E-book
15.75
drukowana A5
67.88
CIENIE GÓRSKICH SZLAKÓW

Bezpłatny fragment - CIENIE GÓRSKICH SZLAKÓW


Objętość:
357 str.
ISBN:
978-83-8414-803-7
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.88

„Woda leży cicho —

jakby od wieków wstrzymywała oddech,

czekając aż coś się zbudzi na dnie.

Powietrze stoi,

gęste jak żywica,

a każda igła świerku zdaje się patrzeć.

Cisza w tych górach nie jest pusta —

to martwe głosy,

które nigdy nie zdążyły odbić się echem”.


„Księga Ostatnich” — miejsce znalezienia — nieznane

PROLOG

Góry nie śnią o ludziach. To ludzie śnią o górach. Śnią o ich ciszy, która wcale nie jest ciszą, lecz westchnieniem ziemi, ciężkim i głębokim niczym oddech starca, który pamięta wszystko. Śnią o śniegu, który zasypuje nie tylko ścieżki, ale i krzyki tych, co poszli za daleko. O skałach, które nie rozróżniają stóp turysty od stóp zbiega.

Noc w Tatrach nie jest zwykłą nocą. Jest gardłem, którym ziemia mówi szeptem, zbyt cicho, by usłyszeć to za dnia. Ale nocą… nocą można usłyszeć wszystko. Jeśli tylko ma się odwagę.


Piszę te słowa nie dlatego, że pragnę, by ktoś w nie uwierzył. Piszę, bo wiem, że kiedyś, ktoś natrafi na nie przypadkiem, w miejscu, gdzie kurz i czas zakryją już wszystkie dowody.

Piszę, bo pewne historie nie mogą umrzeć w ciszy.


Niedawno stuknęło mi pięćdziesiąt lat. Nikt tego nie wypowiedział — poczułem tę liczbę w przestrzeni między oddechem a tykaniem zegara.

Pół wieku.

Pół czegoś, co nigdy nie było całością.

Połowę tego czasu przeżyłem, usiłując zrozumieć ludzi, a drugą połowę, próbując zrozumieć siebie.

Byłem śledczym, policjantem od spraw bez rozwiązań, specjalistą od śladów, które prowadzą donikąd. Teraz jestem tylko mężczyzną, który nie potrafi zasnąć.

Bo nocą, gdy Warszawa milknie, a Wisła płynie ciężko, niosąc w sobie ciężar wspomnienia, w mojej głowie otwierają się drzwi. Te same drzwi, które zobaczyłem tam, w Tatrach, kiedy Morskie Oko patrzyło na mnie czarną, ślepą źrenicą.

Wiem, że za nimi coś czeka.


MORSKIE OKO

Kilkanaście lat wcześniej…


Tamtejsza noc w Tatrach nie była nocą. Była zawieszeniem wszystkiego, co znane, wypłukaniem barw i dźwięków, snem drzew i kamieni. W Dolinie Rybiego Potoku cisza miała kształt — szorstki i chropowaty, przypominający pęknięte dłonie starego drwala. Z każdą minutą robiła się cięższa, gęstsza, lepka niczym żywica.

Morskie Oko leżało u stóp gór niczym martwe zwierzę. Tafla ciemna, zamarznięta, przypominająca zaklęte lustro, którego nie miał odwagi dotknąć nikt przy zdrowych zmysłach. Ale ja wiedziałem, że to nie była woda. To było oko. I to oko patrzyło prosto na mnie.


Stałem przy brzegu, z rękoma schowanymi głęboko w kieszeniach starej kurtki. Wiatr wciskał się w kark, śnieg skrzypiał pod butami. Wszystko we mnie było zamarznięte, poza myślami. One buzowały, drżały pod czaszką — rozszalałe, wygłodniałe, niczym stado ptaków rzucających się na padlinę.

Od miesięcy śniły mi się twarze pod wodą. Oczy bez powiek. Usta, które poruszały się, choć nie było w nich głosu. Słowa, które słyszałem tylko nocą, między jednym a drugim skurczem serca.

„Otwórz im drzwi.”

Babcia moja zawsze mówiła o topielcach. O duszach, które nigdy nie znalazły brzegu. O tych, którzy przepadli w rzece, w jeziorze, w stawie. Mówiła, że ich ciała giną, ale dusze zostają. Czekają.

Wiedziałem już, że Morskie Oko nie było jeziorem. Było więzieniem. Kiedy odnaleźli tę dziewczynę — zaginioną wcześniej — leżała dokładnie tutaj. Biała skóra, jak wykuta z lodu. Włosy wachlarzem rozłożone w mule. Na piersi wycięty symbol. Okrąg. Oko.

W raportach napisano: nieszczęśliwy wypadek.

Nikt nie pytał o znak. Ale ja wiedziałem.

Wiedziałem, bo widziałem więcej. Widziałem ich twarze, ich palce pod taflą. Ich szepty.

„Jeszcze troje. Drzwi muszą zostać otwarte.”


Za moimi plecami poruszył się las. Nie wiatr. Coś więcej. Cisza stężała, napięła się niczym struna.

Przy kapliczce niedaleko schroniska ktoś zostawił różaniec. Koraliki rozsypane w śniegu, niczym krople krwi. Nie odwróciłem się.

Wiedziałem, że patrzy na mnie coś więcej niż noc.

Bo Morskie Oko było lustrem. A to, co patrzyło z drugiej strony, było głodne.

ROZDZIAŁ 1

WARSZAWA

7 marca 2025, godz. 17.30


Życie nauczyło mnie, że słowa są jak ślady na śniegu — niepozorne, chwilowe, ale mogą kogoś zaprowadzić w miejsca, z których już nie ma powrotu. A jednak, zanim człowiek zrozumie, że jedno zdanie może przewrócić komuś świat, wypowiada je lekko, bez świadomości ciężaru.

Miłość nie przychodzi wtedy, kiedy jej szukasz. Czasem przychodzi w momencie, gdy telefon dzwoni, a ty nie masz ochoty z nikim rozmawiać. Właśnie wtedy.

Życie, którego się nie spodziewasz, zaczyna się od telefonu.

Zawsze.


Nazywam się Arkadiusz Nowicki.

Nigdy nie zaczynam od siebie. Zawsze wolałem być cieniem w tle, obserwatorem, nie uczestnikiem. Tak mnie nauczyli — najpierw patrz, potem słuchaj, dopiero na końcu mów. Milczenie ma swoją wagę. Dziś jednak muszę złamać własną zasadę.

Bo nikt inny tej historii nie opowie.


Mam pięćdziesiąt pięć lat. Śląsk we mnie siedzi jak kurz w płucach. Urodziłem się w mieście, które pachniało rudą, pyłem i niedopowiedzeniem. Tam, gdzie szyby górnicze wystawały zza horyzontu niczym gniewne palce, tam nauczyłem się, że życie jest ciężarem, który trzeba dźwigać bez skargi.

Ojciec był górnikiem. Matka — świętsza od świętych — była kobietą o spojrzeniu cięższym niż niedzielne kazania. Miała w sobie bezkompromisową wiarę, która nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Wszystko, co nie mieściło się w różańcu i pacierzu, było zagrożeniem. Miłość była obowiązkiem, nie wyborem. Dziecko miało być grzeczne, posłuszne i milczące.

Pamiętam jej ręce — zawsze zajęte. Do południa ścierała kurz z meblościanki, popołudniu ściskała różaniec, a wieczorem moje ramię, gdy mówiła szeptem: „Pamiętaj, synku, Bóg patrzy nawet wtedy, gdy ty nie patrzysz”.

Wychowali mnie w milczeniu. W domu, gdzie rozmowy ograniczały się do nakazów, zakazów i modlitw. Nauczyłem się nie mówić o tym, co boli. Nie płakać. Nie marzyć. Patrzeć i słuchać. Bo każde nieopatrzne słowo mogło zostać zapamiętane i rozliczone.


Zostałem śledczym. Przez trzydzieści lat rozplątywałem w Warszawie węzły cudzych dramatów. Wydział Kryminalny Komendy Stołecznej Policji. Sprawy, których nikt nie chciał tknąć. Dzieci zamknięte w walizkach. Kobiety w rzece. Ślady krwi prowadzące donikąd. Mówili o mnie „człowiek od spraw specjalnych”. Bo wiedziałem, że prawda nigdy nie leży tam, gdzie jej szukamy. Prawda lubi ukrywać się pod warstwą pozorów. Zawsze była gdzie indziej.

Jestem na emeryturze. Oficjalnie. Nieoficjalnie wciąż wchodzę tam, gdzie noc jest zbyt gęsta, a policja już nie ma siły patrzeć.

W papierach nie znajdziesz adnotacji o mojej chorobie schowanej pod stertą teczek, zdjęć moich córek i rozwodowych dokumentów, które tylko raz otworzyłem. Diagnoza: łagodna schizofrenia paranoidalna. Ciche piekło. Słyszę rzeczy, których nie ma. Ale widzę rzeczy, które są.


Stanąłem przy oknie. Patrzyłem na Warszawę, która nie miała pojęcia, jak łatwo życie może przesunąć się o kilka milimetrów, zmieniając tor.

Był marzec. Miasto przypominało zmięty papier — niebo ołowiane, chodniki wilgotne, powietrze ciężkie od tłumionych myśli i wiatru. Siedziałem w swoim mieszkaniu na Powiślu, z filiżanką gorzkiej kawy w dłoniach, patrząc w okno, gdzie deszcz rysował na szybie mapę mojej samotności.


Telefon zadzwonił. Numer nieznany. Odebrałem.

Mam w sobie jakąś irracjonalną potrzebę, by usłyszeć głosy ludzi, których nie znam. Może po to, by przypomnieć sobie, że jeszcze istnieję.

— Nowicki, słucham.

Po drugiej stronie zawisła cisza. Taka, w której słyszysz nie tyle brak słów, co czyjąś niepewność. Oddech był cichy — jakby zatrzymany w zawieszeniu, pełen wahania, czy powinien zaburzyć mój dzień.

— Dzień dobry… — głos był miękki, dziewczęcy, z nutą nieśmiałości. — Nazywam się Emilia Pajączkowska. Dzwonię w sprawie… ubezpieczenia zdrowotnego.

Mogłem się rozłączyć. Powinienem. Ale w tym głosie było coś, co sprawiło, że nie potrafiłem.

— Pani Emilio… — przeciągnąłem jej imię, smakując je na języku. — Kto dziś jeszcze troszczy się o moje zdrowie?

Zawahała się.

— To… tylko krótka rozmowa. Chciałam zaproponować panu wyjątkową ofertę… Ubezpieczenie zdrowotne, które zabezpieczy pana i pańskich bliskich na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Wypadków, poważnych chorób… Zdaję sobie sprawę, że takie rozmowy nie należą do najprzyjemniejszych, ale czasem warto pomyśleć o sobie wcześniej.

Jej głos był profesjonalny, lecz pod tym wyuczonym tonem kryła się miękkość, której nie mogłem zignorować. Młodość. Ciepło.

— Rozumiem… — odparłem łagodnie. — Musi pani mieć niełatwą pracę.

— To tylko praca — odpowiedziała, ale w jej głosie było coś, co przeczyło tej prostocie. — Ale tak naprawdę… mam nadzieję, że ludzie, do których dzwonię, po prostu na chwilę się zatrzymają. Że się zastanowią. Życie potrafi być przewrotne, panie Arkadiuszu.

Jej sposób mówienia nie miał w sobie nachalności, raczej pewną delikatność, której nie spodziewałem się po kimś, kto sprzedaje polisy.

— Zaskakuje mnie pani… — przyznałem, prawie półgłosem. — Pani głos brzmi jak kogoś, kto bardziej dba o ludzi niż o biznesowy wynik.

Zawahała się na moment, a potem zapytała:

— Czy mogłabym zadać panu kilka pytań? To krótki wywiad, żeby dopasować ofertę do pana potrzeb. Oczywiście… nie musi pan odpowiadać, jeśli nie chce.

Poczułem, że coś we mnie mięknie. Jej głos był inny, niż się spodziewałem — nie ten oficjalny, zimny ton, który zwykle towarzyszy takim rozmowom. Brzmiał miękko, dojrzale, z nieuchwytną nutą nieśmiałości, niczym muzyka sącząca się w deszczowe popołudnie. Gdyby głosy miały wiek, powiedziałbym, że ten skrywał w sobie młodość.

Spojrzałem na zegarek. Po całym dniu pracy byłem wyczerpany. Tego dnia wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło źle. Miałem w sobie zmęczenie, którego nie umiałem ukryć, a jednocześnie coś podpowiadało mi, żeby nie kończyć tej rozmowy zbyt szybko.

— Jeśli mamy rozmawiać o moim zdrowiu i życiu… — zawahałem się lekko. — Czy mogę zaproponować coś w zamian?

— Co takiego? — zapytała ostrożnie.

— Skoro masz zadawać pytania o moje życie, może powinniśmy przejść na „ty”. Będzie łatwiej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale była to ta dobra cisza, w której ktoś się uśmiecha.

— Myślę, że mogę zrobić dla pana… dla ciebie ten wyjątek — odpowiedziała w końcu cicho. — Skoro już znamy swoje imiona.

— Dziękuję, Emilio. A skoro już jesteśmy na „ty”… możesz mi obiecać jedno?

— Co takiego?

— Że zadzwonisz do mnie po weekendzie.

Zawahała się na moment, a kiedy znów się odezwała, w jej głosie było coś — coś, co brzmiało tak, jak gdyby właśnie odpędzała własne wątpliwości.

— W poniedziałek…? — powtórzyła cicho. — Wolałabym dzisiaj to załatwić. Nie chcę tego odkładać.

Uniosłem brwi, lekko zaskoczony jej stanowczością.

— Jak chcesz. Ale ostrzegam — po pracy nie jestem najlepszym rozmówcą. Myśli mi się plączą, a to, co mówisz, zasługuje na pełną uwagę. Poza tym jest piątek… — urwałem, nie wiedząc nawet, czy to ostrzeżenie, czy może próba odroczenia czegoś, co i tak wisiało między nami.

Po drugiej stronie znów rozbrzmiał jej cichy śmiech.

— W takim razie… do usłyszenia, Arkadiuszu. Ale kolejnym razem chciałabym naprawdę porozmawiać. Nie między słowami. Nie między sprawami. Chciałabym, żebyś mnie wysłuchał, a nie tylko zbył uprzejmością. Znajdziesz dla mnie chwilę? — Jej głos zadrżał nieznacznie, pełen niepewności, jak gdyby obawiała się, że prosi o zbyt wiele.

— Znajdę. Nawet jeśli cały świat będzie tego dnia czegoś ode mnie chciał — odparłem, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo mówię prawdę.

— W takim razie… do usłyszenia.


Gdy telefon ucichł, w pokoju została tylko cisza — ale nie była już tą samą ciszą co zawsze. Przypominała przestrzeń, którą ktoś ledwie uchylił, zostawiając niedomknięte drzwi. Za nimi zaczynały krążyć myśli, miękkie niczym dym, nieuchwytne, ulotne, pełzające w półmroku.

Spojrzałem przez okno na Powiśle. Miasto kończyło dzień ospale, bez pośpiechu, znużone własnym hałasem. Światła latarni zapalały się jedno po drugim, jak oddechy ludzi, którzy nie potrafili zasnąć. Wisła płynęła ciężko. Była ciemna, gęsta i przypominająca atrament, a dachy kamienic tonęły w grafitowej poświacie. Nad horyzontem gasły resztki dnia, powoli i bezgłośnie — niczym niedopalony papieros w dłoni kogoś, kto dawno przestał liczyć godziny.

Myśli o telefonicznej konsultantce układały się we mnie jak niewypowiedziane zdania — zbyt wiele słów, za mało odwagi, żeby je wypowiedzieć. Kim była ta kobieta, której głos wdarł się do mojego uporządkowanego świata i rozciął go niczym cienką kartkę? Jakie tajemnice skrywała między wersami, które rzucała mimochodem, jakby sprawdzała, czy podążę za nimi dalej?


Znowu.

Trzy. Trzy. Trzy.

Cyfry rozżarzone w ciemności, niczym wypalone piętno na wewnętrznej stronie powiek. Czerwień wyświetlacza zegara przecięła mrok pokoju ostrym, nieubłaganym światłem — nie jak czas, lecz jak wyrok. Wiedziałem już, że tej nocy sen się nie pojawi. Bo tej nocy nie będzie snu.

Sekwencja trzech trójek — liczba, która otwierała drzwi i żarzyła się we mnie jak znak wypalony od wewnątrz.

3.33.

Nie czas. Nie godzina. Znak. Jak wytatuowane na niebie ostrzeżenie, którego nie potrafiłem rozszyfrować.

Dawniej — kiedy to się zaczęło — myślałem, że to przypadek. Kolejny z niewinnych absurdów, które ścigają człowieka na granicy jawy i snu. Ale z czasem zacząłem rozumieć, że to nie przypadek. Ani sen.

Bo nocą, między jedną sekundą a drugą, czas się rozkleja. Pęka niczym cienka tafla lodu pod stopami.

Wstałem bezszelestnie — tak, by nie obudzić nawet samego siebie. W półmroku pokoju sięgnąłem po Biblię, której nie dotykałem od lat. Otworzyłem ją na przypadkowej stronie, dokładnie tak, jak robiła to kiedyś moja matka, gdy pragnęła, by Bóg przemówił do niej w ciszy.

Trafiłem na pustą. Strona była czysta, nieskazitelna, biała — jak śnieg świeżo opadły na bezludne pole. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że to kpina. Ale zaraz potem zrozumiałem, że pustka też jest odpowiedzią. Trzeba tylko patrzeć wystarczająco długo.

Bo pustka nie jest brakiem. Pustka jest miejscem na szept.


Wyszedłem na balkon. Powietrze było zimne, noc lepka od cieni przemilczeń. Miasto spało — przynajmniej tak chciało, żebym wierzył. Gdzieś w oddali zamruczał tramwaj, nieśmiały, zagubiony w czasie. Światła ulicznych lamp drgały jak puls.

Stałem tam, sam, a jednak nie samotny. Bo godzina 3.33 nie jest godziną dla ludzi.

To godzina dla tych, co słyszą.

Kiedy spojrzałem na niebo, wydawało mi się, że ktoś je przeciął cienkim skalpelem. Że noc była pęknięta.

W słuchawce — tej, w której nie podjąłem rozmowy, a która i tak szumiała mi w głowie — ktoś powiedział:

— Trzy. Trzy. Trzy.

Nic więcej. Ani imienia. Ani prośby.

Tydzień temu zapisałem w notesie, że to kod. Że może Bóg mówi do mnie w liczbach, skoro nigdy nie nauczyłem się słuchać Jego słów.

Trzy cyfry. Tryptyk. Coś świętego i niedokończonego zarazem. Niczym moje życie, które zawsze urywało się w połowie zdania.

Wczoraj przysiągłbym, że widziałem cyfry mojego zegara cofające się, topniejące sekunda po sekundzie — zupełnie tak, jakby sam czas nie chciał istnieć o tej godzinie. Wycofywał się, niemal zawstydzony swoją obecnością.

A dzisiaj…

Dzisiaj już wiem, że to nie czas mnie budzi.

To coś innego. Coś, co czeka po drugiej stronie godziny.

Stałem na balkonie długo. Zziębnięty, wpatrzony w noc, która patrzyła na mnie ze wzajemnością.

Czasem słyszę szepty. Może to wiatr, może wspomnienia, a może coś, co ma moje imię zapisane gdzieś tam, w mroku.

Tego nie wiem.

Wiem tylko, że trzy powtarzające się trójki to nie czas. To lustro.

A ja nie lubię tego, co w nim widzę.

ROZDZIAŁ 2

WARSZAWA

10 marca 2025, godz. 17.25


Ludzie lubią myśleć, że człowieka definiują decyzje, które podejmuje jako dorosły. To nieprawda. Najmocniej kształtują nas rzeczy, które wydarzyły się, zanim wiedzieliśmy, kim chcemy być.


Urodziłem się w Bytomiu. W mieście, gdzie kamienice są brudne jak ręce górnika wracającego z szychty, a powietrze zawsze pachniało węglem i niedopowiedzianymi marzeniami. Na Śląsku nie rozmawiało się o uczuciach. Tam uczucia wpychano pod skórę razem z pyłem, który osiadał na parapetach, w płucach, w oczach.

Mój ojciec był człowiekiem z kamienia. Milczał częściej, niż mówił, a gdy już zabierał głos, jego słowa spadały ciężko, niczym grudzień osiadający na nagich drzewach. Wiecznie zmęczony — pracą, światem, a może samym sobą — zamknięty w sobie na podobieństwo starego, zardzewiałego pudełka po narzędziach, którego nikt nie odważył się otworzyć. W jego spojrzeniu tlił się gasnący blask — jakby od lat tłumił w sobie płomienie, o których świat nie miał się nigdy dowiedzieć.

Matka… była zupełnym przeciwieństwem ojca — świętsza od papieża, jakby każdy nieostrożny krok mógł sprowadzić na nas gniew nieba. Modliła się za wszystko i wszystkich, nawet za tych, którzy złamali jej serce. Przypominała firankę w oknie — zawsze obecna, przezroczysta, przesiąknięta krochmalem i niedopowiedzeniami. Jej miłość była czysta, ale twarda — niczym krzyż nad drzwiami: obecny, choć nie zawsze wygodny.

Na zewnątrz byliśmy przykładną rodziną. W środku — cicho pękaliśmy.


Od dziecka uczono mnie, że mężczyzna nie płacze, nie marzy, nie słucha serca. Że życie to rachunek do zapłacenia, a miłość to słowo zbyt wielkie, by je wypowiadać.

Byłem chudym, nieśmiałym chłopakiem. Zbyt wrażliwym na świat, zbyt cichym wśród kolegów z podwórka, którzy biegali po osiedlu z podbitymi oczami i przekleństwami na ustach. Nie pasowałem. Nigdy nie pasowałem.

Pierwszą dziewczynę pocałowałem pod blokiem, kiedy miałem dwanaście lat. Kasia. Miała rude włosy, piegi i śmiała się tak, jakby nie znała wstydu. Ja znałem. Moje ręce drżały, kiedy dotykałem jej policzka. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem w ciele chłopaka, który udawał, że rozumie świat.

Inicjację seksualną przeszedłem sześć lat później, w pokoju z tapetą w kwiaty, podczas jednej z tych domówek, na których wszyscy udawali dorosłych. Dziewczyna miała na imię Gabriela. Niczego o niej nie wiedziałem, poza tym, że pachniała tanimi perfumami i mówiła „lubię cię” tuż przed tym, jak zgasiła światło. Po wszystkim czułem pustkę, której nie rozumiałem. Nie była miłością. Była tylko dowodem, że potrafię być mężczyzną, chociaż wtedy nie miałem pojęcia, co to znaczy.

W moim domu nigdy nie rozmawiało się o miłości. O seksie — tym bardziej. Matka chodziła co niedzielę do kościoła, ojciec pił piwo i przeklinał pod nosem, potem zasiadali razem do obiadu, udając, że świat jest w porządku. Ich Bóg był surowy i zimny, a grzech czaił się w każdym spojrzeniu. Mnie nie pytano o marzenia. Pytano, czy odrobiłem lekcje i dlaczego znowu siedzę sam, zamiast kopać piłkę z chłopakami.

Więc siedziałem sam. Czytałem książki, patrzyłem w niebo i marzyłem o ucieczce. Ze Śląska, z tej rodziny, z siebie samego.

Z czasem nauczyłem się chować uczucia głęboko. Uśmiechać się, kiedy było trzeba, i milczeć, kiedy coś bolało. Dzieciństwo mnie nie złamało, ale nauczyło mnie jednej rzeczy — nie wierzyć w to, co ludzie mówią. Bo w Bytomiu wszyscy mówili dużo, ale kochali mało.

Dlatego, gdy po latach usłyszałem głos Emilii w słuchawce — w innym życiu, pod innym niebem, w nowej skórze — nie mogła wiedzieć, że mówi do chłopaka z Bytomia, który przez całe dzieciństwo słyszał tylko: „Bądź cicho. Nie przeszkadzaj. Nie marz.”

Nie wiedziała jeszcze, że każdy jej szept stanie się dla mnie wartością większą niż wszystko, co kiedykolwiek wcześniej słyszałem.

Ale miała się tego dowiedzieć.


Telefon zadzwonił o tej samej porze co w piątek. Punktualnie — dźwięk zdawał się już wpisany w rytm mojego dnia, niczym serce, które odzywa się zawsze wtedy, gdy próbujesz zapomnieć, że jeszcze bije.

Numer wciąż wyświetlał się nieznany, ale głos, który krył się po drugiej stronie, już znałem.

Odebrałem bez wahania.

— Słucham…

— Cześć… to ja. Emilia — odezwała się cicho, z lekkim zawahaniem, choć tym razem brzmiała odrobinę pewniej niż w ubiegłym tygodniu. — Obiecałam, że zadzwonię.

Jej głos otulił mnie miękko, niczym ciepły koc w zimny dzień. Delikatny, melodyjny, a jednak podszyty czymś profesjonalnym. Mimo tej wyćwiczonej uprzejmości, słyszałem w nim coś więcej. Cień nieśmiałości. Coś kruchego, co chciało się ochronić.

— Czekałem na twój telefon — powiedziałem spokojnie, odchylając się w fotelu. — Możemy przejść do rzeczy. Ale ostrzegam… dziś być może staniesz się moją spowiedniczką.

Zaśmiała się cicho. Ten śmiech był jak promień słońca wpadający przez zakurzoną szybę.

— To dobrze, bo mam kilka pytań… zanim zaproponuję ci ochronę. Mogę?

— Masz moje pełne przyzwolenie. Możesz rozebrać mnie ze słów.

Odchrząknęła lekko, jakby na moment zapomniała, że jest w pracy.

— Dobrze. Zacznijmy od podstawowych informacji… Podasz mi datę urodzenia?

— Grudzień, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty. Pięćdziesiąt pięć lat na karku, trzy miesiące, siedem dni plus jeden, który zmienił moje życie — ten, kiedy zadzwoniłaś.

Znów ten cichy śmiech, rozlewający się po mnie ciepłem, które trudno było zatrzymać.

— Stan cywilny?

Zawahałem się, bo każde słowo miało swoją wagę.

— Rozwiedziony. Od pięciu lat. Dwie dorosłe córki. Dwa adresy, w których nie ma już dla mnie miejsca.

— Mhm… — zanotowała coś, a jej głos na chwilę spoważniał. — Miejsce zamieszkania?

— Warszawa. Powiśle. Blisko Wisły, daleko od ludzi.

— Pracujesz?

Uśmiechnąłem się krótko.

— Oficjalnie — emerytowany śledczy Wydziału Kryminalnego. Nieoficjalnie — specjalista od spraw, których nikt nie chce dotykać. Dorabiam, pomagając tam, gdzie policja rozkłada ręce. Czasem doradzam, czasem układam fakty, które nie pasują do siebie na pierwszy rzut oka.

— Dochód miesięczny?

— Wystarczający, by żyć. Zlecenia są różne. Raz lepsze, raz gorsze. Średnio… piętnaście tysięcy, czasem mniej, czasem więcej. Ale nie pieniądze trzymają mnie przy życiu.

Po drugiej stronie słyszałem jej oddech. Spokojny, rytmiczny. Lubiłem ten dźwięk. Zbyt wiele lat spędziłem w ciszy, która bolała.

— Powiedz… masz jakieś poważne schorzenia, choroby przewlekłe?

Zaśmiałem się gorzko.

— Jedyną chorobą, na którą cierpię, jest samotność. Ale nie wiem, czy obejmuje ją twój pakiet ubezpieczeniowy.

Zamilkła na moment.

— A tak medycznie?

— Podwyższone ciśnienie. Serce czasem bije nie tak, jak trzeba. Lekkie problemy z kręgosłupem i kolanami. Zwyczajny rachunek za lata życia. Ale ogólnie… jestem w dobrej formie. Nawet jeszcze biegam rano, żeby uciec przed własnymi myślami.

— Nałogi?

— Kawa, od czasu do czasu e-papieros. I zaczynam podejrzewać, że twój głos.

Zatrzymała się. W tej przerwie między słowami była przestrzeń większa niż między Tatrami a Warszawą.

— Rodzeństwo?

— Jedynak.

— Posiadasz majątek? Nieruchomości?

— Mieszkanie w Warszawie. Kamienica w Bytomiu, po rodzicach. Mały domek w Beskidach, kupiony kiedyś z myślą o rodzinie, której nie potrafiłem zbudować.

Zamilkła na chwilę. Słyszałem szelest kartki, stukot długopisu, jej miękki oddech.

— Wiesz, Arku… — powiedziała w końcu, głosem, który już nie był głosem konsultantki. — Myślę, że rzadko ktoś słucha cię tak, jak ja teraz.

— Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś mnie słuchał.

— Dziękuję… — odezwała się miękko. — Za szczerość. Za to, że nie zbywasz mnie słowami.

— Może dlatego, że nigdy nie miałem komu mówić prawdy — dokończyłem cicho, sam dla siebie bardziej niż dla niej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Ale nie była to cisza niezręczności ani cisza zmęczenia. Była to cisza kogoś, kto słucha uważnie. Cisza, która daje przestrzeń, by powiedzieć coś więcej, jeśli tylko się odważysz.

— Wiesz… — odezwała się w końcu, powoli, jakby ważyła każde słowo. — W pracy uczą mnie mówić szybko, rzeczowo, bez zbędnych emocji. Ale dziś… nie umiem tak mówić. Nie z tobą.

Jej głos był miękki, kruchy — przypominał liść, który bezszelestnie osiadł na wodzie, nie burząc jej powierzchni.

— Cieszę się, że zadzwoniłam — dodała ciszej. — Bo słuchając cię, Arku, mam wrażenie, że w końcu ktoś mówi do mnie, nie do tego, co robię.

Uśmiechnąłem się, nie patrząc na nic, tylko na ciemniejące okno.

— A ja, Emilio, czuję, że od dawna nikt nie próbował mnie wysłuchać.

Po drugiej stronie słuchawki jej oddech był spokojny, rytmiczny, trochę niepewny, niczym pierwszy krok na cienkim lodzie.

— Powiedz… czy chciałbyś, żebym znowu odezwała się jutro? — zapytała cicho, prawie szeptem.

To nie było pytanie zawodowe. To było pytanie dziewczyny, która otworzyła drzwi, nie wiedząc, co znajdzie po drugiej stronie.

— Tak — odpowiedziałem. — Zadzwoń. Nawet jeśli nie będziesz miała nic do sprzedania.

Zamilkła na moment, a potem wyszeptała:

— W takim razie… do usłyszenia, Arkadiuszu.

— Do usłyszenia, Emilio.


Rozłączyłem się, a świat wokół wypełniła cisza. Już nie ta sama co wcześniej — cieplejsza, miękka na krawędziach, przypominająca światło sączące się zza uchylonych drzwi. Było w niej coś z obietnicy rozmowy, zdolnej odmienić bieg wszystkiego.

Nie wiedziałem jeszcze, że ta rozmowa była początkiem czegoś, co przekroczy granice słów, i że od tej chwili będę słuchał świata tylko po to, by znowu usłyszeć jej głos.

ROZDZIAŁ 3

WARSZAWA

11—14 marca 2025


Ludzie mówią o przyzwyczajeniach tak, jakby były czymś banalnym — nawykiem, który wkrada się w codzienność i czyni ją nieco lżejszą, mniej poszarpaną. Ale są przyzwyczajenia, które wchodzą pod skórę nie dlatego, że ich szukasz, ale dlatego, że przychodzą do ciebie same, kiedy nie masz już nic, co mogłoby cię trzymać przy ziemi.


Telefon zadzwonił, zanim zdążyłem nalać sobie herbaty.

Punktualnie. Dokładnie o tej samej porze co dzień wcześniej.

— Halo…? — mój głos zabrzmiał niżej niż zwykle, chropowato, jakby nie całkiem należał do mnie.

— To ja — odezwała się.

Nie musiała się przedstawiać. Rozpoznałem ten głos tak, jak rozpoznaje się zapach deszczu na rozgrzanym bruku albo śmiech, który zna się od zawsze, choć nigdy nie słyszało się go naprawdę.

Był miękki i ciepły — szept, który rozrywa ciszę składowaną latami w najciemniejszym kącie serca.

— Cześć — powiedziałem, choć to słowo nigdy nie leżało mi dobrze na języku. — Myślałem, że dziś nie zadzwonisz.

Po drugiej stronie zawisła krótka cisza. Taka, w której słychać zawahanie, może cień uśmiechu, może coś, co chowa się między oddechem a słowem.

— Nie lubię niedokończonych rozmów — odpowiedziała. — A poza tym… myślę, że jeszcze nie powiedziałeś mi wszystkiego.

Zaśmiałem się cicho. Sam do siebie. Bo jeszcze nikt nie wypowiedział wobec mnie tak prostego zdania, które miałoby w sobie tyle prawdy.

— Nikt nigdy nie powiedział mi, że chce mnie słuchać — przyznałem. — Nie wiem, czy umiem mówić tak, żeby ktoś chciał.

— Spróbuj — powiedziała. — Zaczniemy od małych rzeczy.

I tak zaczęło się coś, co później nazwałem rytuałem. Każdego dnia o tej samej porze jej głos wkradał się w moją ciszę, nieproszony, ale potrzebny, niczym plaster przyłożony do starej rany.

Emilia pytała o rzeczy nieważne, codzienne. Czy lubię kawę gorzką czy słodką. Jaką piosenkę nucę, gdy myślę, że nikt nie słyszy. Czy umiem zasnąć, gdy pada deszcz. Co robię z rękami, kiedy nie mam nic do powiedzenia. Czy tęsknię za czymś, co nigdy się nie wydarzyło. I dlaczego tak długo nie potrafię powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — nawet sobie.

Nie wiedziała, że tymi pytaniami rozkłada mnie na czynniki pierwsze.

Ale między tymi pozornie banalnymi pytaniami przemycała coś więcej. Coś, co nie miało nic wspólnego z ankietą ani callcenterową rutyną.

Słuchała tak, jak słucha się słów długo wyczekiwanych — takich, które mają moc przywrócić sens i równowagę.

A ja mówiłem.

Może dlatego, że nie miałem już nikogo, kto chciałby słuchać.


Ostatnie dni przesączały się przez palce, nieodróżnialne, sklejone w pochód szarych godzin bez początku i końca. Ale wieczory rządziły się innym prawem. Bo właśnie wtedy, tuż przed jej telefonami, serce zaczynało przyspieszać rytm — niespokojne, jakby przeczuwało, że te rozmowy nie skończą się tylko na słowach.

Dzisiaj, kiedy wróciłem do mieszkania, klucze upadły na stolik z dźwiękiem, który wydał mi się zbyt głośny. Światło na korytarzu migotało leniwie, a powietrze pachniało deszczem.

To był dzień, który nie zapowiadał niczego. Ot taki zwykły jak każdy.

A jednak — pod moimi drzwiami leżała pocztówka.

Stara, pożółkła, rogi zagięte niczym skrzydła ptaka po burzy.

Na froncie Zakopane. Giewont w zachodzącym słońcu, niebo rozmazane pociągnięciem pędzla. Obrazek, który mogłeś znaleźć w każdym kiosku dwadzieścia parę lat temu.

Odwróciłem kartkę.

Tylko jedno zdanie, zapisane pospiesznie, pismem, które znałem, choć nie potrafiłem powiedzieć skąd:

„Tam, gdzie milczenie jest głośniejsze niż słowa. Czekaj na znak. Zakopane.”

Coś ścisnęło mnie w gardle — czas oplótł szyję i zaczął zaciskać się powoli, bez pośpiechu, niczym pętla zbudowana z chwil, których nie da się cofnąć.

Znałem to uczucie. To było to samo, co wtedy, gdy odbierałem telefon i słyszałem głosy tych, których już nie było.


Przez cały wieczór nie potrafiłem się skupić. Moje myśli krążyły wokół tej kartki, jak ćma wokół płomienia. Próbowałem racjonalizować — głupi żart, przypadek, błąd.

Ale coś we mnie wiedziało, że nie było przypadków.

Nie w moim świecie.


Następnego dnia telefon zadzwonił punktualnie.

— Cześć — powiedziałem, zanim jeszcze zdążyła się odezwać.

— Cześć, Arkadiuszu — jej głos był spokojny, miękki, jak wtedy, gdy wiatr porusza firanką w letnią noc. — Dobrze, że odebrałeś. Bałam się, że dziś nie chcesz ze mną rozmawiać.

— Nie ma dnia, kiedy bym nie chciał — odpowiedziałem szczerze. — Ale powiedz mi, Emilio… co byś zrobiła, gdybyś dostała pocztówkę od nieznajomego?

Zawahała się. Słyszałem bezgłośne napięcie, w którym zatrzymała oddech.

— Zależy, co byłoby na niej napisane.

— „Czekaj na znak” — powiedziałem cicho. — „Zakopane”.

Cisza po drugiej stronie była cięższa niż zazwyczaj. Jakby nie wiedziała, czy się uśmiechnąć, czy zamilknąć na zawsze.

— Może chodzi o to, żebyś nie zamykał drzwi zbyt wcześnie — odezwała się w końcu.

— Albo o to, bym wreszcie miał odwagę je otworzyć — odpowiedziałem.


Tego samego wieczoru znalazłem kolejną pocztówkę na podłodze pod drzwiami. Taki sam obrazek. Taki sam papier. Ale na odwrocie inne słowa, zapisane tym samym niecierpliwym pismem:

„Otwórz im drzwi.”

Długo stałem przy oknie, wpatrując się w ciemniejące niebo nad Powiślem. Miasto szerzyło się pode mną — pulsujące, brudne, nieprzewidywalne. A w mych myślach rozbrzmiewał jej głos, cichy i delikatny, dochodzący z zakamarków, które trudno było mi nazwać:

„Nie zamykaj drzwi, Arkadiuszu…”

Tylko że ja wiedziałem już, że niektóre drzwi, kiedy raz je uchylisz, nigdy nie dadzą się zamknąć.

ROZDZIAŁ 4

WARSZAWA

17 marca 2025 godz. 0.55


Noc w Warszawie ma zupełnie inny zapach niż noc w górach. Tutaj pachnie kurzem, rozgrzaną blachą dachów, niedopalonymi papierosami i starymi snami tych, którzy dawno przestali wierzyć, że jutro przyniesie coś nowego.

Nie spałem.

Od chwili, gdy po raz drugi znalazłem pocztówkę pod drzwiami, w mojej głowie coś zaczęło się rozklejać. Nitki, które przez lata spajały moje zmysły, puszczały jedna po drugiej.

Leżałem na kanapie, wsłuchany w oddech miasta. Samochody przemykały pod oknem cichymi cieniami, tramwaj zgrzytał kołami o szyny gdzieś w oddali, a zegar na ścianie odmierzał sekundy z bezlitosną dokładnością.

W dłoni ściskałem telefon.

Przebiegałem palcem po liście połączeń i za każdym razem zatrzymywałem się na jednym numerze — wypalającym się w pamięci głębiej niż zwykły ciąg cyfr.

Emilia Pajączkowska. Konsultantka ubezpieczeniowa. Jej głos miał w sobie coś więcej niż słowa — znał moje myśli, zanim zdążyłem je wypowiedzieć.

A jednak coś we mnie nie dawało spokoju.

Może to zawodowy nawyk. A może coś starszego, głębszego, sięgającego czasów, kiedy człowiek nie ufał temu, co widział i słyszał, bo wiedział, że rzeczy najważniejsze dzieją się pomiędzy.

Włączyłem komputer.

Zacząłem od prostych rzeczy. Wpisałem jej imię i nazwisko w wyszukiwarkę. Wyniki były banalne — Facebook, kilka osób o podobnym nazwisku, ale żadnej Emilii Pajączkowskiej pasującej do mojej wyobraźni i do tego co już o niej wiedziałem.

Zajrzałem na LinkedIn — pusto. GoldenLine — nic. Instagram — podobnie.

Żadnych profili, żadnych zdjęć, żadnych znajomych.

W XXI wieku brak śladu w Internecie to bardziej podejrzane niż obecność.

Przeszedłem na stronę firmy ubezpieczeniowej, której nazwę podała podczas którejś z rozmowy. Szukałem w zakładce „Zespół”, w stopkach, nawet w regulaminach.

Nic.

W systemie KRS brak wpisu na jej nazwisko.

Otworzyłem inną bazę. Tę, do której dostęp wciąż miałem z czasów, gdy moje nazwisko znaczyło więcej niż teraz. Nie była to baza urzędowa. Raczej ta… drugiego obiegu.

Zaginieni. Poszukiwani. To wynikało z mojego zboczenia zawodowego — nie potrafiłem do końca zaufać, bo wiele w życiu widziałem. Ludzie, którzy zniknęli z dnia na dzień. Albo tacy, którzy znikali od środka — centymetr po centymetrze.

Wpisałem dane, tyle ile znałem.

Nie znałem daty urodzenia.

Nie znałem drugiego imienia.

Nie znałem niczego, poza tonem jej głosu i kształtem uśmiechu, który zostawał pod skórą, jak drzazga zbyt piękna, by ją wyjąć.

System zamyślił się dłużej, niż powinien.

Brak wyników.

Tylko tyle.

Patrzyłem na ekran w milczeniu, oczekując przemiany liter pod wpływem samego spojrzenia. Marzyłem, by słowo ‘brak’ przesunęło się, rozwarło drogę i wpuściło mnie dalej.

Ale nie wpuściło.

Emilia Pajączkowska — nie istniała.

A jednak mówiła do mnie.

Dotykała słowami.


Zamknąłem laptopa. Noc była ciężka, lepka, niczym oddech kogoś, kto stoi zbyt blisko.

Na biurku spoczywały dwie pocztówki. Zakopane, potężne szczyty, niebo rozlane na kartonie niczym zraniona skóra.

Wpatrywałem się w przesłane słowa, próbując traktować je jak wskazówki na mapie, której kształt wciąż pozostawał dla mnie zagadką:

„Tam, gdzie milczenie jest głośniejsze niż słowa. Czekaj na znak. Zakopane.”

„Otwórz im drzwi.”

Wiedziałem już, że nic z tego nie jest przypadkowe.


O drugiej trzydzieści w nocy telefon zadzwonił niespodziewanie.

Zerwałem się z kanapy, zanim zdążyłem pomyśleć. Numer wyświetlił się nieznany, ale nie miałem wątpliwości, kto dzwoni.

— Arku… — jej głos był cichszy niż zwykle, prawie jak szept. — Nie śpisz?

— Ostatnio nie mam w zwyczaju — odpowiedziałem, starając się brzmieć lekko, ale w moim głosie było coś, czego nie mogłem ukryć. Pęknięcie.

— Czułam, że nie śpisz — powiedziała. — Dlatego zadzwoniłam.

Cisza między nami miała ciężar aksamitnej mgły, podczas gdy marcowy mrok za oknem ciążył jak zaschnięta żywica.

— Emilio… — zacząłem, ale nie wiedziałem, jak dokończyć.

— Wiem — przerwała. — Sprawdzałeś mnie, prawda?

Zamarłem.

Miała w sobie taką moc, jakby potrafiła przeniknąć niewidzialną nić połączenia i czytać w mojej głowie wers po wersie.

— I co znalazłeś? — zapytała wreszcie.

— Nic — wyrwało mi się szeptem.

Jej milczenie było przeciążone — nie próżnią, lecz ciężarem wszystkiego, czego jeszcze nie powiedziała.

— Bo nie ma mnie nigdzie — odparła w końcu. — Przynajmniej nie tam, gdzie mnie szukałeś.

Uderzyło mnie nie to, co usłyszałem, lecz sposób, w jaki to powiedziała. W jej głosie brzmiała prawda, którą nosiła w sobie latami, a którą przypadkiem właśnie uwolniłem.

— Kim jesteś, Emilio? — zapytałem, choć wiedziałem, że tej nocy nie usłyszę odpowiedzi.

Zamiast tego usłyszałem ledwie słyszalny szept:

— Zanim powtórzysz to pytanie… musisz być gotowy na odpowiedź.

Po chwili dodała cicho, bardziej do siebie niż do mnie:

— Bo niektóre odpowiedzi zmieniają wszystko.

Rozłączyła się, zanim zdążyłem zapytać o cokolwiek więcej. Dopisałem do ostatniego połączenia jej imię oraz nazwisko i wcisnąłem przycisk „zapisz”.


Siedziałem w półmroku, w mieszkaniu pachnącym chłodem nocy i zawiedzionym snem, w którym nie śni się już nic.

Na biurku, obok filiżanki niedopitej herbaty, leżały dwie pocztówki.

Giewont spoglądał na mnie z papieru w roli oskarżyciela, ciche przypomnienie drzwi, których nigdy nie powinienem otwierać.

A mimo to wiedziałem, że je otworzę.


FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(odnaleziony w schronisku pod Giewontem, data nieczytelna)


„Okno dusz”


Mówią, że cisza w górach jest święta. Ale nie każda cisza jest błogosławieństwem. Są takie noce, kiedy cisza nie śpi, tylko nasłuchuje.

Dawni ludzie, ci, których kości spoczywają pod omszałymi kamieniami, wiedzieli to dobrze. Nie zapisywali tej prawdy na papierze, bo papier by tego nie udźwignął. Opowiadali ją tylko szeptem, przy ogniskach, gdy wiatr szarpał świerki, a wilki patrzyły z daleka.

Mówili, że świat ma pęknięcia. Że są miejsca, w których ziemia nie jest ziemią, a czas przestaje iść prosto.

Że tam, gdzie góry kładą swój cień na wodzie, pojawia się coś, czego nie widać za dnia.

Mówili o „Oknie Dusz”.

To nie jest okno, które można znaleźć w ścianie.

To nie jest brama, którą można zamknąć kluczem.

To tafla, cienka jak szept, ciężka jak grzech.

Raz na pokolenie, w czternastą noc po nowiu, kiedy godzina układa się w trzy powtarzające się trójki, Okno otwiera się szerzej niż zwykle.

Wtedy, gdy śnieg topnieje, ale jeszcze nie zniknął.

Wtedy, gdy cisza w górach staje się zbyt gęsta.

Wtedy przychodzi „Pasterz Bez Stada” — ten, co stracił swoje owce dawno temu i teraz szuka ich dusz wśród ludzi.

Nie widać go.

Ale można go usłyszeć, jeśli ktoś zbyt długo patrzy w taflę jeziora, zbyt długo wpatruje się w swoje odbicie.

Szepty. Kroki za plecami. Oddech na karku.

Bo gdy spojrzysz w lustro zbyt głęboko, ono zacznie patrzeć w ciebie.

A to, co zobaczysz, nie będzie twoją twarzą.

ROZDZIAŁ 5

WARSZAWA

18 marca 2025, godz. 3.33


Są noce, które nie potrafią odejść, choć świt już depcze im po piętach — gęste, uparte, nierozcieńczalne. Jak dym papierosa zgaszonego za późno, unoszą się w powietrzu tuż nad skórą: niewidoczne, lecz duszne, osiadające w płucach wspomnieniem czegoś, co nie chce minąć. Tej nocy Warszawa, choć tonęła w blasku latarni i ekranów, była ciemna w środku — przypominała człowieka, który przestał śnić, ale jeszcze nie potrafił się obudzić.

Cisza wewnątrz mieszkania była zbyt gęsta, zbyt wyraźna, jakby miała fakturę, którą można było rozpoznać pod palcami. Czułem ją w gardle, w żołądku, pod żebrami. Leżałem na kanapie, nie do końca pewny, czy śnię, czy już nie, bo myśli kłębiły się we mnie — poplątane nici, których nie sposób rozplątać bez rozdarcia całości.

Zegar cyfrowy na ścianie jarzył się niecierpliwie czerwienią, powtarzając w nieskończoność te same trzy cyfry — 3.33 — niczym mantra, ostrzeżenie, znak zapisany w języku, którego jeszcze nie rozumiałem.

Nie spałem, choć powieki były ciężkie.

Nie marzyłem, choć obrazy w mojej głowie układały się w coś więcej niż przypadkowy strzęp myśli.

Byłem i nie byłem w swoim mieszkaniu, choć ściany wokół wciąż pachniały moją codziennością.

Tego ranka, jeśli można tak nazwać tę godzinę, śniło mi się na jawie jezioro.

Ale nie takie, jakie widuje się na pocztówkach.

To, które widziałem, nie miało barw. Nie miało brzegu. Nie miało nieba nad sobą. Była tylko tafla wody — ciemna niczym zamknięte oczy, gładka jak skóra przed pierwszym cięciem.

Stałem na jej skraju, boso, nie czując chłodu kamieni pod stopami, nie słysząc oddechu wiatru, który zwykle towarzyszył takim miejscom. W powietrzu nie było nic poza ciszą, ale nie była to cisza spokojna. Raczej ten rodzaj milczenia, który rodzi się, gdy ktoś zbyt długo patrzy w lustro i zaczyna widzieć coś więcej niż własną twarz.

W tafli nie odbijało się niebo, nie odbijała się góra ani żaden inny fragment świata. Tylko te twarze.

Dziesiątki, setki twarzy unoszących się tuż pod powierzchnią — jezioro zatrzymało ich oddech i nie potrafiło już oddać. Były blade, białe, oczy miały otwarte szeroko, bez powiek, bez mrugnięcia. Ich usta poruszały się bezgłośnie, przypominając liście zatopione w wodzie, które wiatr próbował trącać.

Pośród nich była młoda twarz.

Twarz kobiety.

Pod wodą. Martwa, a jednak żywa.

Jej włosy falowały powoli, niczym trawy na dnie jeziora, a rozmyte spojrzenie nie było ani oskarżeniem, ani prośbą — było faktem. Nieuniknionym. Nieodwracalnym.

Jej usta poruszały się powoli, układając słowa, których nie mogłem usłyszeć, ale wiedziałem, co mówi.

„Otwórz drzwi.”

Wypowiedziała te nieme słowa tak, jak wypowiada się zaklęcie, którego nie da się cofnąć.


Otworzyłem oczy z uczuciem pęknięcia — cicho, bez huku, ale nieodwracalnie. Powietrze w pokoju było ciężkie, smakowało żelazem i kurzem, a zegar nie przestał jeszcze świecić swoją czerwoną prawdą.

3.33

Nie wiem, dlaczego spojrzałem w tamtą stronę. Może to był przypadek. Może coś mnie zmusiło.

W przedpokoju, tuż przy drzwiach wejściowych, pojawił się mrok.

Nie miał twarzy ani kształtu, nie rzucał własnego cienia, choć był utkany z najczystszej ciemności. Stał nieruchomo — zbyt wysoki i zbyt bezgłośny, by być jedynie plamą na ścianie.

Stał tam i patrzył na mnie. Choć nie miał oczu.

Może patrzył przez drzwi.

A może patrzył ze mnie.

Zanim zdążyłem się poruszyć, zniknął — rozpłynął się w powietrzu bez śladu, jak dym, który nie zostawia zapachu.

Ale w pokoju coś zostało. Echo czegoś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć.


Wstałem powoli, czując, że nie mam już wpływu na to, co się dzieje. Świat wokół mnie przestał być miejscem, które znałem. Każdy mebel, każda książka, każdy drobiazg w moim mieszkaniu stał się nagle obcy — należał do kogoś, kto już dawno odszedł.

Podszedłem do okna.

Świt nieśmiało podnosił powieki nad miastem.

Niebo było blade, rozlane niczym niedopity atrament, a powietrze pachniało wilgocią i czymś jeszcze — zapowiedzią wiosny, która jeszcze nie potrafiła zakwitnąć.

Na ulicach nie było nikogo. Tylko śmieciarka przesuwała się powoli między kamienicami, a jej światła rozcinały mrok na kawałki.

Wróciłem do przedpokoju.

Pod drzwiami leżała kolejna pocztówka. Tym razem inna.

Nie było na niej gór, nie było zachodzącego słońca, nie było krajobrazowej idylli.

Tylko jedno zdanie, zapisane niepewnie — jakby ręka, która je kreśliła, sama nie była pewna, czy powinna to zrobić:

„Cień już stoi za tobą.”

Nie podniosłem kartki od razu.

Patrzyłem na nią długo, nie potrafiąc jej odczytać.

Za oknem świt zbladł jeszcze bardziej, a powietrze zgęstniało — stało się napięte, zwiastując coś nieuchronnego.

W mojej głowie wciąż brzmiał głos, którego nigdy nie słyszałem na jawie:

„Otwórz drzwi.”


FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(stronica odnaleziona w ruinie kapliczki nad Doliną Pięciu Stawów, data nieczytelna)


„Trzy twarze”


Nie wszystko, co widzisz, jest światem.

Nie wszystko, co śni się nocą, jest snem.

Dawni ludzie mówili o Trzech Twarzach, które przychodzą, zanim otworzą się drzwi.

Nie są z tego świata, ale mają nasze oczy.

Pierwsza twarz — ta, którą znałeś, zanim przyszedłeś na świat.

Twarz dziecka, które śni o śmierci, choć jeszcze nie zna życia.

Pojawia się w snach, w szeptach, w przypadkowych odbiciach szyby o świcie, kiedy nie wiesz, czy już nie śpisz, czy jeszcze nie czuwasz.

Druga twarz — ta, którą spotkasz na granicy dnia i nocy.

Twarz kogoś bliskiego, ale nie do końca znajomego.

Mówią, że w tej twarzy jest twoje własne imię, ale wykrzywione, zapisane od końca.

Kiedy ją zobaczysz, nie będziesz już wiedział, kim jesteś.

Trzecia twarz — ta, która przyjdzie, kiedy wszystko inne zamilknie.

Twarz bez oczu, bez ust, bez skóry.

Twarz, która patrzy z cienia, którego nie rzuca żadne światło.

Jeśli zobaczysz wszystkie trzy, nie próbuj uciekać.

Wtedy już nie ma powrotu.

Wtedy wiesz, że drzwi są otwarte, a po drugiej stronie nie czeka nic poza tobą samym.

Mówią, że ci, którzy widzieli Trzy Twarze, nigdy więcej nie spojrzeli w lustro. Bo wiedzieli już, co tam zobaczą.

ROZDZIAŁ 6

WARSZAWA

19 marca 2025, godz. 18.40


Popołudnie w Warszawie było łagodne, przesiąknięte pierwszym, nieśmiałym zapachem wiosny, choć miasto wciąż jeszcze trzymało w sobie resztki zimy — niczym człowiek, który nie potrafi zapomnieć, że kiedyś był kimś innym. Ulice oddychały ospale, kamienice błyszczały w świetle późnego popołudnia, a powietrze niosło coś świeżego i wilgotnego zarazem, jak po deszczu, który dopiero co ustał lub miał dopiero spaść.

Tego dnia świat wyglądał z pozoru zwyczajnie. Samochody przecinały ulice bez pośpiechu, ludzie sunęli chodnikami — cichy nurt cieni i westchnień. Ale ja czułem, że coś jest nie tak.

Nie potrafiłem tego nazwać.

Być może to była ta część mnie, która od lat wiedziała — zanim reszta zdążyła pojąć — że coś się zbliża.

Zauważyłem go po raz pierwszy na mojej ulicy.

Mężczyzna, wysoki, zbyt dobrze ubrany na tę dzielnicę, z papierosem w palcach, który zdawał się nie tlić. Stał pod kioskiem, pozornie wypatrując tramwaju, lecz spojrzenie miał nieruchome, wbite we mnie, jakby szukał czegoś głębiej niż twarzy.

Widziałem takich ludzi wcześniej.

Ludzi, którzy nie przyszli pod kiosk po gazetę.

Nie zatrzymałem się. Nie dałem po sobie poznać, że go widzę.

Tylko przyspieszyłem krok, wsłuchując się w echo moich butów odbijające się od ścian budynków.


Telefon zadzwonił dokładnie wtedy, gdy zamknąłem drzwi mieszkania, zanim jeszcze zdążyłem zdjąć płaszcz.

Jej imię wyświetliło się na ekranie — wyglądało jak zaklęcie.

— Czekałam, aż wrócisz do domu — powiedziała, zanim zdołałem się odezwać. Jej głos był miękki, spokojny, ale podszyty czymś nowym. Między słowami czaiło się pytanie, które jeszcze nie znalazło odwagi, by zabrzmieć.

— Skąd wiesz, że już wróciłem? — zapytałem, choć przeczuwałem, że nie usłyszę odpowiedzi.

— Czuję to — odparła po chwili. W jej głosie tlił się uśmiech — nie wesoły, raczej cichy, smutniejszy niż pogodny. — Wiem, kiedy jesteś sam.

Usiadłem na kanapie, próbując rozsupłać to napięcie, które ścisnęło mnie w żołądku.

W powietrzu wciąż wisiał zapach miasta — wilgotny, z nutą metalu, ciepłego asfaltu i przemokłej trawy.

— Dziś ktoś mnie obserwował — powiedziałem, nie mając pojęcia, czemu właśnie jej to mówię.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Nie była to jednak obojętność. Raczej zawieszenie — moment pomiędzy nutami, kiedy melodia milknie tylko na chwilę, zanim wróci mocniejsza.

— Może dlatego, że ktoś wreszcie patrzy na ciebie uważnie — wyszeptała. — Powiedz… czy kiedykolwiek ktoś spojrzał tak, by naprawdę cię dostrzec?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała:

— A może to ja cię obserwuję, nawet gdy nie masz o tym pojęcia.

Jej słowa były delikatne, zostawiały jednak ślad, który palił.

— A gdybym powiedział, że chcę cię zobaczyć? Spotkać naprawdę? — rzuciłem z pozoru żartobliwie, choć nic we mnie nie żartowało.

Z drugiej strony dobiegł śmiech. Krótki, niepewny. Brzmiał, jakby chciała się obronić przed tym, co naprawdę miała na myśli.

— Może kiedyś — powiedziała cicho. — Ale nie dziś. Ani jutro. Jeszcze nie jesteś gotowy.

— A jeśli już nie mam na co czekać?

— W takim razie… musisz zaczekać na chwilę, która naprawdę będzie twoja.


Tego wieczoru zasypiałem ciężko, nieufny wobec własnych myśli. Miasto pod moimi oknami zamarło. Ulice wygładziła noc, dachy domów i blokowisk rozpłynęły się w ciemności, a okna zgasły — niczym oczy ludzi, którzy nie chcieli już niczego więcej widzieć.

Próbowałem zasnąć, lecz cisza była lepka. Czułem się, jakby ktoś rozciągnął noc nad moją głową, przykrywając mnie prześcieradłem bez powietrza.

Miasto zasnęło.

Ale nie ja.

I gdy wyświetlacz zegara znów rozbłysnął tym piekielnym powtórzeniem, gdy czerwone cyfry zajarzyły się na ścianie niczym wypalony znak — coś się poruszyło.

Najpierw był szept.

Cichy, ledwie uchwytny, przypominający oddech kogoś stojącego tuż za plecami. Potem pojawił się ślad.

Na zaparowanej szybie w kuchni, której nie dotykałem od wczoraj — mimo że noc była sucha i para nie miała prawa się tam zebrać — widniały trzy cyfry. Zapisane palcem, niedbale, w pośpiechu:

3.3.3.

Patrzyłem na szybę długo, nie poruszając się z miejsca, z rękami bezwładnie opuszczonymi wzdłuż ciała, z sercem, które biło zbyt wolno — zbyt ostrożnie, jakby bało się przyspieszyć puls w moich piersiach.

ROZDZIAŁ 7

WARSZAWA — KRAKÓW

21—22 marca 2025, godz. 20.11


Wieczory w Warszawie mają w sobie coś niepokojąco przewidywalnego. Noc schodzi na stolicę powoli, osiada na dachach i chodnikach niczym kurz, który zbyt długo nie był ścierany. Nieproszone cienie przeciągają się między latarniami a ławkami, a powietrze pachnie chłodnym betonem, wilgocią przywiędłych po zimie trawników i czymś jeszcze — obecnością czającą się między słowami, których nie masz odwagi wypowiedzieć.

Tego wieczoru cisza była gęstsza niż zwykle. Wisiała nisko pod sufitem mojego mieszkania, wciskała się pod drzwi, oplatała ramiona lepkim, mazistym szeptem — niczym obecność czekająca tuż za progiem.

Telefon zadzwonił o tej porze, o której nikt zwykle nie dzwoni. Chyba że po to, by przypomnieć ci, że nie jesteś już tym, kim byłeś.

Jej głos przeszedł przez słuchawkę miękko, niemal szeptem, niosąc w sobie chłód i ciepło jednocześnie — jak słowa mówione zza zaparowanej szyby.

— Arku… — zaczęła, przeciągając moje imię z taką czułością, jakby chciała się nim ogrzać. — Wspominałeś, że chciałbyś mnie zobaczyć, poznać. Myślę, że powinniśmy się w końcu spotkać.

Nie odpowiedziałem od razu.

W tej jednej chwili, pomiędzy jej słowami a moim milczeniem, zawisło wszystko to, czego nie potrafiłem nazwać — to, co od kilku dni kłębiło się pod skórą i nie dawało zasnąć.

— Chciałabyś się spotkać? — zapytałem w końcu, przeciągając słowa, jakby sam ich sens wymykał się spod języka.

— Tak, proponuję w Krakowie — odparła po chwili, cicho, niemal niepewnie. — Jutro rano. Mam tam coś do załatwienia. Moglibyśmy… przy okazji porozmawiać o mojej ofercie, którą przygotowałam dla ciebie. Naprawdę jest atrakcyjna. W końcu od tego wszystko się zaczęło, prawda?

Jej głos był lekki, niemal beztroski, ale ja słyszałem, że pod tą lekkością drży coś więcej.

Wiedziałem już, że nie chodzi o ofertę, o polisę, o podpisy na papierze.

Chodziło o coś, co kryło się między naszymi rozmowami, coś, co od tygodni czaiło się na skraju ciszy.

— W Krakowie? To kawałek drogi z Warszawy — powiedziałem zaskoczony, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym powiedzieć.

Po drugiej stronie zawisła chwila ciszy, a potem ten jej cichy śmiech — śmiech, który rozlewał się w mojej głowie.

— Wiem. Ale przecież lubisz podróże, a wszystkie drogi prowadzą do Krakowa. Powiem więcej — do mnie.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała:

— Spotkajmy się w kawiarni „Pod Zegarem”, przy Placu Szczepańskim. Będę miała na sobie blado-kremowy płaszcz. Taki znak rozpoznawczy, żebyś wiedział, że to ja.

Zawahałem się jeszcze przez moment, trzymając telefon tak, jakby ważył więcej, niż powinien.

— Dobrze. Przyjadę. To o której się widzimy? — zapytałem, zanim zdążyłem zmienić zdanie.


Pociąg do Krakowa odjeżdżał bladym świtem, gdy Warszawa wciąż była zgarbiona pod ciężarem własnych świateł i niedokończonych snów mieszkańców. Patrzyłem w pustkę peronu z lekkim pulsowaniem w skroniach — wiedziałem, że nie powinienem prowadzić. Zbyt wiele wypiłem poprzedniej nocy, za dużo na poranek, który domagał się trzeźwości.

Było przed szóstą rano. Marcowy świt zimny i wilgotny, z niebem rozciągniętym nisko, otulał skwery i chodniki przemoczonym, ołowianym płaszczem chmur. Chłód wbijał się w skórę policzków. Powietrze pachniało spalinami samochodów toczących się ospale w stronę obowiązków, kurzem dnia, który dopiero miał się obudzić, i resztkami snów tych, którzy wciąż przewracali się w łóżkach.

Podróż była cicha, niemal sennie spokojna.

Pociąg sunął przez uśpione jeszcze Mazowsze, przecinając krajobraz, który o tej porze był zaledwie szkicem — zamglonym, niedokończonym, rozmazanym niczym nieudolnie przerysowany obraz.

Siedziałem przy oknie, z cichym stukotem kół pod powiekami, nieobecny, choć cały świat przesuwał się za szybą jak film, który ktoś puszczał bez dźwięku.

W dłoniach trzymałem niewielką, zniszczoną teczkę — znoszoną, poplamioną kawą i śladami palców, które dawno już powinny należeć do kogoś innego.

Fragmenty „Księgi Ostatnich” dostałem kilka miesięcy wcześniej, w jednej z tych spraw, których nigdy nie powinienem dotykać.

Starszy śledczy z Zakopanego — człowiek, który przez lata zbierał podania, legendy, strzępy opowieści od górali, ludzi, którzy wierzą jeszcze w rzeczy, o których miasto zdążyło zapomnieć — zostawił mi je bez słowa, na dnie starej koperty.

Na odwrocie napisał: „Zrozumiesz, kiedy nadejdzie czas.”

Wtedy nie rozumiałem.

Ale od pewnego czasu miałem wrażenie, że słowa z tych pożółkłych kartek wplatają się między moje sny, rozmowy, codzienność. Że nie są już tylko zapisem cudzej obsesji, lecz mapą, którą niechcący zacząłem podążać.

Wyjąłem te kartki z teczki i czytałem je powoli — z ostrożnością człowieka, który wie, że każde słowo to odłamek lustra. Nie pokazuje całości, ale wystarcza, by zranić.

Jeden z fragmentów nosił tytuł, zapisany niedbale: „Pieśń Nocy Trzech Cieni”

Brzmiał tak:


FRAGMENT „KSIĘGI OSTATNICH”

(z rękopisu odnalezionego w pustelni pod Halą Gąsienicową)


Mówią, że noc nie przychodzi sama.

Że niesie ze sobą trzy cienie, których imion nie zna nikt prócz tych, którzy je spotkali.

Pierwszy cień chodzi wśród snów i podszeptuje słowa, których nie wypowiesz za dnia.

Drugi stoi w drzwiach, gdy nie patrzysz, i zostawia ślad na szybie, zaparowany od twojego oddechu.

Trzeci nie ma twarzy, ale ma twoje imię zapisane w ciszy.

Gdy usłyszysz szepty o tej samej godzinie, trzy razy z rzędu, wiedz, że drzwi już zostały uchylone, a to, co stanie po drugiej stronie, właśnie nauczyło się twojego głosu.


Schowałem kartki z powrotem do teczki, choć słowa nie przestawały dźwięczeć mi pod czaszką, układając się w rytm kół pociągu, który przesuwał mnie nieubłaganie w stronę Krakowa.

Wiedziałem, że nie powinienem ich czytać.

Ale nie potrafiłem przestać.

Za szybą poranek rozciągał się jak cienka, popękana tafla szkła, a na niej światło układało się w linie, które przypominały zarys drzwi.

Czułem pod skórą, że ta podróż nie będzie miała nic wspólnego z ofertą ubezpieczenia.


Wysiadłem na Dworcu Głównym w Krakowie tuż po dziewiątej. Miasto było jeszcze zaspane, a światło przemykało między kamienicami ostrożnie, nie chcąc nikogo obudzić. Pachniało mokrym brukiem, świeżo mieloną kawą i niedokończonymi rozmowami tych, którzy nocą zgubili swoje myśli na Plantach.

Ulice przeciągały się leniwie pod bladym niebem, gołębie sunęły ospale między stolikami kawiarni, jeszcze pustymi, z krzesłami odwróconymi do góry nogami, jakby wiosna wciąż wahała się, czy oddać im niesione ciepło.

Przez Kraków szło się powoli — na granicy jawy i snu, z ostrożnością, która towarzyszy każdemu krokowi w nieznanym śnie, mogącym obudzić coś, co powinno pozostać uśpione.


„Pod Zegarem” była jedną z tych kawiarni istniejących poza czasem. Wnętrze pachniało kawą, szarlotką, starym drewnem i szeptami dawnych kochanków, które wsiąkły w meble niczym ślady chwiejnych obietnic.

Z okien roztaczał się widok na plac, gdzie drzewa nieśmiało wyciągały ku słońcu pierwsze, jeszcze niepewne pąki — jakby wciąż nie zdecydowały, czy to już pora, by rozkwitnąć.

Zobaczyłem ją od razu.

Kiedy podszedłem do stolika, spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy i ostatni jednocześnie.

Emilia nie przypominała wyobrażeń, które zbudowałem z jej głosu — z pauz w rozmowach, z niedopowiedzianych zdań zawieszonych między naszymi telefonami. Żaden z tych obrazów nie miał ciężaru tej chwili, gdy siedziała przede mną — prawdziwa, miękka w światłocieniu, niedoskonała w sposób, w jaki bywają tylko ludzie z krwi i kości.

Miała na sobie blado-kremowy płaszcz, ten sam, o którym wspomniała dzień wcześniej. Rozpięty niedbale, jakby nie robiło jej różnicy, czy chroni ją przed chłodem, czy przed światem. Pod spodem ciemny golf — zwyczajny, przytulny — kontrastował z jej jasną cerą i miękkimi włosami, które opadały na ramiona w lekkim nieładzie, zdradzając, że dotykała ich dłoń, nie grzebień.

Jej twarz zaskakiwała — była mniej delikatna niż głos, z rysami ostrzejszymi, niż można by się spodziewać po kimś, kto mówi przez telefon szeptem.

Wysokie kości policzkowe, pełne usta, teraz lekko uśmiechnięte, i oczy — jasne, niemal przezroczyste, w trudnym do uchwycenia odcieniu szaroniebieskim, przypominające taflę jeziora przed burzą. Wiedziałem, że jest młoda, ale dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo jej głos nie przygotował mnie na ciężar ukryty w spojrzeniu.

Patrząc na nią, zdałem sobie sprawę, że jest mniej więcej w wieku moich córek — i właśnie ta myśl uderzyła mnie najbardziej. Bo w jej oczach widziałem więcej przeżyć, niż chciałbym kiedykolwiek zobaczyć u nich. Jakby życie rozdało jej nie te karty, które rozdaje się młodym kobietom, ale te, które powinny być już dawno przetasowane i spalone.

Na lewej dłoni, którą opierała na filiżance, lśnił prosty srebrny pierścionek z kamieniem o mlecznym połysku.

Biżuteria nieoczywista. Taka, którą wybiera ktoś, kto nie potrzebuje ozdób — ale trzyma się ich kurczowo, jakby były amuletem.

Uśmiechnęła się jeszcze bardziej, gdy usiadłem naprzeciwko, ale ten uśmiech nie dotarł do jej oczu.

W nich było coś więcej.

Oczekiwanie. Lęk.

I coś, co wtedy jeszcze nie potrafiłem nazwać.

— Nie wierzyłam, że przyjedziesz — powiedziała zalotnie, prawie szeptem, a jej miękki ton był cichszy niż dźwięki kawiarni.

— Sam nie wierzyłem — odpowiedziałem, nie patrząc na nią od razu, tylko na filiżankę, na której zostawiła ślad ust.

Za oknem Kraków przeciągał się leniwie. Ludzie sunęli po placu z rękami w kieszeniach, z twarzami wtulonymi w kołnierze płaszczy i kurtek. Światło poranka było zimne i nieśmiałe.

— Jak podróż? — zapytała, podnosząc filiżankę do ust. Nie po to, by się napić, lecz by zyskać chwilę ciszy.

— Cicha i spokojna. Miałem wrażenie, że jadę w stronę czegoś, co już na mnie czeka.

Skinęła głową, z miną kogoś, kto właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał.

Przez dłuższą chwilę żadne z nas nic nie mówiło.

W powietrzu między nami wisiał ciężar wszystkich niedopowiedzianych rozmów, wszystkich nieodebranych telefonów, wszystkich godzin, które przespaliśmy osobno.

Kiedy w końcu odezwała się znowu, mówiła wolno, jak ktoś, kto boi się, że wypowiadając słowa, sprawi, że staną się prawdziwe.

— Chciałam, żebyś przyjechał… nie tylko po to, żeby rozmawiać o ubezpieczeniu. — Uśmiechnęła się krzywo, prawie nieśmiało. — Myślę, że oboje wiemy, że ta oferta ubezpieczeniowa to był tylko pretekst.

Odpowiedziałem milczeniem, które ważyło więcej niż słowa. Jej dłoń zadrżała lekko, kiedy odstawiała filiżankę na spodek.

Wtedy to zobaczyłem.

Za jej plecami, przy drzwiach kawiarni stała kobieta.

Stała tam już od dłuższej chwili, z telefonem w dłoni, udając, że przegląda coś na ekranie. Kątem oka widziałem jednak, jak unosi aparat — nieznacznie, płynnie, z wyczuciem, które miało uczynić jej ruch niezauważalnym.

Zdjęcia.

Robiła nam zdjęcia.

Emilia spojrzała na mnie pytająco, ale nie zdążyłem nic powiedzieć. Kobieta wyszła — cicho, bez śladu obecności. Jakby nigdy jej tu nie było.

— Co się stało? — zapytała.

— Nic — skłamałem. — Po prostu mam wrażenie, że ktoś nas od jakiegoś czasu obserwuje.

Jej twarz pozostała nieruchoma, ale w oczach zgasł błysk.

— Może właśnie tak miało być — szepnęła po chwili, zerkając przez okno, jakby odpowiedź mogła kryć się gdzieś tam, w przestrzeni między ruchem a ciszą.

Potem odwróciła się do mnie z nagłym, nieoczekiwanym uśmiechem, tak lekkim, że przez moment pomyślałem, że go sobie wyobraziłem.

— Arku… — zaczęła, a jej głos był nagle cieplejszy, prawie figlarny. — Co byś powiedział na propozycję wyjazdu we dwoje. Tak po prostu. W góry. Wiem, że możesz czuć się zaskoczony, ale…

Spojrzałem na nią uważnie.

W jej oczach nie było śladu żartu.

— Po co? — zapytałem, choć znałem już odpowiedź.

— Bo tam łatwiej słuchać ciszy — odparła tajemniczo. — I łatwiej zrozumieć rzeczy, których nie da się powiedzieć na głos.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

Potem skinąłem głową.

— Dobrze — powiedziałem. — Pojedźmy.


Kelner w pośpiechu położył przed nami paragon, nie zerkając ani na mnie, ani na nią, jakby to był zwykły świstek bez znaczenia.

Gdy jednak uchwyciłem go w dłoń, na odwrocie dostrzegłem niedbały dopisek długopisem — ciąg słów naniesiony w ostatniej chwili. Zapłaciłem za nas obojga, nie mając odwagi przekręcić cienkiej kartki i odczytać, co ktoś chciał mi przekazać.


Kraków pachniał historią naturalnie — jak człowiek, który całe życie nosi to samo nazwisko. Bez patosu, bez próby przypodobania się. Z pamięcią wrośniętą głęboko w codzienność. Przypominał stary album otwierany powoli, z ostrożnością, by strony nie rozsypały się w palcach. W powietrzu unosił się zapach mokrego bruku i pierwszych pąków, ledwie widocznych na rozbudzających się po zimie gałęziach drzew.

Usiedliśmy z Emilią na ławce w cieniu Plant, a świat — na moment — zrezygnował z pośpiechu. Zatrzymał się cicho, niemal niezauważalnie, niczym ktoś, kto waha się przed drzwiami, niepewny, czy powinien je przekroczyć.

Milczeliśmy — nie z braku słów, lecz z tej miękkiej, dojrzałej zgody na ich brak. Cisza nie była pustką, ale przestrzenią — ufną i bezpieczną.

Patrzyłem, jak słońce przecina chłodne, wiosenne powietrze i osiada na jej włosach, rozświetlając połysk srebrnego pierścienia na lewej dłoni.

Chciałem zapytać, czy to po kimś, czy od kogoś… ale pytanie nie przebiło się przez myśl do ust. Jeszcze nie pora. Jeszcze nie teraz.

To ona pierwsza przerwała milczenie.

— Urodziłam się w Pszczynie — zaczęła powoli, z ostrożnością, jakby testując dźwięk własnych słów. — Miasteczko w sam raz na pocztówkę. Zamek, park, stawy. A mimo to dorastałam z uczuciem, że świat zaczyna się gdzieś indziej.

Spojrzała na mnie, ale nie szukała potwierdzenia. Mówiła dalej, coraz cichszym głosem.

— Mama pracuje w korporacji. Całe życie. Jest kobietą, co zawsze wszystko ogarnia. Zawsze miała dla mnie plan: liceum, dobre studia, stabilny zawód, bezpieczny mężczyzna.

Uśmiechnęła się smutno.

— A ja zawsze byłam inna. Marzyłam o literaturze, o teatrze, o pisaniu. Ale skończyłam Bankowość i Systemy Zarządzania na Uniwersytecie Ekonomicznym. Bo tak trzeba.

Patrzyłem, jak w tej opowieści kurczy się przed moimi oczami — młodnieje, staje się bardziej przezroczysta. Wyobraziłem sobie dziewczynę, która kiedyś siadała na parapecie, zapatrzona w mgłę nad stawami, marzącą o innym życiu, zanim zrozumiała, że marzenia się nie opłacają.

— Mam młodszego brata, Antka. Ma szesnaście lat. Jest całym światem mojej mamy. Ja… chyba jestem jej planem B. Tym, który zawodzi, zanim zdąży cokolwiek zrobić.

Wzięła głęboki oddech. Przez chwilę patrzyła w ziemię, szukając tam słów, których nie miała odwagi wypowiedzieć. Jej skórzany botek przesuwał się leniwie po asfalcie, zataczając drobne półkola — w tym ruchu skrywała resztę zdania, którego nie potrafiła wyrazić.

— Czy jestem szczęśliwa? Byłam osiem lat w związku. Długim, cichym, pozornie stabilnym. Ale pustym w środku. Po nim był jeszcze jeden… i jeszcze jeden. Każdy z tych mężczyzn nosił w sobie coś z narcystycznego demona. Ostatni powiedział mi, że jestem powietrzem: niby potrzebna, ale niewidzialna.

Zamilkła. Wiedziałem, że nie oczekuje odpowiedzi. Potrzebowała obecności, milczenia, które przyjmie jej historię bez osądu.

— Od kilku miesięcy nie jestem w stanie nikogo wpuścić blisko — dodała. — Noszę w sobie chłód, którego nie potrafię ogrzać. Zimę, którą ktoś zostawił we mnie i nigdy po nią nie wrócił.

Wziąłem jej dłoń. Ostrożnie, z delikatnością, z jaką dotyka się porcelanowej filiżanki, kruchą do granic oddechu.


Szliśmy dalej przez Planty — powoli, z uczuciem, że miasto próbuje zatrzymać nas na dłużej. Słońce przecinało gałęzie, wciąż nagie, ale już niespokojne, wypatrujące wiosny. Dzieci biegały przed mamami, staruszkowie na ławkach karmili gołębie, które dawno straciły głód, a mimo to wiernie odgrywały swój miejski rytuał — aktorzy, którzy nie potrafią zejść ze sceny, choć publiczność zna ich kwestie na pamięć. Kraków był sobą — zmęczony, znajomy, prawdziwy.

Emilia opowiadała o studiach — o trudnościach w odnalezieniu się w grupie, gdzie wszystko podporządkowane było punktom ECTS i CV budowanemu od pierwszego semestru. Wspomniała profesora od finansów, który wolał rozmowy o Pascalu niż o obligacjach. I dziewczynę z zajęć z zarządzania, która później wyszła za mąż w Dubaju, choć w sercu nosiła krakowski bruk.

Kiedy dotarliśmy na Rynek, powietrze wypełniał zapach prażonych orzechów i espresso — gęstego, gorzkiego, wypijanego przy stolikach ustawionych przed kawiarniami i restauracjami oblepiającymi plac. W tle brzęczało szkło, przesuwały się krzesła, a rozmowy toczyły się w wielu językach — angielski mieszał się z francuskim, hiszpański z bałkańskim, a wszystko razem układało się w miękki szum obecności. Dorożki stały w cieniu, konie poruszały głowami, stukając podkowami w bruk. Z wieży Mariackiej dobiegł hejnał, urwany w pół frazy — dokładnie tak, jak trzeba.


Skręciliśmy w Gołębią. Minęliśmy starą księgarnię — tę z przykurzoną witryną, w której od lat leży to samo wydanie „Miłości w czasach zarazy”.

— Zakopane — powiedziała nagle, bez spojrzenia w moją stronę. — Pojedźmy tam. W Tatry.

Nie od razu odpowiedziałem. Przez chwilę tylko patrzyłem na nią z boku, próbując wyczuć, czy to żart, pomysł, czy coś więcej. Ale nie dodała już nic nic więcej. Szła dalej spokojnie, jakby powiedziała coś zupełnie zwyczajnego.

Spojrzałem na nią ponownie — słowa, które wypowiedziała, potrzebowały chwili, by naprawdę się we mnie osadzić.

— Brzmi świetnie — powiedziałem spokojnie. — Właściwie to nawet mi pasuje. Mam tam pewną sprawę do dokończenia.

Zrobiłem krótką pauzę.

— Wiesz… stare zakopiańskie śledztwo. Ktoś zniknął, ktoś zaginął… Ślad prowadził donikąd. A może po prostu utknął zbyt głęboko, stając się niewidzialnym dla świata.

Emilia skinęła głową.

— To może w przyszłym tygodniu.

— Też miałem zamiar tam wrócić. Może tym razem uda mi się znaleźć więcej odpowiedzi.

Obiecałem jej, że przemyślę i dam znać, kiedy moglibyśmy ruszyć.

Musiałem jeszcze wrócić do Warszawy, zamknąć parę spraw na Komendzie, zanim znów pozwolę sobie zniknąć na tygodnie ze stolicy.


Odprowadziłem Emilię na przystanek przy Placu Wszystkich Świętych, z rąk jeszcze parowało nam ciepło kawy, a oddechy skraplały się na szaliku, którym owinęła szyję, nim wsiadła do autobusu.

Nie powiedziałem jej, że czuję w powietrzu zwiastun czegoś, co nie ma jeszcze formy ani imienia. Nie powiedziałem, że kiedy ściskałem jej dłoń na pożegnanie, jej skóra wydawała się być papierem, na którym mógłbym zapisać przepowiednię przyszłości.


Pociąg z opóźnieniem wtoczył się na peron w Warszawie tuż przed północą. Ciemność była cięższa niż o poranku — bezkształtna, pozbawiona granic, jakby straciła zdolność trzymania formy.

Ulice przesuwały się za szybą taksówki, rozmazane, zacierane niczym szkic wycierany w pośpiechu. Niebo milczało. A potem, gdy wysiadałem pod blokiem, telefon zadzwonił. Suchy, metaliczny dźwięk przeszył mnie do krwi.

— Arek, jest sprawa. — To było wszystko, co powiedział Jacek Dębski, kolega z wydziału, zanim przeszedł do sedna. — Mamy kobietę na Saskiej. Trzydzieści cztery lata. Mieszkanie otwarte. Brak śladów wtargnięcia. Brak walki. Ale… to nie będzie prosta robota.

Znałem ten ton. Dębski używał go wyłącznie wtedy, gdy rzeczywistość zaczynała pękać w szwach.

— Dlaczego do mnie? — zapytałem, choć odpowiedź już wisiała po drugiej stronie słuchawki.

— Zostawiła coś. Kartkę. Z tekstem. Przypomina ten fragment, który mi kiedyś pokazałeś. Ta „Księga Ostatnich”… czy jakkolwiek to się nazywało.

Cisza. Potem szelest papieru.

— Zapisz to, co ci przeczytam.

Zamknąłem oczy. Głos Jacka brzmiał, jakby docierał z drugiej strony cienkiej zasłony. Ale słowa, które padły, weszły we mnie ostro — jak cierń.

„Nie wszystko, co ma kształt, ma początek. Czasem to, co przychodzi, nie wychodzi nigdy. Czasem słowa wypowiada się, zanim znajdziesz język. Kiedy świat wypala znaki na twojej skórze, wiedz, że ktoś już wie, jak masz umrzeć.”

Zamarłem. To nie był przypadek. To nie było szaleństwo. To był splot. Układ. Przypowieść, która zaczęła oddychać.

— Dobrze — powiedziałem cicho. — Zajmę się tym. Ale… Zawiesiłem głos.

Jacek nie przerywał.

— Działajcie. Zabezpiecz miejsce. Weźcie próbki, przesłuchajcie sąsiadów. Zróbcie zdjęcia. Niech nikt niczego nie rusza do mojego przyjazdu.

— A ty, o której będziesz?

— Ja przyjadę rano — odpowiedziałem. — Muszę się wyspać, Jacek. Nie jestem z kamienia.

— Wiem — mruknął tylko.

Rozłączyłem się.


Nie spałem tej nocy.

Mieszkanie było zbyt ciche, a ciało zbyt pobudzone, by pozwolić sobie na sen. Myśli szarpały mnie bez końca, niczym plątanina kabli owinięta wokół świadomości, uniemożliwiając całkowite wyciszenie.

Myślałem o dzisiejszym spotkaniu, o Emilii.

O jej słowach wypowiedzianych podczas tamtego spaceru po Krakowie.

O jej bracie — szesnastolatku z ADHD, o oczach przejrzystych jak tafla wody i złości zakotwiczonej głęboko, bo nikt nie nauczył jej, jak ją ugasić.

O matce — perfekcyjnej w oczach innych, chłodnej jak szkło, znikającej wtedy, gdy była najbardziej potrzebna, a przytłaczającej obecnością, gdy nikt o nią nie prosił.

O tym, że Emilia nie potrafi już się angażować — ani w związki, ani w miłość. Że coś w niej zastygło. Że patrzy na świat zza szyby, której nikt nie zauważa.

Pamiętam, jak długo obserwowałem jej twarz — oświetloną łagodnie światłem latarni. Wyglądała, jakby nie przynależała w pełni do tego świata.

I te oczy. Uważne, ciche, lekko wycofane. Zdawały się widzieć więcej, niż powinny. A jednocześnie wciąż czekały, aż ktoś wreszcie odważy się spojrzeć naprawdę.

I ta jej propozycja: Zakopane.

Tak po prostu.

Zaskoczyła mnie tym. Miło zaskoczyła.

ROZDZIAŁ 8

WARSZAWA

23 marca 2025, godz. 5.02


Świt w Warszawie nie rozlewał się po mieście tak, jak powinien. Nie wylewał się cicho światłem po dachach, nie głaskał gałęzi drzew, nie unosił zapachu kawy nad porannymi balkonami.

Dziś wszedł gwałtownie — zimny, szybki, jak palce kogoś, kto niecierpliwie próbuje cię obudzić, zanim zdążysz coś dokończyć w śnie.

Za oknem moje Powiśle jeszcze ziewało parą mgły unoszącej się nad asfaltem. Niebo było sine, przecięte cienkimi smugami bladego złota. Słońce nie mogło się zdecydować, czy w ogóle ma dziś ochotę wstać.

I chyba ja też nie.

Z szafki nad zlewem wyjąłem blister — prawie pusty, wygięty, przypominający kartę tarota, którą ktoś zbyt często odwracał w myślach. Dłoń zadrżała nieznacznie, tylko na moment, na grubość jednej myśli — gest zbyt szczery, by go ukryć, zbyt znajomy, by się nim nie zawstydzić. Ciało zdradzało więcej, niż chciałem przed sobą przyznać.

Jedna tabletka. Mała. Okrągła. Z tym charakterystycznym rowkiem pośrodku — zaproszeniem do podziału, jakby i to, co we mnie, dało się rozdzielić na połowę.

Olanzapina.

Słowo, które nosiłem w sobie jak drugie imię. Niewypowiedziane, nienazwane, nigdy nie zapisane w dzienniku, liście, spowiedzi.

Nie musiałem.

To słowo mieszkało we mnie. Zagnieżdżone cicho. Pokorne. Ale gotowe, by przypomnieć o sobie, kiedy tylko zbliżę się za bardzo do krawędzi.

Połknąłem ją w milczeniu, bez westchnienia, bez myśli, z zimną wodą z kranu — tą samą, która od lat nie ma smaku, a mimo to budzi mnie skuteczniej niż kawa.

Zawsze rano. Zawsze ta sama dawka.

Dla porządku świata, który czasem chwieje się nie od wichury, ale od zbyt intensywnego spojrzenia przechodnia na ulicy.

Dla linii rzeczywistości, która lubi się rozmywać na brzegach.

Dla uspokojenia słów, które potrafią mówić, zanim się pojawią.

Dla ciszy, która nie przerywa snu.

To nie jest choroba.

Nie w tej wersji, nie w tym natężeniu. To stan. Krajobraz wewnętrzny.

To pogoda, którą trzeba codziennie prognozować w sobie.

I bywają dni, kiedy niebo w środku jest lekkie, niemal błękitne, tylko z jedną smugą, cieniem, prześwitem.

Ale są też takie poranki jak dziś — kiedy w powietrzu gęstnieje coś, czego nie umiem nazwać, ale co znam aż za dobrze. Co przysiada na ramieniu, nie mówiąc nic, i czeka.

Mgła.

Nie taka, co unosi się nad rzeką. Tylko ta pod powiekami. Ta, która nie ustępuje światłu.


Zaparzyłem kawę. Mocną. Gorzkawe nuty arabiki rozchodziły się po mieszkaniu, próbując przykryć coś innego — zapach nocy, który wciąż czaił się w kątach, zapach zbyt wielu niewyjaśnionych rzeczy. Zapisany wczoraj tekst leżał na stole, tuż obok notesu, w którym zapisywałem wszystko, co nie mieściło się w raportach policyjnych.

„Nie wszystko, co ma kształt, ma początek…”

Czytałem ten wers już dziesiątki razy, a mimo to za każdym razem smakował inaczej. Jak wino otwierane po wielu latach — raz cierpko, raz gładko, ale nigdy tak samo.

Zanim sięgnąłem po telefon, zadzwonił sam. Na ekranie wyświetliła się Agnieszka, moja była żona.

Westchnąłem. Czasem przeszłość nie czeka, aż ją zaprosisz. Sama wchodzi przez drzwi, których nie zdążyłeś zamknąć.

— Halo — odebrałem, starając się, by mój głos nie zdradzał znużenia.

— Cześć, Arek — jej głos był ten sam co zawsze. Zbyt pewny, zbyt chłodny. Jak nauczycielki, która wie, że odrabiałeś zadanie na kolanie, ale nie chce cię jeszcze przyłapać.

— Co się dzieje? — zapytałem.

— Czy zawsze muszę mieć powód, żeby do ciebie zadzwonić?

— Nie, ale zazwyczaj go masz. Więc?

Zawahała się, co u niej zdarzało się rzadko.

— Kasia nie odbiera ode mnie telefonu od tygodnia. Milena zresztą też rzadziej pisze. Mówi, że wszystko okej, ale czuję, że coś jest nie tak.

— Pracują, Aga. Żyją swoim życiem.

— Wiem. Ale jesteś ich ojcem, może zadzwonisz? Z tobą mają inny kontakt. Ty… zawsze wiedziałeś, jak je czytać.

Przymknąłem oczy. Pojawił się obraz córek z dzieciństwa: Kasi, chowającej się pod kuchennym stołem, gdy coś ją przerastało i Mileny, która od zawsze potrzebowała ciszy, by się w niej schować.

— Dobrze. Zadzwonię. Ale następnym razem, kiedy będziesz tęsknić, powiedz to po prostu, zamiast szukać wymówek.

— Arek… — jej głos na chwilę zmiękł, ale zaraz znowu przybrał ostrą formę. — Ja za tobą? Nie bądź śmieszny. Są dni, kiedy nie pamiętam, że istniałeś. I wiesz co? To są dobre dni. Po prostu… nie zapominaj, że jesteśmy rodzicami. Nawet jeśli nie jesteśmy już razem.

Rozłączyłem się bez słowa. Wciąż pachniało kawą, ale teraz też czymś jeszcze. Powrotem czegoś, co miało już nie wracać.


O ósmej byłem już na miejscu. Ulica wyciszona do kości, czas zdawał się wstrzymać tu oddech. Saska Kępa oddychała przez sen, pod cieniem drzew jeszcze nagich, ale już napiętych od rodzących się pąków. Światło nie wdzierało się gwałtownie — sączyło z nieba, z cieniem bladego złota na krawędziach dachów. Firanki nieba zostały odsunięte tylko odrobinę, z wahaniem.

Mieszkanie na pierwszym piętrze. Drzwi uchylone. Powietrze nieruchome. Nie zapraszało. Nie broniło. Po prostu… czekało.

Dębski stał w progu, trzymając styropianowy kubek z kawą z pobliskiej stacji paliw. W drugiej ręce — nieużywany notes.

— Wyszedłem przed chwilą — powiedział. — Nic nie ruszałem. Zobaczysz sam. Może powiesz coś, zanim ja spróbuję zrozumieć.

Wnętrze mieszkania przypominało scenę już zamkniętą — to, co miało się wydarzyć, już minęło i zostawiło po sobie tylko zapach. Kurz, zioła, lawenda i coś jeszcze — trudne do zidentyfikowania, ale znajome. Aromat starej książki, otwieranej po raz pierwszy od lat.

Na sofie — kobieta. Drobna, szczupła sylwetka spowita ciszą, która nie pasowała do śmierci. Wyglądała, jakby po prostu zasnęła. Jakby to nie śmierć przyszła po nią, lecz przemknęła przez nią — cicho, niemal delikatnie. Jej lewa ręka bezwładnie zwisała poza krawędź poduszki, a na nadgarstku tkwił zegarek z pękniętym szkiełkiem, którego wskazówki zatrzymały się na 3.33. Czas w nim umarł razem z ostatnim uderzeniem jej serca.

Na jej piersi — wycięty znak. Dokładny, chirurgiczny. Okrąg przecięty pionową linią. Nie wyglądał na przypadek. Wyglądał na gest. Na podpis.

Na stole mapa Tatr. Zaznaczone czerwonym markerem miejsca: Morskie Oko, Hala Gąsienicowa, Dolina Pięciu Stawów. Niepokojąco równoramienny trójkąt. Obok przewodnik sprzed lat. Notatki. Drobne uwagi. Znamiona przygotowań lub… wspomnień?

Ale to nie one przykuły moją uwagę.

Ramka ze zdjęciem — nocna szafka, lekko pochylona. Na fotografii kobieta, starsze małżeństwo, mężczyzna w stroju góralskim. Broda, ciemne oczy, coś surowego w spojrzeniu.

Palcami w rękawiczce uchwyciłem róg fotografii. Delikatnie, niemal z nabożnością. Odwróciłem ją powoli, ostrożnie, jakby mogła się rozpaść pod samym spojrzeniem. Na odwrocie — napis, przypominający szept sprzed lat:

„Wujek Tadeusz — bacówka pod Giewontem.”

Nie musiałem czytać więcej. Wystarczyło. Coś zaczęło się zaciskać. W klatce piersiowej. W karku. W tych partiach pamięci, które nie odpowiadają za logiczne myślenie, ale za rozpoznanie. To było jak powrót zapachu z dzieciństwa — nie potrzebujesz kontekstu, tylko bodźca.

Dębski milczał. Widział, że coś we mnie już ruszyło.

— Znasz mnie, Arek — powiedział. — I ja znam ciebie. Wiem, kiedy się nie odzywasz, bo analizujesz. Ale teraz… ty nie analizujesz. Ty już coś wiesz.

Nie zaprzeczyłem.

I ta kartka — pożółkła, atrament stary, nierówny. Znaleziona w kieszeni zmarłej.

Trzymałem ją w dłoniach ostrożnie, z uczuciem, że zbyt gwałtowne spojrzenie mogłoby zetrzeć słowa.

Przeczytałem po raz kolejny słowa — choć znałem je już na pamięć.

To był ten sam cytat, który Jacek przeczytał mi przez telefon niemal szeptem, z ostrożnością człowieka przekonanego, że samo jego brzmienie może coś przebudzić.

Nie wszystko, co ma kształt, ma początek. Czasem to, co przychodzi, nie wychodzi nigdy.

Czasem słowa wypowiada się, zanim znajdziesz język. Kiedy świat wypala znaki na twojej skórze, wiedz, że ktoś już wie, jak masz umrzeć.”

Przeczytałem go raz jeszcze — nie z potrzeby zrozumienia, ale tak jak czyta się modlitwę, której sens dawno wymknął się znaczeniu, a mimo to… oczekujemy, że zadziała.

Miałem wrażenie, że to nie są słowa pisane przez człowieka. Raczej — przez coś, co zna człowieka od wewnątrz.


Zamknąłem oczy.

Za oknem, gdzieś wysoko, zadrżał głos szpaka. Samotny. Obcy, ale nieobojętny. Brzmiał, jakby ktoś w innym miejscu również próbował coś powiedzieć — nie słowem, lecz samym dźwiękiem.

— Arek… — Jacek spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi. — Ty się boisz?

— Nie — odparłem powoli. — Ja sobie przypominam.

Wszystko zaczynało pasować. Zbyt dobrze. Zbyt dokładnie. Elementy układały się ze sobą tak precyzyjnie, że aż niepokojąco. Zupełnie jakby to była układanka, której nie powinno być, czy sen, którego istnienie zanegowałeś — dopóki nie obudzisz się w jego środku.

Musiałem wrócić. Do Zakopanego. Do bacówki. Do „wujka Tadeusza”, jeśli jeszcze żył. Do ciszy, która kiedyś już się we mnie zagnieździła i teraz znów podnosiła głowę.

Tym razem… nie zamierzała milczeć.


Wyszedłem z mieszkania. Warszawa obudziła się z ociąganiem. Ludzie mijali mnie bez słowa, bez spojrzenia. A ja szedłem przez ten poranek z myślą, że nie jestem już tylko śledczym.

Byłem częścią tej historii. I wiedziałem, że coś — ktoś — pisze ją razem ze mną.

ROZDZIAŁ 9

WARSZAWA

24 marca 2025, godz. 10.47


Dni po takich nocach bywają dziwnie rozcieńczone. Czas nie płynie liniowo — faluje pod powiekami, niczym tafla jeziora poruszona przez coś, co nie zdołało wypłynąć. Myśli krążą w swojej osi, a rzeczywistość zdaje się zapominać o zasadach, które powinny ją obowiązywać.

Zaparzyłem kolejną kawę, drugą tego poranka, choć słońce dopiero co wypełzło zza chmur. Kiedy w mieszkaniu pachniało już intensywnie palonym ziarnem, a z okna dobiegał odgłos dziecięcego śmiechu z pobliskiego placu zabaw, sięgnąłem po telefon.

Zadzwoniłem do Kasi.

Odebrała niemal natychmiast, jakby siedziała z telefonem w dłoni, czekając.

— Cześć, tato — powiedziała, a w jej głosie zabrzmiała nuta, której nie słyszałem od dawna. Ciepła, ale podszyta czymś ostrym. — Myślałam, że już zapomniałeś, że masz dzieci.

Westchnąłem.

— Kasiu, wiem. Zawaliłem. Dużo rzeczy. Ale nie przestaję o was myśleć.

— Czasem samo myślenie nie wystarcza, tato. Milena… chyba jest w ciąży. Nie mówi tego wprost, ale ja ją znam. Unika kontaktu, rozmawia przez zęby. Zmieniła się.

— Mówiła ci, kto jest ojcem?

— Nie. Milena nigdy nie dzieliła się zbyt wiele swymi emocjami. Ale teraz jest inna. Nie zła, tylko… jakby zapadnięta w siebie.

Siedziałem w milczeniu, pozwalając tym słowom osiadać.

— Ty się z nią skontaktuj, tato. Ty zawsze umiałeś ją przekonać, by otworzyła usta.


Moje córki mieszkały w Monachium. Kasia pracowała w jednej z tych firm, które montują czyste źródła energii na dachach Europy, produkując systemy fotowoltaiczne dla Niemców i Skandynawów. Miała za sobą kilka miesięcy stażu w konsulacie. Znała cztery języki. Milena natomiast projektowała przestrzenie biurowe dla firm, które miały więcej szklanej surowości niż duszy.

A ja byłem ojcem, który mieszkał na Powiślu i uczył się kochać w czasie rzeczywistym.

Obie miały rację. Nie byłem przy nich. Nie umiałem być. Zawsze byłem dalej. W pracy, w papierach, w śledztwach, w milczeniu.


Kiedy skończyliśmy rozmowę, odłożyłem telefon, ale nie zdążyłem nawet dojść do kuchni, gdy drzwi wejściowe zadudniły delikatnie, dwa razy, rytmicznie.

Za progiem stała Justyna. Sąsiadka z naprzeciwka.

W rękach trzymała przedłużacz, a na jej twarzy malowało się to słodkie zakłopotanie, które każda kobieta potrafi przywołać w razie potrzeby. Miała na sobie krótki dresowy top i legginsy, które bardziej opowiadały kontury jej ciała niż ukrywały.

— Przepraszam, że zawracam głowę tak wcześnie z rana, ale chyba poszło mi gniazdko. Wystrzeliło iskrą i teraz nie działa mi nic w kuchni. Pomożesz?

Uśmiech miała taki, że mój rozsądek poczuł się bezrobotny.

— Jasne, pokaż.

Wszedłem za nią do mieszkania. Unosił się w nim zapach jaśminowego odświeżacza i balsamu do ciała — słodki, intymny ślad codzienności. Kuchnia była schludna, ale nie pozbawiona znaków życia: filiżanka z odciskiem szminki na brzegu, otwarty notatnik z planem treningowym, kilka słomkowych podkładek starannie ułożonych na stole, jakby czekały na wyszukane potrawy.

Zabrałem się do sprawdzenia bezpieczników. Justyna stała obok, opierając się biodrem o framugę. Nie rozmawialiśmy wiele. Czułem jej spojrzenie na karku. Takie, które nie pyta o zgodę.

— Czasem się zastanawiam, dlaczego tak często pieprzy mi się tu wszystko, od kiedy się wprowadziłeś — rzuciła z uśmiechem.

Odwróciłem się do niej powoli.

— A może to nie rzeczy się psują, tylko to pretekst.

Zmrużyła oczy, uniosła brew. Była piękna. I niebezpieczna. I dobrze o tym wiedziała.

Zanim zdążyliśmy powiedzieć coś jeszcze, zadzwonił telefon. Komenda Stołeczna Policji. Numer komendanta Krzysztofa Wolskiego.

Odebrałem.

— Arek? Miałem nie dzwonić, ale pewnie domyślasz się dlaczego cię niepokoję?

— Coś się stało?

— Ta sprawa na Saskiej Kępie… śledczy nie mogą się pozbierać. Zaczyna to przypominać… no wiesz co. Tamto z Zakopanego.

Milczałem. Bo to nie był przypadek.

— Chciałbym znać twoją opinię. Wiem, że to już nie twoja jurysdykcja, ale… masz nosa. I pamięć.

— W porządku. Wezmę to ponownie. Ale nie chcę oficjalnie. Pojadę jako cień.

— Jak zawsze. Masz oczywiście wsparcie Dębskiego. Resztę załatwię. A na miejscu masz Mroczka. Działaj.

Rozłączyłem się, odłożyłem narzędzia. Justyna patrzyła na mnie pytająco.

— Wszystko w porządku?

Skinąłem głową.

— Jeszcze nie wiem.

Za oknem przeleciała wrona. Czarna, masywna. Zwiastun czegoś, co jeszcze nie miało imienia.

A we mnie znów ruszyły stare mechanizmy. Znów czułem, że świat pęka tuż pod powierzchnią zwyczajności.


Kiedy wróciłem do mieszkania, w powietrzu wciąż unosił się zapach jej perfum — lekko dusznych, orientalno-cytrusowych, które przyklejały się do skóry i myśli z tą cichą determinacją rzeczy nieproszonych, a jednak zostających — i coś we mnie od razu się spięło, bo wiedziałem, że jej obecność była ze mną jeszcze przed chwilą.

Usiadłem w kuchni, nie włączając światła. Instynktownie unikałem jasności, która mogłaby nazwać to, co się wydarzyło. Byłem przez kilka chwil z kobietą, której ciała nie dotknąłem, ale której obecność rozlała się po mnie niczym wino — nie wypite, a jednak wciąż obecne na języku.

Telefon leżał na stole, zimny, obojętny. Ale czekał.

Sięgnąłem po niego i napisałem krótką wiadomość do Emilii:

„Zakopane. Wyruszamy razem. Za pięć dni. Załatw urlop.”

Wysłałem wiadomość i nie odłożyłem telefonu. Patrzyłem, jak ekran powoli przygasa, światło cichnie — jakby i ono potrzebowało chwili ciszy przed odpowiedzią, którą znałem jeszcze zanim się pojawiła.

Odpisała szybko. Zbyt szybko, by musiała się nad tym zastanawiać.

„Jestem gotowa. Na nas. Na to, co znajdziemy. I na to, co się obudzi.”

Przeczytałem. I wtedy powietrze w pokoju na moment zadrżało.

Nie od zimna. Od znaczenia.

Bo kiedy kobieta pisze, że jest gotowa, to nie chodzi tylko o urlop, walizki czy buty trekkingowe. To znaczy, że zrozumiała więcej, niż powiedzieliśmy.

Że przeczytała to, co było między słowami.

Że dotknęła tego, co jeszcze się nie wydarzyło, ale już ma kształt.

Oparłem się o krzesło, zamknąłem oczy. I wtedy po raz pierwszy poczułem, że to wszystko naprawdę się zaczęło — nie od wyjazdu, nie od sprawy, nie od gór…

ROZDZIAŁ 10

ZAKOPANE

29 marca 2025, godz. 9.15


Podróż do Zakopanego nie była drogą — była zejściem. Powolnym zsuwaniem się z miejskiej codzienności w coś głębszego, starszego, pozbawionego przypadkowych świateł i plastikowych gestów. Droga ciągnęła się niczym linia życia wyryta na starej dłoni — chropowata, pełna zakrętów, ale uparcie kierująca nas ku czemuś, co miało się w końcu wydarzyć, choć nikt tego nie wypowiadał na głos.

Za przednią szybą krajobraz zmieniał się niepostrzeżenie — najpierw kolorowe billboardy i nowe osiedla z tynkiem, który udaje cegłę, potem coraz mniej znaków, coraz mniej ludzi, aż w końcu została tylko przestrzeń. Mgła wsiąkała w gałęzie, drzewa stały wzdłuż drogi jak ci, którzy widzieli już wszystko i nie potrzebują nic mówić. Szarość poranka była matowa, ołowiana — słońce zdawało się wahać, czy w ogóle warto dziś wschodzić.

Im bliżej Tatr, tym bardziej w aucie zapadała cisza. Emilia milczała, ja milczałem — ale to nie było milczenie nieporozumień. Raczej ten rodzaj spokoju, który zdarza się między ludźmi, którzy wiedzą, że każde słowo może coś popsuć, a wszystko co ważne i tak zostanie kiedyś powiedziane. Z radia nie leciało nic — sam je wyłączyłem. Słowa piosenek wydawały się zbyt lekkie w tej przestrzeni.

Mijaliśmy domy — prawdziwe, tutejsze, zakorzenione w ziemi niczym stare modrzewie. Ich dachy były ostre, kanciaste, postawione nie z potrzeby estetyki, lecz z konieczności — by chronić wnętrza przed wiatrem i śniegiem, które potrafiły tu przyjść w kwietniu i zostać bez zaproszenia.

Bale chat były grube, nierówne, świerkowe lub jodłowe, ciosane ręką człowieka, który bardziej ufał toporowi niż poziomicy.

Okna wydawały się niewielkie, osadzone nisko, niemal wstydliwe — nie po to, by patrzeć na świat, lecz by samemu pozostać niewidocznym. W żadnym nie paliło się światło.

Werandy stały puste i ciche, choć przy niektórych płotach rozłożono świeżo porąbane polana, ułożone jak znaki alfabetu, którego nikt już nie potrafi odczytać.

Te domy nie były wrogie — były ostrożne. Spoglądały spod czarnych gontów bez zaufania, przypominając psy, które nie szczekają, lecz są gotowe warknąć, gdy przekroczysz granicę. I miały rację. Byliśmy tu obcy, miastowi.

Zza kolejnych zakrętów wyłaniały się góry — najpierw zamglone, rozmyte, jakby schowane za mleczną taflą, potem coraz wyraźniejsze, coraz bielsze. Ich szczyty były wciąż pokryte śniegiem — nie miękkim jak grudniowy puch, lecz twardym, ostrym, niczym marmur obrobiony dłutem. To piękno nie niosło ukojenia. Tatry patrzyły na nas z góry nie w przenośni, lecz dosłownie. Widać to było w każdej linii ich grani.


Jechałem powoli, silnik pracował równo, ale w środku narastało we mnie coś trudnego do nazwania. Może niepokój. Może pamięć. Może tylko ta osobliwa świadomość, że wracam do miejsca, które znało mnie z czasów, o których starałem się nie mówić, nawet samemu sobie.

Spojrzałem kątem oka na Emilię — siedziała nieruchomo, z rękami splecionymi na udach, patrzyła przed siebie, ale bez napięcia. Jej profil był spokojny, rysowany miękko światłem dnia, które jeszcze nie zdecydowało, czy chce być szare, czy niebieskie. Nie pytała, dokąd dokładnie jedziemy. I za to ją ceniłem.

Droga pięła się powoli, a z każdą minutą miałem coraz mocniejsze wrażenie, że coś na nas czeka.

Jechaliśmy z Emilią w milczeniu. Ale to nie była cisza niezręczności. To była ta dobra cisza, gęsta i głęboka, w której myśli ważą więcej niż słowa, a obecność drugiego człowieka nie potrzebuje tłumaczenia. Czasem wystarczy oddychać tym samym powietrzem, żeby poczuć, że jesteś bliżej niż kiedykolwiek byłeś z kimkolwiek.

W aucie pachniało kawą, świeżo wylaną z termosu, i jej perfumami — delikatnymi, korzennymi, z nutą czegoś zaskakującego. Jakby cynamon ukrył się w białym piżmie, drzewie cedrowym i fiołkach. Ciepło z nawiewu powoli przesiąkało do wnętrza, osiadając na palcach, karku, klamce drzwi i tapicerce. A mimo to miałem ciarki. Takie, które nie pochodzą z zimna. Takie, które pojawiają się, kiedy ciało czuje to, czego umysł jeszcze nie potrafi nazwać.

Zerkałem na nią ukradkiem, kiedy myślała, że patrzę na drogę.

Emilia siedziała z nogą założoną na nogę, w tej kobiecej, pewnej siebie pozie, której nie da się udawać. Jej blado-beżowe, grubsze rajstopy delikatnie opinały łydkę, tworząc linię tak miękką i elegancką, że chciałoby się ją narysować węglem na papierze.

Spod kurtki wystawał grafitowy sweter, przylegający do jej ciała niczym druga skóra. Włosy związała w niedbały kok, z którego wymykały się pojedyncze pasemka, tańczące w rytmie jazdy.

Odwróciła się do mnie, nagle, jakby coś przeczuwała.

— Nie boisz się, że pojechałam z tobą, choć praktycznie cię nie znam? — zapytała spokojnie, bez prowokacji, ale z jakąś nutą, która zdradzała, że to pytanie nosiła w sobie od dłuższej chwili.

Spojrzałem na nią, dłonią lekko korygując tor jazdy po zakręcie.

— Bałem się tego samego, gdy zaproponowałaś spotkanie w Krakowie. Ale wtedy pomyślałem… że czasem nie trzeba znać człowieka, żeby czuć, że zna się jego wnętrze.

Uśmiechnęła się delikatnie, a w jej oczach błysnęło coś — może wzruszenie, może zrozumienie.

— Ja chyba też bardziej cię… czuję, niż znam — powiedziała cicho. — I to chyba wystarczy. Na razie.

Przez chwilę nie odzywaliśmy się. Dźwięk silnika tłumił nasze oddechy. Tatry majaczyły już gdzieś na horyzoncie, kształtami rycerza śpiącego pod grubą kołdrą śniegu.

— Właściwie… — rzuciłem mimochodem — ile wzięłaś wolnego?

Emilia zaśmiała się lekko, poprawiając się w fotelu.

— Prawie cały zaległy urlop z zeszłego roku. Dwa tygodnie ale mogę i miesiąc. Miałam go wykorzystać na wyjazd do Lizbony. Ale los miał inny plan. Zamiast Lizbony, Zakopane. I ty.

— Zamiast wina w dzielnicy Alfama — facet z przeszłością i kawa z termosu. Niezła zamiana — rzuciłem, patrząc na drogę, ale słuchając jej oddechu.

— Lizbona miała być ucieczką. Ty nie jesteś ucieczką, Arku — powiedziała cicho. — I chyba właśnie dlatego tu jestem.

Przez kilka kilometrów jechaliśmy w milczeniu, a potem włączyłem radio.

— To teraz najważniejsze pytanie tej podróży… — powiedziałem, zerkając na nią z uśmiechem. — Jakiej muzyki słuchasz?

Westchnęła teatralnie, patrząc w sufit auta, jakby szukała odpowiedzi w podsufitce.

— Chyba mam gust… hybrydowy — powiedziała z uśmiechem. — Maanam puszczam sobie, gdy jadę nocą pustymi drogami. Podsiadło — bo czasem jego głos mówi to, czego sama nie potrafię z siebie wydobyć. A kiedy robi się naprawdę ciężko, włączam muzykę poważną. Haydn, Bach, trochę Chopina… Ale Zenka też posłucham, nie wstydzę się — dodała i zaśmiała się głośno, jakby właśnie zdradziła największą tajemnicę swojej wewnętrznej playlisty.

— Elegancko. — Pokiwałem głową z uznaniem. — Ja wciąż mam w aucie płyty Paul Younga i Sade. Kawałki, które brzmią, jakby czas się na nich zatrzymał. Ale ostatnio… przesłuchałem całą płytę Sanah. Dwa razy. I… nie wstydzę się tego.

Roześmiała się. Naturalnie. Ciepło. Śmiechem kobiety, która na chwilę zapomniała, że kiedyś nauczono ją śmiać się tylko skrycie.

— Wiedziałam, że masz w sobie coś z romantyka — powiedziała cicho, niemal konspiracyjnym tonem. — I jeszcze coś…

— Co takiego?

— Gdy cię słucham, mam wrażenie, że nosisz w sobie cudze historie. Że jesteś biblioteką pełną niespisanych opowieści, które ktoś porzucił, licząc, że je uratujesz.

Pokiwałem głową. Długo milczałem.

— Pamiętam jedną sprawę — zacząłem powoli. — Dziewczyna, lat siedemnaście. Zniknęła zimą. Odnaleziono ją miesiąc później, ale… to nie był już ten sam człowiek. Ciało było całe, ale dusza… nie wiem, gdzie była. I nikt jej nie znalazł do dziś.

Zamilkłem. Jej spojrzenie było ciepłe, ale poważne.

— I od tamtej pory… nauczyłem się, że czasem ludzie wracają, ale nie do końca.

— Może dlatego właśnie… niektórzy muszą się zgubić — powiedziała cicho. — Żeby ktoś inny nauczył się ich szukać.

Spojrzałem na nią. Jej oczy odbijały światło — nie to z zewnątrz, ale to, którego nie umiałem nazwać.

Wtedy właśnie, w tej ciszy, która spłynęła na nas z gór, wiedziałem już na pewno — ta podróż nie była ucieczką. Ona była powrotem. Ale nie wiedzieliśmy jeszcze — do czego…


Zatrzymaliśmy się pod starą willą na obrzeżach Zakopanego, w miejscu wyjętym z innego czasu i nieproszonym gestem przeniesionym do dzisiejszego świata. Drewniana, dwupiętrowa konstrukcja skrzypiała pod ciężarem lat, a dachówki porosłe zielonoczarnym mchem przypominały łuski pradawnego smoka.

Na werandzie czas osiadł kurzem — nieruchomy, cichy, obecny w każdej zadrapanej desce, każdym kutym zawiasie. Nawet powietrze wokół domu wydawało się starsze, cięższe, niosące echa opowieści, których nikt już nie odważył się wypowiedzieć.

Właściciel „Willi pod Świerkami” — starszy góral z twarzą pooraną głęboką siatką zmarszczek i wąsami białymi jak śnieg zalegający w dolinach — wręczył nam klucze bez słowa. Jego spojrzenie było twarde, przypominało kamień spod Giewontu. Patrzył długo, jakby ważył nas w myślach. Potem skinął głową i odszedł, zostawiając za sobą tylko zapach palonego drewna i szelest filcowych kapci sunących po starych deskach.

Wnętrze domu miało w sobie ciepło, które nie pochodziło tylko z grzejników i kominka, ale z samego drewna, z tych belek, które widziały dziesiątki zim i wciąż trzymały się razem. Ciemne świerkowe deski, krzywo powieszone obrazy z pasterzami i jeleniem nad potokiem, zapach jałowca i starych książek.

Gospodyni zaproponowała nam na powitanie coś lekkiego do przekąszenia na obiad — zupę z suszonych grzybów, placek po zbójnicku oraz kompot z suszu. Wszystko przygotowane według przepisów, które nie znały pośpiechu ani kalorii.

Podziękowaliśmy miło — mieliśmy w planach wyjście do miasta.

Apartament, który nam przydzielono, był duży, piętrowy, pachniał żywicą i polanami. W jego centrum, w salonie stało ogromne łoże małżeńskie — z rzeźbionym zagłówkiem przedstawiającym sarny wśród świerków. Kołdra gruba, wełniana oraz poduszki w haftowanych poszewkach tworzyły góralski klimat pomieszczenia. Ściany obite drewnem pachniały lasem i szeptały swoje historie. Okno salonu wychodziło na taras i dalej na południe — prosto na Giewont. Na piętrze dwa kolejne pokoje w podobnym wystroju.


Góra stała nieruchomo, przypominając bezimiennego strażnika uśpionego pod fałdami chmur. Nad nią rozlewało się niebo — zawiesiste, kobaltowe, ciężkie niczym gęsta farba przeciągnięta pędzlem po matowym płótnie.

Emilia rozpakowywała swoją walizkę, siedząc na krawędzi łóżka. Włosy związała wysoko, niedbale, i mimo lekkiego zmęczenia podróżą, miała w sobie coś z dziecięcej ekscytacji — ten błysk w oku, gdy ktoś po raz pierwszy w życiu wchodzi do tajemniczego domu i czuje, że za chwilę coś się wydarzy.

Stałem przy oknie i patrzyłem na niebo. Pociemniało nad Giewontem. Kwiecień zaglądał z kalendarza, lecz powietrze nadal niosło chłód stycznia, a zima nie chciała odejść. Śnieg leżał w zagłębieniach dolin jak ostatnia tajemnica, której nikt jeszcze nie ośmielił się stopić.

Emilia stanęła za mną. Poczułem jej obecność, zanim cokolwiek powiedziała. Była cicha, miękka w ruchach.

— Myślisz, że odnajdziemy tu coś? — zapytała cicho, prawie szeptem, a jej głos zadrżał niczym płomień świecy.

— Nie pytaj, czy odnajdziemy — odparłem, nie odwracając się. — Pytaj, czy jesteś gotowa to zobaczyć i poczuć.

Nie odpowiedziała. W kącie oka dostrzegłem, że zbliżyła się do szyby. Jej oddech pozostawił na niej lekką mgiełkę. Krótki, płytki wdech kogoś, kto stoi u progu czegoś ważnego.

Jej sylwetka odbiła się w szkle, stapiając z cieniem gór. I wtedy pomyślałem — jak wiele beztroski musiało być w tej decyzji. Jak bardzo musiała być nieświadoma tego, w co się wplątuje, że pojechała tutaj ze mną. Z mężczyzną starszym nie o dziesięć czy piętnaście, lecz o trzy dekady doświadczeń, porażek i przemilczeń.

Z kimś, kto potrafił odczytywać ślady krwi z wilgotnej podłogi, ale nie potrafił odpowiedzieć na zwykłe pytanie: „Czy wszystko u ciebie w porządku?”.

Ze śledczym, którego życie rozpadło się na zbyt wiele folderów z napisem „niedokończone” i „umorzone”.

A jednak stała tu teraz — z uśmiechem niepewnym, ale szczerym. Z oczami szeroko otwartymi nie tylko na krajobraz, ale na to, co miało nadejść. I pomyślałem: może nie chodziło o to, że była nieświadoma. Może wiedziała więcej niż ja. Może właśnie dlatego towarzyszyła mi na tej nieznanej ścieżce życia…


Tego popołudnia powietrze miało w sobie coś aksamitnego — jakby słońce przeczuwało, że to jeden z ostatnich jego ciepłych oddechów przed długą nocą. Zanim ruszyliśmy na spacer, wstąpiliśmy na targ pod Gubałówką. Wśród sprzedawców o twarzach czerwonych od wiatru i aromatów wędzonego sera, kupiliśmy cztery oscypki — dwa tradycyjne i dwa białe solone — oraz mały słoik borówkowej konfitury, „do podjedzenia na ławce”.

Zabraliśmy też herbatę w termosie. Słodką, malinową, z plastrem cytryny, o zapachu dzieciństwa i górskiego schroniska.


Ścieżka Doliny Białego była prawie pusta. Śnieg zalegał jedynie w cieniu, a potok płynął z determinacją — niestrudzenie, jakby od wieków próbował coś wykrzyczeć. Kamienie chrzęściły pod butami, rozmawiając z nami własnym, kruchym językiem.

Świerki, buki, jodły i modrzewie rosły gęsto. Ich korony szeptały do siebie wysoko, poza zasięgiem wzroku. Gałęzie tkwiły w bezruchu — czujne, niemal napięte.

W pewnym momencie Emilia zatrzymała się. Owinęła ciaśniej szalik wokół szyi i lekko się wzdrygnęła.

— Zrobiło się zimno. Nagle. Jakby ktoś wyłączył słońce.

Jej policzki zaróżowiły się subtelnie. Bez słowa objąłem ją ramieniem i przyciągnąłem bliżej. Ciało miała delikatne, miękkie. Pachniała świeżością — kwiatowym mydłem, kremem i lekką nutą cytrusowych perfum. Przytuliła się bez oporu, z czułą oczywistością, jakby czekała na ten gest.

— Tu nie tylko temperatura się zmienia — powiedziałem cicho.

— Co masz na myśli?

— To miejsce. Dolinę. Ma w sobie coś… żywego, zmiennego.


Szliśmy dalej powoli. Gdzieś na zakręcie, przy głazie w kształcie rozwartego oka, potok rozdzielał się na dwie nitki. I wtedy to zobaczyliśmy.

Na gałęzi, nad wodą, wisiał stary dziecięcy bucik. Skórzany, zszywany ręcznie. Jego podeszwa była rozdarta, a wnętrze wypełnione mchem.

— Myślisz, że ktoś go tu zawiesił? — zapytała Emilia, głosem, który drżał.

— Nie. Myślę, że sam się tu znalazł — zażartowałem.

Chwilę później, gdy słońce zaczęło się zniżać i światło rzeźbiło długie, zdeformowane cienie między drzewami, dotarliśmy do starego drogowskazu szlaków. Wznosił się skromnie, z drewna sczerniałego od lat. Na jednej deseczce informacyjnej o trójkątnym zakończeniu wisiał różaniec. Koraliki były pokryte cienką warstwą szronu.

Emilia podeszła do niego. Przesunęła palcem po paciorkach, cicho.

— W nocy przyjdzie pierwszy cień — powiedziałem. — Ten, który zna słowa, których nie wypowiesz.

Spojrzała na mnie, próbując zrozumieć, czy żartuję, czy mówię poważnie.

— Co ty pleciesz?

Wyjąłem z kurtki stary, zżółkły fragment „Księgi Ostatnich”.

— Bo wszystko już kiedyś się wydarzyło. Teraz wraca. Echo nie zna teraźniejszości.

Nie odpowiedziała. Ale w jej oczach pojawił się błysk — nie strachu, nie ciekawości, lecz zrozumienia.


Późnym popołudniem, gdy wróciliśmy do willi, światło w pokojach miało już inną barwę — mleczną, rozlaną na ścianach niczym rozgrzane mleko w glinianym garnku. W górach zmrok nie zapada — sączy się. Gęstnieje z każdą minutą, wślizguje się w szpary między deskami, ślizga po szybach i zostawia na nich cienie przypominające odciśnięte dłonie.

Emilia poprawiła włosy przed lustrem w korytarzu, spojrzała na mnie przez ramię i powiedziała z tym swoim półuśmiechem:

— Zabierz mnie dziś w miejsce, które wyzwala smak radości.

I zabrałem.


Poszliśmy na Krupówki. Wieczorne światła migały nad deptakiem, unosząc się niczym miodowe ogniki. Miasto tętniło sercem zakochanego chłopaka — niepewnym, lekko pijanym własnym istnieniem. Ludzie przechadzali się z kubkami gorącej herbaty, dzieci krążyły między stoiskami z ciupagami i kapeluszami, a powietrze niosło zapach smażonego oscypka, świeżego drewna i dymu z kominków.

Weszliśmy do „Watry” — góralskiej knajpy, w której zawsze w czwartki grają „Baciary”. Już od progu poczuliśmy zapachy pieczonych mięs, ziół i pieprzu. Sala była gwarna, stropy niskie, a belki sosnowe nadawały jasności miejscu.

Zajęliśmy stolik przy oknie. Kelnerka, dziewczyna z włosami splecionymi w dwa grube warkocze, podała nam menu i mrugnęła:

— Bacyrowie to dziś mają ogień we palcach, ze hej! Polecom golonke w piwie i zbójnickiego placka z bryndzom. No i nasej przepalanki spróbujcie… ale ostrożnie — dwa kielonki i już sie chce z kapelom przy stole śpiywać! A do piyrsyj w nocy to jesce momy casu, ze hoho!

Zamówiliśmy wszystko, co brzmiało nieprzyzwoicie smacznie. Golonkę pieczoną z majerankiem, ze skórką chrupiącą, jakby dopieczoną w żarze ogniska. Placek zbójnicki — gruby, solidny, niemal o objętości książki kucharskiej — z cebulą, wędzonym boczkiem i bryndzą, która pachniała wiosną i kozami.

Do tego kwaśnicę tak kwaśną, że oczy robiły się szkliste, i oczywiście: przepalankę, która parzyła w gardło, a chwilę później zostawiała miód na języku.

Gdy zagrali pierwsze takty — Emilia klasnęła w dłonie i wstała.

— No chodź, zatańczymy! Nie po to przyjechaliśmy, żeby siedzieć na dupach! Rusz się!

Nie czekała na moją zgodę. Pociągnęła mnie za rękę na parkiet.

Tańczyliśmy. Najpierw ostrożnie, jak dwoje ludzi uczących się rytmu siebie. Potem z coraz większą śmiałością — z ufnością, która rodzi się tylko między tymi, którzy zdążyli już zapomnieć, że kiedyś byli obcy. Jej ciało wirowało w muzyce, a śmiech dźwięczał niczym dzwonki nad wejściem do sklepu z marzeniami, którego nie ma na żadnej mapie.

Jej oczy lśniły. W świetle lamp przybierały odcień niebieskoszarej stali, ale w tańcu, w ruchu — rozjaśniały się do porannej mgły.

— Szumi mi w głowie — powiedziała, przylegając do mnie, a jej włosy musnęły mój policzek jak szept. — Ale to nie tylko przepalanka.

Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, zanurzeni w przestrzeni, w której świat poza salą przestał istnieć. Była piękna. Nie w sposób znany z reklam, lecz w ten, który przypomina historię opowiadaną szeptem — taką, której nie chcesz kończyć.


Wracaliśmy późno. Bardziej biegliśmy niż szliśmy. Krupówki opustoszały, spowite mleczną mgłą, która zdawała się opaść tylko dla nas. Śmialiśmy się z byle powodu, zupełnie jak dzieci wymykające się światu pod osłoną nocy.

Ona szeptała mi do ucha, że góry mają w sobie coś, co rozwiązuje języki. Ja udawałem, że się z tym nie zgadzam, ale w głębi duszy wiedziałem, że ma rację.

Kiedy weszliśmy do willi, było już grubo po północy. Cicho, ciepło. W powietrzu wciąż unosił się zapach dymu z kominka. Spojrzała na mnie, jej oczy były trochę zamglone, ale uśmiech mówił więcej niż wszystkie słowa, których nie wypowiedzieliśmy.

— Dziś było dobrze — szepnęła. — Tak po prostu. Dobrze.

Skinąłem głową.

Ale gdzieś pod tym wszystkim, śmiechem i ciepłem, wiedziałem, że noc jeszcze się nie skończyła.

Bo cień czekał.

Nie w Zakopanem. W nas.


Położyliśmy się razem.

Choć światło w pokoju dawno zgasło, choć pod kołdrą było wystarczająco ciepło dla dwojga, a w powietrzu krążyły ślady jej perfum i mój zapach skóry zmieszany z dymem karczmianego paleniska — między nami nic się nie wydarzyło.

Leżeliśmy obok siebie. Milcząco. Blisko, lecz bez dotyku. Każde z nas czuło, że nawet najlżejszy gest mógłby przekroczyć granicę, zza której nie da się już cofnąć.

Z oddali dochodził stukot starego zegara w korytarzu — nierówny, jakby czas zgubił rytm i nie próbował go już odnaleźć.

Słyszałem jej oddech. Spokojny, lecz płytki. Zdradzał walkę między snem a czuwaniem, potrzebą ucieczki i trwania.

I wtedy…

Zaczęło się.

Najpierw cicho. Tak cicho, że przez chwilę byłem pewien, że to tylko mój puls odbija się echem we własnych uszach. Ale potem to przyszło ponownie — trzeszczenie drewna, chrzęszczenie, jakby coś szło po schodach, nie spiesząc się, ale z każdą deską mówiąc: jestem, jestem, jestem…

Podniosłem się na łokciu, spojrzałem na drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Skrzydło drzwi lekko się poruszyło. Nie przez przeciąg. Przeciąg nie oddycha.

Obok mnie Emilia przewróciła się na drugi bok. Mruknęła coś pod nosem przez sen. Delikatnie odgarnąłem jej włosy z twarzy. Nie obudziła się. Chyba lepiej, że nie.

Zza drzwi dobiegał szept. Niezrozumiały. Dwa głosy mówiły jednocześnie, lecz nie tym samym językiem. Jeden — niski, głuchy, przypominający wiatr snujący się po dnie studni. Drugi — piskliwy, dziecięcy, brzmiał jak śmiech kogoś, kto bawi się wśród ruin.

Wstałem. Bez szelestu. Bez światła. Bez strachu.

Wyszedłem niepewnie na korytarz willi.

Deski skrzypiały pod stopami, ale dom mnie znał. Nie sprzeciwiał się. Zdawał się szeptać: Idź. Sprawdź. Musisz to zrozumieć.

Na końcu korytarza — cień. Nie ten zwykły. Gęstszy, z wyraźnym konturem. Ktoś stał tyłem, nieruchomy. Ramiona zbyt masywne. Głowa zbyt nisko osadzona.

Mrugnąłem.

Zniknął. Nie pozostało nic oprócz obrazu świętego, który nagle przechylił się na ścianie, jakby musnął go czyjś palec.

Wróciłem do salonu.

Emilia spała spokojnie — jej dłoń wyciągnięta w moim kierunku zdawała się dryfować w snach, których nie mogłem podglądać, a w których usiłowała odnaleźć coś dawno utraconego.

Położyłem się z powrotem. Pragnienia powróciły. Milczące, cielesne, przyziemne. Ale zatrzymałem je w sobie, jak dzban, którego nie można rozbić zbyt wcześnie.

Bo tej nocy nie chodziło o nas.

Tej nocy coś innego się przebudziło.

I słuchało…

ROZDZIAŁ 11

ZAKOPANE — WILLA POD ŚWIERKAMI

30 marca 2025, godz. 8.12


Poranki w górach mają w sobie coś niepokojąco czystego. Świat wyglądał na dopiero co przebudzony — jeszcze nieskażony myślą, nietknięty żadnym pragnieniem. Światło przeciskało się przez firany nieśmiało, rozlewając się po pokoju niczym mleko wylane na drewniany blat nieuważną ręką. Miało barwę bieli, przełamaną ciepłym, złotawym błyskiem.

Willa milczała.

Leżałem na boku, twarzą wtuloną w poduszkę, która wciąż pachniała nią — nie perfumami z flakonika, lecz zapachem ciała kobiety, która spała tu przed chwilą. Było w tej woni coś niepokojąco ludzkiego. Ciepło. Obecność. Zmysłowość spleciona z ciszą.

Podniosłem głowę. W powietrzu zawisł delikatny szum.

Prysznic.

Drzwi do łazienki były lekko uchylone. Tylko na dwa palce. Wystarczająco.

Na początku chciałem się odwrócić, pozostać tym, który przestrzega własnych reguł. Ale zasady topniały we mnie, cienkie i kruche — jak śnieg na rozgrzanej dłoni. Para wydostawała się zza drzwi niczym duch, osiadała na framudze, pełzła po podłodze, przypominając zamglony oddech minionej nocy.

Przez zaparowane szkło kabiny dostrzegłem ją. Emilia stała bokiem, z jedną nogą zgiętą w kolanie.

Jej ciało było…


Zamyśliłem się… Przymknąłem oczy, pozwalając, by obraz za zaparowaną szybą przeniknął głęboko pod powieki. Dłoń zsunęła się niżej niemal mimochodem — prowadzona ciepłem, które rosło we mnie od środka, spokojnie i zdecydowanie. Dotknąłem siebie. Powoli. Ostrożnie. Nie z potrzeby ukojenia, ale by upewnić się, że nadal jestem. Że ciało nie zapomniało, jak reagować, jak pragnąć. Pod palcami pulsowało coś prawdziwego — gorącego, bezbronnego, wybudzonego z długiego bezruchu.

Nie było w tym zawstydzenia. Tylko milczenie — gęste, przyjmujące, godzące się na każdy drżący oddech.

Spojrzałem znowu w jej stronę.

Przechyliła głowę do tyłu, eksponując szyję. Długą, smukłą. Wilgotne włosy przylgnęły do karku, kilka pasemek przykleiło się do skóry między łopatkami. Jej piersi były ledwo widoczne zza szkła, ale wystarczająco, by przypomnieć mi, że pulsuję.

Mój wzrok zapiekł mnie od środka.

W oczach poczułem ogień. Taki, który nie pali skóry, ale duszę.

Przygryzłem wewnętrzną stronę wargi.

Nie poruszyłem się.

Nie oddychałem.

Każdy mężczyzna zna ten moment. Kiedy całe ciało mówi: idź, a serce odpowiada: zaczekaj.

Zacisnąłem dłonie na prześcieradle.

Zbyt długo patrzyłem. Zbyt głęboko.

Odsunąłem myśli od siebie. Powoli. Jak złodziej uciekający z muzeum, który nie zabrał nic, choć jego palce dotknęły skarbu.


Kiedy wyszła z łazienki, miała na sobie luźny, wełniany sweter w kolorze kaszmiru i dżinsy, które były zbyt proste, by być wyzywające, a przez to właśnie — cholernie kobiece. Jej włosy były jeszcze wilgotne, splecione w niedbały warkocz.

Na twarzy nie miała makijażu, tylko rumieniec — naturalny, świeży, taki jak po spacerze wśród sosen.

W rękach trzymała kubek z herbatą.

Usiadła przy stole, zwinąwszy nogi pod siebie niczym dziewczyna z obrazka z dzieciństwa, której nigdy się nie zapomina. Jej uśmiech był bardziej intymny niż nagość. Był… spokojem.

— Pójdę dziś na zakupy — powiedziała, dmuchając w parującą powierzchnię napoju. — Chcę kupić kilka rzeczy z wełny. I może jeszcze podhalański ser, zanim wsiąkniesz na dobre w te swoje sprawy ze śledztwami i z duchami.

Uśmiechnąłem się, choć nie potrafiłem oderwać wzroku od jej dłoni — od sposobu, w jaki obejmowała kubek, od delikatności, z jaką muskała porcelanę. Było w tym więcej czułości, niż ludzie potrafią czasem ofiarować sobie nawzajem.

— Sprawa nie jest o duchach — odpowiedziałem, wkładając portfel do kieszeni. — Ale coraz częściej czuję, że one słyszą więcej niż my.

Podniosła się, podeszła do mnie i…

Ucałowała mnie w policzek.

Cicho. Bez pytania. Bez zapowiedzi. Jakby całowała oddech, nie skórę.

Ten pocałunek zapiekł mnie w miejscu, gdzie poczułem wilgoć jej ust…

Wszedł głęboko.

I tam został.

Nie powiedziała nic więcej.

Wzięła swoją kurtkę, narzuciła ją niedbale na filigranowe ciało, poprawiła kołnierz i wyszła.

A ja zostałem.

Z herbatą, zapachem pary i obrazem jej ciała, który nie chciał się rozmyć.

W moich oczach wciąż tlił się żar.


ZAKOPANE — KOMENDA POLICJI

godz. 10.40


Komenda Powiatowa Policji w Zakopanem nie zmieniła się ani o jotę. Popielate ściany wciąż straszyły swoją bylejakością, jakby ktoś dawno temu uznał ją za obowiązującą normę. Donice z paprociami wyglądały na zwiędłe już w czasach PRL-u, zostawione bardziej z sentymentu niż troski. Kafelki, z matowym połyskiem istniejącym raczej w zamyśle producenta, tu i ówdzie pękały, a fugi przypominały linie życia na dłoni. I ten stukot — znajomy rytm obcasów, odbijający się od ścian echem niedokończonych spraw.

Zgłosiłem się jako „konsultant nieoficjalny”. Bez plakietki. Bez nazwiska na liście.

Jako cień działający na własną rękę. Znali mnie od lat. Ufali mi bez zastrzeżeń.

Starszy inspektor Marek Mroczek pojawił się po kilku minutach. Nosił się jak człowiek, który przeżył więcej, niż powinien, i mniej, niż chciał. Twarz miał zmęczoną, z nieogolonym zarostem, i oczy przepełnione wiedzą, której nie szukał.

— Arek… — westchnął, ściskając mi dłoń. — Skoro się tu zjawiłeś, to znaczy, że coś się zaczęło. Albo po prostu nie zdążyło się skończyć. Wolski dzwonił, że się pojawisz…

— Może jedno i drugie — odpowiedziałem cicho. — Może niektóre sprawy tylko czekają, aż ktoś znów się w nie zaplącze.

Skinął głową. Powoli. Przyznał mi rację, z niechęcią, ale bez próby zaprzeczenia.


Zeszliśmy na dół, do archiwum. Miejsce pachniało kurzem, starym papierem i tym dziwnym eklektycznym smutkiem, który osiada na szafkach pełnych pytań bez odpowiedzi i nierozwiązanych spraw.

W dusznym pomieszczeniu stały metalowe półki, segregatory ze złuszczającymi się naklejkami i kartony z przełamanymi rogami. Tu kurz znał więcej historii niż ludzka wyobraźnia. Tu sprawiedliwość wsiąkła w kartoteki i przestała się spieszyć.

— Siadaj — rzucił Mroczek i z westchnieniem wysunął kilka teczek. — Mamy parę staroci. Takich, co leżą i czekają, bo nikt już nie ma odwagi się do nich zbliżyć. Dziwne sprawy. Rytualne. Prawie folklor, tylko bez morału.

Rozłożył akta przed nami. Zdjęcia, opisy, szkice.

Poczułem ciarki wspinające się po plecach i wchodzące za kołnierz.

— 2003 — zaczął. — Chłopak z Białego Dunajca. Czternaście lat. Znaleziony w lesie pod Małym Cichym. Zwinięty w pozycji embrionalnej, oczy usunięte precyzyjnie, niemal chirurgiczną ręką. Dłonie złożone, oplecione różańcem. Wiesz, co w tym najdziwniejsze?

— Co?

— Ten różaniec był wykonany z ptasich kości. Drobnych, delikatnych — wróble albo sikorki.

Zapadła cisza. Mroczek przełknął ślinę.

— 2009 — podjął, przesuwając palcem po kartce — kobieta z Murzasichla. Trzydzieści osiem lat. Znaleziona w starej, drewnianej kapliczce. Klęczała, jak do modlitwy. Miała na sobie ślubną suknię z lat 70. Ręce zszyte nicią chirurgiczną. I co najdziwniejsze — nie było ani jednej kropli krwi.

Poczułem, jak zaciska mi się żołądek.

— 2016 — kontynuował. — Para Francuzów. Turyści. Poszli na Czerwone Wierchy. Zniknęli bez śladu. Znaleziono tylko jeden trop — ślady butów, prowadzące w głąb szlaku… i z powrotem. Jedną linię odbitego obuwia. Żadnej drugiej osoby. Oboje rozpłynęli się w powietrzu. Bez ciał. Bez świadków. Nie znaleziono na miejscu zaginięcia ubrań czy jakichkolwiek rzeczy.

Spojrzałem na zdjęcia rozsypane na biurku. Kolorowe, lecz pozbawione pulsu. Zieleń martwa do przesady, czerwień zbyt cielesna. Twarze wyostrzone, a jednak puste w spojrzeniu — patrzyły już spoza granicy, której nie da się cofnąć.

To nie były fotografie do oglądania. One przemawiały ciszą i śmiercią.

— A to… — szepnąłem, przesuwając dłoń po okładce z datą: 2002.

— Nie ruszaliśmy tego od lat — odparł Mroczek z napięciem w głosie.

— Dziewczynka — przypomniałem. — Osiem lat. Zawinięta w wełniany koc. Twarz pomazana sadzą, jakby ją ktoś próbował ukryć przed Bogiem.

— I matka… — dodał Mroczek, spoglądając mi prosto w oczy. — Powiedziała, że dzień przed zaginięciem dziewczynka narysowała coś w zeszycie. Drzewo. Z oczami. Z gałęziami w kształcie ramion. I cień.

— Cień?

— Tak. Cień, który miał twarz. Twarz zakonnicy.

Zamilkłem. Poczułem ściśnięcie w klatce piersiowej.

Ten obraz — nie był mi obcy.

— Zakonnicy… z odsłoniętymi zębami? — zapytałem.

Mroczek skinął głową.

— Tak. Tak opisała to matka. „Śmieje się i płacze jednocześnie”, mówiła. Dziecko nie umiało tego narysować dokładnie, ale… obraz był silny. Gdy spojrzysz na szkic, masz wrażenie, że cień patrzy na ciebie, nie odwrotnie.

Zamknąłem oczy.

Widziałem bucik.

Mech.

Gałąź.

I w głowie usłyszałem dźwięk… taki, jak wtedy, gdy sprawa została „zawieszona”.

— Wiesz, co najdziwniejsze? — Mroczek mówił dalej, głosem ledwo słyszalnym. — Tego samego dnia, gdy znaleziono ciało dziewczynki, pewna stara kobieta z Kościeliska miała atak paniki. Powtarzała jedno zdanie.

— Jakie?

 „On wrócił z rzeki, ale nie sam.”

Zamarłem.

— Muszę wrócić w kilka miejsc — powiedziałem. — Tam, gdzie wtedy nie spojrzeliśmy. Tam, gdzie baliśmy się spojrzeć.

Mroczek położył mi rękę na ramieniu. Ciężko. Jakby coś próbował powstrzymać, ale wiedział, że już za późno.

— Arek… Tylko nie zagub się znowu. Bo wtedy prawie cię straciliśmy.

Patrzyłem w jego oczy. Nie musiałem odpowiadać.

Bo odpowiedź wisiała między nami.

— Już jestem zagubiony.

I po raz pierwszy od wielu lat miałem wrażenie, że to właśnie znaczyło: jestem na dobrej drodze.


Wyszedłem z komendy. Światło dnia miało inny ciężar. Jeszcze nie wiosenne, choć kalendarz to sugerował. Nie górskie, choć byłem przecież w sercu Tatr. Było blade. Chłodne. Przypominało światło sączące się przez zasłony snu, nie przez otwarte niebo.

Zatrzymałem się przy schodach, nie spiesząc się, grzebiąc dłońmi po kieszeniach. Powietrze pachniało dymem i miejskim kurzem. Ale też czymś jeszcze — czymś nienazwanym, może echem rozmowy, której już nikt nie prowadził.

W lewej kieszeni kurtki wyczułem coś twardego. Stara paczka papierosów, pognieciona, zapomniana, chyba jeszcze z jesieni. Nie paliłem od tygodni. Przynajmniej nie na serio tych tradycyjnych. Ale teraz… wyjąłem jednego, zapaliłem bez pośpiechu, jakby to było coś świętego. Dym miał w sobie smak wspomnienia, które nie chciało wracać. Gryzł w gardło, ale dawał coś w zamian — może spokój, a może pozorną chwilę ciszy, którą sam sobie przyznałem.


Przystanek autobusowy stał po drugiej stronie ulicy, dokładnie tam, gdzie zawsze. Ale cień, który go otulał, wydawał się zbyt długi, przeciągnięty, jakby światło ustąpiło o kilka kroków w tył.

Pod wiatą siedziała starsza kobieta. Miała na głowie chustę z ludowym wzorem i trzymała spraną torbę z kwiatowym haftem.

To nie jej ubiór przyciągnął moją uwagę, lecz spojrzenie.

Skierowane prosto na mnie. Nie spojrzenie przechodnia, ale kogoś, kto nosi pamięć. Kogoś, kto znał. Kto kiedyś wypowiadał moje imię — choć teraz już nie mógł go wydobyć z ust.

Nie odwróciłem wzroku.

Ona też nie.

A potem powoli skinęła głową. Gdyby jej gest miał głos, powiedziałby: „Znowu”.

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

Kasia.

Spojrzałem na ekran. Imię mojej starszej córki pulsowało cicho — natarczywie, lecz nie gwałtownie. Przypominało wyrzut sumienia, który nie podnosi głosu, tylko trwa. Ale nie byłem jeszcze gotów. Nie po tym, co właśnie usłyszałem. Nie teraz, gdy w mojej głowie wciąż dźwięczały słowa Mroczka: „On wrócił z rzeki, ale nie sam.”

Nie odebrałem.

Po chwili napisałem wiadomość. Tylko jedno zdanie, jedno pytanie, w którym zawarłem całą mieszaninę lęku i nadziei:

„Czy Milena kiedykolwiek mówiła coś o górach?”

Zawahałem się. Palec wisiał nad ikoną wysyłania. A potem — zamiast kliknąć — wygasiłem ekran. Wiadomość pozostała na nim, niemal żywa, jak oddech zatrzymany tuż przed krzykiem.

I przez chwilę stałem na zakopiańskim chodniku jak ktoś, kto zna każdy kamień pod stopami, a mimo to nie potrafi odnaleźć drogi.


WILLA POD ŚWIERKAMI

godz. 15.05


Drzwi wejściowe były lekko uchylone. Zamek jęknął. Może próbował mnie ostrzec. W środku panowała cisza — nie ta przyjemna, domowa. Tylko ta gęsta. Taka, którą czuć w skroniach.

Zawołałem:

— Emilia?

Nic. Powitała mnie martwa cisza.

Wszedłem na piętro willi.

Korytarz wyglądał tak samo jak wcześniej — drewniane ściany, zapach wosku i starych dywanów. Ale coś się zmieniło. Nie potrafiłem powiedzieć co.

Aż wtedy to zobaczyłem.

Pod drzwiami naszego pokoju leżał mały bukiet.

Wysuszony. Delikatny. Ułożony z precyzją, która nie była przypadkowa.

To były hortensje.

Nie spotykane w kwiaciarniach. Nie o tej porze roku. Ktoś je zostawił niedawno, lekko pachniały. Nie jak zwykłe kwiaty.

One pachniały pamięcią.

Z kluczem w dłoni zatrzymałem się na sekundę.

Zanim otworzyłem drzwi, poczułem znajome ukłucie w żołądku. To nie był bukiet z przypadku. To był znak. Znak, który znałem. Z przeszłości. Z tamtej sprawy.

Z tej, której nie udało się zamknąć.

Kiedy wszedłem do środka, powietrze było zimniejsze niż powinno. Okno było uchylone, choć zostawialiśmy je zamknięte. Firanka poruszała się lekko, niczym biała dłoń, która chce coś wskazać.

Emilii jeszcze nie było.

Usiadłem na łóżku, bukiet suszu wciąż trzymając w rękach.

Kiedyś ktoś zostawił taki sam. Na grobie tamtej dziewczynki. Tylko że wtedy… nikt nie wiedział, kto.

Spojrzałem przez okno. Świat wyglądał spokojnie. Zwyczajnie. Ale pod powierzchnią…

Coś się znów poruszyło.

I wiedziałem — nie jestem już tylko gościem w tej historii.

.Jestem jej kluczem.


Wróciła tuż po zmierzchu.

Drzwi skrzypnęły cicho, jakby sama noc próbowała ją zatrzymać na progu. Za jej plecami smuga światła wycinała wyraźną sylwetkę. Weszła zdecydowanym krokiem i w jednej chwili w domu zrobiło się cieplej — i zupełnie inaczej.

Miała na sobie długą kurtkę w kolorze mokrego mchu, która połyskiwała resztkami wilgoci. W dłoni trzymała papierową torbę, z której wystawał czubek góralskiej czapki z czerwonym pomponem — drobiazg z pozoru błahy, niemal dziecinny, a jednak w jej rękach nabierał niepokojącej intymności. Poniżej zwisał wzorzysty szal z podhalańskim haftem. Włosy miała rozczochrane, nos zaróżowiony od wiatru, a policzki — czerwone, jakby ktoś nasycił je winem i lodem jednocześnie.

I te oczy. Błyszczały.

Nie spojrzeniem kobiety wracającej z zakupów, lecz światłem zimnego jeziora tuż przed skokiem w jego głębinę. Niosły w sobie sekret. I pilnowały go.

Zatrzymała się w progu salonu, a ja wstałem z fotela. Milczeliśmy. Ale w tej ciszy mieściło się wszystko — pytanie, odpowiedź i coś jeszcze. Przedsmak decyzji, której nie wypowiedzieliśmy, lecz która wisiała między nami ciężka i ciepła jak oddech przed pierwszym pocałunkiem.

— Chyba zmarzłam — powiedziała cicho. Jej głos zadrżał jak napięta struna skrzypiec.

Podszedłem do niej bez słowa. Nie musiałem nic mówić. Słowa nadają się na powitania i pożegnania, a to, co wisiało między nami — gęste, ciepłe, gotowe — nie wymagało nawet zaproszenia, tylko przyjęcia.

Sięgnąłem do zamka jej długiej kurtki. Rozsuwałem go powoli, bez pośpiechu.

Materiał ustępował pod palcami, cicho szeleszcząc, odsłaniając kolejne warstwy — nie tylko ubrania, lecz także coś więcej, coś głębszego. Warstwa po warstwie z człowieka schodzi nie tylko tkanina, ale też opór, milczenie i niepokój.

Kurtka opadła na podłogę. Podniosłem ją i zawiesiłem na haku, nie odrywając spojrzenia od Emilii.

Jej sweter był lekko wilgotny, jakby wciąż nosił w sobie oddech górskiego powietrza — przylegał do ramion i talii z tą spokojną pewnością, z jaką materiał zapamiętuje kształt ciała, nie po to, by go eksponować, ale by go nie zgubić.

Każde zgięcie łokcia, każdy zaokrąglony bok układał się w coś cichego, niemal niewidzialnego — a jednak nie sposób było oderwać od tego oczy.

Pachniała Krupówkami, żywicą, czymś z zewnątrz — ale pod tym wszystkim był zapach kobiecy, ciepły, gęsty i oleisty. Taki, który wypełnia gardło, zanim jeszcze rozum zdąży zareagować.

Wsunęła chłodną dłoń za mój kołnierzyk koszuli, jakby chciała sprawdzić, czy tam nadal jestem. Powoli. Nieśpiesznie. Jakby już znała mnie od środka.

Jej palce były zimne, ale w tym chłodzie było wyczuwalne pragnienie ciepła. Podniosłem ręce i objąłem ją. Delikatnie ale pewnie.

— Jesteś ciepły — szepnęła.

Nie odpowiedziałem. Zamiast tego, przesunąłem dłonią po jej plecach i nachyliłem się, żeby pocałować ją w szyję — tuż przy uchu. Jej skóra była zimna, ale miękka. Wrażliwa.

Drgnęła. Westchnęła. Przytuliła się mocniej, jakby chciała schować się cała między moją szyją a ramieniem.

Czułem, jak jej ciało wtapia się we mnie. Jak napięcie między nami zmienia gęstość powietrza.

I wtedy poczułem — już nie jej chłód.

Poczułem ciepło. To, które rodzi się, gdy ciało zaczyna ufać.

Pochłonęła mnie. Bez słowa. Bez ruchu. Wciągnęła jak burza, która nie pyta, czy masz parasol. Jak noc, która przychodzi wcześniej, niż się spodziewałeś, ale już nie możesz jej przegonić.

Stała przede mną i patrzyła mi głęboko w oczy, jakby chciała nimi dotknąć duszy. A ja patrzyłem na nią. Zziębniętą, ale płonącą pod dotykiem.

Między nami było wszystko.

I jeszcze nic.

Ale wiedziałem, że to „nic” nie potrwa długo.

Bo w jej oczach było zaproszenie. Nie do łóżka. Do wnętrza.

Do miejsca, w którym serce mówi do ciała: „Nie bój się. To wszystko jest dla nas.”

Jej ciało było miękkie i napięte zarazem — przypominało coś, co jeszcze pamięta chłód, ale już ufa ciepłu. Pod palcami nie drżała, tylko oddychała inaczej. Powoli. Głęboko. Pachniała czymś subtelnym i świeżym — nocnym powietrzem, które wciąga się bez pośpiechu.

Pod swetrem nie miała stanika. Poczułem to natychmiast — delikatne krągłości przylgnęły do mnie nieśmiało, a jednak pewnie, jakby nie należały już do niej, lecz do mnie.

Objąłem ją, a piersi naparły na moją klatkę piersiową. Dwa oddechy spotkały się między warstwami materiału, lecz oboje wiedzieliśmy — ta przeszkoda była chwilowa. Moje palce zaczęły rozpoznawać guziki swetra. Rozpinałem je powoli, jeden po drugim — każdy jak pytanie, na które odpowiedź znała tylko ona. A ona pozwalała mi je zadawać.

Kiedy ostatni guzik ustąpił, sweter rozchylił się miękko — jak skrzydła oswojonego ptaka, pewnego, że dłonie, które go trzymają, nie skrzywdzą.

Nie spojrzałem na nią od razu. Uklęknąłem. Ująłem jej dłonie — chłodne, drobne — i przez kilka sekund wsłuchiwałem się w ciszę między nami. Tę, która nie domaga się słów. Ciszę rozpiętą między krzykiem a pocałunkiem. Potem uniosłem wzrok.

To nie było nabożeństwo pożądania. Nie adoracja ciała. To było głodne uwielbienie.

Miała niewielkie, jędrne piersi — doskonałe w swej formie, z brodawkami twardymi niczym ziarenka soli na spragnionym języku. Nie śpieszyłem się; położyłem dłonie na jej ciele i zamilkłem. Gdy ciało przemawia, usta powinny milczeć. Pod opuszkami wyczuwałem każdą odpowiedź, jaką mogła mi dać — drżenie, napięcie, otwartość. Jej skóra chłonęła mój dotyk, ucząc się go z każdym muśnięciem.

Nachyliła się, obejmując mnie za szyję. Jej oddech zmienił się — już nie miękki i spokojny, lecz głębszy, przerywany, jakby dopiero uczyła się oddychać wyłącznie moim powietrzem. Usta miała wilgotne, spierzchnięte, bezbronne — jak po zimnym wietrze, który odsłonił tylko prawdę. Gdy mnie pocałowała, nie było w tym ani prośby, ani obietnicy.

To nie był gest dawania. To było sprawdzenie, czy coś we mnie też domaga się bliskości.

Wziąłem ją na ręce. Lekko. Była zawieszona między snem a ciałem. Zaniosłem ją na łóżko. Jej kształty wtapiały się we mnie jak podgrzany wosk — plastyczne, miękkie, nie do końca jeszcze oswojone.

Położyłem ją na plecach. Patrzyła na mnie, oddychając innym rytmem — nie codziennym, lecz takim, którego doznaje się tylko raz. Podciągnąłem jej dżinsy z bioder powoli, nie w pośpiechu mężczyzny, lecz w rytmie kogoś, kto przyszedł nie po akt, lecz po objawienie.

Pod nimi — czarne, delikatne figi z koronki. Wilgotne.

To nie był pot. To była odpowiedź na moją pewność.

Zsunąłem je bez pośpiechu. Nie po to, by ją rozebrać. By ją przeczytać. Jak księgę zamkniętą przez lata, która właśnie oddaje się palcom gotowym przerzucać stronice z czułością.

Rozchyliła nogi z wolna, świadomie. Chciała, bym patrzył. Zanim dotknę.

Nie zapytała, czy może.

Nie musiała.

Bo to nie była zgoda.

To było zaproszenie do wnętrza opowieści, której jeszcze nie znałem — ale wiedziałem, że muszę ją poznać całą. Bez pomijania wersów. Bez przerwy na oddech.


Krzyczała głośno.

Ale to nie był hałas — raczej jęk pragnienia, wypuszczony z głębi, nie z gardła.

Zatoczyłem językiem krąg, wolny, głęboki, precyzyjny — dokładnie tam, gdzie pulsowała najmocniej. Jej biodra drgnęły, uniosły się — nie z odruchu, lecz potrzeby, skupionej właśnie w tym jednym punkcie.

Ciało Emilii napięło się jak struna — czułe, drgające pod każdym dotykiem. Jedna dłoń zacisnęła prześcieradło w bezładnym uścisku, jakby próbowała zakorzenić w nim chwilę. Druga błądziła w moich włosach — szorstka, niespokojna, prowadząca z instynktem kogoś, kto zna drogę do własnego zatracenia.

Jej oddech stawał się coraz bardziej rwany, aż ciszę przeciął pierwszy dreszcz. Zaraz po nim kolejny. I jeszcze jeden.

Krót­kie, inten­syw­ne fa­le wstrzą­sa­ły jej cia­łem, zbyt sil­ne, by można je było unieść bez opo­ru. Jej biodra falowały pod moimi ustami, a sylwetka wygięła się w łuk — napięta, drżąca, oddana.

— Arek… — wyszeptała. — Ja… nie wiedziałam, że można… że ja potrafię tak…

Podniosłem się powoli. Oparłem na ramionach i spojrzałem na nią.

Leżała rozczochrana, naga, rozsypana niczym szkło po rozbiciu lustra. Jej ciało drżało, błyszczące od potu, rozedrgane — każdy centymetr zdawał się mówić bez słów: weź mnie.


Kiedy wszedłem w nią, westchnęła raz. Ale ten dźwięk był jak zapalnik. Jakby od tego jednego oddechu zależało coś więcej niż przyjemność.

Poruszałem się powoli, głęboko, z pełną świadomością każdej granicy, którą przekraczałem. Oplotła mnie nogami — bez cienia wahania. Była w tym czysta, pierwotna potrzeba, prowadząca nas przez przestrzeń wykraczającą poza fizyczność.

Gdy zaciskała powieki, przyciągała mnie bliżej, wtulając twarz w poduszkę.

Wtedy powiedziałem:

— Patrz na mnie.

Otworzyła oczy: czyste, szerokie, niebieskoszare, rozświetlone od wewnątrz.

Wpatrywaliśmy się w siebie, gdy byłem w niej — ruch za ruchem, oddech za oddechem.

Kiedyś przeczytałem, że kochanie się przy otwartych oczach to składanie przysięgi bez słów. I właśnie to robiliśmy: składaliśmy ją ciałem, spojrzeniem, odwagą, by nie uciekać wzrokiem, gdy wszystko zaczynało znaczyć.

Może nie na zawsze, ale wtedy — tak.

Byliśmy jednością, domem zbudowanym z dłoni, szeptów i cichych jęków.

I choć za oknem świat trwał dalej, w tamtym łóżku, w tej jednej sekundzie, nie istniał nikt poza nami — tylko ona i ja.


Po wszystkim leżeliśmy obok siebie.

Spoceni. Oszołomieni.

Świat się dla nas skończył — łagodnie, cicho, bez bólu. Koniec, który nie rani, lecz koi — ciałem, potem, ciszą.

Nasze palce były splecione — nie dla gestu, nie przypadkiem. Trzymałem jej dłoń jak linę, która wciąż przytrzymuje mnie przy brzegu, zanim porwie mnie wewnętrzny nurt. Jej skóra — wilgotna, miękka — pachniała dotykiem; ciepło między naszymi ciałami nie znikało, trwało. Noc pisała się dalej: w oddechach, w pulsujących żyłach, w napięciu, które nie wygasło, lecz przeszło w ciszę pełną równowagi.

Nasze oddechy — zsynchronizowane — unosiły się nad nami jak dwa tryby tej samej maszyny, dwa zegary, które przez lata chodziły osobno, a teraz zaczęły tykać jednym rytmem.

— Coś we mnie rozwiązałeś — wyszeptała, głosem ciszej niż wcześniej, tonem zarezerwowanym wyłącznie dla mnie, nie dla świata.

Odwróciłem głowę. Jej profil pozostał spokojny, zamyślony; usta rozchylone, skóra muśnięta rumieńcem. Pierś unosiła się powoli, spokojnie — jakby uczyła się oddychać w nowym wymiarze, w którym nie trzeba już niczego udowadniać.

— Nie rozwiązałem — odparłem, szepcząc przy jej skroni. — Po prostu… odwiązałem.

Nie odpowiedziała słowem. Zamiast tego niespiesznie uniosła się i pocałowała mnie w ramię — cicho, wolno, bez powodu, bez celu. Tylko wdzięczność, ta, o której się nie mówi.

Przymknęła oczy, ale nie zasnęła. Wiedziałem to po jej dłoni, która nadal ściskała moją — mocno, bez lęku, bez przesadnej pewności. Tak, jak trzyma się coś cennego, co łatwo można zgubić.

Za oknem coś się poruszyło.

Cień. Światło. Gałąź. Może płatki śniegu.

Może coś jeszcze.

Ale to nie miało znaczenia.

Słuchaliśmy siebie.

Nie słów. Drżenia mięśni. Ciepła wnętrza dłoni. Tego, że jej noga wciąż opierała się o moją łydkę. Tego, jak nasze ciała mówiły do siebie, milcząc.

Leżeliśmy nieruchomo.

I to była najpełniejsza forma ruchu.

ROZDZIAŁ 12

ZAKOPANE

31 marca 2025, godz. 17.20


Niebo nad Tatrami miało dziś w sobie coś niepokojącego — nie ciemność, nie burzę, lecz przeciągającą się ciszę w odcieniu przygaszonego błękitu, jakby dzień zbyt długo wahał się, czy już zniknąć za skalistymi wzniesieniami. Słońce, choć wciąż obecne, świeciło z boku — niczym ktoś stojący na marginesie rozmowy: udający obojętność, ale rozumiejący wszystko.

Na Giewoncie rozlał się złoty cień, niemal miękki; góra przyjęła na chwilę ciepło, którego nie chciała, lecz nie potrafiła odrzucić. Wiatr był ledwie wyczuwalny, niósł zapach topniejącego śniegu i drewna, które schnąc, wydaje z siebie cichy jęk — zapowiedź chłodu, który powróci, choć dziś był niemal niezauważalny.

Willa przyjęła nas spokojnie, lecz nie z ulgą. Czasem cisza nie koi — tylko słucha zbyt uważnie. Zatrzymałem się w progu, nie z lęku, lecz przez krótką chwilę zdawało mi się, że wnętrze pachnie zbyt znajomo. Nie ziołami, nie wilgocią, nie starym domem. Bardziej jak dym świecy zgaszonej zbyt nagle — ulotny, miękki, ledwo wyczuwalny, a jednak zostający w gardle.

Może to był tylko kurz. Ale wtedy miałem wrażenie, że powietrze w środku miało własny rytm — lekko niespokojny, jak oddech śpiącego płytkim snem.

Emilia weszła pierwsza, bez słowa. Jej ruchy były powolne, ale nie zmęczone — raczej skupione, jakby każda czynność wymagała teraz odrobiny więcej uwagi. Zsunęła buty, oparła się o ścianę, po czym przetarła twarz dłonią — nie ścierając brudu, lecz wrażenie. Zostawiłem ją. W tamtej chwili była nieobecna, choć nieodległa. Po prostu — gdzieś w sobie. A tam lepiej nie wchodzić bez zaproszenia.


Telefon zadzwonił, zanim zdążyłem rozpiąć kurtkę. Głos Dębskiego w słuchawce był chropowaty, zmęczony — jakby od godzin mówił wyłącznie o sprawach, które lepiej przemilczeć.

— Dębski. — Rzucił bez przywitania. — Hala Gąsienicowa. Mamy ciało. Facet, około pięćdziesiątki. Sprawa… dziwna. Ale to nie jest najważniejsze.

— Więc co? — zapytałem, czując, jak coś we mnie napina się odruchowo. Mój instynkt, który po prostu wraca, kiedy trzeba.

— Znak — powiedział. — Ten sam, który nie raz widziałeś. Tym razem na ścianie przy łóżku. Krew prawdopodobnie nie jest ofiary. Ale to też nie wszystko. Trzymał coś w dłoni. Coś, co musisz zobaczyć sam.

Zamilkł. Przez chwilę słyszałem tylko przytłumiony dźwięk rozmowy w tle, może szum krótkofalówki, może wiatr. A może tylko to, co zostaje między zdaniami, których nikt nie potrafi wypowiedzieć do końca.

Zamknąłem oczy na ułamek sekundy. Hala Gąsienicowa. Schronisko. Noc. Znak.

Wszystko zaczynało we mnie pulsować.

Do schroniska nie mogłem ruszyć od razu. Było zbyt późno, drobny śnieg pojawił się za oknem, a ostatnie światło dnia właśnie ginęło gdzieś za Gubałówką. Dębski to wiedział. I ja to wiedziałem.

Umówiliśmy się na świt. On miał zorganizować ekipę. Ja — sen dla siebie, jeśli się da. Ale już wtedy czułem, że tej nocy sen będzie miał inną gęstość.


Noc przyszła łagodnie, bez burzy i wichru — cicho, niczym kot wślizgujący się do pokoju, w którym domownicy już śpią. Wysoko nad miastem po śniegu zaświeciły gwiazdy — nieśmiało, rozrzucone jak okruchy szkła na czarnym aksamicie nieba. Giewont, choć pogrążony w ciemności, przypominał ogromnego strażnika z jednym okiem uchylonym, pilnującym tatrzańskich tajemnic.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.88