E-book
4.73
drukowana A5
34.44
Cień ciszy

Bezpłatny fragment - Cień ciszy

Książka została utworzona przy pomocy AI


Objętość:
200 str.
ISBN:
978-83-8414-019-2
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 34.44

Znalezisko

Szare niebo wisiało nad Łochowem niczym ciężki pled, dusząc miasteczko swoją ciszą. Wczesnym rankiem, gdy pierwsze promienie słońca z trudem przebijały się przez mgłę, dwoje spacerowiczów — starsze małżeństwo — natknęło się na makabryczne znalezisko. Woda Kanału Noteckiego falowała leniwie, a na powierzchni unosiły się dwa nieruchome ciała. Twarze chłopców były martwe i spokojne, jakby spały, ale ich ciała zdradzały brutalną prawdę — siniaki, przecięcia, głębokie zadrapania.

Alarm został podniesiony niemal natychmiast. Na miejsce szybko zjechała straż pożarna, policja i gapie, których szepty rosły w siłę. Kiedy inspektor Adam Mikuła wysiadł z nieoznakowanego samochodu, tłum rozstąpił się, ustępując miejsca mężczyźnie w szarym płaszczu, z wyraźnie zmęczonym spojrzeniem i niewielkim bliznami na lewym policzku. Mikuła, choć miał już za sobą kilkanaście lat służby, nadal odczuwał znajomy ciężar, widząc tak młode ofiary.

— Co mamy? — zapytał niskim głosem, podchodząc do funkcjonariusza, który wyglądał na zdezorientowanego.

— Dwóch chłopców, panie inspektorze. Łukasz Górski i Adam Kowal. Zaginęli trzy dni temu. Znaleźli ich państwo Lipscy podczas porannego spaceru. — Funkcjonariusz wciągnął powietrze, jakby słowa były dla niego trudne do wypowiedzenia. — Ich rodziny zgłosiły zaginięcie, ale… nikt się tego nie spodziewał.

Mikuła skinął głową, a jego spojrzenie powędrowało na nosze, na których leżały ciała chłopców. Znał ich twarze. To było nieuniknione w takim miejscu jak Łochowo, gdzie wszyscy się znali. Chłopcy mieli niespełna piętnaście lat. Mikuła poczuł znajomy ucisk w żołądku — złość, żal, coś, czego nie nauczył się ignorować przez lata służby.

— Przy jednym z ciał znaleziono to — dodał funkcjonariusz, pokazując dowód w foliowym worku. Fragment materiału, delikatny, jasny, z wyhaftowanym wzorem przypominającym inicjały.

— To wygląda jak coś z domowego magla — rzucił Mikuła bardziej do siebie niż do otoczenia. Jego myśli już biegły, tworząc pierwsze teorie.

Łochowo było małym, hermetycznym światem. Wąskie ulice ciągnęły się wzdłuż domów o popękanych tynkach, a rozmowy mieszkańców były pełne niedomówień i aluzji. Gdy inspektor ruszył przez centrum miasteczka, widział, jak ludzie chowają spojrzenia, uciekają do domów, by tam szukać sensacji. Wiedział, że każda z tych zamkniętych drzwi kryła swój mały sekret, który mógł być kluczowy lub zupełnie nieistotny.

W komisariacie, w skromnym pokoju przesłuchań, rodzice chłopców siedzieli w milczeniu. Matka Łukasza nerwowo zaciskała dłonie na chustce, a ojciec Adama palił papierosa za papierosem, choć regulamin zabraniał tego w budynku.

— Jak to się stało? — wyszeptała kobieta, gdy Mikuła wszedł do środka. W jej głosie nie było już łez, jedynie pusta rezygnacja.

Mikuła spojrzał na nią, szukając słów, które mogłyby choć trochę ukoić ból, ale nie znalazł nic. Wiedział, że żadne słowa nie zmienią tego, co się wydarzyło.

— Zrobimy wszystko, żeby dowiedzieć się prawdy — odpowiedział jedynie, choć sam wątpił, czy to wystarczy.

Na miejscu zbrodni eksperci zbierali ostatnie próbki. Ciała chłopców były już w drodze do Zakładu Medycyny Sądowej, ale Mikuła wciąż krążył wokół kanału. Coś w tym miejscu wydawało się dziwnie znajome, jakby samo miasteczko próbowało mu coś powiedzieć. Słaby powiew wiatru uniósł woń wilgoci i rozkładu. W oddali, na skraju wody, zauważył mały koszyk — jakby ktoś zostawił go w pośpiechu.

Przyklęknął, by obejrzeć zawartość. W środku były dwie jabłka, zgniecione i wilgotne. Oczy Mikuły zmrużyły się, gdy dostrzegł drobne nici materiału, identyczne jak te znalezione przy ciele.

— To miejsce skrywa więcej niż tylko zbrodnię — powiedział do siebie, wstając i spoglądając na falującą wodę. Kanał Notecki zdawał się śmiać w milczeniu, jakby znał prawdę, której Mikuła dopiero miał się dowiedzieć.

W głowie inspektora zaczęły pojawiać się pierwsze pytania. Dlaczego ktoś wybrał właśnie to miejsce? Czy chłopcy zostali zabici tutaj, czy tylko wrzucono ich ciała do wody? I w końcu — co symbolizował fragment materiału?

Jedno było pewne — cisza nad kanałem kryła coś więcej niż tylko tragedię. Kryła tajemnicę, która dopiero miała zostać odkryta.

*

Deszcz spływał po oknach komisariatu w Łochowie, pozostawiając smugi niczym ślady na szkle. W ciasnym pokoju przesłuchań siedziała Anna Górska, matka Łukasza. Miała oczy czerwone od płaczu, ale jej postawa była sztywna. Na pytania inspektora odpowiadała cicho, jakby każda odpowiedź mogła być brzemienna w skutki.

— Łukasz był… trudny ostatnimi czasy — przyznała w końcu, ściskając kubek z zimną już herbatą. — Ale to był dobry chłopiec. Nie zasłużył na to.

Mikuła kiwnął głową, notując każde słowo, choć czuł, że kobieta trzyma coś dla siebie. Wskazówki były jak rozsypane puzzle, a każde zdanie mogło być częścią większej układanki.

— Czy wiedziała pani, co robił w dniu, w którym zaginął? — zapytał.

Kobieta zawahała się, spojrzała w okno, a potem na swoje dłonie.

— Powiedział, że idzie z Adamem do warsztatu… Ale nie wiem, po co. Nie rozmawiał ze mną o wszystkim.

Warsztat. Mikuła zanotował to słowo, choć nie uszło jego uwadze, że kobieta wymieniła je z ociąganiem. Coś w jej tonie zdradzało, że wie więcej, niż mówi.

W miasteczku krążyły plotki jak ogień w suchym lesie. Kiedy Mikuła przeszedł przez rynek, wszędzie słyszał szepty. Imiona chłopców przewijały się w rozmowach, a wraz z nimi nazwy miejsc i nazwiska ludzi, których mieszkańcy zaczęli obarczać winą. Jedno imię pojawiało się częściej niż inne: Irena Niedomyta.

Właścicielka magla była w Łochowie niemal postacią mityczną. Starsza kobieta o ostrych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu, unikała kontaktów z sąsiadami. Zawsze w ciemnych ubraniach, z włosami spiętymi w ciasny kok, wydawała się stałym elementem miasteczka, niemal jak zabytkowe budynki. Jednak jej zachowanie od zawsze budziło nieufność.

Mikuła podszedł pod budynek magla — niski, ceglasty, z odrapanymi drzwiami i tabliczką „MAGIEL — czynne od poniedziałku do soboty”. Zapukał, a po dłuższej chwili drzwi uchyliły się z przeciągłym skrzypieniem. W progu stała Irena, z zaczerwienionymi dłońmi i lodowatym spojrzeniem.

— Czego? — rzuciła oschle, nie robiąc miejsca w drzwiach.

— Inspektor Adam Mikuła, prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Łukasza i Adama — przedstawił się spokojnie. — Mogę zadać pani kilka pytań?

Irena przyjrzała mu się uważnie, a potem, bez słowa, odsunęła się na bok, wpuszczając go do środka. Wewnątrz panował zapach wilgoci i gorąca od pracujących maszyn. Magiel był mały, ciasny, a każda powierzchnia pokryta stertami wyprasowanych tkanin.

— Znała pani chłopców? — zapytał.

— Jak wszyscy tutaj. Widziałam ich czasem, jak szwędali się po ulicy. Ale nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego — odpowiedziała szybko, zbyt szybko.

Mikuła zauważył napięcie w jej postawie. Znał ten wyraz twarzy — widział go u ludzi, którzy coś ukrywali.

Po wizycie w maglu Mikuła skierował swoje kroki do warsztatu na skraju miasteczka. Tam spotkał mechanika, Karola Ziębę, znanego ze swojego wybuchowego temperamentu. Gdy tylko inspektor wszedł, mężczyzna, z rękami ubrudzonymi smarem, spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.

— Czego chcecie tym razem? — burknął.

— Słyszałem, że miał pan konflikt z chłopcami — zaczął Mikuła bez ogródek. — Możemy o tym porozmawiać?

Karol wybuchnął nerwowym śmiechem.

— Konflikt? Te dzieciaki tylko przeszkadzały. Właziły, gdzie nie trzeba, dotykały narzędzi, jakby to był plac zabaw. Zagroziłem, że zgłoszę to ich rodzicom, i tyle.

— A co robili tutaj w dniu zaginięcia? — Mikuła utkwił w nim spojrzenie.

Mechanik odwrócił wzrok, a potem wymamrotał:

— Nie wiem. Wcale ich tutaj nie widziałem.

Mikuła nie wierzył w to ani przez chwilę. Zauważył, że mężczyzna unika kontaktu wzrokowego, a jego dłonie drżą lekko, mimo że starał się wyglądać na pewnego siebie.

Wieczorem, w swoim prowizorycznym biurze w miejscowym hotelu, Mikuła zaczął łączyć fakty. Fragment materiału znaleziony przy ciele, plotki o maglu, konflikty z mechanikiem — wszystko to było jak poplątane nici, które musiał rozplątać. Wiedział jedno: ktoś w Łochowie wiedział więcej, niż chciał przyznać.

Zanim skończył pracę tego dnia, na biurku zostawił jedno pytanie zapisane wielkimi literami: Kto miał powód, by zabić?

*

Łochowo budziło się w rytm codziennego szmeru — dźwięków życia, które wydawały się niezmienne mimo niedawnych wydarzeń. Inspektor Adam Mikuła, z kubkiem parującej kawy w ręku, stał w oknie tymczasowego biura i spoglądał na rynek. Miasteczko było jak gniazdo os, a śledztwo zdawało się je rozdrażniać.

Magiel Ireny Niedomytej stał się nieformalnym centrum informacji. Każda sąsiadka, która przychodziła z praniem, zostawiała więcej niż tylko ubrania — historie, insynuacje, czasem oskarżenia. Irena, jak zwykle milcząca i zdystansowana, nie uczestniczyła w rozmowach. Jej twarz była niewzruszona, ale Mikuła zauważył coś w jej postawie — lekkie drgnięcie powieki, unikanie wzroku. Jakby słowa, które padały w jej obecności, były zbyt bliskie prawdy.

— Widziałam tych chłopców kilka dni przed… no, przed tym — szepnęła jedna z klientek do swojej koleżanki, nie zdając sobie sprawy, że Mikuła stoi w kącie pomieszczenia.

— No i co? Łazili tu? W końcu to magiel, a nie plac zabaw! — odpowiedziała druga, niemal oburzona.

— Może łazili za czymś więcej — rzuciła pierwsza z niepokojącym błyskiem w oku.

Mikuła nie przerywał, jedynie zapamiętywał. Tylko jedno było pewne: Irena wiedziała więcej, niż mówiła, ale nie zamierzała dzielić się tym dobrowolnie.

Analiza fragmentu materiału znalezionego przy ciele chłopców przyniosła zaskakujący wynik. Był to kawałek grubego, lnianego worka, jaki często wykorzystywano do przechowywania prania. Warsztat i magiel były miejscami, gdzie można było znaleźć podobne worki, ale to magiel wydawał się bardziej prawdopodobnym źródłem.

Mikuła wrócił do magla późnym popołudniem. Irena, jak zawsze, była lakoniczna.

— Skąd wiesz, że to mój worek? — spytała, patrząc na niego z wyraźnym znużeniem.

— Haft — odparł inspektor, wskazując na inicjały „I.N.” na materiale. — To pani znak, prawda?

Irena wzruszyła ramionami.

— Każdy w Łochowie to wie. Używam tych worków od lat. Ktoś mógł wziąć jeden i wyrzucić.

— Czy ktoś mógł pożyczyć worek w ostatnich tygodniach? — naciskał.

— Nie, panie inspektorze. To nie tak działa — odpowiedziała chłodno.

Podczas przesłuchań Karola Zięby, mechanika, sprawa nabrała tempa. Okazało się, że chłopcy mieli do niego dostęp — przychodzili do warsztatu, a czasem pomagali w prostych pracach. Karol twierdził, że chłopcy ukradli mu części samochodowe.

— Te dzieciaki to była zakała. Wszystko musieli dotknąć, przestawić. A jak coś ginęło? Nie trzeba daleko szukać winnych.

— Dlaczego pan nie zgłosił tego wcześniej? — spytał Mikuła.

Mechanik uniósł ręce w geście bezradności.

— Bo co by mi to dało? Policja? Śmiechu warte!

Mikuła zauważył, że mechanik miał siniak na dłoni, jakby niedawno doszło do bójki. Czy chłopcy mogli go sprowokować? Czy to gniew doprowadził do tragedii? Te pytania krążyły w jego głowie.

Miasteczko zaczęło pękać pod ciężarem śledztwa. Sąsiedzi, którzy jeszcze niedawno rozmawiali przez płoty, teraz patrzyli na siebie z nieufnością. Każdy gest, każde spojrzenie zdawało się kryć tajemnicę.

Kiedy Mikuła wracał do hotelu, minął rynek. Przed jednym z domów stała grupa mieszkańców. Słyszał podniesione głosy. „To wszystko przez te dzieciaki” — ktoś rzucił. „Nie przez dzieciaki, tylko przez tych, którzy je skrzywdzili” — odpowiedział ktoś inny. Atmosfera była na granicy eksplozji.

Wieczorem, analizując wszystkie tropy, Mikuła czuł, jak pajęczyna kłamstw zaciska się wokół śledztwa. Mechanik wyglądał na winnego, ale to było zbyt proste. Irena Niedomyta pozostawała enigmatyczna, a jej powściągliwość tylko podsycała podejrzenia.

Mikuła zapisał na tablicy kolejne pytania:

„Co łączy magiel z chłopcami?”

„Dlaczego mechanik tak gwałtownie reaguje?”

„Kto miał dostęp do worka?”

Wszystko zaczynało wskazywać, że prawda była bliżej, niż się spodziewał — ukryta w cieniu codziennych rozmów i przeszłości mieszkańców.

*

Łochowo kryło więcej tajemnic, niż Mikuła przypuszczał. Śledztwo, które miało wyjaśnić tragiczną śmierć dwóch chłopców, otworzyło drzwi do przeszłości, o której wielu mieszkańców chciało zapomnieć. Każdy trop zdawał się prowadzić do nowego kłamstwa, a miasteczko, choć małe, kryło swoje sekrety równie szczelnie jak skrzynia zamknięta na kłódkę.

Z pomocą młodszej koleżanki z wydziału, techniczki Krysi, Mikuła przejrzał zawartość telefonu Łukasza, który został odzyskany z dna kanału. W pamięci urządzenia znajdowały się nagrania, które wywołały w nim mieszankę szoku i gniewu.

Jedno z nich przedstawiało scenę w maglu Ireny Niedomytej — wyraźnie widać było, jak podnosi głos na jedną z klientek, wyzywając ją od oszustek. Kolejne nagrania ujawniały inne sceny: mechanika Karola Zięby wyrzucającego narzędzia w furii i księdza z parafii w dwuznacznej rozmowie z młodą kobietą.

— To nie są zwykłe wybryki nastolatka — mruknął Mikuła. — Łukasz wiedział, co robi.

Nagrania sugerowały, że chłopiec zaczął coś w rodzaju prywatnego śledztwa. Ale dlaczego? Co skłoniło go, by ukrywać się z kamerą w tak ryzykownych sytuacjach?

Podczas rozmowy z matką Łukasza, Mikuła zauważył na półce w salonie stary, zakurzony pamiętnik. Kobieta, wyraźnie zmęczona żałobą i milcząca, nie protestowała, gdy inspektor sięgnął po niego.

W środku znajdowały się wpisy sprzed lat, z czasów, gdy była nastolatką. Jeden fragment przyciągnął jego uwagę:

„Irena Niedomyta zawsze była inna. Chciała być najlepsza we wszystkim — najładniejsza, najbystrzejsza, ale też najbardziej przebiegła. Nigdy jej nie ufałam. Szczególnie po tym, co zrobiła w szkole — to przez nią straciłam szansę na stypendium.”

Kolejne wpisy opisywały narastający konflikt. Irena, jak wynikało z pamiętnika, miała skłonności do manipulacji i wykorzystywania ludzi. Dawne rywalizacje mogły przekształcić się w coś znacznie mroczniejszego.

Choć Karol Zięba nadal był napięty podczas rozmów, alibi z nocy zaginięcia chłopców zostało potwierdzone. Kilka osób widziało go w warsztacie w sąsiedniej miejscowości, gdzie pomagał przy remoncie autobusu. Jego notatki w książce serwisowej, a także zapisy z monitoringu, rozwiały wątpliwości.

— Dlaczego tak długo zwlekałeś z podaniem alibi? — zapytał Mikuła.

— Bo mam dość policji. Dość pytań. Zawsze jestem podejrzany — odparł Karol, oburzony, ale wyraźnie z ulgą. — Może nie jestem święty, ale chłopaków bym nie tknął.

Mechanik, choć oczyszczony, wciąż dostarczał Mikułe więcej pytań niż odpowiedzi. Zwłaszcza, gdy wspomniał:

— Jeśli chcecie wiedzieć, kto w tym mieście naprawdę ma coś na sumieniu, zacznijcie od tych, którzy nie patrzą wam w oczy.

W miarę jak dochodzenie nabierało tempa, miasteczko zaczęło kipieć od emocji. Plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż inspektor mógł je powstrzymać. W centrum każdej rozmowy była Irena Niedomyta, coraz bardziej wycofana i nerwowa.

Mikuła czuł, że miasteczko stawało się jak pajęczyna — każdy mieszkaniec spleciony był z innym, a każdy wątek prowadził do coraz bardziej zagmatwanej całości. Jednak coś, co pojawiło się w pamiętniku matki Łukasza i w nagraniach na telefonie, zaczęło łączyć się w spójną historię.

Przebłysk prawdy był blisko, choć mroczny i nieprzyjemny.

*

Łochowo tonęło w zimowym półmroku, gdy inspektor Adam Mikuła zgłębiał kolejne warstwy tajemnic miasteczka. Jego umysł wrzał od pytań, ale jeden trop stawał się coraz bardziej oczywisty: Irena Niedomyta. Oschła, małomówna właścicielka magla, wydawała się coraz bardziej zamieszana w tragedię. Jej obsesja na punkcie kontroli nad swoim otoczeniem i własnym wizerunkiem mogła kryć coś mroczniejszego.

Mikuła przesiadywał w swoim biurze, analizując protokoły przesłuchań i zdjęcia. Przeglądając notatki, nie mógł pominąć powtarzających się wzmiankowań o Irenie — niechętnej do rozmów, zawsze zajętej, ale pilnującej, by jej magiel był nieskazitelny.

Podczas rozmów z mieszkańcami Łochowa wyłonił się obraz kobiety, która całe życie poświęciła pracy i kontrolowaniu swojej przestrzeni. Magiel był jej królestwem, a każde podejrzenie lub plotka na temat jej działalności stawały się dla niej osobistym atakiem.

— Irena zawsze była dziwna — przyznała sąsiadka, starsza kobieta, która pamiętała ją jeszcze z czasów młodości. — Kiedyś jakiś dzieciak rzucił kamieniem w okno magla. Wie pan, co zrobiła? Przeprowadziła całe osiedle na rozmowy, żeby znaleźć winnego.

Trop z fragmentem materiału okazał się kluczowy. Analiza wykazała, że był to fragment starego worka na pranie, używanego w pralni przemysłowej. Mikuła przypomniał sobie, że na peryferiach Łochowa, blisko starego Kanału Noteckiego, znajdowała się opuszczona pralnia. To miejsce, choć nieużywane od lat, nadal należało do rodziny Niedomytych.

Razem z młodą techniczką Krysią pojechali na miejsce. Budynek był zrujnowany, a jego wnętrze cuchnęło wilgocią i zapomnieniem. W jednym z pomieszczeń znajdowały się resztki porzuconego sprzętu, ale to w kącie magazynu Mikuła dostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. Ślady walki — przetrącony stół, rozbita butelka, a na ścianie — resztki zaschniętej krwi.

— Wygląda na to, że chłopcy mogli tu być — powiedziała Krysia, wyciągając latarkę. — A to? — Wskazała na fragment materiału zaklinowany między deskami.

Materiał idealnie pasował do tego znalezionego przy ciele. Mikuła czuł, że był blisko prawdy, ale miejsce to kryło jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi.

Irena została wezwana na przesłuchanie, ale zachowała zimną twarz.

— Nigdy nie korzystałam z tej pralni od lat — powiedziała z wyraźnym oburzeniem. — Jeśli ktoś tam przebywał, to bez mojej zgody.

Mikuła próbował przełamać jej maskę, ale każde pytanie spotykało się z wyważoną odpowiedzią. Kobieta była nieugięta i zdawała się wiedzieć, że policja nie ma na nią wystarczających dowodów.

Po jej wyjściu Mikuła wpatrywał się w tablicę z dowodami. Wiedział, że Irena miała motyw — kontrolę nad swoim wizerunkiem, obsesję na punkcie porządku i przeszłość pełną konfliktów. Wiedział też, że to ona była blisko chłopców przed ich śmiercią.

Ale wiedzieć to za mało.

Wróciwszy do Łochowa, Mikuła zauważył, że atmosfera w miasteczku była gęstsza niż zwykle. Ludzie unikali rozmów, a w powietrzu czuć było lęk. Mieszkańcy zaczęli szeptać o inspektorze, który rzekomo próbował zniszczyć „nieskazitelną” kobietę.

Mikuła czuł, że czas działa na jego niekorzyść. Irena była jak pająk w centrum pajęczyny, a każde pociągnięcie nici mogło spowodować, że sieć zaciśnie się na nim samym. Musiał działać szybko, zanim pajęczyna kłamstw ostatecznie go pochłonie.

*

Łochów spowity był wieczornym mrokiem, gdy inspektor Adam Mikuła wszedł do magla. Wnętrze, zwykle wypełnione miarowym stukotem maszyn, teraz tonęło w ciszy. Irena Niedomyta siedziała przy stole, dłonie splecione na kolanach, a spojrzenie wbite w pustą ścianę. Jej twarz była jak maska — nie zdradzała niczego poza wyczerpaniem.

— Inspektorze — powiedziała cicho, gdy tylko usłyszała jego kroki. — Wiedziałam, że pan przyjdzie.

Mikuła usiadł naprzeciw niej. Wyciągnął notatnik, ale po chwili odłożył go na stół, uznając, że w tej chwili nie potrzebuje zapisywać jej słów. Wystarczył mu wyraz jej oczu — cień, który wskazywał, że jest gotowa mówić.

— Ireno — zaczął spokojnie. — Łukasz i Adam. Dlaczego?

Kobieta spojrzała na niego, a jej ręce zaczęły drżeć. Milczała przez dłuższą chwilę, zanim zaczęła opowiadać.

— Oni… wiedzieli zbyt wiele. Łukasz… Ten chłopak był jak… jak mały diabeł. Wszędzie musiał zajrzeć, wszystko nagrać. Myślał, że jest nie do ruszenia, że nikt go nie powstrzyma.

— Co dokładnie odkryli? — zapytał Mikuła, pochylając się nieco do przodu.

Irena wzięła głęboki oddech.

— Znalazł stare dokumenty… dowody na to, co robiłam przed laty. Podrabiałam rachunki, fałszowałam podpisy. Zbudowałam magiel na kłamstwach, ale nikt się nie zorientował. Byłam ostrożna, inspektorze, zawsze ostrożna.

Jej głos stał się twardszy, a w oczach pojawiły się łzy.

— Łukasz i Adam odkryli, że moja reputacja, ten mój… „porządek”, to fikcja. Zaczęli mnie szantażować. Grozili, że pokażą wszystko ludziom. Łukasz miał te swoje filmy, nagrania, które… — Zamilkła, nie mogąc dokończyć zdania.

Mikuła poczuł, jak napięcie w pokoju osiąga apogeum. W tej chwili każda minuta miała wagę godzin.

— Co się stało w tej starej pralni? — zapytał, starając się zachować spokój.

Irena opuściła wzrok.

— Próbowałam ich przekonać, żeby dali mi spokój. Prosiłam, błagałam… Ale oni się śmiali. Mówili, że jestem nikim, że za chwilę wszyscy będą się mną brzydzić. Kiedy Łukasz wyjął telefon i zaczął nagrywać, straciłam panowanie nad sobą. Było tam coś ciężkiego, może kawałek pręta. Uderzyłam go.

Zapadła cisza. Słowa Ireny odbijały się echem w głowie Mikuły.

— Adam… On to widział. Zaczął uciekać, ale nie mogłam… nie mogłam pozwolić, żeby opowiedział o tym wszystkim. Pobiegłam za nim. Było ciemno, potknął się, a ja… pchnęłam go.

Jej głos załamał się.

— Nie chciałam… nie planowałam. Ale potem już było za późno.

Mikuła wstał, czując ciężar wyznania, które właśnie usłyszał. Podszedł do okna, starając się zebrać myśli.

— Ireno, musisz to wszystko powiedzieć na komisariacie. Wyjaśnić. Jeśli to zrobisz, sąd weźmie pod uwagę twoje wyznanie.

Kobieta uniosła głowę, a jej twarz była pełna bólu i żalu.

— Pan myśli, że to coś zmieni? Że cokolwiek naprawi? — Zamilkła na chwilę, po czym dodała: — Ale dobrze. Nie mam już nic do stracenia.

Kilka dni później Mikuła stał nad Kanałem Noteckim, patrząc na wodę, która wyglądała spokojnie, jakby nigdy nie kryła żadnych tajemnic. Myślał o Irenie, o chłopcach, o mieszkańcach Łochowa. To miejsce, tak jak woda, było spokojne tylko na powierzchni. Pod nią kryły się głębiny — pełne mroku, kłamstw i niespełnionych marzeń.

„Każdy ma swoje sekrety” — pomyślał. „Niektórzy zrobią wszystko, by je ukryć. A niektóre tajemnice, tak jak te chłopców, nigdy nie powinny były ujrzeć światła dziennego.”

Zamknął oczy, słysząc w głowie echo słów Ireny. Był tylko inspektorem w małym miasteczku, ale ten przypadek na zawsze zmienił sposób, w jaki patrzył na ludzi.

Grób Panny X

Poranek w Łochowie był zwyczajnie szary. Niskie chmury wisiały nad cmentarzem, a wilgoć w powietrzu sprawiała, że nawet najmniejszy dźwięk zdawał się wibrować między nagrobkami. Było spokojnie, aż do chwili, gdy pani Jadwiga Nowicka, codzienna odwiedzająca grób swojego męża, zauważyła coś, co zmroziło jej krew w żyłach.

Pod jednym z drzew, w rogu cmentarza, gdzie zwykle nikt nie chodził, ziemia wydawała się świeżo przekopana. Pani Jadwiga przyklękła i zauważyła, że w miękkiej ziemi widać wyraźne ślady łopaty. Własnym okiem widziała, jak niedawno ten zakątek porastał trawą, z rzadka tylko odwiedzany przez gawrony. Przyszła myśl, która była zbyt straszna, by ją wypowiedzieć na głos.

— Co się tu stało? — wyszeptała, cofając się powoli.

Kilka godzin później na miejscu pojawiła się policja. Ostatnie promienie słońca przebijały się przez nagie gałęzie drzew, oświetlając dwie postacie: inspektora Adama Mikułę i aspirant Zofię Linde. Mikuła, z ponurą miną i papierosem tkwiącym w kąciku ust, przypominał bardziej zmęczonego właściciela warsztatu samochodowego niż policjanta. Jego spojrzenie było chłodne, jakby wszędzie widział tylko ślad smutku i ludzkiej słabości.

— To ten grób? — zapytał, wskazując na rozkopaną ziemię.

— Tak, panie inspektorze — potwierdziła Zofia, młoda, ale bystra policjantka, która dopiero zaczynała pracę w zespole Mikuły. Miała oko do szczegółów i nadzwyczajny talent do łączenia faktów, co często ratowało śledztwa, które inspektor uznawał za beznadziejne.

Mikuła kucnął i przyjrzał się ziemi. Po chwili kiwnął głową na techników kryminalistycznych, którzy rozpoczęli prace. Kilka minut wystarczyło, by natrafili na wieko drewnianej skrzyni, ledwo zamaskowanej warstwą ziemi.

— Dobra, otwieramy — polecił. W głosie nie miał ani cienia emocji.

Gdy skrzynię otwarto, cisza, która zapadła, była niemal namacalna. W środku leżało ciało młodej dziewczyny. Miała zamknięte oczy, a jej dłonie złożone były na piersi, jakby ktoś chciał, by wyglądała na spokojną w śmierci. Była ubrana w prostą sukienkę, a na palcu miała tani pierścionek. Mikuła zmarszczył brwi.

— Zofia, zadzwoń do prosektorium. Chcę raport z autopsji na wczoraj.

— Już się robi.

Nie minęła godzina, a na cmentarz dotarł proboszcz Krzysztof Bezzębny. Starszy mężczyzna o miękkim głosie i poważnej twarzy był znany w całym Łochowie jako człowiek dobrego serca, ale także surowych zasad.

— Co tu się dzieje? — zapytał, patrząc to na inspektora, to na skrzynię.

— Znaleźliśmy ciało — odparł Mikuła, nie spuszczając wzroku z proboszcza. — Młoda dziewczyna. Ktoś pochował ją na terenie parafii bez pańskiej wiedzy?

Proboszcz przełknął ślinę.

— Nic o tym nie wiem, panie inspektorze. To… to straszne. Kto mógłby zrobić coś takiego?

— Właśnie to zamierzamy ustalić — odparł Mikuła. — Proszę się nie oddalać, może będziemy mieli więcej pytań.

Kiedy proboszcz odszedł, Mikuła spojrzał na Zofię.

— Co o nim myślisz?

— Wyglądał na wstrząśniętego. Ale kto by nie był w tej sytuacji?

Mikuła wypuścił dym papierosa i rzucił niedopałek na ziemię.

— Zobaczymy. Każdy coś ukrywa, aspirant Linde. Każdy.

Cmentarz, spowity mgłą i otoczony ciszą, zdawał się tylko czekać na kolejne sekrety, które miał ujawnić.

*

Inspektor Adam Mikuła stał w prosektorium, obserwując pracę patolog Ewy Nowak. W pomieszczeniu panowała cisza, przerywana jedynie dźwiękiem metalowych narzędzi i cichymi komentarzami specjalistki. Ciało młodej dziewczyny, którą media już ochrzciły „Panną X”, spoczywało na stalowym stole, a zapach formaliny mieszał się z chłodem klimatyzacji.

„Mamy już pierwsze wyniki” — odezwała się Ewa, spoglądając na Adama znad okularów. „Przyczyną śmierci było uduszenie. Brak widocznych obrażeń sugeruje, że sprawca użył siły rąk. Dziewczyna miała też liczne siniaki na nadgarstkach, co wskazuje na szarpaninę.”

Inspektor skrzyżował ramiona, jego twarz pozostała niewzruszona. „Coś jeszcze?”

„Pierścionek…” — Ewa wskazała na plastikowy woreczek na stole obok. W środku spoczywał tani pierścionek zaręczynowy, jego metal był lekko wytarty, a cyrkonia matowa. „To jedyny osobisty przedmiot, który znaleziono przy niej. Wygląda na to, że było to coś dla niej ważnego.”

Mikuła skinął głową. „Dziękuję, Ewa. Daj mi znać, jak będziesz miała więcej.”

Tego samego dnia Adam wraz z aspirant Zofią Linde ruszyli na obchód południowej części Łochowa. Sprawa już zdążyła wzbudzić sensację wśród mieszkańców, a plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż pożar w letnim lesie. Zofia, energiczna i ambitna policjantka, nie kryła zapału do działania.

„Myślisz, że to ktoś z zewnątrz?” — zapytała, spoglądając na Adama.

„Nie wykluczam” — odpowiedział spokojnie. „Ale Łochów to małe miasteczko. Ludzie wiedzieliby, gdyby pojawił się ktoś obcy. Może to ktoś z…”

Ich rozmowę przerwała starsza kobieta stojąca na progu jednego z domów. „Pan inspektor, prawda? Macie coś nowego o tej dziewczynie?” — zapytała z ciekawością, lecz w jej tonie była też nuta niepokoju.

Adam podszedł bliżej. „Jeszcze nic konkretnego, pani…?”

„Marciniak. Ale wiedzcie, że tutejszy grabarz, ten Franek, to nie święty. Zawsze coś knuje, a to grób wykopie nie tam, gdzie trzeba, a to się awanturuje.”

„Porozmawiamy z nim” — odpowiedział Mikuła, zapisując nazwisko grabarza w notesie.

Na plebanii proboszcz Krzysztof Bezzębny przyjmował ich w swoim gabinecie. Jego spojrzenie było smutne, a drżące dłonie bawiły się różańcem.

„To straszne, co się stało” — powiedział cicho. „Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógł pochować ciało bez mojej wiedzy. To… to bluźnierstwo.”

„Kiedy ostatnio ktoś wchodził na teren cmentarza po zmroku?” — zapytał Adam.

„Nie wiem, panie inspektorze. Nie pilnujemy go w nocy, a brama nie zawsze jest zamykana. Ludzie czasem przychodzą się pomodlić, ale… nikt nigdy nie robił czegoś takiego.”

Zofia zauważyła lekki tik w lewej powiece księdza, gdy wypowiadał ostatnie zdanie. Zanotowała to w pamięci.

Wieczorem Adam i Zofia odwiedzili dom grabarza. Franek Stolarz, mężczyzna w średnim wieku o poszarzałej cerze i nerwowych ruchach, otworzył drzwi. W powietrzu unosił się zapach alkoholu.

„Chcecie wiedzieć o tym grobie, co?” — zapytał, zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć. „Ja nic nie wiem. Nic nie widziałem. Jak ktoś w nocy kopie, to ja nie mam zamiaru się wtrącać.”

Adam uniósł brwi. „Nawet jeśli to na twoim terenie? Franek, chyba wiesz, że ukrywanie informacji też jest przestępstwem.”

Grabarz oblizał wargi. „Powiem wam tyle: tydzień temu widziałem, jak ktoś kręci się przy cmentarzu. Nie poznałem, bo miał kaptur, ale był wysoki. Na pewno facet.”

Mikuła i Linde spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Tajemnica zaczynała się coraz bardziej gmatwać.

*

Łochów, z pozoru spokojne i malownicze miasteczko, zaczęło ujawniać swoje mroczne oblicze. Inspektor Adam Mikuła spacerował wąskimi uliczkami, obserwując jak mieszkańcy próbują ukryć swoje sekrety za zasłoną codziennych rutyn. Każdy drobny gest czy szept zdawał się skrywać historię, która mogłaby stanowić kolejny element układanki.

Aspirant Zofia Linde nie należała do osób, które lekko odpuszczały. Spędziła kilka godzin przesłuchując okolicznych sklepikarzy i przypadkowych przechodniów, starając się dowiedzieć czegoś więcej o dziewczynie z nieoznaczonego grobu. W końcu natrafiła na trop.

„Panna X, jak ją nazywacie, była tutaj” — powiedział starszy sprzedawca w sklepie spożywczym, wskazując na niewyraźny zapis z kamery monitoringu. „Z nią był mężczyzna. Starszy, może po pięćdziesiątce, dobrze ubrany. Ale nigdy wcześniej go nie widziałem.”

„A wiesz, kim mógł być? Może ktoś go zna?” — zapytała Zofia.

Sprzedawca pokręcił głową. „Wyjechał parę dni temu. Może to przypadek, ale dziwne to wszystko.”

Na komisariacie Mikuła analizował zebrane informacje. Jego notatnik zapełniał się nazwiskami, datami i strzępami informacji. Atmosfera w zespole zaczynała być napięta, a jego cięty język i brak cierpliwości wobec współpracowników jedynie dolewały oliwy do ognia.

„Adam, musisz się trochę uspokoić” — powiedziała Zofia, gdy zauważyła, jak z furią rzuca długopis na stół. „To nam nie pomoże.”

„Nie mamy czasu na delikatności” — odburknął. „Dziewczyna nie żyje, a my wciąż tkwimy w martwym punkcie.”

Linde westchnęła, ale postanowiła zostawić go sam na sam z myślami. Wiedziała, że mimo swojego trudnego charakteru, Mikuła jest jednym z najlepszych śledczych, z jakimi miała okazję pracować.

Tymczasem w miasteczku plotki przybierały na sile. Szczególnie wiele uwagi zaczęło krążyć wokół proboszcza Krzysztofa Bezzębnego. Ludzie szeptali o jego nocnych spacerach po cmentarzu i o tym, że od pewnego czasu stał się bardziej nerwowy. Jedna z parafianek zauważyła, że ksiądz częściej niż zwykle zamyka się w zakrystii na długie godziny.

„To pewnie tylko stres” — mówiła kobieta, która sprzątała kościół. „Ale kto wie? W tych czasach każdy może mieć swoje tajemnice.”

Mikuła postanowił przyjrzeć się bliżej relacjom w miasteczku. Zaczął odkrywać mroczne zakamarki Łochowa: ukrywane romanse, waśnie między rodzinami i szemrane interesy. Każda nowa informacja tylko bardziej komplikowała obraz. Zaczynał odnosić wrażenie, że miasteczko skrywa więcej tajemnic, niż początkowo zakładał.

W miarę jak zagęszczała się atmosfera, Adam Mikuła stawał się coraz bardziej zdeterminowany, by rozwikłać sprawę. Ale z tyłu głowy zaczęło go dręczyć pytanie: czy aby na pewno można komuś tutaj ufać? I kto będzie następny, kto spróbuje ukryć prawdę za zasłoną kłamstw?

*

Na komisariacie panował nerwowy ruch. Aspirant Linde wprowadziła do biura starszego grabarza, Jana Kucharskiego, który wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego z inspektorem Mikułą. Kucharski był znany w miasteczku z burzliwej przeszłości — drobnych kradzieży i zatargów z prawem.

„To nie ja! Ja tylko robię swoją robotę” — bronił się, złożywszy ręce na piersi. „Wiem, co ludzie gadają, ale ja nie mam z tym nic wspólnego.”

„W takim razie, panie Kucharski, skąd to zamieszanie wokół pana osoby? Dlaczego ludzie podejrzewają akurat pana?” — zapytał spokojnym, ale chłodnym głosem Mikuła.

Grabarz westchnął. „Bo każdy tu myśli, że skoro kiedyś ukradłem parę narzędzi, to teraz już jestem zdolny do wszystkiego. Ale ja już z tym skończyłem. Zresztą, byłem tego dnia w domu, żona może to potwierdzić.”

Po przesłuchaniu i weryfikacji alibi policja musiała przyznać, że Kucharski nie miał nic wspólnego z tajemniczym grobem. Jednak to oznaczało, że sprawa znów utknęła w martwym punkcie.

Kolejnym tropem była grupa nastolatków, którzy regularnie urządzali spotkania na cmentarzu. Zofia Linde przesłuchiwała dwójkę z nich, Magdę i Piotra, w sali przesłuchań.

„Byliśmy tam, jak zwykle. Rozpaliliśmy ognisko na uboczu, żeby nikt nas nie zobaczył” — zaczęła Magda, bawiąc się nerwowo bransoletką. „I wtedy zobaczyliśmy światła. Takie dziwne, jakby ktoś chodził z latarką przy kościele.”

„Myśleliśmy, że to ksiądz albo coś, ale nie byliśmy pewni” — dodał Piotr, spuszczając wzrok. „Nie podchodziliśmy bliżej, bo się baliśmy.”

Linde zanotowała ich słowa, choć nie było to nic konkretnego. Jednak obecność świateł w nocy mogła być istotnym elementem układanki.

Podczas szczegółowego przeszukania rzeczy znalezionych przy dziewczynie natrafiono na fragmenty listu miłosnego ukryte w kieszeni jej kurtki. Pismo było staranne, a słowa, choć miejscami zamazane, miały romantyczny ton:

„Moja najdroższa,

Każdy dzień bez Ciebie to męka. Chciałbym, abyś wiedziała, że zrobię wszystko, byś była szczęśliwa. Nawet jeśli świat będzie przeciwko nam…”

Mikuła spojrzał na dokument z mieszanką frustracji i nadziei. „Wykształcony, romantyk albo manipulant. Kto by pisał coś takiego?” — mruknął pod nosem.

Proboszcz Krzysztof Bezzębny, zapytany o możliwe powiązania z ofiarą, zachowywał się nieco inaczej niż zwykle. Unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego i odpowiadał wymijająco.

„Nie znam tej dziewczyny” — powiedział, składając dłonie na kolanach. „To straszna tragedia, ale nie mam pojęcia, kim mogła być. Może była przejazdem? Wielu ludzi zatrzymuje się w naszym miasteczku na krótko.”

Mikuła poczuł, że ksiądz coś ukrywa, ale bez dowodów nie mógł go naciskać. Jedyną opcją było czekanie na kolejny błąd — lub następny trop, który wyprowadzi ich z labiryntu fałszywych tropów.

*

Mroczne chmury zbierały się nad Łochowem, zarówno na niebie, jak i w sercach mieszkańców. Inspektor Adam Mikuła wreszcie miał punkt zaczepienia, który mógł wyprowadzić sprawę z chaosu domysłów. Wydobyte ze zgliszcz dowodów informacje ujawniały, że Panna X, jak zaczęto ją nazywać, nie pochodziła z Łochowa.

„Dziewczyna miała w kieszeni paragon z autobusu linii międzymiastowej. Sprawdziłem rozkłady — przyjechała do Łochowa z Białegostoku mniej więcej tydzień przed swoim zgonem” — aspirant Zofia Linde podała Mikułą wydruk z bazy danych. „Dlaczego tu przyjechała, nie wiadomo, ale chyba miała jakiś cel.”

Mikuła spojrzał na mapę rozłożoną na jego biurku. „Więc miała nadzieję na nowe życie. Zrobiła krok, by zacząć wszystko od nowa, ale coś poszło nie tak.”

W trakcie rozmów z miejscowymi Mikuła dowiedział się, że dziewczyna przez krótki czas pomagała w porządkach na plebanii. Szczególnie zainteresował go fakt, że Bezzębny przyjął ją, mimo że zazwyczaj unikał zatrudniania obcych.

„Była miła i spokojna. Powiedziała, że potrzebuje pracy na chwilę, zanim znajdzie coś na dłużej” — mówił proboszcz, gdy Mikuła pytał go o dziewczynę. Jednak w miarę rozmowy Bezzębny zaczął się robić niespokojny. Zaciskał dłonie, unikał kontaktu wzrokowego, a jego wyjaśnienia były coraz mniej spójne.

„Czy ma ksiądz jakieś zapiski o jej pracy? Cokolwiek, co mogłoby pomóc w ustaleniu, kim była?” — dopytywał inspektor.

„Nie, nic nie zostało. Wszystko było na słowo…” — Bezzębny machnął ręką, jakby chciał zakończyć temat. „Proszę mnie zrozumieć, to była tylko chwilowa pomoc.”

Mikuła zauważył, że ksiądz coraz bardziej unika pytania o jakiekolwiek szczegóły dotyczące dziewczyny. W jego głowie zaczęły składać się elementy układanki.

Przełom nadszedł, gdy laboratorium kryminalistyczne przesłało wyniki badań pierścionka znalezionego na palcu ofiary. Był to tani pierścionek zaręczynowy, ale wewnątrz wygrawerowano datę: 23 czerwca.

„To dzień jej śmierci…” — wyszeptał Mikuła, spoglądając na raport. „Czyżby planowali ślub? A może ktoś chciał, żeby to tak wyglądało?”

Aspirant Linde zmarszczyła brwi. „To oznacza, że ten pierścionek może być kluczem. Kto go kupił? I dlaczego dziewczyna zginęła tego dnia?”

Mikuła, choć zmęczony, czuł, że jest coraz bliżej rozwikłania zagadki. Wszystkie drogi prowadziły do proboszcza. Pytanie brzmiało, czy zdążą odkryć prawdę, zanim Bezzębny zrobi kolejny ruch.

*

W kościele panowała cisza. Proboszcz Krzysztof Bezzębny siedział w swojej skromnej kancelarii, jakby czekał na to, co miało nadejść. Inspektor Adam Mikuła wszedł pewnym krokiem, ale jego oczy zdradzały nie tyle pewność, co cień zmęczenia.

„Księże proboszczu, musimy porozmawiać” — powiedział bez zbędnych ceregieli. Bezzębny podniósł wzrok, jakby próbował odczytać, ile inspektor już wie.

„O czym chciałby pan rozmawiać, inspektorze?” — zapytał, starając się zachować spokój.

Mikuła rzucił na stół woreczek z dowodem — pierścionek zaręczynowy z wygrawerowaną datą. „Ta data to klucz do wszystkiego. To dzień, w którym Panna X — Wiktoria Maj — zginęła. Dzień, który wybrał ksiądz, by wszystko zakończyć.”

Proboszcz zbladł, a jego dłonie zaczęły drżeć. Próbował coś powiedzieć, ale Mikuła nie pozwolił mu przerwać.

„Wiemy, że była tu zatrudniona, że pomagała przy porządkach. Wiemy, że mieliście romans. Wszystkie tropy prowadziły do pana, księże proboszczu. Dziewczyna chciała ujawnić wasz związek. Może planowała powiedzieć to w dniu ślubu, może groziła, że opowie mieszkańcom o wszystkim. A pan? Pan wpadł w panikę i zrobił to, co uznał za jedyne wyjście…”

„Nie!” — wybuchnął Bezzębny, podnosząc się z krzesła. „To nie było tak! Ona… ona mnie szantażowała! Nie mogłem pozwolić, żeby zniszczyła moje życie, moje powołanie!”

„Więc ją udusiłeś.”

Bezzębny usiadł z powrotem, jakby cała energia nagle z niego uszła. Zacisnął dłonie na krawędzi biurka i spuścił głowę.

„To był wypadek… Kłóciliśmy się, krzyczała, groziła. Chciałem ją tylko uciszyć, a ona przestała oddychać…” — jego głos załamał się. „Nie wiedziałem, co robić. Zabrałem ją na cmentarz, wykopałem grób… Myślałem, że nikt się nie dowie.”

Mikuła westchnął ciężko. „Każdy krok, jaki ksiądz zrobił, tylko bardziej pogrążał sytuację. Prawda zawsze wychodzi na jaw.”

Aresztowanie Bezzębnego wstrząsnęło Łochowem. Mieszkańcy nie mogli uwierzyć, że ich duchowny, którego znali od lat, był zdolny do takiej zbrodni. Kościół opustoszał, a ludzie zaczęli unikać rozmów o sprawie, jakby milczenie mogło cofnąć wydarzenia ostatnich dni.

Dla Adama Mikuły sprawa była zakończona, ale emocje nadal go prześladowały. W swoim małym mieszkaniu w centrum miasteczka spojrzał na mapę spraw rozwikłanych w ciągu jego kariery. Ta była inna — bardziej osobista, bardziej obnażająca.

„Może nadal potrafię coś zmienić…” — powiedział do siebie, zanim zamknął folder z aktami Wiktorii Maj.

Ostatnia scena rozgrywała się na cmentarzu. Wiatr szumęł w koronach drzew, a nowe, proste nagrobki przypominały o tragedii. Łochów nie był już tym samym miejscem. Tajemniczy grób Panny X zmienił wszystko, zostawiając trwałą bliznę na duszy miasteczka.

Zatruta modlitwa

Wielopiętrowa kamienica przy ulicy Grodzkiej, otulona styczniowym chłodem, wydawała się zamknięta w sobie, jakby świadoma, że jej historia za chwilę wzbogaci się o kolejny ponury rozdział. Proboszcz Andrzej Pawlak i wikary Karol Nawra weszli do klatki schodowej, stąpając po wytartych stopniach, które pamiętały czasy, gdy wokół Bydgoszczy szumiały inne historie. Przez uchylone drzwi mieszkań przebijały się zapachy gotowanego bigosu, dźwięk telewizorów i dziecięce śmiechy. Jednak cisza, która zaległa na czwartym piętrze, była jak niewypowiedziane ostrzeżenie.

Drzwi do mieszkania Józefa Walczaka otworzyły się niemal natychmiast po zapukaniu. Starszy mężczyzna stał na progu, wsparty na wysłużonej lasce, z twarzą pooraną zmarszczkami, w których kryła się opowieść o jego dziewięćdziesięciu latach życia. Jego spojrzenie było czujne, choć zmęczone, jakby od dawna miał powód, by uważać na świat.

— Księża! — zawołał zaskoczony. — A to niespodzianka, że się jeszcze do mnie fatygujecie.

Proboszcz uśmiechnął się łagodnie, sięgając po kropidło. Karol podtrzymywał drewnianą puszkę z wodą święconą, której zapach mieszał się z wonią naftaliny i starości unoszącą się w ciasnym mieszkaniu.

— Panie Józefie, przecież do każdego wiernego trzeba dotrzeć. Nie wyobrażamy sobie kolędy bez pana — odpowiedział proboszcz, rozpoczynając modlitwę.

Józef, choć z pozoru skory do uśmiechu, sprawiał wrażenie, jakby każde słowo modlitwy przebijało go na wskroś. Gdy proboszcz uniósł kropidło, by pokropić mężczyznę, ten nagle zadrżał. Laska wypadła mu z ręki, a on sam osunął się na podłogę. Karol rzucił się, by go podtrzymać, ale już było za późno. Józef wydusił ostatni oddech, a jego oczy, szeroko otwarte, utkwiły pusty wzrok w sufit.

Wikary spojrzał na proboszcza, blady jak papier. — Co się dzieje? To… to chyba atak serca — wydusił.

— Wezwij pogotowie — odparł proboszcz z trudem zachowując spokój, choć jego dłonie lekko drżały.

Kamienica, w której mieszkał Józef, była jednym z tych budynków, które zawsze miały swoje tajemnice. Stare, skrzypiące schody, drzwi noszące ślady setek rąk, i mieszkania, w których czas zatrzymał się na tapetach pamiętających PRL. Sąsiedzi Józefa znali go jako samotnika, człowieka oschłego, ale niezależnego. Jego mieszkanie było schludne, wręcz sterylne — zbyt czyste jak na starszego mężczyznę żyjącego samotnie. Na komodzie stała butelka z wodą święconą, która w świetle żarówki zdawała się niemal fluorescencyjna.

Kilka godzin później w drzwiach kamienicy pojawił się Adam Mikuła. Inspektor, z kurtką zasłaniającą większą część jego zmęczonej twarzy, wchodził do mieszkań zawsze z tą samą energią, jakby w powietrzu czuł ślady prawdy, którą musiał wydobyć. Był mężczyzną po czterdziestce, z bagażem doświadczeń, który nie pozwalał mu w pełni się wyprostować — dosłownie i w przenośni.

— Co tu mamy? — zapytał, rzucając spojrzenie na sanitariuszy wynoszących ciało starszego mężczyzny.

Lekarz medycyny sądowej, pochylony nad miejscem zgonu, wyprostował się. — Nic, co od razu wskazywałoby na przestępstwo. Serce przestało bić. Mężczyzna miał swoje lata. Ale coś tu nie gra. — Wskazał na komodę. — Ten zapach. Woda święcona? Może nie jestem specjalistą, ale wydaje się zbyt… chemiczna.

Mikuła zmarszczył brwi. — Weźcie to do analizy — polecił. — I sekcja zwłok. Coś mi mówi, że to nie będzie zwykła śmierć.

Sekcja wykazała, że Józef zmarł z powodu zatrucia nieznaną substancją. Mikuła, przyglądając się raportowi, poczuł, jak wraca do niego znane uczucie. To coś, co zawsze odczuwał, gdy znajdował się na początku sprawy, która miała się okazać bardziej skomplikowana, niż początkowo się wydawało.

Przesłuchania mieszkańców przyniosły niewiele. Każdy wiedział o Józefie coś, co wydawało się albo nieistotne, albo niepełne. Karol Nawra, młody wikary, podczas rozmowy wydawał się wyjątkowo spięty.

— To straszne, co się stało. — Wikary splótł dłonie i spojrzał na Mikułę. — Józef… był trudnym człowiekiem, ale to przecież tragedia, prawda?

— Dlaczego trudnym? — zapytał Mikuła, wbijając w niego wzrok.

Karol zawahał się. — Zawsze miał coś do powiedzenia o… każdym. Czasem za dużo wiedział.

Inspektor wrócił do mieszkania Józefa, spoglądając na butelkę wody święconej, która została już zabezpieczona. Czuł, że ta sprawa wyciągnie na światło dzienne rzeczy, które wolałyby pozostać w cieniu. Społeczność kamienicy i parafii zaczynała przypominać kłębowisko węży.

„Czas porozmawiać z proboszczem i wikarym raz jeszcze” — pomyślał, wychodząc na ulicę, gdzie styczniowy mróz zdawał się przenikać aż do kości.

*

Kamienica przy ulicy Grodzkiej, z jej ciasnymi korytarzami i przenikającym przez ściany echem codziennego życia, była jak mikroświat. Każde mieszkanie skrywało swoje tajemnice, a mieszkańcy, choć zdawali się tworzyć wspólnotę, żyli w swoich małych, odizolowanych światach. Śmierć Józefa poruszyła sąsiadów, ale ich reakcje były różne — od szczerego żalu po subtelną ulgę.

Inspektor Adam Mikuła, z notatnikiem w ręku, przemierzał korytarze kamienicy, prowadząc rozmowy z lokatorami. Każde drzwi otwierały inną historię.

— Józef? Och, on zawsze był trudny — zaczęła starsza kobieta z mieszkania obok, poprawiając chustę na głowie. — Nigdy nie przepuścił okazji, żeby się pokłócić. A to o wspólną antenę, a to o światło na klatce. Ale mimo wszystko… — Tu zawahała się. — No, wie pan, tragedia to zawsze tragedia.

— Czy miał wrogów? Albo… bliskich? — Mikuła uniósł wzrok znad notatek.

Kobieta westchnęła. — Wrogów? Pewnie połowa mieszkańców miała z nim na pieńku. Ale bliskich? Tylko ta butelka z wodą święconą, którą trzymał jak relikwię. Zawsze mówił, że jak się coś stanie, to trzeba ją mieć pod ręką. Dziwne, nie? Jak na kogoś, kto zawsze narzekał na księży.

W innych mieszkaniach obraz Józefa stawał się coraz bardziej złożony. Jedni wspominali o jego ostrym języku i konflikcie z młodym wikarym, Karolem Nawrą. Inni sugerowali, że starszy mężczyzna wiedział zbyt wiele o ludziach wokół.

— Józef? — powiedział właściciel sklepiku na parterze, ocierając dłonie o fartuch. — To był taki człowiek, co zawsze węszył. Wiedział, co się dzieje, zanim inni zdążyli otworzyć usta. Plotkarz, ale i coś więcej… Może nawet szantażysta?

Im więcej Mikuła rozmawiał z mieszkańcami, tym częściej padało nazwisko wikarego Karola Nawry. Według niektórych, Józef nieustannie podkreślał, że „młody ksiądz to wcale nie taki święty, jak się wydaje”. Co więcej, Józef miał ponoć notatnik, w którym zapisywał różne „grzeszki” ludzi, w tym te, które dotyczyły Karola.

„Czyżby to była tylko jego paranoja?” — zastanawiał się inspektor. Ale każdy trop, choćby najbardziej mglisty, mógł prowadzić do rozwiązania.

Wikary Karol Nawra był jedną z najciekawszych postaci, jakie Mikuła spotkał w swoim śledztwie. Młody, energiczny, o ujmującym uśmiechu, który mógł rozbroić nawet najbardziej sceptycznych parafian. Jego kazania były pełne pasji, a charyzma sprawiała, że kościół zawsze był pełen młodych ludzi.

Ale coś w jego spojrzeniu budziło niepokój. Było zbyt intensywne, jakby za fasadą pobożności i gorliwości krył się człowiek targany wewnętrznymi konfliktami.

— Czy to prawda, że miał pan napięte relacje z Józefem? — zapytał Mikuła podczas rozmowy w plebanii.

Karol spojrzał na inspektora z mieszaniną zmieszania i pewności siebie. — Józef? Był trudnym człowiekiem, to fakt. Często krytykował Kościół, mnie osobiście też. Ale nie brałem tego do siebie. Ludzie w jego wieku bywają zgorzkniali.

— Podobno groził, że ujawni coś na pana temat — dodał inspektor, obserwując reakcję.

Na twarzy wikarego przez ułamek sekundy pojawił się cień paniki, ale szybko opanował emocje. — Inspektorze, to absurdalne. Nie mam nic do ukrycia.

Podczas przeszukania mieszkania Józefa Mikuła znalazł coś, co przykuło jego uwagę — butelkę wody święconej, ustawioną na komodzie jak trofeum. Była otwarta, a wokół nakrętki znajdowały się zaschnięte smugi, jakby ktoś wlewał z niej wodę do innego naczynia.

Zastanawiające było to, że Józef, znany z krytycznego stosunku do Kościoła, trzymał coś takiego w miejscu honorowym.

„Dlaczego? Co znaczyła ta butelka dla niego?” — myślał Mikuła, zapisując kolejną notatkę.

Wieczorem, siedząc przy biurku, Mikuła przeglądał zebrane informacje. Historia Józefa zaczynała przypominać układankę, w której brakowało kluczowych elementów. Jedno było pewne — ktoś miał powód, by pozbyć się starszego mężczyzny.

„Kamienica, duchowni, sąsiedzi… Wszyscy coś ukrywają” — pomyślał, spoglądając na fotografię znalezioną w mieszkaniu Józefa. Był na niej młody wikary, ale wyraz jego twarzy mówił więcej niż tysiąc słów.

*

Kamienica, która dotąd była miejscem cichej codzienności, zaczęła kipieć od spekulacji i wzajemnych oskarżeń. Śmierć Józefa zdawała się działać jak katalizator — wyciągała na światło dzienne napięcia, które od lat krążyły między sąsiadami, a także w murach samej parafii.

Mikuła, siedząc w gabinecie proboszcza, natychmiast wyczuł napiętą atmosferę. Proboszcz Stanisław, mężczyzna w średnim wieku, o siwiejących skroniach i zmęczonym spojrzeniu, wydawał się być na granicy wybuchu.

— Karol Nawra… — zaczął proboszcz, a jego ton zdradzał irytację. — To dobry człowiek, ale jego ambicja jest jak płomień. Zbyt łatwo zapala się na nowe idee, zbyt gorliwie pragnie zmieniać wszystko wokół.

— Czy to było źródłem waszych konfliktów? — zapytał Mikuła, celowo nie pokazując emocji.

— Konfliktów? Może to za mocne słowo — proboszcz uniósł brwi. — Ale, owszem, różnimy się w podejściu. On uważa, że tradycje są przestarzałe, a ja… cóż, wierzę w stabilność i szacunek do tego, co było.

— Kto przygotowywał wodę święconą na tegoroczną kolędę? — Mikuła zmienił temat, starając się, by pytanie zabrzmiało mimochodem.

Proboszcz zawahał się, a na jego twarzy pojawiło się coś, co Mikuła rozpoznał jako niepewność. — Karol. Zawsze to robi. Uważa, że to jego obowiązek jako młodszego księdza.

Mikuła postanowił przyjrzeć się bliżej procesowi przygotowywania wody święconej. W zakrystii panował porządek, który wydawał się niemal zbyt doskonały — każdy kielich, każda księga miały swoje miejsce, a na półkach stały równo ustawione butelki z wodą.

— To jest zeszłoroczna partia — wskazał kościelny, staruszek z wąsami, który pomagał w parafii od ponad trzech dekad. — A te tutaj to świeża woda. Karol sam przywiózł ją z miejskiej stacji uzdatniania.

Mikuła spojrzał na butelki, a jego uwagę przykuło coś niepokojącego — jedna z nich miała uszkodzoną nakrętkę, jakby była kilkakrotnie otwierana i zamykana.

— Czy to normalne? — zapytał.

Kościelny zmieszał się. — Nie wiem, panie inspektorze. Może ktoś po prostu sprawdzał, czy jest pełna?

Tymczasem w kamienicy plotki zaczęły przybierać na sile. Jedni mówili o tajemniczych rytuałach, które Józef rzekomo odprawiał w mieszkaniu. Inni o rzekomym romansie między wikarym a jedną z parafianek. Każda nowa wersja wydarzeń była bardziej dramatyczna od poprzedniej.

— To ta woda — szeptała pani Ewa z drugiego piętra, która zawsze miała najwięcej do powiedzenia. — Święcona woda była skażona. Może ktoś chciał zniszczyć parafię?

Mikuła wiedział, że spekulacje są nieuniknione, ale obawiał się, że mogą one zaszkodzić śledztwu. W tak gęstej atmosferze wystarczyła iskra, by wybuchły oskarżenia, które mogły zrujnować niewinnych ludzi.

Wśród plotek pojawił się trop dotyczący sąsiada Józefa, pana Władysława, emerytowanego żołnierza, który słynął z gwałtownego charakteru.

— Józef? — powiedział Władysław, gdy Mikuła zapukał do jego drzwi. — Niech spoczywa w pokoju, ale ten człowiek doprowadzał mnie do szału. Oskarżał mnie o wszystko — od hałasowania po kradzież prądu.

Władysław jednak miał niepodważalne alibi. W dniu wizyty kolędowej był u córki w Toruniu, co potwierdziły zarówno bilety na pociąg, jak i jej zeznania.

— Nie mogłem nic zrobić. Zresztą, czemu miałbym? Był starszy i… no cóż, trudny, ale nikomu nie życzyłbym śmierci — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała nuta szczerości, która zaskoczyła nawet Mikułę.

Mikuła, wracając do swojego biura, analizował zebrane informacje. Konflikt w parafii, podejrzane zachowanie Karola Nawry, a teraz tajemnicza butelka wody święconej — wszystkie tropy prowadziły go z powrotem do kościoła.

„Ale czy to zbyt oczywiste?” — zastanawiał się. Czasami fałszywe tropy były tak dobrze skonstruowane, że mogły odciągnąć uwagę od prawdziwego sprawcy.

Spojrzał na zdjęcie Józefa, które znalazł w jego mieszkaniu. Jego oczy, pełne niewypowiedzianych tajemnic, zdawały się wpatrywać w niego, jakby mówiły: „Szukaj głębiej, inspektorze. Szukaj tam, gdzie inni nie spojrzą”.

*

Inspektor Adam Mikuła od dawna nauczył się, że przeszłość zawsze rzuca cień na teraźniejszość. Każda zbrodnia, każde działanie miało swoje korzenie w dawno zapomnianych wydarzeniach. Śmierć Józefa nie była wyjątkiem.

W archiwum miejskim Mikuła przeglądał dokumenty i stare gazety z czasów PRL-u. Chociaż informacje o Józefie były skąpe, jego nazwisko pojawiało się w kilku doniesieniach. Był nie tylko konfliktowym sąsiadem, ale także lokalnym działaczem społecznym, znanym z tego, że angażował się w sprawy sądowe, oskarżając innych o korupcję, kłamstwo i oszustwa.

Jedna z historii przykuła uwagę inspektora. Dotyczyła rodziny Nawra, w szczególności młodego Karola, który jako nastolatek marzył o karierze muzycznej. Józef, wówczas lokalny urzędnik, oskarżył ojca Karola o wyłudzanie pieniędzy, co doprowadziło do publicznego skandalu i utraty reputacji całej rodziny.

— To była tragedia — powiedział starszy archiwista, który pamiętał tamte czasy. — Młody Karol był obiecującym pianistą, ale po tym skandalu rodzina wycofała się z życia społecznego. Ojciec Karola stracił pracę, a chłopak zrezygnował z występów.

To odkrycie rzuciło nowe światło na relację między Józefem a wikarym. Mikuła poczuł, że zbliża się do prawdy, choć każdy kolejny krok coraz bardziej komplikował sprawę.

Inspektor postanowił bliżej przyjrzeć się zachowaniu Karola. Zaczął od rozmowy z kościelnym, który, choć lojalny wobec parafii, był również spostrzegawczy.

— Karol? — zastanowił się starszy mężczyzna. — To dobry człowiek, ale ostatnio… różnie bywa. Chodzi nocami do kościoła, zamyka się tam sam na długie godziny. Zawsze mówi, że się modli, ale kto wie?

Tego samego wieczoru Mikuła postanowił sprawdzić kościół. Ukrył się w pobliżu zakrystii, czekając na wikarego. Około północy zobaczył Karola wchodzącego do budynku. Światło zapaliło się w prezbiterium, a wikary zaczął krążyć między ołtarzem a boczną kaplicą.

Z odległości wydawało się, że mówi coś sam do siebie. Jego ruchy były nerwowe, a twarz — choć słabo oświetlona — zdradzała napięcie. W pewnym momencie Karol uklęknął przed ołtarzem, ale zamiast modlitwy wydawało się, że walczy z własnymi myślami.

Wieści o dziwnym zachowaniu Karola szybko dotarły do mieszkańców kamienicy i parafii. Ludzie zaczęli szeptać.

— Może to on? — mówiła pani Ewa z drugiego piętra, której uwagi nigdy nie brakowało jadu. — Taki młody, a taki zuchwały. Kto wie, co ukrywa?

Inni bronili wikarego. — To święty człowiek — mówił pan Jan, emerytowany stolarz. — Każdy ma swoje demony, ale nie sądzę, by był zdolny do czegoś takiego.

Mikuła musiał lawirować między emocjami społeczności a zimnymi faktami. Choć coraz więcej wskazywało na wikarego, brakowało twardych dowodów, które mogłyby jednoznacznie połączyć go z trucizną w wodzie święconej.

Mikuła wrócił do swojego biura, zastanawiając się nad wszystkim, czego się dowiedział. Relacja między Józefem a Karolem miała głębszy, mroczniejszy wymiar, niż początkowo podejrzewał. Cień przeszłości wisiał nad młodym wikarym, a jego zachowanie tylko podsycało wątpliwości.

Inspektor spojrzał na notatki. Trop prowadził do kościoła i Karola Nawry, ale coś mu nie pasowało. „Zemsta to za mało. Coś musiało przelać czarę goryczy” — pomyślał, gasząc światło w swoim gabinecie.

*

Bydgoszcz spowita była mgłą, która wczesnym rankiem unosiła się nad brukowanymi ulicami, tworząc scenerię pełną tajemnicy. W komisariacie inspektor Adam Mikuła czekał na raport z laboratorium. Ostatnie dni były wyczerpujące — śledztwo przeciągało się, a odpowiedzi były równie mgliste, jak poranne powietrze za oknem.

Raport z analizy chemicznej w końcu dotarł. Zatrucie, które zabiło Józefa, pochodziło z substancji rozpuszczonej w wodzie. Laboranci zidentyfikowali ją jako rzadką formę organicznej trucizny, trudną do wykrycia i niemal nie do zdobycia w regularnej sprzedaży.

Kluczowy był fakt, że trucizna znajdowała się w wodzie święconej używanej podczas kolędy. Mikuła wiedział, że to odkrycie jednoznacznie łączy śmierć Józefa z kościołem i parafią. Ale kto i dlaczego miałby się posunąć do tak desperackiego kroku?

— Musimy porozmawiać z wikarym — rzucił Mikuła do swojego asystenta, pakując akta do torby.

Wikary Karol Nawra siedział w zakrystii, jakby oczekując na wizytę inspektora. Jego twarz była blada, oczy podkrążone — człowiek na skraju wytrzymałości. Gdy tylko Mikuła przekroczył próg, Karol uniósł głowę.

— Więc to prawda — zaczął cicho. — Przyszedł pan oskarżyć mnie o śmierć Józefa?

— Prawda jest taka, że trucizna była w wodzie święconej — powiedział Mikuła spokojnie, ale stanowczo. — Pan ją przygotowywał.

Karol drgnął, ale szybko odzyskał zimną krew.

— To absurdalne! Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Józef… on był starym, zgorzkniałym człowiekiem, ale nie miałem powodu, by mu szkodzić.

Mikuła zauważył, jak wikary zaciska dłonie na krawędzi stołu.

— Dlaczego więc zachowuje się pan tak, jakby coś ukrywał? Nocne wizyty w kościele, niepokój, gdy wspominamy Józefa. Coś pan przed nami zataja, prawda?

Karol nie odpowiedział. Wstał z krzesła, obrócił się plecami do inspektora i utkwił wzrok w niewielkim witrażu, który przedstawiał świętego Michała Archanioła.

— Nie rozumie pan, jak ciężko jest tu służyć — zaczął po chwili. — Każdy ma swoje opinie, swoje osądy. Ale to, co mnie dręczy… to poczucie, że nigdy nie jestem wystarczający.

Mikuła nie odpuszczał.

— Czy to właśnie ta presja popchnęła pana do czegoś… drastycznego?

Karol odwrócił się gwałtownie.

— Nigdy! — krzyknął, a jego głos odbił się echem od ścian.

Po rozmowie z wikarym Mikuła udał się na spotkanie z proboszczem. Starszy duchowny siedział za biurkiem w swoim skromnym gabinecie, jego twarz była zmęczona, ale jednocześnie pełna determinacji.

— Karol zawsze był gorliwy — powiedział, nalewając herbaty do porcelanowych filiżanek. — Ale gorliwość czasem zamienia się w coś… niebezpiecznego.

— Co ma ksiądz na myśli? — zapytał Mikuła.

Proboszcz westchnął.

— Karol uważa, że parafia powinna być miejscem czystym, dosłownie i w przenośni. Nie podobało mu się, że przyjmowaliśmy ludzi takich jak Józef — ludzi z trudną przeszłością. Wielokrotnie kwestionował moje decyzje, mówił, że nie można zapraszać grzeszników, którzy przynoszą zgorszenie.

— Czy kiedykolwiek sugerował, że posunie się do czegoś drastycznego?

Proboszcz spojrzał na Mikułę z mieszaniną smutku i zaniepokojenia.

— Nie, ale obsesja na punkcie „oczyszczania” była widoczna. Bałem się, że może to doprowadzić do tragedii, ale nigdy nie sądziłem, że aż takiej.

Wracając do komisariatu, Mikuła analizował wszystkie elementy układanki. Karol miał motyw — jego przeszłość, uraz do Józefa i potrzeba „oczyszczenia” parafii. Były też dowody wskazujące na jego odpowiedzialność za przygotowanie wody święconej.

Ale coś wciąż nie pasowało. Wikary był zbyt oczywistym podejrzanym, a sprawa — mimo rozwikłanych tajemnic — zdawała się bardziej skomplikowana, niż początkowo zakładał.

„Ostatnie ogniwo,” pomyślał Mikuła, zamykając akta. „Tylko ono pozwoli mi domknąć tę historię.”

*

Bydgoszcz budziła się do życia, jednak mroczna aura, która otaczała miasto od kilku dni, nie opuszczała go. Mikuła stał przy oknie swojego mieszkania, spoglądając na rzekę Brdę, której wody powoli zbierały promienie porannego słońca. Jednak w jego umyśle wciąż kłębiły się myśli o sprawie, która nie dawała mu spokoju. Wszystkie ślady prowadziły do Karola Nawry. Wszystko wskazywało na to, że to on był odpowiedzialny za śmierć Józefa. Mimo to, coś w tej sprawie ciągle nie pasowało. Czy to było tylko zimne oblicze zemsty, czy może coś głębszego?

Zanim opuścił mieszkanie, Mikuła przeglądał ostatnie akta sprawy, a w jego głowie kłębiły się wątpliwości. Karol Nawra nie był zwykłym mordercą. Chociaż na pierwszy rzut oka wydawało się, że jego motyw był jasny — uraz do Józefa za zniszczenie jego marzeń, nie wszystko w tej historii było tak proste. Dlaczego jednak młody wikary zdecydował się na tak dramatyczny krok, traktując życie drugiego człowieka jako „boską sprawiedliwość”?

Mikuła musiał skonfrontować się z nim jeszcze raz.

Spotkali się w kościele, gdzie wszystko miało się rozegrać. Ściany świątyni były zimne i ciche, niczym bezduszny świadek zdarzeń, które miały tu miejsce. Karol czekał przy ołtarzu, jego twarz była blada, oczy — przekrwione. Jego oddech był nierówny, jakby każde słowo, które miał wypowiedzieć, było dla niego jak ciężar nie do uniesienia.

Mikuła przekroczył próg kościoła, idąc w stronę wikarego. Jego krok był spokojny, a w głowie miała się rodzić już tylko jedna, ostateczna konfrontacja.

— Karolu — powiedział spokojnie, ale stanowczo. — Czas, byś powiedział mi prawdę. Wszystko prowadzi do ciebie.

Karol zacisnął szczęki, ale nie odpowiedział. Jego ręce drżały, a z oczu płynęły łzy. W końcu, po chwili ciszy, padły pierwsze słowa.

— Chciałem, byś to zrozumiał. Chciałem tylko przywrócić porządek. Józef… on był częścią tej przeszłości, którą chciałem wymazać. On zniszczył moją przyszłość… On i ci, którzy dali mu posłuch.

Mikuła poczuł, jak jego serce przyspiesza. Z każdym słowem wikarego wszystko stawało się coraz bardziej klarowne, ale i coraz bardziej przerażające.

— To ty… to ty dodałeś truciznę do wody święconej, prawda? — zapytał inspektor, wpatrując się w Karola z intensywnością, której nie dało się ukryć.

Wikary zamknął oczy, a jego ciało jakby zwolniło, jakby sięgnął po ostatnią cząstkę siły, by znieść to wyznanie.

— Tak — odpowiedział, głos mu zadrżał. — Uważałem, że to „sprawiedliwość”. Józef nie zasługiwał na to, by być częścią tej wspólnoty. Był zepsuty, obłudny. Czułem, że jego życie to grzech, który powinien zostać ukarany. On zniszczył moją przyszłość… marzenia, które miałem, zanim ta parafia mnie pochłonęła.

Mikuła milczał przez chwilę, czując ciężar słów Karola. To wyznanie było jak cios.

— Więc to, co zrobiłeś, nie było tylko zbrodnią — rzekł w końcu inspektor, jego głos stłumiony, ale pełen odczuwanej goryczy. — To był akt fanatyzmu. Wykorzystałeś wiarę, by usprawiedliwić zło.

Karol spuścił wzrok.

— Tak, zgubiłem się. Moje pragnienie oczyszczenia tej parafii, tej społeczności… to zniszczyło mnie. Zamiast dawać im nadzieję, stałem się kimś, kto ją odbierał. Mój grzech jest nie tylko morderstwem, ale i zdradą tego, czego nauczałem.

Jego łzy były szczerze. To nie był tylko żal za popełnioną zbrodnię. To była strata, która sięgała głęboko w jego duszę. Był zgubiony, a teraz już nie było drogi powrotnej.

Kilka dni później, po złożeniu wyjaśnień i przyznaniu się do winy, Karol Nawra trafił za kratki. Został oskarżony o morderstwo, a jego działania zostały uznane za zbrodnię wynikającą z obsesyjnego fanatyzmu. Parafia, która kiedyś była pełna nadziei, teraz pogrążyła się w smutku, a Mikuła wiedział, że ta mała wspólnota będzie musiała na nowo odkrywać sens swojej wiary.

Inspektor Adam Mikuła wsiadł do samochodu, gotów opuścić Bydgoszcz. Miasto nie miało już dla niego tych samych barw, co na początku. Wszystko stało się bardziej szare i pełne cieni. Na nabrzeżu Brdy stanął na chwilę, patrząc na wody płynące w dolinę. W głowie miał obraz Karola Nawry, a także tego, jak niewielka granica dzieliła prawdę od kłamstwa, wiarę od fanatyzmu.

Życie pełne jest takich cienkich granic. Między tym, co słuszne, a tym, co złe. I choć Karol Nawra zapłacił za swoje czyny, to nie rozwiązało to wszystkich pytań. Mikuła wiedział, że ta sprawa będzie go prześladować przez długie lata.

I wciąż, po wielu latach, nie zapomni tej granicy. Granicy, która oddzielała wiarę od fanatyzmu.

Cień na Szwederowie

Bydgoszcz, dzielnica Szwederowo. Piwnica starej kamienicy.

Wilgoć przenikała powietrze, a zapach stęchlizny nie dał się zignorować, gdy inspektor Adam Mikuła przekroczył próg piwnicy. Jego buty nie wydawały dźwięku na zniszczonym betonie, ale w powietrzu unosił się cień czegoś gorszego — czegoś, co od lat czaiło się w tej części Bydgoszczy. W piwnicy panowała ciemność, a jedyne światło wpadające przez małe okna ledwo wystarczało, by rozświetlić zaniedbane przestrzenie. W powietrzu czuć było zapach starego drewna i wody, jakby piwnica była tu od zawsze. Była. Lata przedwojenne, a może jeszcze starsze — kamienica miała swoją historię, pełną nieopowiedzianych tajemnic.

Zatrzymał się tuż obok ciała, które wisiało na haku. Ciało było oschłe, jakby nie należało już do człowieka, ale do kogoś, kto zakończył swoją podróż na tej ziemi. Ksiądz Józef Baranowski — jego imię wyłoniło się w głowie Mikuły, nim jeszcze zobaczył dowód tożsamości w kieszeni płaszcza, przetrząśniętej przez techników.

Jego oczy były zamknięte. Ręce opadały bezwładnie wzdłuż ciała, jakby w ostatnim geście bezradności. Zatrzymując się na moment, Mikuła spojrzał w dół, na rozkładający się jeszcze worek na ziemi. Trudno było uwierzyć, że ten człowiek, ksiądz w średnim wieku, z twarzą o wyrazistych rysach, otoczony w swoich szatach, mógłby zakończyć życie w taki sposób.

„Samobójstwo?” — pomyślał. Ale coś w tym wszystkim się nie zgadzało.

Podszedł do ciała, wyciągając rękę, by zbadać sznurek, którym powieszono ofiarę. Użyty do tego sznurek wyglądał na zbyt zwykły, zbyt tani jak na tak brutalny czyn. Piwnica była niewielka, ciasna, ciemna, odcięta od reszty kamienicy. Nie pasowało to do obrazu spokojnego, pobożnego mężczyzny, który prowadził życie w zgodzie z zasadami kościoła. Ksiądz Baranowski nigdy nie był związany z tym, co ciemne, brudne i nielegalne.

W tej samej chwili usłyszał za sobą ciche kroki. Odwrócił się i ujrzał młodszego technika, który podszedł bliżej, szepcząc cicho.

— Inspektorze, mamy wszystko. Ciało księdza zostało znalezione około godziny temu przez jednego z sąsiadów, pana Władysława, który przypadkowo trafił do piwnicy, chcąc naprawić zawór wody.

— Wiesz coś więcej o sąsiedzie? — Mikuła przerwał, bez wznoszenia głosu.

— Nic specjalnego. Starszy pan, który mówi, że znał księdza… jako porządnego człowieka. Zresztą, wszyscy tu go znali, mówi, że się modlił i pomagał w parafii.

Mikuła spojrzał na niego uważnie. Powoli przeszedł wzrokiem po reszcie piwnicy, na jej ściany, pełne wilgoci i pleśni.

— Zadam ci pytanie, a ty mi na nie odpowiesz. Ksiądz miał ładne życie, prawda? — zapytał, patrząc na ciało.

— Tak, tak przynajmniej wszyscy mówią… — odpowiedział technik, z wyraźną niepewnością w głosie. — Ale…

— Ale coś tu nie pasuje. — Mikuła zakończył zdanie. Przesunął się w stronę odciętego kąta piwnicy, zatrzymując wzrok na drewnianym regale, pełnym starych książek, pudełek. — Zauważyłeś to? — wskazał na mały fragment podłogi. Zauważył spore plamy, jakby coś zostało tam wylało. Woda?

— Wygląda to na kałużę… — powiedział technik.

Mikuła wciągnął powietrze, analizując każdy szczegół.

— Nie mówił ci ktoś, jak ksiądz Baranowski wyglądał, jak się zachowywał? Może miał coś w sobie nie tak? W piwnicy? Samobójstwo w tym miejscu? Zastanów się, coś tu nie gra.

— Wiesz co, inspektorze, sąsiedzi nie mówią niczego podejrzanego. Zawsze uprzedzał, że ma tutaj swoją prywatność.

Mikuła odwrócił się z powrotem do ciała.

Samobójstwo. To jest to, do czego wszyscy zmierzają. Ale nie on. Adam Mikuła nie wierzył w takie proste rozwiązania. Jego doświadczenie mówiło mu jedno — w tej historii nie chodziło o samobójstwo, lecz o ukrytą prawdę, którą ktoś chciał za wszelką cenę zatuszować.

Piwnica w Szwederowie była miejscem, które skrywało zbyt wiele tajemnic. Mikuła poczuł w powietrzu narastające napięcie. Tylko jedno było pewne: to śmierć księdza była początkiem czegoś, co mogło na zawsze zmienić nie tylko tę okolicę, ale i samego inspektora.

Cisza w piwnicy była nie do zniesienia. Mikuła wyszedł na zewnątrz, wciągając głęboko powietrze. Śmierć księdza Baranowskiego stała się tylko pierwszym z wielu pytań. Więcej odpowiedzi znajdzie dopiero w cieniach tego miasta.

*

Bydgoszcz, dzielnica Szwederowo. Ulica z czasów międzywojennych, z wąskimi kamienicami, na których tynkach widać już ślady czasu. Mikuła stał przy furtce kamienicy, w której mieszkał ksiądz Józef Baranowski. Pięć dni minęło od znalezienia jego ciała w piwnicy, ale dla inspektora nie było żadnych wątpliwości — to dopiero początek. Wstępne ślady prowadziły w jednym kierunku, ale ten kierunek wydawał się zbyt prosty, by pasował do sprawy, którą miał przed sobą. Samobójstwo? Ksiądz? To nie miało sensu.

„Zbyt czyste życie” — pomyślał, spoglądając na budynek. „Za czyste.”

Do drzwi zapukał niepewnie. Czekał na dźwięk kroków w środku, zanim kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi. Mikuła od razu dostrzegł znużony wyraz twarzy. Zdecydowanie nie była to pierwsza rozmowa, którą odbywała z kimkolwiek na temat księdza. Pani Zofia, jak się przedstawiła, mieszkała tu przez prawie trzydzieści lat.

— Witam, inspektor Mikuła. Chciałbym zadać kilka pytań o księdza Baranowskiego — zaczął bez wstępów, wiedząc, że czas to najcenniejsza rzecz, jaką mógł zaoferować.

Pani Zofia spojrzała na niego przez chwilę, jakby ważyła, czy mówić prawdę, czy też raczej milczeć. W końcu zrezygnowała z ciszy.

— Ksiądz był… dziwny — powiedziała, opierając się na framudze drzwi. — Nikt go tu nie znał dobrze. Był zamknięty, ale nigdy nie sprawiał wrażenia złego człowieka. Czasem zniknął na kilka dni, nigdy nie tłumaczył się, nikomu nie mówił, dokąd idzie. Mówił, że ma swoje sprawy, że nie chce nikogo angażować.

Mikuła skinął głową, ale nie był przekonany. Zbyt wiele osób nie znało go dobrze, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, co działo się w jego życiu, a jednocześnie wszyscy czuli, że coś w tym życiu nie pasowało.

— Zauważyła pani coś szczególnego? Ktoś go odwiedzał? — zapytał, starając się wyczuć, czy coś więcej się kryje.

Pani Zofia spojrzała w bok, jakby szukając słów, a potem wreszcie je znalazła.

— Wie pan, zdarzało się, że ktoś przychodził, zwłaszcza w nocy. Nigdy nie widziałam ich twarzy, ale były to młodsze osoby… czasami kilku młodych mężczyzn. Często o tej porze. Nigdy nie rozmawiałam z nimi, ale coś mi w nich nie pasowało.

— Jakich mężczyzn? — Mikuła zapytał, starając się uchwycić każdy szczegół. — Skąd się wzięli?

Pani Zofia wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Nikt ich nie znał. Ale jedno było pewne. Kiedy oni przychodzili, ksiądz zawsze był bardzo zamknięty. Znikali razem na kilka dni, a potem wracał… jakby nic się nie stało.

Mikuła poczuł, jak coś zaciska się w jego żołądku. Młodsze osoby, nocne wizyty. Pojawił się obraz księdza w zupełnie nowym świetle — nie tylko tego pobożnego duchownego, ale także kogoś, kto miał drugą twarz.

Po rozmowie z panią Zofią Mikuła ruszył do kolejnego punktu na mapie — stacji benzynowej, która znajdowała się kilka ulic dalej. Ksiądz Baranowski był tam widywany, a ludzie mówili, że nie raz przychodził tu późno w nocy, nigdy nie zamawiając niczego do jedzenia. Tylko palił papierosy, patrząc na ulicę.

„Człowiek pełen tajemnic” — pomyślał inspektor. „Tylko pytanie, czy ta tajemnica była niewinna, czy jednak mroczna?”

Za ladą stał młody chłopak, który właśnie zaczynał swoją pierwszą zmianę. Jego ręce drżały, kiedy zobaczył inspektora, ale starał się zachować profesjonalizm.

— Coś w tym stylu, inspektorze — odpowiedział nieśmiało. — Mówili, że to były jego ostatnie zakupy. Papierosy, parę rzeczy do picia. Wiesz, różne rzeczy. Był tu regularnie, a czasami w nocy… rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.

— O czym rozmawialiście? — Mikuła zapytał, przerywając chłopakowi.

— O niczym poważnym — odpowiedział młodzieniec, nerwowo wycierając ręce o fartuch. — Tylko… o życiu. Nigdy nie mówił o niczym szczególnym, zawsze jakieś ogólne rozmowy. Ale wyglądał na zmęczonego, jakby coś go trapiło.

Mikuła poczuł, że zaczyna zbierać kawałki układanki. Rozmowy o niczym, zamknięcie się w samotności, dziwne wizyty. Gdzieś tam, w tej mrocznej układance, czaiła się prawda, której wciąż brakowało.

Kilka godzin później, kiedy słońce zachodziło nad Szwederowem, inspektor siedział przy biurku w swoim skromnym mieszkaniu, otoczony kartkami z notatkami i zdjęciami. Zaczynał układać poszczególne fragmenty.

Józef Baranowski. Młody duchowny. Tajemniczy, zamknięty. Ktoś, kto w młodości popełnił błąd, a potem ukrywał go za fasadą kościelnej pobożności? A może to była tylko maska?

„Czemu więc umiera w piwnicy, związał się z jakimiś niebezpiecznymi ludźmi, ale nic nie wskazuje na to, że miał do czynienia z czymś nielegalnym?” — rozmyślał Mikuła.

Czując, że coraz bardziej wpada w spiralę wątpliwości, wiedział jedno: nie tylko śmierć księdza miała mroczny cień. To, co ukrywał, mogło sięgać głębiej, niż przypuszczał.

I tak w mrokach Szwederowa, w cieniach przeszłości, zaczynało się coś, co miało zmienić życie Mikuły na zawsze.

*

Bydgoszcz. Miasto, w którym po zmierzchu wszystko staje się bardziej mroczne. Przemoc, narkotyki, kradzieże. Mikuła znał to miasto jak własną kieszeń. Przemierzając jego ulice, widział więcej, niż chciałby zobaczyć. Po latach pracy w policji nauczył się ignorować szarość miasta, ale dzisiaj ta szarość zaczynała przechodzić w czerń.

Tego dnia w Bydgoszczy nie było widać niczego, co mogło zwiastować tragedię. Poza jednym szczegółem. Ksiądz Baranowski nie był tym, kim się wydawał. Gdyby to było proste morderstwo, Mikuła mógłby po prostu zamknąć sprawę. Ale wszystko wskazywało na to, że Baranowski był nie tylko duchownym, ale także graczem w nielegalnych interesach.

Zaczęło się od rozmów z ludźmi, którzy znali przestępczy świat Szwederowa. Mikuła odwiedził kilka miejsc — od zapuszczonych barów po małe, zatłoczone piwnice, gdzie handlarze narkotyków spotykali się w ciszy, by przeprowadzać swoje interesy. Mikuła miał na swoim koncie kilka poważnych spraw narkotykowych, ale to, czego dowiedział się teraz, było zupełnie inne.

„Ksiądz Baranowski?” — powiedział jeden z mężczyzn, który często bywał w tych rejonach. — „Tak, znałem go. Chciał zrobić porządek, znaleźć sposób na ludzi, którzy mieszkali tu i nie mieli nic do stracenia. Mówił, że chce pomagać, ale… mówił też, że ma pewne rzeczy do przechowania. I chyba nie chodziło tylko o modlitwy.”

Mikuła unikał kontaktu wzrokowego z mężczyzną, który podał te słowa, wiedząc, że nie dostanie wszystkiego za darmo.

— A co miał przechowywać? — zapytał, wyczuwając, że to nie będzie łatwa rozmowa.

— To były jakieś paczki, wiązane w czarne torby. Nie wiem, co w środku, ale wiem, że nikt nie wchodził na plebanię bez jego zgody. Nie wyglądał jak typowy diler, ale nie był też zwykłym księdzem — dodał mężczyzna z niewielką dozą strachu w głosie.

To były słowa, które Mikuła musiał przepuścić przez filtr. Ksiądz. Diler. Baranowski. Wszystko zaczynało się łączyć w jedno niebezpieczne równanie.

Mikuła odwiedził plebanię, na którą Baranowski był odpowiedzialny. Nikogo tam nie było. Większość rzeczy była poukładana, jakby w szybkim tempie sprzątnięto wszystkie ślady. Jednak coś zwróciło jego uwagę. Mały pokój obok zakrystii. Kiedy wszedł, zauważył kilka książek, które wyglądały jak te z lat 90-tych, a obok nich leżały pudła. Pudła, które nie pasowały do żadnego duchownego. W jednym z nich Mikuła znalazł kilka małych paczek opakowanych w brązowy papier. Każda paczka była zawiązana sznurkiem, a na niektórych widniały sigle, które inspektor rozpoznał z raportów. Narkotyki. I to nie byle jakie.

Następnie Mikuła odwiedził znajomych księdza — niektórzy z nich byli jego dawnymi współpracownikami. Jerzy, były parafianin, który znał Baranowskiego od lat, wydawał się być tym, który mógłby wyjaśnić sprawę.

Jerzy, chociaż starszy, miał w sobie coś, co wskazywało na twardość, jakiej nie było u innych. Zawsze w otoczeniu ludzi, którzy nie bali się „porządnych interesów”. Kiedy Mikuła zapytał go o księdza, jego odpowiedź była zaskakująco prosta.

— Tak, znałem go. — Jerzy spojrzał w stronę okna. — Ale nie był tylko księdzem. Słuchaj, wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale Baranowski znał się z ludźmi, którzy robili rzeczy, których nie powinni robić. Chciał się wymiksować, ale wiesz, jak to jest. Kiedy zaczynasz wchodzić w ten świat, nie łatwo jest wyjść. To nie było niczego, o czym mówił głośno. Wiesz, że w Bydgoszczy masz swoich ludzi, a oni chcą mieć na ciebie wpływ. Nie mógł wyjść z tego kręgu, choć próbował.

Mikuła poczuł, jak powoli nabiera przekonania, że coś się zmienia. Ksiądz, który starał się unikać wciągania w ciemne interesy, w końcu w nie wpadł. A teraz, kiedy próbował się wyplątać, zapłacił za to najwyższą cenę.

„Ale kto zabił?” — Mikuła nie miał jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale z każdą rozmową zaczynał rozumieć, że śmierć Baranowskiego miała związek z tym, czego chciał się pozbyć. Kiedy nielegalne interesy spotykają się z życiem duchownym, nie ma już drogi wyjścia. A teraz, w ciemnych zaułkach Szwederowa, czekały na niego kolejne pytania.

Ostatnia rzecz, którą Mikuła zauważył, to list, który znalazł w gabinecie księdza. Złamany długopis, rozrzucone papiery — wszystko wskazywało na pośpiech. Mikuła nie miał wątpliwości. To nie była przypadkowa śmierć. Ksiądz wiedział, że zbliża się koniec. A teraz Mikuła wiedział, że śmierć Baranowskiego była skutkiem działań, które miały miejsce znacznie wcześniej — w cieniu narkotykowych interesów, które ścigał od lat.

Zbliżał się czas, aby odpowiedzi stały się konkretnymi dowodami.

*

Bydgoszcz, wieczór. Zmrok już zapadł, a miasto znowu zaczęło tętnić życiem. W każdym zakamarku kryły się ciemne interesy, ludzkie dramaty, a także zagadki, które ktoś musiał rozwikłać. Adam Mikuła po raz kolejny przekroczył próg swojego biura, a kiedy zamknął za sobą drzwi, poczuł to znajome uczucie — wszystko staje się jasne tylko wtedy, gdy się na to odpowiednio spojrzy.

Rekonstrukcja. Ostatni dzień księdza Baranowskiego. Mikuła poświęcił godziny na analizowanie wszelkich informacji, które zdołał zebrać od momentu, w którym odkrył ciało duchownego w piwnicy starej kamienicy na Szwederowie. Ciało zawisło na haku, ale to tylko powierzchowna iluzja. Samobójstwo? Nie pasowało to do Baranowskiego. Co więcej, kiedy Mikuła zaczął grzebać głębiej, zauważył, że w dniu śmierci księdza ktoś musiał być świadkiem.

„Gdzie byłeś?” — powtarzał w myślach. To pytanie zaczęło się wciąż pojawiać w głowie, nie dając mu spokoju. Co sprawiło, że ksiądz stał się celem? I co jeszcze ukrywał? Każde śledztwo wymagało czasami nie tylko dowodów, ale też intucji, która — jak dotąd — nie zawiodła Mikuły. Musiał wrócić do kluczowego dnia, a potem poskładać elementy jak układankę.

Pierwsze tropy prowadziły do wschodnich rejonów miasta. W okolicach, gdzie wciąż trzymano mocno zakorzenione tajemnice. Mikuła, od lat związany z Bydgoszczą, wiedział, że niektóre sprawy nie kończą się w sądach, a raczej w podziemnym świecie. Narkotyki. Dilerzy. Przestępczość zorganizowana. Baranowski miał kontakt z ludźmi z tego świata, a teraz ci ludzie stali się jego oprawcami.

Mikuła wrócił na plebanię, by ponownie przejrzeć notatki. Rozmowa z Jerzym, byłym współpracownikiem księdza, nie dawała mu spokoju. Jerzy był jednym z tych, którzy twierdzili, że Baranowski miał „przełom”. Ksiądz próbował wyjść z przestępczego świata. Ale w którym momencie przełom stał się błędem?

Mikuła zaczął badać powiązania — nie tylko te, które wychodziły na jaw, ale też te, które były schowane w cieniu. I wtedy to odkrył.

Ksiądz miał związek z jednym z producentów narkotyków. Śmierć nie była przypadkowa — to nie było zwykłe morderstwo. To była egzekucja. Baranowski miał wziąć coś, co nie należało do niego. Kradzież. Oskarżenie o zdradę. Zmiana stron w grze, która miała konsekwencje. Zginął, bo próbował zdradzić tych, którzy go kiedyś wspierali, a teraz stał się zagrożeniem.

Wszystko wskazywało na to, że Baranowski wiedział zbyt wiele. Mikuła przypomniał sobie jedno z zeznań świadka, które nie miało większego sensu, dopóki nie połączył go z tym, co odkrył. Mężczyzna, który twierdził, że widział księdza z nieznajomym mężczyzną w okolicach, gdzie nie było żadnych kościołów — to była kluczowa wskazówka. Nie tylko teoretyczna, ale również praktyczna. Baranowski nie stał się ofiarą tylko przez przypadek.

Wkrótce potem inspektor dotarł do kolejnej osoby, która pomogła mu w rozwoju śledztwa — do jednego z dilerów, który miał kontakty z księdzem. Mężczyzna, szary, zniszczony życiem, przyznał, że Baranowski miał znać ludzi związanych z produkcją narkotyków. Chciał odciąć się od tego, zrozumiał, że gry tego świata mogą go zniszczyć. Ale w tej chwili było już za późno.

Mikuła poznał historię o produkcji narkotyków w Bydgoszczy — historia, która zaczynała się w piwnicach i kończyła na ulicach. Śmierć księdza stała się kolejnym dowodem na to, że Bydgoszcz miała swoje nieoczywiste oblicze, które nie ujawniało się zwykłym śmiertelnikom. Z czasem Mikuła zdał sobie sprawę, że nie był już tylko ścigającym przestępców inspektorem. To śledztwo stało się osobistym wyzwaniem. Miał do czynienia z czymś większym niż zwykłe morderstwo.

I wtedy poczuł to: napięcie. To było coś, czego nie mógł już ignorować. Osoby, które wcześniej były tylko tłem w sprawie, zaczynały stawać się bardziej widoczne. Zaczynały go obserwować. Wiedział, że nie może już ufać nikomu. W tym mrocznym świecie nie ma miejsca na błędy.

Mikuła odłożył telefon, na którym widniały zdjęcia zebranych dowodów. Wszystko wskazywało na jedną rzecz: ksiądz Baranowski zginął z rąk tych, którzy traktowali go jak zdrajcę. Zginął, bo próbował zerwać z nielegalnym światem, który kiedyś rzekomo miał służyć mu do zbawienia innych.

*

Dzień zaczął się od nieoczekiwanych informacji. Mikuła siedział w swoim biurze, studiując zdjęcia, które jeszcze kilka godzin temu przekazał mu technik. Były to ujęcia z miejsca, w którym doszło do śmierci księdza Baranowskiego. Każdy szczegół — od ustawienia ciała po znalezione przedmioty — mógł mieć znaczenie. Mikuła wiedział, że na pierwszy rzut oka śmierć wyglądała na samobójstwo, ale im głębiej kopał, tym bardziej wszystko się rozmywało. W piwnicy, w której znaleziono ciało, nie było śladów walki. Ale nie to przykuło jego uwagę.

Jeden szczegół. Woda, która była w szklance na stole, obok ciała.

Ona miała znaczenie. Woda zawierała ślady nieznanych substancji. Kiedy inspektor przekroczył próg laboratorium, wyniki badań wyjawiły coś, co momentalnie zmieniło bieg sprawy: woda zawierała śladowe ilości narkotyków — silnego środka odurzającego. Mikuła poczuł, że coś zaskakująco mrocznego zaczęło się wyłaniać. Woda, samobójstwo, dilerzy. To wszystko zaczęło się łączyć w jeden, niepokojący obraz.

Po kilku dniach intensywnych przesłuchań, w których Mikuła badał świadków, jedna rzecz stała się jasna. Ksiądz Baranowski nie był bez winy. Zgadzał się z tym każdy, kto go znał. Jednak nie chodziło tylko o jego uzależnienie od alkoholu, o problematyczne relacje z parafianami czy mroczne noce, w które zapuszczał się do nieznanych mu miejsc. Ksiądz miał silne powiązania z narkotykowym półświatkiem, ale nie tylko z lokalnymi dealerami. Jego działalność sięgała daleko poza granice Bydgoszczy.

Im więcej Mikuła odkrywał, tym bardziej zaczynał dostrzegać, że cała ta sprawa była częścią większego kryminalnego układu. Ksiądz, przez długi czas skrupulatnie oddzielający swoje duchowieństwo od mrocznej przeszłości, z jaką żył, teraz był jednym z ogniw w międzynarodowej sieci przestępczej. Kradzież towaru. Długi. Zdrada. Zginął, ponieważ przeszedł zbyt daleko w grze, która nie miała żadnych zasad.

— Wiesz, kto za tym stoi? — spytał Mikuła Jerzego, dawnego współpracownika księdza. Był to człowiek, który wiedział dużo, ale nigdy nie powiedział wszystkiego. Teraz, gdy poznał prawdę, nie miał już wyboru. Wiedział, że Mikuła dotarł do sedna sprawy.

Jerzy westchnął, patrząc w okno, jakby liczył na to, że odpowiedź przyjdzie sama. Potem uniósł wzrok.

— Baranowski miał do czynienia z jednym z najniebezpieczniejszych producentów narkotyków w kraju. I nie tylko to. Wiązały go kontakty z większymi graczami. To, że chciał zerwać, to jedno, ale w tej grze nie można się po prostu wycofać.

To była prawda, której nie chciał zaakceptować, ale teraz była nieunikniona. Baranowski był w samym centrum sieci, której nikt nie chciał widzieć. Mikuła wiedział, że nie chodziło tylko o długi czy przechowywanie narkotyków. Ksiądz miał wiedzę, której przestępcy nie mogli mu wybaczyć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 34.44