E-book
10.55
drukowana A5
45.9
Ciepłe Wspomnienia

Bezpłatny fragment - Ciepłe Wspomnienia

Strasznie piękna historia Kamila Cymbel


Objętość:
279 str.
ISBN:
978-83-8104-988-7
E-book
za 10.55
drukowana A5
za 45.9

Od Autora

Drodzy czytelnicy, oto trzecie, poprawione wydanie tytułowej powieści. Jest to książka bardzo różnorodna, mająca swoje zakamarki i otwarte przestrzenie, na początku spowolniona, zapadająca się w kwestie filozoficzne naszego życia w samotności i nie tylko, a jednak trzymająca w napięciu. Z każdą stroną akcja nabiera tempa. Do samego końca wszystko stoi na głowie.

Czytając książkę, dojdziemy razem z Kamilem do pewnej teorii, iż jest pewna rzeka, rzeka życia, która… Bohatera pochłania rozmyślanie nad tym, co go otacza, czym jest ten ból, który odczuwa, czym jest radość i siła, których nawoływanie słyszy. Stara się świadomie żyć, zastanawiać, kim był, kim jest nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. Jego rozważania mogą wydawać się kontrowersyjne, lecz trzeba pamiętać o tym, kim jesteśmy, gdy zostajemy sami ze swoimi myślami. Przeżyjemy w tej książce z Kamilem i jego przyjaciółmi wiele lat, wiele przygód, trosk i radości, nie obędzie się bez smutku, tragedii, beznadziejnych sytuacji.

Tak wiele chciałbym jeszcze napisać na temat tej powieści, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Proszę samemu odkryć kolejne „drzwi percepcji”, proszę samemu budować i palić mosty przekonań, rozwiązywać zagadki Kamila, odpowiadać na jego zarówno ważkie, jak i naiwne pytania lub po prostu pomilczeć. Czego jestem pewien, to tego, że życie Kamila i nie tylko jego, spowoduje lawinę przemyśleń czytelnika nad własnym życiem. Ta powieść zmieniła także wiele w moim, i co więcej, zmieniła dogłębnie mnie samego, a dzięki Kamilowi zwiększyło się moje zaufanie do siebie samego.


Beniamin Pytliński

Część I

Książkę dedykuję mojej najdroższej,

Karolinie, której cierpliwość i miłość

są dla mnie wielkim darem.

Dziękuję Ci z całego serca.

Moja Historia

Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Przestałem w pewnym momencie rozróżniać rzeczywisty świat od moich snów. Zastanawiałem się po każdym przebudzeniu nad tym, gdzie właściwie jestem. Żona zauważała u mnie stany, które spokojnie można nazwać odrealnieniem, wręcz autyzmem, ponieważ ja, przykładowo, byłem w trakcie planowania ucieczki w razie wojny, co do której miałem absolutną pewność, że nastąpi lada chwila, albo dumałem nad tym, kim jestem w świecie snu i czy pełnię w nim rolę osoby prawdziwej. Uważałem bowiem, iż wszystko to, co dzieje się we śnie, ma na mnie bezpośredni wpływ. Początkowo było to niegroźne. Jednak w końcu nastąpiła noc, kiedy we śnie straciłem oko, ponieważ napadnięto mnie w tym śnie, zdarto ze mnie ubranie, okradziono i wykuto oko szydłem do wełny. Nie widziałem na to oko po przebudzeniu, zatem stało się zadość moim dywagacjom, jakoby sen wpływał na moje ciało i mojego ducha. Żona ciągała mnie po lekarzach, którzy mimo wszelkich moich zapewnień twardo stali po stronie badań i testów naukowych, twierdząc, że moje oko jest wręcz wyjątkowo zdrowe. Nie chodziło o to, że nie dawałem temu wiary, bo łatwo sobie wyobrazić, że tego nie chciałem, nie chciałem być w połowie niewidomy. Nie była to tajemnicza ślepota, jak ta biała w powieści José Saramago, lecz zwyczajna, czarna, cieniowana zagadkową tragedią.

Każdy kolejny sen coraz bardziej wpływał na moje życie, i to pod każdym względem. A śniła mi się wojna, najobrzydliwsza jaka może być. Za każdym razem zaczynało się od początku, czyli od wybuchu wojny. Samoloty na niebie, bójki na ulicach, przemówienie prezydenta na wszystkich kanałach, eksplozje, czołgi jeżdżące po ulicach. Przeżywałem te sny aż tak intensywnie, że dostawałem gorączki, płakałem, krzyczałem i nie było temu końca.

Żona kochała mnie naprawdę bardzo, więc wzięła długi urlop mimo groźby pracodawcy, że może nie być na powrót dla niej miejsca. Starała się odkryć, w czym tkwi drzazga moich dolegliwości. I zrobiła coś, co na zawsze zmieniło mój byt na świecie. Doubezpieczyła mnie na życie oraz ciężkie choroby, bo ja nigdy nie widziałem w tym sensu, i przepisała na mnie większość ponad półtoramilionowego spadku po swoich rodzicach, którzy niedawno zmarli. Przezornie, rzutem na taśmę, dała ponieść się błyskotliwej myśli. Udowodniliśmy ubezpieczycielowi, iż w obecnym momencie jestem całkowicie zdrowy, okazując wciąż jeszcze aktualne badania i dokumenty. Było to ryzykowne, ale się powiodło. W razie ciężkiej choroby (między innymi psychicznej) zostałem ubezpieczony na dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych, bowiem moje badania lekarskie były zawsze bliskie doskonałych, a praca, którą wykonywałem, łatwa, mało ryzykowna i mało stresująca. Trzeba wiedzieć, że pracowałem w sklepie muzycznym z ogromną fonoteką. Lubiłem tę pracę. Z naszych oszczędności zacząłem się leczyć psychiatrycznie. Problem tkwił w tym, że nie byłem w stanie pozbyć się dotkliwych urazów umysłowych po moich snach. Wierzyłem w nie i odczuwałem ich moc jak mnisi odczuwają moc uduchowienia. Zatracałem się w fałszywych przekonaniach. Zostałem wyrzucony z pracy, gdyż szło mi coraz gorzej w dogadywaniu się z klientami. Kląłem na nich, kłóciłem się z nimi o pieniądze, uważając każdą płytę za wyjątkową i cenną. Narobiłem mnóstwo strat w firmie, odstraszając stałych klientów. Wylądowałem w domu bez pracy, bez celu, bez siły, bez pomysłu. Widziałem tylko zionącą przepaść.

Śniło mi się, że ją zabito, moją żonę. Nie umiałem się z tym pogodzić, kiedy zapewniała mnie o swoim ciągłym istnieniu. Zbudowałem mur między nami, którego nie udało jej się powalić. Był silniej naznaczony niż berliński, wyższy i trwalszy niż chiński, świętszy dla mnie od tego w Izraelu dla Żydów. Moje kochanie zostało na moich oczach zgwałcone, po niecnych igraszkach z jej odzieniem w grze wstępnej, zabawami z jędrnymi piersiami, walką wrogich żołnierzy z obronnym nastawieniem. W końcu zabrakło jej sił i była zmuszona się im poddać. A ja skuty siedziałem pod ścianą bez możliwości jakiejkolwiek interwencji. Krew spływała mi z rany na czole do oczu, a kiedy zaczęli wbijać się w nią jeden po drugim, już nic nie widziałem, tylko słyszałem jej cierpienie obszyte w nuty, jakich mój mózg nie był w stanie znieść, a musiał. Waliłem głową w ścianę za plecami, a gdy zemdlałem, obudziłem się i jakaś obca kobieta spała ze mną w łóżku, tak obcesowo i bezczelnie. Spała jak anioł nieświadomy, że straciłem kobietę swojego życia. Uderzyłem ją mocno jeden, drugi, trzeci raz, żeby przebudziła się z tego chamskiego, nieczułego snu. Wyskoczyła z ciepłej pościeli, zapaliła światło i płacząc, wlepiała we mnie przerażony wzrok niczym w diabła. Trzymała się nosa, z którego ku mojemu zdumieniu leciała krew, a podkrążone oko puchło coraz bardziej z każdą sekundą. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, potworny, karygodny.

Zawiozła mnie do ośrodka dla umysłowo chorych, bo z mojej twarzy zapewne niewiele się dało wyczytać oprócz śmiercionośnego obłąkania. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem.

Rozwód mógłby być bolesny, gdybym się go spodziewał, ale ja go się nie spodziewałem, więc zabolało mnie na wskroś, na długo, bezlitośnie. Przeprowadziłem się do kliniki. Ten okres, który tam przetrwałem o tyle o ile, nie jest istotny. Istotne jest to, co się stało, jak wyszedłem. Dowiedziałem się o pieniądzach od mojej już wówczas byłej żony i odszkodowaniu. Nie byłem zdolny do pracy i wszystkie moje na to papiery powędrowały już do urzędu pracy i zakładu ubezpieczeń. Otrzymuję teraz rentę. Przypominając sobie ze złogów pamięci hasło do elektronicznego konta bankowego, prędzej stanąłbym na rzęsach niż uwierzył, że mam okrągłe 1.250.000 złotych na swoim koncie, nawet gdyby sam Nostradamus mi to przepowiedział. Nie, nie ucieszyłem się. Słyszy się przecież alarmy w mediach, że ludzie niewinni są wplątywani w przestępstwa, są okradani i nabierani, a już zwłaszcza dotyczy to schorowanych, starych i niepełnosprawnych. Dopiero trzy potwierdzenia z banku, trzy oświadczenia od ubezpieczyciela i trzy potwierdzenia z urzędu skarbowego w miarę mnie uspokoiły. A potem zamówiłem sejf przez internet. Trzeba wyobrazić sobie, jakie wielkie to ciążenie, taka suma. Przede wszystkim trudny do wytrzymania pakt milczenia zobowiązał mnie do samotności, którą pokochałem, i to bez krzty sarkazmu. Otuliłem się nią ciasno i rozkoszowałem.

Po roku zdarzało mi się jeszcze trzy dni przeleżeć na sztywno w łóżku. Bałem się wstać, przyzwyczajałem się do faktu, iż będę w lustrze znów oglądał gębę milionera. Po ostatnim z takich transów w wieczornych godzinach zadzwonił domofon. Zakłuło mnie w sercu i o mały włos nie dostałem zawału. Ledwo trzymając się na nogach, sapiąc jak wycieńczony wół, dowlokłem się do drzwi. Byłem odwodniony i głodny jak dzika hiena.

— Jessica… — Wlepiałem w nią wzrok przerażony, że widzi mnie w takim stanie, gdy jestem niedoprowadzony do ładu. — Co tu robisz? — Skądś ją znałem.

— Co ja tu robię? Zastanówmy się… — Zrobiła słodką minę i pytająco przechyliła głowę do lewego ramienia.

Milczałem jak grób. Na czole zaczęły mi rosnąć grube krople potu. Paliłem się ze wstydu, wrzałem ze złości, a jednak nie drgnąłem. Jessica dłużej nie wyczekiwała, wyprostowała się. Już miałem coś powiedzieć, bo myślałem, że chce odejść, ale zrobiła krok przez próg, a ja zamknąłem oczy. Jej zapach minął mnie jak duch. W kuchni zaczęła tłuc naczyniami.

— Przepraszam, strasznie wyglądam. — Jessica milczała, szukała czegoś namiętnie w stosie czystych i brudnych naczyń.

— Możesz mi zdradzić, co robisz? — zapytałem zdenerwowany hałasem.

Chwyciłem butelkę wody i napiłem się zachłannie.

— Szukam swojego ulubionego kubka, żeby zrobić w nim herbatę. Byliśmy umówieni, jak co tydzień.

— Umówieni? Jeśli w ogóle kiedyś pamiętałem, to zapomniałem na śmierć.

— Zawsze zapominasz, ale płacisz mi, więc jestem, bo wywiązuję się z umowy.

— Nie wiem nic o umowie. Wisi mi to. — Wzruszyłem ramionami.

— Włącz komputer, trzeba zrobić zakupy — rzuciła krótko.

— A wiesz, że to niegłupi pomysł? — właśnie otworzyłem lodówkę. Na półce leżał jedynie wyschnięty kawałek sera Valbon i prawie pusta butelka soku pomarańczowego.


Wtedy stawiałem pierwsze kroki, teraz robię już zakupy przez internet samodzielnie. Cóż, o wyjściu w dalszym ciągu nie ma mowy. Kiedy usiadłem przy laptopie walnąłem się w czoło. Jessica! Skądś ją znałem, ale właśnie wtedy sobie przypomniałem skąd. Prześliznąłem się do łazienki, a potem, umywszy się, do szafy w sypialni. Stanąłem ponownie przed Jessicą, ale tym razem pachnący, w eleganckich ciuchach. Raz na tydzień stawałem się jej męskim odzwierciedleniem. Kokieteryjny uśmiech tej kobiety podniecał mnie nieziemsko. Jessica była i nadal jest moją kobietą do towarzystwa. Tradycyjną gejszą w europejskim wydaniu. Bierze ode mnie naprawdę niewiele, ale tłumaczy to tym, że uwielbia mężczyzn, a nawet za taką stawkę dobrze jej się powodzi. Jessica jest moim prywatnym aniołem stróżem. Staram się nie myśleć o tym, że jestem jednym z wielu, dobija mnie to. Choć jej nie kocham, lecz przywiązałem się do niej. I choć za każdym razem o niej zapominam, to znam ją doskonale.

— Dobrze, że jesteś… — powiedziałem i ucałowałem ją w czoło.

Cicha Zima

Czerwony żwir pokryty jest śniegiem. Śnieg prószy cały dzień, bez końca. Kolor żwiru przebija przez śnieg. Wygląda to jak splamiony krwią dywan grzesznika. Drzewo rośnie na samym środku ścieżki, lekko pochylone i zgarbione. To ono jest spowiednikiem. Modli się i na przemian spowiada przez dziesiątki lat, jakby nie miało tego dość. Ma się wrażenie, że klęczy tu w imieniu wszystkich ludzi, że pochylone tu pozostanie na całe dekady. Płatki śniegu przytulone do ciepłego ciała-kory topnieją i spadają kroplami z gałęzi, rzeźbiąc w białym puchy kanały, w których przepadają, pozostawiając ślad istnienia. Łzy marnotrawne. Jest też zaprószona trawa i stoi zaprószona ławka. Piękna, drewniana, choć pokorna i przystępna, przymuszona sytuacją, kryje swą nagość. Wszystko pokryte jest białą płachtą. Wszystko spowite jest tajemnicą.

Pod nosem zamarznięty gil. Zlodowaciałe wąsy i broda. Czerwone szyny malują się na żwirze od szurania sztywnymi butami bezdomnego. Druciane sznurówki majtają się po bokach. Dłonie prawie fioletowe od ujemnej temperatury ocierają się wzajemnie, pragnąc ciepła z wytęsknieniem. Bezdomny wytrwale idzie w nikomu niewiadomym kierunku, powoli zanurzając się w cieniu drzewa. Szyny ciągną się aż po sam horyzont, a za nim po kolejny horyzont, a teraz spoczywają przy ławce. Bezdomny zgarnia butem śnieg, zostawiając błotną smugę na jasnym drewnie. Siada, wtulając się we własne brudne, wyziębione ciało. Przysypia, chwiejąc się do przodu i do tyłu w równym tempie niczym metronom. Podmuchy wiatru zamrażają kolejne partie ciała, poczynając od tych bardziej podatnych do tych bardziej skrytych, gdzie jeszcze tli się ciepło, jądro życia, ostatniej szansy na przetrwanie.

Matka z wózkiem. Pewnie stawia kroki dobrymi butami, których specjalnie wyprofilowane podeszwy nie pozwalają się jej pośliznąć. Dziecko w pięknym żółtym wózku, opatulone w kolorowe kocyki, śpi, wdychając świeże powietrze. Gwiazda w kosmosie. Kruczoczarne włosy kobiety są rzucane przez wiatr we wszystkie strony, jakby na głowie rosły czarne węże, wijące się gibko i faliście, cierpiąc z powodu zniewolenia. Wózek kołami robi cały szereg czerwonych, poplątanych linii na białym płótnie. Zapada się i zacina w żlebach rozmiękczonego śniegu. Kroki matki regularnie krążą wśród tego chaosu. Energicznie podchodzi do drzewa. Zawsze budzi w niej poczucie bezpieczeństwa. To widać. Zawsze przystaje, bierze głęboki wdech, wciągając w płuca życia smak, a wydycha aurę strachu w postaci pary, która się rozpływa, rozpada, zamienia w niebyt. Zamyka oczy. Otwiera je szczęśliwsza osoba od tej przed chwilą. Dziecko przebudza się, wesoło piszczy i się wierci, po czym znowu śni w towarzystwie przyjaznej dla niego zimy.

Bezdomny mroźnym płucem już ledwo dycha. Warga pęka i krople gorącej krwi spadają na warstwę białości. Rozbryzgują się, i unoszą się małe dymki z powodu różnicy temperatur. Wygląda to tak, jakby swe oblicze ukazały czary. Paznokcie poszarpane, ząbkowane, choć od wielu lat szare od brudu, teraz już poczerniały. Tak jak nos. Klaun mrocznego cyrku. Klaun potwornie ciężkiego życia. Nagle pojawia się matka z dzieckiem. Jest samotna, nie ma męskiego wsparcia, ale zwija kurczowo palce do wnętrza dłoni, nakrywa je kciukiem i podchodzi do bezdomnego, spoglądając nieśmiało na jego twarz. Oczy zamknięte. Zlepione są mrozem. Dotyka go palcem, jakby ćmę w skrzydło. Za dłoń łapie go czule, przyciska dwa palce do boku szyi, gdzie może jeszcze tętni żyła. Mierzy jego stan przytomności. Wreszcie wyjmuje telefon i gdzieś dzwoni. Na pogotowie? Właśnie teraz ją obserwuję, jak ratuje człowieka, właśnie teraz widzę skrytą, kobiecą siłę jak na dłoni. Dzięki jej odwadze ocaleje życie.

Następny dzień. Nie można dostrzec tego, że wczoraj na ławce rozgrywał się dramat dla dwojga osób. Jedna z nich umierała, zasłaniając dłonią twarz, w którą biło jasne światło z długiego tunelu, druga zaś na śmierć patrzyła, odkładając na bok wszystkie swoje wstręty, obrzydzenia i brak tolerancji. Tak myślę, że jak ktoś, kto tej sceny nie widział, a teraz, tak jak ja, patrzy przez okno na ten biały świat, nie ma żadnej miary pojęcia, co się wydarzyło. Jakże naznaczona jest jasna, przyjazna, drewniana ławka. Może jedynie mi się przytrafiło oglądać prawdziwe życie z tak bliska? Tak to czuję. Wszyscy poza mną mogli ławkę oglądać w dobrym świetle. Dla moich oczu widnieje przymglona szarością codziennej rzeczywistości. Pan w zielonym polarze w żaden sposób nie może się ze mną utożsamić. Przechodzi obok ławki obojętnie, jakby to ona wczoraj w zamian za bezdomnego prawie wyzionęła ducha. Jest cudownie owładnięta spokojem. Dlaczego przeszedł tak obojętnie? O nie, i drzewo też jest dla niego duchem. Nawet nie spogląda w jego bujną, kościstą koronę. Jego szybki, wojskowy chód przysparza mi mnóstwo nieprzyjemnych ciarek.

Ulica o tej porze w ciszy się plącze jak zapach róży w nozdrzach. Wiatr świdruje w niewielkich hałdach śniegu. Na skromnych zboczach powstają loki, a drobny pył unosi się ku górze. Pewne dziecko z fascynacją to zdarzenie obserwuje. Nie umie sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te zawijasy i dlaczego śnieg jest srebrny, a na dodatek wznosi się, miast opadać. Wiele pytań rodzi się w miękkim ciemieniu, co bardzo znacząco maluje się na zarumienionej, lalkowej twarzyczce. Dziecko spogląda zdezorientowane to na boki, to za siebie, i z powrotem na hałdy. Ewidentnie szuka kogoś, kto widzi to, co ono. Trochę się boi, ucieka. Trochę jednak je to bawi, w podskokach powraca, udając, że lata wśród srebrnych mgieł. I tego wszystkiego doświadcza w radosnej samotności na ulicy, ścieżce, krwawym dywanie grzesznika. Bawi się w nieznanym świecie wśród niepoznanych wrażeń. Matka tego dziecka siedzi na ławce zanurzona w lekturze. Trudno nie odetchnąć z ulgą, że akurat po tej ulicy nie jeżdżą samochody, a dziecko może upaść sto razy, aż nareszcie nauczy się kręcić piruety jak marzenie w obłoku z miliardem światełek. Upór daje satysfakcję.

Biały pies lekką łapą wtapia się w otoczenie. Czarne oczy są jedynymi punktami łatwymi do odnalezienia. Jego pan idzie krótkim krokiem. Jest zamyślony jak w senne dni zimowe niedźwiedź polarny, lecz sprawnie porusza się po rozmiękczonej ścieżce, bo zapewne na pamięć zna całą drogę, którą przechodzi trzy razy dziennie. Jest pisarzem. To widać. Kiedy mu się przyglądam, widzę, że pisze wzrokiem w powietrzu, niczym palcem po wodzie, ale bynajmniej te słowa nie zostają utracone. Wszystko w głowie skrupulatnie się zapamiętuje, a potem wylewa na kartę papieru atramentem. On tak patrzy, jakby starannie fotografował każdy szczegół otoczenia i ruchu, podobnie jak ja. Rozumiemy się, choć on nawet nie wie, że jestem tu za oknem i się cieszę z naszej cichej tajemnicy.

Matka z dzieckiem zauważa pisarza. Jej uśmiech promienieje, zza zimnych, czerwonych od szminki ust pokazują się białe zęby. Lustrzane odbicie szczęścia pokazują również zęby pisarza. Nie, ci dwoje nie znają się dobrze. To nagła uciecha, kiedy samotność odchodzi tak prędko z naszego serca. Ulga, jakby ktoś wyciągnął z niego zardzewiały gwóźdź. Pies wita dziecko radośnie, a ono doświadcza kolejnych sprzecznych emocji strachu i fascynacji. Pies kładzie się przed nim, a dziecko dotyka miękkiego futra i ucieka, mocno ściskając palce. Jest dumne z nich i całej rączki. Nie może uwierzyć, że dotknęło nieczłowieka. Tymczasem pisarz stoi naprzeciwko matki, ujmuje jej dłoń i ją całuje. Scena pokazuje mężczyznę wrażliwego, szanującego kobietę, która przeszła wiele trudnych chwil, momentów zwątpienia, rozczarowań, ma za sobą wiele godzin grozy, dni poniżenia i lat niemocy. Chciałby za nią utonąć, lecz ona wyraźnie daje mu znać, że chce razem z nim wypłynąć i mimo wycieńczenia, zaczerpnąć haust powietrza, poczuć życie w płucach. Kiwają do siebie głowami. Może umawiają się na wieczór, podczas którego sobie wyznają, czym są ich istnienia w tym świecie? Umawiają się na rozmowę dusz, ale grę ciał.

Drzewo zostało opuszczone i znów modli się w ciszy wietrznego południa. Psalmy wiecznej wiary rozpływają się po gołych gałęziach. Śpiew. Nikt nie słyszy, każdy głuchy jest na to wołanie. Pustelnik. Opływa w dźwiękach swego niemego bytu. Mroźna zima pozwala ludziom szybko o nim zapomnieć. Oprócz matki z dzieckiem. Ona codziennie chyli czoła z oddaniem. Ktoś może właśnie jest mordowany. Tylko drzewo o tym wie. Przejmuje jego grzechy i zbawia od winy. Ono jest i mym bogiem, zawsze proszę, by o mnie pamiętało, by sprawowało nade mną pieczę i kierowało moje złe czyny ku ułaskawieniu, w przestworza bez pamięci. Kosmos pewnie jest zaśmiecony bilionem grzechów, skoro każde najmniejsze przewinienie grzechem jest zwane. Może w ogóle z grzechu jest zbudowany? Głębia czerni ukazuje gwiazdy, co to znaczy?

Chłopak cienko ubrany. Na pewno nie z dobrego domu. Drepcze mało wprawnie po pościeli śniegu. Nie zna tej drogi. Sportowe przemoknięte buty ślizgają się na boki jak łyżwy u początkującego. Piwo w puszcze ulewa się, tworząc brzydkie żółte plamy na nieskazitelnym śniegu. Papierosa przygryzają brudne zęby, a z kącików ust sączą się przekleństwa. Pomarańczowy dres bije w oczy jaskrawością. Chłopak nie zna drzewa. Patrząc pod nogi, wchodzi wprost na nie. Wściekłość miarowo wypływa z chłopaka jak woda z zatkanego kranu. Wściekłość pojawia się na jego twarzy. Zaciska się dłoń bez puszki. Wypluwa papierosa u stóp drzewa. Puszka ląduje na korowej klacie. Drzewo wszystko przyjmie z godnością. Nerwowy ryk wydziera się z gardła tego biednego dziecka. Uciekł z domu. Pewnie ojciec alkoholik wrócił po dwudniowej libacji i pobił matkę. Pędzi do kolegów, do podziemnego klubu walk, żeby rozorać czyjąś twarz w walce na ringu. Wyzbyć się emocji, których przysparza mu brutalny ojciec. Widać to po poranionych dłoniach i twarzy, że się często z kimś bije. Złe obyczaje przekładają się od zarania na pokolenia. Karty w talii się powtarzają.

Pisarz widzi chłopaka, peszy się, wstydzi za jego agresję. Pies, widząc niepokój pana swego, staje jak wryty i taksuje nadchodzącego młodzieńca. Jego czarne psie oczy przeszywają go wręcz na wylot. Boję się, że może z tego wyniknąć konflikt między niepohamowaną frustracją a klarownością pisarskiego umysłu, na straży której stoi czteronogi przyjaciel. Widzę wszystko jak na dłoni. Chłopak spogląda na psa i zaczepia go wykrzywieniem twarzy w okropny grymas. Pies ostrzegawczo szczeka, biały dym unosi się z pyska. Jego prowokator podnosi pięść i uderza w powietrze. Biały dym ulatuje kilkakrotnie. Pisarz marszczy brwi i krzyczy na młodzieńca, chcąc doprowadzić go do porządku. Trafia kosa na kamień, aż się iskrzy, następuje starcie między różnymi światami w głowach Ziemian, tu, na ulicy, gdzie drzewo pochylone, beznamiętne i stoickie wytrwale spowiada się za tych dwóch, co brudzą uporczywie krwią biały puch. Sypią grzechami. Nawet pies nie omieszka wgryźć się w zmarzniętą łydkę atakującego. A pies godzien jest spowiedzi? Trzeba by zapytać drewnianego mnicha.

Wieczór nadchodzi spokojnie, zalewa świat, czyli widok z mojego okna od zachodu do wschodu spowija się węglowym cieniem. Po jakimś czasie dopiero zapalają się latarnie, ospałe strażnice powoli budzą się ostygłe ze snu, z chwili na chwilę świecą coraz mocniej, aż znów widać scenę teatru codzienności. Czarny człowiek w białym garniturze. Anioł ciemnych stron zaszedł aż tu, by zbadać, czy rzeczywiście tak straszne są nasze losy. W końcu tak głośno emitujmy nasze bóle, aż sięgają granic kosmosu. Przybyły spoczywa na ławce niezbyt wycieńczony, gorąca krew rozgrzewa jego żyły bez najmniejszych problemów. Po drugiej stronie drzewa lekkim krokiem zbliżą się matka z dzieckiem, tyle że bez dziecka. Może to nie jej w ogóle było dziecko i złą przypisałem jej rolę? Ot, niedopatrzenie. Staje pod drzewem i porywa w płuca tlenowe wydzieliny drzewa, oddając mu swój dwutlenek węgla. Wkoło obraca się wzajemny dar.

Dzisiaj

Znowu przyszła, jest w kuchni i tłucze naczyniami. Jej cera lśni, włosy długie i ciemne spływają na jej ramiona. Po śniadaniu czy obiedzie dotyka mnie zawsze przez chwilę, a mój świat nabiera zupełnie innej barwy. Następnie delikatnie i powoli się rozbiera, nie pozwalając mi podejść ani się dotknąć. Najedzony mogę oglądać jej striptiz godzinami. W końcu w samym staniku podkrada się do mnie i pozwala mi sobie go rozpiąć, zwieńczając przedstawienie. Rozgrzewa mnie, rozpala pojedynczymi muśnięciami ust od stóp do głów. Czuję się wtedy Erosem, Apollem, napalonym lwem. Potem dodaje kostki lodu do tych igraszek, chłodząc moje rozżarzone męskie ego. Dominuje nade mną. Kiedy tak leżę prawie omdlały z rozkoszy, siada na mnie i wwierca się miękko, wprawiając nasze ciała w erotyczne wibracje. Przetrzymuje ten stan bez orgazmu to granic szaleństwa. A kiedy już szczelnie wypełniam ją sobą, mówi:

— Jesteś boski, kochany.

Moje upośledzone ego staje na nogach, które przed jej przyjściem były doszczętnie połamane. Jessica ma stuprocentową skuteczność w działaniu. Białe wino dopełnia na dobre te silne przeżycia. Dla niej to zapewne jest codzienność, ale staram się o tym w ogóle nie myśleć, wyrzucam te myśli z głowy szybciej, niż zdążają mną zawładnąć.

— Po przyjemnościach przychodzi czas na obowiązki — mówi.

Taka kolejność bardzo mi pasuje.

Zakupy stały się łatwe. Moje decyzje co do produktów są szybkie jak błyskawice. Pewność siebie pozwala mi lewitować. Jessica jest tylko jakby zjawą. W rzeczywistości nie znam jej chyba w ogóle, choć wydaje się być zawsze sobą. Może jednak zaciera swoje istnienie, grając oskarową rolę. Po tym, jak wychodzi, moja świadomość zapada w głęboki filozoficzny tryb. Patrzę wtedy przez okno. Od czasu do czasu Jessica nagle stoi w drzwiach mojego mieszkania. Nie mam pojęcia, kiedy wróci, o ile wróci.

Kobieta jest jak las, każde drzewo jest podobne, ale inne, każdy prześwit gdzieś daleko okazuje się jedynie małą polaną, a nie wyjściem poza ten ocean zieleni. Jak mężczyzna pokrąży po kobiecej duszy, to gubi się w labiryncie jej myśli. Jeśli dojrzy granice lasu, noc zapada jak gilotyna, a następnego dnia znowu znajduje się w środku pięknego, jasnego lasu pachnącego poranną rosą. Nie ma już wyjścia na horyzoncie, zaś na dnie serca narkotyczne przywiązanie.

Od kilku miesięcy zakupy dostarcza mi Andrzej. Kumplowałem się z nim w podstawówce, potem utrzymywaliśmy rzadki kontakt, dzięki czemu nie zapominałem, jak wygląda. Raczej brzydki z niego mężczyzna, ale o przepięknej duszy. Ostatnim razem widziałem go parę lat temu, na długo przed moją przeprowadzką na ulicę Sobieskiego w Warszawie. Teraz widzę go po raz drugi z moim zamówieniem, wszystko się zgadza co do joty. Większość dostawców zupełnie oto nie dba.

— Jak się czujesz? — Zaczyna zawsze tak samo, po prostu rozczulająco.

— Chciałbym odpowiedzieć, że dobrze, ale prawda jest inna…

— Źle się czujesz, rozumiem… Mogę ci pomóc?

— Andrzej, nie trzeba, dziękuję ci serdecznie za zakupy.

— Ach! Zakupy. — Zorientował się, że to główny cel wizyty. — Proszę. Tu spakowałem ci picie, tutaj, o, nabiał i… reszta.

— Jesteś mistrzem pakowania.

— Mogę przyjść na wino dzisiaj po pracy? Wiesz jak jest…

— No wiem… — trochę się obawiam, ale nie chce też umrzeć samotny. — Jak chcesz, to wpadnij. Coś się zamówi.

— Słuchaj, ja muszę już iść — tłumaczy się, jakbyśmy byli w środku ważnej debaty.

— Oczywiście, leć. — Uśmiecham się i wiem, że ten uśmiech daje mu energii na całą drugą połowę etatu.


Andrzej wyjechał na paręnaście lat do Włoch jako mały chłopiec. Zginęła cała jego rodzina. Dom zapalił się znienacka, kiedy jego ojciec, pierwszy raz od wielu lat wrócił pijany, i postawił na gazie butelkę z denaturatem zamiast butelki z piwem, bo w ten sposób je zazwyczaj podgrzewał. Wypił pięć piw, a wraz z szóstym zgotował rodzinie piekło. Spłonęło wszystko, zginęli wszyscy oprócz Andrzeja. Był wtedy na nocnej zmianie w swojej pierwszej pracy, a jak wrócił, zastał grób mamy, taty, dziadka, ciotki, wuja i trzech braci, którzy chorowali na ospę, on bowiem z choroby świeżo wyszedł. Udało mu się odbudować swoje życie łzami, które zabierały ze sobą złą energię, a dawały siłę na kolejny dzień, i pracą, nie tylko fizyczną, ale i pracą nad sobą. Do dziś ma lekki akcent włoski, gdyż nie potrafi do końca wyrzucić z siebie tych tragicznych wspomnień. Taka somatyczna łatka. Czarna zwęglona kołdra przykryła do wiecznego snu całe jego ówczesne życie. Nieraz sprawia wrażenie, jakby wciąż nie radził sobie z tym bagażem.

Dlaczego dopiero po takich przejściach człowiek staje się życzliwy, ultraempatyczny, hiperpomocny, przyjazny i lojalny wobec najmniejszej tajemnicy?

Andrzej jest dla mnie obcy, tak obcy jak i najbliższy, bo to człowiek, który jest właściwie moją jedyną rodziną. Przejmuje się mną i w pewnym sensie dba o mnie. To nie to samo, co Jessica, ona to bardziej dobry duch.

Jest po godzinie dwudziestej pierwszej, Andrzej stoi ponownie przed moimi drzwiami z dobrym winem w ręku. Przechodzi próg mieszkania, przenikając do mojego świata w zamknięciu, świata filozofii istnienia. Ciekawe jest to, jak ten chaos łączy się w logiczną całość. Często w ogóle nie używamy słów, a jedynie pierwotnych odgłosów.

— Hy? — pyta mnie Andrzej, unosząc butelkę.

— Mhy! — odpowiadam.

— Ek Ha? — wskazuje głową na szafkę z naczyniami.

— Łee — zaprzeczam i wszystko jasne.

— Be?

— Ehe.

— Yg ja…

— Ha ha.

— Ho ho.

— Uu?

— Yhm!

Jakaś konkretna rozmowa następuje, dopiero gdy pierwszą butelką wina zabijamy naszą nieśmiałość. Język nam się rozwiązuje, węzeł na nim gordyjski, skwiercząc, pali się. Kobiety, muzyka, sport, podróże i alkohol to nasza tematyka. Takie wieczory zazwyczaj szybko nam mijają. Ale nie tym razem. Ta noc miała być długa i ktoś dobrze to sobie zaplanował. Mamy to do siebie z Andrzejem, że lubimy siedzieć w ciemności. Zjawisko odzyskiwania wzroku zapaleniu światła, jest naszym wspólnym przeżyciem. Cieszymy się jak małe dzieci. Zamówiliśmy parę godzin temu trzy butelki wina w Alkotaxi. Dostawa szybko do nas dotarła. Zostało nam ostatnie Bordeaux. Trochę wylało się na sofę. Huczący telewizor gaśnie, staje się bezgłośny, nie ma obrazu, sam zdecydował, że jest zbędny. Jedyne światło rzuca księżyc na stanowisko naszego posiedzenia, wartowników nocnych marków i bezsennych głów. Próbuję włączyć to bezużyteczne pudło, ale nie działa. Rechoczę gorzko.

— Ach, pewnie korki poszły. — Garbię się z bezsilności niczym leniwiec na diecie.

— Tylko od czego. Nie było spięcia, przepięcia ani burzy nawet.

— Może sąsiad coś grzebie w piwnicy i się pomylił… Nie wiem. — Wykrzywiam usta.

— No, też nie wiem. O tej porze grzebie w piwnicy? Weź sprawdź, co tam się dzieje — zachęca Andrzej, jak zwykle starając się mnie przekonać do wynurzenia nosa.

— Nie ma mowy i skończ, póki na dobre nie zacząłeś.

Rozlega się pukanie do drzwi. Tak nagłe jak i cisza, która zaraz potem zapada. Trzeba jasno się wyrazić, że nikt, ale to nikt nie odwiedza mnie w te dni. Zachodzę w głowę, komu mogło się coś uroić, żeby do mnie pukać. Andrzej twierdzi, że to sąsiad, aby zapytać, czy u mnie też wszystko padło. Miałem jednak inne i dziwne przeczucie. Cisza jak makiem zasiał. Nie lubię tego mrowienia, zdaje mi się wtedy, że jestem na tyle chory, iż moje ciało i umysł w zwyczajnych sytuacjach wiercą mi dziurę strachu w plecach. Dziura poszerza się niczym kosmiczna studnia. Mój jedyny przyjaciel, którego nazywam także jedynym członkiem rodziny, stwierdza, że otworzy drzwi i będzie robił za właściciela. A niech tam, olewam sprawę.

Spogląda przez wizjer, potem słyszę przesuwanie metalowej przesłonki. Wreszcie Andrzej przybiega do mnie całkiem blady.

— Och! Tam są dziwne typy, naprawdę dziwne typy — szepcze głośno.

— Daj spokój Andrzej, z tymi kawałami.

— Serio, idź zobacz sam. — Wygląda na to, że mówi szczerze.

Kusi mnie ciekawość, więc ruszam się ciężko, obiecując Andrzejowi, że skopię mu dupę, jeśli mnie robi w konia. Od niechcenia spoglądam przez wizjer. Z ledwością przełykam ślinę i odchodzi mi krew. Kto to na Boga? Wyglądają okropnie.

— Nie otwieram. Nie znam was i nie zapraszałem — przemawiam do nich przez drzwi.

— Oszalałeś! — szepcze mi Andrzej zachrypniętym głosem do ucha.

— Otwierać — słyszymy zza drzwi.

— To jakaś pomyłka! — odpowiadam, ale z nerwów lata mi już oko.

— OTWORZYĆ, OTWORZYĆ! — dochodzi ponownie zza drzwi puzonowy głos.

Nie otwieram. Chowam się do kuchni i obserwuję, jak mój gość stoi przed drzwiami, z niedowierzania wbity w podłogę na kilometr głębokości. W sekundę przemienia się we właściciela i wykonuje kolejny kretyński ruch w swoim życiu. Odblokowuje drzwi i uchyla je. Pyta, o co chodzi, bo właśnie miał się iść kąpać. Wyobrażam sobie, jak spoglądają po sobie. Te sekundy przeciągają się w wieczność. W końcu ten o puzonowym głosie przemawia:

— Milion ma być na jutro, tutaj, o dziewiątej. Powiesz policji jedno słowo, to nie żyjesz. Wchodzimy, teraz.

Andrzej zatrzaskuje drzwi, a zaraz potem dwa stłumione strzały przeszywają je. Jedna z kul prześlizguje się przez jego kolano, tworząc czerwone fajerwerki zwieńczone potwornym, bolesnym krzykiem, a drzwi, z hukiem spadają na jego plecy. W ostatniej sekundzie chowam się do szafki obok garnków. Laptopa nie znajdą, nie ma szans. Jest schowany w podłogowym w sejfie wraz z innymi skarbami.

— Przeszukam salon, sprawdź łazienkę! — grzmi puzon.

— Salon czysty.

— Łazienka też! — woła klarnecik.

— Ja sypialnię, ty kuchnię.

— Czysto?

— Czysto.

Szafka, w której się znajduję, nie ma rączki i wygląda jak trwała zabudowa. Moja żona trzymała tu kiedyś porcelanę, którą uwielbiała. Tym razem szafka uchowała mnie, nie porcelanę. Prawie jak na wojnie ukrywam się niczym biedny Żyd przed Niemcami. Zatem moja żona, którą kochałem ponad wszystko, robi mi coś takiego, coś tak potwornie niehumanitarnego. Zachłanności śmierć! Żona chce zabrać mi pieniądze. Tylko po to tak bardzo się „dla mnie” starała. Nic z tego nie rozumiem. Podstępna czarownica, niewierna, szatańska kochanica. Jak tu dawać wiarę kobiecie, własnej żonie, że to, co robi dobrego, nie robi dla siebie na wyłączność. Wynurzam się z drżącymi nogami z szafki. Andrzej płacze z bólu. Kolano jest nadmuchane jak balon i pulsuje w rytmie serca. Robi mi się niedobrze, do gardła, niczym pociąg w za ciasnym tunelu, podchodzi mi rzygami nocne wino. Przełykam je z obrzydzeniem i szukam rozpaczliwie telefonu. Znalazłem. Zaraz zacznie świtać. Nareszcie. Lada moment ciemność by mnie sparaliżowała. Przecież to oczywiste, że szukali mnie.

— Pogotowie — melduje się jakaś pani na linii.

— Potrzebuję karetkę na ulicę Gładką 8c, lokal pierwszy.

— Zaraz, zaraz, proszę pana, nazwisko.

— Moje nazwisko?! — drę się z niedowierzaniem. Ty nieczuła babo, dodaje w duchu.

— Oczywiście, jak inaczej mam wysłać karetkę, na kogo, do kogo, proszę pana?

— Nie macie państwo bazy danych? Podałem adres. Mój przyjaciel się wykrwawia. Miałem włamanie z napadem, nic to pani nie obchodzi? — Ślina ze zdenerwowania tryska mi z ust.

— Proszę zgłosić to na policję.

— NIE! Żądam karetki, żądam dyskrecji i anonimowości. Dane podam na miejscu!

— OCH! Dobrze, ale to się nie powtórzy. — Trzask, koniec połączenia z obeschłą babą.

— Mam taką nadzieje… — mówię już spokojniej do słuchawki i do siebie.

Podchodzę do Andrzeja i staram się go przeciągnąć na sofę. Filmy może są głupie (w większości), ale dzięki nim wiem, co mam robić. Wyciągam szalik z szafy, gdzie trzymam zimowe ciuchy. Kto by pomyślał, że jeszcze się przydadzą? Wtykam Andrzejowi do buzi rękawiczkę. Patrzy zdziwiony. Owijam mu szalik ciasno wokół nogi powyżej kolana, żeby zatamować krwotok. Teraz już rozumie i nie jest zdziwiony, lecz wszczyna alarm bólu niczym żywcem palony świniak. Wiem, że boli. Musi.


Leżę w łóżku sztywny, jak już nie raz mi się zdarzało. Ostatnie wydarzenie nadwyrężyło moją psychikę. Czas mi się roztopił, przed oczami pływają zegary Salvadora Dalego. Tkwię w sparaliżowaniu, ale wyjątkowo czynny umysłowo, jak Stephen Hawking. Bez urazy. Ostatnie noce i dni mijały mi jak na przyspieszonym filmie „Gorączka złota”. Nigdy przedtem, jak i teraz, nie udało mi się odkryć, czy to tylko halucynacje spowodowane wytraceniem wszystkich sił. Od czasu do czasu mało zauważalnie kiwam palcem. Napawa mnie to chwilowym poczuciem triumfu, że umysł ma przewagę nad ciałem.

Niespodziewanie dzwoni telefon z głośnością tysiąca dzwonów. Moja cisza przepada bez śladu. Zataczam się do aparatu, spodziewając się samego diabła. Odbieram, a tam głuchość. Serce mi się zatrzymuje brutalnie, jak złamane serce dzwonu, oddech zamiera w płucach. Wreszcie ktoś przerywa połączenie. Dałem się złapać. Czy to się nie skończy, te bezkresne tragedie i nieszczęścia? Stara sztuczka, sprawdzili czy jestem w domu! Zastali mnie i wiedzą, że jestem tu zamknięty. Moje mieszkanie na dobre stało się więzieniem, a drzwi osadzone z powrotem we framudze są wrakiem. Nie jestem bezpieczny. Włączam komputer. Zamawiam drzwi na cztery spusty z natychmiastowym montażem. Czas do siedemnastej ciągnie się potwornie. Umieram z nudów, ledwo zipię. Wreszcie są. W dwie godziny montują nowe drzwi. Ukradłem sobie w ten sposób trochę więcej czasu, może chociaż kilka chwil. Oby przeznaczenie, jeśli istnieje i rzeczywiście czyha za rogiem, dopadło mnie bezboleśnie. Trudno mi stwierdzić, dla kogo tak bardzo walczę, czyżby o swoje istnienie? Może dla przyjaźni z Andrzejem, może z niezrozumiałej, fantazyjnej miłości do Jessiki albo dla samej przekory, że nikt tak łatwo mnie nie wykreśli z listy żyjących. Pewnie wszystkie powody są dobre i żaden z nich zarazem. Znowu zawieszam wzrok na drewnianym mnichu. Gubię czas przy oknie filozoficznym. Patrzę na ulicę, na ludzi. To jest takie frapujące.

Kiedy nadchodzi zniechęcenie, równia robi się pochyła. Zamawiam alkohol w internecie. Zamawiam też przeciwbólowe i silne krople do nosa. Moja logiczna świadomość i poczucie rozsądku w pełnym gazowych myśli powietrzu zasypia, obumiera. Pytanie, czy uda mi się ją na czas wybudzić? Czuję się jak żyrafa, znowu Salvadora Dalego, na długaśnych zapałczanych nogach. Ledwo dochodzę do toalety, kiedy wstrząsają mną torsje. Nazywają to ciągiem, a ja prze-ciągiem, i to w pociągu bez okien. Dopóki pociąg nie stanie na stacji, to się nie skończy. Nie wiem nawet, jak się to stało, jedynie jak zaczęło. W internecie nie ma zasady, że pijanemu się nie sprzedaje, więc nawet pojawiając się w drzwiach w zarzyganej bluzie o dwunastej w południe, chwiejąc się na żyrafich kopytach, mogę odebrać swój towar. Nie wiem, co mnie opętało. Trudno powiedzieć, czy nie czuję się sobą, czy czuję się żałosny. Najpewniej jestem wszystkim tym naraz, nie sobą i żałosny, krótko mówiąc, obcy mi człowiek. Nie znam cię, stary, mówię do lustra, kiedy się spotykamy. Nieśmiało próbuję się tłumaczyć przed przed tym brzydkim panem, że nad tym nie panuję, ale skoro do takiego wniosku dochodzę, to mam jeszcze kontakt ze światem, zatem jeden ostatni kieliszek nie zaszkodzi. Poza tym trudno mi się uzależnić. A jednak karuzela znów rusza, upodobniam się do świata, który jak pijany dąży do nicości i samozniszczenia. Kto wygra ten wyścig? Oto jest pytanie. Naiwne pytanie, ale istotne. Pewnego dnia po prostu zamknę ten chory cyrk pełen nieokiełznanych pawi. A gdzie w ogóle jest Jessica i Andrzej? Na wakacje sobie pojechali?

Andrzej przeszedł rehabilitacje po tamtej akcji z włamaniem. Miałem wrażenie, że nie było go całe lata. Niby go poznaję, a jednak mylę go z nieznanym mi kurierem i robię mu awanturę, że przychodzi do mnie, a zamiast zamówienia przynosi nagie jak niewiasta i przezroczyste, niczym szkło dłonie. Nawet nie zauważam, że jest o kulach.

— Jezu, to ja! Co się z tobą dzieje? Jesteś spuchnięty, jakbyś spał w ulu.

— Dawaj wodę, obłudny ty chamie — krzyczę zachrypłym, charczącym głosem.

Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem absolutnie nieprzyzwoity, ale daleko poza to wychodzę pragnieniem w przód, by znieczulić przepalone gardło.

— Słuchaj, zniszczysz sobie życie, a ja ci nie chcę na to pozwolić — mówi głośno Andrzej i znienacka daje mi prosto w nos z bańki.

Upadam jak worek ziemniaków na podłogę, on przekracza próg i zamyka drzwi na cztery spusty.

— Odwal się, pedale, będę krzyczał, aaaa!

Dostaję znowu uderzenie, tym razem w skroń, i to pieprzoną kulą tego kaleki.

— Nie pozwolę ci na to, abyś żałośnie się zapijał, choć miałbym cię lać po głowie przez rok. A potem mi podziękujesz, zobaczysz.

— Ty brudna szmato! Nie bij mnie, kurwa! Pomocy! Biją! — Wiję się na podłodze i wydzieram.

Andrzej ze mną zamieszkał, nawet nie wiem kiedy. Jak duch święty ma teraz nade mną baczenie, oddając mi swój czas i uwagę. Stał się nieczłowiekiem w przewrotnym znaczeniu tego słowa, stał się nadczłowiekiem. Przyjacielem jak pies, w którego wierzyć mogę jak w Boga. Wylądowaliśmy w Egipcie starożytnym bez dwóch zdań. Moje procesje wybawiania się z szyderczych objęć alkoholu przypominają pochód wiernych. Tylko że ja wierzę nie tyle w wyleczenie, ile w to, że w nagrodę dostanę choć kropelkę życiodajnego nektaru — wódki. Andrzej jest jak Ares, bóg wojny, w walce z moim nałogiem, jak bogini ogniska domowego, Hestia, dba o każdy szczegół mojego otoczenia. Andrzej bierze pieniądze z mojego konta, ale tak niewiele nam trzeba, że ta potrzeba jest szczyptą soli w Wieliczce. Może i bym go zabił, gdyby nie pochował wszystkich noży w ogródku. Wiadomo, da się zabić też wieloma innymi rzeczami, nawet gołymi rękami, ale nie byłbym tak naprawdę do tego zdolny, a te noże to prawdopodobnie pochował dla ogólnego bezpieczeństwa. W końcu udaje nam się wyprzeć ze mnie przekonanie, że istnieje tylko alkohol. Obiecuję, że już nigdy do czegoś takiego nie dopuszczę. Dotrzymam!

Parę razy jeszcze dzwonił telefon i zawsze się nabieraliśmy. Żyjemy w strachu, że zabiją nas za te pieniądze, jak nic. Dzisiaj dostaliśmy kartkę z pogróżkami, że milion ma być przelany na konto poniżej, ale żadnego numeru konta nie było. Jakaś totalna paranoja. Andrzej bierze moją komórkę i znajduje numer do mojej byłej żony. Kulturalnie mnie pyta, czy może do niej zadzwonić. Mnie jest to obojętne, więc wzruszam ramionami.

— Halo, czego ty chcesz? — odzywa się moja żona z głośniczka.

— Witam, mówi Andrzej, przyjaciel twojego męża…

— Co się stało, że ty dzwonisz z jego telefonu? — przerywa mu.

— Dlaczego mu to robisz? — pyta wprost.

— Ja mu nic nie robię, odwal się.

— Chcesz odzyskać milion z pomocą jakiś bandziorów — stwierdza naiwnie Andrzej. On też nie pasuje do tego świata. Jest jak dziecko, i to bardzo niewinne.

— Chyba oszaleliście, razem. Gratuluję współpracy.

— To jak to wytłumaczysz? — pyta Andrzej gniewnie.

— Nie mam z czego się tłumaczyć, rozumiesz? Zrobiłam dla swojego męża wszystko, co tylko mogłam, by było mu dobrze, jak wyjdzie ze szpitala. Nie wiem, kto dobiera się do jego pieniędzy. Jakbym chciała go okraść, podałabym nasze wspólne konto, do którego mam dostęp, a zostały przelane na jego prywatne konto. Nie dawałabym mu też części mojego spadku. Odpieprzcie się ode mnie.

Pod koniec rozmowy było słychać, że nie może powstrzymać łez. Bardzo mi jej żal, ale to była pierwsza potencjalna osoba, która mogłaby chcieć te pieniądze. Mimo wszystko spoglądam na Andrzeja bardzo ostro, bo wierzę jej, że to nie ona. I czułem tak od początku. I tego oskarżenia nie odżałuję już nigdy.

— Przepraszam, stary. — Smutno zwiesza głowę. — Chyba nie będę już się mieszał w twoje życie. Wracam do domu.

— NIE! Nie rób tego, zostań, Andrzej, zostań!


Nie wiem, czy to z powodu niezrozumiałej dla mnie starożytnej miłości do mężczyzny, czy z przywiązania, węzła przyjaźni na mojej aorcie, ale mam wrażenie, że bez Andrzeja nie przeżyję ani godziny nawet. Jednak moje życie to jeszcze 24 godziny razy 365 dni w roku razy jeszcze około, bo tyle sobie daję, 25 lat życia, a to się równa 219 000 godzin. Mój umysł nie potrafi ogarnąć takiej miary czasu, więc cichnę z przerażenia, bo wiem, że Andrzej tak długo na pewno przy mnie nie zostanie. Czyli siłą czasu, a to potężna siła, w końcu leczy rany, zostaniemy rozdzieleni. Muszę nauczyć się myśleć o rozłące, muszę nauczyć się żyć sam, muszę nauczyć się przestać pić, tak jak sobie obiecałem, i zabijać siebie samego myślami, wreszcie muszę przestać stawiać sobie wielkie mury. Nie doświadczyłem tego uczucia, kochania mężczyzny, mam wrażenie, że to coś kompletnie innego niż kochać kobietę. Inne zasady, inna więź, przecież inaczej być nie może, bowiem wszystko na tym świecie smakuje inaczej, zatem, to na pewno też. Daruję sobie ten temat. Andrzej wygląda na zafrasowanego. Nic z tego nie rozumiem. Czy on myśli mimo wszystko, że to ona?

— A ja i tak uważam, że to ona maczała w tym palce. Nie wiem, do jakiego stopnia, ale ona ma coś z tym wspólnego — stwierdza.

— Nie, nie mów tak, nie mów, bo to boli, kurwa, Andrzej, tylko nie to… — Wzruszam się.

— Uspokój się, wszystkiego się dowiemy. — Siada przy mnie i chowa moją głowę w swoich dużych ramionach, które od młodego walczą o godne, spokojne życie. Czuję się jak dziecko, jak jego synek. Czuję jego chuć i tę chłodną chwilę okazania uczuć. Ten paradoks zamraża mnie w zamyśleniu, a jego zamraża mój brak sprzeciwu, przez co nie zmieniając położenia, trwamy w tej niezwyczajnej sytuacji, w przyjacielskim uścisku dwóch dorosłych mężczyzn.

— Powinieneś wyjść na ulicę… — ponawia próbę i uwalnia mnie z objęć.

— Wiem, ale boję się, że to już nie mój świat. To świat, do którego nie należę. Boję się, że nie poradzę sobie z codziennością nawet przez tak krótką chwilę jak spacer wokół domu.

— Masz kasę, masz możliwości, korzystaj z tego. Nie powtarzaj, że się boisz.

— Chcą mnie zarżnąć, kto wie, czy się tu nie kryją gdzieś za rogiem, żeby założyć mi kosę.

— Policja…? — proponuje nieśmiało.

— Policja i co, co zrobi? Wyśmieje nas tylko. A tyle z tego będzie, że będzie jeszcze gorzej.

— Postaramy się to załatwić tak, żeby było bezpiecznie, co ty na to?

— Pomyślę… Na razie nic nie rób. Coś musi się zmienić.

Koniec Cichej Zimy

Kobieta dopiero teraz, kiedy wymieniła zawartość płuc, widzi czarnego człowieka. Drgnęła i zawiesza na nim wzrok. On wstaje i podchodzi do niej z wolna, by się nie wystraszyła. Wyciąga do niej dłoń. Ona, znając najwidoczniej tę dłoń, chwyta ją i kładzie na swoim biodrze. Zbliża się ku niemu całym ciałem, tuli głowę do jego piersi. Nie potrafi oprzeć się dawnej miłości? Chyba że nie takiej dawnej? Wciąż trwa na dnie serca, ledwo dycha jakieś uczucie nieokreślone. Dochodzi do skrytego wśród fal emocji pocałunku. Sklejeni padają na ławkę. Ona, nimfa, opleciona rękoma i nogami wokół niego, wieloryba, postrachu oceanów. Ławka poddaje się ich miłości, nie zaprzecza, nie wszczyna buntu, nie uwiera rozgrzanych ciał twardym oparciem. Drzewo nieme czujnie śpi. We śnie modli się. W taką zimną noc zadarta spódnica i rozpięty rozporek, wiszący pasek oraz odsunięty dekolt muszą być znakiem palącej potrzeby uczuć. Jednostajne ruchy prowokują podniecenie. Szyba w tym nie przeszkadza. A jeśli to tylko ja widzę? Jeśli nikt inny nie ma okazji widzieć takiego stanu wyjątkowego, tylko ja, jak na dłoni, widzę fizjologię w najczystszej postaci?

Jego uśmiech blednie bardzo szybko, on przeżywa czasu zatrzymanie. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy z dezorientacją i roztargnieniem, patrzy w bok, patrzy na wprost i widać, że nie wierzy. Bezchmurne niebo nie przykrywa i nie przykryje żadną siłą nagich ciał. Musi patrzeć, zazdrościć. Nie może zabić ani przerwać czy też uciec wzrokiem, zrobić zwrotu przez sztag. Wiatr uparcie bije w żagiel serca, wyrywa duszę, by coś zaradziła. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy wciąż niezgrabnie. Wreszcie podejmuje decyzje. Pisarz podchodzi do pięknej i bestii ku rozpaczy honoru przerywa ich miłosny akt, a mój teatr erotyczny. Wymachuje nieskładnie rękoma do pary rozgorączkowanych kochanków. Ci ubierają się pospiesznie. Kobieta umówiła się za dnia z pisarzem, a tu wkroczył anioł czarnych mocy na ziemię niczyją, łysą i niewyraźną, gdzie dopiero co poznani ludzie mieli ją zaorać i posiać nasiona. Mężczyźni dostają obaj nadzwyczaj sprawiedliwie po twarzy. Wyraźnie zafrasowani sytuacją zamiast zmierzyć swoje siły w walce o miłosną zdobycz, zwiesili głowy niczym popsute zabawki w ciemnej piwnicy. Zwrot akcji w przełomowej chwili, tak kunsztownie kręcić filmy potrafi tylko życie. Szmaciane kukły, z których dusza wypłynęła, stoją tak w trójkę, czyniąc ten moment martwą konferencją albo też konfrontacją ciszy. Drzewo lekko szumi ze wzruszenia. Ławka teraz naznaczona jest romantyczną tragedią. I jak w przyszłości ma usiąść na niej kobieta z pisarzem?

Poranny śnieg znowu pachnie intensywnie, choć rozmókł podczas wczorajszej gorącej nocy. Zrobił się jak mączna breja. Biedny pan w pięknym garniturze i dobrych skórzanych butach próbuje się przeprawić przez ten rozmoknięty teren. Pędzi, spieszy się do pracy, garażu, sklepu, klienta. Mija drzewo modlące się w spokoju, muskając je torbą. Odwraca się nieśmiało, jakby przepraszał je półgębkiem. Wie, że naruszył delikatną warstwę świętego bezgłosu. Rzucone zostało ziarno piasku na szklaną taflę jeziora. W tej samej sekundzie zaplątują mu się nogi i upada bezwładnie do tyłu. Ktoś, coś zesłało na niego w mgnieniu oka nieokupioną winą karę. Uderzenie musiało być tępym dźwiękiem z błąkającym się echem wewnątrz głowy. Niespodziewanie, spoza widocznego moim oczom obrazu, nadbiega starzec ubrany bardzo skąpo, może nawet jest bezdomnym, brakuje mu palców u obu dłoni. Jest z pewnością człowiekiem o wyjątkowo dzielnym sercu. Po raz kolejny widzę, i to w tak krótkim odstępie czasu, ratowanie życia. Czuję się bogiem. Patrzę na to, co stworzyłem, obserwuję wolną wolę bez krztyny możliwości ingerowania w nią. A jednak znikąd nadchodzi pomoc dla potrzebujących, kiedy w myślach pstrykam palcami, chcąc ją przywołać. W takich chwilach dumnym bogiem mógłbym być. Mój wierny mesjasz o twardej, niezłomnej wierze, składa do modlitwy drewniane dłonie. Czy nie jest to teatr groteskowej wyobraźni, obszycie w rzeczywistość żywych niby-lalek?

Jak tylko wyglądam przez okno ponownie, od razu dosięgam wzrokiem śladu po zajściu z dzisiejszego ranka. Czerwona plama leniwie rozciągnęła się w duży czerwony punkt. Bezdomny człowiek musiał kiedyś być w podobnej sytuacji, chyba że po prostu ma w posiadaniu duży zasób empatii. Zaraz! To ten bezdomny, ten, który o mały włos nie umarł na ławce. Jak to możliwe, że wyglądał tak dobrze? Przyciął brodę i miał schludne ubrania, a poza tym był dość lekko odziany. Teraz, jak pomyślę, to wręcz niespodziewanie szybko się wtedy zjawił. Czyżby jakiś biznesmen wspomógł biedaka z sąsiedztwa, na swe bary biorąc cudzy problemy. Dał mu pracę, parę groszy wcisnął w dłoń, która w śmietnikach musiała szukać swego dalszego życia. Teraz on, w przewrotnym kole losu, otrzymał możliwość odwdzięczenia się. Machina darów, pechów, szczęść, powodzeń i niepowodzeń kręci się zawile niewytłumaczalnie.


Ktoś siekierą rąbnął słońce i nagle zrobiło się co najmniej o połowę światła mniej. Spoglądam na niebo i okazuje się, że to chmura, gruba kurtyna, zasłania słońcu widok na scenę. Depresja próbuje wtrynić się z krwią do najgłębszych zakamarków mojego mózgu. Dzielnie ją wypleniam, tego się już nauczyłem. Pomyślałem sobie dzisiaj: czy ja jestem stukniętym szpiegiem, że tak bezceremonialnie obserwuję tę ulicę? Właściwie jednak, stwierdzam, jest to miejsce publiczne, więc każdy, kto się tam znajduje, ma przecież pojęcie o tym, że wystawia się na widok, jakąś oceną zewnętrzną.

Gorące wyrzuty palą mnie w gardle. Zimna woda pomogła je znów schłodzić. Wietrzeje z czasem spisek, pakt milczenia, który podpisałem z jakąś częścią swej świadomości. Zamyślam się, zamek błyskawiczny stanu czuwania zamyka się. Teraz, kiedy znowu przyjmuję do siebie otoczenie, pada deszcz. Nie wiem, ile czasu minęło. Ale czy to ważne? Krople grube niczym groch tłuką głośno o ulice, ławkę i drzewo. Do tego powiewa mocny wiatr. Mam wrażenie, że drzewo zbiera niezłe cięgi. Mnich nad mnichami bez względu na opady czy sztorm trwa w jednej pozycji. Basta. Staram się nie zazdrościć wytrwałości, a ściskając pięści, łatwiej mi to przychodzi.

Wieczór. Myślałem, że się uspokoi i dzień skończy się bez ekscesów. Jak zwykle, kiedy mi tylko takie myśli przychodzą do głowy, wiadomym jest, iż właśnie wtedy coś takiego się wydarzy, co zapadnie głęboko na dno wspomnień. Z wolna opadający kamień wrzucony do rzeki. Pamiętamy o nim do końca życia, i wracamy do niego na łożu śmierci. Widzę to tak: wychodzi ze mnie dusza, staje naprzeciwko i poucza mnie, grozi palcem z pewną dozą miłości. Daje mi znać, że to ważny moment, którego nie można przegapić. Całuje mnie w czoło, przeszywając czułym chłodem. Szyba jakby topnieje i w pełni teraz chłonę to, co dzieje się na ulicy.

Ulica staje się drugą stroną medalu, staje się nauczycielem, prorokiem, sygnałem albo symbolem, a przy tym nieprzerwanie jest rzeczywistością ostrą jak brzytwa. Matka z dzieckiem, ale bez dziecka, bo tak naprawdę jest matką bez dziecka, czyli nie matką, a jeszcze kobietą. Kobieta idzie za rękę z pisarzem. Uderza mnie fakt, że bez przerwy na nich trafiam. Czy nie ma innych ludzi na świecie, na ulicy, są tylko ci, przepełnieni przeznaczeniem, dogłębną sensownością, będący nieskończonym ciągiem wzoru?

Kobieta siada na ławce, zapominając, co zaszło parę dni temu. W euforii przebaczenia patrzy na smutne wspomnienia w oczach pisarza. On ogląda się wokół siebie, sącząc z otoczenia siły, by przetrwać to poniżenie, szuka przekonania w glebie i zieleni, w niebie i słońcu, by usiąść na ławce koło kobiety. Dla niego ta ławka jest zdradą, żywi do niej pewną odrazą, której sam się wstydzi. Jest chwilowo jak dziecko we mgle, nie rozumie tego dziwnego zajścia, nie potrafi tego opisać. Dlaczego stało się tamto, i co właściwie dzieje się teraz? Dopiero jej wyciągnięta dłoń o białym kolorze i delikatnych paznokciach ściąga jego uwagę. Pisarz, zapominając na moment o męskim honorze, daje się usadowić przez białą dłoń na ławce. Widać to wyraźnie, że jest na wpół blady i na wpół zielony. Oto dowód dla mnie, że czasem nie liczą się wielce wyszukane zasady postępowania w życiu, reguły w związku, warunki kochania. Wartość ma moc umoralniania miłości, dążenia do serca drugiej osoby, do celu, który uświęca środki. Wszystko po to, by dotknąć się ustami, rozkoszować samą cichą obecnością, pieścić się duszami, smakować wspomnienia i zapomniane grzechy. Dotyk palcami równy potędze tworzenia. Kobieta usilnie mu coś tłumaczy, a ten mężczyzna chciałby móc o tym w ogóle nic nie słyszeć, chciałby, aby to nie musiało się dziać. Przebaczenie powoli przebija się przez jego grubą skorupę. Zarósł betonową warstwą. Niezauważona przez nich przestrzeń między nimi zacieśniła się. Jest ciaśniej i ciaśniej. Nagle pisarz się podrywa, łapie kobietę za ramiona, unosi i całuje. Nie chciał, żeby stało się to na ławce zdrady. Niech na krwawy dywan grzesznika spłynie z niej starty obraz nierządnicy. Tam rzecz jasna miejsce jest na te brudy, gdzie zaznają zbawienia. Drzewo szepcze modlitwy za wszelkie przewinienia.

Od jakiegoś czasu nie udawało mi się zaobserwować nowych ludzi na ulicy. Dlatego tak wielką moją uwagę przyciąga ta dziewczyna o ceramicznej twarzy. Jej melancholijny chód zupełnie nie współgra z chucią. Ze względu na jej wyzywający wygląd, należałoby rzecz, że jest kobietą o ulicznych obyczajach. Mogą to być złudne wrażenia nasiąknięte stereotypami. Bardzo krótka niebieska spódniczka delikatnie powiewa na wietrze, igrając z nim seksownie, srebrne szpilki brodzą w rozmokłym śniegu. Dziurawi tym samym dywan. Czerwone punkty pokazują mi, że ona idzie, gubiąc krew przewinienia. Czy to nie przesada? Wszędzie można dojrzeć analogię do boskich przesądów, znaków duchów, szatańskich anomalii, słów proroctwa. Pozostawiając w sobie naiwność, głęboko schowaną w piwnicy naszego umysłu, narażamy się na krzywdzące i niespokojne życie. Mnie zwyczajnie frapuje domalowywanie ludziom rogów czy skrzydeł, stwarzanie atmosfery deistycznej, pokręcanie gałkami boskości i wynurzanie szatana z jego tajemnych kryjówek. Jednak najwyższy czas, aby to wyznać: nie traktuję tego poważnie. Po prostu ratuję swoją duszę przed utonięciem.

Nastolatek po drugiej stronie zjawia się niespodziewanie. Urwał się z planu filmu „Blues Brothers”, gdzie pewnie niejedna używka skrywa się w kieszeniach aktorów. Nastolatek pewnie miał z czymś do czynienia, bo picie do tej bogatej twarzy nie pasuje. Jego chwiejny, mało męski krok rzuca się w oczy. Nagle, kiedy budzę się z zamyślenia, trzyma dziewczynę w ramionach i namiętnie całuje. Nie sądziłem, że to może być mężczyzna, który ma zarezerwowane miejsce w sercu dziewczyny w niebieskiej sukience. O ile inaczej teraz ją widzę przy tym przystojnym, choć zniewieściałym nastolatku, niechlujnie ubranym w garnitur, kapelusz i ciemne okulary. Niebieska falująca spódniczka powiewa teraz w zupełnie inny sposób, a czerwone za nią punkty wskazują na długi szlak ku miłości. Ze smutkiem stwierdzam, że daleko mi jeszcze do wykwintnego obserwatora. Jestem dzieckiem mało wprawnym, które w operze prowadzi lornetką po scenie bez ładu i składu. Krzywe zwierciadło… Muszę skończyć z naiwnością.

Ta niecodzienna para okazała się zapowiedzią wiosny. Roztopy zamieniły wszystko w błoto. Drzewo płakało niemożebnie, lało łzy na zmarnowanie. Nikt tam nie stał i nie łapał żalów najświętszego ze spowiedników, któremu właśnie teraz chmury smutku się oberwały. Delikatna, brązowo purpurowa i zmarznięta kora odzyskuje blask. Korzenie odtajałe, naderwane z powodu ciężaru ludzkich grzechów, nie utrzymują drzewa w pionie. Chwieje się i kołysze to odwrócone do góry nogami wahadło zegara, ten statek na morzu, kłania się nisko ten wierny mnich.


Wiosna nadchodzi z wielkim hukiem. Burza. Gromy walą z całych sił jak oszalałe. Gdybym żył za czasów antycznych, też bym bez wątpienia uwierzył, że to Zeus się wściekł i rzuca nimi, świetlnymi oszczepami. Środek dnia przypomina zmierzch, a niebo raz za razem zamienia się w stroboskop i niskimi uderzeniami pulsu swego serca daje znać, że żyje. Regularnie chmurom się skądinąd ulewa, zalewając ulice bezlitośnie. Ławka już prawie odpływa, drzewo trzyma się najpewniej ostatnim, najgrubszym korzeniem. Kłania się jeszcze niżej i obawiam się, by nie doszło do tego, że skąpie się w wodzie. Choć jeszcze niedawno nie przywiązywałem do niego większej wagi, to teraz nie umiem bez niego żyć. Miłość swoją największą straciłem, stłukła się niczym bezcenny wazon wypełniony pachnącymi kwiatami, stojący uprzednio na fortepianie, który grał z tak niezrównoważoną werwą ku naszemu zakochaniu, że wibracje ów wazon uniosły niewidzialną siłą i zepchnęły go na betonową podłogę. Po nitce do kłębka nieszczęścia straciłem pracę i czułem się jak cyrkowiec spadający z liny zawieszonej na dwudziestu metrach. Czy na dodatek mój przybrany bóg miałby umrzeć jeszcze dzisiaj na moich oczach?

Powrót

Dzwonek drzwi rozlega się zupełnie niespodziewanie. Zawsze jest niespodziewanie. Czy to listonosz, czy to dostawca, czy to ktokolwiek. Andrzej, nie dumając wiele, podnosi się z kanapy i pospiesza mnie, żebym się szykował. Jego noga jest dużo sprawniejsza. Nie potrzebuje nawet kul. Pocisk przeszył tylko mięsień, a kość ledwo drasnął. Zaraz, jakie szykował? Przyjechali po mnie z trumną? Nie musi być taki tajemniczy. Po co takie gierki? Cóż poradzić, przyjaciel to przyjaciel. Wie przecież, że nigdzie nie pójdę, ale mogę się wyszykować, skoro mu tak zależy. Ciągle robimy sobie nawzajem żarty. Chowam się na trzy minuty w ramionach szafy, wsłuchując się w kobiecy głos, który wszedł do mieszkania. Zakładając skarpetkę, wreszcie przypominam sobie: JESSICA! Chcę popędzić do niej, uścisnąć ją, całować, kochać, że przychodzi zawsze niespodziewanie wyzwolić moją psychikę z opresji. Jest moim lekiem na wszystko. W pośpiechu coś mi nie wychodzi i zwalam się jak ścięty z nóg na ziemię. Po chwili, kiedy przebudzam się z zamroczenia, czuję jej zapach, widzę ponętne usta i wodospad wiśniowych włosów, które muskają moje czoło. I ten namiętny wzrok martwiącej się kobiety. Jestem bardziej powalony jej urokiem niż samym upadkiem. Ona to zauważa, puszcza mi oczko i znika w drzwiach. Radość mnie wręcz rozrywa i udaje mi się nawet nie myśleć, jak źle będę się czuł po naszym rozstaniu. Już w kuchni uwolniła tysiąc przyciągających zapachów. Już błysnęła, już uwiodła mnie od wejścia całą sobą. „Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?”. Bzdury, ja jej płacę, a ona jest profesjonalistką! Taki jest układ ustalony od samego początku. Andrzej, pełen zrozumienia, ubiera się do wyjścia. Odprowadzam go do drzwi. W progu podaję mu dłoń, przyciągam do siebie i wciskam w kieszeń koszuli gotówkę. Uśmiech bez słów pozwala nam się bezdźwięcznie porozumieć i pożegnać. Wykrywam w jego uśmiechu zachętę do wyjścia z nim na miasto, ale on w moim na pewno to, że życzę mu udanej zabawy, bo mi ją zapewni Jessica.

Po obiedzie i kilku lampkach wina udajemy się na sofę, która zawsze jest podłożem naszych rozkoszy. Sypialnia jest dla żony, a sofa dla pozostałych kobiet. Świeczki lekko bujają się na ciepłym wiosennym wietrze, sycąc się oparami alkoholu i urywanymi oddechami. Tak wiele nocy mógłbym, chciałbym z nią spędzić, ale nie zawsze jest okazja, by zaprosić bezinteresownie kurwę, która jest na pieniądze jak automat coca-coli. Poza grafikiem pracy zaczyna się życie prywatne. Kocham ją, jeśli w ogóle taki ktoś jak ja jeszcze potrafi kochać, a może też tylko mi się wydaje, że ją kocham, w sensie, że lubię ją. Swego czasu, gdy straciłem grunt pod nogami, odnalazłem w niej swoje oparcie i wspinając się po nim, po drabinie szczęścia, znalazłem się w świecie szklanego słoika, którego ściany sam pomalowałem na żółto i na niebiesko. Chciałbym móc wyjść ze swego ciała i popatrzeć na tę parę nieurzeczywistnionych kochanków, gdzie nie odkrywałbym siebie w sobie, a ją w niej. Jeszcze bardziej podobałaby mi się jej ceramiczna skóra i płynnie poruszające się ciało. Duszą śmigając po pachnącym lesie jej skrytej tkliwości, pieściłbym ją we wszystkich zakamarkach samotności. Wszystko ustaje, wizja znika, ostatni silny wdech i wydech. Skończyliśmy. Czy…

— ...jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, kochana? — pytam troskliwie.

— Tak — przyznaje dość smutno.

— Słucham?

— Przytul mnie…

— Ok. — Przytulam ją — A coś jeszcze? — pytam, jakby działo się jeszcze za mało.

— To i tak już bardzo dużo, ale coś by było… — Przygryza wargi.

— Mów. — Człowiek nieświadomy treści cudzego pragnienia jest odważny.

— Ostatnim razem, jak od ciebie wracałam, zaczepiali mnie na przystanku i… boję się…

— Rozumiem… — Zaczyna we mnie drżeć każdy milimetr, zaciskam mocno powieki. Oko mi lata. Odlatuję. — Eeehh! Eh… Uhaaa…

— Ej! Co się dzieje? Nie odlatuj, o matkooo! — piszczy. — Co ja mam zrobić? — Jej krzyk rozmywa mi się w basowy bełkot.

Ku mej męskiej wspaniałomyślnej dumie mdleję, zamiast wesprzeć słabszą kobietę. Ja sam boję się sto razy bardziej niż ona. Budzę się w końcu po kilkunastu minutach i na nieszczęście zapomniałem, co się stało. Jessica wyraźnie ma w oczach wymalowany wyrzut, kiedy strzelam cichym, zbłąkanym pytaniem o przebieg zdarzeń. Opowiada mi wszystko z takimi szczegółami, że bez problemu sobie wszystko przypominam, jak poeta, który czyta swój poemat po wielu latach. Podnieta sięga mi do gardła, powracam na parkiet, a mój błysk oka mówi Jessice wszystko. Jej ręka wyprostowana przed moją twarzą broni honoru jej ciała, zatrzymuje mnie niczym wysoki mur rozgorzałego ogiera. Moje uszy dopada ponowione pytanie, czy ją odprowadzę, czy zadbam o jej bezpieczeństwo, czy podołam? Niech sam grom boski uderzy i spali mnie w proch. Nie mogę wytrzymać tego strachu przed niemocą, śmiercią, wstydem. A więc ona, właśnie ona, prosi mnie, właśnie mnie, o zapewnienie jej bezpieczeństwa, które każdemu się należy, jej zwłaszcza. Nie jest zwykłą dziwką, jest kobietą luksusową, profesjonalną, towarzyszką o wyjątkowo szerokiej ofercie usług, a ja nie mogę, nie mogę przecież wyjść. Stoję sztywno, jednocześnie czuję, jak się miotam. Jej wzrok wbija się w mój. Boli. Ciemna noc już mnie sięga, już zakłada się z diabłem, już wykupuje moją duszę za marne pieniądze i…

— Co się z tobą dzieje? Ćpasz? Masz delirkę? Halo?! — Macha mi ręką przed nosem.

— Eehh…

— Boisz się ciemności, kurwa? Zaprowadź mnie do domu, no!

— Ja… może… ta-ta-taksówka… He? — Mój mózg kurczy się do ziarenka piasku.

— Nie chcę żadnej taksówki, zgwałcili mnie w taksówce dwa razy! Nie masz pojęcia, o czym mówię, prawda? Tak, zgwałcili mnie, byłam w szpitalu i ledwo z tego wyszłam. — Łzy jak perły zakręciły się w jej oku.

— Tak…? Nie! Nie wiem, nie wiedziałem… To straszne… — Co się ze mną dzieje? Jestem w proszku. — Słuchaj, przepraszam. Jessica, przepraszam cię! Ale co ja mam zrobić? Jak? Są rzeczy, są sprawy, o których ty też nie masz pojęcia, wiesz? Boję się wyjść, tak, mam paranoję, jestem psychiczny i byłem w zakładzie, wiesz? Nie, nie wiesz! Fajnie? Nie, niefajnie, do cholery! Próbuję, cały czas próbuję! Chcę wyjść z tego, ale idzie mi to bardzo wolno. Chcę wyjść!

— To co, mam zostać u ciebie? Mamy wezwać policję, karetkę, i straż pożarną? Cały jebany parlament zawiadommy, że boimy się wyjść z mieszkania o dwudziestej! To Ci pasuje?! — krzyczy.

— Krzyk nic tu nie da, niedługo wróci Andrzej — stwierdzam z ulgą.

— Nie, właśnie krzyk da bardzo dużo… Dużooo! — Nie daje za wygraną.

— WIEM, ale nie chcę krzyczeć…

— WŁAŚNIE krzycz, krzycz, aaaaaaaaa!

— EJ! Cicho, sąsiedzi pomyślą, że robię ci krzywdę.

— Bo robisz… — Chowa się za włosami i najdelikatniej, ciut, ciut się uśmiecha.

— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Naprawdę tak uważasz? — Udaję, że nie widzę tego znaku, okłamuję rzeczywistość.

Siadamy bez słowa na sofie. Ktoś z nas włącza telewizor, nawet nie wiem kto. Kanały same przeskakują. Nie wiem, kto je przeskakuje, bo ja jestem myślami zupełnie gdzie indziej. Programy kończą się i zaczynają jeden po drugim. Jessica śpi, kanały przeskakują, a ja nadal jestem nieobecny. Jakiś szmer na klatce budzi mnie z letargu. Klucz do drzwi wchodzi bardzo szorstko. Wrócił Andrzej. Wstyd mi jest, że ona tu została. Próbuję ją szybko podnieść, gdzieś schować, ale śpi jak suseł. Do szafy, do komody, pod sofę, no nie wiem. Nie mogę jej unieść, jestem za słaby. Andrzej wchodzi do salonu i przygląda się nam zamglonym wzrokiem. Jest pijany, więc porażka dobiła do samego czubka „porażkomierza”. Jeszcze moment i on, nawalony osioł, padnie mi tu na glebę. Jaki ten los jest zawiły, aż chce mi się zdechnąć. Czy tu nie ma wytchnienia na tym świecie? Halo? Że niby te parę chwil przy oknie, to moje całe parę chwil wytchnienia? Spadła mi kobieta z nieba, z ciężkimi doświadczeniami, i co, ja mam ją teraz dźwigać, ten ciężar razem z moim własnym? I pijanego Andrzeja wziąć pod pachę? Ja nawet nie mam licencji na wózek widłowy, a co dopiero na pieprzony dźwig. Bo tu jest potrzebny dźwig. Mój przyjaciel nadal się chwieje, próbuje mi coś przekazać, ale obawiam się, że jak tylko piśnie słowo czy nie daj bóg skleci zdanie, to posmakuje mojej drewnianej podłogi. Dąb czy jesion?

— Mysam se pede maajaa… — Andrzej próbuje się wysłowić.

— Nie rozumiem ciebie, bełkoczesz. — Chwytam jego rękę i przerzucam ją nad swoim barkiem.

— Ta dziewsynn… nehse jee płaszis… joo… tohaam joo…

— Opowiesz mi jutro swoją bajkę, a teraz idź spać, przyjacielu. — Co też mógłby mieć mądrego w głowie w takim stanie.

Zostawiam śpiącą królewnę na sofie i pomagam przyjacielowi bezpiecznie wylądować w jego łóżku. Następnie Jessica. Postanawiam jej oddać swoje łóżko, bo jakoś nie mógłbym się z tym pogodzić, że ktoś oprócz mnie, a już na pewno ona, śpi na sofie. Idę przygotować dla niej pościel. Unoszę kołdrę i czuję swąd spalenizny, zupełnie jakbym odkrywał pogorzelisko dwóch wież. A jednak ukazuje mi się bialutkie, czyste prześcieradło. Co się pali w takim razie? Gaz, kuchnia? Biegnę czym prędzej, ale tu wszystko w porządku. Przeskakuję do salonu, dziewczyny nie ma, balkon jest otwarty, o Boże drogi, co ona robi? Nawet nie wie, jaki to błąd może być szalony. Pali w najlepsze papierosa na balkonie, nie wierzę. To ja ukrywam się jak na wojnie gangów, a ona sobie pali fajkę. Kucam, podkradam się do drzwi balkonowych i za rękę szybko ją wciągam do mieszkania, zamykam drzwi, zasłaniam zasłony, siadam, uff, było blisko.

— Wytłumaczysz mi, co ty wyprawiasz? — pyta z pretensją.

— Yhh… staram się zacierać twoje ślady, yyhhyy — dyszę ciężko — ale jak nas zobaczyli, to może być kiepsko… yyhhyy.

— Nie widzieli — mówi zupełnie na luzie.

— HA, skąd wiesz?

— Bo ja nikogo nie widziałam. — Wzrusza ramionami.

— Oj, kochana, to nie tak, jak myślisz.

— Pff… nie widziałam, to nie widziałam. — Znowu wzrusza ramionami i rzuca swym ciałem na kanapę niczym zbuntowana nastolatka.

— Oni się ukrywają, tylko czyhają, żebym się wychylił, ale to nie jest miejsce i czas, żeby o tym mówić. Chodź, położysz się u mnie, w łóżku, a jutro, za dnia wrócisz do siebie. Ja oczywiście będę spał tutaj. — Pomagam jej wstać, tej drapieżnej damie.

— Chodź ze mną… Przytulisz mnie?

— Jesteś pijana, jutro będziesz zła na siebie. Poza tym nie o to w tym wszystkim chodzi, między nami. Nie jesteśmy parą, Jessica, chociaż ja… Ach, idź już spać, no!

— No co ty, właśnie, co ty? Powiedz!

— Nic, po prostu tak będzie na razie lepiej, sama byś wiedziała, gdyby nie to całe zawiłe zajście. Niepojęte jest to wszystko…

— Ale zaszło i tego już nie odwrócisz. Może zastanów się, dlaczego tak się stało, może to nie przypadek ani zbieg okoliczności? Błędy każdy popełnia. Często mają jakiś swój pozytywny skutek.

— Jak mają mieć, to będą miały tak czy owak. Pójdziesz, czy mam ciebie zanieść, królewno?

— Co racja, to racja, doktorku. Dobranoc. — Całuje mnie w usta pobłażliwie i idzie sama do sypialni.

— Dobranoc… — Doktorku? Naprawdę powiedziała doktorku? Co to za bzdury!


Ulice są groźne, oprócz jednej, tej przed moim oknem filozoficznym. Żeby do niej dojść, musiałbym pokonać inne ulice po drodze, a tego zrobić nie mogę. Nawet jeśli nie potrafię sam sobie tego wytłumaczyć, to wiem, że tak właśnie jest. Nie mam możliwości wyjścia z mieszkania. A co, jeśli naprawdę tam czekają na mnie? Właściwie to tak, mogę wyjść i nie mieć kasy przy sobie, w domu zostawiłbym Andrzeja, nie mieliby żadnej satysfakcji, jak mnie złapią. Wszystkie konta i hasła mam zapisane. Na śmierć ich nie pamiętam. Mogą miażdżyć mi nogi, głowę i palce, sadzać na kolcach i rzucać w ogień, a ja nie wiem, i to nie na niby. Sama zaś możliwość, że nikt nie miałby mnie zaczepić, porwać, pobić, wzbudziłaby we mnie potworną złość, że tyle czasu siedzę niepotrzebnie w zamknięciu. Diabelski młyn. Latarnia gaśnie na podwórku. Złośliwość losu, niczym matka dziecku, nakazuje mi już iść spać. Zasłona lekko mieni się blaskiem księżyca. Przez uchylone okno porusza nią wiosenna wichura. Świeże powietrze jest lekiem na bezsenność.

Przejmująca Wiosna

Zielone mechaniczne potwory wjeżdżają na zmiętą, pozimową trawę. Z ich brzucha wychodzą roboty w pomarańczowych kombinezonach. W pierwszej chwili myślę, że chcą uśmiercić mnicha. Podnoszę się, by krzyczeć, jednak oni wyjmują kosiarki żyłkowe, po to, by przystrzyc wiosenną czuprynę. Inny robot zabiera się za ścieranie z ławki brudu i wyszczerbień, by doprowadzić ją do porządku. W zimę, kiedy czasem ktoś odsłaniał jej rąbek, wydawała mi się jasna i przyjazna, taka zaś dopiero będzie, bo już po paru ruchach widzę różnicę. Drzewu pomagają jedynie powrócić do pionu, by sama postawa nie natchnęła go depresją. Znowu stoi jak na początku zimy, lekko pochylone, ze złożonymi drewnianymi dłońmi. Nie musiałem się martwić. Pomarańczowe roboty grabią teraz trawnik stalowymi pazurami. Bujna wiosenna czupryna wyłysiała, ale to nic, odrośnie.


Gruby człowiek bardzo nienaturalnie komponuje się z tak piękną naturą. Jednolite brązowe szaty mogłyby sugerować, że jest duchownym o tradycyjnej wierze. Skąd ta tusza, ja się pytam? Mógłbym stwierdzić dwie rzeczy: jest zakłamanym, wyrachowanym człowiekiem, który zamienia swoje życie niby w spójną rolę duchownego, a w rzeczywistości, w kątach swojego mieszkania, siedziby, celi jest brutalną, perwersyjną, chamską, autorytarną świnią. Chyba że na własne oczy widzę rzadkie w XXI wieku nawrócenie, a istota ta świeżo wstąpiła na ścieżkę boskiego oświecenia. Nie dość cielska, kości, tłuszczu, ale i w potężną duszę jest zaopatrzony, która potrafi tchnąć w niego nadzieję, że lepsze dni są jeszcze przed nim. Jakie to skrajne teorie rządzą światem, bądź tu mądry, oceniając ludzi. Gdy ukląkł, pewnie potłukł sobie kolana, lecz w takim natchnieniu bólu nie czuje. Jego twarz jest spokojna, oczy ma zamknięte, dłonie ciasno splecione, prawie jak te gałęzie drzewa, którym niezgrabnie chyli czoła.

Już to jest niecodzienny obraz, a właśnie widzę, że nadchodzi kobieta od dziecka, które nie było jej dzieckiem. Zwalnia, przyglądając się fascynującej sytuacji, i powoli podchodzi do grubego człowieka. Całuje jego dłoń i klęka obok, mimo jasnej spódnicy. Trwają zamrożeni w czasie, połączeni absurdalnym oddaniem Bogu, któremu wyszeptują swoje błędy i grzechy.

Kto wie, czy ktokolwiek od nas oczekuje, że będziemy idealni, skoro sam wielki Bóg rozpalił w nas ogień zła? O ile da się wierzyć w coś, co nie jest namacalne. Czy istnieje prawdziwa miłość? Czy istnieje duch? Dla mnie bardziej miarodajny jest deizm, choć energia też nie jest namacalna. Nagle głupie mi się to wszystko wydaje i nie wiem, po co zawracać sobie tym głowę. Takie zjawisko, jak tych dwoje, powoduje u mnie ciarki, jest dla mnie tajemnicą. Bywają chwile bardzo trudne i sam wiem, jak ciężko jest wierzyć we własną siłę, jednak to my, ludzie, wymyśliliśmy Boga, czemu więc sami dla siebie nim nie możemy być? Naiwne pytania, ale zastanawiające.

Wstają. Dopiero teraz zauważam, że gruby duchowny w szacie ma dziury od tarcia, a na jasnym żwirze czerwonego koloru wokół śladu klęczących kolan pojawia się ciemna plama. Jego kolana… krew, znowu krew, na tej samej ulicy. Ponownie sięgam przekonania, że ten żwir to krwawy dywan grzesznika.


Piątego dnia wiosny ktoś nowy pojawia się na ulicy. Nastolatek. Ma ciemne loki na głowie, błądzący wzrok i szeroki uśmiech. Wolny krok sprzyja mu w myśleniu. Siada na ławce i dopiero teraz widzę, że w ręku trzyma butelkę niezłego wina. Nie pije wcale łapczywie, lecz bardzo dostojnie i z luzem. Nietypowy młody człowiek, którego nie obchodzą konwenanse, reguły, zasady oraz inne sprawy świata. Z psychologicznego punktu widzenia zapewne doświadcza patologii w rodzinie. Bunt pozwala mu budować swoją osobowość. Bazuje na sile charakteru, bo właśnie pije z przekory do świata, a nie w potrzebie zabicia bólu istnienia. Zdejmuje buty. Kładzie je na poręczy ławki. Opiera teraz głowę na butach, a stopy na przeciwległej poręczy siedziska. Jakby każdy tak pięknie się buntował, świat byłby lepszy. Czy samotność nie jest najlepszym kompanem do rozprawiania się z samym sobą?

Do nastolatka podchodzi inny nastolatek, nonszalancko ubrany, ale w firmowe ciuchy. Rozpięty pasek, koszula pomyliła kolejność guzików, buty rozsznurowane. Wszystko wskazuje na to, że ten z kolei jest bardzo zamknięty, wrażliwy, ale i egocentryczny, pozer i narcyz. Paradoksalnie, jest łatwowierny. Jest oddanym przyjacielem. Dla niego są ważne sprawy wewnątrz człowieka, nie zaś wygląd czy maska, którą większość z ludzi naciąga na twarz. On to robi jedynie jednak śmiało, żeby z prowokować. Jego czarne, średnio długie włosy zagarnięte są do tyłu. Chce przeć przez życie, ale coś go zatrzymuje. Młodzi mężczyźni nie witają się, widać zatem, że są sobie bliskimi przyjaciółmi, bliskimi duszami. Ten drugi bierze od pierwszego butelkę i pochłania dużą część, buntując się jeszcze bardziej od pierwszego, pobudzając rozbuchaną świadomość nienawiści na świecie. Zbyt łatwo wpada w pułapki, ale ufa przyjacielowi i dzieli się z nim bez słowa, bez granic przyzwoitości.


Szklana wiosna pachnie rdzawą miłością. Ludzie chadzają na spacery jak sarny w lesie. Poruszają się bardzo lekko. Twarze-maski z taśmy produkcyjnej wchodzą na sale galerii sztuki nowoczesnej, mijając płynnie moje okno. Są mi już znane, bywam codziennie na tej wystawie, mam kartę stałego klienta. Emocje broczące w ich aurach bledną przy moim cierpieniu w bogactwie. Matka bez dziecka trzyma się mocno delikatnej, pisarskiej dłoni. Niezmiennie. Czarny anioł już jej nie niepokoi, czasem w nocy siada samotnie na ławce i odchodzi. Dziecko z psem tonie w słońcu. Poeta z malarzem dyskutują o wyobraźni. Naprzeciwko drzewa kapłan na kolanach tańczy pokrwawionych. Osądzać ludzi przez szybę jest łatwo i zdaję sobie z tego sprawę, najlepiej jak potrafię. W końcu to ja siedzę w zamknięciu i tylko ja wiem, jak bardzo boję się wyjść. Nie trochę, nie mało, nie ciupkę, lecz potwornie, opętanie, maniakalnie. Nic mnie nie rusza: droga wyremontowana, drzewo dumne i jego kompani kwitnący, ławki nowe, samochody czyste, ludzie szczęśliwi, dzieci nowo narodzone, psy wyzwolone, koty z rują, ptaki operowe, niebo czyste, słońce żółte. Jak ja za tym tęsknię. Jednak jak tak mówię na głos, to tęsknię. Malarz wyniósł swoje oprzyrządowanie i maluje duchownego, tego samego, co ostatnio ciągle się pojawia. Rzeczywiście, wartościowe jest odurzenie się tą chwilą, a gdy pozostanie na płótnie, da kiedyś ciepłe wspomnienie. Poeta zazdrośnie patrzy ze zgorzkniałą miną i w końcu ciska swoim nowym notesem w obraz malarza. Ach, ta zazdrość.

Beton nagrzany wyziewa z kanałów chmury gorąca. Zapada zmrok, latarnie uliczne się zapalają i teraz już nie chmury, ale duchy wygrzebują się ociężale z dziewięciu kręgów piekła. Wyłaniają się zza framugi mojego okna nastolatkowie, wyszli o zmroku, siadają na chodniku i całkiem stoicko oddają się dewiacji, pijąc wódkę z wyciągniętymi nogami na ulicę. Ledwo zaczynają się śmiać, a więdną im usta na twarzy. Bledną wyraźnie. Dwa białe księżyce rozświetlają teraz najbliższą okolicę. Niedługo to trwa, a wbija się w ten blask przerażenia pomarańczowe mrugające światło, a huk ciężarnych samochodów rozbija ciszę. Wysiadają roboty i przepędzają nastolatków, którzy stawiają opór, coś pytają, coś wołają, ale w końcu się poddają.

To ciężarówki z szynami, samochody robotów, którzy dziś w nocy, jak się okazuje, zaczną budować linię tramwajową łączącą dwie duże równoległe ulice. Pięćdziesiąt lat od czasu wybudowania tego osiedla linia nie była potrzebna, a teraz nagle jest i już zawsze będzie potrzebna. Co za ironia, co za pomyłka. Będą niszczyć połowę pasa zieleni, żeby puścić stal, kable, prąd i wielkie metalowo-plastikowe, nowoczesne machiny. Będą wozić ludzi, zabierając im wszystko co z wolności, ażeby dać wyprodukowaną wygodę, podwyższając próg ubóstwa. Ale co z tego, skoro największe, nieposkromione ubóstwo jest w ludzkich głowach? I to jest jak błędne koło, bo jakkolwiek by było, nigdy nie będzie wystarczająco dobrze, bo takiego stanu z wielu powodów nie potrafimy utrzymać.

Sen I

Bryza morska targa moje włosy, porywa poły mojego płaszcza. Morze nigdy nie śpi, zawsze gotowe jest cię porwać w taki czy inny sposób. Jego widok jest dla mnie pierwotny niczym widok prehistorycznych malowideł w jaskini Lascaux. Dawno nie widziałem morza, ale nie dociera do mnie dlaczego. Co się działo, gdzie ja byłem? W oczach czuję wilgoć, a przez to szkliste spojrzenie szukam niecierpiącego zwłoki przeznaczenia. Co tu robię? Kiedy przyjechałem? Jak ominąłem te wszystkie strachem zionące ulice. Szum morza plącze się z szumem mojego płaczu, cichego i tęsknego za tym, czego właśnie doświadczam. Kiedy tak patrzę na siebie z góry, przynajmniej tak staram się to sobie wyobrazić, nie odczuwam pogardy ani też współczucia. Piach sypie w oczy i nie czuje wobec mnie powinności bycia delikatnym. Przedstawia symbol życia, które smaga niezależnie od mojego stanu. Stan narzucam sam sobie. Kiedy ja to zrozumiem? Jedni w pył dmuchają, inni się nim duszą. Stopy gołe zapadają się, chłodzone są morską wodą, która czasem nadpływa i rozbryzguje się na boki.

Och! Ja biegnę, dopiero teraz to postrzegam, że biegnę. Stąd ta wilgoć. Pęd napędza w oczach łzy. Niepokój wzmaga płacz. Nie mogę się zatrzymać, chcę przystanąć, chcę odetchnąć. Półkolisty brzeg ciągnie się dziesiątkami kilometrów i coś czuję, że zatacza wielki krąg. Co to znaczy, o co chodzi? Krąg ma zbyt poważne znaczenie. Nie sądzę, bym był gotowy stawić czoła znaczeniu kręgu. Lęk zaczyna deptać mi po piętach, a nogi wciąż szybciej przebierają. W końcu otacza mnie woda z dwóch stron, a ja biegnę. Piorunuje mnie ból. W jakimś fatalnym uśpieniu, w tej tajemniczej wędrówce, wędrówce po samym sobie, dotarłem aż do najgłębszej warstwy swej osobowości. Jedna myśl, już wiem, nie daje mi się zatrzymać. Pewna myśl przyszpila moją uwagę, że w morzu faluje zło, faluje moja śmierć, faluje tam mój strach! Boję się wejść między fale, boję się stanąć i uspokoić lub wydostać z kręgu, po którym biegnę. Taki przebłysk i przekonanie już wiele mi wyjaśnia, jednak póki co na wiele się nie zdaje, bo ja dalej biegnę.

Z horyzontu, daleko przede mną, wyłania się jakaś postać. Też biegnie. Zbliża się strasznie szybko, tysiąc myśli kłębi mi się w głowie. Ta postać biegnie, nie chwiejąc się ani o milimetr na boki, stawia mechanicznie krok za krokiem. Przyspieszam, moje nogi przyspieszają. Ja i ta postać, jesteśmy coraz bliżej siebie. To kobieta jest… Naga! Patrzę po sobie, ręce gołe, talia goła, poniżej wszystko gołe, wcześniej tego nie zauważyłem. Nadzy pędzimy ku sobie niczym cząsteczki w akceleratorze kołowym w CERN w Genewie. Jej długie włosy lecą za nią triumfalnie. Sprawia wrażenie silnej i nieugiętej, biegnie nie słabnąc, biegnie potwornie szybko. Na pewno mnie widzi, a nie zwalnia. Zostało nam jakieś dwieście metrów. Biegnie prosto na mnie, czuję podmuch pędu, ale zaraz…

…to jest…

JESSICA!

„BANG!”


Obolały trzeźwieję po bolesnym zderzeniu. Stoję na skarpie wysoko nad wybrzeżem. Oto i moja zmora, morze czarne i pełne grozy, połacie utopionych myśli, falująca płachta lęków otoczonych wydeptanym w złotym piachu torem, po którym biegłem w kręgu, fatalistycznym, przeklętym kręgu. Teraz patrzę z góry na to oko zła. Tu mnie już nie dosięgnie, nie wciągnie z powrotem. Idę stąd, bo za plecami mam nowy świat do odkrycia.

Kobieta

Nie otwierając oczu, budzę się. Mam coś na twarzy. Łaskocze mnie. Zapomniałem, że mam psa, taki popieprzony sen miałem. Zaraz, psa czy kota? Chyba jednak psa. Rasa Lhasa apso. Co za niewychowane psisko, żeby pakować mi się do łóżka. Chcę zepchnąć kudłatego kundla, ale waham się, bo dotykam nagle delikatnej kobiecej skóry. Odciągam rękę, jakbym się poparzył. Żaden to pies, nigdy przecież psa nie miałem, ot, zwykłe majaczenie. To ona! Jessica śmieje się pod nosem, nie śpi, tylko czekała, aż się obudzę. Pękła bańka mydlana nad moją głową, zapach rozprzestrzenia się wokół mnie całego, słodki zapach, jej zapach. Chowam ponownie głowę w jej włosach i głęboko się delektuję tą chwilą niewymownej ciszy. Jej również sprawia to przyjemność. Coś dziwnego się dzieje…

Dlaczego przyszła i położyła się koło mnie? To niedorzeczne. Rano miała iść do siebie. Gdy tak leżę z nią, jest mi dobrze, ale niedobrze mi jest z myślą, że ona wie, co robić, a robi tak, by było mi dobrze i żebym dobrze jej za to zapłacił. Ta wieczna walka z myślami staje się nieznośną agonią dnia codziennego. Nie umiem zdecydować, czy wyrzucić Jessicę, zostawić tak jak jest, wtulić się, czy w ogóle o tym przestać myśleć. To by było najlepsze wyjście, ale jak ją tak dotykam ciągle, to jak mam nie myśleć o moralnych aspektach odpłatnego, czułego z nią zbliżenia. Przyciskam się do niej mocniej, wiem, że to mi nie pomoże w decyzji, ale na pewno ułatwi w pokonaniu bezwzględnej samotności duszy, gdy Jessiki już nie będzie. Przypominam sobie nasze zderzenie. Jakie zderzenie? Sen! Zderzyliśmy się, biegnąc na siebie, ale nie mam pojęcia dlaczego. I że też taki sen potrafi zbliżyć. Nasz mózg potrafi wszystko, my potrafimy wszystko, nikt w to nie wierzy, a jednak we śnie wszystko wychodzi na jaw. On wie, jak unieść ciało na ptasich skrzydłach, wie, jak nadawać nam boskich sił, wie, jak reagujemy podświadomie, wie, kogo kochamy, a kogo nienawidzimy. Potrafi dać nam we śnie powietrze na godzinne nurkowanie pod wodą, wykonać teleportację i zastygnięcie, pokazać samotność i gorący seks w trzeciej osobie, zmartwychwstanie i narodziny w pięciu wymiarach. A teraz ja, prawdopodobnie przez te mocne odczucia we śnie, jestem związany z Jessicą już nie tylko umownie, ale emocjonalnie… Na dobre.

— Kurwa… — wymyka mi się nader romantyczne słowo ze spierzchniętych ust.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry, przepraszam, myślałem, że mówię dalej w myślach.

— A co takiego mówiłeś w swoich myślach?

— Ach, że sny dużo zmieniają. — Niespecjalnie umiem kłamać, ale posługuję się płytką prawdą.

— Śniło ci się coś? Mnie od dawna nic się już nie śniło.

— Tak, ale właśnie nie pamiętam za bardzo co?

— A co zmieniają?

— Widzisz, nie do końca jestem pewien, ale dużo, może wszystko. Perspektywę. — Nie myślę o przeszłości. Zostawiłem ją za sobą.

— Bredzisz, kochany. — Odwraca się i błyskawicznie całuje mnie w usta. — Co chcesz do jedzenia?

Precyzyjnie odgaduje moją zmianę wobec niej, sprytna bestia.

— Ech, no, może najpierw kawa…?

Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.


Czy ja się dowiem, kto kręci tą karuzelą, bo to jakaś groteska jest? Zagubiony człowiek, na dodatek związany strachem i psychicznie ubogi, lubuje się w prostytutce, może i luksusowej, czystej, zadbanej, bogatej, profesjonalnej, ale jakby nie było ona oddaje cnotę temu, kto zapłaci. O co jej chodzi? Te gesty, jakieś znaki. Nie jest chyba tak głupia, żeby mnie lubić. Może na kasę leci i chce ze mnie wyciągnąć ile się da? Szybko wstaję, ubieram się. Nie dam się oszukać, poniżyć jeszcze bardziej niż dotychczas. Przełamię swój strach, pokażę, że nie jestem jakąś cholerną niedorajdą, że potrafię jasno myśleć i nie dam się zbałamucić, okraść, wycyckać tylko dlatego, że mam za sobą trudną drogę przez kanały zagubionego umysłu, a teraz z dużym wysiłkiem gramolę się po drabinie do wyjścia. Nie dam sobie podciąć nogi ani nadpiłować szczebli. Pewnym krokiem ruszam w stronę trzaskających talerzy i zniewalającego zapachu Jessiki. Nie dam się znokautować. Zamykam nos siłą woli i płytko oddycham ustami.

— Jessica, słuchaj, będziesz musiała już iść, ile mam ci dać?

— Mam autobus za niecałe piętnaście minut. Włóż mi do torebki trójkę.

— Przecież to tyle co zawsze, a zostałaś na noc i rano przyszłaś do mnie.

— Słuchaj, ty nie jesteś moim menadżerem, ja sama ustalam stawkę!

— Należy ci się więcej, tak uważam — twardo oponuję i trzymam przygotowane palce w portfelu.

— Spałam w twoim łóżku, mam jedzenia pod dostatkiem, a nie jem zazwyczaj u swoich klientów, upiłam się, czego też nigdy nie robię, i wyobraź sobie, że nie jestem jakąś tam wyuzdaną jamajską dziwką. Też mam uczucia i przyszłam rano, bo chciałam. Ciekawe, prawda? Trójka! Dziękuję.

— Nigdy tego nie powiedziałem, a co więcej, nie pomyślałem tak. Jesteś zdecydowanie nie taka, za jaką się podajesz, tak czułem, a teraz wiem już na pewno.

— Świetnie, jeszcze też nikt nie potwierdził twojej teorii.

Czyli jestem bliżej niż dalej.

— Mogę cię odprowadzić do domu, jak chcesz. Może jeszcze chcesz — proponuję wewnętrznie spanikowany, czego nie daję po sobie poznać z całych sił.

— Ach tak, księciu wyjdzie z loży? — Patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem. — Niech będzie.

— Tylko umyję się, jeśli pozwolisz.

— A mnie wypuścisz brudną?

— To idź pierwsza, proszę bardzo. — Wskazuje drogę do łazienki z nadzieją, że Jessica nic nowego nie wymyśli.

— A ja chcę z tobą i co?

— Nie da rady, nie tędy droga, Jessico. Za bardzo mnie to rozproszy.

— To zapłać mi. Wtedy poczujesz się lepiej? — Wyciąga dłoń nonszalancko.

— Prawdopodobnie nie do końca. — Czyli jednak wymyśliła coś nowego.

— Kochany… — podchodzi bliżej — kochany, za kąpiel to ja biorę najmniej dwieście pięćdziesiąt! — Łapie się za boki i stoi tak naprzeciwko mnie jak łobuziara w białej obcisłej bluzce i majtkach.

— Dobrze, napuść wody, ale dziwnie będzie to wyglądało.

— Dałeś mi zarobić, dzięki kotku. — Klepie mnie po klacie. — Nie każ mi długo czekać.


Wiem, że to się ma trochę inaczej. Oby to nie był plan zagłady mojej męskiej dumy. Nie jestem przekonany, czy będzie mi łatwiej. Skradam się po dobre wino do swojego składziku, w końcu miłe chwile lubimy sobie umilać. Jessice podoba się ten pomysł. Kiedy wkraczam z dwoma kielichami do skromnej łaźni, ona zasysa powietrze. Nasza wspólna kąpiel jest niezgorszą przyjemnością, równie dobrą jak pływanie na lagunie. Lecz nadchodzi coraz szybciej godzina, w której mam wyjść na zewnątrz i zaczyna mi to nagle dokuczać. Zdecydowanie tęsknię za wiatrem we włosach, słońcem oślepiającym wzrok, ptakami latającymi nad głową, dotykiem ziemi lub drzewa. Wojnę moich wewnętrznych światów czuję w kościach. Stałem przecież we śnie na wzgórzu wolności, głęboko zaglądając w oko ciemności.

— Zostać — mówi strach.

— Zwiedzać — mówi pragnienie.

Dlatego podpieram się tym, co mówi Jessica. Bo to kobieta jest odsieczą męskiej niedoli.


Po długim czasie wreszcie wychodzimy na zewnątrz. Dosłownie czuję, jak opuszczam ciało, bo jak inaczej mógłbym zareagować w obliczu tak wielkiego kroku nad przepaścią, której się obawiałem. A w tej przepaści teraz giną wszystkie złe wspomnienia. Staję obok siebie, okrywam się skrzydłem i szepczę do swego głuchego ucha, że oto właśnie unoszę się nad morzem słabości i lęku. Ptaki śpiewają, wiatr lekko wieje, przenika przez mojego ducha, zieloność liści dodaje mi otuchy, a Jessica odwagi. Ona dyskretnie idzie kawałeczek przede mną, udając bardzo udanie, że to jeden z wielu naszych spacerów, jakbym nigdy nie miał się bać właśnie tej chwili. Dobija mnie myśl, że terroryści nie dopadają mnie dzięki niej, bo zależy im na mnie, znaczy się na mojej kasie. Niczego nie wziąłem ze sobą, ani grosza, żadnych kodów, nawet w głowie, bo zbyt trudne, więc kasy nie dostaną. Z samej mojej śmierci nic by im nie przyszło. Czy jestem gotów umrzeć w obronie pieniędzy, bez przekonania o wartości swojego życia, o tym, że jest ktoś, kto by tęsknił? Dochodzę do wniosku, że nie, nie jestem gotów i nigdy nie będę. Jest zbyt wiele dobrych rzeczy, które mogą się wydarzyć, a jeszcze bardziej obawiam się stracić właśnie ją, Jessicę, ale i mojego przyjaciela, Andrzeja.

Zatrzymuję się i pokazuję Jessice bezsłownie, gdzie chcę iść. Zamierzam spotkać się z drzewem. Trochę się kryję ze swoją obecnością, a nuż któraś z twarzy mnie widziała, jak ją obserwowałem we dnie i noce. Staję naprzeciwko drewnianego mnicha i zaglądam głęboko w jego korowe szczeliny. Skupiam się na każdej rysie, potwierdzając pierwotne uczucia do energii tego drzewa. Chwytam go za złożone dłonie i tylko nieśmiało szepczę chaotycznie parę słów zaimprowizowanej modlitwy, z którą wcześniej niewiele miałem wspólnego. Jestem przekonany, że właśnie na tym polega ta najstarsza z wiar, pełna energii i doznań. Obiecuję sobie jednak, że to jest pierwszy i na razie ostatni raz. Godnie zaś jest podziękować za te dni (nie)samotnie spędzone.

Prawie zapomniałem, jak się chodzi, i już ten niewielki dystans odczułem w nogach. A ona chce, żebym przeszedł dwa kilometry. Trudno nazwać to przypadkiem, bo wybija godzina spaceru poety z psem, dlatego pojawia się na horyzoncie. Uciekać, stać, udawać niewidzialnego, głuchego, niemego, może wie coś, może wszystko, może trochę, może mnie widział, pamięta, zapomniał, ale może sobie przypomnieć w każdej chwili. Łapię Jessicę za dłoń i delikatnie zaciągam pod wielki, zielony kasztan. Wyrazem twarzy pyta mnie, co robię. Moja mimika jej odpowiada: nie dziw się, bo ja sam nie wiem. Widzę, że jej się podoba, ale jednocześnie tego nie chce. Tak i nie. Nie i tak. Przynajmniej wiem, że jest stuprocentową kobietą, bo to właśnie jest typowa babska przypadłość. Dla mnie osobiście to jakaś dysfunkcja, ale bardzo urocza. Szkoda, że moje nie są takie urocze.

— Wiesz, najpierw grasz przede mną jakiegoś wycofanego świra, a nagle łapiesz mnie z taką pewnością za rękę. Powiem ci, że urocza ta twoja męska niezdarność uczuciowa.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.55
drukowana A5
za 45.9