drukowana A5
Kolorowa
48.56
Cierniowym szlakiem.

Bezpłatny fragment - Cierniowym szlakiem.

Z piekła Kołymy do Armii Andersa.

Objętość:
130 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 мм
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8245-137-5

Cierniowym szlakiem. Z piekła Kołymy do Armii Andersa

**Pamięci**

Plut. Zaw. P. P. Wojciecha Mielnika

Mojego Dziadzia i jego trudnej drogi przez sowiecką Rosję do Armii Andersa.

Oprócz cioci Teresy, ostatniej przedstawicielki rodziny, wszystkie osoby, którym tak wiele zawdzięczam, już odeszły. Pozostały jedynie ich groby, które odwiedzam, wspominając z wdzięcznością dobroć ich serc.

Szczególne słowa uznania kieruję do cioci Teresy, dzięki której te słowa mogą dotrzeć do Państwa.

Słowem wstępu

Minęło już wiele lat od wybuchu II wojny światowej. Niektórzy zdążyli o niej zapomnieć, a młodsze pokolenia niewiele o niej wiedzą. Czasami jednak warto spojrzeć w przeszłość i przypomnieć sobie tragiczne losy naszych bliskich.

Pisząc o bolesnych wspomnieniach mojej rodziny, która została wywieziona do dalekiego Kazachstanu, nie przypuszczałam, że po raz kolejny sięgnę po pióro, aby opisać krętą drogę życia mojego Dziadka Wojciecha Mielnika, świadka ważnych wydarzeń historycznych. Jego tragiczne losy wojenne i powojenne były podobne do losów wielu innych żołnierzy, którzy, tak jak mój bohater, przeszli przez sowieckie piekło: więzienia, Kołymę, Armię Polską na Wschodzie, Polski Korpus w Anglii oraz obóz „opornych”.

Do spisania kolejnych wspomnień skłoniły mnie uroczystości związane z wystawą przygotowaną przez Muzeum Kresów w Lubaczowie pt.: W sowieckim raju. Losy mieszkańców powiatu lubaczowskiego pod okupacją sowiecką w latach 1939–1945”, w której jedna z plansz poświęcona była mojemu Dziadziowi.

Nie pamiętam Dziadzia, Wojciecha Mielnika, ponieważ zmarł, gdy miałam niespełna cztery lata. Znam go jedynie z opowieści mojej zmarłej Mamci oraz jej rodzeństwa, a także z licznych zdjęć zachowanych w albumie.

Przywołując w pamięci ich opowieści o Nim, widzę Go oczami wyobraźni jako dobrze zbudowanego mężczyznę z sumiastymi wąsami. Jego skromność i wewnętrzne ciepło mogły być różnie interpretowane, ale dla mnie pozostanie on bardzo dobrym człowiekiem, kolegą oraz mądrym, otwartym, uśmiechniętym, ciepłym i życzliwym. Mimo odpowiedzialnej funkcji nigdy nie zamykał się na drugiego człowieka, wspierając tych, którym w życiu się nie powiodło lub którzy żyli w trudnych warunkach. Przed oczami mam wspomnienia o Nim, które przekazały mi moja zmarła Mamcia i ciocia Stefa.

Rówieśnikom zazdrościłam posiadania dziadków, których ja niestety nie miałam. Zmarli — jedni na zesłaniu, drudzy, gdy byłam jeszcze mała. Nie zaznałam babcinej miłości i bardzo za tym tęskniłam.

Na podstawie losów mojego bohatera pragnę ukazać typową, nieludzką drogę polskiego żołnierza przez sowiecką Rosję, któremu życie uratował Układ Sikorski-Majski oraz powstająca na wschodzie Armia Polska pod dowództwem generała Władysława Andersa.

Treść mojej książki to obraz zesłańczego życia, wywołany z otchłani pamięci. To suma największych wzruszeń z wyprawy w głąb sybirackich serc, trudna podróż w przeszłość, wzdłuż rozległych blizn zadanych w tamtych odległych latach. To opowieść o tułaczej drodze oraz wpływie przymusowej rozłąki na historię mojej rodziny i ich dalsze życie.

W ten sposób pragnę oddać hołd Dziadziowi i, nie obawiając się patosu, z dumą przekazać pamięć o Nim — człowieku bezgranicznie oddanym swojej pracy, rodzicom, żonie i dzieciom, patriocie oraz godnym i szanowanym obywatelu. Mam nadzieję, że ta książka, obok wielu innych, przyczyni się do utrwalenia historycznych faktów z dziejów naszego narodu.


Te wspomnienia są ku:


Pamięci tych, którzy nie przeżyli.

Tych, którzy cierpiąc, przetrwali.

Tych, którzy na zesłaniu pozostali.

A przyszłym pokoleniom — aby pamiętały!

Barbara Janczura

sybiracylubaczow.blogspot.com

„Drugie Przemówienie”

„Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni, nasza przewaga daje nam wszystkie prawa” — tak brzmiało ostatnie przemówienie Hitlera przed atakiem na Polskę.

1 września 1939 r. o świ­cie, woj­ska nie­miec­kie bez wypo­wie­dze­nia wojny roz­po­częły pierw­szą kam­pa­nię II wojny świa­to­wej. Osa­mot­nione w walce Woj­sko Pol­skie nie mogło sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić się agre­sji Niemiec i sowiec­kiej inwa­zji doko­na­nej 17 września. Kon­se­kwen­cją tej sytu­acji stał się IV roz­biór Pol­ski doko­nany przez Hitlera i Sta­lina.

Ten naj­więk­szy kon­flikt w dzie­jach ludz­ko­ści, pochło­nął ponad 6 milio­nów oby­wa­teli pol­skich.

Kiedy słu­cham wspo­mnień, gdy czy­tam i roz­ma­wiam z boha­te­rami tam­tych strasz­nych lat, gdy patrzę na ota­cza­jący nas świat, boję się… Boję się faszy­zmu, nie­na­wi­ści, pogardy. Boję się, by wol­ność, o którą wal­czyli nasi przod­ko­wie, nie została nam ni­gdy ode­brana.

Nasi boha­ter­scy przod­ko­wie, jako jedni z nie­licz­nych, prze­ciw­sta­wili się obu oku­pan­tom. Dla­tego też naszym obo­wiąz­kiem jest pamię­tać w chwi­lach modli­twy i zadumy o tych, któ­rzy musieli umrzeć, abyśmy my dzisiaj cie­szyli się wol­no­ścią.

Dom rodzinny …

Nieocenionym źródłem informacji na temat losów Dziadzia okazała się po raz kolejny ciocia Teresa, najmłodsza z rodzeństwa i jedyna żyjąca spośród pięciorga dzieci Wojciecha Mielnika. Podobnie jak w przypadku książki „Ponury cień Sybiru — wspomnienia z zesłania”, oddaję Jej głos…

„Nasz ojciec był ofiarą sowieckiego systemu, dlatego z należną Mu czcią pragnę przedstawić opis Jego cierpień związanych z aresztowaniem, męczeńskim transportem do łagru, ciężką pracą w kopalni, ucieczką oraz walką w szeregach armii Andersa, powrotem do Polski i trudnym życiem w PRL” — rozpoczęła swoje opowiadanie ciocia Teresa.

Urodził się 23 kwietnia 1893 roku w Lisich Jamach jako najstarszy syn Antoniego i Ewy z domu Baran. Miał jedną siostrę, Annę, która zmarła w młodym wieku. Niestety, nie zachowały się żadne informacje dotyczące przyczyny ani daty śmierci ukochanej siostry.

Pochodził z polskiej rodziny o bogatych tradycjach. Dziadkowie przekazywali dzieciom wartości takie jak wiara, patriotyzm oraz szacunek dla starszych. Całowanie w rękę Matki i Ojca było w ich domu wyrazem głębokiego szacunku dla rodziców i starszego pokolenia.

Dziadkowie szczególnie dbali o edukację dzieci. W latach 1907—1908 ojciec ukończył Publiczną Szkołę Dopełniającą w Lisich Jamach. W wyniku działań wojennych świadectwo szkolne uległo zniszczeniu, jednak w albumie rodzinnym zachowało się zaświadczenie zastępcze, potwierdzające ukończenie szkoły, wydane przez Inspektorat Szkolny w Lubaczowie 26 września 1947 roku.

Odpis zaświadczenia zastępczego.

Nie posiadam żadnych informacji dotyczących okresu od 1908 roku do kwietnia 1918 roku. Nie wiem również, co działo się w tym czasie ani czy kontynuował jakieś nauki.

W albumie rodzinnym zachowały się jedynie fotografie z podpisami, na których częściowo się opieram, oraz zaświadczenie o przebiegu służby z okresu przedwojennego i wojennego, a także inne cenne pamiątki, które są dla mnie bardzo ważne.

28 lipca 1914 roku wybuchła I wojna światowa. Niestety nie mam informacji na temat losów moich dziadków i ojca w tym okresie. Wiadomo jednak, że kolejne pokolenia Polaków marzyły o wolnej, niepodległej Polsce.

Mamy już rok 1918. Ojciec rozpoczął swoją pierwszą pracę w Komarnie, w powiecie Rudki, na stanowisku żandarma w Żandarmerii Krajowej Austriackiej. Pracował nieprzerwanie od 1 maja do 1 listopada 1918 roku. Jego ciągłość zatrudnienia przerwało internowanie przez władze ukraińskie w Żółkwi. W obozie dla internowanych przebywał od 1 listopada 1918 roku do 1 stycznia 1919 roku. Można się zastanawiać, dlaczego doszło do internowania przez władze ukraińskie. Oto fragmenty książki Florentyny Rzemieniuk:

(…) … stosunek unickiego duchowieństwa do postanowień układu brzeskiego był jednoznacznie pozytywny. Na zebraniu duchowieństwa wszystkich trzech diecezji, które odbyło się w dn. 27 marca 1918 r. wyrażono radość z faktu powstania państwa ukraińskiego nad Dnieprem i przyłączenia do niego, jak pisano „prastarych ukraińskich ziem Chełmszczyzny i Podlasia”. Uznano to za akt sprawiedliwości oparty na historycznych tradycjach i większości rdzennie ukraińskiego elementu. W obronie postanowień brzeskich wystąpił także metropolita A. Szeptycki twierdząc, że „wszyscy Ukraińcy uważają Chełmszczyznę za starą ukraińską krainę, która nie tylko geograficznie jest ściśle powiązana z Ukrainą, ale także w dawnych wiekach należała do ukraińskiego państwa”.

Wiadomo, że, u podstaw wystąpienia A. Szeptyckiego w obronie układu brzeskiego leżały dalekosiężne plany unijne. Nie ulegało wątpliwości, że nowe państwo ukraińskie z punktu widzenia narodowego będzie musiało popierać obrządek greckokatolicki na tych terenach. (…)

Duchowieństwo unickie Galicji poparło także zamach wojskowy Ukraińców na ziemie polskie dokonany w nocy z 31 października na 1 listopada 1918 r. Istniało powszechne przekonanie, że duchowym sprawcą zrywu listopadowego był metropolita A. Szeptycki. Hasłem Ukraińców było wówczas zawołanie: „Polacy za San”. Po ogłoszeniu ZURL Cerkiew greckokatolicka stała się jej obrońcą i reprezentantem w rozmowach z Ententą. Inspiratorem wszystkich akcji dyplomatycznych i politycznych był A. Szeptycki. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że zamach dokonany przez Rusinów na ziemie wschodnio-galicyjskie był gwałtem dokonanym na narodzie polskim. Należało się spodziewać, że wobec tego gwałtu ruskie duchowieństwo zajmie stanowisko co najmniej neutralne.

(…)

Wietrząc spiski od razu zaczęto wywozić Polaków. Główne obozy internowanych, któreśmy dotąd zwiedzili były z Żółkwi, we Lwowie, w Złoczowie, w Tarnopolu, w Mikulińcach, w Strusowie, w Jazłowcu, w Kołomyi na Kosaczu i inne. Spędzano tych internowanych w zimie do nie opalanych baraków. Nie dawano im z początku przez kilka dni nic jeść, a potem dawano rano jakąś kawę, czasem raz na tydzień, albo na dwa tygodnie kawałek razowego chleba, czasem kawałek koniny, czasem zamiast obiadu gotowane harbuzy. (…)Internowanych wypędzano do robót. Na przykład w Tarnopolu przy mrozie wypędzano boso przeszło 200 ludzi (albo z nogami owiniętymi w słomę), do roboty niby przy kolei i codziennie po kilku ludzi umierało na mrozie a inni chorowali.

Powrót do rodzinnego domu przyniósł Ojcu awans oraz nową posadę na posterunku w Narolu, gdzie pełnił funkcję żandarma w Żandarmerii Krajowej Polskiej. Pracował tam od 3 stycznia 1919 roku do 1 grudnia 1919 roku.

Nie jest jasne, dlaczego Ojca i jego kolegów przenoszono z jednego posterunku na drugi.

Z dniem 1 grudnia 1919 roku Żandarmeria została przekształcona w Policję Państwową Polską, a Ojciec kontynuował służbę jako posterunkowy P.P. (Polskiej Policji). Następnym miejscem jego pracy był posterunek w Daszowej, w powiecie Stryj, gdzie służył do kwietnia 1920 roku.

Znalazłam treść roty przysięgi, którą składali nowi policjanci na podstawie ustawy z 1919 roku, ustanawiającej Policję Państwową:

Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu na powierzonym mi stanowisku pożytek Państwa Polskiego oraz dobro publiczne mieć zawsze przed oczyma; Władzy zwierzchniej Państwa Polskiego wierności dochować, wszystkich obywateli kraju w równym mając zachowaniu, przepisów prawa strzec pilnie, obowiązki spełniać gorliwie i sumiennie, rozkazy przełożonych wykonywać dokładnie, tajemnicy urzędowej dochować. Tak mi Panie Boże dopomóż.”

Kolejnym etapem w życiu Ojca było objęcie stanowiska posterunkowego w Polskiej Policji w Jarosławcu, w powiecie Bucz. Pracował tam od 1 kwietnia 1920 roku do 1 czerwca 1921, a następnie został przeniesiony na posterunek w Buczaczu, gdzie pozostał do 1 kwietnia 1922 roku.

W tym samym czasie Ojciec uczestniczył w szkoleniu dla policjantów w Buczaczu. W moim albumie znajduje się fotografia, którą Ojciec przesłał do swoich rodziców mieszkających w Lisich Jamach. Na odwrocie kartki widnieje już wyblakły napis:


Najmilsi Rodzice wysyłam wam serdeczne pozdrowienia jestem zdrów co nowego koło was czyście już po żniwach Ostańcie mi zdrowi życzliwy wam wasz syn Wojciech.


Buczacz 28/VII 1921.

Odwrotna strona z pocztówki/fotografii.

Kolejnym etapem kariery zawodowej Ojca był posterunek w Połanicznej, w powiecie Kamionka-Strumiłów, gdzie na stanowisku posterunkowego Policji Państwowej pracował od 1 kwietnia 1922 roku do 1 sierpnia 1928 roku.

28 maja 1922 roku ożenił się z naszą Mamą, Anną Smoliniec, urodzoną 23 kwietnia 1900 roku w Lisich Jamach, córką Mikołaja.

W 1925 roku na świat przyszła nasza najstarsza siostra, Anna, a rok później urodziła się siostra Stefa. W 1928 roku urodził się pierwszy syn Tadeusz.

W tym samym czasie Ojca przeniesiono na kolejną placówkę — Komisariat w Jarosławcu, gdzie pracował do 16 października 1929 roku. Następnie objął stanowisko funkcjonariusza Policji Państwowej w Cieszanowie, w powiecie Lubaczów, gdzie pracował aż do 1 września 1939 roku, czyli do wybuchu II wojny światowej.

W tym okresie urodził się drugi syn, Edmund (w 1932 roku), a w 1934 roku przyszłam na świat ja, najmłodsza z rodzeństwa.

Z tego czasu zachowało się kilka fotografii ze szkoleń i ćwiczeń policyjnych, jednak żadna z nich nie jest opisana.

Ćwiczenia.
Ojciec pierwszy z prawej.
Ojciec w mundurze.

Moje rodzinne miasteczko…

Wychowywałam się w dużym, tradycyjnym domu w Cieszanowie, gdzie panowała radosna atmosfera. Było nas sporo — pięcioro dzieci — a nad wszystkim czuwała Mama, która dbała o wzorowy porządek.

Nasz dom był miejscem spokoju i wytchnienia dla całej rodziny, a także przestrzenią, w której wspólnie zasiadaliśmy do posiłków. To tutaj, jako młodsze rodzeństwo, organizowaliśmy zabawy, podczas gdy starsi odrabiali lekcje. Spędziliśmy tu najpiękniejsze lata, a ten dom stał się naszą „małą ojczyzną”. Większość czasu spędzaliśmy na świeżym powietrzu, szczególnie w ogrodzie, który znaliśmy jak własną kieszeń.

W naszym domu panował dostatek, ale nie było mowy o marnotrawstwie. Rodzice prowadzili oszczędne życie, gromadząc fundusze na zakup nowego domu. Ciągle jednak nie mogli się zdecydować, czy osiedlić się w Żółkwi, czy pozostać w Cieszanowie.

Dobrym duchem naszego domu była nasza ukochana Mama. Choć nie pracowała zawodowo, miała pełne ręce roboty, zajmując się piątką dzieci. Była naszą nauczycielką i powierniczką, wpajając nam zasady życiowe oraz przykłady chrześcijańskiej miłości, tolerancji i dobroci. Wieczorami spędzała długie godziny na cerowaniu i reperowaniu różnych części garderoby. Żaden żebrak, który zapukał do naszych drzwi, nie odchodził z pustymi rękami — zawsze otrzymywał gorący posiłek i odzież. Mama miała również pomoc dochodzącej kobiety, która wspierała ją w codziennych obowiązkach. Nasz dom był zawsze otwarty dla gości.

Rodzicom wiodło się dobrze, a Ojciec, ze względu na wykonywany zawód, często uczestniczył z Mamą w licznych spotkaniach towarzyskich. Wówczas pozostawaliśmy pod opieką niani. Z zainteresowaniem obserwowałam przygotowania rodziców do wyjścia — Mama zgrabnie upinała na włosach mały kapelusz, a Tata zakładał wyprasowany mundur.

Ojciec, przedwojenny policjant, był człowiekiem dobrym, sumiennym i sprawiedliwym. Nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy, a swoją pracę wykonywał z gorliwością. Miał ogromny szacunek do munduru, który nosił.

Mawiał:

— Dzieci.

— Policjant zawsze jest na służbie — w pracy, na spacerze, w domu, a nawet podczas zabawy z wami.

— Zawsze!

W tamtych czasach jedynym środkiem transportu, który usprawniał służbę patrolową, był rower. Stanowił on jednocześnie symbol wyższego statusu społecznego, podobnie jak dzisiaj renomowana marka samochodu. Rower był nieodłącznym narzędziem pracy, a każdy policjant był dumny z posiadania takiego jednośladu. Nie pamiętam jednak, czy mój ojciec musiał go kupić za własne pieniądze, czy też otrzymał w ramach służbowego przydziału. Wiadomo natomiast, że bardzo dbał o ten jedyny wówczas środek transportu. Tylko od czasu do czasu pozwalał nam na przejażdżkę, ale istniał jeden warunek: musieliśmy dokładnie wyczyścić rower, aby błyszczał. Posiniaczone i poranione kolana były efektem jazdy na wysokim, męskim rowerze, gdzie czasami nogi uderzały o ramę.

Szczęśliwe chwile spędzone u boku rodziców zaowocowały wieloma miłymi wspomnieniami, które nie zatarły się w mojej pamięci mimo upływu czasu.

Pisząc o szczęśliwym dzieciństwie i domu w Cieszanowie, pragnę krótko przybliżyć to urokliwe miasteczko, które zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. W tej spokojnej miejscowości, gdzie spędziłam wiele wspaniałych lat, mieszkańcy żyli w harmonii i sąsiedzkiej zgodzie, pomimo różnic narodowościowych. Cieszanów był miejscem, w którym spotykały się różne religie i tradycje. W tej spokojnej miejscowości, gdzie spędziłam wiele wspaniałych lat, mieszkańcy żyli w harmonii i sąsiedzkiej zgodzie, pomimo różnic narodowościowych.

(…) W 1926 r. Cieszanów liczył 2282, a w 1935 -2719 a w 1939—3600 mieszkańców. W przedwojennym Cieszanowie mieściły się siedziby wielu powiatowych, a potem po przenosinach powiatu od 1923 r. do Lubaczowa- miejskich urzędów, instytucji i organizacji. Siedzibą Rady Powiatu i Wydziału Powiatowego był budynek na rogu Rynku i ul. Dachnowskiej…

(…)W budynku przy ul. Dachnowskiej, gdzie później była apteka Bolesława Bajorskiego, do 1923 r. mieściło się Starostwo Powiatowe.

(…) Policja Państwowa i policjanci z lat 1920—1939 … z grona zapamiętanych byli: Wojciech Mielnik, Jan Mańkowski (komendant), Krzaczyńki, Stasiak, Baczor, Henryk Komnk, Pelc, Bolesław Freudenberger.

(…) W Cieszanowie znajdowała się ekspozytura Urzędu Skarbowego. Prawdopodobnie w piętrowym budynku Nuchyma była Kasa Chorych….

(…) Siedzibą Poczty pierwotnie i od początku lat 20-tych był frontowy pokój w domku Grzegorza Szajowskiego…

(…) Na piętrze nad Pocztą i Sklepem Towarów Różnych Kółka Rolniczego ( na piętrze) mieścił się Sąd Powiatowy…

(…) Przy ul. Dachnowskiej niemal naprzeciw plebanii ( przed wojną i po wojnie) była Szkoła Powszechna…

(…) Oprócz banków…. Bank Rolniczy, Bank Spółdzielczy, istniały też instytucje pożyczkowo — oszczędnościowe: Kasa Stefczyka, Kasa Zaliczkowa i Towarzystwo Kredytowe Miejskie…

(…) Było też Stowarzyszenie Mieszczan „Gwiazda”, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, Stowarzyszenie Rękodzielników, Stowarzyszenie „Proświta”. Cieszanów posiadał (od 1879 r.) Ochotniczą Straż Ogniową ( „pożarna” — to późniejsze określenie ).

Policjant okresu międzywojennego

Obecnie, po wielu latach refleksji, dostrzegam, że praca przedwojennego policjanta, mimo ogromnego autorytetu, jakim się cieszyła, wcale nie była łatwa. Choć nasza sytuacja finansowa była bardzo dobra, służba w tej formacji wiązała się z istotnym ryzykiem.

Pod względem finansowym policjantom nie wiodło się najgorzej — ich zarobki plasowały się na znośnym poziomie, a w przypadku awansu sytuowały się znacznie powyżej średniej. W roku 1939 posterunkowy zarabiał 150 złotych miesięcznie, a komisarz — 335 złotych. W tym czasie robotnik niewykwalifikowany mógł dojść do 100–120 złotych, a pracownik umysłowy w zależności od wysługi lat od 80 złotych do prawie 250 złotych. Oznacza to, że praca w policji należała do tych bardziej intratnych.

Czasami pytano mnie, jakim człowiekiem był mój Ojciec, przedwojenny policjant, i jakie wartości kierowały nim w pracy.

Odpowiadałam:

— Był to człowiek o wielkim sercu, który wierzył w służbę dla Polski. Kierował się takimi wartościami jak honor, lojalność, gotowość do poświęceń oraz chęć niesienia pomocy innym.

Nie chciał stać się komunistą i nie rokował szans na „poprawę”, dlatego z rozkazu Stalina został aresztowany, sądzony, wywieziony do kopalni na Kołymę, a po ucieczce dołączył do armii Andersa, aby walczyć w obronie Ojczyzny, którą kochał ponad wszystko.

Pamiętam, jak Nusia, najstarsza z rodzeństwa, opowiadała nam, że aby nasz Ojciec mógł poślubić naszą Mamę, musiał uzyskać zgodę swojego przełożonego. To od niego zależała ocena wybranej przez Ojca partnerki — czy była „godna” bycia żoną policjanta, czy też, podobnie jak on, gotowa do poświęceń. W tamtych czasach policjanci często uczestniczyli w różnych kursach, co wiązało się z długimi okresami nieobecności w domu. Policjanci mający rodziny nie zawsze chcieli się na to decydować. Dodatkowo często przenoszono ich z jednego posterunku na drugi, czasami w bardzo odległe miejsca, co wymagało, aby Policja zapewniła mieszkanie dla całej rodziny. Nie wszyscy byli gotowi na życie w ciągłym ruchu i rezygnowali z dodatkowych szkoleń oraz kursów. Warto pamiętać, że podróże w tamtych czasach nie były tak łatwe jak dziś, a przełożeni bardzo dbali o reputację swoich podwładnych.

Wojna!

Wojna jest straszna i niepotrzebna. Ludzie, którzy dotychczas czuli się bezpiecznie w swoich domach, nagle musieli porzucić cały dorobek swojego życia.

Niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba, rankiem 1 września 1939 roku polskie radio podało informację o bezprecedensowym przekroczeniu granic kraju przez wojska niemieckie bez wypowiedzenia wojny. Nagle znaleźliśmy się w stanie wojny, która miała być nierealna i odległa. Miała nigdy nas nie dotknąć, a jeśli już, to mieliśmy liczyć na pomoc naszych sojuszników: Francji i Anglii, i miała ona mieć krótki przebieg…

Kolejne meldunki informowały o walkach i o heroicznej obronie podejmowanej przez polskich żołnierzy. Wojska niemieckie atakowały z trzech kierunków, korzystając z przewagi w postaci potężnej broni pancernej i lotniczej.

Ogromnym zaskoczeniem dla polskiego społeczeństwa było wtargnięcie wojsk sowieckich na terytorium naszego państwa 17 września 1939 roku.

Nagle nasze beztroskie dzieciństwo u boku kochających rodziców, w okazałym domu w Cieszanowie oraz dalszą naukę w gimnazjum w Żółkwi, przerwał strach, łapanki, rewizje, naloty, a później wywózki w głąb ZSRR. To w skrócie obraz tamtych strasznych lat, gdzie śmierć panoszyła się wszędzie i nie dawała za wygraną.

W pierwszych dniach września Ojciec pracował jako posterunkowy, podkomendant powiatowego komendanta Policji Państwowej, podkomisarza Responda. Następnie wraz z innymi funkcjonariuszami P.P. opuścił posterunek w Cieszanowie. Zaraz potem został powołany do wojska. Żadne z nas nie pamięta, dlaczego oddział, do którego został przydzielony, został rozwiązany po dojściu do miejscowości Mosty, a Ojciec wrócił do domu.

7 września wojna dotarła do Cieszanowa, co spowodowało wzmożoną aktywność, jednak atmosfera nie była radosna, ponieważ coraz częściej słychać było odgłosy walk w postaci nalotów i bombardowań. Nikt nie mógł być pewny dnia ani godziny — panika i chaos ogarnęły nas wszystkich. Ludzie zaczęli uciekać, szukając schronienia na łąkach, nad rzeką lub w piwnicach. Byli zabici i ranni…

Niedługo potem, 12 września, Cieszanów został zajęty przez Niemców, a zaraz po ich wkroczeniu rozpoczęły się aresztowania wyższych urzędników państwowych, począwszy od burmistrza, sekretarza Zarządu Miejskiego i kierownika szkoły.

Pod koniec września Niemcy, grożąc karą śmierci lub wywózką do obozu koncentracyjnego, wydali odezwę do urzędników Policji Państwowej, nakazując im stawienie się na służbie. Każdy funkcjonariusz musiał przystąpić do pracy i działać pod nadzorem nowego komendanta, który podlegał niemieckiemu komendantowi policji porządkowej. Według moich wspomnień mieli działać jako Polska Policja Generalnego Gubernatorstwa, zwana inaczej „granatową”. Pamiętam, że Ojciec opowiadał, iż mundury miały pozostać takie same jak przed wojną, zmieniała się jedynie czapka, na której zamiast polskiego orzełka miały być herby powiatów. Głównym zadaniem nowej, granatowej policji miało być uczestnictwo w łapankach ludności cywilnej wywożonej na prace przymusowe, eskortowanie osób do obozów przejściowych, udział w niemieckich obławach, ochrona zewnętrzna gett, asystowanie przy egzekucjach oraz straż przy miejscach straceń.

Ojciec był prawdziwym patriotą i synem tej ziemi. Nie mógł sobie wyobrazić pracy w granatowej policji. Z obawy przed aresztowaniem i wywózką do obozu koncentracyjnego, nasi rodzice postanowili przenieść się do jedynego brata Mamy, mieszkającego na pobliskiej wsi Lisie Jamy.

Zaryzykowali, nie przypuszczając, że decyzja o przeprowadzce przyniesie tyle cierpienia, smutku i łez — zsyłkę, katorżniczą pracę, choroby i śmierć. zsyłkę, katorżniczą pracę, choroby i śmierć… Uciekając przed Niemcami, staliśmy się ofiarami sowieckich prześladowań, a nowe miejsce, które miało być swoistym azylem, wzbudzało negatywne emocje.

Przed przeprowadzką mama zabezpieczyła wszystkie medale ojca, pakując je do metalowej puszki wyłożonej szmatką, którą zakopała w ogrodzie pod tarniną.

Już 17 września 1939 roku sowiecka armia przekroczyła naszą wschodnią granicę, co było ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich. Początkowo myślano, że Sowieci przybyli nam z pomocą, jednak szybko okazało się, że obydwaj sąsiedzi — Niemcy i Rosja — zawarli potajemne porozumienie, mające na celu podział naszego biednego kraju między okupantów. Hasłem przewodnim armii sowieckiej było z góry zaplanowane „oczyszczanie terenów z elementu wrogiego”.

Nikt nie był pewny swojego losu. Do nas docierały pogłoski o wzmożonym ruchu na stacjach kolejowych, o przygotowywanych taborach kolejowych, kratowaniu okien, budowaniu pryczy, zaryglowanych z jednej strony wagonach. Ludzie przeczuwali coś złego, ale nikt nie chciał myśleć o ewentualnych wywózkach. Nawet zwierzęta czuły coś złowrogiego…

Kolejne miesiące były koszmarem. Teraz, po latach myślę, że Ojciec — przedwojenny policjant i żołnierz — przeczuwał, że w nowej rzeczywistości wroga władza może mu wystawić słony rachunek za jego patriotyzm i wielką miłość do ojczyzny, tym bardziej że dochodziły słuchy, że NKWD korzysta z usług miejscowych nacjonalistów, przygotowując długie listy „wrogów ludu”. Nie przypuszczał może, że tak szybko znajdzie się ktoś życzliwy i doniesie na niego… na nas …

To straszne, do czego zdolny jest człowiek. Jaką krzywdę może wyrządzić bliźniemu w imię nienawistnej ideologii…

Kiedyś ktoś mnie zapytał, jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z żołnierzami sowieckimi i jak oni wyglądali.

Ten dzień pamiętam jak dziś, mimo że miałam niespełna 6 lat. Był chyba czwartek, noc z 9 na 10 kwietnia 1940 roku. Scenariusz zawsze był ten sam: noc, walenie w drzwi…

„Wpadło ich chyba pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze. Mieli na sobie ciemne, szare płaszcze, długie koszule niedbale wystające spod spodni, przepasane pasem w pasie, a na głowach nosili coś w rodzaju furażerek…

W drzwiach stał „striełok” z bagnetem na karabinie, a drugi krążył wokół domu. Pozostali przeszukiwali mieszkanie, w którym oprócz rodziców byli także moi dwaj bracia — Tadeusz i Mundek, ja oraz moje dwie starsze siostry — Nusia i Funia. Jednak ich celem — przynajmniej wtedy — był Ojciec, głowa rodziny. Cały dom został przetrząśnięty, wszystko wywrócone do góry nogami, a po kilku godzinach, niewinnego Ojca, wyprowadzono z domu i ślad po nim zaginął na kilka dobrych lat.

Tak rozpoczął się nowy rozdział w życiu naszej rodziny, Ojca, Mamy i nas, niepełnoletnich dzieci, których skazano, za nie wiadomo czyje winy, na długą rozłąkę… Mimo upływu lat nikt z nas nigdy nie dowiedział się, kto „życzliwy” zadenuncjował naszego Ojca.

Niepożądany element — nasza droga krzyżowa — aresztowanie i więzienie…

Dla nas i naszego Ojca, deportowanych i codziennie zmagających się z ciężkimi warunkami życia na zesłaniu, istotną sprawą była wiara w Bożą pomoc oraz ufność, że Ktoś jednak nad nami czuwa i nie pozwoli zginąć, że dane nam będzie odnaleźć się i wrócić do ojczyzny. Ta wiara pomagała również naszemu Ojcu przetrwać i budziła nadzieję w sercu.

Nasza droga krzyżowa rozpoczęła się w drugim kwartale 1940 roku. Aresztowanego w nocy z 9 na 10 kwietnia 1940 roku Ojca osadzono w więzieniu w Lubaczowie. Biedak nawet nie przypuszczał, że dwa dni później wywieziono nas do dalekiego Kazachstanu na długie, straszne lata głodu i poniewierki.

Ojciec mawiał:

— Byłem jednym z wielu, którzy trwali w zaklętym kręgu upodlenia…


W lubaczowskim więzieniu przebywał do 24 kwietnia 1940 roku, a tego samego dnia został przewieziony do więzienia nr 4 przy ul. Kazimierzowskiej, znanej jako więzienie Brygidki we Lwowie, razem z innymi współwięźniami.

Tam trwały przesłuchania, które zdawały się nie mieć końca. Rozpoczynano je od życiorysu, który po każdym przesłuchaniu trzeba było powtarzać od nowa. Dni mijały bez żadnych specjalnych wydarzeń, a aktywność zaczynała się w nocy, gdy kogoś zabierano na przesłuchanie. Za ścianą słychać było nieludzkie jęki, co świadczyło o torturowaniu więźniów. Cele były zatłoczone, ponad 60 osób. Więźniowie spali na stojąco, stłoczeni jak śledzie.

Podczas całego pobytu w więzieniu nikt nie otrzymał żadnej paczki, chociaż niektóre rodziny, wiedząc o tym, że ich ojcowie i synowie są tam więzieni, przynosili je.

W oryginalnych, spisanych i przepełnionych łzami wspomnieniach Ojca czytamy:

…Aresztowali mnie z 9 na 10 kwietnia 1940 roku i osadzono w więzieniu w Lubaczowie. Nawet nie wiedziałem, że w dwa dni później wywieziono was … 24 kwietnia 1940 roku, mnie i innych aresztowanych przewieziono do więzienia nr 4 przy ul. Kazimierzowskiej — tzw. więzienie Brygidki we Lwowie. Warunki były tam straszne. Spędzono nas do celi, w której było 60 osób. Staliśmy jeden obok drugiego… jak śledzie. O tym, by chociaż na chwilkę się położyć i zamknąć oczy, nie było mowy… Spaliśmy wiec na stojąco …

— Śledztwo… jak o tym opowiedzieć… to tak ciężko wracać do tego, a co dopiero pisać czy mówić…

Aresztowanego sadzano na stołku bez oparcia, ręce i nogi przywiązywano do siedziska…

— Padało pytanie!

— Odpowiedź była niezadowalająca, a bicie na przemian rozbrojonym granatem zawieszonym na łańcuchu lub pałką policyjną po stopach trwało aż do momentu, gdy rozległ się trzask pękających żeber i kości.

— po schodach strumieniami płynęła… i płynęła krew…

— zewsząd słychać było jęki, dosłownie straszne wycie maltretowanych ludzi…

Wywózka do Kołymy — męczący transport

Ojciec unikał rozmów o swoich traumatycznych przeżyciach. Pragnął zapomnieć o tym koszmarze, odsunąć go w niepamięć. Twierdził, że ma jeszcze przed sobą trochę życia i kilka spokojnych nocy do przespania. Obawiał się, że jeśli raz otworzy tę ścieżkę, nie będzie w stanie się wycofać. Przeszłość go dręczyła. Ale … No właśnie… My jednak bardzo pragnęliśmy poznać jego historię i nieustannie go o to prosiliśmy.

— Nie mogę o tym opowiadać, bo wracanie do tego jest dla mnie zbyt trudne…

Obawiał się, że jeśli raz otworzy tę ścieżkę, nie będzie w stanie się wycofać.

— Być może będzie mi łatwiej, jeśli po prostu to spiszę — mówił drżącym głosem, a my doskonale to rozumieliśmy i nie naciskaliśmy.

Długo nie mógł się zdecydować, by zebrać myśli i spisać wspomnienia. W końcu, przyciśnięty do muru, uległ naszym prośbom i podzielił się historią aresztowania, więzienia, ucieczki oraz udziału w szlaku bojowym u boku Andersa.

Notatka z zapisanych wspomnień była przepełniona łzami…

To, co przeżyłem we lwowskim więzieniu, było niczym w porównaniu z tym, co czekało mnie i moich towarzyszy „tam”. Tam dopiero zaczynała się prawdziwa walka o przetrwanie, katorżnicza praca… Nie bez powodu nas tam wywożono… Nie bez powodu nas tam wywożono… Nie bez powodu…

Przekreślone słowa i podkreślone notatki… wyraźnie widać, że Ojcu trudno było o tym pisać.

…„Niektórych rozstrzeliwano od razu, innych wywożono do łagrów w głąb ZSRR…” — wspominał Ojciec.

Należałem do tych szczęśliwców, którzy przeżyli i zostali zesłani do pracy pod ziemią, w kopalni rudy żelaza na Kołymie, oddalonej od kraju aż o 17 250 kilometrów.

W więzieniu Brygidki we Lwowie, którejś nocy usłyszeliśmy na korytarzu wzmożony ruch. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Z hukiem otworzyły się drzwi celi i zaczęto wyczytywać nasze nazwiska. Czułem, jak drżą mi nogi, a serce wściekle łopocze w piersiach. Nieuchronnie zbliżał się moment, kiedy razem z innymi współwięźniami będę mógł przekroczyć próg celi. Obawiałem się tego, nie wiedząc, co czeka mnie po drugiej stronie drzwi. Czy zostanę rozstrzelany? Co ze mną zrobią?

W ustach miałem sucho, a serce waliło tak głośno, jakby miało za chwilę eksplodować. Popędzono nas przez podwórze, a naszym krokom towarzyszyło echo, które na długo pozostało w mojej pamięci. Gdy przechodziliśmy obok strażników, poczułem, jak zimny dreszcz oplótł moje plecy. Podniosłem wzrok i spojrzałem, pragnąc jeszcze na chwilę uchwycić skrawek polskiej ziemi i zachować go w pamięci.

Załadowano nas do podstawionych samochodów, a następnie upchnięto do wagonów towarowych, które nie miały okien, a jedynie małą zakratowaną dziurę na górze. Po obydwu stronach umieszczono podwójne prycze dla tych, którzy mieli szczęście lub byli wyjątkowo słabi i musieli odpocząć. Reszta siedziała pod ścianami, układając się na podłodze. Załadunek trwał do rana, a miejscowa ludność nie miała pojęcia, że tylu polskich jeńców siedzi w wagonach. Po załadowaniu każdego wagonu padał rozkaz dowódcy konwoju: „Zamykać drzwi!” i słychać było zgrzyt zaryglowywanych ciężkich drzwi, zamykanych od zewnątrz. Ruszyliśmy w nieznaną drogę, z niepokojem zadając sobie pytanie: „Dokąd nas wiozą?” Wreszcie pociąg ruszył w nieznane. Bacznie wsłuchiwaliśmy się w słowa obserwatorów z górnych prycz, którzy informowali nas, przez jakie miejscowości przejeżdżamy, dzięki czemu mogliśmy, choć trochę, zorientować się, w jakim kierunku zmierzamy. Niebawem jednak zgubiliśmy poczucie czasu. Nie mieliśmy pojęcia, jaki jest dzień ani miesiąc. Mimo tłoku w wagonie robiło się coraz zimniej. Przywarci plecami do ścian, deptani po dłoniach lub bici kolbami, gdy usiłowaliśmy uchwycić kroplę deszczu, marzyliśmy o kromeczce chleba zjedzonej z rodziną. To my, niewinni jeńcy, jadąc w bydlęcych wagonach, mieliśmy okazję na własnej skórze poznać bezwzględną stalinowską dyktaturę. Głód dawał się nam we znaki: jedynym posiłkiem, który czasami nam dawano, była wodnista i bardzo słona zupa. Czasem dodawano ryby, tzw. tulki, które były strasznie słone. Zawieziono nas do Władywostoku, a potem wciśnięto na stojąco w ładowni ogromnego rudowęglowca.

Podróż trwała chyba 14 dni, może więcej, a może mniej… Czy to rozpacz tak bardzo otępiała moje zmysły? Płynęliśmy na dnie statku, w odrażającym brudzie i smrodzie. Tylko czasami, w małych grupkach, można było na moment wyjść na pokład. Tą zabójcza podróż przeżyło niewielu… Słanialiśmy się na nogach, byliśmy ledwo żywi. Czasem zastanawiałem się, gdzie podziali się ci, którzy tej „podróży” nie przeżyli… pochłonęła ich woda, stała się ich grobem. Nie mieliśmy pojęcia, jaki jest dzień ani miesiąc. Dopłynęliśmy do brzegu — żadnej przystani ani zabudowań nie było widać. Po zejściu na ląd trafiliśmy do obozu pracy, mieszkając w ziemiankach wykopanych w zmarzlinie. Tu także dziesiątkował nas głód i choroby, których nie znaliśmy. Na dodatek żywcem zjadały nas wszy!”

…i potok urwanych słów, których nie sposób odczytać. Widocznie Ojcu zabrakło siły, by spisać wspomnienia, a może to łzy cisnące się do oczu rozmyły atrament.

Kto nigdy nie był w kopalni, ten nie zrozumie, na czym polega ta praca — mawiał. Śmierć mogła przyjść niespodziewanie, a zasypanie groziło w każdej chwili. Na jakiekolwiek pobłażanie nie można było liczyć. Chwila odpoczynku była niemile widziana, a niewyrobienie normy mogło skończyć się tragicznie. Nikogo nie interesowało, że ktoś jest tak zmęczony, iż nie ma siły ustać na nogach, a zaledwie chwilka wytchnienia mogłaby dodać mu odrobinę energii. Niestety, konsekwencje takiego czynu mogły być dla każdego z nas tragiczne…

Praca…

Jak przelać na papier to, co było straszne, przerażające, co mroziło krew w żyłach…?

Jak o niej napisać? Jak opisać prawie czerwoną ziemię?…

Nie wiem, chyba nie potrafię, ale dzieci prosiły… chciały…

Pracowaliśmy 60 metrów pod ziemią. Nagich spuszczano nas na dół, a dopiero tam kazano ubierać jakieś szmaty, w których pracowaliśmy. Byłem wśród tych, którzy kopali rudę. Kilofem rąbałem ziemię, wywożąc ją na taczkach do szybu. Pracowaliśmy po 16 godzin dziennie, a praca nie była lekka. Każdy z nas musiał wyrobić przydzieloną normę. Wielu nie podołało, umierając w dole, który stał się ich grobem… Pracę przerywano dopiero przy minus 54°C…

Na dole było duszno i parno, a my umieraliśmy z pragnienia. Kapiąca po ścianach woda kusiła nas jak magnes. Choć wiedzieliśmy, że jest skażona i nie wolno jej pić, nie mogliśmy oprzeć się pokusie… Chwila, by choć troszeczkę umoczyć usta, była silniejsza od rozsądku… Podobnie jak inni, nie wytrzymałem i wypiłem parę łyków.

— Stało się… Na efekt długo nie trzeba było czekać…

— Cały spuchłem — ręce, nogi, brzuch. Do tego doszły straszne niesamowite bóle… plułem krwią… wszędzie była krew…

— Moi współtowarzysze niedoli umierali w niewyobrażalnych męczarniach na moich oczach… A ja — widocznie miałem żyć, innym nie było to dane. Przetrwałem dzięki księdzu, takiemu jak ja nieszczęśnikowi, który mi pomógł… Nie pamiętam już, co mi dał, ale wiem jedno: żyję dzięki niemu.

Wiedziałem, że nie ma stamtąd ucieczki, ale w głębi duszy miałem nadzieję, że uda mi się uwolnić. Bóg mnie prowadził — mawiał Ojciec… Sił dodawała mi wiara, że Was nie spotkało nic złego.

W albumie rodzinnym znajduje się tylko jedno zdjęcie Ojca po ucieczce z Kołymy. Ten niegdyś dobrze zbudowany mężczyzna, był wówczas umierającym „dochodiagą” — czyli więźniem na granicy śmierci z wycieńczenia, ważył zaledwie 48 kilogramów.

Ojciec po ucieczce z Kołymy.

Poniżej fotografie pochodzące z domeny publicznej, przedstawiające niewolniczą pracę na Kołymie.

Kopalnie złota. Kołyma,1938. Fot. autor nieznany, domena publ.
Fot. Dencey, domena publ., Wikipedia.
Fot. Dencey, domena publ., Wikipedia
Fot. Gułag-Czas ziemi 3/4[dokument Lektor PL] https://www.youtube.com/watch?v=tW30zB9su5M

Niemcy napadły na Rosję. Czy to prawda?

Całkowitym zaskoczeniem dla Związku Sowieckiego była niemiecka agresja, która rozpoczęła się wczesnym rankiem 22 czerwca 1941 roku. Wcześniejszy sprzymierzeniec zaatakował szerokim frontem, rozpoczynając rasistowską wojnę na wyniszczenie, skierowaną przeciwko ludności cywilnej. Na porządku dziennym były masowe egzekucje, miliony jeńców sowieckich zmarło w niemieckiej niewoli, a na ludności cywilnej dokonywano systematycznych rabunków.

A jeszcze tak niedawno obaj sojusznicy zaplanowali wspólną inwazję na Polskę i wymazanie jej z mapy świata.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.