🐾
Zapraszam Cię w podróż po surowej, pięknej Islandii. Krainie, gdzie wiatr smaga skały, a cisza ma swój własny głos. Dla autentycznego klimatu w tej opowieści pojawiają się oryginalne islandzkie zwroty i przekleństwa. Niech te słowa dodadzą historii prawdziwego charakteru.
Prolog🐾
Nie od razu ją widziała. Na początku był tylko niepokój. Dziwne wrażenie, jakby coś lub ktoś stał za plecami, gdy gasiła światło. Niewyjaśniony dreszcz w ciele, kiedy budziła się nagle o trzeciej w nocy z uczuciem, że nie jest sama. A potem… ta cisza. Gęsta i lepka.
Wypełniona czymś więcej niż zwykłym milczeniem ścian. Kiedy opowiadała o tym sobie samej, mówiła:
— To tylko stres. Zmiana. Nowe miejsce. Przeprowadzki są przecież wyczerpujące.
A przecież, to miało być początkiem. Ich, czysta karta.
Ale coś w nim było… nieruszone. Jakby czas się tu zatrzymał. Jakby powietrze pamiętało coś, o czym nikt już nie mówił. Pierwszy raz zobaczyła ją w nocy przy drzwiach w sypialni.
Niewyraźnie. Stała z tyłu, przy drzwiach. Biała. Nieruchoma. Kiedy odwróciła się gwałtownie nikogo już nie było. Zadrwiła z siebie.
Za dużo kawy. Za mało snu.
Zmęczenie, które potrafi pobudzać wyobraźnię. Ale potem zaczęła ją widywać częściej. Zawsze w tym samym miejscu. W sypialni, gdzie światło z ulicy rzucało blade odbicie na ścianę. Nie ruszała się. Nie mówiła. Nie robiła nic. Po prostu stała. Czasem płakała. Choć łez nie było widać, czuła to. Czuła to tak silnie, że budziła się ze ściśniętym gardłem i wilgotnymi oczami. Leżała potem bez ruchu, wsłuchując się w oddech męża, który spał tuż obok, nieświadomy niczego. Aż pewnej nocy on pierwszy zobaczył smutną kobietę w bieli. Nie ona. To on się odwrócił, spojrzał w kąt i szepnął ledwie słyszalnie, jakby się bał, że jeśli powie to na głos, wszystko stanie się zbyt realne. Teraz już wierzył Sofii bardziej.
— Czy ty też ją widzisz? — zapytał Raven.
I wtedy… wiedziała, że już to nie tylko jej wyobraźnia. Wiedziała, że to, co przez tygodnie widziała, właśnie zostało wypowiedziane na głos. Nie była sama. Nie była szalona. Od tej chwili patrzyli razem. W noc. W cień. W żal, który przybrał ludzką postać. I już nie mogli odwrócić wzroku.
Rozdział 1🐾
Zawsze coś zostaje. Miałam wrażenie, że mieszkanie oddycha. Nie jak dom pełen życia. Jak coś, co przez długi czas milczało i nagle zaczęło cicho szeptać. Z zewnątrz, nic niezwykłego. Przeciętny dom z minionych dekad, trochę zmęczony czasem, trochę odrapany, ale z potencjałem.
Tak przynajmniej twierdzili wszyscy.
„Dobra lokalizacja. Duże okna. Wysokie sufity.”
Ale nikt nie wspominał o tym, co się czuje, kiedy zamykasz drzwi od środka i nagle robi się… za cicho. Jakby ściany nasłuchiwały. Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam, wpatrując się w sufit, licząc tykanie zegara w kuchni. Mój mąż, Raven spał obok, oddychał głęboko, pewnie z ulgą, że w końcu się wprowadziliśmy.
Całe te przeprowadzki są męczące. Nowy start. Ale we mnie coś zgrzytało. Niepokój, który nie miał imienia.
Druga noc była gorsza. Obudziłam się nagle. Bez powodu. Zlana potem, z sercem tłukącym się jak oszalałe. Było coś dziwnego w powietrzu chłód, którego nie dało się wytłumaczyć. Podniosłam się powoli, czując, że nie jestem sama. Nie w sensie fizycznym.
W sensie… instynktownym. Zwierzęcym. W kącie coś się poruszyło. Zamarłam. Ale to był tylko cień. Tak sobie wmawiałam. Cień drzewa za oknem, reflektor samochodu, ruch firanki. Wszystko, tylko nie to, co naprawdę poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Trzeciej nocy byłam już pewna. Nie spałam. Leżałam z otwartymi oczami, celowo. Czekałam.
I kiedy zegar wybił trzecią trzy, znów to poczułam, jak powietrze staje się cięższe, jakby ktoś właśnie wszedł do pokoju i zapomniał zamknąć za sobą drzwi. I wtedy ją zobaczyłam. Stała. Cicho.
W kącie. Kobieta. Blada. Bardzo smutna.
W długiej sukni, której dół wydawał się niemal znikać w podłodze.
Nie poruszyła się. Nie odezwała. Ale patrzyła. Nie to było jednak najgorsze. Najgorsze było to, że nie czułam strachu. Czułam żal. Tak potężny, że aż chciało mi się płakać. Taki, który był w całym otoczeniu, starszy od tego mieszkania. Żal, który nie krzyczał. Po prostu był. Rano nie powiedziałam ani słowa tylko jak zawsze zrobiłam kawę.
Uśmiechnęłam się. Udawałam, że nic się nie wydarzyło.
Bo co miałam powiedzieć?
„Widziałam kobietę, która nie żyje, ale płacze w naszej sypialni”?
Nie. Jeszcze nie. Jeszcze nie byłam gotowa przyznać się nawet przed sobą.
Ale w końcu powiem mężowi. Zawsze mi wierzy, ufa.
***
Mijały dni. Każdej nocy, to samo. Aż przywykłam. Jak do dźwięku lodówki w nocy. Jak do cienia za szybą. Czasem myślałam, że może tak właśnie wygląda obłęd. Powolny. Cichy, nie przychodzi z wrzaskiem, tylko szeptem, który zostaje w głowie. Ale potem przyszła ta noc. Inna. Nie spałam. Leżałam bokiem, plecami do ściany. Za nią, w kącie, czułam ten znajomy chłód. Wiedziałam, że tam jest. Jak zawsze. Aż nagle poczułam, że coś się zmienia. Oddech obok mnie przyspieszył. Obróciłam się powoli. Raven siedział na łóżku.
— Znów nie śpisz? — zapytał cicho. Miał zmierzwione włosy i lekko zachrypnięty głos.
— Nie mogłam zasnąć — odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od miejsca, gdzie przed chwilą ona tam była.
Nasza mała czarna suczka Mimi, siedziała obok fotela, nieruchoma, z uszami uniesionymi do góry. Wpatrywała się w pustą przestrzeń przy ścianie dokładnie tam, gdzie przed chwilą stała ta kobieta.
— To przez nią? Widzisz ją znowu?
Zamilkłam na moment, zaciskając dłonie na kolanie.
— Tak.
— Nie wiem, czy ją widzę… Ale czuję. Jakby patrzyła. — Odpowiedział Raven. –Od samego początku czuję czyjeś obecność. Ale nic, poza tym.
Suczka poruszyła się nagle, jakby coś w niej odpuściło. Przestała się wpatrywać, otrząsnęła lekko i wskoczyła na łóżko, układając się między nimi. Wcisnęła nos w mój bok, jakby chciała dodać otuchy. Mój mąż przysunął się bliżej, głaszcząc ją automatycznie po miękkim grzbiecie.
— Czuję jakby to miejsce… oddychało czymś więcej niż tylko nami. Ale ja jej jeszcze nie widziałem.
Spojrzałam na niego z ukosa.
— Jeszcze.
— Tak. Jeszcze.
Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była pusta. Była końcem samotności. I początkiem czegoś, czego nie da się cofnąć. W nocy wszystko wraca. Nie ufałam sobie. Od kilku tygodni patrzyłam w lustro i nie poznawałam twarzy.
Zbyt blada. Zbyt pusta. Z oczami, które wyglądały, jakby ktoś zostawił je otwarte i wyszedł. Na zewnątrz byłam normalna. Na zewnątrz potrafiłam się uśmiechnąć, rozmawiać o rachunkach, zmywarce, o naszej Mimi i innych przyziemnych sprawach.
Ale w środku?
W środku wszystko zaczynało się sypać. Mieszkanie miało być nowym początkiem. Czystym tłem, na którym mieliśmy coś zbudować, ja, Raven i Mimi. Ale od pierwszego dnia czułam, że w tych ścianach już coś się wydarzyło. Coś, co nie zostało dokończone. W nocy spał. On zawsze spał spokojnie, głęboko, a ja leżałam obok, nieruchoma, nasłuchując ciszy, która brzmiała zbyt głośno. W tej ciszy było miejsce na wszystko: na myśli, których nie chciałam mieć. Na obrazy, których nie dało się wygonić, na to… coś. Z początku nie widziałam jej dokładnie. Był tylko ciężar w powietrzu. Uczucie obecności, którego nie da się nazwać, ale które zna każdy, kto kiedyś obudził się z wrażeniem, że coś patrzy. Z czasem zaczęłam ją widzieć.
Najpierw w półśnie. Potem w lustrze. W końcu po prostu, tam. W kącie. W cieniu. W miejscu, gdzie światło z latarni zawsze gasło jako pierwsze. Stała. Zawsze tak samo. Kobieta w białej sukni. Zbyt cicha. Zbyt nieruchoma. Zbyt ludzka, żeby była tylko wyobrażeniem. Zbyt martwa, żeby była kimkolwiek innym. Ale nie o ducha chodziło. Nie o to, co nadprzyrodzone. Chodziło o ból, który z niej emanował. Nie straszyła. Nie krzyczała. Cierpiała. Na tyle głęboko, że czułam go pod własną skórą. Widzę kobietę, która nie istnieje, ale boli mnie tak, jakby to była moja matka, moja siostra, moje dziecko? Nie chciałam litości. Ani podejrzeń. Nie chciałam patrzeć na męża i widzieć w jego oczach pytanie: Czy wszystko z tobą w porządku? Nie było. I ja to wiedziałam. Chociaż Raven nigdy mnie nie oceniał. Zawsze był przy mnie i wspierał. Ale pewnej nocy coś się zmieniło. To on pierwszy się obudził. Usiadł. Złapał oddech. Spojrzał w kąt, ten sam. I przez chwilę był całkiem cicho. A potem zapytał głosem jak gdyby już znał odpowiedź.
— Czy ty też ją widzisz?
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Bo w tej jednej chwili pękła bańka samotności. Nie była już tylko moja. W tym spojrzeniu nie było lęku. Była… ulga. Że nie oszalałam. Że nie byłam sama. Że coś tu jest, naprawdę. I że to nie ja się psuję. Od tamtej nocy patrzyliśmy razem. W cień. W kąt. W coś, co nie powinno istnieć, a jednak istniało. I oboje zaczęliśmy rozumieć, że nie każda historia kończy się śmiercią.
Niektóre trwają dalej. W miejscach, gdzie nikt nie słucha. To, co zostaje między słowami.
— Więc… nie tylko ja, tak? — odezwał się cicho. Zbyt cicho, jak na kogoś, kto właśnie zobaczył coś, co nie miało prawa istnieć. Siedział na skraju łóżka, plecami do mnie, dłonie zaciśnięte w pięści. Jakby próbował coś utrzymać — może oddech, może zdrowy rozsądek. Albo siebie.
Leżałam jeszcze przez chwilę bez ruchu, jakbym chciała wtopić się w pościel, w materac, zniknąć. Czułam chłód w plecach. Nie od okna. Od jej obecność.
— Widzisz ją… tak po prostu? — zapytałam. Głos miałam ochrypły. Nie dlatego, że dopiero się obudziłam. Dlatego, że coś we mnie właśnie pękało.
— Od kilku dni. Ale myślałem, że… Że mi się wydaje. Albo, dlatego, że chciałem ją zobaczyć, żebyś nie była sama.
— Przeze mnie?
Odwrócił się. Nasze spojrzenia się spotkały. Po raz pierwszy od dłuższego czasu naprawdę się widzieliśmy.
— Zmieniłaś się — powiedział. — Jesteś… gdzieś indziej. Nawet kiedy jesteś tu.
Zamilkłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo miał rację. Nie byłam „tu”. Od tygodni żyłam między nocą a półświadomym stanem. W dusznej ciszy, zbyt pełnej emocji, by je wypowiedzieć.
— Myślałem, że coś się psuje między nami. — Jego głos drżał. — Że może żałujesz.
— Żałuję tylko tego, że nie porozmawialiśmy o tym wcześniej.
To była prawda. Gorzka i prosta. Nosiłam ją w sobie jak grzech, jak hańbę. A przecież niczego nie zrobiłam. Po prostu czułam. Zbyt mocno. Zbyt dużo.
Wstałam i podeszłam do okna. Patrzyłam na ulicę mokrą od deszczu, połyskującą w świetle latarni jak szkło posypane brokatem. Z dołu dolatywał dźwięk silnika, śmiech, świat zewnętrzny. Ten, który toczył się bez nas.
— Myślisz, że to… duch? — zapytał z wahaniem. — Czy może zwariowaliśmy razem?
Uśmiechnęłam się gorzko. Bez radości.
— Nie wygląda jak coś z horroru. Nie straszy. Ona po prostu… tam jest. I to boli. Jej obecność boli. Jakby chciała, żebyśmy coś zrozumieli i pomogli jej.
— Ale co?
— Nie wiem. — Oparłam się czołem o szybę. — Może to, że cierpiała. Że ktoś jej nie zauważył, kiedy najbardziej tego potrzebowała. Może to wystarczyło, żeby zostać.
Milczeliśmy. W pokoju byliśmy tylko my dwoje, Mimi i ona cicha, nieruchoma, nienazwana. Raven wstał powoli i podszedł do mnie. Jego dłoń dotknęła mojego ramienia. Delikatnie, jakby się bał, że pęknie.
— Może powinniśmy z kimś porozmawiać. O tym. O niej. O tym, co się dzieje z nami.
Spojrzałam na niego. Jego oczy, zmęczone, czerwone, były pełne czegoś, czego się nie spodziewałam, strachu. Ale nie przed duchem.
Przed mną. Przed tym, że może mnie nie rozumieć. Przed tym, że może już mnie nie ma w środku.
— Jeśli powiemy to komuś… — zaczęłam powoli.
— ...to zmieni się w historię o psychice. O stresie. O niedospaniu. Wszystko sprowadzą do słów i definicji. A to, co naprawdę tu jest, zostanie zagłuszone.
— A jeśli już jesteśmy chorzy?
— To przynajmniej jesteśmy w tym razem.
Ujęłam jego dłoń. Ścisnęłam. Silniej niż planowałam. Bo prawda była taka, że bałam się bardziej niż kiedykolwiek. Nie duchów. Nie zjaw. Bałam się siebie. Tego, co mogło we mnie pęknąć i już nigdy się nie zrosnąć. Bo coś we mnie cicho, niepostrzeżenie, zaczęło się utożsamiać z tą kobietą. Z jej milczeniem. Z jej samotnością. Z tym patrzeniem w pustkę, jakby nikt nigdy nie zapytał: „Co ci się stało?”
I właśnie wtedy, w tej chwili wspólnego milczenia, kątem oka znów ją zobaczyliśmy. Stała jak zawsze, ale jej głowa była przechylona delikatnie na bok. Jakby nas słuchała. Nie ruszyła się, ale coś się zmieniło. Bo pierwszy raz od początku, wyglądała, jakby wiedziała już coś, czego my jeszcze nie jesteśmy świadomi.
Rozdział 2🐾
Nie wszystko można zostawić za drzwiami.
Zaczęło się od zwykłego pytania. Takiego, które można zignorować, udawać, że się nie słyszało.
— Jak myślisz… kim ona była?
Zadane półgłosem, między łykiem kawy, a kliknięciem myszki. Ale nie zignorowałam. Zamarłam, wpatrzona w ekran laptopa, choć nic już nie czytałam. To pytanie uderzyło w coś, co ukrywałam, nawet przed sobą.
— Nie wiem. — Mój głos był miękki, jakby ostrożny. — Ale wydaje się… samotna. Jakby nikt jej nie zauważył, dopóki nie zniknęła.
Siedzieliśmy razem przy kuchennym stole, pierwszy raz od tygodni bez telefonu między nami. Bez muzyki. Bez sztucznego wypełniacza ciszy. Była między nami przestrzeń. Ale nie pusta. Wypełniona czymś, co zaczęło żyć obok nas.
— Może ktoś ją skrzywdził — odezwał się po chwili. — Może nikt nie wiedział, że cierpi. Może wszyscy myśleli, że daje sobie radę.
Spojrzałam na niego.
— A może po prostu była cicha. Jak wiele z nas. Jak ja. I przestała mieć siłę mówić. –zamilkłam.
Nie chodziło już tylko o nią. Nasze rozmowy o duchu coraz częściej dotykały miejsc, których wcześniej nie ruszaliśmy. Mojego wycofania. Jego obojętności. Własnych słabości, które chowaliśmy za codziennością.
Za zakupami, rachunkami, za suchym „jak ci minął dzień”?
— Myślisz, że… została, bo ktoś nie zapytał, czy potrzebuje pomocy?
— Może. — Westchnęłam. — A może zapytał za późno.
Po południu zaczęliśmy szukać. Bez planu, bez systemu. Po prostu wpisywaliśmy w wyszukiwarkę wszystko, co mogło pasować: kobieta zaginiona, tajemnica w starym bloku, niewyjaśnione zgony, duchy w mieszkaniu.
Większość informacji była kłamstwami i nadawały się do śmieci, ale późnym wieczorem, w jednym z archiwalch miejskiego rejestru, znalazłam ją.
— Czekaj… — wyszeptałam. — Zobacz.
Przesunęłam laptop w jego stronę. Artykuł sprzed kilkunastu lat. Niewielki, ledwie kilka zdań. Kobieta zaginiona w wieku 30 lat. Mieszkała na tej samej ulicy. Brak świadków. Brak śladów włamania. Zniknęła, jakby wyparowała.
— I co? — zapytał. — Myślisz, że to ona?
— Nie wiem. — Wpatrywałam się w datę. — Ale nikt jej nie znalazł do dziś.
Znowu ta cisza. Nieprzyjemna. Ciężka. Jakby między nami usiadł ktoś trzeci. Ktoś, kto nie chciał już być pomijany.
— Sofia, zobacz. — Pokazał mi zdjęcie dołączone do artykułu. — To może być ona. Te rysy. Usta. Tylko włosy inne.
— A może tylko tak nam się wydaje. Bo chcemy, żeby to się jakoś kleiło.
— A może to wszystko ma nas gdzieś zaprowadzić.
W tej chwili coś trzasnęło. Z kuchni. Niegłośno. Jakby ktoś poruszył szklankę. Albo drgnęła półka. Oboje zamarliśmy. Spojrzeliśmy na siebie. Czuliśmy, jak atmosfera się zagęszcza. Jakby każda rozmowa o niej przyciągała ją bliżej. Jakby jej obecność była nie tylko konsekwencją miejsca, ale konsekwencją naszej uwagi. Patrzyła. Nie żeby nas wystraszyć czy skrzywdzić ale żeby być zauważoną.
— Czego ona chce? — zapytał cicho.
Odpowiedziałam jeszcze ciszej, z zamyśleniem, jakbym właśnie zdała sobie z czegoś sprawę.
— Może wcale nie chce odejść. Może po prostu… chce, żeby ktoś ją w końcu usłyszał. Nie każdy chce pamiętać…
***
Sąsiadkę zobaczyłam pierwszy raz przypadkiem, chociaż przecież mieszkaliśmy drzwi w drzwi. Stara kobieta.
Zbyt drobna, zbyt nieruchoma, jakby całe życie złożyło się do środka i zamknęło w ciele. Siedziała na ławce nieopodal, z papierosem w dłoni, którego nigdy nie zapalała. Patrzyła gdzieś w przestrzeń, nieślepo raczej tak, jakby widziała coś, czego inni już nie dostrzegają. Nie planowałam z nią rozmawiać. Ale coś mnie do niej przyciągnęło. Ciekawość. A może instynkt. Taki, którego się nie nazywa, tylko idzie za nim. Wyszłam z domu. Wolno. Bez planu. Po prostu usiadłam obok.
— Dzień dobry — powiedziałam cicho.
Starsza kobieta nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na mnie. Uważnie. Jakby rozważała, czy odpowiedź się opłaca.
— Jesteś z tego domu, prawda? — odezwała się w końcu. Głos miała suchy, jak popiół.
— Tak. Przeprowadziliśmy się niedawno.
— Młodzi zawsze się tam pchają. Piękne, wysokie sufity, duże okna. Jak z katalogu. A potem… — urwała. — Potem już ich nie widać.
Zadrżałam. Nie od zimna. Od tego, jak to zostało powiedziane.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że to nie jest mieszkanie dla tych, którzy dużo czują. A pani wygląda na taką, co słyszy więcej niż powinna.
Milczałam. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Starsza pani zaciągnęła się papierosem, mimo że ten wciąż nie był zapalony. Jakby to było tylko gestem. Albo rytuałem.
— Była kiedyś taka jedna. Młoda. Ładna. Zawsze sama. Zniknęła z dnia na dzień. Nikt nie słyszał krzyku. Nikt nie widział światła. Po prostu… przestała być. A mieszkanie zostało.
— Znała ją pani?
— Nie. Ale pamiętam ją lepiej niż niektórych, których znałam całe życie. Bo ona patrzyła tak, jak pani teraz. — Znów spojrzała uważnie. — Jakby coś się kończyło, ale jeszcze nikt nie zauważył.
— Dlaczego nikt jej nie szukał?
— Może szukał. Ale nie wystarczająco mocno. Albo nie z tych powodów, co trzeba.
To jedno zdanie wbiło się we mnie jak cierń. Bo przecież o to chodziło. Nie, że ktoś zniknął. Tylko, że nikt naprawdę nie zapytał, dlaczego.
— Myśli pani, że ona…, że tam została?
Starsza kobieta nie odpowiedziała. Tylko spojrzała w górę, na okno naszej sypialni.
— Niektóre miejsca nie chcą być puste — powiedziała cicho. — A niektóre kobiety nie miały do kogo wrócić, więc zostały tam, gdzie ostatni raz czuły cokolwiek.
Zapadła cisza. Tym razem ja spojrzałam w górę. Na to samo okno. Na ten sam kąt. I nagle miałam wrażenie, że ona tam stoi. Patrzy przez szybę. Czeka. Ale kiedy mrugnęłam nikogo już nie było. Wstałam. Zamierzałam podziękować, może pożegnać się. Ale kobieta już wstała. Nie patrzyła na mnie. Odeszła wolno. Bez słowa. Zostawiła za sobą tylko tytoń z papierosa, który nigdy się nie palił.
I echo historii, która nie miała zakończenia. To nie szept. To wspomnienie, które nie przestało krzyczeć. Wróciłam do mieszkania i przez kilka minut po prostu stałam w przedpokoju. Buty jeszcze miałam na nogach. Torebka zsunęła się z ramienia i zawisła na nadgarstku. Nie ruszałam się. Nie rozbierałam. Nie przywitałam się z Mimi i Ravenem. Stałam. Bo czułam, że coś się zmieniło. Nie wiedziałam co. Nic nie było inne. Dom wyglądał tak samo. Ale nie brzmiał tak samo. W ciszy, która wcześniej była duszna, ale nieruchoma, teraz coś się poruszyło. Jakby ktoś dopiero co przeszedł przez salon. Albo jakby przed chwilą ktoś przestał mówić. Weszłam do sypialni. Był tam. Siedział na łóżku. Pochylony do przodu. Z telefonem w dłoni, ale bez ruchu. Jakby próbował coś napisać i utknął w połowie zdania. Spojrzał na mnie. Nie zapytał o nic. Ale w jego oczach było napięcie. Oczekiwanie. Może strach. Może to, co czaiło się między nami od dawna.
Nie mów, że ją słyszysz. Nie mów, że idziesz dalej niż ja.
— Rozmawiałam z sąsiadką — powiedziałam w końcu.
Mój głos był inny. Jakbym mówiła z miejsca, które dopiero co odkryłam w sobie i jeszcze nie byłam pewna, czy mi wolno.
— Pamięta ją. Tamtą kobietę. Mówi, że nikt jej nie słuchał. Że patrzę tak jak ona.
Zamilkłam. Czułam, że ręce mi drżą, ale nie chciałam ich ukrywać. Ciało wiedziało coś wcześniej niż głowa. Wiedziało, że coś nadchodzi.
— Przecież to wszystko może być przypadek — powiedział Raven. Szybko. Nerwowo. — Starsza kobieta, która coś słyszała, coś sobie dopowiada. Może my też sobie dopowiadamy.
— A jeśli nie?
Podeszłam do kąta pokoju. Tego kąta. Nie patrzyłam na niego tylko na miejsce, w które patrzyłam od tygodni. I wtedy to się stało. Nie głos. Nie dźwięk. Myśl. Ale nie moja.
„Nie krzyczałam. Nikt by nie usłyszał.”
Wciągnęłam gwałtownie powietrze. O krok cofnęłam się. Jakbym właśnie dotknęła ognia.
— Sofio, co się stało? — zapytał. Zerwał się. — Hej! Powiedz coś.
Patrzyłam na niego, a raczej przez niego. Twarz miałam białą jak ściana. Oczy rozszerzone.
— Słyszałam ją.
— Co?
— W głowie. Ale… to nie byłam ja. To była ona. To, co powiedziała. Wiem, że to nie była moja myśl. To przyszło z zewnątrz. Czułam to… jak dotyk. Jakby ktoś przyłożył mi rękę do serca i powiedział: patrz.
Usiadłam powoli na podłodze. Zsunęłam się w dół, jakby nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
— Ona nie chciała umrzeć — szepnęła. — Ale wiedziała, że nikt nie przyjdzie. I przestała walczyć.
— Przestań. Proszę cię, przestań. To nie ty. To coś z tobą robi.
— A jeśli to nie „coś”? — podniosłam wzrok. — A jeśli to wszystko, co się w nas zbiera, kiedy latami milczymy? Może to nie duch, tylko historia, której nikt nie dokończył. I teraz szuka kogoś, kto będzie miał odwagę ją dopowiedzieć.
Przysiadł obok. Trzymał moją dłoń. Ale ona była daleko. Zobaczyłam ją. Wyraźnie. Tym razem twarz nie była już rozmyta. Oczy miały kształt. Wargi zadrżały. Ale nadal nie było dźwięku. Tylko obecność. Bolesna, krucha, kobieca. Obecność kogoś, kto był. I kto nadal czekał na słowo, którego nigdy nie dostał.
— Nie mogę już udawać — szepnęłam. — Bo czuję, jak to mnie rozsadza od środka. Jeśli jej nie wysłucham, to zostanie we mnie.
Zamknęłam oczy. A wtedy znów to przyszło.
„Nie byłam ważna. Ale istniałam. Chociaż przez chwilę.”
Łzy napłynęły mi do oczu. Ale nie ze strachu. Z czegoś głębszego. Z żałoby po kimś, kogo nie znałam. Ale kogo rozumiałam aż do bólu. Nie przyszła po nas. Przyszła, bo nie miała, dokąd pójść.
***
Leżeliśmy w łóżku, ale nie spaliśmy. Od godziny. Może dłużej. Cisza między nami nie była kłótnią. Była czymś znacznie cięższym, próbą zrozumienia, która nie miała języka. W końcu to on pierwszy się odezwał.
— Sofia, wiesz… Przez całe życie myślałem, że rzeczy mają swój porządek. Że świat to logika, przypadek i czasem może jakiś absurd, ale zawsze coś, co da się poukładać. A teraz… — zawahał się — …teraz siedzę obok ciebie i czuję, że ktoś tutaj cierpi. I nie potrafię tego nazwać, a to mnie przeraża bardziej niż sama myśl, że mamy w mieszkaniu ducha.
Spojrzałam na niego. Jego twarz była zmięta, cień zarostu podkreślał zmęczenie, którego wcześniej nie zauważałam. Zawsze wydawał się taki… stabilny. Racjonalny. Twardo stąpający po ziemi. Ale teraz? Teraz był tylko człowiekiem, który też nie miał odpowiedzi.
— Ona nie chce nas skrzywdzić — powiedziałam. — Czuję to. Nie przyszła po nas. Ona po prostu… została. Bo nie miała gdzie pójść.
— A może nie po prostu. Może ktoś ją zostawił. I teraz… nie potrafi przestać czekać.
Zamknęłam oczy.
— Może. Ale myślę, że to już nie chodzi o czekanie. Tylko o to, żeby ktoś zauważył, że w ogóle istniała. Że coś się z nią stało. Że była człowiekiem, który zniknął i nikogo to nie poruszyło.
— Myślisz, że mamy jej pomóc?
— Nie myślę. Wiem.
Raven zamilkł. Wstał z łóżka. Przeszedł kilka kroków po pokoju. Zatrzymał się w rogu. Tym samym.
— Więc jak jej pomóc? To nie jest jakiś film, że wypowiesz formułkę, spalisz świece i wszystko znika. Ona nie potrzebuje egzorcyzmu. Ona potrzebuje… –Zatrzymał się. Odwrócił. Jego oczy były wilgotne — …potrzebuje kogoś, kto jej wysłucha. Kto ją zobaczy. A ja nie wiem, czy jestem na to gotowy.
— Nikt z nas nie był — szepnęłam. — Ale ona czekała już wystarczająco długo.
Usiedliśmy razem na podłodze. Obok ściany. W półmroku. Patrzyliśmy na siebie. Mówiliśmy powoli. Jakbyśmy opowiadali coś nie tylko sobie, ale też komuś, kto słucha w ciemności.
— Kim byłaś? — zapytał on. — Jak miałaś na imię?
— Czy próbowałaś mówić? — dodałam. — Czy ktoś cię zignorował? Co przeżyłaś? Czy ktoś cię zamordował?
I wtedy, po raz pierwszy od początku wszystkiego, coś się poruszyło. Nie przedmioty. Nie powietrze. Ona. Nie pojawiła się w pełni. Ale czuliśmy, jak obecność zbliżyła się. Jakby usiadła naprzeciwko nas. Cicho. Czekając. I wtedy znów to przyszło. Nie głos. Myśl. Ale zrozumiałam. I on też. „Powiedzcie im, że byłam powiedzcie, że to nie była tylko cisza.”
— Ona… — mój mąż przełknął ślinę — …ona nie chce sprawiedliwości. Nie chce złości. Ona chce, żeby ktoś wiedział, że się nie rozpadła w nicość. Że nie była tylko niczym.
Kobieta skinęła głową. Łzy spływały mi po twarzy. Niedramatycznie. Cicho, ale ciężko. Jakby ktoś płakał za własną wersją siebie, która nigdy nie miała głosu.
— Jeśli pomożemy jej odejść — powiedziałam cicho — może i my… w końcu ruszymy dalej.
— Z tobą… wszystko się zmieniło — powiedział on po chwili. — Od kiedy ją widzisz, jesteś… inna. Mocniejsza i bardziej krucha jednocześnie. Jakbyś nagle była nie tylko sobą, ale też nią.
— Bo jestem — odpowiedziałam. — Każda z nas jest nią. Albo była. Albo będzie.
Tej nocy już nie próbowaliśmy spać. Siedzieliśmy razem w tym samym miejscu. Mimi leżała przy nas, spokojnie oddychając. I nie baliśmy się jej obecności. Bo przestała być obcą. Stała się historią, którą trzeba opowiedzieć.
Rozdział 3🐾
Zamknęłam drzwi mocniej niż planowałam. Dźwięk odbił się od ścian naszego domu jak krzyk. Mimi zaskomlała cicho, a ja nie potrafiłam nawet podejść i jej pogłaskać.
— Nie musisz trzaskać — powiedział z kuchni. Jego głos był zbyt spokojny, zbyt bezpieczny, jakby bał się rozpętać burzę.
— A może właśnie muszę? — Odparłam, zdejmując buty jakby były kulami przykutymi do moich nóg.
Nie chciałam tej kłótni. Przysięgam, że nie. Ale coś we mnie pękało. Wciąż widziałam jej twarz, ten smutny uśmiech, jakby wiedziała wszystko, ale nie mogła powiedzieć nic. Mimi stała przy drzwiach sypialni i wpatrywała się w coś z takim spokojem, że aż mnie przeszył dreszcz.
— Ona tu była. Wiem to.
— Wiem — odparł. — Też ją widziałem.
Zamilkłam. Bo to jedno słowo wywróciło wszystko.
— Widziałeś ją?
— Stała przy oknie. W białej sukni, jak wtedy kiedy razem ją widzieliśmy. Ale… jakby nie patrzyła na mnie. Jakby szukała czegoś poza mną.
Usiadłam na krześle, nagle słaba, jakby ziemia osunęła się pod moimi stopami.
— Myślałam, że już wariuję — wyszeptałam. — Albo że coś…, że coś jest ze mną nie tak.
Podszedł do mnie, położył dłoń na mojej. Była ciepła. A ja drżałam.
— Hej. Nie jesteś sama. Dowiemy się, kim ona była. Dajmy jej coś więcej niż to czekanie.
— Nie chcę się z tobą kłócić tak, żebyśmy potem musieli się naprawiać. Nie chcę wojny w domu, kiedy świat i tak już wystarczająco boli.
— Ja też nie — odpowiedział natychmiast. — Więc powiedz, jak możemy to naprawić, zanim powiemy za dużo.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
— Chodź do mnie.
Objął mnie. Trzymał długo. Tak, jakby znał moje wszystkie wersje. Te rozsypane. Te okrutne. Te, które boją się zasnąć.
Mimi spokojnie spała, a księżyc za oknem biały, prawdziwy, cichy świadek tej nocy. To nie był przypadek, że tam trafiliśmy.
Od kilku dni śnił mi się dom. Drewniany, porzucony, z werandą otuloną mgłą. Za każdym razem pies szczekał przez sen. I za każdym razem, kiedy budziłam się spocona, miałam przed oczami tylko jedno: ścieżkę wśród głazów, po prawej stronie jeziora Hvalvatn.
Z popękanym kominem, stojący samotnie na zboczu wzgórza jak stara rana na ciele Islandii. Mgła przetaczała się po werandzie jak milczący język, a za nią cień kobiety, tam, gdzie ziemia pęka wzdłuż starych lawowych pasm, a mchy mają odcień zgniłozielony, prawie czarny.
Pojechaliśmy tam w dzień bez wiatru, rzadkość na Islandii. Powietrze było gęste, jakby coś je przytrzymywało. Niebo zawisło nisko, blade jak znoszona koszula, a słońce, mimo że obecne, zdawało się nie dawać żadnego ciepła.
Zatrzymaliśmy się tam, gdzie kończyła się droga, a dalej była tylko ścieżka, wąska jak wspomnienie. Mech chrzęścił pod butami jak suche szkło, a w oddali słychać było tylko ptaki, przelatujące jak duchy przeszłości. I wtedy go zobaczyliśmy. Nie dom, który się pamięta, ale taki, który się czuje, jakby siedział komuś na duszy od lat.
Drewno sczerniałe, framugi pożarte przez czas. Weranda przechylona, jakby chciała się zapaść pod ciężarem wspomnień.
I ta kokarda… biała, poruszająca się na wietrze, który pojawił się nagle, tylko tutaj. W środku pachniało kurzem. Pachniało nieobecnością. Na podłodze leżały stare gazety, poplamione i brudne. W ścianie tkwił gwóźdź, bez obrazu, tylko cień po ramie. A na komodzie zdjęcie.
Kobieta. Dziecko. Za nimi to samo wzgórze, ta sama dolina, którą właśnie przeszliśmy. Na odwrocie, wyblakłym atramentem, rozmytym widziałam tylko „Elísabet”. Nie trzeba było więcej. Powiedzenie jej imienia na głos było jak zdjęcie ciężaru z piersi. Jakbyśmy ją wywołali. Jakby czekała na to latami.
— Co, jeśli to ona nam to pokazuje? — zapytałam go rano. — Co, jeśli… mamy tam pójść?
— Jeśli to sen, to cholernie konkretny — odparł Raven i zaczął się ubierać.
Nie potrzebowaliśmy mapy. Wystarczyło jechać. Tam, gdzie krajobraz stawał się zbyt cichy, a powietrze pachniało czymś martwym, ale znajomym. Przeszliśmy kilkaset metrów przez mech, aż w końcu dom sam się przed nami otworzył. Stał jak kość w gardle krajobrazu… drewniany, szary. Ale żył. Mimi pisnęła, wbiegła do środka jak zahipnotyzowana.
— Tu mieszkała — powiedziałam cicho. — Czuję to.
W środku był kurz, zimno, kilka gazet z lat pięćdziesiątych i… zdjęcie. Kobieta na werandzie. Włosy spięte, uśmiech półprzytomny. I dziecko przy jej nodze. Z tyłu: Elísabet og Einar, 1969 rok.
— Elísabet — Raven przeczytał na głos. — Ma na imię Elísabet.
Oparłam się o spróchniałą framugę, jakbym nie miała już siły stać.
— Ona straciła dziecko.
— Myślisz, że to, dlatego została?
— Myślę, że nie mogła odejść. Nie kiedy ono odeszło pierwsze.
Drewniany, sypiący się, z wbitym na werandzie gwoździem, na którym wisiała… biała kokarda. Jak z dziecięcej sukienki. Wszystko jak w moich snach. W środku było zdjęcie. Jedno.
— Einar to syn?
— Najprawdopodobniej — powiedział cicho, patrząc na twarz kobiety. — Ona wygląda znajomo.
Złożyłam zdjęcie jak świętość i wsunęłam do kieszeni.
— Ma na imię Elísabet — wyszeptałam. — I czekała, aż to powiemy na głos.
Nie wróciliśmy od razu. Siedzieliśmy jeszcze chwilę przed domem Elísabet, jakby nie wypadało odejść za szybko. Jakbyśmy zostawiali tu kawałek siebie.
— To miejsce… — powiedział Raven, zerkając w stronę ciemniejącego nieba. — Czułem to od początku. Jakby coś tu było znajome.
Skinęłam głową.
— Bo my też… –Zawiesiłam głos. Powiedzenie tego na głos przypominało rozdrapanie świeżej rany, tej, która nigdy się naprawdę nie zagoiła. — Też straciliśmy dziecko.
On nie odpowiedział od razu. Tylko wciągnął powietrze jak ktoś, kto właśnie został uderzony.
— Myślałem, że już o tym nie mówimy — szepnął.
— Ale ona nas znalazła. Bo my wiemy, co to znaczy.
Spojrzał na mnie z czymś, co przypominało niedowierzanie.
— Myślisz, że to, dlatego ją widzimy?
Pokręciłam głową powoli.
— Myślę, że ona nas czuje. Czuje stratę. I może… może my jesteśmy dla niej jak echo. Jak odbicie tego, co sama przeżyła.
Było zimno. A może to nie był chłód. Może to była pustka, która od lat mieszkała w naszych kościach. Przykucnęłam obok kamiennego kręgu, dotknęłam ziemi, jakby tam wciąż biło czyjeś serce. Zamknęłam oczy, bo inaczej nie dałabym rady.
— Czasem myślę, że to był sen. Albo kara. Albo…, że nie zasłużyłam.
— Sofia, nie mów tak — szepnął stanowczo. — Nie wolno ci.
Odwróciłam się do niego i po raz pierwszy nie bałam się wykrzyczeć tej ciszy, która nas dławiła od miesięcy.
— Czemu nie rozmawialiśmy o naszym dziecku? Czemu każdy dzień był, jak gra w udawanie, że nie było go. A przecież serduszko już biło.
Spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
— Bo myślałem, że jak nie będziemy rozmawiać, to przestanie boleć.
— A przestało?
— Nie.
Objął mnie, zanim zdążyłam osunąć się na kolana. Tulił jak ktoś, kto boi się, że jeśli puści, zniknę razem z nocą.
— Ono nie była snem — powiedziałam. — nasze dziecko było prawdziwa. Tak jak Elísabet. Tak jak my.
Kiedy wróciliśmy do domu, Mimi spojrzała w stronę okna. Znów tam była. Ale dziś… była inna. Nie smutna. Nie zraniona. Cicha. Obecna. Prawdziwa. Wiedzieliśmy już, że to nie przypadek. Że między nami a nią jest nić.
Niewidzialna, ale niewyobrażalnie silna. A potem, usłyszeliśmy ją. Nie szept. Nie echo. Głos.
— Jesteście dobrzy. Nie jesteście sami.
I nagle cisza nie bolała już tak bardzo. W domu było zbyt cicho. Za cicho, jakby ściany wstrzymywały oddech. Pies stał przy drzwiach i co chwilę popiskiwał, jakby coś go wołało na zewnątrz. Albo nas.
— Chodźmy się przejść — Raven powiedział cicho.
Nie protestowałam. Potrzebowałam tej ciszy, ale nie w zamknięciu. Potrzebowałam, by świat oddychał razem ze mną, a nie przeciwko mnie. Założyliśmy grube swetry i wyszliśmy na zewnątrz. Islandzka noc była jak coś świętego nie groźna, nie przyjazna. Obecna. Czarna jak węgiel, przetykana chmurami, które sunęły nisko, jakby dotykały ramion. Gdzieś daleko szumiało jezioro. Słabo. Jak czyjeś serce. Szliśmy w milczeniu.
Mimi wyprzedzała nas co chwilę, potem wracała, jakby pilnowała, żebyśmy się nie zgubili. Buty zapadały się w miękkim mchu, pachnącym chłodną wilgocią i starą lawą.
W końcu Raven się odezwał.
— Myślałem, że potrafię z tym żyć.
Spojrzałam na niego. W jego oczach odbijał się księżyc rozmyty w łzach, które jeszcze nie spadły.
— Z czym?
— Z tym, że go nigdy z nami nie będzie. Z tym, że wracaliśmy z tego cholernego szpitala. Że nigdy nie poczujemy jego zapachu.
Poczułam, jak moje gardło zaciska się jak pętla.
— Ja też.
Stanęłam. Bo już nie mogłam iść dalej.
— Czasem wydaje mi się, że nasze dziecko jest tu. Że śmieje się w ścianach. I że Elísabet, …, że ona przyszła nie po pomoc. Tylko żeby nam przypomnieć, że nie możemy się od tego odwrócić.
Raven objął mnie od tyłu. Czułam, jak drży.
— Myślałem, że oszczędzę ci bólu. Że jak nie będę mówił, to ty też zapomnisz.
— Nie chcę zapominać — powiedziałam przez łzy.
— Zapomnienie to jak druga śmierć.
Staliśmy tak, pośrodku islandzkiej nocy, a wiatr przelatywał obok nas, świszcząc jak westchnienie dziecka.
— Czy my go zdradziliśmy? — zapytałam cicho. — Że żyjemy dalej, że śmiejemy się czasem?
— Nie — odpowiedział. — Zdradzilibyśmy, gdybyśmy przestali kochać. Gdybyśmy przestali czuć.
Mimi zawyła cicho, po czym znieruchomiała. Spojrzała gdzieś w ciemność tam, gdzie nie było nic. A jednak może było?
Nie bałam się. Bo coś we mnie pękło…, ale tym razem z ulgi.
— kocham cię… — wyszeptałam.
— Kocham cię. — Raven, odpowiadając ścisnął moją dłoń.
I wtedy pozwoliłam łzom płynąć.
Całą sobą. Tak, jakby noc była jedynym miejscem, gdzie można się rozpaść, nie wypadając z życia.
— Dziękuję — powiedziałam do przestrzeni, która nas otaczała. — Za to, że byłeś. Za to, że wciąż jesteś.
Kiedy wróciliśmy, Mimi zwinęła się na podłodze przy drzwiach. A my… po raz pierwszy od miesięcy zasnęliśmy przytuleni, nie uciekając w osobne sny.
Rozdział 4🐾
Nie spałam. Leżałam z otwartymi oczami, wsłuchując się w ciszę, która miała w sobie ciężar lodowatej wody. Obok mnie Raven oddychał spokojnie, choć wiem, że tylko udawał sen. Jego ciało było napięte, czujne. Czekał, aż wstanę. Znowu. Nie zawiodłam go. Podniosłam się z łóżka tak cicho, jak tylko potrafiłam. Raven wstał za mną.
— Nie śpisz? — szepnęłam, odwracając głowę w jego stronę.
— Ty też nie — odpowiedział cicho. — Myślisz o niej?
Skinęłam głową, nie musiałam nic mówić. Siedzieliśmy w ciszy przez chwilę, wsłuchując się w oddech nocy, w popiskiwanie wiatru przy oknie.
— Chodźmy tam — powiedział nagle. — Teraz.
Spojrzałam na niego zaskoczona, ale nie protestowałam. W jego oczach było coś nieodwracalnego. To samo, co we mnie. Wyszliśmy bez słowa, otuleni ciszą, która była cięższa niż kiedykolwiek.
Ścieżka, którą znaliśmy za dnia, w ciemności wydawała się obca, jakby ziemia zmieniła kształt. Księżyc rozlewał srebro po zboczach, a wiatr szeptał coś w suchych trawach. Mimi szła z nami, milcząca, czujna. Czasem zatrzymywała się i patrzyła przed siebie, jakby wiedziała więcej niż my. Dom kobiety wyrastał z ciemności jak cień wspomnienia. Czarny, wycofany, czekający. Każdy krok był jak decyzja, której nie da się cofnąć. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami.
— Jesteś pewna? — zapytał cicho.
— Nie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Ale i tak musimy wejść.
Drzwi zaskrzypiały lekko, zawsze to samo miejsce, ten sam odruch. Już nie wiedziałam, czy to ja ją przywołuję, czy ona mnie.
Dom Elísabet milczał. Czasem myślę, że on mnie lubi — że przyjmuje mnie taką, jaka jestem, bez lęku, bez wątpliwości. Może dlatego wracam tu nocą, choć wiem, że powinnam się bać.
Zeszliśmy do piwnicy. Ciemność była gęsta, a powietrze miało w sobie coś wilgotnego, jakby ten dom przesiąkł łzami. Pochyliłam się przy starym kuferku, wcześniej zamkniętym na rdzewiejącą kłódkę. Teraz leżała obok. Nie miałam pojęcia, kto ją otworzył. Albo co.
W środku znalazłam listy. Niektóre z pożółkłym papierem, inne na wyblakłych kartkach z notesu. Ręka Elísabet była delikatna, ale pełna emocji, litery tańczyły, jakby nie mogły się zdecydować, czy chcą mówić prawdę, czy ją ukrywać. Jeden z listów był inny. Krótszy. Poszarpany. Jakby ktoś go wyrwał z zeszytu i schował w panice.
„Nie dam mu już więcej szans. Tym razem naprawdę odejdę. Zabiorę syna. Ale siebie już nie poznaję. Jeśli wrócę… nie będzie mnie.”
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie z litości. Z tego dziwnego, obrzydliwego uczucia, że rozumiem każde jej słowo aż do szpiku kości.
— Sofia.
Odwróciłam się powoli. Stał w ciemnej bluzie, z oczami tak szerokimi, że wyglądał, jakby zobaczył ducha. Ale nie patrzył na przestrzeń za mną. Patrzył na mnie.
— Wszystko w porządku?
— Tak jakby. — Głos miałam słaby, zdyszany. — Znalazłam coś.
Podałam mu list. Nie dotknął go od razu.
— Przestaję cię rozpoznawać — powiedział cicho. — I to nie jest przenośnia. Coś się zmienia w twoim głosie, w sposobie. Jakbyś… jakbyś stawała się nią.
Milczałam.
— Dlaczego mi nie mówisz, co czujesz? Dlaczego odgradzasz się ode mnie tym wszystkim? — zbliżył się powoli. — Nie walczę z tym duchem, Sofia. Ja walczę o ciebie.
Spojrzałam mu w oczy. Tak bardzo chciałam mu powiedzieć, że jestem silna. Że to tylko badania, że panuję nad tym. Ale czułam, jak coraz trudniej oddzielić siebie od niej.
— Bo może właśnie to jest moja droga — szepnęłam. — Może ja muszę to przejść, żeby zrozumieć. Dla niej. Dla siebie. Dla nas.
— Dla nas? — zaśmiał się gorzko. — Boję się, że to, co próbujesz „zrozumieć”, zabierze mi cię na zawsze.
— Więc nie rozumiesz.
— Może nie chcę. Może mam prawo nie chcieć stracić kobiety, którą kocham. Mam prawo się bać.
— A ja mam prawo się zmieniać — powiedziałam, zaskakując samą siebie. — Nie chcę być tylko ostoją. Chcę też być czymś więcej. Chcę coś odnaleźć. Może nawet siebie.
Zapadła długa cisza. Zbyt długa. W końcu odezwał się szeptem.
— Tylko nie zapomnij, kim jesteś.
A potem wyszedł. Zostawił mnie z listami, cieniem kobiety, która odeszła… i pytaniem, które właśnie zaczęło palić Czy naprawdę odeszła sama? Czy ktoś jej pomógł? Wysyłam za nim i wróciliśmy do naszego domu.
Długo nie wracałam do łóżka. Przesiedziałam w ciemności, z listami rozrzuconymi obok, jakby same miały się poukładać w historię, której jeszcze nie umiałam zrozumieć. Czasem wydaje mi się, że to, co najważniejsze, nie mieści się w słowach. Że to coś pomiędzy w przerwach, zawahaniach, spojrzeniach. Drzwi do kuchni otworzyły się bezszelestnie. Cicho, jakby się bał. Ale to nie duch go przerażał. To ja.
Nie odezwałam się. Nie spojrzałam. Podszedł powoli, klęknął przy mnie i bez słowa objął. Otulił ramionami, mocno, aż poczułam jego oddech na karku. A potem, cicho, z tym jego ciepłem, którego tak bardzo potrzebowałam, szepnął.
— Przepraszam.
Zacisnęłam powieki, ale łzy i tak napłynęły. Cicho, bez obrony.
— Ja też — odpowiedziałam. — Ja tylko… nie wiem, jak to zatrzymać. To wchodzi we mnie jak mgła. Ale nie chcę cię ranić. Nigdy.
— Ja wiem — pocałował mnie w skroń. — I boję się. Ale kocham cię bardziej niż ten strach. I jeśli muszę wejść z tobą w ten mrok, zrobię to. Nawet jeśli nic tam nie rozumiem. Nawet jeśli sam się pogubię.
Odwróciłam się w jego ramionach, dotykając jego policzka.
— Ty jesteś moim światłem, wiesz? Nawet jeśli tego nie mówię. Nawet kiedy uciekam, to nie od ciebie. To od siebie. A ty… jesteś jedynym miejscem, gdzie chcę wracać. — Wyszeptałam.
Spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie od nowa. Jakby wszystko, co między nami bolało, właśnie zaczynało się goić.
— Pamiętasz tę noc, kiedy powiedziałaś, że nie umiesz siebie kochać naprawdę, bo zawsze czujesz się niewystarczająca?
Skinęłam głową.
— A ja ci wtedy powiedziałem, że nie musisz być gotowa. Że wystarczy, że jesteś. Bo ja cię widzę. Każdą twoją wersję.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
— I mimo wszystko… jesteś tu.
— Zawsze będę — powiedział twardo, z tą nutą czułości, którą uwielbiałam. — Nieważne, co znajdziemy. Czy Elísabet zginęła z rąk kogoś innego, czy sama odeszła. Nieważne, czy to coś cię pochłonie na chwilę. Wrócisz. Bo jesteś silniejsza niż ci się wydaje.
— Nie wiem, czy zasługuję na taką miłość.
— Zasługujesz. Na wszystko.
Złapał mnie za dłoń i przycisnął do swojego serca.
— Słyszysz? Ono bije dla ciebie. Tylko dla ciebie.
Zasnęliśmy wtedy razem, na zimnej podłodze w kuchni, trzymając się za ręce, jakby to była jedyna rzecz, która mogła nas ocalić. I może była. Kiedy się obudziłam, nie było go obok. Leżałam przez chwilę w ciszy, słuchając, jak pies przeciąga się gdzieś w korytarzu, jak ściany oddychają swoim starym rytmem. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie.
A we mnie wszystko nadal dygotało. Poszłam do salonu. Raven siedział przy stole. Trzymał w dłoni kubek z zimną już kawą, jakby zapomniał, że miał ją pić. Jego twarz była zamyślona, zamknięta, ale gdy mnie zobaczył, spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu to najlepiej.
— Nie spałem dalej — powiedział. — Myślałem o tym liście. I o tobie.
Stanęłam za nim. Oparłam dłonie na jego ramionach.
— Jestem tu — szepnęłam. — Jeszcze.
— Wiem — skinął głową. — Ale widzę, jak cię to zmienia. Każdej nocy stajesz się trochę bardziej… inna. Jakbyś zabierała coś z niej do siebie. Albo oddawała coś z siebie, nie wiem.
Usiadłam obok niego. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miał rację. Nie chciałam się do tego przyznać, ale z każdym dniem naprawdę było trudniej się od niej oddzielić. Znałam jej smutek. Czułam go w sobie. Jakbyśmy mówiły tym samym językiem.
— Wiem, że cię to przeraża — powiedziałam cicho. — Ale to nie jest tylko ciekawość, wiesz? To nie zabawa w duchy. To coś… głębszego. Ona zostawiła ślad, który się we mnie odbił. Jak oddech na lustrze. Znika, ale zostawia wilgoć.
— A jeśli ten ślad nie zniknie? — zapytał. — Jeśli zostaniesz tą kobietą, którą próbujesz zrozumieć?
Spojrzałam mu w oczy. Były takie ciepłe, takie znajome. I pełne lęku.
— To wtedy będziesz musiał mnie kochać jeszcze mocniej. Albo odejść. Ale nie martw się, nigdy się nią nie stanę.
Zmrużył oczy. Wstał. Obszedł stół i kucnął przede mną, biorąc moją twarz w dłonie.
— Nie zamierzam odchodzić. Nigdy. Ale nie chcę też trzymać kogoś, kto się topi. Chcę, żebyś oddychała. Dla mnie. Dla nas.
— Ale ja muszę się dowiedzieć, jak zginęła — powiedziałam nagle i twardo. — Nie mogę już przestać, nie znając prawdy. Czuję to w środku. Jak sztylet w sercu.
Pocałował mnie w czoło.
— Więc znajdźmy to razem.
Te słowa… Złamały mnie. Objęłam go. Wbiłam się w niego tak mocno, że aż zabolało. I w tym uścisku, nagłym, rozpaczliwym pękło coś więcej niż cisza.
— Kocham cię — wyszeptałam w jego ramię. — Tak bardzo, że czasem to aż boli. Że boję się tego uczucia. Bo nigdy nie wiedziałam, jak to jest mieć kogoś, kto zostaje. Kogoś, kto widzi mnie naprawdę.
— A ja kocham ciebie, nawet wtedy, gdy znikasz mi z oczu. Nawet wtedy, kiedy nie wiem, co myślisz. Nawet w twoim mroku.
Siedzieliśmy tak, przytuleni, bez słów. A potem powiedział coś jeszcze. Coś, co będę pamiętać do końca życia.
— Możemy przetrwać wszystko, jeśli tylko przestaniesz się bać być sobą. Nie nią. Tobą. Bo ja właśnie ciebie chcę, nie ducha, nie historię, nie tajemnicę. Ciebie.
I wtedy zrozumiałam. Że w tej całej opowieści o Elísabet nie chodzi tylko o śmierć. Chodzi o to, żeby nie zginąć… żyjąc. Do tej pory wydawało mi się, że jesteśmy bezpieczni. Nie od duchów. Od ludzi.
Ale tamtego dnia, kiedy wracaliśmy spod starego jeziora tego, przy którym znaleziono ostatni ślad Elísabet wszystko się zmieniło. Wiatr był zbyt cichy, niebo zbyt martwe, a na poboczu, pod samotnym drzewem, stał on. Nie znałam go. A jednak, kiedy spojrzał na mnie, miałam wrażenie, że zna mnie lepiej, niż ja siebie samą. Stary mężczyzna. Wysoki, wychudzony, z twarzą pooraną zmarszczkami, które nie powstały ze śmiechu. Miał oczy jak zimna stal i uśmiech, który nie pasował do niczego.
— Czego tu szukacie? — zapytał, jakby od dawna czekał, aż przejdziemy tą drogą.
Zatrzymaliśmy się oboje. Raven instynktownie stanął przede mną, lekko mnie zasłaniając. Mimi stanęła blisko nas.
— Nie szukamy niczego, czego by tu nie było — odpowiedział mój mąż spokojnie, ale jego dłoń na mojej była lodowata.
— A może znajdujecie zbyt dużo — odparł mężczyzna, nie ruszając się. — W tej krainie są rzeczy, których lepiej nie wiedzieć. Prawdy, które nie chcą być odkopane.
Zamarłam. Czułam, że mówi o niej. O Elísabet.
— Znał pan ją? — zapytałam.
Zrobił krok do przodu. Zbyt blisko. Zbyt pewnie.
— Znałem… jej męża — powiedział. — I wystarczy. Bo to nie wasza historia. A jak się zaczniecie w nią zagłębiać … historia znajdzie sposób, by i z was zrobić historię.
— To jakaś groźba? — warknął Raven, napinając się obok mnie. — Chcemy tylko poznać prawdę. Nikomu nie zrobiliśmy krzywdy.
— Jeszcze — uśmiechnął się starzec. — Ale wiecie… czasem szukanie robi więcej szkody niż milczenie. Ludzie tu pamiętają. I nie zapomnieli, co się stało.
— Więc co się stało?! — zawołałam robiąc krok w jego stronę.
— Ona zginęła. I nikt nie chce mówić, dlaczego. Zasłaniają się strachem.
Zamilkł. Patrzył długo. A potem powiedział coś, co przecięło mnie na pół.
— Jeśli nadal będziecie drążyć, znajdziecie nie odpowiedzi tylko lustro. I może nie spodobać wam się to, co zobaczycie w jego odbiciu.
A potem odszedł. Po prostu. Jakby nie było go tam wcale. Jakby istniał tylko na chwilę, by posiać coś w nas.
Milczeliśmy całą drogę do domu. Dopiero w kuchni, kiedy zatrzasnęłam drzwi, pękłam.
— Musisz mi powiedzieć, co myślisz — powiedziałam. — Bo ja już nie wiem, czy to wszystko ma sens. Czy my… mamy sens.
Odwrócił się powoli. W oczach miał to, czego się bałam nie gniew, nie złość.
Zawahanie.
— Nie przestanę cię kochać — powiedział. — Ale boję się, że ten dom cię wciąga. Ta kobieta. To wszystko. Coraz trudniej cię złapać. Rozmawiam z tobą, ale czuję, jakbyś była gdzieś indziej.
— Nie zostawię tego. Nie potrafię. Ona była samotna. Widziałeś ten list. Nikt jej nie pomógł.
— A kto pomoże tobie, jeśli ty zaczniesz się w tym gubić? — zapytał. — Ja? Staram się. Ale nie wiem, czy wystarczy.
— Kochasz mnie?
— Tak, do bólu — wyszeptał. — Ale miłość nie wystarczy, jeśli ty nie chcesz siebie uratować. Jeśli nie umiesz wybrać siebie zamiast niej.
Łzy napłynęły mi do oczu.
— Nie wiem, czy potrafię.
Pochylił się i przytulił mnie tak mocno, że zabrakło mi tchu.
— Więc spróbuj ze mną. Nie przeciwko mnie. Razem doprowadzimy to do końca.
***
Tamtej nocy długo leżeliśmy razem w ciszy. A ja nie mogłam zasnąć, bo wciąż słyszałam słowa tego mężczyzny.
I zaczęłam się bać, że naprawdę… zobaczę w nim siebie. Ten dom… Stary, drewniany budynek z dachem zardzewiałym jak krtań po latach krzyku.
Stał samotnie na wzgórzu, z którego widać było całe miasteczko, jakby specjalnie wybrał miejsce, gdzie może patrzeć na wszystkich, nie będąc widzianym. Wokół nie było nic, prócz zmrożonych traw i martwych drzew, które uginały się na wietrze, jakby szeptały do siebie przekleństwa.
— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — Raven zapytał cicho. Jego dłoń trzymała moją mocno, ale palce były wilgotne. Od potu. Od lęku.
— Nie możemy się wycofać — szepnęłam. — Nie po tym, co powiedział. On coś ukrywa. Czuję to.
Ukryliśmy się za niskim murkiem z kamieni. W ciszy. Z oddali widać było, że w jednym z okien tli się światło. Chodził po pokoju, cień jego sylwetki przecinał szybę jak wahadło zegara. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem.
— On… mówi sam do siebie? — zapytał mój mąż, zbliżając się do mnie. Był tak blisko, że czułam jego oddech na uchu. — Albo z kimś rozmawia…?
Zamknęłam oczy, skupiając się. Nagle zgasło światło. Oboje wstrzymaliśmy oddech. Cisza. A potem uderzenie. Coś spadło. Albo ktoś. I znowu cisza. I znów krok. Nerwowy, szybki. Zaczęliśmy się skradać, wzdłuż krzaków i starych opon. Serce mi waliło, tak głośno, że byłam pewna, że on nas usłyszy.
— Tam, w kuchni — szepnęłam. — Coś się rusza.
Przykucnęliśmy pod oknem. Było niedomyte, z kurzem na szybie i ciemnością w środku. Ale kiedy nasze oczy przywykły… Widziałam go. Stał nad stołem. Miał przed sobą starą gazetę. Nie, kilka. Wszystkie porozrzucane. Ale nie to było najdziwniejsze. On… mówił do jakiegoś mężczyzny. Stał tyłem, nie widzieliśmy jego twarzy.
Cicho. Jakby błagał.
— Nie mogłem nic zrobić. To się stało… samo. Ona… weszła tam. Sama. Ja tylko… ja tylko…
Zamilkł. A potem przyłożył pistolet do skroni i zaczął nim stukać. Szybko. Nerwowo. Rytmicznie. Jakby próbował wybić mu wspomnienie. Zamarłam. Nie mogłam oderwać wzroku.
— To się nie stało — powiedział głośniej. — To się nie mogło stać, bo przecież nikt nie widział. Nikt. Tylko ja. Tylko ja i… ona. Nikt nic nie wie…
Spojrzałam na mojego męża. Był blady jak ściana. Usta miał lekko rozchylone, oczy rozszerzone.
— To on. — Szept ledwo przeszedł mi przez gardło. — On tam był, kiedy Elísabet zginęła.
— Albo ją… — nie dokończył. Przełknął ślinę.
Mężczyzna nagle odwrócił głowę w stronę okna. Zamarliśmy. Wstrzymaliśmy oddech. Patrzył. Wprost na nas. I uśmiechnął się. Nie w panice. Nie ze zdziwienia. Z pewnością. Jakby wiedział, że tam jesteśmy. Jakby czekał. I nagle… zdmuchnął świecę. Pokój pogrążył się w mroku. Nie ruszyliśmy się jeszcze przez długie sekundy. Ani on. Ani my. Tylko wiatr przesuwał się przez trawy jak coś żywego, szeleszcząc szeptem czegoś, czego nie chcieliśmy usłyszeć. W końcu odsunęłam się powoli od okna. Dłonie mi drżały. Serce biło tak mocno, że aż bolało.
— Widział nas — powiedział.
Tej nocy nie spaliśmy. Siedzieliśmy na kanapie, przytuleni, otuleni kocem, z suczką śpiącą pod naszymi nogami, jakby też czuła, że coś się zmienia. Miałam głowę na ramieniu Ravena, a on głaskał moją dłoń, wciąż, bez przerwy, jakby musiał się upewniać, że jeszcze tu jestem.
— Myślisz, że to on ją zabił? — zaczął.
— Nie wiem. Ale jedno jest pewne. On coś widział. Może coś zrobił. A może tylko patrzył, gdy inni robili.
Spojrzał na mnie. Jego oczy były czerwone, zmęczone, ale miękkie. Pełne troski.
— I jeśli ta prawda ma cię skrzywdzić…?
— To i tak chcę ją znać — szepnęłam. — Bo najgorsze nie jest to, co się wydarzyło. Najgorsze to nie wiedzieć. I czuć, że ktoś cię widzi… i nie mówi ci, dlaczego.
Rozdział 5🐾
Od rana w powietrzu wisiał niepokój. Siedzieliśmy przy stole w kuchni i rozmawialiśmy o tym co się wydarzyło.
— On coś ukrywa — powiedział Raven w końcu. — Ale nie samą śmierć. To byłoby za proste. Tam jest coś więcej. I ten drugi mężczyzna z bronią.
— Elísabet nigdy nie wspominała w listach o bracie — odparłam. — Ale może to nie brat. Może kuzyn? Albo… przyjaciel męża?
— Albo wróg — dodał cicho.
Zaczęliśmy od archiwum lokalnej gazety. Na ekranie pojawiały się dziesiątki nekrologów, artykułów z wypadkami, sprawami sądowymi, zgłoszeniami policyjnymi. Przekopywaliśmy się przez lata. Aż natrafiliśmy na jedno nazwisko, które zamroziło mi krew. Jónas …. Brat męża Elísabet. Mieszkał z nimi przez ponad rok po powrocie z ośrodka psychiatrycznego. W artykule napisano o „nietypowym konflikcie” i „napiętej atmosferze” w domu. Potem nagle… zniknął z dokumentów. Zamknęłam oczy. To był on. Mężczyzna, którego śledziliśmy. Ten, który rozmawiał z tym drugim z bronią.
— On mieszkał z nimi — wyszeptałam. — Spał w ich domu. Był świadkiem jej życia… i śmierci.
— Może nie tylko świadkiem — dodał on cicho. — Może sprawcą.
Wyszliśmy po zmroku. Nie potrafiliśmy zostać w mieszkaniu te ściany zaczęły się zbyt mocno przyglądać. Pojechaliśmy do starej biblioteki, gdzie starała się utrzymać porządek kobieta o twarzy jak z papieru. Znała Elísabet. I znała jej rodzinę. Ale kiedy zapytałam o Jónasa, zamilkła.
— Lepiej zostawić go tam, gdzie czas go już zakopał — powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy. — Tacy jak on nie powinni wracać.
— Dlaczego? — zapytałam, choć czułam już, że nie wiem, czy chcę znać odpowiedzi.
— Bo on nie tylko widział — odparła po chwili. — On czasem wchodził tam, gdzie nie był zapraszany. I Elísabet… przestała być sobą, kiedy znowu z nim zamieszkali.
— Co znaczy „wchodził”? — zapytał mój mąż, głosem ostrym jak szkło.
Ale ona już milczała. Usta jej drgały. Patrzyła gdzieś w pustkę, jakby cofała się w czasie. A potem… wstała i po prostu odeszła. W samochodzie siedzieliśmy w ciszy. Ciemność gęstniała za szybami, a deszcz łomotał o dach. Mimi zwinęła się na tylnym siedzeniu, niespokojna.
— Co, jeśli… to nie był wypadek? — odezwałam się po chwili. — Co, jeśli ona próbowała uciec? Może nawet z synem? I coś ją powstrzymało.
— On ją powstrzymał — powiedział. — Może fizycznie. Może tylko patrzył. Może tylko zamknął drzwi. Albo powiedział coś, co złamało jej serce.
— A teraz nie chce, żebyśmy to wydobyli. Dlatego nas straszy. Dlatego mówi: „To nie wasza historia”.
Spojrzałam na niego. W jego oczach nie było litości. Była złość. Ochrona. I coś jeszcze, ta iskra, która mówiła mi, że cokolwiek się stanie, on ze mną zostanie. Wróciliśmy do domu, ale zanim weszliśmy, spojrzałam na okoliczne wzgórze. Było ciemno. Ale miałam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.
— Widzisz to? — szepnęłam.
— Co?
— Tam, na szczycie… chyba… światło?
Patrzył długo. A potem powiedział.
— To nie światło. To odbicie. Może… lornetka?
Zamarłam. On nas śledzi. Zamknęliśmy drzwi. Zaryglowaliśmy je. Nawet nasz pies wyglądał na zaniepokojonego. Położyliśmy się razem na sofie. Przytuleni. Mocno. I przez chwilę nie byliśmy bohaterami historii.
Byliśmy tylko ludźmi, którzy się kochają, boją, i próbują zrozumieć rzeczy, które nie mają prawa istnieć. A ja szeptem powiedziałam.
— Nie pozwól mi się zgubić.
A on odpowiedział.
— Tylko jeśli ty nie przestaniesz mnie wołać, kiedy będziesz znikać.
W nocy coś mnie obudziło. Nie dźwięk. Nie ruch. Coś bardziej pierwotnego.
Jakby ciało wiedziało, zanim umysł zdążył się obudzić. Leżałam nieruchomo, serce biło mi jak szalone. Czułam oddech mojego męża na karku. Był spokojny. Jeszcze spał. Ale ja… nie potrafiłam zamknąć oczu. Bo miałam pewność. Ktoś był na tarasie. Zsunęłam się z sofy powoli, delikatnie. Mimi podniosła głowę i zamerdała ogonem, ale nie zaszczekała. Jej oczy były czujne. Takie same jak moje.
Ciche porozumienie, coś jest nie tak. Wzięłam telefon, ale nie włączyłam światła. Stanęłam przy oknie, za ciężką kotarą. I wtedy go zobaczyłam. Sylwetka. Nieruchoma. Stał dokładnie na granicy cienia i światła latarni, tak że nie mogłam dostrzec jego twarzy. Ale wiedział, że patrzę. Wiem to. Czułam, jak gardło mi wysycha.
— Raven — szepnęłam, odwracając się powoli. — Wstań. On tu jest.
Otworzył oczy natychmiast. Nie zapytał, kto. Nie musiał. Wstał bez słowa, podszedł do okna. Uchylił zasłonę. Przeklnął po cichu.
— On nie przyszedł, żeby nas nastraszyć. On czeka — wyszeptałam.
— Albo sprawdza, ile jeszcze możemy znieść — mruknął. — Ale nie będzie tu stał całą noc. Jeśli się boimy, to znaczy, że wygrał.
— Może już wygrał — odparłam. — Może my jesteśmy tylko kolejnym etapem jego historii. Przypadkowymi świadkami.
— Nie. — Odwrócił się do mnie. Jego spojrzenie paliło. — My już nie jesteśmy przypadkiem. Jesteśmy jedynym powodem, dla którego ta prawda może jeszcze wypłynąć.
Zamilkliśmy. A potem rozległ się dźwięk. Cichy, ledwie słyszalny, ale tak bardzo niepasujący do ciszy nocy, że aż wstrzymałam oddech.
— Mimi — wyszeptałam. — Zostań. Nie ruszaj się.
Pies był już na nogach. Sierść uniesiona, ogon sztywny. I to spojrzenie wbite w drzwi balkonu. Raven poszedł po nóż kuchenny.
Tak po prostu. Bez wahania. Wiedział, że nie mamy czasu na rozmowy, ani na strach. Drzwi się nie otworzyły. Ale ktoś był tuż za nimi. Czuliśmy to oboje. I wtedy… zabrzmiał dzwonek w drzwiach wejściowych. Jeden, przeciągły, nienaturalnie spokojny dźwięk.
— Nie otwieraj — wyszeptałam.
— Wiem.
— Może to ktoś z policji…?
— Policja nie dzwoni w taki sposób o drugiej w nocy.
Staliśmy w absolutnym bezruchu. A dzwonek zabrzmiał jeszcze raz. I znowu. I znowu. Jak rytuał.
— Przestań! — krzyknęłam nagle, bez kontroli. — Czego chcesz?!
Nastała cisza. A potem… zza drzwi usłyszałam coś, co zamarło we mnie na zawsze. Szept. Cichy, obcy. Ale znajomy.
— Ona mnie wołała… pamiętasz?
Moje ciało zadrżało.
— To był on — wyszeptałam. — On tam był, kiedy umierała.
Raven chwycił mnie za rękę.
— Już wystarczy. Jutro… jedziemy tam. Do tego domu. Do końca. Nie obchodzi mnie, czego jeszcze się dowiemy. Nie zostawimy tego. Nie jego. Nie jej.
I wtedy, w tej chwili, w powietrzu coś pękło. Zgasło światło. W całym domu.
Mimi zaczęła szczekać, dziko, histerycznie. A ja miałam wrażenie, że przez sekundę… z drugiej strony drzwi… ktoś się śmieje. Nie głosem szaleńca. Głosem kogoś, kto wie, że wszystko jest już przesądzone.
Nie spaliśmy już tej nocy. Siedzieliśmy w kuchni, przy świecy.
Raven trzymał nóż w dłoni, jakby był przedłużeniem jego gniewu. Mimi leżała u moich stóp, ale co jakiś czas zrywała się i szczekała bez powodu. Albo patrzyła w kąt, w który lepiej było nie patrzeć. Na zewnątrz cisza była zbyt gęsta. Jakby świat zamarł. Nagle… poczułam zapach. Nie intensywny. Subtelny. Ale obcy. Słodkawy, znajomy z dzieciństwa. Jak lawenda z szafki mojej babci.
— Czujesz to? — zapytałam.
Raven uniósł głowę. Wciągnął powietrze.
— Tak.
Spojrzałam w kierunku przedpokoju. Tam, przy drzwiach prowadzących na schody, stała kobieta. Blada. Przezroczysta. Z długimi, opadającymi włosami i suknią, która poruszała się, choć powietrze było martwe. Elísabet. Jej twarz nie była przerażająca. Była smutna. Przepełniona bólem i… błaganiem. Ale tym razem była inna. Coś się w niej zmieniło. Jakby przestała się bać. Albo jakby zrozumiała, że czas się kończy.
— Wraca — wyszeptała.
I zniknęła.
Słowo pozostało zawieszone w powietrzu jak cięcie.
— Wraca… — powtórzyłam, głosem stłumionym.
— On? — Raven patrzył na mnie ostrożnie. — Myślisz, że ona mówi o Jónasie?
— Może. Albo o czymś gorszym. Może wraca coś, co już raz ją zniszczyło. Może on nie zniknął… tylko się schował.
Zrobiliśmy kawę, byle czymś zając lekko trzęsące się dłonie. Ale żadna kawa nie ugasiła tego chłodu, który wszedł w nasze kości. I nie opuścił ich już do rana. Dzień był szary. Ciężki. Jakby noc nie chciała się do końca wycofać. Pojechaliśmy znowu do biblioteki. Kobieta o papierowej twarzy nie była dziś sama, siedział z nią stary mężczyzna z drewnianą laską i rękami tak pomarszczonymi, że wyglądały jak kora. Patrzył na nas długo, uważnie. W końcu zapytał.
— Szukacie Elísabet?
Skinęłam głową, powoli.
— To nie ona was przywiodła. To coś, co po niej zostało — powiedział. — Co nie odeszło. Bo nie dostało prawdy.
— Prawdy?
— Ludzie umierają w ciszy, ale duchy… duchy krzyczą. Cicho. Tak cicho, że słyszą tylko ci, którzy mają w sercu tęsknotę tak głęboką, że rozdziera się zasłona pomiędzy światami.
Zamilkł. A kobieta obok niego położyła mu dłoń na ręce.
— Daj im list — szepnęła.
Spojrzał na nią niechętnie, ale sięgnął do płóciennej torby. Wyjął starą kopertę. Pożółkłą, z zagiętym rogiem. Na niej widniało jedno słowo.
„Przepraszam.”
— To był list, który nigdy nie został wysłany — powiedział. — Elísabet go napisała. Nie do męża. Nie do dziecka. Do niego.
— Do Jónasa?
— Nic więcej niż trzeba. Przeczytajcie to. Ale nie przy ludziach. I nie w dzień.
Zadrżałam. Wieczorem siedzieliśmy na łóżku, w ciszy. Mimi spała przy naszych stopach, ale co chwilę poruszała łapami, jakby śniła coś niepokojącego. Zasunęliśmy zasłony. Wyłączyliśmy wszystko. Tylko świeca w kącie migotała ciepłym światłem. Otworzyłam kopertę. Ręka Elísabet była drżąca, pismo miejscami zamazane, jakby kartka była przesiąknięta łzami.
„Nie wiem, kiedy stałeś się cieniem. Ale wiem, że już cię nie poznaję. Mój mąż ci ufał, bo jesteś jego bratem. Ja… próbowałam. Ale w nocy przychodziłeś, mówiłeś rzeczy, których nie rozumiałam. I patrzyłeś, jakbyś wiedział, że nikt mi nie uwierzy. Bo jesteś „chory”. Bo jesteś „rodziną”. Ale ja widziałam. Widziałam ciemność w twoich oczach. I wiem, że kiedy umrę, nikt jej nie nazwie. Więc piszę. Bo może ktoś kiedyś przeczyta. I przestanie się bać mówić prawdę. Nawet, jeśli już będzie za późno. Przepraszam. Za to, że nie krzyczałam głośniej.”
Nie mogłam oddychać. Raven zabrał list z moich rąk i przeczytał go po cichu. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. Jego oczy były ciemne, mokre. Nie ze strachu. Ze złości.
— Ona nie popełniła samobójstwa — powiedział. — Ona została zniszczona. Krok po kroku. A potem… przestała widzieć światło.
W tej chwili świeca zgasła. W pokoju zrobiło się czarno. Gęsto. I wtedy usłyszałam głos. Blisko. Tuż przy uchu.
— Strych.
Zadrżałam.
— Raven… ona tu była.
— Widziałem. Powiedziała „strych”.
Spojrzał na mnie. Już wiedzieliśmy, co zrobimy, gdy tylko znów zapadnie noc. Siedzieliśmy długo w milczeniu. Nie musieliśmy mówić. Jego dłoń leżała na mojej, ciepła i pewna.
Czułam w niej wszystko złość, troskę, ból, ale przede wszystkim miłość. Tę, która nie ucieka, kiedy robi się ciemno. Nie zapaliliśmy już świecy. Cisza wypełniała pokój jak mgła. Ale mimo tego wszystkiego…, kiedy spojrzał mi w oczy, wiedziałam, że jestem bezpieczna. Bo był ze mną on.
— Jutro — powiedział cicho. — Rano pójdziemy do jej domu na strych.
— A jeśli coś tam jest?
— To znajdziemy to razem. Nie puszczę cię tam samej.
Przesunął dłonią po moim policzku, a potem przyciągnął mnie do siebie. Nasze ciała znały się jak księżyc i gwiazdy. Pasowaliśmy do siebie nawet w ciszy. Nawet w nocy, w której coś niewidzialnego próbowało odebrać nam grunt pod nogami. Pocałował mnie w czoło.
— Śpisz ze mną — szepnął. — Nawet jeśli nie śpisz.
Ułożyliśmy się na łóżku. Mimi wcisnęła się między nasze nogi, mruknęła cicho, jakby i ona próbowała jakoś nas ochronić. Trzymałam go za rękę.
Tak, jakby tylko to mogło mnie zakotwiczyć w rzeczywistości. W końcu zasnęliśmy. Albo raczej… zaczęliśmy dryfować gdzieś na granicy snu i czuwania. I wtedy znów poczułam zimno. Ale nie z zewnątrz. Od środka. Otworzyłam oczy i natychmiast wiedziałam. Ona tu była.
Stała u stóp łóżka. Elísabet. Jej twarz była tym razem spokojna. Nie martwa. Nie przerażona. Tylko bardzo, bardzo smutna. Spojrzała mi w oczy. Potem na Ravena. Wyszeptała jedno słowo.
— Szkatułka.
Potem zniknęła. Ale nie jak zwykle, tym razem jej sylwetka rozproszyła się powoli.
— Widziałeś? — zapytałam cicho.
Raven skinął głową. Nie wyglądał na zaskoczonego. Jakby czekał.
— Co to znaczy? — zapytałam.
— To znaczy, że strych kryje coś więcej. Coś, co miała ukryte. Szkatułka. Może zapiski. Może zdjęcia. Cokolwiek to jest… ona chce, żebyśmy to znaleźli.
Objął mnie mocno.
— I znajdziemy to. Nawet jeśli wszystko zacznie nas od tego odciągać. Nawet jeśli zacznie boleć.
— Już boli — powiedziałam. — Ale nie przestanę. Nie, jeśli ona gdzieś tam jest. Jeśli jej duch wciąż krąży, bo nie może odejść…
— …to my ją odprowadzimy. Do końca.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
— Jesteś wszystkim, co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach — wyszeptałam. — I jeśli zniknę… obiecaj, że mnie znajdziesz.
— Obiecuję. Nawet, jeśli będziesz głosem w ciemności. Nawet, jeśli zostaną mi tylko twoje szeptane słowa.
Rano nie czekaliśmy na światło. Wzięliśmy latarki. Drabinka na strych zaskrzypiała, jakby wiedziała, że nie powinna być ruszana.
Raven wszedł pierwszy. Potem pomógł mi. Strych był niski i duszny. Pachniało kurzem, starością i czymś… zamkniętym zbyt długo. W rogu, pod skośnym dachem, stała stara skrzynia. Drewniana. Z rdzewiejącym zamkiem. Podeszliśmy do niej razem. Ręce mi drżały, gdy Raven otworzył wieko W środku leżało pudełko. Dokładnie tak, jak powiedziała Elísabet. Było zamknięte tasiemką. Spojrzeliśmy na siebie.
— Patrzymy? — zapytałam, głosem cienkim jak nitka.
— Razem — odpowiedział.
I rozwiązał wstążkę. W środku znajdowały się fotografie. Kilkanaście. Czarno-białe, lekko rozmazane, jakby robione ukradkiem. Na pierwszym zdjęciu Elísabet siedziała przy oknie. Jej twarz była blada, zmęczona. Za nią… cień mężczyzny. Stał za firanką. Wpatrywał się w nią. Kolejne zdjęcie, łazienka. Lustro. W odbiciu Jónas.
Z nieruchomą twarzą, zbyt blisko drzwi. Z każdą kolejną fotografią robiło się coraz zimniej. Aż trafiliśmy na tę ostatnią. Elísabet, w ogrodzie. Uśmiechnięta. Z synem. Ale w rogu kadru dłoń. Tylko dłoń. Zaciśnięta pięść. Jakby trzymała coś… albo kogoś. Pod spodem leżał list. Krótszy niż poprzedni.
„Jeśli to czytasz, to znaczy, że ktoś mnie jednak słyszy. Pudełko było moim dowodem. Bałam się, że sama oszalałam. Ale nie… On tam był. On zawsze tam był. Aż do końca.”
Nie mogliśmy mówić. Po prostu patrzyliśmy na siebie. Wiedząc, że już nie ma odwrotu. Zamknęliśmy pudełko. Zeszliśmy po cichu. Dom Elísabet był martwy.
A duch… już nie krzyczał. Czekał. Wróciliśmy do siebie. Dom powitał nas ciszą. Ale inną niż zwykle. Jakby ściany słuchały.
Mimi szczeknęła przy drzwiach i pobiegła do sypialni. A potem… zamarła.
Spojrzeliśmy w głąb mieszkania. I wtedy ją zobaczyliśmy. Stała przy oknie. Elísabet. Tym razem uśmiechała się. Delikatnie. Spokojnie.
I wyszeptała:
— Jeszcze jeden.
Potem zniknęła.
Raven złapał mnie za rękę.
— Jeden co? — zapytałam.
A on tylko powiedział.
— Jeszcze jeden sekret.
Rozdział 6🐾
Jeszcze jeden sekret.
To, co miało być ostatnim szeptem ducha, zamieniło się w ciężar, który osiadł między nami, duszny i nieruchomy jak mgła przed burzą. Nie spaliśmy.
Siedzieliśmy przy kuchennym stole, jakby czekając, aż coś znowu się wydarzy. Coś, co przyniesie odpowiedź.
Albo zniszczenie. O świcie zadzwonił telefon. Numer zastrzeżony. Raven odebrał. Przez chwilę tylko słuchał, nie mówił nic. Kiedy się rozłączył, spojrzał na mnie inaczej.
Jakby zobaczył coś, czego nie chciał widzieć.
— Mamy potwierdzenie — powiedział cicho. — Ten mężczyzna, którego widzieliśmy pod domem Jónasa. Z bronią. To był Niklas.
Zimno przeszło mi po karku.
— Niklas…?
— Mąż Elísabet.
W jednej sekundzie wszystko się złożyło. Mężczyzna, który obserwował nas z balkonu.
Ten sam, którego twarz widzieliśmy przez uchyloną szczelinę tamtej nocy, kiedy śledziliśmy Jónasa.
Twarde rysy, blizna nad brwią, skupione, obojętne spojrzenie. To nie był nikt przypadkowy. To był jej mąż. Zaczęliśmy grzebać.
W urzędach, w gazetach, w archiwach. W starym artykule sprzed lat znaleźliśmy jego nazwisko.
Oficjalnie zaginął krótko po śmierci Elísabet i dziecka. Sprawy nie wyjaśniono. Podejrzewano pożar. Nikt nigdy nie odniósł się do szczegółów. Ale był jeden szkopuł, który sprawił, że serce ścisnęło mi się jak w imadle. W notatce policyjnej pojawiło się zdanie:
„Ze względu na wcześniejsze zgłoszenia sąsiedzkie i napady złości Jónasa, rozważano przemoc domową. Brak dowodów. Sprawa zamknięta.”
Raven czytał na głos. Głos mu się załamał.
— Sofia…
— Oni ją zabili?
Wracając do domu, czuliśmy się jak śledzeni. W pewnym momencie odwróciłam się, pewna, że ktoś idzie za nami. Ale ulica była pusta. Tylko wiatr szarpał liście, jakby coś uciekało bokiem, poza światłem latarni. W mieszkaniu zastała nas cisza.
Zbyt doskonała. Mimi nie wybiegła nam na powitanie. Zawołałam ją. Raz. Drugi. Trzeci. Nic. Zerwaliśmy się oboje. Przeszukaliśmy każdy kąt. Balkon. Łazienkę. Sypialnię. Pod stołem, jej ulubione miejsce, leżał tylko urwany kawałek chabrowej wstążki, którą miała przypiętą do obroży. A na stole leżała lalka.
Stara. Porwana. Bez oczu. Zanim zdążyliśmy się pozbierać, pod drzwiami ktoś coś wsunął. Koperta. Brudna. W środku zdjęcie Mimi. Przywiązana do żelaznego pręta. W tle ciemność. I cień. Na odwrocie zdjęcia:
„Ona teraz jest moja. Tak jak Elísabet była jego.”
Pękłam.
— To Jónas. To musi być on.
— Albo Niklas. Albo obaj — powiedział Raven. — Są jak jeden koszmar, rozdarty na dwa ciała.
Zadzwoniliśmy na policję jednak nie mogli nic zrobić.
Brak dowodów, brak miejsca, brak nazwiska porywacza. Mimi nie była człowiekiem. Nikogo nie obchodziło, że była częścią naszej rodziny.
— Jeśli ją skrzywdzi… — zaczęłam, ale głos mi się załamał.
Raven wziął mapę i rzucił ją na stół.
— Jest jedno miejsce, którego jeszcze nie sprawdziliśmy.
— Domek?
— Ten letni, w górach. Niklas był tam kilka razy, zanim zniknął.
***
W nocy znowu pojawiła się Elísabet. Stała u stóp łóżka. Tym razem nie patrzyła na mnie tylko na Ravena.
I powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę.
— On był już martwy, zanim odszedł.
— Niklas? — spytałam.
— Nie. Jónas.
To nie miało sensu. Albo miało aż za dużo. Zanim duch zniknął, wypowiedziała jeszcze jedno słowo. Tak cicho, że mogłam je tylko wyczuć, nie usłyszeć.
— Ona chce, żebyśmy tam pojechali — powiedział Raven. — I myślisz, że damy radę?
— Nie mamy wyboru — odpowiedziałam.
Bo Mimi czekała, a odpowiedzi były coraz bliżej.
Siedzieliśmy przy stole jak sparaliżowani.
Zdjęcie Mimi.
Lalka bez oczu.
Napis.
Czułam, jak drżą mi dłonie, jak żołądek podchodzi do gardła. Nie mogłam oddychać. Raven milczał. Jego oczy były nieruchome, wbite w ciemność za oknem. Nie musieliśmy nic mówić. Oboje wiedzieliśmy, że właśnie rozpoczęła się gra o wszystko.
— Jeszcze jeden sekret — wyszeptałam. — Ona wiedziała… coś jeszcze.
Postanowiliśmy wrócić do domu Elísabet. Do szkatułki.
Do ostatniego miejsca, w którym zostawiła jakikolwiek ślad po sobie.
Coś tam było. Czułam to pod skórą.
Dom przywitał nas ciszą martwego drewna. Pachniało kurzem i dawnym strachem. Szliśmy po schodach ostrożnie, jakby duch przeszłości mógł nas usłyszeć.
Pudełko wciąż stało na stole. Zamknięte. Otworzyliśmy je. Na pierwszy rzut oka, nic nowego. Listy, zdjęcia, zaschnięty kwiat.
Gerber.
Ale coś przykuło moją uwagę. Wewnątrz wieczka, od środka, cienka warstwa materiału. Jak podszycie. Rozdarłam je palcami. I wtedy wypadł mały, złożony kilka razy skrawek papieru. Zakrwawiony róg.
Drżące pismo. Kobieca ręka.
To była Elísabet.
„Jeśli ktoś to znajdzie…”
Czytałam powoli. Każde słowo wbijało się we mnie jak cierń.
„Zawsze bałam się Jónasa. Krzyczałam, kiedy stał z nożem pod drzwiami. Ale tej nocy… to nie on wszedł pierwszy. Niklas… on miał klucz. Przyszedł wcześniej. Widział, jak płaczę. Pocałował mnie. I powiedział, że mnie ochroni. A potem… Zamknął drzwi. I oddał nóż swojemu bratu. Stałam tam. Patrzyłam. Jak podaje mu broń. Jak mówi: Rób to. Tak będzie lepiej. Mój Niklas. Mój mąż. Ojciec naszego dziecka. To nie Jónas był potworem. To Niklas… nigdy mnie nie kochał. Niklas chciał, żebyśmy zniknęli. Na zawsze.”
Liścik wyślizgnął mi się z rąk. Nie mogłam oddychać.
Nie mogłam mówić. To był jak pęknięty krzyk, który nigdy nie wydostał się z gardła Elísabet.
Zdrada. Nie przypadek. Nie szaleństwo. Tylko chłodna decyzja. I miłość, która okazała się klatką. Raven odwrócił się ode mnie. Uderzył pięścią w ścianę.
— On zabił ją własnymi rękami… tylko, że nie musiał dotykać. Wystarczyło, że kazał.
— To dlatego ona tak często milczała… dlatego nigdy nie powiedziała jego imienia.
— Bo do końca wierzyła, że ją kochał — dokończył Raven cicho.
Wtedy odezwał się telefon.
Znowu numer zastrzeżony. Ale tym razem nikt nie mówił. Zamiast tego, dźwięk.
Nagranie. Szczekanie Mimi. Krótkie, zdesperowane. Potem coś ciężko upadło. I głos. Cichy. Prawie chłopięcy. Drżący.
— Ona tu śpi… Obok mnie. Już jej nie boli. Teraz kolej na ciebie.
Raven spojrzał na mnie z przerażeniem.
— To nie Niklas.
— Jónas — wyszeptałam. — On się bawi. On chce, żebyśmy przyszli.
Elísabet stanęła w progu, niemal równocześnie. Tym razem nie wyglądała na zjawę. Wyglądała jak kobieta, która umarła, trzymając w sobie krzyk. Zbliżyła się do mnie.
Położyła dłoń na mojej piersi. Nie poczułam dotyku na ciele, tylko na duszy.
— To on mnie zabił.
— Niklas…? — spytałam.
Jej oczy zaszkliły się od łez, które nie miały już prawa istnieć.
— Tak.
— Dlaczego?
Cisza. A potem tylko jedno słowo.
„Dla spokoju.”
Zgasło światło. Pękła żarówka.
Z okna dobiegł cichy śmiech. Dziecięcy. Zgniły. Jónas czekał. I Mimi była z nim.
Raven siedział na podłodze, oparty plecami o ścianę. Trzymał głowę w dłoniach, jakby nie mógł udźwignąć własnych myśli. Ja wciąż miałam w dłoni ten cholerny liścik, ale nie widziałam już liter.
Wszystko pływało we łzach, które zbierały się gdzieś we mnie i nie miały gdzie uciec. Usiadłam obok niego. Przez chwilę nie mówiliśmy nic. Tylko siedzieliśmy.
Jak po końcu świata.
— Nie mogę… — szepnął w końcu. — Nie mogę jej sobie wyobrazić. Elísabet. Tam, sama. I że to on… jej własny mąż…
— Ja też nie mogę — odparłam cicho. — Ale to się wydarzyło. Ona krzyczała. A on po prostu stał. Patrzył. Może nawet się uśmiechał, Raven.
Pokręcił głową.
— Jak ktoś, kto całuje cię rano, mówi, że cię kocha… jak ktoś taki może potem cię wydać na śmierć?
Zacisnęłam dłonie w pięści.
— Może nigdy jej nie kochał. Może była dla niego tylko ozdobą. Trofeum. A dziecko… coś, co popsuło mu plan. I Jónas… był tylko narzędziem.
— Niech to szlag. — szepnął. — A my przez cały czas myśleliśmy, że to tylko jego brat.
— Ona też tak myślała — powiedziałam. — Do końca.
Odwrócił się do mnie i wtedy zobaczyłam jego twarz. Jego oczy. Pełne gniewu i łez.
— Sofia…, jeśli on skrzywdzi Mimi…
— Nie mów tego.
— Ale jeśli…
— Nie mów, błagam cię. Bo ja nie przeżyję. Nie po tym wszystkim. Nie po tym, jak ona do nas przyszła, jak patrzyła… jakby prosiła, żebyśmy uratowali coś z tego, co zostało. Jeśli stracimy Mimi, to znaczy, że nikogo już nie możemy uratować.
— Możemy — powiedział, łapiąc mnie za ręce. — Możemy ją odzyskać. I zamknąć to wszystko. Dla niej. Dla Elísabet. Dla tego dziecka, którego nigdy nie znalazł nikt. I dla nas.
— Myślisz, że to nas nie złamie?
— Pewnie tak — wyszeptał. — Ale nie rozpadniemy się osobno. Albo przejdziemy przez to razem, albo wcale. Tylko tak potrafię.
— Ja też — odpowiedziałam. — Tylko z tobą.
Objęliśmy się w ciszy, która nie była już ciszą. Była ciężarem, bólem, wstępem do wojny, której nigdy nie chcieliśmy prowadzić. Ale nie mogliśmy się już cofnąć. Za oknem znów coś zaszurało. Ale tym razem nie uciekliśmy wzrokiem. Bo wiedzieliśmy, że to dopiero początek.
Siedzieliśmy w milczeniu.
Liścik Elísabet leżał między nami jak ciało na sekcyjnym stole. Patrzyłam na niego, czując, że czegoś w nim brakuje. Coś się nie zgadzało.
— Zobacz to — powiedziałam w końcu, nachylając się. — Tu, na dole. Papier jest postrzępiony. Rozerwany.
Raven spojrzał uważnie.
— Masz rację… jakby został urwany. Albo ktoś go zdążył schować tylko częściowo.
Poderwaliśmy się. Przeszukaliśmy całą szkatułkę. Wyjęliśmy wszystko: puste koperty, stary portfel, zwinięte fotografie, podszewkę dna. I wtedy… za jedną z drewnianych listewek coś chrupnęło pod naciskiem.
Ukryta szczelina. Wcisnęłam palce w szparę i wyjęłam coś cienkiego, prawie rozsypującego się ze starości. Druga część listu. Wstrzymaliśmy oddech.
„Nie zdążyłam. Kiedy wbiegłam do pokoju, już było za późno. Mój synek… mój malutki… leżał na podłodze. Cichy. Nieruchomy. Niklas stał nad nim. Z krwią na rękach. Ale nie patrzył na mnie. Tylko na swojego brata. I uśmiechał się. ‘Nie będzie płakał. Nigdy więcej.’ — powiedział. Krzyczałam. Błagałam. Ale wiedziałam, że jestem następna. Że nie pozwoli mi odejść. Że nie chce mnie już więcej słyszeć. W tej ciszy po jego śmierci… przyszedł spokój. Taki, którego nie znałam. Może śmierć to wybawienie. Może kiedy zamknę oczy, znajdę znowu mojego chłopca i już nikt mi go nie odbierze. Ale jeśli ktoś to znajdzie…, jeśli ktoś słyszy moje myśli… …to chcę, żebyście wiedzieli, że to nie koniec. Niklas i Jónas… Oni chowają coś gorszego. Coś, co nie powinno istnieć. Coś, co było tu jeszcze zanim mnie zabrali.”
Zamarłam. Papier drżał w moich palcach. Raven siedział nieruchomo, jakby ktoś zgasił mu serce.
— On zabił własne dziecko… — wyszeptał. — Niklas… zabił własnego synka.
— A ona to widziała. I nic nie mogła zrobić — dodałam. — Wiedziała, że umrze. Ale… ona nawet tego chciała.
— Żeby znów być z dzieckiem… — powiedział cicho. — Bo tylko tam już mogła go odnaleźć.
Łzy kapały mi z policzków. Nie mogłam ich zatrzymać. Nie w tym momencie.
— Jak można… jak można zrobić coś takiego własnemu dziecku?
— Nie wiem — odpowiedział Raven. — I boję się, że już nie mamy do czynienia tylko z tym, co znamy.
Spojrzeliśmy na siebie. W tym spojrzeniu było wszystko: strach, gniew, rozpacz.
I coś jeszcze. Coś, co ściskało gardło, ale nie dawało się wyrzucić.
— Raven…
— Tak?
— Ona napisała, że oni chowają coś gorszego.
— Wiem.
— Co, jeśli to wciąż tam jest?
Przez chwilę milczeliśmy. A potem Raven zrobił to, czego się nie spodziewałam. Uklęknął przede mną. Położył czoło na moich kolanach i wyszeptał.
— Ja cię nie ochronię przed tym, Sofia. Nie przed wszystkim. Ale przysięgam ci…, że umrę próbując.
Złapałam go za kark, przyciągnęłam do siebie.
Płakaliśmy razem. Już nie wstydziłam się łez.
Elísabet umarła w samotności. A my… nie zamierzaliśmy się rozdzielić. Nie teraz.
Nigdy.
***
Droga wiodła przez mgłę. Tę gęstą, ciężką, wsiąkającą w ubrania i myśli.
Samochód sunął powoli po żwirowej drodze, a ja siedziałam w bezruchu, z dłonią na siedzeniu pasażera, gdzie zwykle kładła głowę Mimi. Teraz było tam pusto.
Każdy zakręt ciął ciszę na kawałki zbliżając nas do miejsca, które pachniało przeszłością i krwią.
— To tutaj? — zapytałam w końcu, gdy zatrzymaliśmy się przy zarośniętej furtce.
Raven skinął głową.
— Letni domek Elísabet. Niklas kupił go na krótko przed narodzinami syna.
— Jakie to ironiczne — mruknęłam. — Miał być dla rodziny. A teraz może być grobem.
Domek stał w dolinie, niemal wrośnięty w ziemię. Drewniany, pociemniały od deszczu i lat. Okna były zasłonięte od środka starymi firankami, które wyglądały jak pajęczyny. Wszystko tu było martwe, powietrze, drzewa, cisza.
Zanim otworzyliśmy drzwi, Raven zatrzymał mnie.
— Jeśli tam jest… i żyje…
— To ją znajdziemy — dokończyłam.
Weszliśmy. Z początku nie czuliśmy nic, żadnych dźwięków, żadnego ruchu tylko stęchliznę i zimno.
Pomieszczenia były małe, ale miały dziwny układ. Korytarze prowadziły w nielogiczne strony. Jakby ktoś celowo chciał zmylić. Wnętrze było jak labirynt.
Latarka Ravena przesuwała się po ścianach, na jednej widniał dziecięcy rysunek: dom, kobieta, mężczyzna, dziecko z niebieską kredką zamiast twarzy.
Nad nimi, czerwone kreski. Deszcz? Nie. Krew. W dziecięcym świecie krew wyglądała jak coś zwyczajnego.
— Czujesz to? — zapytałam cicho.
— Jakby… coś patrzyło — odparł.
Weszliśmy do największego pomieszczenia, może salonu, może dawnej kuchni. Pachniało ziemią i wilgocią. Pośrodku stała stara kołyska. Pusta. Zniszczona.
Obok niej, miska z wodą. Wokół porozrzucane zabawki, pogięte, stare, jakby specjalnie zdeformowane.
I wtedy Raven przyklęknął. Podniósł coś z podłogi. Obroża.
Mimi. Serce mi stanęło. Podbiegłam.
— Gdzie ona jest?! — krzyknęłam. — Mimi! Słyszysz mnie?! Mimi!!
Ale cisza w domu była głębsza niż śmierć.
— Nie ma jej — powiedział Raven. — Nie tutaj.
— Ale przecież… mieliśmy być tu razem. To miał być koniec.
— To dopiero początek — wyszeptał.
Chciałam się rozpłakać, ale coś mi nie pozwalało. Nie w tym miejscu. Nie w tym powietrzu.
— Ktoś tu był. Niedawno. Zostawił obrożę. Może… specjalnie.
— Żeby nas zwabić.
I wtedy to usłyszeliśmy. Ze ściany. Za piecem. Skrzypienie. Jedno. Dwa. Trzy.
Jakby deski oddychały. Raven uniósł latarkę. Spojrzeliśmy na siebie. I ruszyliśmy w stronę dźwięku.
Rozdział 7🐾
Przeszukaliśmy każdą szafkę, każde skrzypiące drzwi, każdy zakurzony róg tego przeklętego domku.
Przeciąg huczał przez nieszczelne okna jak głos, który próbował coś powiedzieć, ale nie miał już języka.
Mimi nie było. Ale to nie była pustka. To było coś gorszego. Jakby dom trzymał w sobie powietrze sprzed lat.
Powietrze, które było świadkiem krzyków, płaczu dziecka, i ciszy, która przyszła potem.
Nie chcieliśmy mówić tego na głos, ale oboje to czuliśmy, coś tu się wydarzyło. Coś nieodwracalnego.
Coś, czego nie powinno się odkrywać. Wtedy zrobiło się zimno. Nie przeciąg. Nie podmuch.
Tylko nagłe, brutalne zimno, jakby z wnętrza ściany wyciekło coś martwego.
Raven cofnął się, a ja odwróciłam się powoli, choć wiedziałam, kogo zobaczę. Stała w progu. Bosa. Przezroczysta. Elísabet.
Ale inna niż dotąd. Zmęczona. Twarz miała zapadniętą, jakby śmierć trwała w niej zbyt długo.
— Nie patrzcie tam, gdzie krzyk był najgłośniejszy — powiedziała — Patrzcie tam, gdzie nie było nic.
Zniknęła, nim zdążyliśmy zapytać. Spojrzeliśmy na siebie.
— Gdzie nie było nic… — powtórzył Raven.
— Pusta ściana przy kominku. Ani półki, ani ozdób. Ani nawet kurzu — powiedziałam. — Jakby ktoś go co chwilę ścierał.
Rzuciliśmy się do niej. Ściana była z surowych desek.
Pod jedną z nich, ledwie widoczna szczelina, jak paznokieć za deską. Raven wsunął palce. Deska puściła z głuchym jękiem. Za nią, ciemność. W środku był wnękowy schowek, zbudowany wewnątrz ściany.
Niewidoczny, jeśli się nie wiedziało, gdzie szukać.
Pachniało tam… czymś słodkim i zgniłym. W środku dziecięca piżamka. Mała, niebieska, poplamiona czymś brązowym.
Skarpetki. Jedna miała ślad po oderwanym guziczku kaczuszce.
A pod nimi… mała rączka. Zmumifikowana, sucha. Dłoń dziecka.
Einar.
Zakrztusiłam się własnym oddechem.
Raven cofnął się.
Zamknęłam oczy.
— To… to niemożliwe…
— On… schował go tu. Część… swojego dziecka.
Obok, starannie ułożone, leżały zdjęcia.
Na jednym Elísabet z Einar’em, oboje na tle domku.
Jej uśmiech był lekko spięty. On patrzył gdzieś poza obiektyw, jakby coś za nim go przerażało. Za nimi, ledwo widoczny, Niklas. Jego twarz nieostra. Ale usta… usta miał wygięte w coś, co można było pomylić z uśmiechem. Na innym zdjęciu, Niklas trzymał Einara na rękach. Ale spojrzenie chłopca… to nie było dziecko w objęciach ojca.
To był ktoś przerażony. I trzeci, Elísabet z Einar’em siedzący na łóżku. A za zasłoną, twarz. Zniekształcona. Jónas. Ale nie tak, jak go widzieliśmy. To była jego młodsza twarz. Ale oczy… te same.
Puste. Nienawistne.
— On tu był… przed śmiercią.
— Niklas go wpuszczał. Cały czas — powiedział Raven. — Wiedział, że jego brat jest chory. A i tak…
Nie skończył. Bo w pudełku, pod zdjęciami, leżała jeszcze jedna rzecz. Stara kaseta magnetofonowa. Podpisana dziecięcym pismem:
„Mój tata mówi rzeczy. Złe rzeczy, krzyczy.”
Raven spojrzał na mnie.
— To głos Niklasa. Może… dowód.
— Ale może też coś, czego nie powinniśmy słuchać.
Spojrzeliśmy znowu na ścianę.
I na rączkę dziecka. I na zdjęcie z twarzą czającą się za zasłoną. I wtedy przyszła myśl, która nie chciała odejść.
Jeśli Niklas był zdolny do tego… to co jeszcze trzymał w tajemnicy? Za domem zawył wiatr. Ale nie był to zwykły wiatr. To było coś, co znało imię każdego, kto tam umarł.
Nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy gotowi to zrobić. Kaseta leżała między nami na starej komodzie, jakby ważyła tonę. Cisza, która otaczała ten dom, nie była już tylko martwa. Była… pełna. Jakby czekała, aż puścimy coś, co nigdy nie miało zostać usłyszane.
Raven spojrzał na mnie. Jego oczy błyszczały.
— Chcesz, żebym to zrobił sam?
— Nie. Razem.
Znaleźliśmy w jednym z pokojów starą wieżę. Przestarzałą, ciężką, ale z działającym magnetofonem. Przewód pasował.
Urządzenie szumiało, jakby wzdychało po latach milczenia. Raven włożył kasetę. Klik. Najpierw tylko szumy. Potem odgłos kroków. Szybkich. Głos dziecka, wysoko, niewyraźnie.
— Mamo? Gdzie jesteś?
Skrzypnięcie drzwi. I głos mężczyzny. Zimny. Twardy. Niklas.
— Zamknij się. Przestań jęczeć. Masz być cicho.
— Ale… ja nie chcę tu być… Tato…
Potem coś przewraca się. Dziecięcy płacz. Kolejny głos, niższy, zachrypnięty. Jónas.
— On płacze. Znowu.
— Zamknij mu usta — rzuca Niklas.
Uderzenie. Krzyk. Coś jak szloch. A potem nagle, cisza. Taka cisza, że zaczynasz ją słyszeć. I nie chcesz już nigdy słyszeć niczego więcej. Słychać oddech. Drżący. Ukryty. Ktoś nagrywa z oddali. Szept. Elísabet.
— Boże… Einar…
Słychać, jak przesuwa się po ścianie. Jakby chciała wyjść. Jakby już wiedziała, że jeśli się ruszy, to będzie następna. Jónas mówi coś niewyraźnie. Chichocze. Niklas odpowiada.
— Widzisz? Już po wszystkim. Teraz… teraz ona.
— Ona się chowa — mówi Jónas. — Widzę ją.
Słychać szuranie. Kroki. Kaseta nagle się rozmywa. Ostatni zapisany dźwięk to oddech. Szybki. Nerwowy. I szloch. A potem głos Niklasa. Blisko.
— Nie uciekniesz, kochanie. Nigdy nie byłaś dobra w chowaniu się.
Klik. Koniec. Nie ruszaliśmy się przez kilka minut. Oczy Ravena były szkliste. Moje policzki mokre.
— Ona to nagrała — powiedziałam. — Elísabet. To było jej ostatnie… wszystko.
— I schowała to, zanim przyszli po nią — dodał Raven. — To znaczy, że zginęła tutaj. W tym domu. Tu ją zamknęli. Może zakopali.
— Albo coś gorszego — powiedziałam cicho. — Ona pisała, że chowają coś… co nie powinno istnieć.
I wtedy zgasło światło. Rozległ się zgrzyt, jakby coś zeskrobywało tynk z drugiej strony ściany. Spojrzeliśmy na siebie.
— To nie koniec — szepnęłam.
— Jeszcze nie — odpowiedział Raven.
A w kącie, pod sufitem, poruszyła się zasłona, choć w domu nie było wiatru.
Zeszliśmy po schodach, powoli, ostrożnie, jakby każdy krok mógł obudzić coś, co tu przetrwało. Nie duchy. Nie rytuały. Tylko prawdę. Drzwi do piwnicy były stare, zardzewiałe, wtopione w ścianę jak nieistniejące.
Raven znalazł ukryty mechanizm. Kliknęło. Otworzyły się z głuchym jękiem. Wnętrze nie miało światła.
Latarka Ravena przesuwała się po betonowych ścianach.
Czuć było wilgoć, kurz, stare żelazo. I coś jeszcze. Coś, co pachniało jak szpital i piwnica zarazem. W rogu stało metalowe łóżko. Zardzewiałe. Na nim dziecięce prześcieradło, jakby ktoś je ostatnio dotykał.
Na ścianach wisiały zdjęcia Elísabet i jej syna Einara. Na większości kadrujących od bioder w dół. Jakby ktoś je robił z ukrycia, przez szybę, zza drzwi. Na jednym z nich, Niklas. W tle. Trzyma Einara za ramię. Dłoń mężczyzny zaciśnięta zbyt mocno. Twarz dziecka odwrócona. W oczach strach. Na drugim, Einar siedzący na podłodze. Sam. Obok niego miska z wodą i talerz z zaschniętym jedzeniem. Zdjęcia nie były robione dla wspomnień. One dokumentowały izolację.
Zamknięcie.
— On go trzymał tutaj — szepnął Raven. — Przed śmiercią. Tu, w tej piwnicy.
W kącie leżał karton, a środku. Niebieska piżamka z rozdartym bokiem, niebieskie autko bez kółek, mała książeczka „Wiersze dla dzieci”, z urwaną ostatnią stroną i dziecięcym odciskiem palca we krwi. Ale to nie był koniec.
Za regałem Raven znalazł metalową skrzynkę, zamkniętą na stary zatrzask. Otworzyliśmy ją razem. W środku leżały, zdjęcia z sekcji zwłok. Zabezpieczone przez Niklasa. Najprawdopodobniej Einar. Nigdy nie zostały przekazane policji. Fragment połamanej kości. Zakrwawiony nóż kuchenny owinięty w ręcznik. Kartka papieru. Krótkie, drżące zdanie.
„On powiedział, że to tylko kara. Że już nie zasługuje na powietrze.”
Zadrżałam. Głos mi się załamał.
— On go zabił. W tym miejscu. Trzymał go tu. A potem… go zabił.
Raven stał bez słowa. Patrzył na łóżko. Na miski. Na wszystko.
— Elísabet to odkryła. Znalazła to. I nie miała już gdzie uciec.
Spojrzeliśmy po raz ostatni na ścianę. Tam, gdzie ktoś dziecięcą dłonią napisał na zakurzonym betonie:
„Mama przyjdzie. Wiem.”
A potem już nie było nikogo.
Wyszliśmy z piwnicy w milczeniu.
Bez słów.
Bez oddechu. Światło dnia nie było już światłem.
Było tylko cieniem po tym, co zostawiliśmy pod ziemią. Zanim słońce zdążyło całkiem zejść z nieba, spakowaliśmy wszystko. Zdjęcia. Kasetę. Zakrwawioną piżamkę. Notatki. Dowody. Wiedzieliśmy, że musimy to oddać, że może wreszcie ktoś coś z tym zrobi.
Może Elísabet… przestanie się bać. Raven prowadził szybko, nerwowo. Trzymałam teczkę na kolanach, ale nie czułam jej ciężaru. Czułam tylko puls w skroniach. I strach. Kiedy stanęliśmy pod komisariatem, nie ruszyliśmy się przez chwilę.
— Gotowa? — zapytał.
— Nie. Ale chodźmy.
W środku przywitało nas światło jarzeniówek i mężczyzna za ladą, który wyglądał na zmęczonego wszystkim.
Podchodzimy. Mówimy, jak się nazywamy. Mówimy o dowodach. O Elísabet. O dziecku. O Niklasie. Zapadła Cisza.
Policjant marszczy brwi. Zaczyna stukać coś w komputerze. I nagle jego twarz zmienia się. Nie na zdziwioną.
Na wycofaną.
— Dzisiaj rano ktoś zadzwonił — mówi powoli. — Anonimowy telefon. Mężczyzna, zniekształcony głos. Uprzedził, że może pojawić się para ludzi, którzy spróbują wrobić kogoś w dawną sprawę.
— Co?
— Dokładnie cytując… „robią sobie teatrzyk z tragedii, chcą zyskać rozgłos, są niestabilni”. I że lepiej, żebyśmy ich nie słuchali, bo to wszystko wymysły.
Zamarliśmy.
— My mamy DOWODY — powiedział Raven stanowczo. — Zdjęcia. Kasetę. Ślady po morderstwie. Krwawe ubranie dziecka, i zmumifikowana dziecięcą dłoń!
Policjant spojrzał na nas zmęczonym wzrokiem.
— Wierzę, że wierzycie w to, co mówicie. Ale po takim telefonie… musimy być ostrożni. Prześlę to wyżej. Może ktoś się odezwie.
— „Może”? — rzuciłam, drżącym głosem.
— To wszystko, co mogę zrobić.
Wyszliśmy. Milczenie między nami było grubsze niż śnieg.
Gdy doszliśmy do samochodu, na szybie od strony pasażera zobaczyliśmy coś białego. Kopertę. Przypiętą taśmą. Raven oderwał ją bez słowa. W środku znajdowała się krótka, napisana w pośpiechu notatka.
„Jeśli chcecie odzyskać Mimi żywą, przywieźcie WSZYSTKO z powrotem do domu Elísabet. Nie informujcie nikogo. Jedno słowo, i piesek umiera. Tam zaczęliście. Tam to się skończy.”
Stałam, trzymając kartkę, której nie byłam w stanie wypuścić z rąk.
— Oni nas obserwują. — powiedziałam cicho. — Nie tylko wiedzą, co mamy. Oni znają każdy nasz ruch.
— I właśnie uprzedzili policję, zanim w ogóle weszliśmy.
Raven odwrócił się do mnie. W jego oczach było wszystko.
— Sofia… Mimi żyje. Ale oni nie żartują.
— Wiem. Musimy wracać.
— W to samo miejsce.
— I przynieść wszystko, co wiemy… do źródła tego piekła.
***
Dom Elísabet znowu czekał.
Tym razem jednak… nie był pusty. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy wychodziliśmy. Ale coś się zmieniło. W powietrzu. W dźwiękach. W ścianach. Ściany oddychały. Weszliśmy powoli, każdy krok jak uderzenie serca.
Raven trzymał dowody jak coś świętego. Ja rozglądałam się nerwowo, jakby każdy kąt mógł nagle ożyć i rzucić się na nas.
— Połóżmy to na stole — powiedziałam. — I zobaczymy, co dalej.
— Myślisz, że on tu jest?
— Myślę, że ktoś nas obserwuje. Może z lasu. Może z samochodu. Może z innego pokoju.
Położyliśmy teczkę. Czekaliśmy. I wtedy to usłyszeliśmy. Ciche, urwane szczeknięcie. Zamarłam.
— Raven…
— Słyszałem.
Znów. Krótkie. Przerażone. Z góry. Rzuciliśmy się do schodów. Mimowolnie zaczęłam wołać, ledwo powstrzymując krzyk.
— Mimi! Mimi!!
Szczeknięcie. Ale nie z radości. Z bólu. Ze strachu. Zatrzymaliśmy się na szczycie schodów. Wszystkie drzwi uchylone. Poza jednymi.
Na końcu korytarza. Ciężkie, drewniane. Zamknięte. Sypialnia Elísabet. Podbiegliśmy. Drzwi ani drgnęły.
— Mimi!
— Słyszysz nas?! Mimi!
Ciche podskrobywanie. Jakby pazurki drapały podłogę.
— Ona tam jest — wyszeptałam. — Boże… ona tam jest.
Raven rzucił się do klamki, szarpnął raz, drugi. Nic. Przeszukał kieszenie.
— Klucz. Musi tu być gdzieś klucz.
Szukaliśmy po korytarzu. Szuflady. Wieszak. Stare pudełko. I nagle, był. Mały, zardzewiały klucz z niebieską wstążką. Jakby ktoś specjalnie go oznaczył. Raven wsunął go do zamka. Przekręcił. Klik. Otworzyliśmy powoli. Zapach uderzył pierwszy. Zgniły. Stęchły. Stare zasłony wciąż wisiały, zakrywając okna. W kącie pokoju, Mimi. Przywiązana do balustrady łóżka, grubym sznurem. Cała, ale brudna. Trzęsła się. Gdy nas zobaczyła, zapiszczała. Nie szczekała. Piszczała z całych sił. Rzuciliśmy się do niej. Zrzuciłam torbę, klęknęłam.
— Mimi! Maleńka, jesteśmy tutaj! Już dobrze! Już jesteśmy…
Raven przeciął sznur scyzorykiem. Mimi wcisnęła się w moje ramiona, jakby chciała wniknąć w moją skórę. Cała się trzęsła. Serce waliło jej jakby miało wyskoczyć. Płakałam. Nie mogłam przestać.
— Już dobrze, kochanie. Już cię nikt nie skrzywdzi. Już nikt.
A potem zobaczyliśmy resztę pokoju. To nie była sypialnia. To była cela. Zasłonięte lustra. Tapeta zdrapana paznokciami. Podłoga w jednym miejscu podrapana, jakby ktoś próbował uciekać spod łóżka. I ściana. Na ścianie kredą, starą i rozmazaną, napis.
„Nie patrz w lustro. Tam go zobaczysz.”
Raven wstał. Podszedł do szafy. Otworzył ją. W środku, ubrania Elísabet. Damskie, delikatne. Zapach perfum, który ledwo przetrwał, tyle lat. Ale za ubraniami… kamera. Mała. Podłączona do akumulatora.
— To działało — powiedział. — Ona była tu obserwowana. Cały czas.
Zadrżałam.
— Raven… to była jej sypialnia. Jej ostatnie miejsce. Tu ją trzymali.
— A Mimi miała być kolejną ofiarą. Albo przynętą.
Chciałam zabrać Mimi i uciec. Już, teraz. Ale wtedy usłyszeliśmy trzask. Gdzieś na dole. Drzwi. Raven spojrzał na mnie.
— Schowaj się z nią. Nie oddam jej z powrotem.
— Nigdzie się nie chowam. Nie zostawię cię.
Zamknęliśmy drzwi, zgasiliśmy latarki. Byliśmy cicho. Na dole ktoś był. Ktoś, kto wiedział, że wrócimy.
***
Wieczór zapadał ciężko, duszno, jakby powietrze wiedział, co się zbliża. Wróciliśmy z Mimi do mieszkania.
Była wycieńczona do tego stopnia, że zasnęła niemal od razu po kąpieli, wtulona w koc i nasze ciała.
Raven poszedł do kuchni zrobić herbatę. Ja usiadłam na podłodze, oparta o ścianę.
Próbowałam nie myśleć. Nie wyobrażać sobie, co przeszła. Telefon zadzwonił dokładnie w momencie, gdy cisza zrobiła się zbyt głęboka. Nieznany numer. Czarny ekran. Bez dźwięku dzwonka, tylko wibracja.
Raven spojrzał na mnie. Uniósł telefon. Spojrzał raz jeszcze.
— Odbieraj — szepnęłam.
Klik.
— Halo?
Cisza. I potem głos. Męski. Niski. Przerażająco spokojny. Zbyt spokojny.
— Spodziewałem się, że odbierzesz. Zawsze byłeś posłuszny.
Raven zamarł. Patrzył w pustkę.
— Niklas?
— Tak się dziś nazywam, prawda? — odpowiedział cicho. — Nazwiska są jak ubrania. Zdejmujesz, zakładasz. Ale to, co pod spodem… to się nigdy nie zmienia.
Zamilkł na chwilę. Słychać było jego oddech. Spokojny. Równy. Jakby rozmawiał z sąsiadem o pogodzie.
— Chciałem wam pogratulować. Naprawdę nieźle sobie radzicie. Tyle dowodów, tyle kombinowania. Policja. Nagrania. Łzy. Tragedia. — zaśmiał się cicho. — Tylko że… nikogo to nie obchodzi.
— Zabiłeś dziecko — powiedział Raven. — Zabiłeś własną żonę. I zostaniesz za to rozliczony.
— Zabiłem problem, Raven. — Jego głos ani na moment nie zadrżał. — Dziecko, które krzyczało po nocach, płakało, gryzło, brudziło. I kobietę, która przestała być użyteczna. I co? Świat się nie zatrzymał. Nikt nie zapłakał.
Słuchałam tego, ściskając dłonie tak mocno, że wbijałam paznokcie w skórę. Słowa spływały przez telefon jak trucizna. Niklas mówił dalej.
— Wiecie, co jest zabawne? Że to nie Mimi miała was ściągnąć. Ona była… bonusem. Łatwym mięsem. Ale wy przyszliście sami. Na własnych nogach. I teraz wszystko, co zrobiliście, już nie ma znaczenia.
— Co masz na myśli?
Zapadła cisza.
— Zadaliście sobie kiedyś pytanie, dlaczego pozwoliłem wam tak daleko zajść?
— Niklas…
— Nie. Słuchaj. — Głos nagle stwardniał. — To nie ja mam was znaleźć. To wy macie się we mnie rozbić. I wtedy… wszyscy zobaczą, że żadne dobro nie ma znaczenia, jeśli wystarczająco długo je deptasz.
Nie zrozumieliśmy. Wtedy jeszcze nie.
— Mam coś dla was. Zdjęcie. — powiedział. — Przyjdzie wkrótce. Zostawię je tam, gdzie zaczęliście. W domu Elísabet.
— Co na nim będzie?
— Nie „co”. Kto. — zawiesił głos. — I wtedy zrozumiecie, że to nigdy nie była historia Elísabet. Ani Einara. To była tylko rozgrzewka.
Klik. Połączenie zakończone. Raven stał bez ruchu.
— On wie… że nie cofniemy się — powiedział w końcu. — I to jest dla niego gra. Z precyzyjnie rozpisanym końcem.
— Mówił o zdjęciu. W domu Elísabet. Musimy tam wrócić.
— A to, co powiedział… o tym, że to dopiero rozgrzewka?
Raven spojrzał na mnie. I tym razem w jego oczach nie było siły. Był strach. Prawdziwy.
***
Wróciliśmy do domu Elísabet tuż przed zmrokiem. Nie rozmawialiśmy w drodze.
Oboje wiedzieliśmy, że Niklas czegoś od nas chce.
Że to wszystko, cała ta gra, prowadzi do czegoś większego, czego jeszcze nie potrafiliśmy objąć. Mimi została z zaufaną sąsiadką. Tylko dzięki temu byliśmy w stanie oddychać. Dom był cichy. Zbyt cichy. W salonie, na stole, gdzie wcześniej leżały nasze dowody, ktoś zostawił kopertę.
Zamkniętą. Czystą. Białą. Nie było w niej żadnych odcisków. Żadnych śladów. Tylko zdjęcie. Jedno. Dziewczyna.
Może dwadzieścia lat. Długie ciemne włosy. Zbyt jasna skóra. Leżała na podłodze w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Twarz niewidoczna, ale szyja wygięta nienaturalnie, głowa oparta o ścianę.
Oczy miała otwarte. W tle… kawałek sznura. I biały koc z haftem. Ten sam wzór, który widzieliśmy na zdjęciach z domu letniego. Na odwrocie fotografii, czerwonym markerem.
„Cztery dni temu. Nie musieliście się wtrącać. Jesteście następni.”
Wszystko we mnie zamarło.
— Raven…
— On zabił ją dosłownie kilka dni temu. Gdzieś tu.
— I dał nam to zdjęcie jak… jak prezent. Jak kartę przetargową.
Wtedy zobaczyłam coś jeszcze. Pod zdjęciem była jeszcze wydrukowana kartka. Fragment raportu policyjnego.
— On to śledzi. Wie, co robią. Wie, co powiedzą — wyszeptałam. — To psychopatyczny system.
Raven spojrzał na mnie.
— A teraz wiemy, że nie możemy się wycofać.
W rogu kartki dopisał coś jeszcze. Własnoręcznie. Jednym słowem:
„Obserwuję.”
Stałam w miejscu. Pochłonięta przez ciszę. Nie bałam się już tylko o Mimi. Bałam się o nas. Bo to już nie była historia o przeszłości. To było coś żywego. Coś, co właśnie rozszerzało krąg śmierci. I my byliśmy w samym jego środku.
Rozdział 8🐾
Poczułam, jak coś zaciska mi się na karku.
Mgła była tak gęsta, że nie widziałam ani ściany naprzeciwko, ani śladów Mimi na wilgotnych deskach werandy. Tylko cisza i ten znajomy chłód, jakby duch Elísabet próbował mnie dotknąć, ale tym razem… to nie była ona.
Mimi zaczęła warczeć. Cicho, nisko, niemal groźnie. Przystanęła przy drzwiach wejściowych, zjeżona, jakby próbowała mnie przed czymś ostrzec.
Otworzyłam drzwi z wahaniem i wtedy ją zobaczyłam.
Stała w mgle. Dziewczyna?
Nie, coś mi nie pasowało. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia kilka lat, może trzydzieści, a jednak… jej spojrzenie było starsze. Zbyt spokojne. Zbyt pewne.
Miała ciemne włosy, wilgotne od mgły, twarz jakby wyrzeźbioną z lodu, surową, ale dziwnie znajomą.
I te oczy… cholernie głębokie, jakby widziały rzeczy, których nikt z nas nie powinien widzieć.
— Szukacie Elísabet. — Powiedziała, zanim zdążyłam się odezwać. Jej głos był miękki, niski, niemal melodyjny. — I dlatego tu jestem.
— Kim jesteś? — zapytał Raven ostro, stając za mną. Czułam, jak jego ciało się spina.
— Rakel — odpowiedziała. — Moja matka i babcia znały Elísabet. Mieszkałyśmy niedaleko. Chcecie znać prawdę? To pozwólcie mi wejść.
Nie czekała na pozwolenie. Przeszła obok mnie, a z jej płaszcza spadły krople, zostawiając ślady na podłodze jakby… krew? Nie, to tylko deszcz.
Usiadła przy stole, jakby znała to mieszkanie od zawsze.
— Nie powinno mnie tu być. To mieszkanie w którym dawno, chwilę mieszkała Elísabet. Ale kiedy ona znowu zaczęła się pojawiać… Wiedziałam, że nie mogę milczeć. Macie rację. Została zamordowana. Ale to dopiero początek.
Patrzyłam na nią w milczeniu, próbując pozbierać myśli.
— Znasz Niklasa? — zapytałam.
Rakel skinęła głową.
— Zbyt dobrze. Widziałam, co zrobił. I wiem, co zrobi jeszcze, jeśli nikt go nie powstrzyma. Ale nie jesteście gotowi na całą prawdę. Jeszcze nie.
— Czemu nam pomagasz? — Raven był nieufny. I miał rację.
Rakel spojrzała na mnie.
Prosto. Głęboko.
I przez chwilę miałam wrażenie, że widzi wszystko, mój strach, moją złość, ten chaos we mnie, który rośnie z każdym dniem.
— Bo ja też widziałam Elísabet. — Powiedziała cicho. — Czasem we śnie, czasem w odbiciu luster. I wiem, gdzie zginęła naprawdę. Policyjne akta mówią, że ciała nigdy nie odnaleziono. Niklas ją ukrywał. Karmił strachem. Bawił się jej ciszą.
Zacisnęłam palce na krawędzi stołu, aż zbielały mi kostki.
— Dlaczego wyglądasz tak młodo? — zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Uśmiechnęła się lekko.
— Czas to tylko iluzja, kiedy żyje się w cieniu śmierci. Ale jestem starsza, niż myślisz, Sofia. I zbyt długo milczałam.
Spojrzałam na Ravena. Wiedziałam, co myśli. Że to może pułapka. Że nie można jej ufać. Ale Elísabet stała za nią. Widziałyśmy ją obie. I wiedziałam, że musimy iść dalej. Nawet jeśli to wszystko skończy się… piekłem.
— To, co odkryliście, to dopiero początek — powiedziała Rakel. — Niklas… on nie tylko zabił Elísabet. On stworzył piekło, z którego nigdy nie uciekła. I nie była jedyna.
Podniosłam wzrok na Ravena. On już wiedział. Widział to w moich oczach.
— Więc, dlaczego nam pomagasz? — zapytałam cicho.
Rakel milczała przez chwilę.
— Bo ja nadal żyję. Ale noszę w sobie ich śmierć. I nie chcę odejść, zostawiając to wszystko w mroku. Moja babcia była młodą położną. To ona przyjęła poród Elísabet.
Urwała.
— Jesteś młoda… — szepnęłam, choć brzmiało to głupio.
Spojrzała mi prosto w oczy.
— To, co widzisz, to tylko skóra. Ale w środku jestem starsza od was obojga. Czas się zatrzymał, kiedy po raz pierwszy spojrzałam na Elísabet.
Raven wziął moją dłoń. Znowu. I wiedziałam, że nie jestem sama. Że dopóki mamy siebie, przetrwamy wszystko.
Rakel wyciągnęła coś z kieszeni, złożoną kartkę papieru.
Stary rysunek. Symbol, który widzieliśmy na ścianie strychu Elísabet.
— To tam musicie iść. — Powiedziała. — Ale uważajcie. To nie jest miejsce, które chce zostać odnalezione.
A wtedy, za jej plecami, znów ją zobaczyłam. Elísabet. Uśmiechała się lekko. I patrzyła tylko na mnie.
Godzinę później jechaliśmy już samochodem, a Rakel siedziała z tyłu, cicho, niemal nieruchomo, jakby każda sekunda w samochodzie przypominała jej o czymś, czego nie chciała pamiętać. Raven trzymał kierownicę mocno, a jego szczęka była zaciśnięta jak przed burzą.
Ja dotykałam jego uda, łagodnie, dla równowagi. Dla spokoju, którego już w sobie nie miałam.
Domek letniskowy Elísabet czekał na nas w milczeniu. Przykryty cienką warstwą mgły i ciszy, która była gorsza niż krzyk.
Mimi znowu warczała. Tym razem głośno, desperacko, jakby błagała, żebyśmy tam nie wchodzili.
— Ona czuje, że to miejsce jeszcze oddycha. — Powiedziała Rakel.
Zadrżałam. Weszliśmy do środka. Zapach stęchlizny, kurzu, starej krwi i czegoś, co nie należało do tego świata, uderzył mnie od razu. Znałam już ten zapach. To był zapach śmierci.
I Elísabet.
Rakel prowadziła nas spokojnie, bez słowa. Przeszliśmy przez kuchnię, przez salon… I wtedy stanęła.
— To tu.
Pokazała na starą szafę, która stała przy ścianie sypialni.
— Coś tu ukryła. W dniu, w którym Niklas przyszedł po nią.
Raven spojrzał na mnie. Pokiwałam głową. Razem odsunęliśmy mebel. Ściana za nim miała pęknięcie, niewielkie, ale wyraźne. Rakel wyciągnęła z kieszeni nóż i zaczęła odłupywać kawałek po kawałku.
A ja zastanawiałam się skąd ona to wszystko wie. W środku było coś zawiniętego w płótno. Wyjęliśmy to ostrożnie.
— Co to jest? — zapytałam drżącym głosem.
Rakel spojrzała na mnie, a potem na Ravena.
— Kolejny dowód. Na to, że Elísabet nie umarła przez przypadek. Że ją zabito z pełną świadomością.
Rozwinęłam płótno. W środku była stara, zardzewiała broń. Z wygrawerowanymi inicjałami. N.J. Niklas.
— To jego. — Wyszeptałam.
— I był tu z nią. — Dodał Raven. — W tym miejscu. Z tą bronią.
Rakel skinęła głową.
— To nie był napad. Nie włamano się. Elísabet znała go. Wpuściła go. I nie zdołała już wyjść.
Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy. Nawet Mimi się uspokoiła jakby czuła, że coś właśnie się ujawniło.
Wtedy Elísabet znów się pojawiła. Cicho. Stała obok nas, blada, prawie przezroczysta. Uśmiechała się lekko.
I patrzyła… tylko na Rakel.
— Ona cię zna. — Powiedziałam.
Rakel odetchnęła drżąco.
— Tak. Bo widziała mnie wtedy. Jak się skradałam przez okno, jak chciałam ją ostrzec. Ale byłam za późno. Byłam małą dziewczynką.
Spojrzałam na Ravena. W jego oczach był gniew. I determinacja.
Zbliżaliśmy się do prawdy. I nie mogliśmy już się cofnąć.
Gdy wróciliśmy do domu, było już po zmroku. Mgła zniknęła, jakby nigdy jej nie było, ale w mojej głowie nadal tlił się ten chłód, który zostawiła po sobie.
Rakel siedziała w milczeniu, nie zdejmując nawet płaszcza. Mimi wskoczyła na moje kolana i wtuliła się we mnie tak mocno, jakby chciała mnie zatrzymać na zawsze.
— Myślisz, że wystarczy? — zapytałam Ravena, kiedy zostaliśmy sami w sypialni.
Otworzył starą drewnianą skrzynię, w której trzymaliśmy wszystkie dotychczas zebrane dowody. Zdjęcia, kopie akt, notatki z rozmów, ślady, które znaleźliśmy u Elísabet.
I teraz starą broń. Zardzewiała, z jego inicjałami. Dowód śmierci.
— Jeszcze nie. — Odpowiedział cicho. — Ale zbliżamy się.
Położył pistolet delikatnie na samym dnie, zawinięty w płótno. Jakby kładł coś świętego. Albo przeklętego.
— Jeśli teraz pójdziemy z tym na policję, zlekceważą nas — dodał. — Albo… ostrzegą Niklasa. Nie możemy ryzykować. Nie, dopóki Mimi jest z nami. Dopóki nie mamy wszystkiego.
— Czyli czekamy?
— Nie. Szukamy dalej.
Spojrzałam na skrzynię. Była ciężka, jakby wypełniała się nie tylko dowodami, ale całą tą tragedią. Ciężarem prawdy. Wtedy drzwi uchyliły się cicho.
Rakel.
— Macie jeszcze jedną rzecz, którą powinniście dodać. — Powiedziała spokojnie.
W rękach trzymała coś owiniętego w skórę. Rzuciła to na łóżko. Odsłoniłam materiał.
Stary dziennik. Skórzana oprawa, pożółkłe strony, zapisane drobnym pismem.
— To jej. Elísabet — powiedziała Rakel. — Znalazłam go wiele lat temu. Schowany za deską w jej starej spiżarni. Trzymałam go… nie wiedziałam, czy komukolwiek ufać. Ale teraz wiem, że to wy musicie go mieć.
Dotknęłam stron. Drżały mi palce.
— Ona tam wszystko opisała — powiedziała Rakel cicho. — Niklasa. Jónasa. Strach. Krew.
Spojrzałam na Ravena. Nie musiał nic mówić. Dodał dziennik do skrzyni. Powoli. Uważnie. To była nasza walka. I jeszcze się nie skończyła. Ale prawda była coraz bliżej.
Zrobiłam dla Rakel kawę. Czarną, mocną, z odrobiną cytryny, tak jak powiedziała, że lubi. Postawiłam kubek na stole i spojrzałam w stronę fotela.
Pusty.
— Rakel? — zawołałam cicho, starając się nie obudzić Mimi. — Jesteś w łazience?
Cisza. Raven wyszedł z kuchni. Zmarszczył brwi, widząc moją minę.
— Co się stało?
— Nie ma jej. Nie zostawiła notatki, nie zabrała płaszcza, nic.
Wyszliśmy przed dom. Ślady na śniegu były świeże. I było ich więcej niż powinno.
— Ktoś tu był — powiedział Raven, kucając przy odbiciu ciężkich butów. — Dwa różne rozmiary. Jeden… duży.
Zimno ścisnęło mi kręgosłup.
— Niklas… i Jónas?
Spojrzał na mnie ponuro.
— Zabrali ją.
Zakręciło mi się w głowie.
Rakel, odważna, milcząca Rakel, poszła na chwilę na zewnątrz, może tylko zaczerpnąć powietrza… a oni już tam byli. Czekali. Jak sępy. Pobiegłam do skrzyni. Otworzyłam ją z hukiem. Wszystko było na miejscu. Broń. Dziennik. Zdjęcia.
— Nie zabrali dowodów. Chcieli tylko jej.
— Bo wie za dużo — powiedział Raven. — I coś planowali. Musimy ją znaleźć, zanim będzie za późno.
— A jeśli ją zabiją?
Złapał mnie za ramiona.
— Nie myśl tak. Musimy działać.
Wtedy Mimi zaczęła warczeć. Spojrzała w stronę drzwi. Zaskomlała. Potem pobiegła do okna i znowu zawarczała, wściekle.
Raven podszedł i otworzył okno. W śniegu, na parapecie, leżał kawałek materiału. Chusta. Ta sama, którą Rakel miała dziś na szyi. Przesiąknięta krwią. Zgięłam się wpół.
— To ostrzeżenie. — Wyszeptałam. — Wiedzą, że z nami współpracowała.
— I chcą, żebyśmy popełnili błąd. — Mruknął Raven. — Ale nie damy się. Znajdziemy ją. I ich.
Patrzyłam na ten skrawek tkaniny, jakby miał się zaraz spalić. Wiedziałam jedno. Nie mogliśmy pozwolić, żeby Rakel umarła jak Elísabet.
Nie po tym wszystkim. Raven spojrzał na mnie z powagą, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam.
— Sofia, jeśli oni ją zabrali… nie mamy czasu. Niklas nie zostawia śladów. Nie zostawia ludzi przy życiu.
Poczułam, jak nogi uginają mi się pod ciężarem tych słów. Przysiadłam na progu, oddychając nierówno.
— Musimy ją znaleźć, Raven. Nie pozwolę, żeby stało się z nią to samo, co z Elísabet. Nie teraz. Nie po tym, co dla nas zrobiła.
— Zrobimy to — powiedział stanowczo. Kucnął przede mną i chwycił moją twarz w dłonie. — Ale musimy być mądrzy. Nie możemy rzucić się na oślep. Chcesz, żeby Mimi została sierotą?
Zacisnęłam powieki. Łzy cisnęły się do oczu, ale nie pozwoliłam im wypłynąć.
— Masz rację — wyszeptałam. — Szlag, masz rację. Ale nie mogę… nie mogę oddychać, kiedy pomyślę, że ona jest tam… sama. Że ją dotykają, że ją biją, że…
— Nie pozwolimy im jej zniszczyć. — Powiedział z ogniem w głosie. — Zrobimy wszystko, co trzeba. Ale razem. Ty i ja.
— Ty i ja. — powtórzyłam.
Wtedy Mimi zaszczekała gwałtownie. Wbiegła pod okno i stanęła jak wryta. Podążyłam za nią spojrzeniem. Na parapecie leżał materiał. Czerwony. Poszarpany. Z plamą krwi.
Raven otworzył okno. Wzięłam to do ręki. To była jej chusta. Ta, którą miała dziś na szyi.
— To ich podpis. — Powiedział cicho. — To ich sposób mówienia „Mamy ją. I nic nie możecie zrobić.”
— Ale się mylą. — Warknęłam. — Mylą się, jeśli myślą, że się poddamy.
Wbiegłam po schodach. Poszłam znów sprawdzić dowody.
Otworzyłam skrzynię, w której trzymaliśmy dowody.
Dziennik Elísabet. Broń Niklasa. Zdjęcia. Wszystko było na miejscu. Raven stanął obok mnie.
— Musieli chcieć tylko Rakel. Bo się boją, że powiemy za dużo. Bo wiedzą, że jesteśmy blisko.
— To teraz będą się bać naprawdę — powiedziałam. — Bo idziemy po nią.
Silnik warczał cicho, jakby też się bał. Mgła ponownie osiadała na szybie, tłumiąc światła samochodu. Droga przed nami znikała w mlecznej pustce. Trzymałam dziennik Elísabet na kolanach i mimo że palce mi drżały, przewracałam strony, raz za razem, z napięciem, z ogniem.
Raven prowadził w skupieniu, ale co chwilę rzucał mi krótkie spojrzenia. Nie musiał pytać. Widział, że coś jest tam ukryte. Coś ważnego.
— Czytałaś coś, co mogłoby ich zdradzić? Miejsce? Opis? — zapytał. Głos miał spokojny, ale wyczuwałam, jak walczy ze strachem.
— Jeszcze nie — wyszeptałam. — Ale Elísabet pisała dużo o Niklasie. O tym, jak zmieniał się, gdy znikał z domu. Pisała, że wracał brudny, mokry, pachniał potem, krwią i… wilgocią.
Za trzęsłam się. Przewróciłam kolejną stronę.
„On zawsze mówi, że idzie tylko po drewno. Ale wiem, że kłamie. Nosi klucz na szyi. I wraca, jakby zostawił część siebie w tamtym miejscu. Słyszałam, jak mówił do brata Pod ziemią nawet echo milknie.”
Zamarłam.