawo — skrupulatnie śledząc lazurową smugę pozostawianą przez miotający się organ Matki.

Oddawaj!

Rzucił się z progu, rozwarte skrzydła skwierczały językami lazuru. Zanurkował w dół, w mgnieniu oka pokonał dystans dzielący go od ziemi. Strugi błękitu trysnęły spod sztywnych nóg. Zraniona ziemia ugięła się pod ich ciężarem w niemym cierpieniu. Macka szarpnęła Serce w jedną stronę, pociągając za sobą uwagę jego czarnej głowy po to tylko, by w następnej chwili targnąć ją w przeciwnym kierunku, powodując delikatny trzask w karku. Chwast potrząsnął głową. Splunął na ziemię i wsadził Serce do ust — połknął je.

— ŁUPIEŻCA! — wrzasnęła Alienacja w głowie Czarnego Żołnierza.

Choć krzyk rozjaśnił rękaw i poruszył węzłami na kościach, to żadna z tych rzeczy nie musiała się wydarzyć, aby zmusić go do działania.

Wystrzelił do przodu w świetle migoczących płomieni, zanim jeszcze ostatni wydźwięk hurkoczącego głosu zdążył ucichnąć. Ciął swoimi morderczymi grzebieniami. Łuskowate zielsko płynnym skokiem uniknęło jego ciosu. Wyprowadziło też swój własny atak. Zaokrąglone ostrze wroga wbiło się w jego bok jak hak, jednym zamaszystym ruchem rwąc ciemny pancerz. Trysnęła lazurowa krew. Czarny Żołnierz zignorował ranę i odwrócił się natychmiast. Postąpił kroku. Jednak gdy stopa dotknęła ziemi, kolano po zranionej stronie się ugięło. Chwast nie zwlekał. Momentalnie pognał do ataku. Doskoczył do niego tak zwinnie, że mogło się wydawać, że się teleportował. Czerw uniósł grzebienie do góry i uformował osłonną tarczę. Ostrza przeciwnika zazgrzytały o jego własną broń. Punkt styku zamigotał jaskrawo, wskrzeszając małą, jasnoniebieską eksplozję.

Fala odrzuciła zwarte chitynowe ramiona.

Sztylety trzymane w szponiastej macce przystąpiły do ofensywy zaskakująco żwawo — Czarny Żołnierz targnął swoje ciało do góry z wielkim trudem, ale udało mu się zablokować pierwsze uderzenie. Broń odskoczyła od siebie z jazgotem. Czerw natychmiast wykorzystał utworzoną lukę. Jego zamaszyste, pewne siebie ataki nie mogły jednak dosięgnąć celu. Chwast wił się zręczniej niż jakikolwiek inny przed nim. Ostre półksiężyce przeciwnika korzystały z inicjatywy, jak tylko mogły. Siekały i cięły, karcąc go za niechlujność szybciej, niż on był w stanie parować. Okruchy pancerza, iskry i krew bluzgały w każdą stronę w trakcie wymiany ciosów. Chociaż czasem jego atak pociągnął za sobą strugę obcej juchy, to głównie jego ciało służyło za źródło farby, z której powstawał ten krwawy pejzaż.

— Co to za stworzenie?! — wyła Adoracja.

— Zabij! ZABIJ! — domagała się Alienacja.

Migoczące światełka na czubkach zębów rozlały się na całą szerokość grzebieni. Kolejny cios zwierający oręż dwóch wojowników wskrzesił wystarczająco silny wstrząs, aby odepchnąć ich obu od siebie. Choć Czarny Żołnierz nie czuł bólu, to głębokie rany i tak ulegały posłusznie dobrze znanym regułom. Upadł na czworaka. Wbił ząbkowane ostrza w wyschniętą ziemię. Rozlewająca się z rękawa poświata dotknęła ciała, całe zaczęło pulsować błękitnymi barwami w tempie poddanego wysiłkowi, bijącego serca. Na konturach jego sylwetki zaczęły wirować jasne smugi. Mięśnie nabrały siły, pomimo obrażeń napinały każdą kończynę smakiem kradzionej energii, dodawały okrytej chityną sylwetce niemal boskiego animuszu.

Jednak to niespodziewany brzęk był tym, co w ostateczności podniosło jego głowę.

Łuskowaty przeciwnik odrzucił swój oręż. Zazwyczaj akceptowalny symbol porażki w tym przypadku nie miał nic wspólnego z bezbronnością. Gadzie źrenice wroga patrzyły wprost na niego. Przytłoczyła go do ziemi niezrozumiała siła, bijąca z tych pasożytniczych oczu. Nauczone nawykiem mięśnie krzyczały w proteście, domagając się zrzucenia tej wagi i pognania do boju. Nie potrafił ich zrozumieć, patrzył w te ślepia, szukając w nich czegoś, czego nie dane mu było teraz zobaczyć.

Jaszczurzy chwast poruszył ustami — mamrotał coś cicho. Próba skupienia się na słowach została szybko jednak przerwana. Nagły niebieski blask bijący z brzucha obserwowanej przez niego postaci oślepił Czerwia. Jaskrawe mrugnięcie ukazało na sekundę cały szkielet. Wtem wrogiem wstrząsnął potężny spazm. Z ust buchnął strumień krwistoczerwonej posoki zanieczyszczonej ciemnymi grudkami rozpuszczonych organów.

— Teraz! — odezwał się w duecie głos lalkarza w jego głowie.

Znajome pociągnięcie za niewidzialne sznurki rzuciło ciało Żołnierza w wir mordu. Wzmocnione nieprzyjemną energią grzebienie cięły tylko raz. To wystarczyło, by rozłupać cel na kawałki. Skąpany w strumieniach krwi i plaskających resztek wnętrzności — wyciągnął rękę. Ostrza, którymi tak zręcznie władał, przyjęły ponownie kształt kolczastego pióropusza na ramionach.

Migoczące Serce z gracją opadło wprost na jego dłoń.

— Połowa? To tylko połowa! — wrzały w jego głowie szepty, lecz on nie słuchał, już nie musiał.

Eisenia śpiewała do niego wdzięcznie, a to było wszystko, na czym mu zależało.

Dostojnym krokiem udał się w stronę Kolebki, ominął martwego Pasterza i upadł na kolana przed resztkami znanego mu ołtarza. Wbił szpiczasty rękaw w tułów, jednym ruchem rozdarł go niemal na pół. Tuląc czule Serce, umieścił je w swoim ciele. Wypełniający pierś śpiew przybierał na sile. Strumień niebiańskiego światła drążył kolejne dziury w jego sylwetce z każdym nowym impulsem umieszczonego we wnętrznościach organu. Klęczał niewzruszony, zatracając się w kojącej kołysance. Dźwięk zmieniał z czasem tonację, wcześniej był tylko słodką melodią, a teraz coraz bardziej zaczął przypominać słowa. Tak niezwykle znajome słowa.

— Nie bój się przelewać własnej krwi — zaintonował przyjemny głos Matki.

— Nie bój się przelewać własnej krwi — wypowiedziały gadzie usta pokonanego wojownika.

Jego ciało rozniosło się na strzępy w strugach błękitnego światła. Rhithral potężną falą zaczął zaspokajać Pragnienie Eisenii.

Czarny Żołnierz wykonał zadanie.

Rozdział 1

Stał oparty o poręcz, cztery tyczkowate ramiona obejmowały smukły tułów. Długie, ciemne palce dudniły o wyrzeźbiony z inwencją pancerz. Pokrywające go chitynowe wstawki, brunatne i śmietankowe, stanowiły wierne kopie naturalnej powłoki jego ciała. Opuszki brząkały o wzmocnienia z wyćwiczoną stanowczością noża uderzającego o krzemień.

Pierś się wydęła. Powiększyła tym samym swoją przewagę fizyczną nad i tak już zapadniętym brzuchem. Utkane siwizną rumiano-czarne włoski na biodrach i ramionach ukłoniły się pod naporem wydostającego się z warg powietrza. Rozwarł się szereg małych szczelin przypominających struny liry — rozcinały ciało na piszczelach, plecach i spodzie wszystkich nadgarstków. Z nich wypełzły ciemne i ostre jak kolce gruczoły. Na końcach macek migotały krople jeszcze mokrego jedwabiu.

Silny wstrząs zachwiał wozem. Zapadająca się pod ciężarem ziemia łapczywie chłonęła przesuwany po niej pojazd. Szarpiący się z zaciskanymi szczękami powóz trzepał wnętrznościami — z trudem wyzwalając się od niepożądanego objęcia. Teyl nawet nie drgnął. Jego ciało było tak przywykłe do trudności, że mózg nawet nie fatygował się odnotować kolejnego utrapienia. Zaiskrzyły na moment malinowe źrenice, nim para mrocznych, rozmazanych jak krople oczu schowała się za opadającymi pod ciężarem monotonności powiekami. Na czole — niemal prostopadle do głównych ślepi — wyciągały się trzy pomniejsze oczka. Skryły swe płomieniste oblicza za własnymi brunatnymi kotarami, zarażone tę samą chorobą co ich pobratymcy poniżej.

Nagle ściany wozu gruchnęły, gdy uderzył o coś twardego. Niektóre zmaltretowane wiązania trzymające Popychacz w ryzach puściły, grudki przekopywanej ziemi zaczęły się przesypywać do środka. Teyl nie zareagował, gdy jedna z nich odbiła się od jego rozczochranej, wyplecionej bielą siwizny czupryny. Te cholerne powozy od wielu już lat nie pozwalały mu zapomnieć o mizernej egzystencji, którą nazywał życiem.

— Ta buda miała być szczelna! — wrzasnął siedzący w oddali wojownik o grubym futrze.

Jego krótkie, krępe palce cisnęły w kąt kolejną warstwę przeciskającej się wszędzie gleby.

— Patrzcie go tylko! Podgryzacz, co każdego dnia wciska zad do nory, beczy, że ziemia mu się sypie na łeb! — zarechotał młody głos obok. Dwie skręcone czułki wystające z okrągłej i śniadej głowy uderzały o siebie jak para dłoni składająca owację.

— Moje nory są szczelne! — Drgnęły zaokrąglone, niedługie uszy, ich właściciel zadarł swój pokryty rudą sierścią owalny nos. — Nie dostanie się do nich żadna ziemia ani żaden dwudupny czubek jak ty, czego nie można powiedzieć o tej przeklętej trumnie! Posypie jeszcze trochę i się tu wszyscy podusimy!

— Podusimy się, bo wasze jęki zeżrą cały tlen! — wydobył się z towarzystwa żeński okrzyk.

Pokaźna grupa uzbrojonych po zęby stworzeń o różnej wielkości i maści — od podgryzaczy aż po Nimfy — za nic miała wygłoszone ostrzeżenie, dzieląc się spostrzeżeniami na temat sprowadzającej ich tutaj motywacji. Harmider słów był tak poplątany, że nawet najlepszy lingwista nie byłby w stanie wydobyć sensu z tego szyfru. Drewno w parze z głodnym ogniem wydawały się bratnimi duszami w porównaniu z tą grupą.

— Wystarczy już tego moi drodzy towarzysze! — wybrzmiał ponownie młodzieńczy ton.

Ciężko było jednak stwierdzić, czy to jego melodyjny wdzięk uciszył nagle cały pokład, czy był to może niespodziewany przejaw kultury u kogoś, kto jeszcze chwilę temu wykazał się typowym dla tego miejsca kpiarstwem.

— Pozwólcie mi rozwiać wasze obawy! — zapiszczała podekscytowana postać i podniosła się z ławki. Jej głos odznaczał się idealną tonacją doświadczonego wieloma przemówieniami oratora. — My tutaj rozmawiamy o Arce. Arce! To nie jest jakiś tam wózeczek, który sobie szyliście z mchu i kamieni, kiedy byliście smarkami. To dar od naszej drogiej Matki. Wycinek chroniącego cywilizację Łona. Przodkowie używali ich do przeszukiwana najdalszych zakątków naszego świata.

Kiwała głową, rozglądając się po pomarszczonym jak dłoń starca wagonie. Pasażerowie Popychacza siedzieli w zupełnym bezruchu. Ich bezczynne ręce spoczywały to na piersiach, to na kolanach, w ogóle nieporuszone wypowiedzianymi słowami. Jej czoło nie przestało się jednak obracać, a pasemka spiętych w kok orzechowych włosów tylko podkreślały niezłomność dziewczyny. Plaskały o siebie z każdym potrząśnięciem, starały się najdokładniej, jak tylko mogły, odzwierciedlić zachwyconą słowami publikę.

— To cacko — kontynuowała — potrafi podobno utrzymać przy życiu każdego, kto jest w środku. Gdy zapuka Pragnienie, to jego ściany zaczną płynąć Rhithralem. Przytłoczy cię odór śmierci? Wtedy nozdrza wypełni zapach Powinności, jakiej sobie tylko zażyczysz. Arka zapewnia przetrwanie. By to umożliwić, będzie czymkolwiek tylko zechcesz!

Krępy podgryzacz podrapał się po nosie. Szpiczaste zęby ukazały się spod rozciągniętych w uśmiechu warg. Ciemne jak korale oczka zaszły mściwym blaskiem.

— Czymkolwiek, tak? Więc skoro w tym pudle cuchnie tak, jakby zesrały się w nim wszystkie trupy rzucone do Stygalu, czym może być ta nasza Arka, jak nie tym, czym trąci twoja durna historyjka!

W jednej chwili wszyscy zapomnieli o kłótniach i przekrzykiwaniach i gromkim śmiechem pokazali swoją jedność.

Muśnięte różem oczy zwęziły się niemal w gadzie szpary. Dziewczyna zakończyła radosny pochód swoich czułek, postawiła je dęba z gotowością świeżo wydartych z pochew mieczy.

— To nie są durne bajki. — Oliwkowa Nimfa potrząsnęła głową. Jej odwłok podążył zaraz za nią. — Ty tam w rogu! — krzyknęła i wskazała palcem samotną postać opartą o poręcz. — Może zakończysz spór dotyczący naszej Arki, zanim te durnie zmarnują cały tlen.

— Patrzcie, jaka tępa! — zarechotał podgryzacz. — Najpierw sama męczy obcych o głupoty, a nam zarzuca marnotrawstwo. — Ręce poklepały krągły brzuch, a gdy palce opuściły pas, ukazały dwie mocno zużyte rękojeści mieczy tam wetknięte. — Na szczęście już niedługo się okaże, kto tu tak naprawdę jest bezużyteczny.

— Nikogo nie męczę, tylko odnoszę się do źródeł! Czy ty, idioto, w ogóle wiesz, z kim podróżujesz?

Futrzane ramiona wzruszyły się bez zainteresowania.

— Aranowie? Halo? — fuknęła Nimfa zmęczonym tonem.

W odpowiedzi otrzymała jedynie przeciągły ziew.

Skierowała różki w stronę owłosionego towarzysza i gdyby faktycznie były tak mordercze jak miecze, do których się upodobniły, to już dawno rzuciłyby się do dźgania.

— To właśnie oni sprowadzili ostatni Więd, tłuku! — warknęła. — Legendy mówią, że gdy Eisenia zacznie pić, to przed śmiercią może uratować cię tylko Arka. Dlatego ten twój ignorancki łeb nie jest w stanie skojarzyć Aranów, bo praktycznie wszyscy wyginęli. A skoro któryś z nich przeżył, to musiał siedzieć w kawałku Łona! — skwitowała stanowczo. Tupnęła butem o ławkę i zakrztusiła się własnym oddechem. Ton jej głosu zaczął ponownie szybować na spokojnych falach powietrza po odkasłaniu. — Więc szanuj tę trumnę, może być to ostatnia rzecz, która uratuje twój żywot, tak jak naszego kompana tutaj te dwadzieścia lat temu. — Skierowała wzrok za wyciągniętym palcem. — Pomyliłam się w czymś, kolego?

Brunatna zasłona ciężkich powiek ponownie okryła malinowe oczy. Od tylu już lat wciska się do Popychaczy, a dalej znajdują się w nich ci skłonni rozwiewać swoje domysły. Pytali wiecznie o to samo, jakby wiedza o przeszłości i jego roli w niej miałaby im w jakikolwiek sposób pomóc. Jak zwykle zbyt durni, by zajrzeć za pozory i zorientować się, że przeszłość oparta na mimikrze nie potrzebuje wyjaśnień, lecz kompletnego rozdarcia, by ujrzeć chowaną pod nią prawdę. W mroku dźwięk tych cholernych pytań szumiał w głowie jak echo tłukącego o stal młota. Atakowany mózg wrzeszczał coraz głośniej, bruzdami na czole dając upust swojej złości. Ta udręka była przyprawiona wiedzą, że pogarda wcale nie prowadzi do lepszego rozwiązania.

— Dwadzieścia dwa lata temu i to nie jest Arka — zacharczał Teyl.

Gdyby ociężałe powieki potrafiły mówić, zachrypnięty głos wydobywający się z jego gardła idealnie by do nich pasował.

Stojąca dziewczyna zatraciła swą wojowniczą posturę. Jej wyciągnięty palec uderzył o biodro, perfekcyjnie naśladował ręce dziecka, które właśnie zorientowało się, że bohater ze snów jest tylko i wyłącznie przebierańcem.

— Ha! Mówiłem, że to jest gó…

Kilka potężnych huków zagłuszyło wiwat owłosionego wojownika. Gdy pasażerowie skierowali wzrok wzdłuż wagonu do miejsca, skąd docierał hałas, ściana uniosła się jak kotara. Lukę momentalnie wypełniła masywna, umorusana w ziemi głowa talpy. Wymachiwała wielkimi łopatowymi łapami. Drążony przez nie tunel coraz bardziej nachylał się ku górze.

— Szykować się! — ryknął lejkowaty łeb, po czym schował się natychmiast, zatrzaskując wieko z powrotem.

Silne pociągnięcie zatelepało wozem, popękany sufit splunął kolejnymi warstwami rozszarpanej ziemi, gdy powóz pochylił się nagle jak katapulta rzucająca kamieniami. W mgnieniu oka cały wagon się ożywił. Krzyki i śmiechy zostały zastąpione przez pomruki i burczenia, a wszystko to przy akompaniamencie brzęków obijanych od siebie, zakładanych w pośpiechu pasów i pancerzy.

Przyzwyczajony do presji mózg Teyla nie potrzebował toczyć już z tym hałasem walk o zdrowie psychiczne. Choć mięśnie coś jeszcze pamiętały z pierwszych wynurzeń i dziobały z ekscytacją niektóre opuszki z jego wielu palców, on nawet nie próbował okazywać jakiegokolwiek zainteresowania. Dla niego był to tylko swąd, wpędzający go w coraz to ciaśniejsze objęcia zobojętnienia. Podłoże zawibrowało pod nagłą zmianą ciśnienia. Ziemia zaczęła przeciskać się przez dziury jak krew z tętnicy. Coraz mocniej przechylony Przepychacz nabierał tempa. Sypiąca się wkoło gleba stawała się coraz rzadsza. Teyl westchnął ciężko, podrywając jedną z czterech dłoni na poręcz.

To już czas.

Zaciskając palce, zmusił ciało do obrotu. Doświadczone oczy natychmiast odnotowały tych, którzy byli skazani na zakończenie swojej misji zaraz na samym progu. Prym w tej selekcji zawsze wiedli młodzi. Chociażby ten chłopak z przodu, którego broń ciągnęła bardziej do podłogi niż do dłoni. Gdyby młodość posiadała przychodzącą z wiekiem przenikliwość, pewnie usłyszałaby trzaski kości… Przecież ciało od wieków jest najlepszym doradcą w sprawie indywidualnych słabości. Młodość jednak nigdy nie nastawia uszu.

I jak zawsze, między przegranymi byli też ci, którzy upewniali się, aby ich tam wdeptać. Gdy zauważył wyżłobiony symbol szponu zawiniętego w nagi ogon na plecach pancerza wygadanego podgryzacza, jak i kilkoro innych towarzyszy, zorientował się z łatwością, czyje nogi będą dzisiejszego dnia stąpać najmocniej. Gdy jedna jego ręka trzymała się poręczy, trzy pozostałe pracowały. Pierwsza naciągnęła jedwabny, sięgający szczęki kaptur, który przykrył wszystko prócz iskrzących oczu. Umocowany z tyłu zestaw kolców przypominał z odległości pojedyncze przeguby skrzydeł jakiegoś demonicznego straszydła. Szpikulce wystawały od krańca szyi aż po sam czubek głowy. Wszystkie skierowane były w tę samą stronę co oczy, niczym szykujące się do ataku węże. Pozostałe ręce zatrzasnęły pas wokół talii. Obsadzony dwiema kuszami i bandolierem pełnym ostrych grotów błyszczał niczym korona. Gdzieniegdzie dyndały jeszcze woreczki z potrzebnymi medykamentami.

Nienawidził tej całej zabawy w przebieranie. Niestety, doświadczenie pokazało, że zastraszenie to efektywna taktyka. Przeciwnik bardziej się lęka nieznanego cienia niż widoku znużonych oczu. Palce stóp zaczęły wbijać się w podłoże. Po tylu latach sterczenia w tym samym miejscu były uwrażliwione na najdelikatniejsze odchylenie od normy. On — w porównaniu z większością towarzyszy niedoli — wiedział doskonale, co oznacza nierówne mrowienie przechodzące przez grunt.

Popychacz skoczył. Ostatnie strużki sypiącej się gleby splunęły do środka jak ślina z wymęczonych ust i gdy ich powóz wreszcie wyskoczył z drążonego tunelu, pasażerów przywitał obraz otwartej jaskini. Silne pociągnięcie szarpnęło ciało Teyla do tyłu. Wygięło je niemal jak pięść uderzająca bezpośrednio w brzuch. Uczucie gniecionych wnętrzności było wzmacniane przez brutalnie zwiększane nachylenie. Krzyki rozbrzmiały z siłą małej, ale nieprzerwanie rosnącej eksplozji. Część z jego towarzyszy upadła pod wpływem targnięcia… Mózg momentalnie wykreślił te postaci z kart pamięci jako nic nie warte zapychacze.

Wóz gruchnął o podłoże. Echo wstrząsu uniosło każdą nogę, wszystkie opadły w tym samym czasie, co rozchylające się wrota transportera.

— Nędznicy! — rozległ się przerażony kwik. Stworzenia, zgromadzone w miejscu, gdzie przebił się wóz, zaczęły rozbiegać się w panice.

Z gardzieli podróżnych wydobył się ryk głośny jak erupcja wulkanu. Rozpoczęła się dzika szarża w towarzystwie wzniesionego kurzu. Pomiędzy brzękami uniesionych broni dało się słyszeć głuchy trzask pękających kości tych, którzy ścigali się wśród drepczących wszędzie butów o chwalebny tytuł tego, który najdłużej zachowa swój mózg między uszami.

— Dwie godziny! Na nikogo nie czekamy! — warknęła jedna z sześciu masywnych talp.

Przyćmiewając ogromną sylwetką bijące z jaskiń światło, wcisnęła w ścianę nad Popychaczem klepsydrę wielkości wozu, który właśnie przewiózł w swoich wnętrznościach ludność małej osady. Kamień został zgruchotany przez masywne łapska bez żadnego oporu. Wyglądało to tak, jakby ziemia ze strachu zamieniła się w mokrą glinę, by uniknąć konfrontacji z napierającą na nią górą mięśni. Szpony obróciły kielich. Następnie to samo zrobiły z jego miniaturową wersją na spodzie swego opancerzonego ramienia.

Pierwsze ziarenko upadło na dno w idealnej harmonii z pierwszą dotykającą ziemi kroplą krwi.

Teyl udał się do wyjścia — ostrożnie stąpał między rozgruchotanymi czaszkami i rozlaną juchą. Jedną z tych przeszkód było ciało niezdarnego chłopaka. Wybałuszone oczy wlepiały się w broń leżącą zaraz obok. Usta, jak zwykle rozdziawione w spóźnionym oświeceniu, już nigdy się nie poruszą. Niestety, nie wszyscy młodzi posiadają kogoś, kto przez dwadzieścia dwa lata może ich trzymać z dala od niebezpieczeństwa miejsca, do którego się nie należy. Łopatowate łapska z jeszcze większymi pazurami ufajdanymi ziemią zacisnęły się wokół ciała i wywlekły je poza zasięg jego wzroku. Zaskakujące poczucie pustki zaczęło drążyć dziurę głęboko w brzuchu.

— Czy ja ci czasem nie mówiłem, żebyś szukał swojego zagubionego rozumu, Teyl? — wycedził z przekąsem znany głos.

Podążył wzrokiem za cofającym się ramieniem. Spojrzał na umięśnione, pokryte czarną sierścią ciało. Potężne szelki obejmowały całą, okrytą lekkim pancerzem sylwetkę. Jego oczy w końcu spotkały to, czego szukał — na głowie tak dużej, że mogłaby go zmiażdżyć, odnalazł po bokach walcowatego nosa dwójkę znajomych, zielonych ślepi. Pomimo wynikającej z genetyki dominacji, zaszły zasłoną bezwarunkowej troski.

Jeśli istniał niemęczący go jeszcze moment na tym zamkniętym w koszmarnej powtarzalności świecie, to był nim z całą pewnością widok tego bezinteresownego — choć głupiego — uczucia. Uczucia, które nie było stałym bywalcem w świecie składającym się z istnień na co dzień podcierających sobie dupy moralnością. Czasami, gdy zapominał, że jego żywot może być czymś więcej niż ziarnami zegara w nienależącej do niego klepsydrze życia, żałował, że nigdy nie poznał imienia tej talpy.

— Też cię dobrze widzieć, przyjacielu — powiedział beznamiętnie Teyl.

Kultura. Była to jedna z dwóch rzeczy trzymających go przed popadnięciem w obłęd. Choć czasami zastanawiał się, czy dobre wychowanie nie jest oznaką psychozy — biorąc pod uwagę jego profesję i obojętność, jaką się szczycił.

Potężne łapsko zagarnęło go na stronę. Wystarczyłby jeden uścisk palców, by wycisnąć z niego flaki.

— W tunelach twój opis wybrzmiewa częściej niż echo Rhithralu kapiącego z matczynych żył. Czy nie ostrzegałem cię, że tak to się skończy? — zawarczała talpa.

— Płacę myto.

— Panowie Pustki w dupie mają już twoje myto. Zaradność utrzymała cię przy życiu przez te wszystkie lata, ale nawet tobie braknie rąk, by dostarczyć cały ten Rhithral, jakiego od ciebie wymagają. Już ledwo dajesz radę, a cena cały czas rośnie. Dobrze wiesz, że Panowie nie lubią konkurencji na swoim terenie. Nawet pewnie nie pamiętasz, dla którego teraz pracujesz. Na tym etapie nie masz już szans otrzymać Powinności któregokolwiek z nich.

Zielone oczka momentalnie zeskanowały otaczający teren, po czym morda zniżyła się ciut bliżej.

— Radzę ci spierdalać w trymiga.

— Muszę wrócić na Jałowe Kresy.

— Tak myślałem, że to powiesz — westchnął wielki łeb. — Nie trzeba geniusza, by się domyślić, że coś tam ukrywasz. A skoro ja to wiem, a przywaliłem łbem w niejeden głaz, to Panowie pewnie też to rozgryźli. I choćbyś nie wiem, ile się nadźwigał, to nawet ich chciwość ma granice. Nikt nie zaryzykuje kolejnego Więdu, chyba rozumiesz?

Wszystkie oczy Teyla zwróciły się w kierunku obejmującego go łapska. Nie potrzebował podpowiedzi Trójcy, aby mieć wrażenie, że wydobywające się z tej dłoni ciepło zaczęło pokrywać go oślizgłą mazią. Lepka ciecz zdawała się coraz to mocniej przyciskać go do łopatowatej ręki.

— Rozumiem — szepnął.

Obejmująca go dłoń sięgnęła nagle do kieszeni spodni wyglądających na masywnym ciele talpy jak ogromne wory na odpady. Breja była tylko wyobrażeniem. Stało się dla niego jasne, że od dzisiaj będzie żałować tego, że nie poznał imienia stróża. Przydałby mu się przyjaciel znający realia troski.

— Trzymaj. — Talpa wcisnęła okryte czernią pióro wprost w dłoń Teyla. — Z tym w kieszeni wystarczy, że upchasz po torbie Rhithralu w swoje zdolne łapska. Takie myto zagwarantuje, że po powrocie zachowasz głowę przynajmniej do progu Kresów.

Malinowe źrenice zwęziły się na lotce. Zaraz za nimi podążyły trzy mniejsze oczka. Gdy dotarły do celu, zamigotały oślepiającym blaskiem, jakby każde z nich było paszczą świeżo nakarmionego podpałką komina. Palce — tak mocno wyćwiczone i przyzwyczajone do rutyny — zadrżały pierwszy raz od wielu lat. Kilka próbowało chwycić pióro, gotowe zwinąć dar i wcisnąć głęboko do kieszeni jak każde inne cacko. Większość niemniej uległa presji kołatającego nagle serca, trzymała się z dala, zawieszona w niezdecydowaniu chłopca stającego twarzą w twarz z obiektem swoich westchnień. Ostatni raz, kiedy widział tę lotkę, uwiędły świat ścieliły wyschłe trupy jego własnej rasy.

„Klucz do nieba wyśnionego”, mówili. „Wolność na wyciągnięcie ręki”, mówili. „Wszystkiego jest warte stworzenie jego mimikry”, mówili. Dwadzieścia dwa lata chował wytrych do końca Pragnienia, a mimo to kąciki jego ust już dawno zastygły, zapominając, co to śmiech. Szkoda, że umierając, nie wspomnieli, jak daleko od szczęścia stoi samotność.

— S-skąd to masz? — Teyl ciężko przełknął ślinę.

— Nie tylko ty masz tajemnice. — Wielgachny kompan wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Zdziwiłbyś się, co Eisenia kryje w swoich żyłach. Bierz i chowaj to! Chociaż to mogę zrobić po tym, jak tyle razy nastawiałeś dla mnie karku. Możesz zawsze polać je Rhithralem, jeśli myślisz, że to fałszywka. — Zielone ślepia zwróciły się w stronę masywnej klepsydry. — Leć już, bo czas goni. Uważaj na siebie, Teyl. Nie mam pojęcia, czemu zatopiliście się w rzygowinach Matki, i gówno mnie to obchodzi, szczerze mówiąc. Wy, Aranowie, nie jesteście tacy źli. Panowie Pustki prędzej wyżłopią mi flaki przez dupę, nim zmienię zdanie.

Rumiane usta tyczkowatego Nędznika zadrżały w groteskowej formie niezdecydowania. W głowie nie słyszał nic poza dźwiękiem skrobanej rdzy.

Teyl ukłonił się z gracją i pognał przed siebie, dołączając do dobrze mu znanego wyścigu. Oddalił się od wozu w iście zwinnym tempie. Krzyki zabijanych zmieszane z triumfalnymi rykami grabieżców otoczyły go ze wszystkich stron, ściskając w objęciach szykującej się do pęknięcia bańki.

Nogi zwolniły kroku. Do mózgu w końcu dotarło to, co serce wiedziało w momencie, gdy talpa odciągnęła go na stronę — jest to ostatni raz, kiedy bierze odpowiedzialność za okoliczny płacz. Ziemia, po której dreptał, zdawała się rozstępować pod jego stopami, oznajmiając sykiem jedyną istotną na tym świecie prawdę.

Pragnienie to jest jednak straszna trwoga.

Stał wewnątrz masywnej, idealnie kulistej groty. Rozciągała się przed nim osada. Niebieska plama na suficie lśniła niebieskim blaskiem. Tętniące niebiańskim blaskiem oko swoimi wodnistymi łzami drążyło odnogi po kopule. Wiele z tych nitek znajdowało ujście w korzeniach rozciągniętych na całą długość stropu. Tworząc szyk konkurujący z pajęczą siecią, wiły się nieustannie w falistych ruchach żył tłoczących krew. Sieć rozchodziła się w precyzyjnie zaplanowanych miejscach, jak tętnice wieńcowe po organach. Pokryte korą ukrwienie nurkowało w dół i łączyło się z dachami segmentowych budowli pod spodem. Szeroko dostępny skleryt służący za materiał budulcowy okrywał swym wapiennym kurzem każde takie wiązanie. Rhithral płynący w tych rurach przeganiał suchotę i wskrzeszał do życia bujny mech. Zielonkawa szata obejmowała szare fundamenty i rozrastała się po nich starannie, dostosowując się do konturów ze skrupulatnością brody porastającej twarz. Tu i ówdzie wyrastały otulone tym puchem łodyżki. Ich końce opadały pod ciężarem zgrabnych kapsułek, wszystkie tliły się brzaskiem godnym świetlika. Jasnożółte, skropione zielenią światło skąpało miasteczko. Nieważne, ile barw tego blasku już widział, Teyl i tak miał trudności z oderwaniem od niego wzroku. Gdy patrzył na tę poświatę, wiedział jedynie, że czuł niewyobrażalny żal kogoś, kto przedwcześnie wita się ze śmiercią.

Gdyby gorycz ta była wymierzona tylko w jego serce, już dawno by się odwrócił. Porażka przecież jest wypalona grubymi literami na egzystencji tego świata, a on zna każdą kreskę doskonale. Teyl natomiast ciągle stał, nie mógł tak po prostu zignorować instynktu. Służy mu od urodzenia i nigdy nie domagał się jego uwagi bezpodstawnie. Włoski na jego ciele falowały, oczy starały się dopatrzeć prowokującej ten ruch obecności. I jak miliony razem przedtem — tak i teraz — nie mogły znaleźć żadnego winowajcy. A gdy on stał zapatrzony, z niedomkniętej sakiewki z otrzymanym darem wyściubiła swój czubek rozczapierzona lotka.

Głośny trzask pociągnął jego głowę w stronę dużej budowli, wyglądającej jak niedokładnie posklejany bukłak. Do świata mrugał długi, wypełniony Rhithralem witraż, umieszczony w przypominającej płat skrzydła wnęce. Szkło tkwiło niezachwiane nawet pomimo tego, że budynek, którego było ozdobą, przyczepiony miał do dachu największy z korzeni. Oczywiście musieli zacząć się tłuc w zbiorniku, Nędznicy nigdy nie mieli dość brutalności, szczególnie gdy kojący pragnienie Rhithral był tak blisko.

Teyl westchnął głęboko, a z jego piszczeli wysunęły się gruczoły i uderzyły ze zgrzytem o glebę. Zaczął iść w przeciwną stronę, ciągnięte po podłożu szpikulce wypełniały ziemię pajęczyną. Maskowała się mimikrą uginającego się pod stopami gruntu. Doświadczenie nauczyło go, że opóźnienie czyjegoś potencjału jest równie skuteczne, co jego wygaszenie, gdy zacznie za bardzo dawać o sobie znać. A w tym miejscu gdzie czas grał istotną rolę, chwila spokoju była naprawdę cenna.

Dwie ręce sięgnęły za plecy i wyciągnęły parę zakrzywionych mieczy. Mocny chwyt dodawał animuszu pędzącym przed siebie nogom. Ostry trzask naskakujących na boczne ściany macek oznajmił przybycie do alejki, będącej symbolem fałszywego sanktuarium. Żadna Nimfa nie zapuściłaby się jednak tutaj, gdyby była świadoma, że pod tym futrem nie ma Eisenii i jej ułudy bezpieczeństwa. Zakończone kolcami gruczoły wyciągnęły się dalej i przylgnęły do fasad po bokach. Teyl podciągnął się na nich i stanął w centrum niewielkiego skrzyżowania. Rozejrzał się i chwycił gruczołami ścianę budynku zaraz naprzeciw. Ukłucie wystarczyło, aby zareagowała Trójca na czole. Wrzeszczała zwężającymi się w szpary źrenicami, malując w podświadomości obraz cudzych postrzępionych nerwów. Po zieleni przenosił się wibracjami skurcz palców naciskających na spust. Teyl wskoczył do alejki obok. Zniszczył znajdujący się tam dziecięcy stragan i przycisnął ciało do fasady. Tkanina oderwała się od rozerwanej framugi, zastępując jego sylwetkę w opuszczonym przejściu.

Sekundę później płótno zostało porwane przez dwa bełty przecinające powietrze.

Pulsująca blaskiem płomienia Trójca przetwarzała drgania przez jego kończyny przyciśnięte do budowli. Formowała obrazy stukających o parapet rąk, które ledwo co pamiętały zasady obsługi kuszy.

— To Aran! To Aran! — dobiegł go wrzask z końca alejki.

Skowyt. Dźwięk ten był dla niego bardziej wymowny niż wywieszenie białej flagi.

Teyl wyłonił się z ukrycia. Skracał dystans do wroga w akompaniamencie przerażonych pisków i trzeszczących zasuwek okien. Z każdym kolejnym krokiem słodkawa Powinność Eisenii zamieniała się w miksturę woni zdominowaną przez nerwowość połączoną z desperacją. Ulotna jest odwaga zwartych w grupę cywilów… Z doświadczenia wiedział, że ma ona tendencję do transformacji w paraliż przy pierwszej oznace paniki. Nie potrzebował gruczołów ni Trójcy, by stwierdzić, w jakim stadium znajduje się blokująca mu drogę formacja. Wszystko mówiły mu ich pogodzone z losem, zapłakane oczy. Nie widziały nic, prócz potwora niosącego zgubę dla świata.

— Nie pozwolimy na kolejny Więd! — Stado ślepi zamrugało.

Popatrzył na te trzęsące się tarcze i broń zgniecione w ciasnej uliczce bez wyjścia i podążył na moment ścieżką wspomnień do dnia będącego niemal kalką tego spotkania.

Jego pobratymcy dwadzieścia dwa lata temu stawiali taki sam bezużyteczny opór. Ta hołota potrzebuje jeszcze wiele czasu, by pojąć, jak nic nie wart jest ich sprzeciw. Zrobił obrót w lewo i oddalił się od mimowolnych samobójców, pozostawiając za sobą szelest rozdziawiających się oczu i opadających szczęk. Pozory mylą, jak to zwykł powtarzać jego dobry druh.

Popchnął duże drzwi i dostał się do środka przetwórni. Masywny budynek wielkością mógł rywalizować z niejedną komorą wydrążoną na ziemiach Eisenii. Rury, powbijane w ziemię oraz ściany i oblane tergitem, formowały miedziane synapsy łączące komórki, przybierające postać maszyn i kotłów. Dociskające je do urządzeń obręcze upewniały się, że nerwy będą miały tyle motywacji na protest co zawinięty w łańcuchy więzień. Jedna z rur odchodziła do wielgachnego koryta z wyraźnie przylepionym do krawędzi języczkiem złotawego nektaru.

Brzuch Teyla zaburczał cichutko po wyczuciu zawieszonej w powietrzu kwiecistej woni.

Postąpił krok. Z nadgarstków dwóch wolnych rąk wyrosły kolejne kończyny, szpice stuknęły o drzwi, kreśliły jedwabne nitki po całej ich długości, jak i przemierzonej podłogi. Reprezentowały widoczną formę do momentu, kiedy uklęknął przed swoim celem. W tym samym czasie gruczoły na nogach znaczyły kolejne maskujące się poletko za jego plecami.

Jedna ręka momentalnie sięgnęła po flakonik. Napełniła go lepkim nektarem i zezwoliła ustom na sączenie smacznej zawartości. Druga w tym czasie otworzyła sakiewkę na krawędzi koryta i pakowała znajdujące się wewnątrz niego wijące larwy, jedną za drugą. Oczy przekierowały uwagę na półkę za pracującymi urządzeniami, gdzie w cieniu, otoczonym przez błękitne żyły, umieszczone były różnorakie jajka. Nimfy ostatnimi laty przekazywały niewiele swych dzieci dla dobra Rodzeństwa. Te niewyklute powinny niemal zastąpić te, które zabiera, powinny wystarczyć na produkcję pokarmu, aby uniknąć gniewu fałszywej Eisenii.

A że życie czasami domaga się zaciśnięcia pasa… No cóż, tak to już bywa. Skoro on przywykł do braku komfortu, to może to zrobić również i reszta.

Wszystkie trzy jarzące się ślepia zwęziły się w szpary. Jedwabne nici pobudziły palce u stóp do rozgrzewających podskoków. Nie musiał słyszeć uchylających się drzwi, ani widzieć skradającej się postaci, aby wiedzieć, że żaden cywil nie szukałby Nędznika w przetwórni. Pokarm przecież — według kolejnej z zasad rządzących tym światem — nie jest rzeczą, której brakuje na dzikich Jałowych Kresach. I nie ma tam nikogo, kto potrzebuje tłustych larw tuczących się na odpadach miasta jako uzupełnienie diety.

Wybrzmiewający za jego plecami ryk urwał się w jednej chwili, zagłuszony dźwiękiem rozwijanej pajęczej sieci. Teyl poderwał się, popędził ciało w obrót i ciął zamaszyście mieczami na wysokości barków. Jednym ruchem oderwał łeb wiszącego tam kokonu — uderzył o podłogę w równym tempie z ostrzami niedoszłego zabójcy.

Dwaj kolejni zbóje wpadli do środka w czasie, gdy bezgłowe truchło opadło na ziemię. Wystarczył jeden delikatny stukot gruczołu o podłoże, by rozciągnąć między wcześniej namalowanymi nitkami siatkę pajęczyny aż po sam sufit. Teyl wyrwał dwie małe kusze spod pasa i posłał po bełcie w sam środek szerokich, sercowatych głów przeciwników. Oblizał delikatnie wyschnięte usta. Nicość objęła jedwab. Uwolniony flakonik wypełniony Rhithralem stuknął o jego opancerzony but. Sięgnął po niego natychmiast, lecz zanim zdołał zaspokoić dochodzące do głosu Pragnienie, zauważył na ociekającym krwią chitynowym ciele symbol szponu zawiniętego w nagi ogon.

Gdyby tylko słyszeli jego rozmowę z bezimiennym przyjacielem, wiedzieliby, że rozumiał. A widząc dokładnie taki sam znak na pancerzu każdego martwego degenerata, można by rzec, że rozumiał aż nadto.

Ułuda nie była dla niego niczym nowym.

Spojrzał na klepsydrę umocowaną na spodzie ramienia. Pochłonęła niemal połowę piasku. W normalnych warunkach wskazany byłby pośpiech, lecz teraz nie było takiej potrzeby. Dobrze wiedział, gdzie odnajdzie wymagane myto. Ogony mają w zwyczaju zaciskać się na kluczowych zdobyczach, a to miasteczko posiadało tylko jeden budynek spełniający ten warunek.

***

— Ale oni cuchną! — Osobnik garbiący się pod ciężarem targanych na plecach płyt zasadził kopa zmaltretowanym zwłokom. But zanurzył się głęboko w ciętej ranie, odrywając krótką nogę od ostatniego ścięgna.

Kończyna uderzyła wprost o tułów wysokiej dziewczyny o brunatnej sierści i długim, delikatnie włochatym ogonie. Zgrabnie obracane w rękach bicze, naśladując zmęczone powieki, opadły zdrętwiałe wzdłuż ciała.

— Jak smakuje ślina Matki, Długozębna? — Jego kamieniste usta rozdziawiły się w uśmiechu.

— Zostaw te cholerne trupy i skup się! — ryknął herszt bandy.

Krzyk szarpnął za jego zaokrąglone, krótkie uszy. Podgryzacz poderwał ostrza sztyletów w stronę okien. Zawisły nad stosami ciał mieszkańców i różnorakich zwłok Nędzników co bardziej natchnionych ambitną głupotą, jakby przepowiadając, co czeka każdego, kto za nimi nie podąży.

— Obserwować każdą szparę! Te wieloramienne kurwy podobno przecisną się nawet przez dziurkę od klucza.

— Co się tak spinasz? — warknął skulony jegomość, zarzucając topór na ramię. — Mamy wory pełne świecących flaszek. Starczy na myto dla każdego z nas, a jeszcze zostanie, by co nieco opchnąć. Upijemy tym Rhithralem Pragnienie na tak długo, że nawet nie odważy się zająknąć! Pierdolone Nimfy się w nim tutaj kąpią, gdy my tam na dole usychamy na wiór! A wystarczyło się dzielić, jak uczyła ich ta Mamunia, to teraz by nie użyźniali jej futra swoimi flakami! Panowie Pustki wysyłają tyle Pływów po Rhithral, a te kurwy dalej się niczego nie nauczyły!

— Pływ się jeszcze dla nas nie skończył. Wpierw trzeba te flaszki dotargać do Popychacza.

— Wysłałeś trzech za jednym gościem, już pewnie robią naszyjniki z jego czterech łap, gdy nasza piątka tu przysypia. — Skamieniały bark gruchnął o ścianę.

— Przestań w końcu ujadać i pilnuj okna! — Szef bandy wzniósł naramienną klepsydrę do światła.

W pełnym blasku lazurowej poświaty bijącej z witrażu pod sufitem przesypany piasek wskazywał mniej niż godzinę. Wąsiki na nosie zatrzepotały nerwowo. Mieli ukatrupić tylko jednego Arana. Minęło zdecydowanie więcej czasu, niż zakładał — nawet biorąc poprawkę na chciwość. Przeklął pod nosem, przysięgając sobie w duszy, że następnym razem, teraz już na pewno, będzie przykładał większą uwagę do opisu zlecenia.

— Zauważę go wcześniej niż on mnie. — Długonosy zbój wyglądający jak chodzący pancerz przewrócił oczami. — Przecież nie zobaczy mnie przez ścianę.

Poderwały się do góry zaokrąglone uszy. Ściany. W tej cholernej instrukcji było coś na temat tych jebanych ścian. Serce w klatce przeskoczyło jak zardzewiała wajcha.

— ODSUNĄĆ SIĘ! — wrzasnął szef.

— Co?

— WYPIERDALAĆ OD ŚCIAN!

Odskoczyło masywne, dźwigające topór cielsko. Wbite w mur oczy mrugnięciami zaciskały kamienistą skórę palców na rękojeści. Czekały tylko, kiedy budynek rozdziawi swój gotowy do trawienia pysk. Nie zazgrzytały jednak ściany, pomiędzy echem sypiącego się piasku w klepsydrach wybrzmiewało wyłącznie dyszenie krępego dowódcy.

— Wypierdoliliśmy. I co teraz? — zapytał spokojnie wojownik o długim nosie.

Spowalniające obok oddechy podcinały stojące włoski sierści. Mięśnie wiotczały, ale wyczulone na niebezpieczeństwo uszy podtrzymywały wartę na skalpie, nie dając się nabrać trwającej ciszy. Herszt wiedział doskonale, jak bardzo bywa ona zdradliwa. Jego zaokrąglone małżowiny już nie raz wychwyciły nachodzący atak w chwilach, gdy cała reszta towarzystwa opuściła już gardę. Ziarenka sypały się jednak dalej, aż wreszcie stuknięcie jednego z nich podcięło podparcie i pod tymi najtrwalszymi wartownikami.

— Wracać na miejsca — zasyczał dowódca przez zaciśnięte zęby.

— Posrany czubek. — Topór gruchnął o ramię. Długonosy marzył, że zamiast grubego pancerza pod ostrzem strzeliłaby krucha szyja niezdecydowanego gryzonia.

Krępy Nędznik grzmotnął się w łeb, przypominając neuronom o swoim zadaniu, zanim te zrobią z niego jeszcze większego kretyna. Trwało to długo. Cholernie długo. Tak, ale to nie powód, żeby popadać w paranoję — przecież nikt na Jałowych Kresach nie pisze zleceń na łatwe do ukatrupienia cele. Zresztą, czy on sam czasami nie powtarzał, jak ważna jest przyjemność z roboty? Ile razy to już się zapomniał, gdy tłukł kogoś bez opamiętania? Jest dobrze, musi być dobrze, mają jeszcze w szmat czasu.

Ale czy na pewno?

Podniósł ramię. Przecięta szparą cienia klepsydra nie dawała się łatwo odczytać. Spod cienkich warg wysunęły się kły, gdy szukając odpowiedniego światła, zaczął obracać się wokół własnej osi. Nieważne jednak jak bardzo się starał — po prostu nie był w stanie złapać dobrego kąta. Widocznie nawet oświetlenie zaczęło z niego kpić. Z gardła wydobył się warkot. Dłoń w mgnieniu oka sięgnęła po sztylet i przyszykował broń do rzutu z zamiarem skarcenia tego jebanego, drwiącego szkła. Ostrze nie posłuchało pierwotnych intencji. Wysunęło się z uścisku, uderzenie o podłogę wzbudziło mrożący nerwy dreszcz. Przeszył on okryte sierścią ciało aż do głowy, żłobiąc w fałdach mózgu jedną tylko myśl.

Jak on tam wlazł?

Witraż rozsypał się na kawałki. Zgromadzony wewnątrz Rhithral spłynął w dół. Swoim ciśnieniem przygniótł dwójkę niezidentyfikowanych Nędzników zaraz przy oknie. Razem z płynącą falą nurkował Teyl. Zaczepiona do sufitu sieć pajęczyny wyciągała się z elastycznością ścięgien, rozerwała połączenie z plecami dopiero, gdy nogi dotknęły podłoża. Zakrzywione miecze Teyla wylądowały w leżących. Chlusnęła krew. Gdy skropiła jego ramię, ukrył w strunach wciąż migoczące jedwabiem gruczoły.

Pozostałe dłonie natychmiast sięgnęły po podręczne kusze. Teyl uwolnił po bełcie na flanki i dodatkową parą wystrzelonych na wprost naboi oznajmił swoje przybycie stojącej tam postaci. Masywne ciało zbója pochyliło się z dzikim rykiem, rozpoczął szarżę. Pociski odbijały się od opancerzonego karku. Zaraz potem szmer dławionego gulgotu pogłaskał czułe włoski na aranowym ciele. Teyl skinieniem głowy odnotował trafienie celów bo bokach i w pełni skupił się na ataku ciężkiej bestii z frontu.

Wtedy powietrze przeciął przeciągły świst. Bicz chlasnął o jego pancerz, kontakt uwolnił rzędy haków na smukłej broni. Kilka z nich dosięgło celu. Cofający się bat porwał za sobą części chroniącej Teyla skorupy w strugach czerwonej, przeplatanej kawałkami ciała, krwi. Szarpnięcie wytrąciło go z równowagi.

Wielki Nędznik zamachnął się toporem. Teylowi udało się uniknąć ciosu, ale nie był już w stanie zejść z drogi taranującemu go cielsku. Wylądował na plecach niemal metr dalej. Siła, z jaką został trafiony, wgniotła pancerz, a palce wypuściły broń.

— I już po strasznym robalu! — ryknął przeciwnik, skracający dystans potężnym skokiem.

Rzędy strun na chitynowych plecach rozwarły się szeroko. Sześć szpiczastych odnóg wyrosło z poszerzonych szczelin. Z kolców kapały jeszcze resztki mchu, gdy Teyl nimi pchnął. Wszystkie wbiły się w tors lecącej bestii. Nędznik zabulgotał, obryzgując go strumieniem posoki. Przeszyty stwór zawisł w powietrzu.

Teyl szarpnął cielskiem, zanim jeszcze uszło z niego kompletnie życie, i w ten sposób zasłonił się przed kolejnym atakiem poszatkowanego szpikulcami rzemienia. Haki zahaczyły o pancerz dogorywającego wroga i utknęły. Aran podniósł się zaraz po brzęknięciu, pchnął ciałem raz jeszcze i wpędził swoją sylwetkę w obrót, jednocześnie dobywając grotu.

Brunatna dziewczyna o długich zębach co prawda wypuściła swą broń, ale nie była na tyle szybka, by zwolnić całkowicie chwyt i sprostać sile pociągnięcia sześciu demonicznych macek.

Teyl wykorzystał zniwelowany dystans. Bolec wylądował w miękkim karku przeciwniczki z mokrym chrupnięciem. Życiodajny błysk w żeńskim oku zamiast zgasnąć, rozbłysnął bladą poświatą, migając zewem bezmyślnej dzikości. Od razu zrozumiał, dlaczego jeszcze miała w sobie siłę. Dostrzegł zanurzony w piersi bełt. Pod dziurą w pancerzu, tam, gdzie zazwyczaj jest serce, pulsowała zmutowana tkanka, wyglądem przypominająca pomarszczoną skórę.

Kolejny przeklęty mięsożerny bękart Stygona. Nie dość, że nie może się uwolnić od tych krwiożerczych paskudztw w swojej własnej kryjówce, to te poczwary muszą go jeszcze dręczyć i tutaj.

Wyciągnęły się w jego stronę ostre, pobudzone przeraźliwym rykiem pazury. On jednak zdołał uniknąć ich szaleńczych cięć, uchylając się w ostatniej chwili. Zaparł się twardo na nogach i utrzymywał miotającą się bestię w miejscu. Napór pozwolił pazurom potwora dostać zbroi. Zaczęły wbijać się w odkryte w niektórych miejscach ciało. Teyl zgniótł woreczek z lekarstwami i cisnął nim wprost w szamoczący się ryj mieszańca. Proszek eksplodował na przeżartej obłędem mordzie. Bestia z piskiem sięgnęła twarzy, wierzgając we wszystkie strony z bólu. Aran dosięgnął mieczy podczas pierwszego uderzenia swojego serca, drugie poświęcił, by pozbawić stwora łba.

Cichy, obcy stęk przypomniał Teylowi jeszcze o jednym najemniku o zbyt dużej wiedzy. A skoro był to jego ostatni skok, pewność, że nie zostawił żadnych niedokończonych spraw, była kluczowa.

Zatrzymał się zaraz przed stosem nagromadzonych toreb, z którego wystawały drżące buty. Szybko pchnął jedną z macek nad nimi. Para bełtów poleciała w stronę sufitu ze świstem poddającego się tchu.

— Słuchaj kolego, mo…

Błagalny skowyt przerwał zanurzający się w grdyce miecz.

***

Gdy Teyl opuszczał budynek, przywitał go nowy hałas. Spojrzał w oddalony tunel na końcu jamy. W kierunku miasteczka pędziła uzbrojona po zęby straż. Natychmiast pobiegł w stronę Popychacza, a trzy trzymane torby dyndały żwawo. Trójca zajęła się nagle żarem, Teyl natychmiast wbił palce u nóg w ziemię i skierował okapturzoną głowę na wierzgający na drodze jedwabny kokon. Mimo że założył tę pułapkę z myślą o zyskaniu na czasie, niespecjalnie był zadowolony z tak brutalnego odebrania czyjejś nadziei. Choć po cichu zawsze liczył na to, że nikogo w niej nie ujrzy, okrutne życie nieprzerwanie upominało go, że nie będzie tolerować bezinteresowności.

— Przyjacielu! — Z wystającej, śniadej głowy wydobył się nerwowy śmiech. — Jak widzisz, wdepnęłam w twoją sieć. Tyle się o was naczytałam, a głupia ja dalej myślałam, że jestem bystrzejsza od samych Aranów!

Kolejną salwę chichotu przerywały próby wygramolenia się z niechcianej powłoki. Tupot zbliżających się wartowników stawał się coraz wyraźniejszy.

— Posłuchaj! — Czułki tłukły nerwowo po dziewczęcej głowie. — Wiem, że nie jesteś nikomu nic winny, ale może pomożesz mi się stąd wydostać? Widzę, że masz swoje myto. Uzbierałam lekki nadmiar, oddam ci część, jak mnie tylko uwolnisz. Proszę, nie chcę trafić w sidła strażników w swoim pierwszym Pływie. My, Nędznicy, musimy sobie czasem pomagać, prawda? Inaczej wszyscy wyginiemy! Siedzimy przecież w tym samym bagnie, dla Eisenii i Stygalu byłoby lepiej, gdyby nas w ogóle nie było. Zresztą komu ja to tłumaczę, pewnie rozumiesz, o co mi chodzi.

Rozumiał… Rozumiał, aż za dobrze.

Westchnął. Zgnieciony pancerz odczepił się od tułowia, gruchnął o ziemię z dźwiękiem kamienia wrzuconego do pustej studni. Dobył miecza.

— Och, dziękuję, nie wiesz jak ba…

Teyl przeszył dziewczynę na wskroś. Wybałuszone, gasnące oczy pytały dlaczego.

Ostatnio bardzo często zadawał sobie to samo pytanie.

Rozdział 2

— Następny!

Przeszywający czaszkę skrzek odbijał się bolesnym pulsem od ciasnego jak trumna przejścia. Popychał aranowe ciało do przodu jak marionetkę, dziobiąc od wielu lat te same punkty. Monotonia i rutyna. Zazwyczaj ciche w swoich torturach rodzeństwo potrafiło w niektórych miejscach wzniecić nieporównywalną z niczym agonię. Teyl znajdował się właśnie w takim obszarze. Wszystkie jego oczy odwróciły się w rzadko spotykanej harmonii. Podążając smugami wyobraźni, dostrzegły, jak jego ręce zamieniają się w wielkie, talpie szufle. Widziały, jak rzuca się na pobliską ścianę, wyrywa dziurę i kopie tak długo, aż wypadnie z rozerwanego brzucha Kresów w błogie objęcia milczącej nicości.

Niestety w rzeczywistości nie dominowała cisza.

Tłum istot tłoczył się w małej okrągłej jamie tuż za jego plecami. Czekali na swoją kolej jak bydło prowadzone na rzeź. Smród potu i brudu doprowadzał do mdłości. Korytarz łączący dok, którym przybyli z ziem Eisenii, był w stanie pomieścić tylko jedną osobę. Nawet jego koniec przechodzący do kolejnej jaskini nie pozwalał na żadne manewry. Teyl znajdował się zaraz przy przeklętym biurku — punkcie poboru myta, który każdy Nędznik kończący Pływy musiał odwiedzić, jeśli życie było mu miłe. Droga powrotna do wozu była odcięta przez szóstkę talp posiadających w swoich szeregach osobnika, którego w tej chwili Teylowi ciężko było nazwać przyjacielem. Gdyby natomiast znalazł się między nimi ktoś, kto zdecydowałby się pierzchnąć, to jego drogę zastawiłaby zgraja dobrze uzbrojonych Nędzników o puszystych, sterczących ogonach, blokujących dostęp do monstrualnych grot Jałowych Kresów. Teyl dostrzegł, że byli znudzeni swoim istnieniem tak samo jak on, czekali z wytęsknieniem na wieści o braku należnej doli, by w ramach rozluźnienia poprzetrącać kilka kości. Na boku jednokierunkowego korytarza znajdował się tylko jeden tunel. Zbyt mały na pomieszczenie dwunożnych kreatur zapraszał do swojego wnętrza mniejsze istoty. Obok bezmyślnie tuptały kurierskie skarabusy. Sześcionożne, obłożone długimi płytami chityny niewielkie stwory o ostrych, długich pyskach przemieszczały się dookoła dwukrotnie większych kul ziemi. Przed tunelem stało biurko, a za biurkiem zaś była ona. Konkubina samego Stygalu. Poczwara tak ohydna, że służyła za inspirację dla Stygona, gdy ten pichcił nowe mutacje.

Za biurkiem siedziała Powiernica Wszystkich Nieszczęść.

Te wszystkie powtarzające się w koło lata wypruły z niego chęci do życia. Żal i wspomnienia zatraciły swoje moce. Pozostawiły go z niczym prócz pustej skorupy służącej mu za ciało. Mimo wszechobecnego otępienia, gnuśność nie potrafiła przezwyciężyć drzemiącej w tym miejscu siły. Przysięgi, reguły, moralność, wszystko to było przytłaczającą pułapką, która kunsztem powolnego mordu wpędziłaby w zazdrość niejedne wnyki. Dobrze znał ich uścisk. Przez dwadzieścia dwa lata przebierały się za rodzicielstwo. A on trwał w tej rozumem niepojętej maskaradzie, aż w końcu zapomniał, jak to jest widzieć zapał w oczach własnego oblicza w lustrze. Nie potrzebował krwiożerczych kłów w szyi, by zmienić się w beznamiętny wiór. Obcowanie z koszmarem tego świata było równie skuteczne. Wmawiał sobie latami, że pogodził się z brakiem możliwości na zmiany. Wszystkie drogi odwrotu zostały przecież dawno zamknięte. Gdy patrzył jednak na tego zawzięcie pracującego babsztyla, ciągle się zastanawiał, czy tak faktycznie jest. Jej łapska śledziły nakreślone przez obowiązki linie, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, do jakich katastrof może to doprowadzić. Zdeterminowane w swoim fanatyzmie były gotowe wykonać powierzone zadanie niezależnie od kosztów. Pomyśleć tylko, że po tym świecie chodzi więcej do niej podobnych, którzy wkładają całą energię w służebność, niezależnie od tego, jak bardzo ci, którym podlegają, ich wykorzystują. Całe życie tak skaczą na zawołanie Eisenii, Stygona czy też Panów Pustki, przeszczęśliwi z otrzymania okazji do zahamowania Pragnienia, w ogóle niezainteresowani tym, że to, co dostają w zamian, jest jak splunięcie dla ich władców. Wiara i Nadzieja. Jakże potężną miały one moc. Szkoda tylko, że tak zdradliwą.

— Czeka! — Wielki pysk na zdecydowanie zbyt małej głowie rozdziawił się, zanim jeszcze nogi Teyla przystanęły w miejscu.

Zamknięte w złożonych oczach miliony źrenic lustrowało stojącą przed nimi sylwetkę. W obejmującym prawe oko monoklu migotał do Arana bliźniak ukrócony o głowę. Podniosło się nagle sześć rąk. Strzeliły rozciągnięte kości, oznajmiając charakterystycznym dźwiękiem początek kolejnej, pracowitej zmiany. Jedna łapa poprawiła czarny melonik. Druga tymczasem przylizała już i tak trochę zbyt gładkie, upięte w kok blond włosy. Następnie trzecia wygładziła owiniętą szalem białą koszulę. Czwarta zaś odkurzyła nieznający brudu żakiet. Dopiero piąta ręka podążyła innym tropem i sięgnęła do szuflady po dobrze znany mu papier, opisujący przynależność i koszt ochrony Nędzników biorących udział w Pływie. Z kolei szósta podciągnęła wspomnianą kartkę przed monokl, obsypując wzrokiem jedyną zapisaną tam linijkę.

Nigdy nie rozumiał, nad czym ona się tak zastanawiała. Od lat ten cholerny skrawek papieru dzierżył wyłącznie jego imię. Tyle miesięcy, a ona dalej się nie nauczyła, że nie potrzeba chronić kogoś, kto i tak napędzany jest kradzionym czasem.

— Imię i frakcja! — parsknął wreszcie pysk.

— Teyl, niezależny.

— Przedłożyć myto! — rozkazała Powiernica.

Dwa łapska zaciągnęły torbę, nim ta zdołała jeszcze porządnie osiąść na blacie.

Jedna z rąk natychmiast zaczęła liczyć flakoniki. Trzy pozostałe robiły w tym czasie notatki. Dwie z nich rozpisywały kalkulację, ostatnia wypełniała kwit z jego imieniem. Po ukończeniu liczenia torba wylądowała w najbliższej kuli ziemi, zagarnięta w mgnieniu oka przez odpowiedzialnego za nią miniaturowego kuriera.

— Dalej! — ponagliła, nieusatysfakcjonowana liczbą flakoników.

Teyl podał pióro.

Gdy patyczkowata ręka babsztyla wyniosła je do góry, szelest podekscytowanych oddechów pogłaskał po jego włoskach. Nie potrzebował się oglądać, by wiedzieć, jak bardzo puszyste są ogony tych, którzy są za ten dźwięk odpowiedzialni. Zbyt długo zagłuszał szept prymitywnego Pragnienia lazurowej krwi, by mogło to umknąć jego uwadze. A rzadko spotykane pióra będące niemal samowystarczalnym źródłem, by ugasić je kompletnie choć w jednym gardle, zawsze zostawiały niemal namacalny dotyk nieba na pozbawionych Rhithralu Jałowych Kresach i na jego mieszkańcach.

Skrupulatne ślepia Powiernicy przeglądały lotkę z typową dla nich natrętną fascynacją. Mrugnięciem zachęciły pobliską dłoń do przechylenia nad nią małej buteleczki. Dotknięte przez kroplę Rhithralu pióro rozbłysło błękitną poświatą i zmusiło chude stworzenie do osłonienia twarzy za melonikiem.

— Prawdziwe — ogłosiła maskotka Kresów, ciskając pióro do kuli.

Przypieczętowała te słowa kwitem z dzisiejszym, dwunastym dniem miesiąca. Mały skarabus zatrzasnął wrota skarbu. Pogonił następnie z ładunkiem w stronę tunelu i przebierał swoimi łapami tak szybko, jakby miał przy samym tyłku płomień.

— Następny! — wrzasnęła i machnęła w stronę wyjścia.

Nie musiała mu wskazywać drogi. Sam skrzek wystarczył, by odepchnąć go we właściwym kierunku. Nie był jednym, który nie potrzebował wskazówek, by wiedzieć, jak należy dalej postąpić.

Puszystoogoniaści dręczyciele zastawili mu drogę, stając w zwartym szeregu. Teyl napierał niewzruszony na zbitą grupę. Powoli zaczęli się odsuwać na bok. Tylko jeden podgryzacz został na miejscu. Złote ślepia patrzące przez czarny pas świdrowały Teyla z dzikością krwiożerczej bestii.

— Płacących nie widać przez jeden dzień. Znasz zasady — powiedział stojący już z boku osiłek.

— Kara będzie niczym w porównaniu z tym, co dostaniemy za jego łeb. Tylko trup oddaje pióro — dodał niewzruszony zbój.

Szczęki klapnęły przed pięciooką twarzą. Nawet jedna struna nie zareagowała na ten ruch.

Chichot rozjaśnił przyciemnione oczy, sylwetka tanecznym krokiem usunęła się z drogi.

— Nie zazdroszczę, kolego. Całe Kresy wiedzą, że nie jesteś w stanie zapłacić kolejnego myta. Nikt nie ma na tyle szczęścia, by przynieść dwie lotki — skwitował obsługiwany przez Powiernicę osobnik i westchnął przeciągle. — Obyś był tak dobry, jak o tobie mówią. Powodzenia!

— Na macki Stygona! — wrzasnął ostatni z akceptujących zasady strażników. — Może go jeszcze ucałuj, durniu!

— Mało mamy wrogów? Jesteśmy terenem łownym dla Stygalu i jego poczwar, a Eisenia ze swoimi Nimfami blokuje Rhithral i czeka, aż Jałowe Kresy zdechną z Pragnienia. Gość może nie zadeklarował lojalności wobec żadnego Pana Pustki, ale to wciąż jeden z nas.

— Gówno, nie nasz! Taki sam śmieć jak ci wszyscy nad nami! — Pokaźna struga śliny wylądowała na ziemi. — Jutro wpadniemy z kumplami i sprawdzimy, jak prawdziwe bywają legendy.

Puścił do Teyla oczko. Więcej estetyki posiadała w sobie przeżarta przez robale powieka gnijącego truchła.

Teyl odszedł bez słowa. Nie potrzebował pokrzepienia ani obelg, by wiedzieć, jak trudna jest jego sytuacja. Nie to jednak decydowało o rozpaczliwości jego położenia. Tego się spodziewał. Bardziej martwił go nadchodzący czas wbicia palca w od lat krwawiącą ranę.

Czas spełnienia przysięgi i wyruszenia w drogę do nieba.

***

Szedł przed siebie, jedną rękę trzymał na rękojeści miecza. Wyuczona podejrzliwość nie zwalniała uścisku, pomimo usłyszanych zapewnień. Choć nigdy jeszcze nie zdarzył się przypadek złamania protekcji nałożonej przez Panów Pustki, to nie mógł być pewien, że tak też się stanie w jego wypadku. Niezadeklarowanie przez tyle czasu lojalności wobec żadnego z władców Kresów było zwyczajną obelgą w ich stronę. Nawet chciwość posiada limity tolerancji, a ta została wystarczająco naciągnięta przez jego uczestnictwo w Pływach organizowanych przez każdego z nich. Chociaż Panowie wieki temu sami wydarli siłą kawałki tych wyschniętych jaskiń dla siebie, to jak każda istota zadomowiona w swoim gnieździe niespecjalnie przepadali za konkurencją. Bez Powinności nie mógł podlegać ich kontroli, a to tylko tworzyło ryzyko przeciągnięcia na swoją stronę tych durni, którzy wykazują choć namiastkę samodzielności. Pragnienie nieba wiele ma twarzy, a Panowie, jako istoty mające Rhithralu pod dostatkiem, rządzeni są pokusą znacznie inną od reszty. Tacy jak oni nie lubią być zmuszani do rezygnacji z przyzwyczajeń. Znał to uczucie doskonale.

Ale z drugiej strony nie sądził, by byli oni na tyle zdesperowani, by złamać ustalone z własnej inicjatywy reguły dla jednego Arana. Zwłaszcza że teorie, jakoby przerażenie przed Więdem napędzało ich złowrogość, miało w sobie tyle samo prawdy, co historyjki o dobroduszności Matki. Jałowe Kresy były otoczone przez wrogów. Eisenia z góry i Stygal z dołu stanowiły nie lada wyzwanie. Ich ciągła presja tylko rozsierdzała ordynarne Pragnienie niebieskiej krwi, które już toczyło ten ląd jak infekcja. Mieszkańcy Kresów nie zawiązywali żadnych sojuszy. Napór wrogów przymuszał każdego do walki o Rhithral, nawet Panowie Pustki bili się między sobą o jak największe wpływy poprzez wysyłanie Nędzników na Pływy i zagarnianie jak największej ilości krwi Eisenii nałożonym mytem. Wszyscy starali się zgromadzić wystarczająco Rhithralu z żył Matki, by nie pozwolić obłędnemu szeptowi typowego Pragnienia zapanować nad rozumem.

Dlatego okres ochronny po zakończonych rajdach na matczyne ziemie był tak szanowany. Nie tylko nawilżał gardła zwycięzców, ale również nie pozwalał udusić populacji Kresów od środka. Gdyby nie zasady, to zostawiona w tyle Powiernica przejąłby rolę grabarza sortującego w nieskończoność trupy przed biurkiem. Mieszkańcy tych ziem doskonale wiedzieli, z czym wiąże się walka o przetrwanie. Najprawdopodobniej był wyjątkiem, jeśli chodzi o istoty naciągające cierpliwość rządzących do granic możliwości. Nie był jednak jedynym stworzeniem wykazującym niezależność.

Mech nie sięgał do Kresów. Ściany pozbawione wilgotnego futra Matki groziły każdemu swoimi wyszczerbionymi konturami. Zdobiące je pasy ostrych kamieni przypominały rozwarte, pełne kłów mordy leniwych drapieżników. Między szparami tych zębów lśniły pojedyncze oczy błędników. Hordy małych, tchórzliwych, wiecznie nienajedzonych kreatur wyglądających jak pozbierana losowo do kupy, ożywiona padlina. Nimfy i Nędznicy pogardzali jedzeniem żywych istot. Poczucie to tworzyło wyjątkową więź między wiecznymi wrogami, która skierowana była na wspólnego, przeklętego przeciwnika. Stygon i jego kreatury mieszkające w Stygalu były krwiożerczymi koszmarami, które manifestowały pogardę całym swoim istnieniem. Mieszkańcy Eisenii i Kresów nie mieli za to nic przeciwko błędnikom, które stosowały podobną dietę. Stworzenia te nie ingerowały w przyzwyczajenia żyjących istot na tych ziemiach, ich pożywienie albo zaczynało już gnić, albo samo prosiło się o pożarcie. Trup ścielił się gęsto w tej rzeczywistości, świat zawsze potrzebował orzeźwienia, a te bestie wypełniały niepisaną im rolę sprzątacza z niezwykłą wręcz skrupulatnością.

Z gardzieli tych płochliwych istot huczał nieustannie szum tysiąca pocierających o siebie dłoni. Niejednego doprowadzał do szaleństwa — zmuszał do ataku w ślepym szale i nakierowywał wrażliwców na ostre mury. Nawet gdy furia uciszyła jednego z błędników, ofiary nieświadome ciężaru swoich skaleczeń nie zdawały sobie nawet sprawy z tego, że klepsydry ich życia są praktycznie przesypane. Błędniki może i były pośmiewiskiem świata, lecz te bestie potrafiły wyczuć śmierć i zmęczenie. Jałowe Kresy pochowały niejeden los tych pożartych przez sen. Ci, którzy nazywali te płonne ziemie swoim domem, uważali, że to wyschnięte, zwisające jak martwe glisty łodygi pokrywające sufit Jałowych Kresów były zanętą dla błędników. Ich trupie, blade światło wydawało być się drogowskazem dla hord małych sprzątaczy. Legendy głosiły, że oderwaną łodygę można spotkać leżącą przy ciele każdego, kto został wytypowany do pożarcia. Ostateczny werdykt świata świadczący o szkodliwości danego osobnika. Teyl nie widział nic takiego osobiście, więc uważał to za następną durną historyjkę. Dla niego te konary były niczym więcej jak martwymi z Pragnienia łodyżkami mchu. Brak Rhithralu na Jałowych Kresach i je doprowadzał do śmierci.

Teyl specjalnie obrał okrężną drogę do swojej nory. Mocno dociskał buty do suchej gleby. Dostrzegalne ślady jego stóp pozostawiały zarys podobny do konturu ust odciśniętych na zamrożonym szkle. Zbyt długo żył na tych zaschłych ziemiach, by przyjąć cokolwiek za pewnik. Nędznicy nie byli znani z zamiłowania do reguł, istnieli między nimi tacy, którzy niespecjalnie przejmowali się karą w obliczu zaspokojenia Pragnienia. A co bardziej może kusić do złamania okresu ochronnego Panów Pustki jak nie odcisk buta istoty, na którą został już wydany wyrok śmierci.

Cisza trwała długo. Na tyle długo, że w pewnym momencie odsunął ręce od broni. Zapraszał tym samym tych najbardziej łasych na wykorzystanie oczywistej okazji. Dwa razy obszedł tę samą ścieżkę i nie napotkał nic więcej prócz własnych śladów. Był to wystarczający znak, by niemal wrócić do początkowego punktu wędrówki. Poczekał, aż widziani wkoło podróżnicy stali się wyłącznie cieniami. Opuściwszy główną drogę, skierował się w stronę tunelu, gdzie w przyprawiających o zawrót głowy szumach błędników lekko lśniła trupia poświata. Nogą dotknął stosu kamieni. Ugięły się jak gąbka. Oderwał je od twardej powłoki. Odleciały na bok falistym ruchem szybującej gałązki mchu. Blade światło tylko raz uchwyciło błysk jedwabiu. Otworzył zakamuflowaną zapadnię, zwinnie wślizgnął się do żłobionego latami tunelu. Gruczoły wyrosły z pleców i wbiły się w pajęczynę okrytą mimikrą kamienistych ścian. Pięć powiek zatrzasnęło się i skupiło na wibracjach, źrenice szukały wyobraźnią niespodziewanych szarpnięć.

Jedwabny szlak był poruszany wyłącznie znanym, kojącym szeptem pięknego śpiewu. Ale pomimo tej przyjemnej tonacji Teyl nie potrafił się wyzbyć myśli, że słyszalne fale są jak zdradliwy szum błędników. Chociaż wiedział dokładnie, co kryje się za tym dźwiękiem, gdy był otoczony przez ciemność tuneli, Pragnienie osobistego nieba pukało do jego serca ze zdwojoną siłą. Warknięciem przypominał sobie, jakie konsekwencje dla jego rasy miało okazanie słabości. Lata temu poprzysiągł sobie, że nikomu więcej nie powierzy swojego losu. Korytarz nucił pieśń, pomimo jego protestu. Czułą tonacją zaznaczał, że przecież nikt go tutaj nie widzi.

Zamknął oczy. Zrywał pogruchotaną zbroję powolnymi ruchami rąk. Przeplatany wstawkami jedwab zsunął się bezproblemowo, mimo okaleczeń. Na podzielonym na segmenty ciele, między rzędami oddzielającymi je włosków, z łatwością wyróżniały się tułów, brzuch i głowa. Czarna chityna pokrywała jego szczupłą sylwetkę. Kremowe i brunatne odcienie przeplatały naturalny pancerz i nakładały się idealnie ze wstawkami z dopiero co zrzuconego odzienia. Zaciągnął się głęboko, wydymając ostre krawędzie chityny osłaniające golenie i barki. Rzadko zdarzały się momenty, kiedy odczuwał prawdziwą przyjemność. I choć ta w rzeczywistości oznaczała się jedynie słabą namiastkę ulgi, była też wszystkim, co miał. Biedacy bowiem nie mogą wybrzydzać, ale nawet oni potrzebują czasami chwili na regenerację.

Był już tym wszystkim tak bardzo zmęczony.

Teyl szarpnął mackami i upadł na czworaka. Pognał przed siebie, popychany kolcami dziobiącymi po ścianach sprawdzał każdą rozłożoną nitkę pajęczyny z wyjątkową wręcz skrupulatnością. Obiegał cały, wijący się jak labirynt tunel, nawet na moment nie zbliżając się do jego centrum. Ktoś mógłby posądzić go o umyślność tych działań. Wystarczyło przecież tylko jedno stuknięcie gruczołu, a Trójca ukazałaby mu przed oczami wszystkie połączenia założonych wnyków. Były tak samo nienaruszone jak w pierwszym dniu, gdy je splótł. Teyl nie zgadzał się jednak z tymi wizjami, wszak dopiero dzisiaj wydano na niego wyrok. A gdy niebezpieczeństwo czyha tuż za rogiem, rozsądnym rozwiązaniem jest dokładne sprawdzenie każdego jedwabnego pasma, tak aby nikt go nie zaskoczył. Śpiew dochodzący ze środka kryjówki z całą pewnością nie miał z tą ostrożnością nic wspólnego.

— Zamknięci w Pragnienia udręce snem nazywamy wolności idee,

Niewrażliwi na skrzeki i szepty skazanej Matki widzącej katorgę swych Dzieci.

Życia koło cudzą wolą pisane niewieścimi nićmi
istnienie swe znaczy,

By wolności dosięgnąć Serca jest potrzeba!

Napięte łańcuchy własną krwią przerwać!

Nie widząc nieba, ciągle po nie sięgać!

Trwoga Pragnienia wiąże każdego.

Otworem stoją bezdenne jej wnyki.

Mara wszystkiego, co mirażem się szczyci,

Prawdziwej wolności nigdy nie dotyczy.

Teyl przywarł ciałem do ściany u progu wejścia do schronienia w chwili, gdy głos zaczął nucić doskonale mu znajomą pieśń. Od wielu już lat ten dźwięk przywoływał go w to samo miejsce mimo Trójcy domagającej się zakończenia tej szopki. Słowa, które sam powtarzał w latach młodości, przypominały mu o przysiędze danej Arilusowi i rodzinie. Lojalność zaprowadziła go do rodzicielstwa, w którym sam się zagubił. Trwanie w nim przez lata zmieniło pożądany obraz nieba na bardziej osobisty. W jego duszy zadomowiło się Pragnienie spokoju i ulgi. Zaprowadziło go na pola przyzwyczajeń, z którymi nie potrafił zerwać, na ziemiach pełnych kłamstw była to jedyna namiastka komfortu potrafiąca go zaspokoić. A teraz nadszedł moment, by rozstać się nawet z tym jałowym spełnieniem. Cholerna przysięga. Pieprzony honor. Aran westchnął. Oddech pozbawił go kontroli nad ramionami. Uderzyły o kamienie. Opadł lekko zawieszony nad wejściem kokon pajęczej sieci. Przywarte gruczoły natychmiast wyczuły wibracje w splecionej sieci i poprzez iskrzące ślepia na czole uformowały mu przed oczami obraz własnego, tonącego w depresji serca.

Teyl wsunął się do wnętrza jamy nazywanej prześmiewczo domem. Zamknięte w szkle ścieżki płynącego po ścianach i podłodze Rhithralu okalały go falistym, niebieskim światłem. Opadł na krzesło stojące przy stole, niemal łamiąc je swoim martwym ciężarem. Podążył wzrokiem za strugami lazuru. Wiązki padały na jego ciało, idealnie wpasowywały się w cięcia rozdzielające segmenty jego sylwetki, tak jakby były ich częścią od zawsze. Błękitne wstęgi poprzecinane chityną wyglądały jak łańcuchy, ich ciężar wyjątkowo mocno pozbawiał go dzisiaj siły. Upuścił torby Rhithralu odebrane z ostatniego Pływu.

Pierzasty i błękitny ogon — przeplatany jaśniejszymi lotkami o onyksowych czubkach — podniósł się na baczność w progu sąsiadującego pokoju.

— Teyl? — odezwał się przyjemny, pełen głębi głos.

Dudniąca tonacja radości pociągnęła jego palce u stóp do nieśmiałego tańca.

— Znowu mnie nie słyszałaś, Cetia. Co ci mówiłem o śpiewaniu?

Stała w progu, spuściła wzrok i skrzyżowała nogi. Jedno czarne, łuskowate przedramię chwyciło drugie. Puchaty ogon opadł w idealnej harmonii z brodą, malutkie piórka zdobiące jej ręce nie pozostały daleko w tyle.

— Przepraszam… Nawet nie byłam świadoma. — Westchnęła. — Staram się, jak mogę, ale chyba nie da się z tym wygrać.

Nogi krzesła przyciśnięte zadkiem Teyla zdawały się zapadać pod ziemię. Nie spodziewał się ich pęknięcia. Odkąd usiadł na nich po raz pierwszy te dwadzieścia dwa lata temu, zawsze przybierały postać gnuśnych macek. Każdego dnia czuł, jak klepią go po łydkach, szukając punktu zaczepienia, by wyssać z niego radość. Już od wielu lat tylko ześlizgiwały się z jego nóg. Brak perspektywy zwycięstwa był mu aż nadto znajomy.

— Nie wolno ci tak mówić. Musisz być silna. — Głos wydobywający się z jego gardła był tak pełen życia, że przekonałby świeżo wyklute dziecko do schowania się z powrotem do jaja.

Cetia uniosła głowę. Czule patrzyła wprost na niego. Sztywny kark zmusił go do odwzajemnienia spojrzenia. W odbiciu jej oczu widział własne źrenice. Świat nazwałby go wariatem, gdyby się dowiedział, że takie stworzenie jak ona wzbudza w nim podobną ekscytację co bezpłciowy posąg.

Twarz pokryta delikatnym, kruczym futrem wygięta była w zatroskaniu. Lazurowe, błyszczące oczy świeciły, podkreślone przez otaczające je łatki tego samego koloru. Ciemne, długie i szpiczaste uszy leżały oklapnięte po bokach głowy, jasnoniebieskie kropki zdobiące ich zewnętrzne krawędzie tliły się jak topazy. Różnorakie plamki tworzyły wiraże wokół oczodołów, ciągnęły się do boków nosa, gdzie wreszcie zatracały swój błękitny kolor i przechodziły w linię pomarańczowego, cienkiego futerka. Ta barwa kreśliła swą obecność między oczami i po krawędzi wydłużonej buzi. Rozciągała się na czubek głowy i płynnie przechodziła w luźno opadające, zaczesane na bok, sięgające barków włosy. Bujna grzywa osiadła na karku, by następnie, już zmniejszając swą gęstość, owinąć się wokół szyi jak chusta.

— To musiał być ciężki dzień w pracy. Wyglądasz na wycieńczonego… Bardziej niż zwykle.

Aran sięgnął do pasa. Dyndały tam już jedynie pojedyncze mieszki wypchane skradzionymi robalami. Dłonie pociągnęły za kołnierze sakiewek, nauczone rutyną, że z łatwością oderwą je od opaski. Worki ledwo co drgnęły, obiły się o uda, zatrzeszczały kośćmi, tak jakby te były miażdżone kowadłem. Szarpnął z całych, upływających sił… sakwy puściły, impet cisnął ramionami o stół.

— Robię to wszystko dla ciebie — powiedział Teyl zmęczonym głosem.

Zdobycz wyślizgnęła się z odrętwiałych dłoni.

Wyprostowały się nogi pokryte ciemną — sięgającą kolan — łuską, wbiły się w ziemię pazury na czteropalczastych stopach. Pochyliło się do przodu tknięte niebieskim pierzem smukłe ciało. Marchewkowe futro szczególnie mocno wydęło się na klatce. Zakończone pięcioma szponami ręce nałożyły się na siebie na tułowiu.

— Skąd ty to bierzesz? — Dziewczyna zamrugała oczami w zdziwieniu. — Siedzisz tyle czasu w tej swojej kuźni, pewnie musiałeś dorobić się jakiegoś sponsora, o którym mi nie mówisz. Nawet w najbogatszej dzielnicy miasta nie widziałam żadnych larw na sprzedaż. Musisz mi powiedzieć, skąd je dostajesz, Teyl. Ja naprawdę potrafię się przyłożyć, sama bym sobie wtedy załatwiała jedzenie, a tobie odeszłoby kilka bardzo ciężkich obowiązków. Dam radę, serio.

— To już nieistotne — mruknął.

Aran nawet nie zauważył, kiedy jego cichy jak kołysanka głos pociągnął głowę na blat. Jednak twarde podłoże pod policzkiem nie zezwalało na relaks.

Uświadamiało mu, że wygoda jest niedoścignionym niebem.

Cetia tarła ręką o ramię, tym mocniej, im dłużej wbijała wzrok w jego rozpłaszczone jak zwłoki ciało. Sztylety poczucia winy dźgały serce. Sam jeden przez tyle lat zapewniał jej byt i bezpieczeństwo, gdy ona — podśpiewując sobie w zapomnieniu jak rozpieszczony bachor — robiła wszystko w swojej wrodzonej nieuwadze, by zniweczyć cały ten wysiłek. Mimo to nawet raz nie skarżył się na własny los. Wyjątkowa wytrzymałość… niezachwiana nawet w obliczu ulatującej z każdym kolejnym rokiem witalności. Wraz z upływającym czasem przestawał przypominać młodego ojca, który trzymał życie w ryzach wyłącznie po to, by ją jak najlepiej wychować.

Wiele lat zajęło jej zrozumienie, że duszona żywotność należała do niego samego.

Nigdy nie kłamał, mówiąc, że robi to wszystko dla niej, zapewniając o swoich kompetencjach, powtarzał raz za razem, aby się nie wtrącała. Wszystko się ułoży, pomalutku, małymi kroczkami, jedyne, co musi robić, to słuchać. Nie posiadała jego cierpliwości.

Nie była już dzieckiem, nie potrafiła ignorować już jego pogłębiającego się przygnębienia. Wiedziała doskonale, jak wielkim brzemieniem jest dla Teyla. Szykowała rekompensatę za cały ten trud. Musiała mu w jakikolwiek sposób ulżyć, a skoro Rhithral nie dawał już rady, nadszedł czas spróbować czegoś innego.

Wskoczyła do swojego pokoju i chwyciła starannie przygotowywany od wielu dni prezent. Czy aby na pewno nie obdaruje go nim trochę przedwcześnie? Plan zakładał przecież wręczenie mu całego kompletu, lecz Teyl naprawdę wyglądał, jakby potrzebował w tej chwili czegokolwiek.

Podniosła jego głowę. Nie zwracała uwagi na jeżące się na ciele włoski. Była głucha na stukot palców wbijanych w blat stołu. Po prostu wcisnęła mu pod policzek swój własnoręcznie zrobiony dar.

— Co to jest? — jęknął tak, że zawstydziłby konającego. Wszystkie widniejące na czaszce ślepia rozdziawiły się szeroko.

— Poduszka! — zaśpiewała pogodnie Cetia.

Para pokaźnych skrzydeł otworzyła się szeroko, skraplając powietrze nieskazitelnie czystymi kroplami błękitu, jakby nowo narodzone niewinne dziecko dzieliło się ze światem swoimi pierwszymi łzami. Niebieskie jak ocean pióra zdobiły całą strukturę. Końce muśnięte były czarną barwą, jednak kolor ten stawał się ledwo zauważalny w towarzystwie szafirowych, coraz jaśniej świecących się lotek. Całe to onieśmielające pierzaste płótno ozdabiały jeszcze iskrzące jak gwiazdy punkciki.

— Dzisiaj wypadło mi znowu kilka starych piór! Akurat starczyło, bym mogła utkać z nich poduszkę! — oznajmiła z dumą. Ramiona wróciły do wzajemnego pocierania, dyndający na boki ogon zagarniał niewielkie iskry wydobywające się spod dłoni. — I jak? — Przygryzła wargę. — Wygodna?

To pułapka!

Ryk Trójcy rozniósł się słabnącym echem w czeluściach gasnącej świadomości. Szarpane, płomieniste oczodoły starały zwęzić się w czułe szpary. Struny na plecach łapały niemo dech, wijąc niezdecydowanymi szpikulcami w swoich norach. Sflaczałe ręce wsunęły się pod spód komfortowego przeciwnika i ścisnęły go w duszącym uścisku. Mięciutki nieprzyjaciel w odwecie wydrążył lej w swoim puszystym ciele… Teyl z łatwością wypełnił otwór przyciśniętym do niego policzkiem. Drgawki odeszły w zapomnienie. Przechodzący przez powieki puls ulgi spłynął na resztę ciała, kompletnie biorąc mięśnie pod swoje władanie. Opadające bezwładnie powieki zdmuchnęły otaczający świat jak płomień świeczki.

Błękitne oczy szybko zamrugały. Cetia przechyliła głowę na bok, powoli nachyliła się nad swoim kompanem. Z trudem powstrzymywała chichot na widok tak poważnej istoty, ściskającej poduszkę jak dziecko ulubioną maskotkę. Poderwała swoje długie uszy na dźwięk chrapania, ciało wyprostowało się jak deska. Zasłoniła poszerzane w szerokim uśmiechu usta.

Podziałało!

Ledwie wstrzymała buzujący w gardle pisk radości. Wreszcie, po tylu latach, poczuła się naprawdę wartościowa. Może i zrobiła to wbrew jego życzeniom, wielokrotnie przecież powtarzał, że nic od niej nie chce, ale Teyl usnął na jej prezencie i tym samym potwierdził, że nawet ktoś tak hardy jak on potrzebuje odrobinę szczerego uczucia i odpoczynku. Nie mogła się już doczekać jego przebudzenia. Teyl rzadko potrafił okazywać wdzięczność, jednak była pewna, że przyzna jej w końcu rację, nawet jeśli miałby to zrobić w samotności. Ale sądząc po błogim chrapaniu, zdołał już pokochać jej pomysł. Jakkolwiek by się to nie potoczyło, była przekonana o tym, że życie po otwarciu przez niego oczu nie będzie już nigdy takie samo.

Duma rozpierała jej pierś, to wszystko było jej własną inwencją! Choć Teyl naciskał, żeby każdą wolną chwilę przeznaczała na trening, to nie mogła tego robić w nieskończoność. Przerażała ją rutyna. Widziała, co robi z duszą, gdy patrzyła na Teyla. Musiała się z niej wyrwać, musiała wyrwać z niej jego.

Popędziła do pokoju i natychmiast sięgnęła do swojej tajnej skrytki za komodą. Przekopywała się przez stertę mniej lub bardziej udanych tkackich prac, aż wygrzebała zakopany głęboko rulon. Rozwinęła jedwab na podłodze. Poprzyczepiane do białej sieci pióra rozłożyły się w szeroką, jeszcze nieskończoną, migoczącą na niebiesko pościel w kształcie jej skrzydła. Teyl był wycieńczony. Poduszka przytrzyma go na stole co najmniej do jutrzejszego południa. Dawało jej to cały wieczór na dokończenie dzieła i ranek na kupienie poszewki. A gdy jutro się obudzi, wyspany na poduszce i okryty chłodnym kocem, z radości sam zacznie śpiewać!

Ale najpierw coś do ubicia targu!

Już i tak jasne pasemka i okrągłe plamki rozjaśniły się jeszcze bardziej. Ogon wraz ze skrzydłami nabrał niemal boskich, lazurowych barw. Podświetlone lotki zaczęły delikatnie pulsować, tłocząc przepływający przez nie niebiański płyn. Spod pomarańczowej sierści zaczęły nieśmiało wyglądać podobnie iskrzące pasy, spiralą ciągnęły się wzdłuż ramion do środka dłoni. W jednej z rąk pojawił się pusty flakonik, a nad nim zjawiła się ściśnięta w pięść dłoń. Błękitna krew ciekła z lejka utworzonego przez wbite w łuski szpony. Wodnista i jaskrawa jak czysty kryształ ciecz wypełniła szkło po samą szyjkę.

Jedno z głowy! Teraz potrzebuje troszkę więcej rąk do pracy!

Podskoczyła do lustra, upierzenie przygasło, kiedy przed nim stanęła. Zanim rozpoczęła, zlizała wpierw ze swoich szponów i wierzchu dłoni płynący w jej żyłach Rhithral. Widok krwi zawsze z jakiegoś powodu tworzył więcej skaz na mimikrze niż zazwyczaj. Potrzebowała istoty o więcej niż dwóch rękach… Istoty wystarczająco strasznej, by nawet najbardziej przyjacielski Nędznik nie zaczepiał jej na pogaduchy. W jej głowie mógł pojawić się tylko jeden obraz.

Zamknęła oczy, wydobyła z siebie głęboki oddech pod wpływem znajomego, przeszywającego nerwy gilgotania. Gdy otworzyła powieki ponownie, patrzące na nią odbicie nie było już Cetią, lecz Teylem. Ze smutkiem zauważyła, że jej uśmiech na jego twarzy wyglądał przerażająco obco. Z bólem serca przypomniała sobie, że od wielu lat nie widziała, jak się uśmiechał.

Podniosła wszystkie cztery ręce. Skrupulatnie zaczęła oglądać swoje odbicie. W ogóle nie zaskoczył jej fakt znalezienia wad w kamuflażu. Zaczęła naprawdę wątpić, czy kiedykolwiek uda jej się upodobnić do kogoś bez popełniania błędu. Prawa strona jej twarzy była poszarpana. Rozpad dosięgnął oka, przecinając połowę czerwonej źrenicy bladym światłem. Dołki w jej aranowym licu wypełnione były ciemną, cienką jak papier skórą, pod którą iskrzyły kości i mięśnie. Jedna z czterech dłoni nosiła kolejną skazę. Dłoń, zamiast palców, kończyły ogromne szpony. Niewyobrażalnie długie, ostre jak żyletki, nie miałyby problemu ze zmiażdżeniem głowy dziecka.

Zaczęła potrząsać wadliwą ręką, w tym samym czasie masowała też popękaną część twarzy. Zmarszczki odrazy wykrzywiły jej lico, dotykana skóra zdawała się obślizgła jak galareta. Chociaż robiła to już wielokrotnie, nigdy nie przywykła do tej ohydnej czynności. A przeklęte niedociągnięcia, jakby czując tę niechęć, zdawały się być coraz bardziej odporne na jej działania. Jak zawsze jednak, tak i tym razem udało się jej przełamać opór. Popękana twarz zaszła chityną, a palce powróciły do normalnej długości. Uśmiech ponownie rozjaśnił jej twarz, a ciało wyprostowało się do porządnych oględzin. Przytaknęła sobie z dumą, bo wszystko wyglądało idealnie. Gdyby nie wiedziała, że Teyl jest jedynakiem, mogłaby pomylić swoje oblicze z bratem bliźniakiem.

Wszystko zapowiadało się świetnie.

***

Teyl zaciągnął się głęboko powietrzem, słodkawa woń Powinności Matki wypełniła nozdrza. Zapach domu łaskotał nos, czułym dreszczem rozchodził się po ciele i niezmiennie otulał poczuciem bezpieczeństwa. Skądś przyfrunęły maleńkie gałązki mchu. Obserwował z zapartym tchem, jak falowały w powietrzu niczym nieskrępowane. Struny na jego plecach klapały głucho, starały się z całych sił zaciągnąć tym widokiem wolności. Rozkoszne zatracenie zostało nagle przerwane przez strumień pajęczyny rozpryskującej się na jego twarzy. Plask mokrego jedwabiu przylepił gałązkę do jego buzi. Wybrzmiał raptowny śmiech kolegów. Atak zazwyczaj wzbudzający agresję tym razem rozciągnął szeroki uśmiech na jego twarzy. Obrócił się, by odwdzięczyć się nim tym samym, ale nigdzie ich już nie było. Wszędzie dookoła rozciągało się matczyne ukrwienie, wyschnięte i pozbawione Rhithralu konary trzaskały jak przeschnięte liście. Jego usta zastygły pod wpływem kakofonii tych dźwięków, a na języku poczuł smak gorzkiej, zgniłej krwi.

Wówczas nadeszła kolejna salwa młodocianej radości. Mrugnął zaskoczony. Prysły żyły, a wraz z nimi smak juchy na wargach. Powrócili przyjaciele i ze śmiechem na ustach pognali w dal. Teyl pobiegł za nimi. Spod buta trysło oślepiające, błękitne światło i przeszyło cały dom, w opadającej fali poświaty ukazały się sylwetki rodziny, znajomych, jak i obcych mu sąsiadów i przechodniów. Wszyscy tętnili życiem w kompletnym spełnieniu, żwawymi machnięciami zapraszali go bliżej.

Kolebka witała ich ramionami Pasterza. Błogosławiąc ich przez lata Łaską Matki, trzymał obłędny szept Pragnienia z dala nawet od wyobraźni. Rhithral płynął żwawym, niebiańskim strumieniem ze świętych dłoni jej wiernego sługi. Pobratymcy Teyla kłaniali się nisko w podzięce, wznosząc wdzięczne modły do Eisenii za jej krew. Napełniali dzbany oraz naczynia życiodajnym płynem spływającym z żył Pasterza. Rozdzielali tę matczyną Łaskę między siebie, spijając ją, gasili suchość w swych gardłach. Uśmiechy kwitnące na ich ustach rozrastały się w podobny sposób co mech dookoła. Zieleń spowijała dom, Eisenia tętniła usatysfakcjonowana pod dotykiem Rhithralu dokładnie tak samo, jak oddani jej aranowi mieszkańcy.

Ubawieni przyjaciele dołączyli do tego grona. Ich barwne i radosne oblicza pasowały idealnie do tej układanki spełnienia. Wszyscy rozpłynęli się po zjednoczeniu w pejzażu jaskrawych kolorów. Utworzyli wir, od którego Teyl nie mógł oderwać oczu. Nie istniały w nim bolączki oraz trudy codzienności. W jego czeluściach zupełnie zaginęło Pragnienie nieba. Wiedział, że nigdy już nie powróci. Nie było takiej potrzeby. Wiara i Nadzieja bijące od jego bliskich były wystarczające, by ich głowy nigdy więcej nie były męczone obłędnym szeptem. Od samego początku byli w raju. Matka wszystko im zapewnia. Ufność w jej opatrzność prowadzi do ulgi i spokoju.

Śmiejąc się radośnie, wyciągnął do nich ręce, jeden z przyjaciół otarł się o palce. Chwycił go za ogon, szykując się na nadchodzące pociągnięcie, które rzuci nim w karuzelę ciepłych barw. Na samą tę myśl jarzący się cyklon otworzył się jeszcze szerzej, gotowy, by powitać go w zacnym gronie.

Wtedy właśnie jego nerwy ogarnął paraliż, z przerażeniem czuł, jak ogon zaczął wyślizgiwać mu się z uścisku. Podskoczył. Szloch rozdzierający gardło zmusił niemrawe palce do poruszenia się. Ścisnął sznur światła nagle przybierającego formę długiej, nitkowanej membrany upierzonego błękitem skrzydła. Pchnięty ukłuciem obrzydzenia zatracił całą siłę. Odrętwiałe palce ześlizgnęły się, rwąc pióro za piórem, nie zostawiły z płatu nic oprócz nagiego, cieniutkiego jak nić ścięgna.

Uderzył w niewidzialną ścianę. Ból miażdżonego nosa został natychmiast uciszony przez wlewającą mu się do gardła ulewę piór. Dusił się nimi po cichu, a one, jakby nieświadome tego, że pozbawiały go życia, układały się w przytulne gniazdo. Długie ręce Pasterza odpadły od wyciągniętego tułowia i z hukiem walnęły o glebę. Fala uderzeniowa rozprysła się po znajomym domu i zamieniła kwitnącą wkoło zieleń w wiór, a sylwetki jego bliskich w strugi cienia broczące myśli stęchłą krwią. Arteria ciągnąca się grubym korzeniem od głowy Pasterza oderwała się od Łona Matki na suficie. Umierający stwór skulił się w pomarszczony powijak i wydobył z siebie zawodzący dźwięk płaczącego dziecka.

Mrok zawładnął domem. Teyl poczuł nagle ostry skurcz w żołądku, ugiął się, jakby otrzymał cios prosto w brzuch. Trysły z ust pióra. Wszystkie jego ręce zacisnęły się wokół opadającej fali pierza, przyciskając je silnie do piersi. Przebijały jego ciało jak igły. Spokojny dech zamienił się w szorstkie rżenie, nacisk na klatkę stał się silniejszy, wklęsłe kości zaczęły ściskać płuca. Ręce nie rozluźniły się nawet na moment, krwawiły nieustannie piórami z przerw między palcami.

W ciemnościach rozbrzmiał hałas rozpadającej się Kolebki. Dosięgnął go strumień lazurowego światła drążącego ścieżkę wprost do ołtarza. Płakało na nim niebiańskimi łzami poszatkowane dziurami Serce.

Tak bardzo w swojej formie podobne do jego własnego.

Jaskinia przygasła ponownie, aby po chwili wyryć kolejny korytarz poświaty. Na ołtarzu nie było już jednak Serca, znajdowało się one w klatce piersiowej stojącego przed Teylem stworzenia. Jej dzikie ślepia zalane kolorem krwi patrzyły prosto na niego. Otworzył dwie pary swoich ramion. Był gotów przywitać w uścisku istotę pokrytą resztkami niebieskiego pierza, o skórze tak cienkiej, że zadrapanie spowodowałoby krwotok. Choć jego wnętrzności wiły się w konwulsjach obrzydzenia, to on i tak odchylił głowę, zginając palce w geście zaproszenia.

Kreatura rzuciła mu się wprost do gardła.

Objął ją. Opuszki jego palców kreśliły wzorki na wystających kościach, dokładnie śledząc każdy wzgórek lub wybrzuszenie, pamiętając ich rozrost od powijaków. Obserwował, jak jego krew wypełnia jej prześwitujące mięśnie. Szkarłat przybrał postać piasku, gdy wylądował w żołądku. Wybrzmiał odgłos ziarenek uderzających o kielich klepsydry. Stuknięciami postarzały jego ciało, a wraz z nim umierała Wiara i Nadzieja. Nadeszła Apatia.

A zaraz za nią podążała ciemność.

***

Teyl zatelepał się na stole. Nozdrza łyknęły powietrze z ostrym, suchym świstem. Szeroko otwarte oczy przywitała ściana cięta pasemkiem Rhithralu. Wydawała się być tak blisko, że niewybudzony jeszcze mózg przez sekundę wyobraził sobie ją jako ogromną tętnicę pompującą krew. Ból dźgnął wyschnięte usta na samą myśl o tym życiodajnym płynie.

Czubek języka wyskoczył natychmiast. Pchnięty do działania podświadomym trąceniem organizmu był gotowy do zaspokojenia najbardziej prymitywnego Pragnienia. W momencie jednak, gdy dotknął kącików warg, które zaschły lata temu, w popłochu zwinął się z powrotem. Trójca na czole buchnęła żarem, batożyła jego mózg ostrymi obrazami bicza smagającego nagie ciało. Uderzał bez opamiętania dokładnie w ten sam sposób i wskrzeszał irytujące uczucie podrażnienia w miejscu, które Apatia już dawno zaszyła w bezdusznej obojętności.

Dlaczego?

Obok rozległ się cichutki chichot i Teyl stanął oko w oko ze swoim sobowtórem. Twarz bliźniaka rozciągnięta była w szerokim uśmiechu. Skaleczone usta tylko krzyczały z bólu na ten zapomniany przez duszę widok.

Dlaczego? Dlaczego się cieszysz, mój druhu? Przecież wiesz, że to wszystko jest kłamstwem.

— Chrapałeś cały ten czas, nawet nie czułeś, kiedy nadszedł nowy dzień! — Z ust bliźniaka wydobywał się bardzo piękny, pełen dumy, żeński głos. — Aż tak dobrze się spało?

Cały czas? Spało?

— Kupiłam poszewkę dziś rano! — zarechotał brat bliźniak. — Gdybyś tylko widział, jak się wyszczerzyłeś, kiedy cię nakryłam moją pierzyną! Byłeś taki słodki!

Cały czas! Spało! Cały czas! Spało! Czuł, jak eksplodował mu mózg. Ciśnienie podrywające powieki niemal oderwało je od twarzy. Żyłki w oczach strzelały jedna za drugą.

— TY DURNA DZIEWCZYNO! — warknął Teyl.

Skoczył na równe nogi. Krzesło huknęło o podłogę. Oparcie się oderwało i potoczyło po ziemi z głuchym stukotem.

Cetia podskoczyła. W jednej chwili rozpadający się kamuflaż pozostawił na widoku jedynie cztery ręce — wszystkie zajęte ściskaniem kołatającego w klatce serca. Szeroko otwarte oczy wlepiały się w Arana jak w upiora. Była przygotowana na cierpkie słowa, ale ten krzyk był czymś więcej niż zwykłą obelgą. Nie umiała tego dokładnie określić, wiedziała tylko, że jest potwornie przerażona.

Malinowe ślepia spojrzały na ścianę. Jedna źrenica zdawała się jeszcze drżeć, szarpana przez migoczące w niej iskierki wyśnionej Nadziei. Wygasły zupełnie, gdy oko ujrzało zawieszoną na ścianie klepsydrę z niemal do połowy przesypanym piaskiem. Przyczepiona do niewielkiej przekładni wskazówka wskazywała na trzynasty dzień miesiąca.

— Coś ty narobiła? — mruknął Teyl.

Uchwycił jedno z ziaren zmierzających do leja, odczuwając jego każde drgnienie na własnej powiece. Okruszek z trudem trzymał się na powierzchni świata, choć dzielnie walczył przed wpadnięciem w otwór, to nie zdawał sobie sprawy, jak mizerny jest to trud. Osunęła się nazbierana z tyłu grudka piasku i popchnęła ziarno wprost do leja. Gdy uderzył w wysypany w spodnim kielichu pagórek, Teyl poczuł, jak strzelają jego kości, łamane świadomością o kruchości Nadziei.

— C-chciałam ci ulżyć. — Długie uszy oklapły. — Tak ciężko pracujesz, więc pomyślałam, że prezent…

Hałas wysuwanych z pleców szpiczastych odnóg zagłuszył jej już i tak ledwie słyszalne jęki.

— Nie!

Wyciągnęła ręce w błagalnym geście, widząc lecące gruczoły. Kolce przebiły delikatny materiał. Kombinacja mentalnej i fizycznej agonii zaszkliła jej błękitne oczy.

Odnogi rozerwały uszyte prezenty, chmury niebieskich piór wzniosły się w powietrze.

— D-dlaczego? — zaskomlała Cetia przez łzy płynące wartkimi strugami.

Teyl zadrżał. Pytanie wypowiedziane przybitym tonem uderzyło go obuchem. Świat zawirował i na chwilę zatrzymało się serce, odcinając jego świadomość. Iskrząca Trójca wypełniła lukę i wyrwała od niego kontrolę nad ciałem. Poderwane w powietrze szpikulce skierowały się na dziewczynę. Mokry jedwab ciekł z ich wierzchołków jak ślina.

Impuls napinanych mięśni na plecach wymusił duszący dech z płuc Teyla. Jego oczy pod nieposłuszną trójką rozciągnęły się, iskry napływającej świadomości rozjaśniły je mocniej niż świeżo rozpalony ogień zupełnie ciemną jaskinię.

Ani się waż tykać mojego nieba!

Teyl szarpnął tułowiem do tyłu, co sprawiło wrażenie jakby jego własna dusza się ulotniła i ciągnęła za barki. Mocno targnięte gruczoły zachwiały punktem ciężkości. Tuptając gorączkowo dookoła, walczył o odzyskanie równowagi. Instynktowny strach przed upadkiem przywrócił duszę na miejsce, wraz z nią wrócił balans wypełniający serce żrącym żarem winy.

— Ile razy mam ci powtarzać, że droga do śmierci jest wybrukowana ulgą! — wydyszał ciężko, ponownie koncentrując uwagę na Cetii.

Nie odzywała się. Zaszklonymi oczami obserwowała opadający puch piór. Skulona pod naporem ostrego bólu ćwiartującego pierś, wzmacnianego każdą kolejną lotką spadającą na podłogę.

— W ogóle nie słuchasz tego, co mówię. Zabroniłem ci wychodzić pod moją nieobecność!

— Włożyłam w to całe serce… — urwała pod naporem szlochu i wygięła twarz w grymasie bólu.

— Przestań się mazać, dziewczyno! — rozkazał Teyl i poprawił posturę. — Nie ma na tym świecie miejsca na ckliwe kaprysy! Masz się kierować logiką. Masz się kierować sprytem, masz być silna! Rycząc, tylko ściągasz na siebie zgubę. Nie wolno ci się łamać pod byle błahostką! — Zesztywniał nagle, gdy za skuloną sylwetką zobaczył leżący pajęczy kokon. — Pamiętałaś o wszystkim, jak wchodziłaś od wschodu? — wyszeptał.

W odpowiedzi otrzymał jedynie przeciągłe łkanie. Dwie z rąk automatycznie zaczęły klepać po talii w poszukiwaniu dobrze im znanych rękojeści.

— Cetia!

— Co znowu zepsułam?! — ryknęła w jego stronę.

Pióra na skrzydłach nabrzmiały, a ciało pokryły smugi i gdyby nie ich błękitna poświata, niejeden stwierdziłby, że jej tętnice właśnie zajęły się ogniem. Rhithral płynący w rurach ich domu rozjaśnił się do tego stopnia, że swoją barwą podrażniał oczy. Na toczących go szklanych żyłach pojawiły się niewielkie pęknięcia, pogłębiane przez miejscowo przebijające się z wewnątrz wiązki błękitnego światła.

— Pytam, czy pamiętałaś o wszystkim, gdy tu weszłaś — powtórzył spokojnie Teyl.

Rozejrzał się po wibrujących ścianach. Tu i ówdzie spod kamieni przeciekały niebiańskie łzy słabnących rur. Niezainteresowana banalnością Trójca skupiła uwagę na leżącym kokonie, który miał chronić korytarz.

— O czym ty gadasz?! O czym miałam pamiętać?! — zasyczała Cetia.

Płacz osłabił jej kolejne krzyki, buzujące nerwy wróciły na latami trenowane nawyki. Naprowadzane pytaniem zmusiły ją do podążenia za wzrokiem bezdusznej trójki na czole.

— Nici? Pamiętałam o tych cholernych niciach! Ta paskudna tuba wciąż wisi nad… –Wszystkie mięśnie zesztywniały, oczy zaszklone przez łzy beznamiętnie wpatrywały się w iskrzący na niebiesko rulon jedwabiu na podłodze. — Nie wisi.

— Nałóż gruczoły — rozkazał Teyl beznamiętnie.

Delikatnie nacinał leżący kokon i odsłonił mechanizm wyglądający jak przekrój niewielkiej łódki. W odsłoniętej ładowni widniała mała kapsułka podtrzymana pionową prowadnicą w kształcie zaciśniętych szponów. Otwór przechodził przez jej środek i zwężał się do leja, aż w końcu połączył się z podwieszonym granatem. Teyl nacisnął na dziąsło. Wycisnął na palec kroplę jadu z kła, wpuścił ją do środka układu. Szklany pas łączący dekiel z korpusem kapsuły zabarwił się kolorem przypalanej pomarańczy.

Podskoczył do góry i ciężarem ciała pociągnął zawieszoną pod sufitem dźwignię. Ukryta pod gruzami instalacja napięła jedwab i podniosła uzbrojony kokon. Przeciął wiązanie, uwolniony rulon wpadł do korytarza. Patrząca na to wszystko Cetia stała otępiała, cisza przyprawiała ją o zawroty głowy. Zamazane krawędzie widzenia potęgowały odczucie odrealnienia do tego stopnia, że całe jej dotychczasowe życie wydawało się być tylko snem na jawie.

Teyl sięgnął nad tunel, naciągnął na wejście płachtę pajęczej sieci wzmocnionej ziemią. Zaraz potem potężny wstrząs przeszedł falą po fundamentach zakrytego szybu, języki eksplozji gdzieniegdzie przebiły się przez naprężoną osłonę z pajęczyny. Fala uderzeniowa przewróciła upierzoną dziewczynę, gdy upadała, zauważyła, że jedną z przebitych dziurek zatkał oderwany palec.

Obwiniający za wszystko szpon wskazywał prosto na nią.

Dwie pary silnych rąk chwyciły Cetię i podciągnęły na zataczające się nogi. Rzeczywistość dopływała do niej w szumach rozwiązywanej liny. Miała wrażenie, że jej świadomość po raz pierwszy w swoim istnieniu wynurzyła się na powierzchnię bagna dotychczas nazywanego przez nią codziennością.

— Tylko gruczoły, Cetia! Tak jak trenowaliśmy! — rozkazał Aran.

Teyl potrząsnął dziewczyną. Zza jego pleców wyrosło sześć szpiczastych odnóży, napinających się tak, jakby szykowały się do konkursu piękności. Runęły jednocześnie na ziemię trzy pozostałe kokony chroniące kolejne tunele.

— Ze wszystkich stron? — wydukała Cetia.

— W tej chwili!

Teyl podskoczył dokładnie tak samo jak poprzednio. Ręce dotknęły kolejnej ukrytej dźwigni. Palce owinęły się zgrabnie wokół obręczy, posyłając następną tubę do tunelu. Na tym skończyły się jednak podobieństwa. Uzbrojony pocisk eksplodował, zanim jeszcze kompletnie znikł w ciemnościach korytarza. Fala uderzeniowa odrzuciła Arana, który uniknął wypluwanej z wnęki żrącej nawałnicy, wyłącznie dzięki wieki temu zaprojekowanemu wnętrzu.

Byli blisko.

— Bierz tylko larwy!

Z krzykiem poderwał się na kolana. Rzucił piorunujące spojrzenie w stronę Cetii. Tułów nie potrzebował powietrza, by się nadąć, widok śliskiej jak co dopiero rozlany Rhithral uwagi w jej oczach był wystarczającym paliwem.

— Rusz się, dziewczyno!

Ostry ton wyryczanej komendy zmusił stopy Cetii do lekkiego podskoku. Otaczający szum przeszył jej głowę dźwiękiem napinanej nici. Szturchnięty nim mózg zaczął pobudzać zastygłe nerwy. W tej samej chwili z tunelu z naprzeciwka wystrzeliła z dzikim rykiem nieznana postać. Przerażający warkot wyrwał naprężaną nić od rozumu i przeciął ścięgna. Paraliż zmroził jej pierzaste kończyny, wyciskając z oczu świeże krople łez.

Trójca rozpaliła się jaskrawym ogniem. Jej uścisk objął mózg Teyla jak mordercze wnyki. Płomieniste obrazy migotały przed jego oczami, raz za razem okładając go widokiem sylwetki, którą znał od powijaków. Czy się śmiała, czy płakała, duszące widmo śmierci stale za nią kroczyło. Szczerzyło się ze znajomego pyska pełnego krwiożerczych kłów, niezależnie od emocji targających za pysk.

Teyl potrząsnął głową. Prysły obrazy. Zastygła w bezruchu Cetia objawiła się przed jego oczami. Przyduszany zew przetrwania pociągał jeszcze za jego nogi. Nie zezwolił im się poruszyć. Trójca na czole zdawała się zadawać tylko jedno pytanie.

Dlaczego?

Teyla dobiegł triumfalny ryk szarżującego w jego stronę zbója. Troje ślepi na głowie buchnęło ostrym płomieniem. Znów na krótką chwilę przejęły od jego świadomości kontrolę nad gruczołami. Trzy odnogi rzuciły się w stronę nadbiegającej sylwetki, pozostałe zaś zamarły w powietrzu. Każdy szpikulec bezczynnych macek mierzył w inne miejsce. Dwa celowały w Cetię, a jeden wprost na niego.

Gruczoły z łatwością przebiły zaślepionego chciwością przeciwnika. Wyślizgujące się z obumierających palców miecze wylądowały w dwóch tyczkowatych dłoniach, pozostawiając dla reszty pas pełen noży. Nagle Trójca się zawęziła. Przekierowała noszoną podmuchem powietrza nutę świstających cięciw na kołyszące się między chityną włoski. Teyl obrócił się razem z przebitym ciałem w przeciwnym kierunku do ich opadania. Seria wbijanych w truchło bełtów sprawiła, że jucha chlapała wszędzie. Odrzucił poszatkowane zwłoki i cisnął wcześniej zdobytymi nożami w stronę korytarza, z którego nadleciały pociski, wyrzucił wszystkie prócz jednego.

Struny ukryte pod nadgarstkami rozerwały się w dźwiękach gardeł krztuszących się krwią. Wysunięte gruczoły splunęły nićmi jedwabiu wprost na ukrytą nad przejściem dźwignię. Chwycił je i zmusił ciało do ślizgu. Jego dociążona mieczami waga przechyliła mechanizm, który spuścił płachtę pajęczyny w momencie, gdy do wnętrza zamierzała się przebić kolejna fala najemników. Gdy wyciągnął flakonik niebieskiego płynu z jednej z przyniesionych toreb, w ostatnim tunelu zobaczył jarzące się dwie pary ślepi. Cisnął butelką w ich stronę, rzucił nożem w chwili, gdy flakon dotknął żrącego strumienia.

Paląca fala trysnęła jak smoczy ogień, zanim stanął na nogach, zdążył jeszcze zobaczyć, jak kwas topi wygłodniałe oczy.

Widok wysuszonych gnatów wyciągnął język z ust. Teyl oblizał wargi i tym samym przypomniał sobie o narastającej tam suchości. Wypił zawartość buteleczki z ostatniego łupu. Gdy ugasił Pragnienie, rzucił się w stronę stojącej pomiędzy tunelami Cetii. Widok jej sparaliżowanej ze strachu sylwetki zmusił palce do zaciśnięcia się mocniej na rękojeściach mieczy. Przywykł, że żyje jedynie w mimikrze nieba. Nie oznaczało to jednak, że uśmiechało mu się być tak bezczelnie przez nią okładanym.

W szczególności, gdy to ona odpowiada za siłę tych ciosów.

Kokon leżący przed wyżartym przez kwas tunelem niespodziewanie zawibrował i tym samym skoncentrował na sobie uwagę Trójcy. Teyl przez chwilę myślał, że to wyjedzone szkielety poruszyły nici. Nie znał nikogo, kto byłby w stanie przebiec przez tę żrącą bombę, kontakt z nieznaną bronią zawsze powoduje instynktowne niezdecydowanie. Nie było na Jałowych Kresach butów, które kiedykolwiek stąpały po połączonym z Rhithralem jadzie Arana. Według praw rządzących tą ziemią tylko głupiec marnowałby tak wartościowy i ciężko dostępny błękitny płyn na jednorazową broń.

Hałas zsuwających się ze ścian kamieni oznajmił przybycie tych, którzy niekoniecznie korzystali z podłoża.

Z tunelu wyskoczyła dwójka podgryzaczy, kierowali się w stronę Arana. Byli niesieni równo nad ziemią przez szeroko rozwarte, puszyste ogony. Ich lekko opancerzone sylwetki zdobiły mechaniczne rękawice z zagiętymi jak szpony ptaka pazurami. Podobnie wyglądały ich buty. Grube futro wystawało spod nogawic, z umorusanej sierści wciąż sypała się ziemia.

Teyl skrzyżował miecze i sparował cięcia jednego z przeciwników, a w tym samym czasie macki odbiły uderzenia kolejnego ze zbójów. Wrogowie dopadli ścian i mebli, wykorzystywali te powierzchnie jako oparcie do skoków. Układ pomieszczenia, przygotowany lata temu, spełniał założoną rolę — Teyl kontrolował pęd walki. Wprawne ruchy nie zezwoliły na okrążenie, trzymał przeciwników zawsze przed twarzą. Gdy główne oczy patrzyły na tego z lewej, a miecze wymieniały ciosy w spektaklu iskier, skupione, płomieniste ślepia kontrolowały bój z tym po prawej, dźgające kolce próbowały znaleźć lukę w obronnie zwinnego wroga.

Z piszczeli wyrosły kolejne macki. Zwykle stroniące od boju gruczoły przebiły nogi każdego z napastników. Trójca buchnęła żarem. Dźgające kolce sforsowały wrogą obronę i dziobały raz za razem z morderczym głodem wiecznie nienajedzonego sztyletu psychopaty. Krew rozpryskiwała się jak ślina z pyska trzepiącej się, wygłodniałej bestii. Drugi osiłek nie dał się tak łatwo pokonać, mimo otrzymanej w zaskoczeniu rany, ewidentnie zaznajomiony z walką przeciw ordynarnym mieczom, kontynuował bój. Jedno z ostrzy Teyla trafiło w puszyste ciało i zakreśliło na tułowiu płytkie cięcie. Zwinnie balansujący na nogach podgryzacz zdołał uciec przed drugim z mieczy, o włos unikając śmierci.

Teyl zapomniał na chwilę, że beznamiętny los nie ma ulubieńców.

Ogłuszający huk wstrząsnął ziemią. W powietrze wystrzelił niesiony wybuchem stół. Z tunelu wypadł kolejny pulchny ogon. Zużył on cały pęd skoku na solidnego kopniaka prosto w zawieszony w powietrzu obiekt. Blat uderzył w czteroramienną sylwetkę. Sieknął przy tym kantem puchatego wojownika obok i odrzucił oszołomionego w róg jaskini. Mebel powalił Arana, przygniótł go do ziemi. Między jego oczami wylądowała jedna, wypełniona robalami sakiewka, druga zaś nie wytrzymała uderzenia i rozerwana na kawałki sypała wszędzie utuczonymi larwami. Najemnik o przeciętych czarnym pasem futra oczodołach przycisnął stół do chitynowej sylwetki wagą własnego ciała. Szczerząc ostre zęby w morderczym uśmiechu, szykował mechaniczne dłonie do cięcia.

— Teyl! — krzyknęła Cetia. Mrożące krew w żyłach przerażenie zmieszało się z naturalnie głębokim głosem, tworząc mieszaninę w dziwaczny sposób przypominającą głośny pomruk uniesienia.

Duży, puchaty radar bandziora poderwał się i skierował w stronę dźwięku. Za nim podążyły rozpalone dziką satysfakcją ślepia. Napięte mięśnie aż dygotały z podniecenia na okazję dojrzenia przerażenia w oczach tak zalotnie wrzeszczącej istoty. Wtedy też właśnie prysnęła ekscytacja.

Źrenice wypełniła sylwetka przepięknej, zupełnie niepasującej do tego świata, pierzastej postaci. Dwa złączone palce wystawały z jej przyciśniętych do brody, złożonych w pięść dłoni. Skierowane do góry pazury zdawały się wskazywać mu drogę do nieba. Przez zaciśnięte zęby uleciał pełen podziwu, cichutki wydech, gdy jego wzrok spotkał się z niebiańskimi oczami. Niezwykle czysta, błękitna poświata wzbudzała wstyd na samą myśl o tym, że ma na rękach nałożone bronie. Nie odczuł wiotczejących w oszołomieniu mięśni, ale nawet gdyby to zrobił, i tak nie miałoby to znaczenia. Nie odwraca się od Kochającej Rodzicielki.

— Czy to naprawdę ty, Matko? — wyszeptał nagle potulny bandyta, ledwo otwierając usta.

Teyl wykorzystał moment zwątpienia, wbił kolce w stół najgłębiej, jak tylko zdołał, i szarpnął nim zamaszyście. Otępiony podgryzacz stracił równowagę i upadł. Teyl wdrapał się na blat, przyciskając wroga do podłogi. Teraz on był tym, który obrał rolę kata.

Wtedy przypomniał o sobie los.

Od ścian odbił się hałas rozrywanej dookoła pajęczyny. Ryki wzmacniane przez echo zjeżyłyby włosy na głowie nawet u najbardziej doświadczonego wojownika. Należący do tej grupy Aran wiedział doskonale, jak wielką siłę ma przewaga liczebna.

— Chodź do mnie — wyszeptał czułe zaproszenie Teyl i otworzył wyciągniętą, szczupłą rękę.

Cetia bez zawahania zanurzyła swoje trzęsące się ciało w jego objęciach. Odwzajemnił uścisk, ignorując kłucia brutalnie odchylających się od niej włosków na ciele. Choć ich relacja była burzliwa, pisana słowami słodkiej fantastyki, istniały w niej bardzo rzadkie chwile, gdy nawet on ulegał zapomnieniu. Gdyby tylko gnuśność faktycznie miała swoje gniazdo pod krzesłem, może ich życie nie byłoby wtedy jedynie zdobione przyzwyczajeniem.

Nadgarstki rozciągnęły jedwabne liny aż do sufitu, krańce pajęczego mostu dotknęły zawieszonych tam białych punkcików. Trąceniem rozwinął skrytą pod stropem jedwabną kurtynę. Teyl, ściskając woreczek z robalami, poszybował zwinnie po rozwiniętej ścianie. Zignorował dźwięk odkopywanego stołu i wślizgnął się pod płachtę pajęczyny.

Wdrapał się do lata temu przygotowanego awaryjnego tunelu. Posadził Cetię na niewielkim parapecie i ukruszył łokciem osłabioną skamielinę po przeciwnej stronie. Z otworu wysypały się gęstym strumieniem rzędy wypełnionych jadem kapsułek. Odsłoniły przywartą do ściany, przezroczystą rurę, w której płynął Rhithral. Upływające lata nie zostawiły na niej nawet rysy. Wizja bezpieczeństwa została jednak szybko rozmyta przez widok niewielkiego szpikulca umieszczonego zaraz przed zbiornikiem. Nitka pajęczyny, zawinięta wokół oczka po jego tępej stronie, tliła się pod dotykiem błękitu.

— Zaczynamy od nowa — powiedział Teyl, nawijając nić na palec i nie mogąc nawet na moment oderwać wzroku od Cetii.

Cuchnęła nerwowym strachem, lecz nie było w nim paniki. Zaadaptowała się do nowej rzeczywistości niesamowicie szybko. Dokładnie tak, jak to miała w zwyczaju. Chociaż Cetia była skrajnie nierozważna, to nie mógł odmówić jej inteligencji. Cały ten czas dorastała w niezrozumieniu swojego pochodzenia, będąc równocześnie świadoma, jak bardzo niebezpieczne są Jałowe Kresy dla kogoś z jej krwią. To między innymi ta inteligencja sprawiała, że płynnie przystosowywała się do otaczających realiów. Nosiła kolejne warstwy codzienności z taką samą łatwością, z jaką nosiła swe kamuflaże. To właśnie ten instynkt wlepiał prosto w niego pełne przenikliwego potępienia oczy. Widział, jak przetwarza fakty oraz jak łączy kropki. Zdawał sobie doskonale sprawę, jak wykorzystuje wyćwiczoną umiejętność czytania sensu z owianych tajemnicą słów. Na szczęście w świecie opartym na bezdusznej pogoni za cudzą krwią nawet największy drapieżnik ma swoje wady. Bystra Przenikliwość w jej wypadku chodziła w parze z wrażliwą Bezsensownością, serce na przemian z rozumem tłukło się o prym nad jej ciałem. Lata jego żmudnej pracy sprawiły, że to pierwsze górowało nad instynktem. A oglądana w jej blednących źrenicach kalkulacja była tym, co najmocniej jeżyło jego włosy.

Nie spuszczając oczu, zaczęła przybierać znane mu kształty. Skrzydła rozdzieliły się na pojedyncze nitki, które wijąc się, pożerały własne pióra. Przybierając na wadze, przyjmowały formę chitynowych odnóg, zginająca się wpół ostatnia lotka przywdziewała postać kolca na każdej z nich. Gdyby to był jeden z pierwszych razy, nawet by jej pogratulował płynnej zmiany, jednak tak jak i ona był świadomy, że nigdy jej się nie udało stworzyć mimikry bez detalu nazywanego przez nią skazą.

Trójca mocno nalegała na ruch, z ogromnym trudem powstrzymywał oczy przed podążeniem za jej wołaniem. Starał się nie zwracać uwagi na dziurę wydrążoną w tułowiu przed nim. Wyglądała z niej cieniutka, ciemna skóra z idealnie nakreśloną tchawicą rozciągającą się od szyi aż po same oskrzela.

— Ty pierwsza — zachęcił.

Świeżo utworzone gruczoły wbiły się w ścianę. Cetia zaczęła pokonywać długi tunel przy ich pomocy, wspinając się niemrawo po ścianach.

Pociągający za sznurek Teyl skoczył zaraz za nią, pozostawiony bolec z łatwością przebił rurkę. Umęczona osłona roztrzaskała się na kawałki pod wpływem wystrzeliwującego z ogromnym ciśnieniem płynu. Pędząc za swoją towarzyszką, klepał jednym z gruczołów głębiej niż pozostałymi, i zamykał za sobą za młodu przygotowane pajęcze śluzy.

Potężna eksplozja zawirowała Jałowymi Kresami. Tym samym przestało istnieć miejsce nazywane przez Cetię domem. Została tam jedynie wielka dziura w ziemi. Tętniące życiem dwójki serc, rozrastające się poza wzrokiem rządzących siedlisko, po latach sprzeciwu wobec dziedzictwa otaczającej krainy powróciło wreszcie w płonne objęcia Kresów. Nigdy więcej nie gromadząc wystarczająco siły, by się na nowo odrodzić.

Niezależnie od woli, nadszedł czas zmian dla dwójki uciekinierów.

Nadszedł czas, aby zacząć pisać swoją historię od nowa.

Rozdział 3

Napierając całym ciałem, popchnęła klapę raz jeszcze. Uchyliła się wreszcie z zaskakującą lekkością — niemal wyrzucając ją z tunelu. Witka świecąca bladym światłem chlasnęła jej twarz, rozpłaszczając się na nosie jak śliski glut. Grupa szumiących istot pierzchła we wszystkie strony, widziała ich niemrawe sylwetki wciskające się w szpary w suchych, kanciastych ścianach. Uciekły wszystkie prócz jednego.

Istota przypominająca chodzącą kulę skóry na dwóch łodygowatych nogach wpatrywała się w nią jedynym, ogromniastym okiem. Spod malutkiego dziobu wystawała para nierównych kłów mocno niepasujących do tych specyficznych ust. Cetia wisiała w korytarzu bez ruchu i w ciszy obserwowała kreaturę. Nigdy w swoim życiu nie widziała błędnika z tak bliska. Stworzenia te były tak bardzo strachliwe, że okazja, by im się porządnie przypatrzeć, była ulotna jak oddech. Teyl przestrzegał ją przed zbliżaniem się do nich, przypominał o ich zdradliwym śpiewie i krwiożerczej naturze za każdym razem, gdy poruszyła temat. Zawsze dodawał też słowa o nieufności wobec stworzeń żywiących się wyłącznie krwią i mięsem czujących, świadomych istot. Zawsze jej przypominał o podziałach rządzących tym światem i że niezależnie od dostępnego Rhithralu, dla mieszkańców żyjących nad Stygalem życie opierające się na dyktandzie tego bezdusznego, prowadzącego do unicestwienia Pragnienia było koszmarem.

Tymczasem Cetia, wbrew wbitym do głowy lekcjom, nie mogła dopatrzeć się w tym wielkim oku żadnej dzikości. Błędnik zdawał się obserwować ją z zaciekawieniem. W ogóle nie był zainteresowany szukaniem odpowiedniego kąta do zanurzenia swych kłów w jej ciele. Być może przemawiała przez nią naiwność, jednak wydawało jej się, że był on tak samo oczarowany nią jak ona nim. Wyciągnęła w jego stronę rękę. Zatuptały w miejscu chude nogi stworzenia, z dzioba zaczął wydobywać się zawężający źrenicę szum. Jeden za drugim aktywowały się znaki potwierdzające ich wiecznie głodną, tchórzliwą naturę.

Mogłaby przysiąc, że błędnik pochylał się do pocałunku.

Przypuszczenia rozwiała struga jedwabiu przelatująca zaraz obok niej, która dosięgła niektórymi nitkami komiczną kreaturę. Dziki stwór odskoczył w przerażonych skrzekach, popędził w popłochu w stronę swoich kompanów, ale przedtem zdążył zasypać Cetię falami malutkich kamyczków.

— Mało ci wrażeń, dziewczyno? — zaburczał suchy głos Teyla z szybu pod nią. — Mimikra nie zastąpi ci straconych palców. Goń to draństwo. Krwiożercze paskudy należą do cienia. Wyłaź.

Wygramoliła się z tunelu, popychana napierającym od spodu ciałem. Teyl wyszedł zaraz za nią. Cztery ręce zacisnęły się na klapie, dźwięk trzaskających o glebę wrót rozniósł się hukiem po Kresach. Łodyga dyndająca nad wejściem spadła. Pacnęła o podłoże głuchym echem ściętych zwłok. Ściany Kresów zdawały się zupełnie ignorować hałas, całkowicie już do niego przyzwyczajone porzuciły wszelaką możliwość jego absorpcji i rozproszenia. Wszak i ląd potrafi się przyzwyczaić do dźwięku walających się trupów, kiedy ten występuje tak często jak modły na ustach fanatyków. Niedawno jednak wygramoliło się ze swojego ukrycia życie, które niekoniecznie było przystosowane do rzeczywistości po spędzeniu ponad dwudziestu lat z dala od napędzanego Pragnieniem Rhithralu żywota Kresów. Pogłos śmierci i zniszczenia znalazł swą przystań, pomimo wrogich mu ścian. Głęboko zagnieździł się w sercu, które zbyt długo trwało w bezpieczeństwie.

Niespotykany dotąd ciężar bez trudu pociągnął pierzasty tyłek Cetii na ziemię. Objęła mocno przyciągnięte do siebie kolana. Piekący ból w piersi zmarszczył jej brwi, grzebał jak nóż w ranie i rozrywał wspomnienia, zabierając ze sobą nawet noc, gdy kichnięciem rozwarła przypadkowo skrzydła i rozbawiona zniszczyła swoją pierzynę. Zanikające detale rozchylały towarzyszące jej od najmłodszych lat pęknięcie, z tą jednak różnicą, że tym razem nie uda jej się ukryć go pod śpiewem. Znajoma próżnia wysysała jej duszę i zastępowała ją poczuciem wiecznie nienasyconej Bezsensowności.

Bezsensowności dotykającej tylko ją.

Niczym niewzruszony Teyl pociągnął za linę schowaną pod powalonym konarem, przerywając dawno temu przygotowaną siatkę. Z urwiska runął stos nagromadzonych głazów. Sterta kamieni idealnie przykryła wszystkie szpary w niedawno zatrzaśniętych wrotach — zasypała je tak, że nawet najmniejsza znana światu istota by się nie przecisnęła. Kurz jeszcze nie osiadł, a on już klęczał niedaleko skulonej dziewczyny i kopał w ziemi perfekcyjnie skoordynowanymi ruchami czterech rąk.

Dla Cetii widok tak wyuczonego zachowania był wart więcej niż tysiąc słów.

Mgła przygnębienia, dręcząca ją od najmłodszych lat, zaczęła się przerzedzać. Znikając, odkryła wrota skrywające kolejnego kompana towarzyszącego jej od dziecka. Przenikliwość ukłoniła się przed zakneblowaną Bezsensownością, muskając duszę żarem w równym stopniu przeraźliwym, co ekscytującym.

— Wiedziałeś, że tak to się skończy — stwierdziła. Nowy gość dosięgnął języka i zepchnął w eter próby artykułowania myśli melancholią.

— Ubieraj się. — Chude ręce wytargały z ziemi dwa pokaźne toboły.

— Wiedziałeś, że przyjdą — powiedziała, a jej przesłonięte pasami bieli oczy tępo wpatrywały się w przysunięty do nich pakunek.

— Nie mamy teraz na to czasu, wciąż nas ścigają. Szykuj się — pospieszył ją Teyl.

— Ten najemnik o złotych oczach nie wiedział, że tam będę, zaskoczyłam go. To nie mnie szukali.

Pełzający po kręgosłupie szpon strachu był wystarczającą wskazówką, by się zorientować, gdzie patrzyły w tej chwili jej inteligentne ślepia. Nienawidził, kiedy miała nad nim władzę, nienawidził bycia świadkiem skażenia własnej duszy. A im starszy się stawał, tym ciężej znosił widok prawdy.

— Jak kowal spędzający całe dnie na szykowaniu zbroi i mieczy potrafi tak dobrze walczyć? Dlaczego Jałowe Kresy chciały jego głowy? — Szturchnęła tobół. — Dlaczego zwykły rzemieślnik przygotował wszystko tak dokładnie, jakby tylko czekał, aż wreszcie pogrzebie własny dobytek?

Na czole Teyla pojawiły się ponownie bruzdy, zmarszczki rwały chitynę w ślad liter cholernego pytania, które od lat pozostało bez odpowiedzi. Gdyby tylko złamanie danej przysięgi mogło cofnąć czas, wszystko pewnie wyglądałoby inaczej.

— Mnie też masz zamiar odrzucić? Masz tam już gdzieś przygotowany dla mnie grób? A może już go odkopałeś? Jest tam w tych paczkach worek mojego rozmiaru?

— Na zbyt wiele sobie pozwalasz.

— Chyba mam prawo po tym, jak widziałam mój dom rozrywający się na strzępy! — krzyknęła Cetia. — Ponad dwadzieścia lat żywiłam te ściany moją krwią! Wywaliłeś to wszystko bez zawahania, jakby było nic niewartym śmieciem. Mówiłeś, że nigdy nie wolno przestać walczyć o swoje życie!

— Mówiłem również, że nie można się lękać poświęceń.

— Mieszkaliśmy tam, odkąd pamiętam! Skoro to jest dla ciebie tylko poświęceniem, to co jest porażką w takim razie?!

— Znajomość wszystkich odpowiedzi niekoniecznie przynosi wybawienie. Niektórą wiedzę lepiej jest pozostawić w spektrum nieznanego — wygłosił spokojnie Teyl.

Chociaż Trójca się jarzyła, wypalając czerwienią oblane obrazy w mózgu, on dalej powstrzymywał palce przed zaciśnięciem się w pięść. Świadom, że w niebezpiecznej, rządzonej inteligencją grze potrzebna jest cierpliwość, by nie wybudzić drapieżników trochę zbyt komfortowo ukrywających się w ciele ofiar. Sam nauczył się stosować mimikry przez te wszystkie lata. Nie przybierały one co prawda cielesnej powłoki, lecz życie pokazało, że słowa też bywają skuteczną obroną.

— Zapominamy, tak po prostu? — Cetia klasnęła. — Wymazujemy z pamięci dzień, kiedy zamieniłeś nasz dom w gruzowisko i jak nigdy nic idziemy dalej. Poważnie?

Dostrzegła już dawno, jaką pozbawioną emocji skorupą się stał. Świadomość istnienia takiej wyniszczającej siły przekonała ją, że nie chce mieć z nią nic do czynienia.

— Ja nie jestem na tyle głupia, by nie wiedzieć, że masz przede mną tajemnice. — Przetarła szponami po udach. — Pewnie nie było przyjemne przygarnięcie kogoś takiego jak ja i lepiej jest o kilku rzeczach nie wspominać. Ale, Teyl, tutaj mówimy o naszym życiu, nie możesz tego tak po prostu zignorować, nie pozwolę na to. Wiesz, że kiedy się uprę, to…

— To nie odpuścisz, wiem to doskonale. Pewnego dnia będzie to twoją zgubą — skwitował Teyl.

Z łatwością wyłapał dźwięk ciężko przełykanej śliny. Trójca rozluźniła swój napór, pożywiając się smakiem chwyconej Okazji. Ukazała, jak wraz z gulą tonie przenikliwy gość w jej duszy. Cetia była doświadczeniem gromadzonym latami, dzięki niej nauczył się rozpoznawać znaki, gdy drapieżnik rozgaszczał się w zbyt ciasnym kostiumie. Wystarczyło wtedy go tam przytrzymać, by poczuł się pewnie, i dopiero wtedy zaatakować. Za sprawą nigdy niezaleczonych ran Teyl dokładnie wiedział, jak przytłaczające potrafi być poczucie winy… Zwłaszcza u jedynego reprezentanta swojej własnej rasy.

— Nie spędziłem na straganie nawet sekundy. Wolne chwile poświęcałem na doskonaleniu pułapek i własnego rzemiosła. Potrzebowałem dobrych zbroi, by wytrzymać presję Pływów. Żonglowałem uwagą Panów Pustki, przynosząc więcej myta, niż było potrzeba, wkupywałem się w ich chciwe łaski wyłącznie po to, by utrzymać się w tych bardziej bezpiecznych rajdach. Ponieważ miałem twoją krew, nie musiałem z nikim o nią walczyć. Trenowałem w napadanych miasteczkach. To tam zdobywałem larwy. Brałem tyle, by zapewnić ci komfort, lecz wystarczająco mało, by nie ściągać niepotrzebnej uwagi. — Spojrzał instynktownie na spód ramienia, oczami wyobraźni widział przesypaną tam klepsydrę. — Wszystko ma swój limit, rozpieszczeni Panowie Pustki przestali czuć się beztrosko z osobnikiem przez tak długi czas unikającym ich kontroli. Nigdy nie przyjąłem ich Powinności, a śmierdząc jak losowa bestia z Kresów, stałem się zbyt popularny, by być przez nich tolerowany. Rządzący tą krainą robią wszystko, by niwelować niezależność, a owa niezależność jest w naszym przypadku tym, na czym zależy nam najbardziej. Nasz dom jest godną w moim mniemaniu ofiarą, by dalej utrzymać twoje istnienie w tajemnicy.

— Teyl ja… — urwała. Broda oklapła, Cetia rzuciła pełnym bezsensowności spojrzeniem na zanurzone w udach, skubiące pierwsze krople lazuru pazury. — To przeze mnie? To wszystko moja wina?

— Nie bądź niepoważna.

— Miałam tyle czasu — zakrztusiła się swoim własnym głosem. — Mogłam… mogłam coś wymyślić. Wiem, co znaczy Rhithral dla Kresów, gdybym tylko wiedziała… Może stworzyłabym kopię Powinności, może… może bym pomogła jakoś inaczej. Po co ta cała tajemnica? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

— Wszystko co robię, robię wyłącznie dla ciebie — zaznaczył stanowczo Teyl.

Odwrócił się w jej kierunku, z trudem pokonując odnóża ciągnące go w stronę świeżo wykopanej dziury. Musiał naprawdę porządnie się zaprzeć, by nie dać po sobie poznać, jak niesamowicie doceniał wygodny wygląd tego grobu.

— Żyjemy w kłamliwym, nieznającym litości świecie. By przetrwać, musimy walczyć z nim tym samym ogniem, czy nam się to podoba, czy nie. Niewiedza, jak i wszystko, o co cię przez te lata prosiłem, miało na celu wyłącznie twoje dobro. — Uklęknął przed nią, odnogi z sykiem wsunęły się z powrotem do strun, uderzając z taką siłą, że na chwilę stracił oddech. — Nie miałem zamiaru odbierać ci dzieciństwa. Wszystkie moje prośby miały na celu twoje przetrwanie.

Odgarnął jej włosy, pogłaskał delikatnie po głowie, pasma włosków na jego ręce pociągnęły za chitynę, grożąc oderwaniem jej od reszty ciała.

— Znienawidzona przez ciebie mimikra również spełnia tę rolę, nie zmuszałem cię do jej nauki bez powodu. Jest to model zadomowionego osobnika o pewnych przywilejach zapewniających relatywne bezpieczeństwo na Kresach. Pokraka ten chełpi się przynależnością do jednego z Panów Pustki, cuchnie od niego gorzej niż od sterty trupów. Choć ty nie posiadasz Powinności żadnego z nich, w czasie twoich wyjść na zewnątrz, tylko kiedy na to zezwalałem, omamieni przyzwyczajeniem mieszkańcy nie nabierali podejrzeń. W chwili, gdy jakiś cwaniak zaczął się domyślać, że coś jest nie tak, ty znikałaś, zostawiając śmierdziela osamotnionego, by ponownie zatruł instynkt Nędzników swoim smrodem.

— Wszystko masz tak dobrze przemyślane — wymamrotała Cetia. — M-mogłeś mi powiedzieć, razem byłoby nam łatwiej. Przyłożyłabym się, oszczędziła ci tylu nerwów! Nawet Trójca by odpoczęła. Nie musiałaby wtedy wszystkiego obserwować! Pewnie dlatego tak teraz na mnie patrzy!

— Musiałaś być wiarygodna. Gdybyś znała prawdę, porzucilibyśmy jedyną namiastkę dzieciństwa, jaką mogłem ci zaoferować, wkładałabyś całe serce w każdy czyn. Na tym świecie, szczególnie na Jałowych Kresach, dobre intencje wydeptują ścieżkę na skróty do własnego grobu. Nie ma tu miejsca na błędy.

— Tak często wszystko psuję, że wkalkulowałeś nawet moje zachowanie. — Odchyliła od niego głowę, usta otworzyły się w niemym krzyku. — Jestem kompletnym nieudacznikiem.

— Musisz być silna — oznajmił Teyl. — Nie wolno ci się poddawać, nasza egzystencja wyryta jest błędami.

Język przejechał po ustach, choć niedawno zaspokoił rosnące Pragnienie, górna warga zdążyła już delikatnie obeschnąć, ryjąc nierównymi literami jedyną, uniwersalną prawdę.

Kłamstwo to również jest wysiłek.

— Przepraszam, Teyl… Przepraszam za dom, przepraszam za bycie ciężarem, przepraszam za… za wszystko.

— Nie potrzebuje twoich przeprosin, nie unikniemy tragedii, możemy jedynie zachwiać pisanym nam losem. Miejsce… Dom i tak by pewnego dnia znaleźli. Przestań rozczulać się nad gruzem, nie cofniesz czasu. Stało się.

— Gdyby nie ta przeklęta poduszka to…

— To już nieistotne. — Język ponownie dotknął ust, tym razem wyczuwając suchotę także i na dolnej wardze.

Teyl upadł przed tobołem, przesunął ręką po zawiniętej w jedwab zawartości. Okryta ostrość dziobała go w opuszki z determinacją wiecznie nienajedzonych szczęk. Palce dotknęły wystających obrzeży. Trójca przybrała postać szpar, gdy palce musnęły poszczerbioną strukturę. Nie musiała przedstawiać przed nim obrazu jego własnych żeber chowających serce, by wiedzieć, dokąd prowadzi powab nieba. Dana za młodu przysięga wyssała z niego całą wiarę i nadzieję na inne zakończenie. A zmieniający pozycję kontur, dopasowujący swój kształt do kierunku gotowej do rwania dłoni, tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.

— Przestań grzebać w przeszłości, nigdy nie rozdrapuj blizn — Teyl skupił wzrok na ręce, obejmując ją godnym wroga spojrzeniem — bo możesz nie zauważyć momentu, kiedy ujdzie z ciebie życie.

Cetia wsłuchiwała się w te słowa, brzmiące jak recytacja wiele lat temu zapamiętanego tekstu, i czuła, jak zapada się pod nią ziemia.

Jako dziecko dotknięte błogosławieństwem Matki rozumiała, że wspólne życie nie należało do najłatwiejszych zadań. Niewiele było istot takich jak ona, a z tego, co mówił Teyl, raptem kilka przewinęło się przez te wszystkie lata, od kiedy istnieje świat. Do teraz tajemnicą pozostaje kwestia, dlaczego tak niewiele dusz zostaje dotknięte matczyną Łaską. Pewne natomiast jest to, że istoty posiadające w swoich żyłach Rhithral, są niezwykle cenne. Szczególnie na tych suchych ziemiach, gdzie ucisk Pragnienia tej krwi był znacznie silniejszy. Dopiero gdy usłyszała jego przemyślenia, zdała sobie tak naprawdę sprawę, ile musiało go kosztować jej wychowanie. Nie wspominając o tym, że Teyl nie znalazł się na Jałowych Kresach przez przypadek — to Aranowie sprowadzili Więd z przyczyn, których jej czteroramienny towarzysz nigdy nie wyjawił. Powtarzał raz za razem, że ta wiedza jest nieistotna.

Widocznie nie była jedyną okłamywaną przez niego duszą.

Życie przeplatane niewygodą, choć irytujące, wykształciło w niej umiejętności niezwykłej adaptacji. Trenowany codziennie talent poddawany był coraz to cięższym próbom. Teyl nie należał do najbardziej wylewnych — by w jakikolwiek sposób podtrzymywać rozmowę, musiała odnosić się do niewypowiedzianych przez niego słów, zdradzających czy to tonacją, czy to mową ciała ich prawdziwe znaczenie. Nie inaczej było w tym przypadku. Wiedziała doskonale, że odniesienie się do krwawiących blizn nie było zwykłą metaforą, lecz szczerym wyznaniem na temat niegospodarności zapomnienia. Przyczyny i skutki ostatniego Więdu nigdy nie dały mu spokoju. Na domiar złego doszła ona, niewielu potrafiłoby unieść ten błękitny ciężar na już i tak mocno obciążonych barkach.

— Warta jestem tylu poświęceń? — Głos wydobywający się z jej ust był obcy dla niej samej.

— Co to za pytanie? — Teyl napiął wszystkie mięśnie i odwrócił się w jęku łamanych pod ciężarem strachu kości.

Nagle kostniejące pióra poderwały Cetię na nogi. Gula wzburzona poczuciem winy utknęła jej w gardle i razem z przerażeniem widzianym w jego oczach przyduszała płuca.

Żałowała.

Żałowała, że zapytała. Nie chciała nikogo oskarżać, byli rodziną, nie rani się tych, którzy się chronią. Niech klepsydra losu się obróci, szybciutko, wystarczy cofnąć ledwie kilka ziaren.

Jak mogła? Po tylu latach? Jak mogła?

— J-ja nie chciałam, przepraszam, bardzo…

— Jesteś całym moim życiem. — Złapał ją za ręce, malinowe oczy podkreślone przez padający cień z ukrytej za powiekami Trójcy emanowały niewyobrażalną czułością.

Cetia była pewna, że gdyby tylko te ślepia miały usta, zaczęłyby ją właśnie całować.

— I tak długo, jak będę miał siły, moim życiem pozostaniesz.

Natychmiast potrząsnęła głową w akceptacji, odpowiadając rosnącym uśmiechem ulgi.

Podniósł się silnym echem szum podirytowanych, gdzieś poziomy niżej, błędników.

— Ubieraj się — zarządził.

Sam Teyl niezwłocznie posłuchał własnego rozkazu. Padł przed pakunkiem, jednym szarpnięciem odkrył nadprutą końcówkę i pociągnął za niewielki uchwyt tam ukryty. Z zawiniątka dobiegł cichy syk. Wynurzające się metalowe nogi wyglądem przypominały jego własne macki. Przebijające jedwabny rulon sztuczne kończyny natychmiast zaczęły się poruszać z gracją rąk doświadczonej szwaczki, zwinnie rozwijając paczkę.

Niespecjalnie go interesowała dopełniająca ten świat technika. Była ona tylko kolejnym odcieniem rządzącego egzystencją fałszu na i tak już pokiereszowanym przez mistyfikację padole. Przez tyle lat obcował ze sztucznością. Słuchał pomylonych słów, niemających wiele wspólnego z rzeczywistością. Tkwił zamknięty w bańce, gdzie nawet jeden pęcherzyk nie pachniał prawdziwym rodzicielstwem. Obserwował rozwój technologii wzorującej się na kończynach życia, natchnienia, którego ta techniczna obłuda nigdy nie będzie w stanie prawdziwie posmakować. Robił to tylko po to, by wreszcie pojąć, że wszystko to jest nic niewarte. Cała ta fałszywość przeciekała jadem, truła jego serce oparami obojętności. Gdy patrzył jednak na te sztuczne macki i wiedział, że jest to tylko karłowata imitacja, wciąż nie potrafił wykrzesać z siebie wystarczająco siły, by odrzucić to urządzenie na złomowisko znużenia.

Była to jedyna namacalna rzecz choć w minimalnym stopniu wyglądająca jak kolejny członek jego wymarłej rasy.

Ten dosłowny przykład mającego krótkie nogi kłamstwa w swoich metalicznych skrzekach okładał go chichotem hipokryzji. Będąc upośledzoną wersją Arana, jego pobratymiec dokładnie wiedział, co chodzi mu po głowie. Karzeł wyzywał go. Kpił z obijających się w czaszce oskarżycielskich refleksji, złowieszczo pytając, jaki sens ma rozpamiętywanie złamanej przysięgi, gdy to właśnie ci ocaleni od Więdu mieli uszanować wolę rodziny i zapomnieć o dniach, które nigdy nie powrócą.

— Wszyscy przystaliśmy na ten warunek, żyjący bracie — zdawało się mówić pudło.

Przekładnie klikały, przyspieszały tempa i zbliżały się do końca swojego zadania. Teyl jednak nie widział rozwijanej sieci. Słyszał jedynie stukający śmiech i wydzierające się w głowie własne myśli.

Śmiej się, bracie, śmiej! Ale ty też nie jesteś bez winy! Gdzie jesteście? Od Więdu żaden z was nie stanął mi na drodze. Jak śmiesz mnie oceniać, gdy was nigdzie nie ma! Mieliście przetrwać! To ja powinienem się śmiać z was! Ja tu jestem, kości wypychają moje ciało! Kiedy ty jesteś tylko pustą puszką! Mówiliście, że macie ze sobą Arkę! Mieliście żyć!

Pakunek się otworzył, nogi oderwały się od pajęczyny, wyciągnięte w powietrze zastygły. Z gasnących przekładni wydobył się syk, odbijał się pomrukiem od ścian i zadawał tylko jedno pytanie.

Dlaczego?

Wszystkie oczy zamrugały. Teyl miał wrażenie, jakby ktoś wkręcał śrubę w jego krtań. Przepuszczane w nierównych haustach powietrze rozpychało się niecierpliwie w piersi, grożąc jej wysadzeniem.

— Ale super — westchnęła zza jego pleców Cetia, wydobywając z siebie nuty przepięknego, głębokiego śpiewu i rozpylając dookoła pyłki Wiary i Nadziei.

Drobiny sięgnęły i jego, zniszczyły wetkaną w kark śrubę, pozwoliły płucom zakrztusić się powietrzem. Od bardzo dawna Wiara i Nadzieja ledwie go iskały, głaszcząc jedynie aspirującym do sukcesu dotykiem. W żadnym stopniu nie mogły się równać ze skosztowaną lata temu mocą. Para potrafiąca ożywić skrywane pokłady siły nie miała już wstępu do jego serca. Wiedział doskonale, jak zdradzieckie jest to partnerstwo. Wiara i Nadzieja może i były w stanie wskrzesić w nogach boski zapał i wbić je twardo nawet w najbardziej grząski grunt, lecz niewielu zdaje sobie wystarczająco szybko sprawę z tego, że coś, co tak łatwo kogoś stawia na nogi, potrafi równie łatwo z tych nóg ściąć.

Doświadczenie podpowiadało mu, że ten nieunikniony upadek nie jest wart żadnej tymczasowej siły.

Teyl odkaszlnął. Wyzbył się zbędnych złudzeń i myśli. Skupił wzrok na prawdziwym odbiciu rzeczywistości. Rozłożony na podłodze pakunek skrywał w swoich trzewiach elementy najlepiej przekonujące ten zakłamany świat do swoich racji.

Para długich mieczy była pierwszą rzeczą przyciągającą uwagę. Masywne, ząbkowane klingi iskrzyły zgryźliwym kolorem przypalanej pomarańczy. Płynący w środku kwas roznosił swój dotyk aż po wygięty w szpon sztych. Środek odlanej miedzianym tergitem rękojeści zdobił kryształ wyglądający jak łza, kropla Rhithralu perfekcyjnie znaczyła miejsce zgięcia kciuka dzierżącej miecz ręki. Ucho w identycznej barwie co klingi otaczało półkołem rękojeść, migotało błękitem z umiejscowionych dookoła wypełnionych krwią kapsułek.

Nie wszystko, co mówił, obejmował płaszcz kłamstwa. Noszenie miana kowala było jedną z tych rzeczy. Ta profesja nie zapewniała bezpieczeństwa czy larw, a wraz z ich potrzebami być może się ocierała nawet o granice bezużyteczności. Życie dowiodło jednak, że nie była ona zupełną stratą czasu. Kowalstwo to dziedzina, w której, nieskromnie musiał przyznać, szło mu całkiem nieźle. Chociaż ostrza mieczy nie były idealnie wyważone, a dociążone ochronnym stopem rękojeści wraz z uchem dalekie były od komfortowych, to i tak rozpierała go duma. Może i metalurgiczny aspekt lekko kulał, ale technologiczna wytrawność z nawiązką nadrabiała wszystkie niedociągnięcia.

Połączenie Rhithralu z własnym jadem otworzyło drzwi do nigdzie niespotykanego efektu, efektu charakteryzującego eksplozją żrącej bomby każde wyprowadzone uderzenie. Pomyśleć tylko, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby dwadzieścia dwa lata temu otworzyli oczy i przegnali prowadzące do zagłady wierzenia o świętości błękitnej krwi. Wystarczyło porządnie się przygotować, wykorzystać leżącą pod nogami broń, a być może stawiliby wartościowy opór Czerwiowi, być może to wszystko skończyłoby się inaczej.

Zapewne wtedy nie musiałby opisywać pożądanej rzeczywistości wyłącznie możliwościami.

Obok leżał pas. Sam w sobie nie był niczym wyjątkowym. O jego unikatowość świadczył potencjał zamocowanego do niego ekwipunku. Po jednej stronie wisiały dwie skórzane torby pełne startych w proch grzybów, jasna zieleń znacząca worki wskazywała na ich leczniczą zawartość. Nosidełko po drugiej służyło za przechowalnię na noże. Najbardziej wyróżniającym się element pasa był nałożony na niego bandolier. Wypełniały go kapsułki w kształcie jajek. Pasmo szkła łączyło dekiel z korpusem tych granatów, tląca się wewnątrz rdzawa barwa świadczyła o ich żrącym potencjale. Również i te bomby zostały udoskonalone. Posiadały w środku niewielki pojemnik, przecinany ostrzem w momencie odblokowania wieka, zawsze gotowy, by przenieść tę jedną, lazurową kroplę wprost do zapalnika.

Wszystko to kompletowała wyszyta chitynowymi wstawkami jedwabna zbroja, poświęcająca niektóre wartości obronne dla komfortu. Sztuczne segmenty porozmieszczane były tak, aby nie zakrywały naturalnych barw ich czteroramiennego właściciela. Kierując się fanaberią, Teyl doszedł do wniosku, że skoro ma w tej zbroi łazić do końca swych dni, to musi czuć się w niej jak we własnym ciele. Pancerz był znacznym ulepszeniem w porównaniu ze wszystkim tym, co nakładał na Pływach. Chitynowe wstawki były owinięte starannie wykonanymi płachtami jedwabiu i stanowiły amortyzacje przed potencjalnym ciosem. Dodatkowo wielokrotnie zwiększały wytrzymałość zbroi. Mimo że tego nie testował, gotów był się założyć, że pancerz jest w stanie wytrzymać szarżę jakiegokolwiek zgarbionego pod ciężarem skorupy na plecach przeciwnika. Wyszyte na biodrach kieszenie stanowiły kolejną wyróżniającą cechę, wetknięte w nie rękojeści małych kusz leżały idealnie na wysokości dwóch niżej położonych rąk właściciela. Same bronie również zostały ulepszone — pozbył się cięciwy i zewnętrznych bełtów, a ich pomniejszone pociski były umieszczone w pokrywającym wierzch kolby magazynku. Wykorzystał podobny mechanizm co w szpikulcu, który pozwolił mu zalać norę Rhithralem — kusze zmuszały bełty do automatycznego przeładowania po wystrzale, sycąc je znaną, wybuchową mieszanką. Relatywnie niewielki grot nie miał takiej siły przebicia jak typowy pocisk, lecz towarzyszący każdemu zderzeniu raptowny huk mógł zdezorientować nieprzygotowanego na takie świętokradztwo przeciwnika.

Wykorzystywanie matczynej krwi do siania zniszczenia jest surowo zakazane na wszystkich poziomach tego świata. Na szczęście Aran jako przeklęty przez Eisenię, ulegający obłędowi Pragnienia nie musiał szanować jej daru. Przecież doprowadził już do Więdu i według wszystkich przyjętych dekady temu zasad, powinien być już martwy.

A że żyje?

No cóż, widocznie nawet Matka czasami się zagapi.

Cetia podskoczyła za chitynowymi plecami. Szturchana na boki przez trzepiący się w ekscytacji ogon trzymała w wyciągniętych rękach lekką, jedwabną zbroję. Nigdy nie mogła pojąć, jak produkowana przez Teyla sieć może być jednocześnie tak wytrzymała, co elastyczna. Pomyśleć tylko, że Nędznicy kopiący w czeluściach Jałowych Kresów w poszukiwaniu cennych złóż — natrafiający częściej na zabójcze kreatury niż skleryt — nie mieli pojęcia, że najcenniejszy z materiałów chodzi o własnych nogach zaraz przed ich nosem. Patrząc na pancerz, zdała sobie jednak sprawę, że samo posiadanie jedwabnej sieci niewiele zmienia. Daleko jej było do eksperta, jeśli chodzi o materiałoznawstwo, ale nawet ona swoim amatorskim okiem potrafiła zauważyć, że każda nitka miała dokładnie nakreślone przeznaczenie. Gdy naciągała zbroję, widziała, jak sieci rozciągały się w idealnej harmonii, tak bardzo przypominały włókna łączące mięśnie.

Zabarwiona czarnym kolorem zbroja wydawała się być oderwaną płachtą cienia. Pancerz, zamiast standardowo wyglądającymi płytami, był pokryty siatką ugniecionych w gęstą kratkę nici. Naszyte figury kształtem przypominały łuski, które Cetia momentalnie porównała do swoich własnych. Z tyłu pancerza, lekko ponad barki, sterczały sięgające pasa dwie poszatkowane lotkami wstawki. Pióra przypięte do tych skrzydeł były zabarwione kolorem różowego złota. Podobna ekstrawagancja dotykała zbroi poniżej pasa, a zaraz tam, gdzie Cetia miała początek swojego ogona, umieszczono kolejny jedwabny detal w kształcie ciasno zaciśniętej wstążki. Zamocowana do niej płachta wyciągała się jak szata delikatnie poniżej kolan. Falująca, poszarpana struktura materiału przypominała wiecznie trzepoczące piórka. Nakrywały część przeznaczoną na ogon. Puch jedwabnego pierza ciągnął się aż po stopy. Czarne lotki o surowym kształcie wyglądały jak dopiero co wyciosane z kamienia, nakładały się na siebie jak wykuwane hurtem miecze i tworzyły gniazdo równie urocze, co deprymujące. Widok, gdy niektóre z nich zawijały się w pierzaste kosy, szczególnie mocno wywoływał to drugie uczucie.

Pióra barwione różowym złotem znaczyły swą obecność na wszelkich charakterystycznych detalach pancerza. Zdobiące barki naramienniki posiadały swoje własne skrzydełka, które zawijały lotki w stronę samego serca. Przebiegający wzdłuż szyi pasek łączący oba pagony idealnie wyznaczał granicę naturalnego puchu otaczającego kark Cetii. Podobne lotki obejmowały talię, okręcając się w stronę brzucha, rozwarstwiały się w pierzaste folgi nakrywające łuskowate nagolenniki.

Pakunek skrywał jeszcze trzy inne rzeczy.

Jedną z nich był całkiem zwyczajny, powielający barwy jej tułowia płaszcz z kapturem. Wyróżniającą go cechą były szpary wykonane na tyle. Ich długość była perfekcyjnie dopasowana do sztucznych skrzydeł pancerza. Obok leżała para sięgających przedramienia rękawic. Część naciąganą na ręce pokryto piórami, z tą jednak różnicą, że te nie służyły wyłącznie do przyjmowania ciosów. Odbijające się od nich jak od tafli Rhithralu trupie światło, podkreślało ich naostrzone do zabójczej perfekcji krawędzie. Rzędy bezbłędnie nakładały się z naturalnym szeregiem pierzastego pióropusza ich przyszłej właścicielki. Wierzch dłoni był osłonięty podobnym pierzastym detalem co przedramię, a starannie porozmieszczane małe oczka znaczyły miejsca nachodzenia rękawicy na dłoń. Były dopasowane dokładnie do długości i wielkości każdego indywidualnego palca. Wokół oczek zawinięta była słabo widoczna, jedwabna nitka, która ułożona wygodnie pod palcami tylko czekała na pociągnięcie, aby uwolnić spod rękawicy naostrzone ze wszystkich stron szpony.

Całości dopełniała nakładana na górną cześć twarzy maska. Jedwab w swoim naturalnym kolorze nadawał jej niemal kościanego wyglądu. Poszczerbiona część osłaniająca nos dokładnie odzwierciedlała położenie każdego z kłów. Maska zataczała koło wokół oczu i bez zbędnych fanaberii domykała ochronny krąg. Szkła umieszczone w oczodołach migotały złotą barwą, muskane światłem dopełniały szlachetną barwą już i tak mocno wyróżniający się pancerz. Wszystko to wzbudzało jedno — lęk.

— To musiało zająć lata — Cetia westchnęła. Jako rękodzielnik powoli opanowujący wypychanie poduszek, nie mogła nie docenić kunsztu solidnie wykonanej pracy. Jej przeszyty nadzieją wzrok liczył, że nauczy się tego wszystkiego samym tylko patrzeniem. — Ależ to jest piękne! — zapiszczała nagle, przyciskając zbroję do ciała. — O! I jaka mięciutka! Gdybyś mi powiedział, że na założenie czeka takie cudo, sama zaprosiłabym Panów Pustki do naszego domu!

— Nie kpij z nieszczęścia, dziewczyno. — Teyl tupnął nogą i schował miecze do pochew. Choć ostrza z łatwością się ukryły, żadna z rąk nie puściła rękojeści. — Nie wolno ci kusić Pragnienia, musisz być od tego silniejsza.

— To tylko żart! — zachichotała i zwróciła rozweselone oczy na towarzysza.

Chcąc tego czy nie, rodzina zazwyczaj dzieli się chorobą, a śmiech podobno jest mocno zaraźliwy. Wrodzona odporność Teyla na frajdę nie dała jednak za wygraną. Srogo rzucane spojrzenie przyduszało skuteczniej niż niejeden zwalony z sufitów tych jaskiń stos kamieni.

— Przepraszam. — Radość przygasła w jej oczach, niemniej ekscytacja dalej kołatała sercem. — Potraktuj to jak komplement! Przecież to jest świetne! Nie miałam pojęcia, że masz w sobie duszę artysty! Ten pancerz jest, jak na ciebie, bardzo… hm… krzykliwy.

Przygryzła wargę pewna, że była wystarczająco subtelna, by go nie urazić. Pewność sięgała tak około pięćdziesięciu procent.

— Moje preferencje są tutaj nieistotne — wycharczał Teyl, jakby zamierzał splunąć na ziemię. — Zrobiłem to wszystko dla ciebie. Jesteś niemożliwą do zignorowania istotą. Niezależnie od tego, jak bardzo bym się starał, zawsze przyciągniesz uwagę.

— Czy ty mi właśnie powiedziałeś komplement? — Jej niebieska kitka zaczęła mimowolnie merdać.

— Dlatego ważne jest, żeby nie ciekawość przyciągała uwagę gapiów, lecz awersja. Motłoch będzie w większości stronił od zawierania znajomości z przygłupem noszącym strój swojego mentalnego upośledzenia.

— Dziękuje za uznanie. — Niewidzialna ręka usztywniła ogon, poddusiła pióra i wycisnęła z uśmiechu smak sympatii.

— A jest to tylko najbardziej oczywisty atut tej zbroi. — Teyl odebrał pancerz z rąk Cetii z niespodziewanym uniesieniem w głosie. — Wypełniłem cięciami wstawki na plecach, gdybyś kiedykolwiek została zmuszona do rozwarcia skrzydeł. Luki się rozepchają, co pozwoli piórom w pełni się rozwinąć.

Naciągnął ramię pancerza, delikatnie rozwarstwiając jedwab, i wyłonił skryte pod nim niewielkie złącza rurek.

— Podobne kanaliki pokrywają całą zbroję, te tutaj przetransportują Rhithral ze skrzydeł wprost do rękawic. Nie będziesz musiała skupiać energii. Zbierze się ona dokładnie tam, gdzie zawyje potrzeba. — Wcisnął pancerz w łuskowate ręce i momentalnie odskoczył w stronę rozłożonego pakunku, po czym dźwignął parę rękawic z jedwabiu. — Wzmocniłem łączenia na samym końcu. Spędziłem niezliczone godziny na szukaniu odpowiedniego wzoru, by w żaden sposób nie osłabić szponów. — Odchylił każdy palec z osobna i dokładnie przyjrzał się ukrytym wewnątrz ostrzom. — Zignoruj oszczędność w walce, mechanizm zapewni wystarczające zasoby Rhithralu do bitwy, tłocząc krew lepiej niż twoje własne żyły.

Cisnął sztucznymi łapami w jej stronę. Nie przejął się zupełnie celnością. Cetia musiała porządnie się wygiąć, by złapać lecące części uzbrojenia i jednocześnie nie upuścić wręczonej jej wcześniej zbroi.

— Jedyne, co udało mi się znaleźć. Dzieciak, który sprzedał mi tę zabawkę pewnie do dziś nie przepił wszystkich flakoników. — Szczupłe ręce dopadły maski. — Umieściłem w oczodołach gogle odbijające światło, dokładnie takie same, jakich używają tutejsi górnicy. Pozbyłem się ramy, a same szkła zmniejszyłem i zabarwiłem. Blask twoich błękitnych oczu sprawi, że ktokolwiek będzie na ciebie patrzył, zobaczy twoje źrenice jako zielone. — Obrócił trzymaną twarz w dłoni, krzywiąc się nieco. — Obraza dla rzemiosła, lecz krępujący krzyk o atencję całej tej zbroi jest wystarczająco irytujący, by odciągnąć uwagę spojrzeń daleko od twoich oczu. Nikt nie powinien zauważyć szkła wetkanego w oczodoły.

Maska poszybowała w powietrze, kompletnie zboczyła z kursu, co poderwało od ziemi chwytającą ją dziewczynę. Cetia zaczęła ją oglądać z uwagą.

— Ostatnia rzecz to nic specjalnego. — Podniósł płaszcz. — Zaledwie doszyłem lusterko do wnętrza kaptura, twoja asekuracja w razie przymusu zastosowania mimikry. — Rzucił odzieżą i otrzepał ręce z niewidzialnego brudu. — Poza oczywistymi wartościami obronnymi rynsztunek powinien zapewnić ci również komfort. Gdy go nosisz, nie potrzebujesz kamuflażu, gdybyś jednak straciła maskę, kaptur osłoni oblicze na tyle długo, żebyś zadbała o detale na twarzy. Nawet w tym najgorszym scenariuszu będziesz musiała się skupić wyłącznie na głowie.

Przytaknął… Patrzył na pustą pajęczynę i słyszał szum wygłoszonego monologu w głowie — dźwiękiem przypominał wiwatującą publiczność. Ciało płynnie przeszło w obrót, oparte o biodra ręce podążyły za szczycącym się aurą dumy tułowiem. Oczy dogoniły pierś, powiększyły się niezwłocznie na widok postaci ściskającej całe wspomniane uzbrojenie. Opadnięty jak język płaszcz na głowie sprawiał wrażenie źle wymierzonej szaty. Zza zasłony wyłonił się szponiasty palec, uchylił ją i przedstawił światu skrywane za kotarą smukłe lico i rzucające błękitną poświatę oko. Teyl tonął w tej nieskazitelnie czystej oazie. Pochłaniany przez wibrujące wewnątrz barwy dawno zapomnianego szczęścia, zezwolił swemu sercu na moment stagnacji. Z płuc uleciało więc westchnienie tak odrętwiające, że pociągnęło za sobą duszę, która dołączyła do podziwiania aktorki. Stało przed nim jego życie. Stało przed nim jego niebo.

— Dawno nie widziałam cię tak podekscytowanego! A jak ci głos wibrował! Ha! A podobno nie umiesz śpiewać! — zaśmiała się Cetia, a jej twarz się rozjaśniła. Radosny, przyjemny chichot poderwał do tańca otaczający szyję puch futra.

Potężny klaps sieknął oszołomioną duszę, wpadła na swoje miejsce z siłą grzmocącego o dzwon młota. Zapadnięty pod uderzeniem tułów z trudem łapał dech, dociskany przez ugniatające ze wszystkich stron gnuśne macki syczał stłumionym rechotem pogodzonego ze śmiercią złoczyńcy. Teyl zacisnął dłonie. Żarliwy ogień objął szereg mniejszych oczu na czole. Ramiona zaczęły drżeć, szarpane obcą wolą domagały się podniesienia, z wielkim trudem powstrzymywał myśli o okładaniu pięściami własnej twarzy.

Tyle lat! Tyle cholernych lat, a on dalej łapie się na kłamliwe sztuczki otaczającej go rzeczywistości, wciąż zapominając, jak wszystko na tym świecie szczyci się mirażem.

— To wszystko z bliska jest takie nierealne — zaśpiewała Cetia w rytm wysuwanych szponów. Robiąc kółeczka wokół własnej osi podziwiała się z każdego możliwego ujęcia. — Ładnie zdobione piórka z jednej strony, a z drugiej takie wielkie szpony. Lepiej, żebym się nie zapomniała, bo mogę sobie mózg pociąć, drapiąc się po głowie! — zachichotała. — Zbroja jak ze snu. Tylko za bardzo nie mogę się zdecydować, czy inspiracja na nią powstawała w koszmarach, czy w słodkich wizjach.

Teyl wlepiał wzrok w wirującą sylwetkę, gdy główne ślepia zatracały się w uśmiechniętej twarzy merdającej piórami na prawo i lewo. Płonące źrenice skupiały się na wysuwanych szponach, które choć mechaniczne, poruszały się z taką gracją, jakby były częścią tych dłoni od zawsze.

A najgorsze w tym wszystkim było to, że żadne z tych obrazów nie było złudzeniem.

— W jednych i drugich — wydukał, a mająca powrócić na swoje miejsce dusza, która emocjami otacza wypowiedziane słowa, nie dała się nigdzie odnaleźć.

***

Czternaście lat. Od czternastu lat sam jedyny pogłębia wydeptane ślady w tej rutynie zwanej życiem. Wiara, Nadzieja i Szczęście. Trzej towarzyszący mu kompani zniknęli w czeluściach bezużyteczności. Szybko odeszli dwaj pierwsi, a pamięć o nich zaginęła w tym samym miejscu, co cała jego rasa. Szczęście trzymało go za dłoń najdłużej, nie zezwalało na zboczenie z wcześniej obranej ścieżki, mimo trudności. Dojrzewał aż czternaście lat, by zrozumieć, jak wyborną jest ono mimikrą łaskawego losu. Jeszcze wtedy naiwny wierzył w zadośćuczynienie po Więdzie. Choć świat ten nie należał do wyrozumiałych, to nawet on podlegał pewnym regułom — tam gdzie przychodzi zniszczenie, musi w końcu przecież nastąpić urodzaj. Nie doczekał się tej chwili. Słyszane w snach słowa danej Arilusowi przysięgi zaprowadziły obślizgłe macki apatii wprost do jego serca. Objęły go żałosną podróbką matczynych ramion. Ściskały tak mocno, że zakopanie żywcem wydawało się przy tym zabawą. Całość tego pełnego miłosierdzia i szacunku związku dopełniało otaczające ich miejsce.

Powinność otrzymana na Jałowych Kresach, czy to od ich władców, czy też poprzez samo przybycie na te ziemie, zawsze zaprowadzała dotknięte nią istoty na skraj obłędu Pragnienia. Agresja wywołana tym nieustannym napięciem przetaczała się przez te jaskinie, jak urok rzucony przez wiedźmę. Noszone uzbrojenie miało na celu odwlekanie nieuniknionego, a widok przechodzącego Arana w towarzystwie dziwnie uskrzydlonej postaci zapewniał im tę drogocenną chwilę zawahania. Wielu upadłoby pod ciężarem wiszącej nad głową niełaski Panów Pustki. Jednak Teyl, szkolony przez dwadzieścia dwa lata z nieporównywalnym wręcz obciążeniem, wiedział, jak dostosować się do najtrudniejszej sytuacji.

On, w porównaniu z resztą świata, nie żył tylko dla siebie.

Wyróżniający się z tłumu ekwipunek zapewniał im tak cenną pewność siebie. Była to właściwie jedyna rzecz poważana na ziemiach pełnych przemocy. Śmiało przedzierali się przez grupy mijanych podróżnych. Jeden za drugim schodzili im z drogi, rzucając wyłącznie przelotne spojrzenia. Rozpalana żarem Trójca niekiedy wzniecała poczucie trochę zbyt długo ciążącego na nich wzroku. Nie przeszkadzało to im jednak w kontynuowaniu podróży. Nawet wieść głoszona przez Panów Pustki potrzebuje czasu, by porządnie się roznieść między wszystkimi chciwcami. Ci z kolei potrzebują kolejnych chwil na znalezienie tymczasowych sojuszników, bo zdają sobie doskonale sprawę z tego, że w tym miejscu brawura ścieli groby. A środowisko pozbawione Rhithralu nie stanowi idealnego miejsca do zawierania jakichkolwiek umów.

Stanowiące obszerną sieć jaskiń Jałowe Kresy codziennie witały na swojej ziemi niezliczone ilości nowych przybyszów, co nieustannie potęgowało nieufność mieszkańców. Graniczący ze Stygalem teren miejscami zawieszał sufit tak wysoko, że światło bijące z obumarłych łodyg nie docierało nawet na ziemię, duże obszary były zalane płaszczem złowieszczej ciemności. Nędznicy zaś, bardziej niż ktokolwiek inny, wiedzieli, jak niebezpieczny może być cień. Choć latami wyryta w głowie mapa jasno kreśliła punkty najgłębszych ciemności jako nic nieznaczącą niedogodność, nawet Teyl nie potrafił kompletnie zapanować nad targającymi go nerwami. Wrażenie, że coś gapi się na nich z tej otchłani, usztywniało każdy włos na jego ciele. Parł jednak przed siebie, z trudem utrzymywał głowę na miejscu, ale nie dopuścił do siebie przekonania o możliwości rzucania z tej czerni spojrzenia przez samego, dziwnie zainteresowanego ich losem Stygona.

Irytowała go hipokryzja własnego ciała, te same mięśnie latami posyłały bełty w sam środek tego półmroku. Doskonale pamiętał sypiącą się z góry kamienistą krew sufitu Kresów i nie mógł zrozumieć, jak serce potrafiło jeszcze wierzyć w czające się w mroku, owiane legendami istoty.

Również dalsze warstwy tej ziemi nie należały do najbardziej przyjaznych, a niziny, kończące się niespodziewanymi urwiskami i poszarpane ostrymi krawędziami wzniesień, pochłaniały więcej żyć niż organizowane latami Pływy. Otwory chowały w swoich kamienistych paszczach całość wygłodniałego potencjału flory i fauny Kresów. Wpadający do środka nieszczęśnicy na własnej skórze doświadczali pełnej krasy śmiercionośnych zdolności życia skrytego na tych suchych ziemiach. Lądowali oni a to w szczypcach, a to w kolcach. Wyłącznie garstka doznawała wątpliwego szczęścia znalezienia się w wydrążonej norze stawiającego na indywidualność Nędznika, jeszcze udało im się stęknąć, nim ostrze miecza wreszcie poderżnęło ich gardła. Wszystkie te śmierci spajała tylko jedna żądza.

Niemożliwe do zaspokojenia Pragnienie.

Błędniki jako jedyne istoty nie popadały w szał tego głodu. Pozostałe dzikie stworzenia były skazane na niekończący się pościg i walkę o zaspokojenie nigdy niemilknącej pokusy. Nie mogąc skosztować Rhithralu, życie przystosowało swe wyschnięte gałęzie i powykręcane paszcze do trawienia jedynego dostępnego tutaj płynu.

Szkarłatnej, gęstej krwi.

Brak jakiekolwiek zieleni zdeformował wszelką zwierzynę i roślinność do tego stopnia, że nikt, kto nie posiadał wystarczającego doświadczenia, nie odważał się do nich zbliżyć. Niewiedza, kiedy tkwiące w ziemi stworzenia zdecydują wyściubić dodatkowy kolec lub gębę, stanowiła trudną do pokonania barierę. Nie pomagał w nabraniu odwagi również fakt, że krwiożercze flora i fauna bardziej pasowały do Stygalu znajdującego się pod Kresami. To kreatury tamtych ziem żywiły się krwią świadomych istot i choć bestie Kresów pożerały i siebie nawzajem, to dalej była to niewielka różnica, by traktować te stworzenia inaczej niż przeklęte koszmary. Istniała na tych ziemiach tylko garstka dusz wystarczająco dzielnych, by stawić czoła naturze. Nazywani Drapieżnikami łowcy byli cennym zasobem dla przetrwania Nędzników. Ich umiejętności pozyskiwania jedzenia i zasobów czyniły z nich istoty wielce cenione przez Panów Pustki. Wedle opowieści jako jedni z nielicznych na Jałowych Kresach zaznali ciszy od szeptu Pragnienia Rhithralu, a to wzbudzało chęci osiągnięcie podobnego statusu przez co ambitniejszych Nędzników. Chęci, których władcy tych suchych lądów nie omieszkali wykorzystać dla własnych potrzeb, a ich pozbawiająca wolnej woli Powinność była ceną, jaką desperaci zawsze byli w stanie zapłacić.

Para podróżnych podążała lata temu wytyczoną ścieżką i zostawiała za sobą kolejne skrawki ziemi. Zdyscyplinowana świadomość Cetii dopasowała się perfekcyjnie do namacalnej wręcz, łączącej ją z Teylem, ostrożności. Gdy w kompletnej ciszy pokonywali jedną jaskinię za drugą, Aran nawet chwilowo zapominał o jej istnieniu. Ścieżka, choć wyuczona na pamięć, stanowiła niezaprzeczalną nowość w jego życiu. Pomimo że perspektywa rozwoju wydarzeń daleka była od przychylnej, i tak musiał przyznać, że od lat nie odczuwał podobnej błogości. Widział podnoszące się końcówki dotkniętych siwizną włosów na głowie, przyglądał się im przez lunetę wyobraźni i dostrzegł, jak ponownie nabierają barw. Spokój — jakże kuszącym był Pragnieniem nieba — zawsze smakował go w tak ulotnych chwilach jak ta. Odciskając na sercu raz za razem znamiona upływającego czasu, zmuszał do rozmyślań nad momentem, kiedy wreszcie jemu wybije przeznaczona godzina. Czas jednak, podobnie jak nieubłagany los, nie posiadał żadnych ulubieńców, każdemu z osobna odliczał dane mu ziarna.

Czy to świadomym istotom, czy też samemu światu.

Trupie światło z porozwieszanych po Jałowych Kresach łodyg zaczęło przygasać, rozwarstwiając niektóre z widzianych na martwych konarach kapsułek. Wypadły z wnętrza niekończące się fale maleńkich i opadających płatków. Spływały na ziemię jak błyskające krwistą czerwienią martwe świetliki. Kolejnymi strugami przyduszały światło, aż to w końcu przybrało zakrzepłą barwę co dopiero scalonego strupa.

— Pamiętam, jak mi o tym opowiadałeś! — odezwała się Cetia, jej wibrujący głos naprzemiennie przetwarzał tony strachu i podekscytowania. — Tylko nie bardzo wiem, co to oznaczało.

— Stygon zapukał do drzwi Kresów. — Teyl rozejrzał się czujnie po okolicy. — Łzy ostrzeżenia. Stygal rozpoczął żery.

— Żery? — Strach. Głos zdecydowanie przystanął na strachu.

— Jego bestie zabiją nas bez zawahania. Chodź. Musimy znaleźć schronienie.

***

— Ale smród! — Cetia wbiła nos w naciągnięty kaptur.

Teyl zajrzał do środka znalezionej jamy. Żrące miecze wychyliły klingi i groziły myślącym o zasadzce kreaturom wyglądem chorych kłów. Zastukał ostrzem o wnętrze jaskini i wypełnił płuca po brzegi zawieszonym w powietrzu fetorem.

Cetia zapiszczała w materiał. Naciskała z całych sił na szczękę, trzymając w ryzach żołądek starający się wybić dziurę przez zęby.

— Idealnie, wchodzimy. — Teyl odetchnął głęboko, chowając bronie do pochew.

Wybałuszyła na niego oczy, cały czas licząc na to, że to wszystko to jakiś sen na jawie, a on nie wchodzi właśnie do cuchnącej jaskini krokiem tak lekkim, jakby stąpał po wysłanej piórami podłodze.

— To nie są żarty, dziewczyno. Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co z tobą zrobią potwory Stygalu, gdy cię znajdą.

Pełne podirytowania spojrzenie rozwiało jej wszelkie nadzieje.

— Naprawdę… — Głos jej się urwał, gdy niechcąco zaciągnęła powietrza. — Naprawdę nie ma lepszego miejsca? Nie czujesz tego smrodu?

— Czuję to gówno.

— Właśnie o tym mówię, co tak śmierdzi?

— Czuję. — Teyl westchnął. — To gówno.

— No przecież pyt… — Oczy zamrugały w nagłym oświeceniu. — Żadne odchody tak nie cuchną! Przecież to śmierdzi jak coś bardzo, ale to bardzo przegnitego! Czuję nawet, jak obłazi mi pióra!

— To zwłoki. Mieszkające tu stwory srają do rozprutych trzewi. Wszystko to gnije w płynach ustrojowych, stąd ten zapach.

Nie dała rady żołądkowi, spazm szarpnął ciało, wyginając je wpół. Struga rzygowin poleciała żwawo z ust.

Teyl potrząsnął głową. Nie mógł pojąć, jak stworzenie odzwierciedlające obie strony tego świata, może tak bardzo nie pasować do żadnej z nich.

— Przepraszam, ale… — kolejny skurcz targnął jej ciałem, tym razem, na szczęście, już nic nie wyleciało — …ale jeśli to jest dla ciebie idealne, to ja chyba nigdy nie zrozumiem skali, według której oceniasz świat.

— Mówiłem ci już, że indywidualne preferencje nie mają nic tutaj do rzeczy. Chodzi o przetrwanie, a ta jaskinia zapewnia do tego perfekcyjne warunki.

Uniósł dwa palce, chwycił pierwszy z nich.

— Smród zamaskuje nasz zapach. — Drugi palec wylądował między opuszkami. — Odchody są jeszcze ciepłe. Te dwie rzeczy oznaczają, że zamieszkujące tę grotę stwory prędzej padną ofiarą Stygalu, nim tutaj wrócą.

Cetia nie mogła kwestionować jego wiedzy o świecie po tych wszystkich przedstawianych latami opowieściach. Nie oznaczało to natomiast, że koniecznie musi lubić jego pomysły, były momenty, kiedy jego zachowania odbierały smak życia. A noc w śmierdzącej zasranym trupem jaskini, niestety, zaliczała się właśnie do tej grupy. Weszła do środka, czując, jak skamieniała ziemia pod ciężarem jej kroków zamieniała się coraz bardziej w gnijące flaki.

Teyl natychmiast doskoczył do wnęki i naciągnął pajęczynę wzdłuż jej progu, podobizna naśladująca kamień idealnie zakryła wejście do ostatniej szpary. Automatycznie oblizał usta, nie zdziwił się w ogóle, gdy poczuł suchość w kilku miejscach. Wysiłek spowodowany marszem połączony z tkaniem musiał wzbudzić Pragnienie. Teyl przejechał językiem raz jeszcze dla pewności, szelest podrażnianych warg dobiegł do szpiczastych uszu jego towarzyszki.

Cetia zdjęła rękawice. Zanurzyła kły w zewnętrznej warstwie dłoni i wyciągnęła rękę na bok, starając się, jak tylko mogła, skupić wzrok na obserwacji ścian, a nie na zasranych, rozkładających się w rogu zwłokach. Płatki Lamentu pływające w falistej poświacie czerwieni skutecznie utrzymały jej uwagę.

— Ale to jest niepokojąco ładne — wymamrotała Cetia, gdy Teyl chwycił jej dłoń.

Krótkim, tanecznym krokiem obróciła się wraz z nim w stronę wyjścia. Przebijając wzrokiem mimikrę, spojrzała wprost na pokonane przez nich wzniesienie. Jego usta przyłożone do ręki, delikatnie wysysające krew dosyć dokładnie odzwierciedlały dźwięk dotykających ziemi płatków.

— Co to za zjawisko? Co tu się tak naprawdę dzieje?

— Lament. — Teyl wytarł wargi, dołączając wraz z nią do podziwiania świata. — Historyjki głoszą, że to krwawe łzy samej Eisenii. Podobno, gdyby się wsłuchać uważnie, słychać, jak nuci swą żałobną pieśń nad losem i cierpieniem swoich wygnanych dzieci, płaczem ostrzegając przed zachłannością Stygona.

Na ciemnej twarzy pojawiły się zmarszczki żłobione przez Trójcę, świdrowała umysł obrazami samookaleczenia. Teyl całkowicie się z nią zgadzał. Całe jego życie jest przecież kłamstwem, powielanie kolejnych tylko wzmacniało poczucie odrazy do samego siebie.

— Nie jest to naprawdę nic więcej, jak kolejna reguła rządząca tym światem. Od lat Jałowe Kresy zaspokajają Pragnienie krwią Eisenii, a Stygal krwią Nędzników. Charakterystyczna czerwień to tylko bezpośrednie ostrzeżenie o zbliżającym się niebezpieczeństwie, obronny mechanizm tego świata przed wymarciem. Jałowe Kresy pozbywają się nadmiaru morderczego plugastwa żerami. Pozostawione bez kontroli z czasem zabiłyby nas wszystkich. Jest to zwyczajnie część ekosystemu tego świata.

Cetia wyciągnęła rękę. Wystawiła pojedynczy palec poza pajęczynę, a jeden z tysięcy szkarłatnych płatków wylądował na opuszku i nieznacznie ugiął go pod zaskakująco niewspółmiernym do wyglądu ciężarem. Kropka malująca gęste, ciemnoczerwone strugi rozpuściła się, nim powracająca na swoje miejsce podpora zdołała się zatrzymać. Rozcierając wydzielinę między dwoma palcami, nabrała pewności, że nigdy nie spojrzy na świat tak samo jak Teyl. Ten płyn zbyt mocno przypominał jej kroplę skrzepniętej krwi.

— To powstrzyma naszych prześladowców? — Obracając palec, przyglądała się wolno cieknącym strugom. Plama za nic miała spokój jej ducha, wyraźnie przypominała jej o ich aktualnej sytuacji.

— Skończ z tą naiwnością, dziewczyno — warknął Teyl.

— Muszą przecież kiedyś odpuścić. — Zaciągnęła się mimowolnie powietrzem. Żołądek zagotował się tylko na moment. Dusząc nieprzyjemne odbicie, dziękowała samej sobie wyuczonego talentu do szybkiej adaptacji. — Nie możemy przecież skakać przez resztę życia po obsranych norach.

— Nasze życie na Jałowych Kresach dobiegło końca, teraz naszym celem są objęcia Eisenii.

— Co? Ale… Ale jak? Tyle lat mi powtarzałeś, że nie ma tam dla nas obojga miejsca. — Choć ogon jej zbroi służył jako nieruchome opancerzenie i tak zdołał się unieść pod naporem skrytej w środku realnej wersji.

— Dla nas obojga nie. — Trójka bezdusznych ślepi zwróciła się w jej kierunku.

Nie potrzebowała specjalnych umiejętności, żeby odczytać podtekst. Jej opadające uszy wraz z rosnącymi oczami pokazywały dość jasno, z jaką łatwością jej to przyszło.

— Nie możesz mnie zostawić! — Ręce chwyciły rozpędzone serce. — Ja sobie bez ciebie nie poradzę! Sam mówiłeś, że jestem nieudacznikiem! Ja… Ja wszystko popsuję, nie będę wiedziała, co robić, ja… Ja nie znam świata!

Podskoczyła do niego i nie pytając o zdanie, wciągnęła go w ciasny uścisk.

— Nie zostawiaj mnie, proszę! Proszę, musi być inne wyjście, ja-ja będę się słuchać, już nic nigdy sama nic nie zrobię, przysięgam! — Cetia skomlała tak szybko, że tylko cudem nie przytrzasnęła sobie języka zębami.

Teyl wpatrywał się w szkarłatny płacz, opadające płatki rozmiarami pasowały do jego własnych kropel krwi. Zdawały się kapać tym mocniej, im dłużej myślał o końcu wybrukowanej przysięgą drogi. Zaczęło ogarniać go zmęczenie.

— Musisz być silna. — Jego szept oderwał kamień z najbliższej ściany, wysysając życiodajną energię nawet ze skały.

— Bez ciebie nigdy nie będę silna! Musisz znaleźć dla siebie miejsce! Musisz! — zapiszczała błagalnie Cetia

— Taki jest mój zamiar. — Oczy zniknęły pod kotarą brunatnych powiek.

— Naprawdę? — Odsunęła się, zawieszone na jego barkach dłonie nie pozwalały jednak o sobie zapomnieć.

„Prawda żadnemu z nas nie służy, dziewczyno” pomyślał Teyl.

— Naprawdę — odpowiedział, zwracając wzmocnioną przez pięcioro oczu siłę spojrzenia w jej stronę.

— J-jak? — Odskoczyła.

Nie mogąc zdzierżyć beznamiętnego spojrzenia Trójcy, zaczęła pocierać jedną ręką o ramię. Aranowe palce zastukały po wypełnionych błękitnymi kapsułkami rękojeściach mieczy. Cetia poczuła, jak na ten dźwięk podskakują jej uszy. Był bardziej zrozumiały niż niejedno zdanie wypowiedziane z ust oratora.

— Aranowie wywołali Więd — wypowiedziała Cetia czujnym głosem, gdy spojrzała na klingi z niedowierzaniem. — To Matka decyduje, kogo powita w swoich objęciach. Nie wydaje mi się, żeby broń ją odstraszyła od podjętej już decyzji. Eisenia…

Urwała nagle, czując, jak jej mózg przewiercany jest na wylot. Unosząc niechętnie wzrok, zetknęła się z trójką ślepi, które gdyby tylko mogły, tłukłyby ją po łbie tak, że zapomniałaby, z której strony ma tyłek.

— Naiwność jest tylko kolejnym odcieniem partactwa, dziewczyno — burknął Teyl. — Wyłącznie klecha decyduje o przepływie dusz. Presja zaś, spowodowana przyłożonym do gardła ostrzem, ułatwia zapominanie niewygodnych faktów. Osiągniemy porozumienie.

Cetia przytakiwała gorączkowo. W ogóle przestała interesować ją prawdziwość tego stwierdzenia. Liczyła się dla niej tylko jego pewność siebie, a tej odmówić mu nie można było. To właśnie ona wydostała ich z nory i uzbroiła, więc moment spotkania z klerykiem Teyl zapewne też obmyślił. Żałowała tylko tego, że w żaden sposób nie uspokajało to jej spanikowanego serca.

— Trenujemy. — Zachrypnięty głos z chitynowego gardła wybrzmiał jak stłumiony wybuch.

Sparaliżował ją w miejscu nagły brzęk wyciąganego miecza. Żuchwa oderwała się od maski w niemym krzyku.

— Nie patrz tak na mnie, dziewczyno, tylko wkładaj rękawice.

Nie była w stanie wypowiedzieć słowa, wskazała tylko na rozlewający się Lament na zewnątrz.

— Poświęcę każdą chwilę i zaryzykuje wszystkim, co mam, by wpoić ci chociaż jedną rzecz. — Beznamiętny głos Teyla potrząsnął lekko wyciągniętym palcem Cetii. Podążył wzrokiem za jej szponem, a szereg oczu zwęził się w szpary tak wąskie, jakby próbowały zawalić całe Kresy siłą swojego spojrzenia. — Nie pozwolę światu za tobą płakać.

***

Uderzenie.

Prysła Noc.

Komora serca, pajęczyna niespokojnych naczyń krwionośnych.

Uderzenie.

Ciemność, cichy szum chlapiących daleko strumieni.

Uderzenie.

Serce okryte tłustymi łańcuchami arterii.

Uderzenie.

Napuchnięta żyła wbita wprost do jądra życia, pomruk jak niekończący się szept wymawiany wprost do ucha.

Uderzenie.

Wyciekająca z dwóch punktowych ran, bulgocząca krew broczyła otaczający mrok krwawymi plamami.

Uderzenie.

Ciemność ujawniła szkarłatem opływające kły.

Uderzenie. Uderzenie.

Przebiły w żyle otwory, pasowały idealnie.

Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie.

Ssanie.

Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie.

Skurczone serce, przeogromny ból.

Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie. Uderzenie.

Kły rozszarpały tętnice. Serce pękło.

Głośny skowyt agonii łamał wszystkie kości.

***

Powieki oderwały się od oczodołów. Zniknęły wizję pękającego serca i rozszarpywanych tętnic. Cetia poderwała głowę z cichym jęknięciem. Gęste krople Lamentu dudniły o ziemię i tryskały krwią jak zmiażdżone owoce swoim sokiem. Lejący się z sufitu szkarłat przefarbował świat. Dźwięk spadających kropel do tego stopnia przypominał jej odgłos uderzającej o arterię krwi, że nie była pewna, czy to, co teraz widzi, nie jest czasem dalszą częścią snu.

Uniosła się wtedy górna warga. Dopuściła do głosu schowane pod nią kły. Dźwięk pracujących tętnic rozpychał się realnym głosem Pragnienia. Woreczek z larwami przyciągał uwagę i wybudzał mózg z letargu. Cetia przetoczyła się na plecy i natychmiast tego pożałowała.

Rozsierdzone bólem mięśnie zaczęły łomotać po kościach. Jej sparingi z Teylem nigdy nie należały do najlżejszych. Nie była sobie w stanie przypomnieć nawet jednej sesji kończącej się wyłącznie zakwasami. Męki towarzyszyły każdemu treningowi. Z czasem zaczęła się do tej udręki przyzwyczajać, przywykła do bólu nawet do tego stopnia, by nie pozwolić cierpieniu wycisnąć z niej kolejnego kwilenia.

Potok ciągnących się po policzkach łez uświadomił ją jednak, jak bardzo się myliła.

Katorga przechodzona podczas treningów była niczym, w porównaniu z agonią torturującą mięśnie w tym momencie. Każda kość zgrzytała w udręce. Ból był jednak tylko konsekwencją zmiany, która nastąpiła w kończynach zupełnie do niej nienależących. Teyl tłukł ją bez opamiętania. Unikając dobrze znanych schematów, z łatwością znajdował luki w jej obronie. Jego napędzane niespotykaną wcześniej determinacją ciosy, nie zwracały uwagi na jej jęki. Zmuszały jej ciało do wychodzenia poza lata temu zapamiętany wysiłek. Jej mięśnie wierzgały w desperackich próbach ratowania głowy przed jego atakami. Zrozumiała, po którymś z kolei walnięciu nosem o ziemię, że przez te wszystkie lata Teyl cały czas się hamował. Dopiero dzisiaj pokazał, na czym tak naprawdę polega nakierowany na przetrwanie trening. W przeszłości pewnie by na niego nakrzyczała za dawane jej fory. Teraz natomiast, leżąc tłamszona głuchym bólem, dziękowała Eisenii, że nigdy się o tym nie dowiedziała.

Westchnęła, unoszona pierś wydobyła z siebie kolejne syknięcie wypełniające myśli wyłącznie dźwiękiem chlapiącej w żyłach krwi. Bulgot ten zmarszczył jej nos, zepchnął cierpienie do roli nieznaczącego echa i wypełnił krańce jej wzroku barwami czerwieni. W ciele rozpychał się wymagający reakcji rosnący szept Pragnienia, nerw po nerwie odcinał kontrolę nad ciałem. Choć mierzyła się z tym uczuciem wielokrotnie, to nigdy nie potrafiła się do niego przyzwyczaić. Sięgnęła do sakiewki, chwyciła w szpony wijącą się larwę i choć zdawało jej się, że szarpnęła ręką, dłoń pozostała zanurzona w worku, nęcona dotykiem pozostałych, tętniących gęstym życiem osobników.

Po co już uciekać, gdy tak niewiele trzeba, by zagarnąć więcej robali? Wystarczy tylko otworzyć dłoń, a same wpadną w objęcia. A stamtąd już tylko sekundy dzielą usta od wypchania się nimi. Na co komu próbka, gdy pełna satysfakcja jest dosłownie na wyciągnięcie ręki? Co takiego może utemperować te palce?

Oczy przeniosły się na siedzącą w cieniu postać. Oparty o ścianę Teyl spał ze zwisającą bezwładnie głową. Nie trzymał już mieczy, oba ostrza swoimi klingami już od jakiegoś czasu podświetlały buty. Poza tym jednym razem, gdy podsunęła mu poduszkę, nigdy przedtem nie widziała, aby tak głęboko spał. W jego przypadku sen nie miał nic wspólnego ze spontanicznością, wpisywał się w plan dnia tak dobrze, jakby zmęczenie nie było niczym innym, jak tylko kolejnym zadaniem do odhaczenia. Albo dała mu tak popalić, albo drzemanie gdzieś po kątach obejmowała taka sama tajemnica co jego prawdziwy zawód. Cokolwiek by to nie było, to widok ten odpowiadał na wcześniej postawione pytanie dość jasno.

Nieakceptujący przemijania stróż ewidentnie nie był w stanie jej powstrzymać.

Palce się rozluźniły. Tępe, znajdujące się w potrzasku, larwy lgnęły bez zawahania w objęcia ostrych szponów. Tłuściochy rozpychały się po całej ręce, znacząc swoją obecność nawet między palcami. Miała wrażenie, jakby te cholery się rozmnożyły, tam gdzie zazwyczaj było kilka sztuk, teraz przeciskały się całe hordy.

Szybko się nie skończą, nie ma co oszczędzać.

Nie mogąc oderwać wzroku od śpiącej postaci, ścisnęła dłoń. Z gardła uleciał cichutki pisk, w jednej chwili zanurzona w worku ręka napuchła robalami. Było ich tak wiele! Całe stado! Na pewno może sobie pozwolić na coś ekstra, taki zapas się szybko nie skończy, prawda, Teyl? Prawda, tato?

— Musisz być silna — zacharczał przez sen drzemiący wartownik. Poderwana chrapnięciem głowa podskoczyła nieznacznie.

Cetia cisnęła dłonią o usta tak mocno, że tylko cudem nie wybiła sobie zębów. Mimo paniki, niezręczny ruch skutecznie stłumił wydobywający się z gardła krzyk.

Musi być silna.

Chwyciła larwę. Bez zastanowienia wrzuciła pojedynczą sztukę wprost do ust. Miażdżone zębami tłuste cielsko strzeliło płynami, wypełniło buzię posoką, której łapczywe gardło nie omieszkało połknąć. Natychmiast odczuła ulgę. Skurczone wysiłkiem mięśnie się rozluźniły, losowe zadrapania pokryły się skórą, pędzący przed rozumem duch zrównał tempo z resztą ciała. Jeden robal wystarczył, zawsze wystarczał, prawdopodobnie nigdy nie zrozumie, jak po tylu latach może jeszcze dawać się tak łatwo mamić Pragnieniu. Tyle razy udowadniała sobie, że łakomstwo nie jest jej do niczego potrzebne. I bez jego szeptów wszystko jest dobrze. A przynajmniej było dobrze, aż do teraz.

Charakterystyczny dudniący dźwięk nie ustąpił. Nie tylko nie ucichł, ale zaczął zadomawiać się w głowie. Wybudzony ze snu mózg nie dał się już omamić. Wykreślił krwawe łzy i Pragnienie z listy możliwych winowajców, czym ostatecznie odsunął od siebie dotyk złudzenia. Stukot nie miał nic wspólnego z wyobraźnią. Roznoszony przez pagórkowaty teren, spływał do groty namacalnymi falami. Swoje źródło miał za wzniesieniem, które pokonali poprzedniego dnia.

Przewróciła się na brzuch. Nastawiła uszy i ledwie świadoma wykonanego ruchu wpatrywała się w zawieszony w oddali szczyt górki. Przyciśnięte do ziemi pióra podskakiwały, uszy, dziobane przyspieszającym tętnem, drgały coraz mocniej. Czekała, wlepiając nieprzerwanie wzrok w pagórek, oczekiwała nadejścia odpowiedzialnego za ten dźwięk. Wierzyła w nieokreślone objawienie całym sercem.

Dudnienie przybrało na sile. Już tuż, tuż, lada chwila.

Niespokojne uszy wiły się we wszystkie strony. Każde szarpnięcie prowokowało trzask maltretowanych kości. Ścisk w czaszce odcinał dopływ krwi, ochładzając palec za palcem.

Coś znajdowało się dokładnie po drugiej stronie szczytu, zaraz się pojawi, była tego pewna.

Czekała… czekała… długo czekała.

I nic.

Wszystko nagle ucichło. Czy to wszystko naprawdę było tylko wyobraźnią?

Znajomy ton buchnął odgłosem uderzonego bębna. Poderwał ją na wyciągnięte ramiona i wyczekał momentu zwątpienia, jak utalentowany muzyk budujący napięcie przed chórem. To już nie była solowa tonacja. Dołączyły tam co najmniej trzy nowe instrumenty, a ich zgrany, stukający rytm, zdawał się być niejako wybrakowany.

Muzyka pozbawiona była śpiewu.

Nie wiedząc czemu, pociągnęła nosem. Dochodzący do nozdrzy zapach zamącił w głowie, obił mózg do tego stopnia, że otaczający ją aromat zgniłego mięsa zdawał się wydobywać z jej własnych piór. Jedna jedyna myśl odnalazła swą drogę przez zamęt, głosiła ekscytującą nowinę namierzenia odpowiedzialnego za wokal elementu.

W zespole brakowało tylko jej.

Wystrzeliła z jaskini. Na czworaka wspinała się po wzniesieniu, gęste krople klepały ją po głowie w równym rytmie co ramiona matki namawiającej swoje dziecko do beknięcia. Tłamsząc krzyki tracącego kontrolę nad kończynami rozumu, oddalała w eter jego marne, domagające się posłuszeństwa rozkazy. Nie przejmowała się konfliktem. Nie mogła, nie wtedy, gdy powietrze rwane było podobnym, wydobywającym się z jej piór aromatem. Były tam istoty takie jak ona! Zaraz za tą górką! Czuła ich Powinność!

Wbiła pazury w ziemię, zanurzyły się w niej z łatwością kłów przebijających ciała robali. Wydarła głowę ponad wierzchołek, postawione na baczność uszy i wyszczerzony uśmiech przekraczały granice wszelkiego komfortu.

Witajcie przyjaciele! Witajcie… Dusiciele.

Masywny sznur rozczarowania ściągnął w dół radość. Jej cichutki pisk był ostatnim dźwiękiem muzyki.

Za wzniesieniem maszerowała grupa czterech istot. Dwie o gadzich głowach i potężnych, kolczastych ogonach oraz dwie o długich nogach i rozciągniętych po obu stronach szyi łuskowatych kapturach. Taszczyli w rękach grube sznury przypięte do kokonu za plecami. Ciągnięty po podłożu worek mazał ziemię strugami krwi, a znajdujące się w nim ciała dalekie były od konturów znanej fauny Jałowych Kresów.

Martwi Nędznicy. Ofiary żerów. Łup Stygalu.

Choć Cetia była niemal pewna, że nie wypowiedziała na głos walających się w jej głowie myśli, to czterej Dusiciele i tak odwrócili głowy w jej kierunku.

Przerażona padła, wbiła tyłek w ziemię i oparła plecy o wzniesienie. Dysząc ciężko, przycisnęła ręce do walącego serca, z wielkim trudem powstrzymywała je od wybicia dziury w piersi.

— Ty durna, ty durna, ty durna! — Biła tyłem głowy o ścianę, sycząc przez zaciśnięte zęby.

Co ją podkusiło? Czy ona sobie naprawdę właśnie wyobraziła, że po świecie tak otwarcie chadzają istoty z Rhithralem w żyłach i nikt ich nie zaczepia? W dodatku wyszły akurat ze Stygalu? Z miejsca, gdzie języki mieszkańców częściej liżą czerwoną krew, niż artykułują słowa?

„Wracaj, głupia, wracaj”.

Spojrzała w dół górki, czując w tym samym momencie, jak ziemia się pod nią zapada. Nigdzie nie było widać wejścia do jaskini.

Poczucie zagubienia rywalizowało z przerażeniem, potyczka trzęsła jej wnętrznościami. Tyłek zaczął się osuwać, usuwająca się spod szponów gleba zwracała się do niej jednym tylko krzykiem:

Zaraz cię zobaczą!

Zawyła. Odepchnęła się od skarpy i wyciągnęła gotowe do pełzania ręce, ale te nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Ugięły się, jakby były z gumy, powodując, że zaryła twarzą wprost o twardy grunt. Do jej oczu napłynęły łzy, sprowadzając całe pole widzenia do zamglonej plamy. Cetia natychmiast zaczęła się gramolić z ziemi. Rozkopała we wszystkie strony kamienie i cieknące z nosa krople świeżej krwi. Nawet Lament nie pozostał obojętny na jej panikę, docisnął ją do ziemi masowo spadającymi łzami, tak jakby były głazami sypiącymi się z przechylonego, bezdennego kosza.

Powietrze przeszył świdrujący gwizd. Niespodziewany, ostry dźwięk poderwał jej skrzydła i niemal wyrywał je z osłony pancerza. Strach omotał ręce, mocząc jej obryzgany błękitną juchą nos ponownie w gęstej czerwonej kałuży utworzonej z nieustannie padających kropli Lamentu. Poderwała głowę, pasma włosów okryte szkarłatną śliną chlasnęły o czoło jak mokre flaki. Wodospad krwi lał się z otwartych, zaciągających głęboko powietrze ust. Broczące w czerwonej plamie pogubione ręce uniosły się raz jeszcze, nerwy nadgarstków wibrowały do stukającego, marszczącego pokaźną kałużę rytmu.

Tupot. Bieg.

Wiedzą, że tu jest.

Podniosła się, popędziła na oślep przed siebie. Nogi plątały się w gęstniejącym podłożu, co rusz się potykała, zmuszając zagubione ręce do odbijania się od stromej ziemi. Rzucała się na wszystkie strony, robiła wszystko, co mogła, byleby poruszać się do przodu. Wywracające flaki zmęczenie balansowało świadomością na granicy omdlenia, absolutnie obojętne na to, że obrana za cel ściana, wydawała się w ogóle nie zbliżać. Szczególnie w porównaniu z nagle sypiącą się lawiną za jej plecami.

Coś wiło się pod ziemią.

Poczuła wstrząs rozrywanej gleby. Gdy upadała, nie wiedziała, czy to był cios, czy też przywalił jej ciężar fruwającego, zmieszanego z Lamentem, gruzu. Wiedziała natomiast, że chciała krzyczeć, lecz przyciśnięte brutalnie do podłoża płuca zdołały wydobyć z siebie jedynie cichy stęk.

Cztery wielkie, albinotyczne łapska w kształcie szerokiego topora z zakrzywionym ostrzem wbiły się w ziemię, złapały ją w klatce z białych jak trup nóg. Obróciła się na plecy, wyciągając ręce do obrony. Jednak w momencie, gdy wzrok spotkał się z przeciwnikiem, ogarniające dłonie drgawki przerażenia skierowały szpony w jej własne ciało. Dosadnie sugerowały, że przebicie własnego serca było dużo przyjemniejsze niż śmierć w szczękach nieznanej bestii.

Górował nad nią długi stwór, który rozkopywał ziemię nieustannie tuptającymi, króciutkimi nogami w dalszej części swej wężowej sylwetki. Wirujące w serpentynowych ruchach ciało albinosa zdawało się pływać w gęstym deszczu. Płetwy przyczepione do grzbietu uderzyły i tym samym pochyliły w jej stronę nierówną, spłaszczoną, kompletnie ślepą paszczę. Wydłużony pysk się otworzył, pokazał wiecznie klapiące, skrywające się jeden za drugim rzędy zębów. Cetia obserwowała pokrywające łeb ostre skrzela, muskane kolorem krwi. Dreszcze, kłujące jej sparaliżowane w przerażeniu nerwy, stanowiły wystarczający dowód na to, że ślepy stwór ją smakuje. Nie miała natomiast ochoty wiedzieć, czemu jej jeszcze nie gryzie. Upływające sekundy wypełniały specyficzne policzki coraz to bardziej wyrazistym szkarłatem, a przybierający na sile kolor kompletnie przefarbował kilka najdalej oddalonych od pyska skrzeli, odziewając je w dobrze jej znane jadowe barwy.

Niespodziewana eksplozja zawibrowała Jałowymi Kresami.

Zaskoczony wybuchem stwór wyprostował się i pociągnął łeb w kierunku hałasu. Oderwał szpiczaste łapska od ziemi, i pomimo swoich rozmiarów, dał zgrabnego nura wprost do gleby.

Leżąca na ziemi Cetia zupełnie nie zwracała uwagi na tłukący ją gruz. Patrzyła przed siebie i słyszała jedynie swoje pędzące w ramienia zawału serce. Coś chwyciło ją nagle za fraki. Nawet nie piszczała, nie musiała… Była przekonana, że jest to zimna rękawica samej Śmierci. Poderwały ją z ziemi silne ręce, zarzuciły przez ramię, pognały w dal. Każdy podskok niosących ją nóg otwierał jej twarz na napierający, okładający ją jak pięści Lament. Irytujący dyskomfort wymuszał ruch, szarpaniem głowy odrzucał w niebyt zbędne myśli i uczucia i umożliwiał prawdziwemu zrozumieniu przebić się przez mgłę onieśmielenia.

Dotknięte olśnieniem oczy ujrzały dobrze znajome struny na czarnych plecach.

— Teyl — wystękała Cetia.

— Cicho — zasyczał Aran, tuląc się do ściany jaskini zaraz obok towarzyszki.

Dwie naciskające na dziewczynę ręce wciskały ją głębiej w objęcia groty. Pozostała para rozgrzewała zastygłe mięśnie. Oczy, obserwujące świat przez zasłonę mimikry, nakierowały wysunięty z piszczela gruczoł w stronę wyjścia.

Nacisk rąk był tak silny, że Cetia ledwo mogła złapać powietrze. Płytkie oddechy były bardziej męczące niż ostatni, pełen upadków bieg. Nie musiała się jednak długo nimi przejmować. Uszy pstryknięte szumem jeżących się włosków zacisnęły sapiące usta na kłódkę.

Na wzniesieniu pojawiła się para skanujących teren Dusicieli. Teyl patrzył, jak ten o wężowatym ciele zawężał swoje pole widzenia. Ruchoma głowa raz za razem mijała jamę okrytą kamuflażem, każdym kolejnym machnięciem sprowadzała oczy coraz bliżej wejścia.

Rozgrzane dłonie objęły rękojeści mieczy gotowe na stawienie czoła nieuniknionemu.

Drugi z krwiożerczych przybyszy nagle zagwizdał i kuląc się, odganiał od siebie kanonadę kropli. Posłał jeszcze kopa okrytej Lamentem ziemi i zniknął zaraz za pagórkiem. Za kompanem podążyła okapturzona łuską postać, siłując się z Teylem spojrzeniem do momentu, aż nie pochowało jej wzniesienie. Ruch widocznych, podskakujących barków przypominał wzruszanie ramion w zmieszaniu.

— Mamy szczęście — wysyczał cichutko Teyl.

Wibracja w głosie rozeszła się po nerwach. Opadające bezwładnie ręce pociągnęły za sobą oczy. Gęsty, sięgający piszczeli strumień Lamentu, przelewał się przez próg.

— O-odeszli? — Jej rwany, wyślizgujący się ze ściśniętej piersi głos sprawił, że nawet Cetia nie miała pewności, czy nie był to wyłącznie plusk wpadającego do czerwonej kałuży kamienia.

— Coś ty sobie myślała, dziewczyno? — Beznamiętny głos Arana zanikał w hucznym bulgocie bąbelków powietrza puszczających do niego oczko.

Zignorował ten trochę zbyt dosadny znak ingerencji zapomnianej siły w przebieg wydarzeń. Czternaście lat to wystarczający czas, by wyzbyć się chęci do nazwania się ponownie łatwowiernym idiotą.

— Przepraszam — stęknęła Cetia.

Osunęła się po ścianie, klepnęła tyłkiem o mokrą ziemię, wbiła palce w zwilżone włosy opadające na jej wybałuszone oczy.

Teyl oparł głowę o kłującą skałę. Ostry, wbijający igły wprost do mózgu dotyk był akceptowalną alternatywą dla męczącej bezsilności.

— Ja… Ja myślałam… — Jej czaszka zdawała się trzeszczeć pod naciskiem palców. –Droga Matko, ja naprawdę myślałam, że jest tam ktoś taki jak ja. — Cetia kołysała się miarowo. — Pomyślałam, że mogliby wiedzieć, czemu Eisenia wybrała mnie, mogliby wiedzieć, jak ciężko… Mogliby mnie znać, mog… — Nagłe zawodzenie wycisnęło resztki powietrza z płuc.

— Złamałaś daną mi przysięgę. — Ogniste trio oczu zadrżało źrenicami w niemym krzyku.

— Złamałam! — pisnęła.

Huśtanie nabrało tempa, a ciśnienie wydechu uderzyło wprost do powiększanych oczu. Rosły w aplauzie pękających żyłek.

— Nawet nie wiedziałam! Nie myślałam o tym, Teyl! To było takie normalne! Takie… takie…

— Głupie.

Przytakiwała żarliwie. Szkarłatne, przeplatane niebieskimi strugami pasy włosów kreśliły abstrakcyjne malowidła na umorusanej twarzy. Każde posunięcie niechcianego pędzla było motywowane cichym łkaniem.

— Uległaś Pragnieniu. — Sucho stwierdzony przez Teyla fakt bez trudu przebił się przez płacz. — Stygal oddycha pokusą. Jego kreatury wiedzą, jak się nią posłużyć, aby słabe ofiary same rzuciły się pod ich kły. Gdybyś traktowała mnie poważnie i robiła to, co mówię, nigdy nie skusiłabyś się na tę zanętę.

— Nie chciałam, Teyl, przepraszam! — Cetia ukryła twarz w dłoniach.

Rozbłysk bólu wyszarpał stęk z jej gardła. Obity nos zaczął piec i rozpalił twarz kombinacją wstydu i boleści.

— Zrozum wreszcie, dziewczyno, że na nic mi są twoje przeprosiny. To tobie powinno zależeć, by mnie słuchać. Jeszcze jeden taki błąd, a możesz skończyć jako nowy inkubator do gówna. Przyjdzie pewnego razu taki dzień, że nie starczy mi sił, by do ciebie dobiec.

Dziewczyna pociągnęła nosem. Wykrzywiając się z bólu, nie pozwoliła, by jakikolwiek niekontrolowany dźwięk wydobył się z gardła. Teyl miał rację. Gorzka była to prawda, ale już życie pokazało jej dwa razy w bardzo krótkim czasie, że pomyłka to droga na skróty do śmierci.

Musi być silna.

To nie jest świat łatwy do życia, ale skoro nie ma innego, jedyne, co jej pozostaje, to wziąć się w garść i wreszcie porządnie spożytkować całą przygotowywaną latami treningu wiedzę. Dobry plan, dokładnie tak uczyni, zacznie już teraz. Otwierane skrzydła były jednak dalekie od posłuszeństwa, zamiast poderwać nogi z ziemi jednym trzepnięciem, zawinęły się jak bandaż, formując niemrawy kokon dobrze jej znanego dziecinnego uścisku. Nieważne, jak bardzo przekonywała się co do zasadności argumentów Teyla, nigdy nie mogła pozbyć się myśli, że w takich momentach nie tylko potrzebuje lekcji, lecz też przytulenia. A objęcia własnych skrzydeł dalekie są od zaspokojenia tej potrzeby.

— Rozumiem. — Cetia przełknęła ciężko ślinę i oderwała ręce parzące ją w skronie. Po twarzy przetarły ściśnięte jeszcze szpony, podrażniły bolący nos i pobudziły w nim dodatkowo poczucie swędzenia.

Mając dość cierpienia, sięgnęła pasa swojego obrońcy.

Wszystkie pięcioro oczu błysnęło jednakowym światłem, wprowadziły należące do nich ciało w zwinny obrót. Dwie z rąk pacnęły wyciągnięte ramię, a dwie kolejne sięgnęły po rękojeści mieczy.

— Hej! — zapiszczała, chowając uderzoną dłoń między nogi.

— Co ty robisz?! — zawarczał Teyl.

— Boli mnie nos!

— Nie wolno ci tego dotykać! — Pięcioro ślepi łupiło agresywnie w jej kierunku. Zza chitynowych barków nieśmiało wystawały dwa kolce na czarnych mackach.

— Co?! Dlaczego?

Niemy kwintet na jego głowie zamrugał w idealnej harmonii. Nigdy nie widziała, by jego oczy były kiedykolwiek tak wielkie. Rozluźniony Teyl wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć, a jej krzyczące z bólu kości naprawdę nie chciały, w tak krótkim czasie, ponownie tulić ziemi.

— To kara — odezwał się w końcu.

Gdyby nie zwrócone w jej kierunku ślepia, miałaby ogromny problem rozpoznać, kto do niej mówi.

Teyl wyprostował się po chwili. Rozpaliły się źrenice na czole i przerwały harmonijny łańcuch z pobratymcami pod spodem. Trójca zwróciła całą piątkę podległych jej oczu w jedyną słuszną stronę. Migoczące obrazy zabarwione ostrymi barwami biły od zakrwawionej postaci przy ścianie mocniej, niż światła lamp po spędzeniu godzin w ciemnych tunelach. Niebezpieczeństwo i przestroga zarazem, a w starciu z dzikim drapieżnikiem nic nie jest bardziej użyteczne jak pokazanie mu, że jest się bardziej nadętym.

— To kara — powtórzył szorstko. Teyl skrzyżował napięte pewnością siebie ramiona na tułowiu do rytmu zgrzytu w gardle. — Dyskomfort i ból będą twoją nauczką za nieokrzesanie. Obyś wyciągnęła z tego lekcję. Być może to był ostatni raz, gdy nie poniosłaś konsekwencji.

Cetia skuliła uszy, wwiercając ciało w ścianę. Ostre i zimne objęcie kamieni, tak bardzo zazwyczaj irytujące, tym razem nie wykazywało żadnej nieprzyjaznej cechy. Skrzydła otuliły ją znajomym uściskiem. Zmusiła ciało do walki z bólem jedynym jej znanym sposobem. Zamknęła oczy. Cichutki śpiew odbijał się od ściśniętych w pasek ust, wywoływał rezonans przeciwny do tępego głosu solisty targającego ją za nos. Zaznajomiona była z każdym ich przebojem, jeden artysta nigdy nie oddalał się od drugiego. I gdy już jako dzieciak bardzo chciała udawać, że ten czulszy jest w stanie zrobić solową karierę, noga zawsze tupnęła pod rytm tego nieżyczliwego. To on tworzył największe przeboje na tym świecie. Tylko zamykając oczy, potrafiła skupić myśli na głosie pierwszego, i choć wiedziała, że to wszystko to tylko trwający przez moment pozór, to udawanie było dla niej wartym sięgania niebem. Nieważne, jak nierealne mogłoby się ono wydawać.

Na skuloną w rogu sylwetkę patrzyły rozciągnięte jak łzy oczy. Trójca wierciła się nieznośnie, szarpiąc raz za razem powiekami. Ten świat nie znał litości. Tylko bezwzględna koncentracja przeciwstawiała się dodaniu własnej krwi do puli łez Lamentu. Czy dwadzieścia dwa lata wykreowało za mało argumentów na poparcie tej tezy?

Nie ma tu miejsca na czułości.

Przez jej łuskowate palce przeciekł pasek błękitnej krwi, melodyjny pomruk z gardła zawibrował pod wpływem bólu. Lazurowa stróżka popłynęła wprost do kałuży czerwieni, rozlewając się spokojnym kontrastem do wiecznie niepełnej, szkarłatnej studni. Błękitna struga obiła się o pobliską ścianę, zmywając oschnięty na niej brud.

Nawet Trójca nie wiedziała, że ten jałowy kamień był jeszcze w stanie pokryć się zielenią.

Teyl westchnął. Potrząsał lekko głową w rytm nieśmiałej melodii i przekonał się, jak bardzo ta skulona istota nie pasuje do tego miejsca. Istota, którą sam na ten świat sprowadził. Spod nadgarstka wysunął się gruczoł, śmiałym gestem uformował łatę pajęczyny na przeciwnej dłoni.

— Pokaż. — Przykucnął przed dziewczyną, wsunął dłoń pod brodę i uniósł lekko jej głowę. Widział błękit przebijający się przez zagubione, zielone źrenice. — Nie jest złamany.

Przycisnął delikatnie łatkę do krwawiących nozdrzy. Dziewczyna zesztywniała. Jej oczy nie potrafiły się zdecydować, czy to, co widzą, jest prawdziwe.

— Przytrzymaj chwilę i krwotok ustąpi.

— D-dziękuję. — Cetia położyła dłoń na jego ręce. Podniesione na chitynowym ramieniu włoski osłoniły jej obolałą twarz.

— Jadłaś? — odchrząknął.

Teyl zamarł na chwilę, słysząc echo własnego głosu w głowie. Czy to nie był czasem zapomniany dźwięk zakłopotania? Odskoczył z przyduszonym jękiem. Natychmiast przywarł barkiem do pobliskiej ściany, skierował oczy na teren rozpościerający się za mimikrą głazu. Dotyk szorstkiego kamienia skutecznie zagłuszał szarpiący ból na ramionach. Zwisające na zewnątrz łodygi zaczęły przybierać swoje naturalne barwy.

— Tak. Po treningu obudziłam się głodna.

— Rana zagoi się szybko. Jedz zawsze przed snem i nie czekaj, aż zgłodniejesz. Nie pozwól Pragnieniu szeptać.

— Dobrze. — Jej głos zadrżał.

Merdający bez zahamowania ogon uświadomił Cetii, że ledwo pamiętała dzień, gdy wymienione między nimi słowa nacechowane były czymś więcej niż otoczką rozkazów zmęczonego oddychaniem kapitana. Zaskoczenie było spotęgowane rzucanym przez niego spojrzeniem — wszystkie oczy patrzyły na nią tymi samymi, okrągłymi źrenicami. Prawdopodobnie był to jedynie przypadek. Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że pełen uczuć ojciec jeszcze gdzieś tam jest… Być może stłamszony pod trudnościami życia, ale dalej istnieje. Choć ostatnie godziny dalekie były od przyjemnych, to po tym, jak doświadczyła, nawet przez chwilę, ogłoszonej w unikalny dla niego sposób czułości, nie mogła się już doczekać, co przyniesie przyszłość.

Coś jej po prostu mówiło, że nadejdzie jeszcze moment, gdy jego oczy spojrzą na nią ponownie z jednogłośnym werdyktem.

***

Cetia bardzo się starała, by jej chód wyglądał tak naturalnie, jak to tylko możliwe, lecz Teyl i tak musiał ją szczypać, by przypomnieć jej, by nie kręciła tak mocno głową we wszystkie strony. Nie karcił jej wbrew pozorom za nadmierną ciekawość, ale za to, że może przy tym pokazać swój prawdziwy kolor oczu. A było przed czym je chować.

Jama, do której dotarli, była dużo węższa od znanego jej otwartego środowiska Jałowych Kresów. Nie było tutaj bocznych ścieżek, lecz tylko jedna, szeroka, prowadząca do góry droga. W szparach starannie wyłożonego sklerytu płynął nieśmiałym, cieniutkim strumieniem Rhithral, zapewniał życie i pozwalał wyrosnąć nieznanym Cetii źdźbłom. Kiełkująca zieleń przypominała jej własne dutki dopiero co obrastające pierzem. Choć skurczona galeria wyznaczała wapnem tylko jeden trakt, to jej konstrukcja dalej dzierżyła wydrążone po bokach tunele. Ciemne i wijące w dół, wyglądały jak powiększone, mozaikowe ślepia pijaka. Mogłoby się wydawać, że są to otwory jakich miliony na tym świecie. Niemniej prowadząca do nich ścieżka, pokryta przez nieznany gąszcz, sprawiała, że były wyjątkowe. Nie było możliwości dostania się do korytarzy bez wydeptania śladów w tej florze. Jednak sama myśl o tym wydawała jej się dziwacznie wręcz przeklęta. Po całej szerokości drogi poruszali się w tę i z powrotem mieszkańcy tego świata, Nędznicy tacy jak oni mieszali się z istotami, które niekoniecznie jeszcze do nich należały. Aromat Powinność Jałowych Kresów przeplatał się tutaj ze słodkawym zapachem rozkładającego się kompostu. Chociaż widziała kulących się z odrazy Nędzników, to dla niej woń ta oscylowała gdzieś na granicy abstrakcyjności i totalnej obojętności. Patrzeli na nich wszyscy. Rozumiała niebezpieczeństwo, jakie to ze sobą niosło. Kamuflaż, nieważne jak dokładnie zrobiony, zawsze pozostanie kamuflażem. Doskonale zaznajomiona z zasadami działania mimikry, była świadoma, że nawet najmniejszy ruch pod taką kontrolą może sprowokować lśnienie na pierwszy rzut oka niewidocznej skazy.

Mimo to ciekawość rozsadzała ją od środka. Nie potrafiła zachować spokoju w obliczu tej nowej wersji otaczającego świata. Płynął tutaj Rhithral! Rhithral! Ten sam błękitny płyn umykający świadomości wielu istotom narodzonym na Jałowych Kresach, spływał właśnie tutaj! Przecinające ziemię strugi przypominały kanaliki wydrążone przez łzy, jakby sama Matka płakała nad wszystkimi zmierzającymi w stronę Kresów Dziećmi. A był to tylko początek na liście fascynujących rzeczy.

— Teyl? Co to jest? — Cetia dała upust ciekawości, kiwając głową w stronę nieznanej flory. — To zielone po bokach? Dokąd prowadzą te oznaczone tunele?

— Mech. — Aran pociągnął nosem i westchnął boleśnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.