WSTĘP
To nie jest opowieść o bohaterze.
To nie jest opowieść o zwycięstwie dobra nad złem, ani o uratowaniu świata.
To opowieść o kimś, kto pił, by nie słyszeć własnych myśli.
O kimś, kto miał w sobie więcej magii niż wszyscy królowie, ale nie potrafił użyć jej, by ocalić siebie.
O kimś, kto był półbogiem… i pijanym cieniem.
⸻
W świecie, gdzie magia zamilkła, a bogowie zniknęli — nie ze strachu, ale z wstydu — pozostało tylko jedno: cisza.
Nie ta spokojna, lecz ta, która wrzeszczy pod skórą. Ta, w której odbijają się głosy przeszłości, błędów, duchów i pokus. Cisza, którą zna każdy, kto kiedykolwiek próbował zapomnieć, kim był.
Aiel — półbóg, alkoholik, uciekinier z własnego wnętrza — wyrusza w drogę, która nie prowadzi do zbawienia.
Prowadzi do prawdy.
Prawdy o tym, kim był.
Prawdy o tym, co zabił w sobie.
I prawdy o tym, że świat nie potrzebuje kolejnego boga, lecz kogoś, kto potrafi słuchać.
⸻
Ta książka to baśń.
Ale nie ta dla dzieci.
To baśń dla tych, którzy próbują wstać po upadku.
Dla tych, którzy pamiętają smak wstydu.
Dla tych, którzy stracili język, ale nie serce.
Wejdź więc. Przekrocz cień. I słuchaj.
Nie mnie.
Siebie.
ROZDZIAŁ I — Krew i popiół
Mgła cuchnęła siarką, gnijącym mchem i czymś, co przypominało spaloną krew. Nazan szedł powoli, zataczając się jak po siódmym kuflu taniego orlejskiego bimbru. Nie dlatego, że był pijany. Nie dzisiaj. Nie jeszcze. Trzymał się trzeźwości od… dwóch dni? Może trzech? Tracił rachubę odkąd duchy zaczęły szeptać mu do ucha jego własnym głosem.
Miał kaptur naciągnięty nisko na twarz, ręce schowane w przepaloną pelerynę z kozłej skóry. Miecz u boku był stary i stępiony — jak i on sam. Nikt nie patrzył na Nazana i myślał „półbóg”. Patrzyli i widzieli zmęczonego pijaka, włóczęgę z południowych rubieży. Nie poznaliby w nim tego, który kiedyś rozpłatał niebo nad Doliną Trzech Krzyży.
— Jeszcze jeden krok, Nazan — wymamrotał do siebie. — Nie upadniesz. Nie dzisiaj.
Pod butami chlupotała błotnista ziemia, przesycona magią. Tu, na pograniczu Krainy Cieni, nie było już natury, jaką znał świat. Nawet wilki tu nie wyły — uciekły dawno temu, wygryzione przez coś gorszego.
W oddali majaczyła karczma. Drewniana, czarna od sadzy i deszczu, z rozchybotanym szyldem przedstawiającym zakrwawionego jednorożca. “U Zdechłego Cudu” — tak się nazywała. Pasowało.
Nazan pchnął drzwi. Za progiem przywitał go odór piwa, potu i kłamstw. Karczmarz spojrzał na niego z mieszaniną lęku i politowania. Miał rację — Nazan nie wyglądał już na bohatera. Ale miał złoto. Jeszcze trochę.
Usiadł w kącie, daleko od ognia. Nie lubił światła — za dużo w nim wspomnień.
Karczmarz postawił przed nim gliniany kufel. Wino z czarnej róży — paskudztwo, które wypalało język i sumienie. Nazan zawahał się… i odsunął je. Ręka mu drżała. Trzeźwość nie była bohaterstwem. Była torturą. Ale dziś… jeszcze nie.
Zamiast pić, wyjął z kieszeni stary, zakrwawiony medalion. Zawisł na nim herb dawno zniszczonego rodu: smok z rozdwojonym językiem — znak półbogów Zaranthu. Jego znak. Jego hańba.
Zasłyszał szept. Nie z zewnątrz — z wnętrza czaszki.
„Wróć. Ona wciąż płonie. Jej dusza wisi na ostrzu.”
Zamknął oczy. Ona. Największy błąd jego życia. Jedyna, której nie zdołał uratować — ani zabić.
Ktoś usiadł przy jego stole. Cicho. Bez pytania.
— Słyszałem, że kiedyś rozmawiałeś z bogami — powiedział nieznajomy, głosem jak piasek.
Nazan uniósł głowę. Mężczyzna miał oczy wyzute z koloru i dwa pierścienie z kości.
— A teraz — ciągnął nieznajomy — bogowie chcą, żebyś posłuchał ich znowu.
Nazan parsknął. Nie śmiechem. Bólem.
— Jeśli bogowie chcą rozmawiać, niech najpierw postawią kolejkę — odparł.
Nieznajomy się uśmiechnął. Zbyt szeroko.
— Nie ma czasu na picie. Zaczęło się. Ona wraca. A ty… ty jesteś jedynym, który może ją zabić. Albo ocalić.
Milczenie zawisło nad stołem.
Nazan westchnął.
— W takim razie przynieś mi herbaty. I mapę. A potem… może przypomnę sobie, kim byłem.
ROZDZIAŁ II — Przysięga sprzed śmierci
Herbata, którą przyniósł karczmarz, była gorzka jak zemsta i czarna jak dym z płonących świątyń. Nazan trzymał gliniany kubek w dłoniach i próbował nie myśleć o tym, ile łatwiej byłoby, gdyby to był alkohol. Ale dziś był trzeci dzień. Może czwarty. Pieprzyć rachubę.
Nieznajomy siedział wciąż naprzeciw, bawiąc się pierścieniem z wyrytym okiem. Jego obecność była… nienaturalna. Jakby światło ognia go omijało, a cień lubił z nim gadać.
— Powiedz mi, kim jesteś — mruknął Nazan. — I mów szybko, zanim uznam cię za wizję z odstawienia.
— Nazywają mnie Kruk. Ale to nie imię. To obowiązek. — Mężczyzna pochylił się. — Jestem Posłańcem Paktu. Przyszedłem, bo Rada Wieczności znów wypowiedziała twoje imię.
Nazan prychnął. Wargi miał spękane, brodę kilkudniową, oczy podkrążone jakby nie spał od wieków.
— Rada zdechła razem z bogami, chłopcze. Została tylko popiołowa cisza. I przekleństwa.
— Nie wszyscy bogowie zamilkli — odparł Kruk cicho. — Jedna z nich wraca. Ta, która zdradziła. A z nią — Otchłań.
W głowie Nazana rozbrzmiał śmiech, znajomy jak dym ze świętych kadzielnic. Ona. Imię nie przeszło mu przez gardło. Nie mógł go wymówić.
— Widzę, że pamiętasz — szepnął Kruk. — Ona spaliła świątynie, sprofanowała Krew Źródła i połamała Przymierze Półbogów. A ty… ty ją pokochałeś.
Nazan wstał, niemal przewracając ławkę. Ręce mu drżały. Z wściekłości. Ze strachu. Ze wspomnień.
— Przestań — warknął. — Nie masz pojęcia, co się wtedy stało.
Kruk skinął głową, spokojnie.
— Nie mam. Ale wiem, co się stanie teraz. Ona powróci w nowej postaci. I jeśli jej nie powstrzymasz, ostatni resztki Światła zgasną. Nawet popiół przestanie się tlić.
Z kieszeni wyjął mapę. Starą, podartą, pachnącą kurzem i gnijącą skórą. W centrum — zamarła Dolina Krwi, otoczona runami ochronnymi. Miejsce, w którym Nazan po raz ostatni widział ją. Miejsce, gdzie przysiągł, że już nigdy nie wróci.
— Dlaczego ja? — spytał cicho. — Dlaczego nie ktoś, kto… nie pił przez trzy lata, nie ma trzęsących się dłoni i sumienia obklejonego grzechem?
— Bo tylko ten, kto dotknął dna, potrafi zrozumieć, czym naprawdę jest Otchłań.
Cisza. Karczma zdawała się oddychać ciemnością. Tylko ogień pękał czasem, jakby się krztusił.
Nazan spojrzał na mapę.
Na Dolinę Krwi.
Na miejsce, gdzie umarł jako bóg.
I być może, gdzie mógł się narodzić na nowo jako coś więcej.
— Dobrze — powiedział cicho. — Ale tym razem nie idę jako półbóg. Nie jako wybawca.
Spojrzał Krukowi prosto w oczy.
— Idę jako pijak, który ma coś do dokończenia.
Kruk uśmiechnął się. Bez triumfu. Bez satysfakcji. Ze smutkiem.
— I to właśnie czyni cię gotowym.
ROZDZIAŁ III — Cienie z Południa
Dwa dni drogi od karczmy „U Zdechłego Cudu”, noc zapadła szybciej niż zwykle. Niebo spłonęło na czerwono, jakby samo Słońce konało we własnym świetle. Nazan szedł przez wypaloną dolinę, w której nie śpiewały ptaki. Wokół rosły tylko zwęglone kikuty drzew i trawa sztywna jak drut.
Szedł pieszo. Mógłby przyzwać wierzchowca — magia wciąż była w nim, tląca się jak żar pod popiołem — ale wiedział, że im mniej z niej korzysta, tym mniej go spala od środka. Od lat nie ufał magii, tak jak nie ufał sobie samemu po winie.
Kruk odszedł o świcie, zostawiając mu tylko mapę i skórzaną sakwę z czymś, co nazwał „Wspomnieniem Światła”. Nie otwierał jej jeszcze. W środku coś pulsowało — żyło.
Nazan szedł w milczeniu, aż wreszcie dotarł do starych ruin. Tu zaczęło się jego upadłe bóstwo. Tu niegdyś wznosiła się Wieża Południowego Księżyca — miejsce, gdzie nadano mu imię „Strażnika Bram”. Teraz był tu tylko gruz, zarośnięty martwym zielskiem, porośnięty runami, które świeciły słabo błękitnym światłem. Ktoś próbował je odnowić. Ktoś jeszcze tu przychodził.
Spośród ruin wyłonił się dźwięk. Twarde uderzenie stopy o kamień. Potem drugie. Potem głos — chropawy, żeński, z ciężkim akcentem wschodnich równin.
— Jeśli przyszedłeś kraść artefakty, to spóźniłeś się jakieś pięćset lat.
Nazan zamarł. Głos znał. Nie w pełni, ale wystarczająco.
Z cienia wyszła kobieta w pancerzu z żywego srebra, z dwoma krótkimi mieczami u pasa i tatuażami z płynnego atramentu wijącymi się po szyi. Miała może trzydzieści lat — może więcej — ale w oczach miała tyle śmierci, że trudno było ją osądzać po wyglądzie.
— Aranen — powiedział cicho. — Wciąż żyjesz.
Uśmiechnęła się krzywo.
— A ty wciąż cuchniesz winem i starym żalem.
Przez chwilę milczeli. Potem usiadła na rozbitej kolumnie i zapaliła fajkę.
— Słyszałam, że wracasz. Rada Wieczności od tygodnia trzęsie portkami. Wróżbici z Gildii oszaleli. A w Snopach Słów wypisują, że “Przebudzony Syn Cienia” wrócił z Otchłani.
— To bzdury — rzucił Nazan.
— Wiem. — Zaciągnęła się głęboko. — Ale bzdury mają w tym świecie moc.
Cisza wróciła między nimi. Wspomnienia biły jak bębny wojenne.
Aranen była kiedyś jego towarzyszką. Tą, która przeżyła. Tą, która nie kochała, ale widziała wszystko. Była jego mieczem, jego cieniem. I tą, która ostrzegała go przed nią.
— Nie powinieneś tu wracać, Nazan. To miejsce… ono nie wybacza. Tak jak i ty sobie nie wybaczyłeś.
— Ona wraca — powiedział tylko. — Powiedzieli mi. Kruk z Rady. Przysięga Półbogów została złamana. Otchłań się otwiera.
Zaciągnęła się jeszcze raz. Oczy miała teraz bardziej puste niż dym z fajki.
— W takim razie muszę ci pokazać coś, co znalazłam. Pochodzi z tej ziemi, ale… nie powinna tu być.
Wyjęła spod płaszcza kawałek materiału. Delikatny, czarny jedwab z wyszytym na nim symbolem. Oko otoczone ogniem.
Nazan zbladł. Niemal upadł.
— To jej… — wyszeptał. — Jej znak z ostatniego życia.
Aranen skinęła głową.
— Jeśli to prawda, to nie wróciła sama. Coś ją prowadzi. A może… przyprowadziła coś większego.
Nazan wziął materiał. W rękach był ciepły. Zbyt ciepły.
— Wtedy to zakończę. — Głos mu zadrżał, ale spojrzenie nie. — Dokończę to, czego nie potrafiłem. Zabiję ją. Nawet jeśli oznacza to… że sam wrócę do Otchłani.
Aranen przytaknęła.
— W takim razie masz trzy dni. Potem Cień Przymierza ruszy w Dolinę. I nie będzie litości. Ani dla niej. Ani dla ciebie.
ROZDZIAŁ IV — Echo Przysięgi
Noc powoli zsuwała się z nieba jak brudny całun. Gdy Nazan opuścił ruiny Wieży Południowego Księżyca, powietrze zaczęło zmieniać smak. Było w nim coś metalicznego. Krew.
Zanim jeszcze usłyszał krzyk, poczuł to tępe pulsowanie, które znał z czasów wojny z Otchłanią. Dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek mogło wrócić… a jednak.
Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i wbiegł między zdziczałe krzewy w stronę źródła hałasu. Nie potrzebował światła — jego półboska krew pozwalała widzieć w ciemnościach. Wciąż.
Znalazł ich na rozstaju: dwóch martwych strażników Gildii Płomieni, zmasakrowanych do granic możliwości. Ciała wyglądały tak, jakby zostały rozerwane od środka — nie przez pazury, nie przez broń. Przez coś nienazwanego.
A potem zobaczył trzeciego. Jeszcze żył. Sapał. Leżał na boku, a jego oczy błyszczały szaleństwem.
— On… on mówił w ich imieniu… — wychrypiał strażnik, dławiąc się własną krwią.
Nazan uklęknął przy nim.
— Kto mówił?
— Wysłannik Zeith’a… On już tu jest… Wstąpił w ciało… dziecka… — Ostatnie słowo było zaledwie powietrzem.
Nazan zamknął martwemu powieki i wstał.
Zeith. Imię, którego nie słyszał od setek lat. Imię istoty, która w dawnych mitach nigdy nie miała zostać wypowiedziana. Demoniczny książę Otchłani. Zwiastun pustki. Pożeracz światów.
Jeśli on znów miał czynić ruchy w Świecie Środkowym, wszystko — wszystko — było zagrożone.
Zanim zdołał ruszyć dalej, usłyszał szelest. Nie odgłos kroków. Przesuwanie się skóry po kamieniu.
Odwrócił się i zobaczył coś, co przypomniało humanoidalny kształt. Ale nie był to człowiek. Miał skórę z czarnego pergaminu, wijącą się wokół pustego, świecącego trzewia. Oczy — jeśli to były oczy — świeciły sinym, martwym światłem.
Upominek Zeith’a. Splugawiony zwiadowca Otchłani.
Demon zasyczał, otwierając usta na szerokość całej głowy. Nie miał języka, ale mówił — bezgłośnie, przez krew i powietrze.
„Syn upadłych. Strażniku Kłamstw. Twoje miejsce jest pośród nas.”
Nazan nie odpowiedział. Sięgnął po miecz i pociął powietrze w półksiężycowym ruchu. Ostrze przecięło istotę… ale tylko częściowo. Ciało demona rozpadło się w dym, który natychmiast uformował się na nowo. Nie można ich zabić w zwykły sposób.
Ale Nazan znał jeden. Zapamiętał to od starego mistrza ognia.
Zło z Otchłani nie zna światła pamięci.
Wyciągnął z sakwy, którą zostawił mu Kruk, mały kryształ. Kiedy rozbił go o ziemię, rozbłysnął blaskiem oślepiającym jak słońce w samym sercu zimy. Demon zawył. Nie dźwiękiem — lecz w samej duszy Nazana. Przez chwilę czuł, jak cały jego grzech, jego wstyd i słabość stają się echem tego wrzasku.
Potem istota zniknęła. Rozpłynęła się, jakby nigdy jej nie było.
Ale Nazan wiedział, co to oznacza.
Demony wróciły. Nie w symbolu. Nie w wizji. Nie w przepowiedni.
W ciele. W świecie. Wśród ludzi.
I jeżeli Zeith naprawdę chodzi po ziemi pod ludzką postacią, to oznacza tylko jedno — ona jest jego narzędziem. Lub jego bramą.
Nazan spojrzał w nocne niebo. Tam, gdzie zwykle świeciły gwiazdy, ciemność była pełniejsza. Jakby niebo zapomniało o świetle.
— Skoro mam umrzeć — powiedział do ciszy — to przynajmniej umrę trzeźwy. I nie sam.
ROZDZIAŁ V — Dziecko Zeith’a
Wędrował trzy dni bez snu.
Ziemia wokół niego robiła się coraz bardziej cicha, a cisza ta nie była naturalna. To była cisza wymuszona, jakby świat wstrzymał oddech. W nocy Nazan widział czarne sylwetki na wzgórzach — czasem przypominające ludzi, czasem coś, co tylko udawało kształt ludzki. Nie podchodziły. Obserwowały. Czekały.
Czwartego dnia dotarł do wioski Ilvern — a raczej tego, co z niej zostało.
Zabudowania były spalone, ciała nie pogrzebane, a kruki — nie, nie kruki — coś kruczego, ale większego, inteligentnego — siedziały na dachach i patrzyły. Nie uciekały.
Nazan przeszedł przez wioskę, szukając śladów, kiedy usłyszał śmiech dziecka. Cichy. Miękki. Ale w tej scenerii… nienaturalny.
Znalazł je w zgliszczach świątyni — chłopca, może ośmioletniego. Siedział pośród ruin, bawiąc się kamykami, jakby nie zauważył masakry dookoła. Jego oczy… jedno było złote, drugie czarne jak smoła.
— Jak masz na imię? — spytał Nazan, zbliżając się ostrożnie.
— Nie wiem — odparło dziecko. — Ale mama mówiła, że jestem ważny. Że mam coś, co ty zgubiłeś.
— Kim była twoja mama?
Dziecko spojrzało na niego. I wtedy głos, który nie był głosem dziecka, przemówił przez jego usta:
„Była Bramą. Teraz jestem Kluczem.”
Nazan cofnął się, ale nie sięgnął po broń. Coś innego zaczęło się dziać. Powietrze stężało. Światło zgasło — nawet słońce wydało się nagle blade. A zza pleców chłopca… pojawiły się cienie.
Nie demony. Coś bardziej osobistego.
Pierwszy cień był kobietą — wysoką, z twarzą ukrytą pod białą zasłoną. Zbliżyła się bezszelestnie.
— Pamiętasz mnie, Nazanie? — zapytała głosem, który znał z pieśni i modlitw.
To była Shira — kapłanka, którą kochał i zostawił. Umarła w twierdzy podczas oblężenia, kiedy odmówił pomocy, bo był zbyt pijany, by wstać.
— Ty nie istniejesz — wyszeptał. — Nie możesz…
Za Shirą pojawiła się kolejna postać. Młodzieniec z raną na piersi, oczami jak lód.
— A mnie zostawiłeś w ogniu. Wtedy, w Bramie Thull. Powiedziałeś, że wrócisz. Nie wróciłeś. Zapiłeś ból.
To był Teren, jego brat przysięgły. Zginął, gdy Nazan porzucił posterunek w pijanym amoku.
Duchy z przeszłości — nie tylko wspomnienia, ale prawdziwe byty. Uwięzione między życiem a śmiercią. Przyciągnięte mocą Otchłani. I przez jego winy.
Chłopiec, czy raczej demon w nim, patrzył i uśmiechał się.
„Twoje grzechy są naszymi ścieżkami. Twoja żałoba — naszym pożywieniem. Im więcej się boisz, tym bliżej jesteśmy.”
Nazan drżał. Ale nie ze strachu.
Z gniewu.
Z bólu.
Z gotowości.
Wyciągnął miecz i uniósł go w stronę duchów.
— Jeśli naprawdę jesteście z mojej przeszłości… to błagam was: zabierzcie mnie z powrotem. Ale jeśli jesteście tylko kolejną iluzją tej piekielnej mocy… to uciekajcie. Bo dziś nie piję. I dziś — walczę.
I wtedy duchy cofnęły się. Przez chwilę. Tylko na chwilę.
Ale wystarczyło, by zrozumiał — demony żywią się jego przeszłością. To nie tylko walka o świat.
To walka o jego duszę.
ROZDZIAŁ VI — Krwawa Gwiazda
Po odejściu z Ilvern, Nazan nie odpoczywał. Nie spał. Nie mógł.
Dziecko zniknęło, pozostawiając tylko wyżarte ślady we wnętrzu świątyni — nic fizycznego, ale powietrze tam wciąż było gęste, jakby coś się skręcało w samym sercu świata.
Podążał ku górom, ku pradawnej granicy zwaną Krwawą Gwiazdą — nazwanej tak, bo w czasie starych wojen z Otchłanią jej szczyt dosłownie płonął. Mówi się, że tam właśnie stworzono pierwszą Bramę i tam zakopano część duszy jednego z bogów.
A teraz miała się otworzyć.
Ale zanim dotarł do granicy, coś się wydarzyło. W miejscu, gdzie noc spotyka świt — w godzinie bez dźwięku — coś go zatrzymało.
Nie demon. Nie duch przeszłości.
Coś… znajomego.
Gdy spojrzał za siebie, zobaczył postać w płaszczu utkanym z pustych butelek, które dźwięczały jak dzwonki. Z twarzy nie było nic — tylko światło. Oczy jak lustra. Głos jak rozlane wino.
— Tęskniłeś za mną?
Nazan zamarł. Nie z przerażenia. Z gniewu. I… tęsknoty.
— Witaj, Nazanie — powiedziała postać. — Jestem Al-kuh-ol. Twój stary przyjaciel. Twoja wygoda. Twoja odwaga w butelce. Twoja zapomniana łaska. Twoje przekleństwo.
Duch nie poruszał się, ale dźwięczał — jakby każdy krok przywoływał dźwięk dawnych uczt, bójek, utraconych chwil.
— Pamiętasz, jak trzymałem cię za rękę, kiedy wszyscy cię opuścili? Jak szeptałem, że jesteś bogiem nawet wtedy, gdy leżałeś w rynsztoku?
— Pamiętasz, że tylko ja nigdy cię nie zostawiłem?
Nazan wbił wzrok w zjawy. Miecz mu drżał.
— Ty mnie zniszczyłeś. To przez ciebie zginęli. To przez ciebie ich zdradziłem.
Al-kuh-ol uśmiechnął się — usta zrobione z kropli miodu i goryczy.
— Nie, Nazanie. Ja tylko dawałem ci to, czego pragnąłeś. Ucieczkę. Ciszę. Poczucie siły, gdy nic nie czułeś.
— To ty mnie wzywałeś. Ja tylko odpowiadałem.