Prolog
Dzisiejszej nocy miałam straszny sen. Przyszedł do mnie nagle, dopadł i nie chciał puścić.
Czułam, jak słońce ogrzewa moją twarz i wkrada się promieniami poprzez zamknięte powieki. Moje ciało dryfowało spokojnie na wodzie. Jej krople delikatnie osadzały się na czole i policzkach. Z odgłosów ludzi kąpiących się przy brzegu wyłonił się jeden wyraźny, znajomy głos. Był to głos mojej mamy.
Z sekundy na sekundę coraz głośniej słyszałam, jak mnie woła. Im lepiej ją słyszałam, tym bardziej pod zamkniętymi powiekami widziałam jej postać. Uśmiechnięta, biegła przy brzegu jeziora. Machała do mnie, nawołując, bym wyszła już z wody. Wyglądała pięknie, dokładnie tak jak ją zapamiętałam, zanim rak zawładnął jej organizmem i zabrał zbyt wcześnie. Odwróciłam ku niej twarz, próbując stanąć na nogach. Lecz nie mogłam. Spróbowałam kolejny raz i kolejny. Głos mamy stawał się coraz głośniejszy, a jej wołanie przerodziło się w paniczny krzyk. I wtedy to poczułam. Kostki moich nóg oplatał mocno zaciśnięty sznur. Nie mogłam nimi ruszyć. Nerwowo próbowałam podkulić nogi, by rozplątać węzeł, ciało jednak było nazbyt odrętwiałe.
Wołałam mamę, by mi pomogła, ale ona jakby zdawała się mnie nie słyszeć, jakby wykrzykiwane przeze mnie słowa były kompletnie nieme. Jej twarz przybrała ten wygląd, który przez te wszystkie lata próbowałam wymazać z pamięci. Pobladła, policzki zapadły się, a oczy przybrały nienaturalnie duży rozmiar. Już nie widziałam jej kasztanowych włosów powiewających na wietrze, tylko bladoróżową chustkę, okrywającą łysą głowę. Wyciągnęła do mnie rękę, wciąż szlochając w panice.
Patrzyłam jeszcze przez chwilę w jej kierunku, aż nagle fala okryła moją twarz. Poczułam, jak ciało spowija głębia morza.
Głos zaczął cichnąć, aż zamilkł kompletnie, a jedyne, co przyszło mi do głowy, to myśl, że za chwilę będę już z mamą.
1
Warszawa, 16 czerwca 2021
Ciemność. To właśnie widziała Maga po otwarciu oczu o poranku. Wygrzebała się niezdarnie z wielkiego łóżka i jeszcze sennym krokiem ruszyła w stronę zasłoniętych okien.
Nacisnęła biały przycisk na panelu sterowania, po czym wszystkie rolety zaczęły ujawniać skrywający się za nimi widok lekko zaspanego centrum Warszawy.
Gdy przeprowadzili się tutaj z Olgierdem rok temu, początkowo nie okazywała nadmiernego entuzjazmu. Owszem, był to apartament jej marzeń. Taki jak ten, który oglądała tylko w magazynach wnętrzarskich w rubrykach „Mieszkania Gwiazd”. Jednak w pierwszych miesiącach czuła się w nim obco, nie pasowała do tych wszystkich ładnych dodatków i drogich mebli na wysoki połysk.
Małżeństwo z Olgierdem było nie tylko przypieczętowaniem pieczołowicie pielęgnowanej przez wiele lat miłości, lecz także pożegnaniem z poprzednim życiem. Życiem pełnym euforycznych wzlotów i równie spektakularnych upadków. Z każdym kolejnym miesiącem spotykania się z przyszłym mężem dziki, wolny duch powoli ulatniał się z duszy Magi, naturalnie tworząc miejsce dla zdrowego rozsądku i coraz to większej potrzeby spokoju oraz stabilizacji.
Olgierd to wszystko podał jej jak na tacy. Wiedziała o tym. Zdawała sobie sprawę z tego, że duży wpływ na jakość jej życia mają ludzie, którzy w nim jej towarzyszą, i otocznie. W Warszawie mieli tylko siebie. Rodzice Magi wciąż mieszkali w Rydzewie — mazurskiej wsi, leżącej nieopodal Giżycka. Teściów natomiast nie było dane jej poznać, zginęli tragicznie w wypadku samochodowym na dwa lata, nim poznała swojego ukochanego. Olgierd nigdy nie opowiadał o nich za wiele. Wracanie do chwil, gdy jego rodzina była pełna, wciąż przysparzało mu wiele cierpienia. Maga uważała, że jego opiekuńczość i wrażliwość zaszczepiła mu jego matka. Była pewna, że łączyła go z nią silna wieź, gdyż jak żaden inny znany jej dotąd mężczyzna, doskonale rozumiał i szanował kobiety.
Poznali się podczas jednego z biznesowych spotkań sześć lat temu, gdy Maga otrzymała zlecenie jako główny grafik nadzorujący kampanię reklamową nowego projektu firmy, w której Olgierd był jednym z prezesów. Przez kilka następnych tygodni wspólna praca zaowocowała nie tylko kolejnym, spektakularnym sukcesem, lecz także pierwszymi iskrami rozpalającego się gorącego uczucia.
Relacja między tą dwójką rozwijała się w zawrotnym tempie, nad którym oni sami czasami nie nadążali. Mimo że oboje nie słynęli ze spontaniczności, szybko zdecydowali się na wspólne zamieszkanie, a kilka miesięcy później — zaręczyny. Byli dla siebie nawzajem najlepszym towarzystwem i godnym zastępstwem dla brakujących w ich życiu bliskich osób. Motywacja Olgierda dodała narzeczonej skrzydeł i w krótkim czasie zaczęła odnosić coraz to bardziej znaczące sukcesy w pracy zawodowej. W ciągu kilku miesięcy kilka razy zmieniali mieszkanie, aż w końcu z okazji ślubu — kilka godzin po powiedzeniu sobie sakramentalnego tak — mąż sprezentował Madze nowoczesny penthouse.
Tak oto Maga zamieniła szalone życie na Mazurach na apartament w centrum Warszawy. Teraz o poranku, popijając świeżo zaparzoną kawę, podziwiała panoramę miasta z trzynastego piętra.
Wpatrzona w betonowo-szklany horyzont, zatopiła swoje myśli kilka tysięcy kilometrów stąd — w słonecznej Hiszpanii. Minęło już pół roku, od kiedy ostatni raz widziała się z Irą.
To właśnie siostra była jej łącznikiem z poprzednim życiem, jej alter ego, a przede wszystkim jednojajową bliźniaczką. Mimo cudownego życia i miłości do troskliwego męża to właśnie przy siostrze Maga czuła się w pełni kompletna.
Olgierd okazywał naturalne zrozumienie dla ich relacji i akceptował ogromną potrzebę stałego kontaktu żony z siostrą. Dla niego również była ona ważną osobą, przyjaciółką i powiernicą wszelkich tajemnic. Maga nie kryła swojego zadowolenia, gdy to właśnie Olgierd zaproponował regularne, co kilkumiesięczne wizyty w Hiszpanii u Iry. Zawód ilustratorki — wolnego strzelca — dawał Madze szerokie spektrum pracy, a podróżowanie i częsta zmiana klimatu miała korzystny wpływ na jej rozwój artystyczny.
Tak. Miała dobre życie. Czuła przepełniające ją szczęście na myśl o zbliżającym się wylocie. Perspektywa kolejnych tygodni spędzonych pod palmami z najbliższymi energetyzowała ją bardziej niż powoli stygnąca kawa w jej dłoni.
Z chwilowej zadumy wyrwał ją dzwoniący telefon. Spojrzała na ekran smartfona, uśmiechnęła się szeroko i zanim odebrała połączenie, rzuciła się z powrotem na łóżko niczym nastolatka.
— Witaj siostro Magdaleno!
— Proszę cię, Ira! Wiesz, jak nie lubię tego „Magdaleno”, od razu słyszę karcący ton naszej matki.
Z słuchawki dobiegł drwiący chichot.
— Oczywiście, że wiem! A ty wiesz, że lubię ci trochę podnieść ciśnienie w tym twoim idealnym warszawskim życiu. Co u mojego ulubionego szwagra? Pojutrze się widzimy, tak? Bez zmian?
— Okej, odpowiadam po kolei: tak, wiem, że nikt lepiej nie dba o moje tętno jak ty, to po pierwsze, po drugie szwagier ma się dobrze i z tego, co wiem, nie dokuczasz mu z taką częstotliwością jak mi. No i po trzecie bez zmian, Ireno. Widzimy się za dwa dni. Zadowolona?
— Bardzo! Ach, mnie to „Ireno” akurat nie uwiera, moja droga. Ja tam lubię swoje pełne imię niemniej niż jego skróconą wersję.
— Jasne — skomentowała z przekąsem Maga.
— Jutro jest mój ostatni dzień w pracy przed waszym przylotem. Chcę spędzić z wami więcej czasu. Ostatnie tygodnie były dla mnie naprawdę ciężkie i muszę odpocząć — powiedziała smutnym tonem.
— Dlatego się nie odzywałaś? Coś poważnego?
— Nie, nic takiego. Znasz mnie. Czasami po prostu za bardzo się angażuję w relacje. Jeśli chodzi o uczenie się na błędach, to za każdym razem oblewam egzamin.
— Ira? Czy mam się martwić? Rozmawiałyśmy o tym już tyle razy. Jesteś tatuatorką, a nie psychoterapeutką. Twój zawód powinien ci przynosić radość. To jest praca twórcza, którą wykonujesz od tylu lat, a cały czas nie umiesz rozgraniczyć pewnych rzeczy. Chodzi o tę twoją nową znajomą, tak? Nie pamiętam, jak ma na imię.
— Migle, ale to nie jest sprawa na telefon. Opowiem ci wszystko, jak przylecisz, przy kieliszku sangrii.
— Cała ty! Stawiasz przecinek tam, gdzie już dawno powinnaś postawić kropkę! Mówiłam ci, że ta dziewczyna ściągnie na ciebie w końcu jakieś problemy. Ira, proszę cię, posłuchaj mnie, uważam…
— Ty od razu mówisz, jak nasza mama. Wszystko wyolbrzymiasz. O jakich problemach mówisz? Na razie to ona ściąga je na siebie, albo przyciąga. Zbliżyłyśmy się. Złapałyśmy fajny kontakt, ale od samego początku widzę, że coś jest nie tak w jej życiu, no to zaczęłam się zastanawiać.
— Zastanawiać? Czy uskuteczniłaś jakieś miniśledztwo?
— Maga, na litość boską! — Ira zaśmiała się drwiąco. — Od razu śledztwo, popytałam po prostu to tu, to tam.
— Słucham? Chyba żartujesz! Przed chwilą sama powiedziałaś, że dziewczyna ma jakieś problemy, posuniesz się o krok za daleko i wdepniesz w to samo bagno, w którym pewnie ona stoi już po kolana. No dobra, nie chcę się denerwować, bo za chwilę się pokłócimy. Dowiedziałaś się czegoś?
— Sama nie wiem, jakoś mi się to wszystko nie składa w żadną logiczną całość. Wiesz, o czym mówię? Migle zdaje się być kruchą, niewinną dziewczyną, a myślę, że bierze udział w jakiś ciemnych interesach. Z resztą nie ważne… — Zrobiła przerwę zaznaczoną głębokim westchnięciem. — Maga, chodzi mi tylko o to, żeby nie stała się jej krzywda.
— Jasne, rób co chcesz. Nie musisz się przede mną tłumaczyć.
— Nie tłumaczę się. Myślałam, że to przegadamy razem…
Ale Maga nie chciała niczego przegadywać ani analizować zachowań osoby, której nie znała i nie miała ochoty poznać. Te negatywne emocje, poniekąd na pewno były podszyte lekką nutą zazdrości, do której nie miała zamiaru się przyznać. Głównie jednak Maga jak zwykle martwiła się o Irę i jej nadmierne angażowanie się w życie innych ludzi. Nigdy nie mogła pojąć, czemu w tym konkretnym aspekcie różnią się z siostrą tak bardzo. Ira uwielbiała służyć pomocą — szczególnie w przypadkach, gdy jej o to nie proszono. Na siłę próbowała uszczęśliwiać ludzi i dbać o ich dobro kosztem swojego.
— Przegadamy. Teraz to chyba kiepski moment, co? W sobotę wszystko mi opowiesz.
— Tylko nie mów na razie nic Olgierdowi. Dobrze?
— Nie miałam zamiaru, ale to jakaś tajemnica?
— Tajemnica? Nie. Ale chyba nie musisz mówić mu o wszystkim, o czym rozmawiamy? Są tematy, Maga, które chciałabym zostawić między nami. Wiesz, jaki on jest nadopiekuńczy. W niektórych kwestiach nawet bardziej niż ty. Twoje gadanie zniosę, ale was w podwójnej obsadzie chyba już bym nie zniosła.
— To wszystko dlatego, że zawsze się o ciebie martwimy, ale okej, rozumiem. Jeśli będziesz chciała, sama mu o tym powiesz.
— Dzięki. Widzimy się w sobotę. Już nie mogę się was tutaj doczekać. Kocham cię.
Maga w odpowiedzi przesłała siostrze całusa, od razu po zakończeniu połączenia wstała z łóżka, kliknęła na wyświetlaczu ikonę Tidala i wybrała ulubioną playlistę. Nie miała zamiaru analizować postępowania siostry. Nauczona dziesiątkami rozmów, wiedziała, że nie ma i nigdy nie będzie mieć na nią wpływu.
Z małego głośnika wydobyła się Maria Maria Carlosa Santany. Biodra Magi zaczęły delikatnie kołysać się w rytm muzyki. Cienka satynowa piżama była prawie niewidoczna na jej szczupłym ciele. Ponętnym, kocim krokiem, jakby tańczyła rumbę, sunęła w stronę garderoby. Otworzyła wielką przeszkloną szafę, po czym zaczęła wyjmować walizki dla siebie i Olgierda. Bielizna, kostiumy kąpielowe, sukienki i kapelusze. Wszystko to, z równo wybrzmiewającym bitem, lądowało w otwartym bagażu.
Z drugiego końca apartamentu usłyszała zamykające się drzwi wejściowe do domu. Po chwili, w lustrzanym froncie szafy zobaczyła Olgierda. Stał oparty o framugę drzwi, wyraźnie zmęczony porannym joggingiem. Na zarumienionej twarzy pojawił się uśmiech.
Podeszła do niego i zmierzwiła dłonią jego mokre włosy. Lubiła to umięśnione, zadbane ciało, imponowała jej jego konsekwencja w porannych treningach i to, jak dbał o swoją kondycję.
— Prysznic? — spytał.
— Razem? — odpowiedziała zadziornie.
Chwycił jej dłoń i powłóczystym spojrzeniem zmierzył jej sylwetkę. Po chwili strumień gorącej wody oblewał ich nagie ciała, stojące pośrodku dużej oszklonej kabiny.
Przemierzał jej skórę opuszkami palców centymetr po centymetrze. Masował delikatnie ramiona, plecy, by w końcu zacisnąć mocno dłonie na jej drobnych, kształtnych biodrach. Maga obróciła się dynamicznie w jego stronę i opierając plecami o mokre szkło, rozchyliła delikatnie wargi. Olgierd chwycił jej uda i uniósł do góry. Patrzyli sobie prosto w oczy, jakby to wzrok miał nadać rytm ich uniesieniu. Po tylu latach nadal palił się w nich ten sam ogień, to samo pożądanie. Kochali się namiętnie, intensywnie i nieprzerwalnie. Obydwoje czuli, jak niepokojące napięcie powoli opuszcza ich ciała.
Olgierd leżał na łóżku, gdy weszła do pokoju, wycierając włosy białym ręcznikiem.
Patrzył, jak delikatnie rozczesuje palcami ciemne kosmyki swoich włosów. Lustrował dokładnie jej smukłe nagie ciało. Maga uwielbiała to spojrzenie. Udawała, że nie czuje na sobie jego podziwiającego wzroku, grając niedostępną i pewną siebie. To były ich stałe gierki, zabawa, która podtrzymywała adrenalinę po miłosnym uniesieniu. Wślizgnęła się powoli na łóżko i oparła głowę o jego umięśnione ramię.
— Jestem już spakowana. Naszykowałam też twoje rzeczy. Wystarczy wrzucić je do walizki i jesteśmy gotowi.
— Yhym — zamruczał niepewnie. — Maga, słuchaj…
— Olgierd — przerwała mu. Proszę cię, nie mów mi, że znowu musimy przełożyć wylot.
— Nie, nie. — Pokiwał głową. — Leć, dołączę za kilka dni. Muszę zostać do końca tygodnia w Warszawie i dopiąć nasz ostatni kontrakt.
— Zawsze coś — odpowiedziała z rozżaleniem.
— Ostatni raz, ale to naprawdę ważny klient, zrozum. Leć i spędź z Irą sama kilka dni. Dobrze wam to zrobi. A w weekend będziemy ucztować we troje. — Uniósł brwi i popatrzył na nią, mrużąc oczy.
— Wyglądasz jak kot ze Shreka, jak tak robisz. — Zaśmiała się. — Okej, niech ci będzie… — Wstała z łóżka i wymierzając w jego stronę palcem wskazującym, dodała: — To ma być ostatni raz. — Uśmiechnęła się zawadiacko.
— Wiem, obiecuję.
2
Torrevieja, 16 czerwca 2021
Donas zaciągnął się papierosem w ciszy hiszpańskiego poranka. Na zegarze zdążyła wybić dopiero ósma, a temperatura już wynosiła ponad dwadzieścia pięć stopni. Wystawił twarz ku słońcu i zamknął oczy. Wypuścił nozdrzami gęsty dym, który niemalże od razu wtopił się w gorące powietrze i zostawił po sobie intensywny zapach. Delektował się tą chwilą ciszy. Czerwiec był jego ulubionym miesiącem w Hiszpanii. Był ciepły, lecz nie zaskakiwał jeszcze uciążliwymi upałami. Sezon dopiero się rozkręcał, więc nie można też było narzekać na tłumy turystów, które miały zalać Torrevieja w najbliższych miesiącach. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
Donas był jednym z tych mężczyzn, którzy są bardzo powściągliwi w okazywaniu jakichkolwiek emocji, a tym bardziej uczuć. Cechowały go skrytość i małomówność. Na początkowym etapie znajomości ciężko było go rozgryźć. Wiele osób odbierało go jako zadufanego w sobie gbura, inni zaś za nieporadnego pantoflarza, który jest na usługach swojej żony od pierwszego dnia małżeństwa. W takich momentach jak ten, gdy miał chwilę, by pobyć w osamotnieniu, sam często zastanawiał się kim naprawdę jest. Czuł w sobie spore pokłady męskości, lubił siebie, dbał o swój wygląd, uważał się za atrakcyjnego i inteligentnego człowieka. Jednak mimo skończonych pięćdziesięciu wiosen i bogatego doświadczenia życiowego jego pewność siebie znacząco malała, gdy w pobliżu pojawiała się małżonka. W takich właśnie chwilach miał niemal namacalne uczucie, jak jego męstwo momentalnie ustępuje miejsca nieporadności. Może niektórzy mieli rację, twierdząc, że bliżej jest mu jednak do pantoflarza niż macho.
Po kilkunastu latach spędzonych w związku z Audre był pewien, że to, co jest między nimi, to nie miłość, ale wymuszony szacunek podszyty zaszczuciem przez żonę.
Mimo to milczał, zachowując pozory i przymykając oko na niewygodne uwagi, z którymi mierzył się na co dzień. Nie wynikało to bynajmniej z jego charakteru, ale z kultury i wychowania, jakie mu wpojono w domu rodzinnym na Litwie. Prowadzili z Audre wspólny biznes, w ramach którego działania niezgodne z prawem były na porządku dziennym. Bez dwóch zdań, to ona była szefem. Zarówno w pracy, jak i w ich wspólnym życiu. W ostatnich tygodniach odczuwał nasilający się stres związany z ich ciemnymi interesami. Sytuacja coraz bardziej się komplikowała. Wiedział, że jeśli nie podejmie radykalnych kroków, to wszystko, co budowali przez ostatnie lata, runie. Czuł wściekłość i przygnębienie. Nie mógł pojąć, dlaczego Audre wybrała do współpracy tak niekompetentnych ludzi.
Miał jednak świadomość, że przez swoją zachłanność kobieta straciła czujność, on natomiast — kontrolę, od której sukcesywnie był przez nią odsuwany. Obserwował ją bacznie przez ostatnie miesiące, jak z bagażnika nowego mercedesa klasy C wyjmowała pudełka po butach wypełnione pieniędzmi. Początkowo przywoziła jedno, dwa tygodniowo. Nim się Donas zorientował, ich liczba wzrosła do kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu. Przybywało „pracowników”, których Audre werbowała bez pamięci, mamiąc ich wizją lepszego życia, którego oczywiście i tak mieli nigdy nie zaznać.
Dopełnieniem jego frustracji był Algirdas. Z niepokojem czekał na telefon od niego. Nie wiedział, jak ma się wytłumaczyć z zaistniałej sytuacji oraz z tego, że głównym winowajcą jest jego żona. Dał mu słowo, że będzie pilnować interesu jak oka w głowie podczas jego nieobecności. Zawsze grali do jednej bramki i za wszelką cenę nie chciał dopuścić do nadszarpnięcia zaufania ani też popsucia ich zażyłych relacji.
Wszystko przez tę głupią dziewuchę — pomyślał. Czułem, że będzie kłapać jęzorem na prawo i lewo, gdy poczuje kasę.
Jego wspólnik również od samego początku nie był zachwycony decyzją Audre, jaką było obsadzenie Migle w roli głównej kurierki. Fakt, była młoda, komunikatywna i z łatwością weszła w środowisko ludzi chcących zaszaleć podczas hiszpańskich wakacji, mężczyźni uważali jednak, że nie sprosta powierzonej roli. Nie powinna nawiązywać żadnych bliższych znajomości, a tym bardziej dopuszczać do spoufalania się z nowo poznanymi ludźmi. Takie były zasady. Dziś Donas już wiedział, że dziewczyna nie trzymała się ich zbyt sztywno. Znał wystarczająco dużo szczegółów, by uważać, że jej zachowanie może ściągnąć na nich wielkie kłopoty.
Algirdas był cichym wspólnikiem, który zdalnie zarządzał całą szajką. Mianował Donasa swoją prawą ręką i to jemu zawierzał w kwestiach kadrowych. Zawsze był w pełni informowany o wszystkim, co dzieje się w Hiszpanii. Zawsze — aż do zeszłorocznej wiosny, gdy Migle weszła w interes. Donas nie miał odwagi podzielić się całą zdobytą wiedzą na temat dziewczyny. Przekazywanie informacji okroił do suchych faktów, które miały świadczyć o jej niekompetencji. To i tak było wystarczające, by doprowadzić Algiego do wzburzenia i chęci podjęcia radykalnych kroków w tej sprawie. Dlatego też powstrzymał się od opowiedzenia o tamtej drugiej dziewczynie, która łaziła za Migle krok w krok i niepotrzebnie węszyła. Wiedział, że sam musi sobie z nią poradzić. Jeśli Algirdas się o niej dowie, straci do niego całkowicie zaufanie, a wszystko, co budowali razem przez lata, przepadnie. Algi nie wybaczał. Nie dawał drugich szans. I Donas o tym doskonale wiedział, cenił też jego bezwzględność, bo gdyby nie zawziętość i upór wspólnika, nie zbudowaliby tak rozległej sieci przemytu.
Do tego Audre i jej wystawne życie. Przed ich domem stały cztery auta. Tylko jedno było Donasa, reszta należała do żony. Nic dziwnego, że zaczęło się robić gorąco. Torrevieja to miejscowość, gdzie każdy każdego zna, a miejscowi wiedzą o tobie wszystko — szczególnie gdy masz za dużo pieniędzy. Sąsiedzi bardzo interesują się życiem innych. Odbiorą i przetrzymają bezpiecznie twoją paczkę zostawioną przez kuriera, a także dopilnują, by jak najszybciej ci ją przekazać. Zaalarmują o pozostawionym otwartym oknie czy też zadzwonią do furtki, gdy zbyt długo nie widzą ciebie wokół domu, z pytaniem, czy wszystko w porządku. Są społecznością bardzo pomocną i zaangażowaną w sprawy innych. Jest to bardzo miłe, lecz tylko wtedy, gdy wiedziesz uczciwe życie.
Poczuł, jak w jego kieszeni wibruje archaiczna nokia 3210. Do kontaktowania się między sobą trójka wspólników używała starych, milenijnych telefonów, które nie miały funkcji połączenia z internetem ani wbudowanego systemu GPS. Takie były praktycznie niemożliwe do namierzenia przez policję. Spojrzał na mały, podświetlony na zielono ekran i westchnął ciężko. Wiedział, że ta rozmowa jest nieunikniona. W swojej głowie jednak odwlekał ją tak daleko, że zaczęła tlić się w nim cicha nadzieja na zmianę decyzji szefa.
— Tak, Algi?
— Podjąłem decyzję, do jutra masz załatwić sprawę, rozumiesz? Nie możemy dłużej czekać. Ona nie będzie siedziała cicho. Jest zbyt głupia, a my mamy za dużo do stracenia.
— Jasna sprawa. Jak daleko mogę się posunąć?
— Ja się od tego odcinam. To twoja działka, bracie. Sam nie wiem… Zastrasz ją albo odeślij na Litwę. Rób, co uważasz za konieczne. Po prostu ucisz ją.
— Jesteś pewien? — Donas słyszał ciężki oddech wspólnika.
— Kurwa, nie mamy wyjścia, chyba rozumiesz?
— Jasne, Algi, rozumiem, jak nikt inny. Do weekendu nie będzie po dziewczynie śladu. Masz moje słowo.
— Nie będzie śladu? Rozumiem, że masz już plan? Szykujesz dla niej bilet w jedną stronę do domu?
— Można tak powiedzieć, przyjacielu. Można tak powiedzieć…
3
Warszawa, 19 czerwca 2021
Lot do Alicante był zaplanowany na godzinę osiemnastą trzydzieści. Dzień nie zaczął się tak, jakby Maga sobie życzyła. Tuż po przebudzeniu poczuła obok siebie na łóżku chłodne, puste miejsce. Jeszcze lekko zaspanym wzrokiem przemierzyła sypialnię i wołała Olgierda. Spojrzała na zegarek, była ósma dwadzieścia.
Czyżby jeszcze biegał? — pomyślała.
Wzięła ze stolika nocnego telefon i wybrała numer do męża. Odezwała się poczta głosowa, a po chwili przyszedł SMS:
Jestem już na spotkaniu. Nie wiem, ile to potrwa, weź Ubera na lotnisko. KC
Westchnęła ciężko pod nosem, przecież nie tak się umawiali. Nie lubiła rozstawać się z Olgierdem bez pożegnania. Kilka sekund później przyszła kolejna wiadomość:
To tylko kilka dni. W weekend się widzimy
Jakby czytał w jej myślach. Wybrała z listy ostatnich połączeń — Ira.
Nie odebrała. Wybrała na wyświetlaczu smartfona opcję „wybierz ponownie”. Próbowała dodzwonić się do siostry jeszcze klika razy, ale telefon wciąż nie odpowiadał.
Śpioch — pomyślała. Na pewno wstanie na pół godziny przed wyjściem do pracy.
Gdy były nastolatkami i mieszkały z rodzicami na Mazurach, Maga była rannym ptaszkiem, niezależnie od pory roku. Latem, od razu po przebudzeniu, wychodziła przez taras na trawę, jeszcze mokrą od rosy. Brodziła w niej stopami, wdychając rześkie powietrze. Przemierzała powoli ogród i planowała w myślach cały dzień. Co do godziny. Od zawsze była bardzo uporządkowana. Nie lubiła niespodzianek, nieplanowanych wizyt, spóźnień i niedotrzymywania słowa. Zapewniała samej sobie poczucie bezpieczeństwa i dbała o nienaruszanie jej strefy komfortu.
Ira natomiast, mimo że pierwsze dziewięć miesięcy życia spędziły w jednym łonie, była jej przeciwieństwem. Owszem, podobnie jak siostra lubiła planować, ale nie pragmatycznie i racjonalnie. Uwielbiała bujać w obłokach, snuła plany przez pryzmat marzeń, nigdy jednak rankiem jak Maga, lecz nocą. Do wczesnych godzin popołudniowych odsypiała swoje fantazjowanie. Dopiero wieczory siostry spędzały razem. Były dla siebie nawzajem najlepszym towarzystwem. Miały spore grono znajomych, ale to ze sobą czuły się najlepiej. Godzinami rozmawiały przy butelce wina. Uwielbiały wtedy chodzić nad wodę. Kładły się na pomoście, na bluzach rozłożonych na starych deskach. Patrzyły w gwiazdy i rozmawiały o swojej przyszłości i marzeniach. Za każdym razem były inne plany, inne miejsca, w których zamieszkają, inni mężczyźni i inne zawody. To, co się nigdy nie zmieniało, to obecność jednej w życiu drugiej. Już wtedy wiedziały, że nawet jeśli przyjdzie im żyć na odległość, to będą robić wszystko, by móc cieszyć się sobą jak najczęściej.
I tak też się stało. Już na studiach zaznały pierwszej rozłąki, gdy Maga dostała się na warszawską ASP, a Ira postanowiła wyjechać wraz z ówczesnym chłopakiem do Londynu, by odbyć pierwsze praktyki w studiu tatuażu.
W każdy wolny weekend Ira pędziła na lotnisko Londyn-Luton, by spędzić z Magą chociaż dwa dni. Ta druga natomiast wykorzystywała wszystkie przerwy na studiach, ferie i wakacje na pobyt w Londynie. Były hybrydą. Zmysł planowania Magi idealnie łączył się ze spontanicznością Iry. To był sposób na nieustanne dbanie o ich relację. Podczas jej wizyt w Wielkiej Brytanii cieszyła się, widząc, jak jej siostra rozkwita. Rozłąka bardzo jej ciążyła, ale będąc świadkiem zarówno rozwoju jej wielkiej miłości, jak i pierwszych sukcesów w świecie tatuażu sama czuła spełnienie i spokój.
Z rozmyślań wyrwał Magę dźwięk przychodzącego maila. Była to wiadomość od linii lotniczych z kartą pokładową w załączniku. Kliknęła małą ikonę drukarki i po chwili z urządzenia wypadła kartka z informacją o locie.
Magdalena Gladys (ADT)
Warsaw Chopin–Alicante
Nr lotu W6 1987
Data wylotu 19 JUN 2021
Miejsce 26D
Zamknięcie bramki 17:50
Godzina wylotu 18:20
Maga przeczytała wszystko kilka razy, obliczając w myśli, o której musi wyjechać, by być minimum godzinę przed zamknięciem bramek na lotnisku.
Resztę dnia wykorzystała na uprzątnięcie mieszkania i stworzenie idealnie czystej przestrzeni na kolejne samotne dni, które Olgierd miał w nim spędzić. Wiedziała, że mąż, jak tylko przekroczy próg domu, zauważy porządek i na pewno w swoim niepowtarzalnym, eleganckim stylu pochwali ją za te starania. Choć sam zawsze zaprzeczał — był pedantem. Porządek i organizacja były dla niego bardzo ważne. Mało która kobieta cieszyłaby się z takiej cechy u swojego mężczyzny. Maga natomiast uważała, że jest to jedna z tych, którymi Olgierd oczarował ją najbardziej. Przygotowała wszystko, tak jak lubił. Czysta biała pościel i złożone w kostkę puchate ręczniki. W lodówce czekało na niego schłodzone wino musujące i sałata rzymska z kurczakiem, polana jej autorskim dressingiem z mango i octu balsamicznego. Dopiero gdy uznała, że wykonała wszystkie punkty ze swojej listy, znalazła czas, by przygotować się do wyjazdu.
Stanęła przed dużym okrągłym lustrem w łazience i przyglądała się swojej twarzy. Miała trzydzieści cztery lata, ale jej cera wyglądała na o wiele młodszą. Karnację miała oliwkową, delikatnie oprószoną piegami. Skóra na kościach policzkowych była napięta i połyskiwała świeżością. Dotknęła dłonią długiej szyi. Była drobną kobietą, mierzącą nieco ponad sto sześćdziesiąt centymetrów, lecz mimo swojego niskiego wzrostu przykuwała uwagę zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Emanowała dziewczęcą energią, za to ruchy miała delikatne, a krok posuwisty, pełen gracji dojrzałej kobiety. Była świadoma swojego ciała i potrafiła to wykorzystywać w naturalny sposób. Lubiła siebie i często powtarzała to na głos, gdy stała twarzą w twarz ze swoim odbiciem w lustrze.
Nim się obejrzała, zegar wskazywał szesnastą dwadzieścia. Odblokowała smartfona i wybrała na wyświetlaczu aplikację taksówkarską. Wpisała: Lotnisko Chopina i kliknęła „szukaj kierowcy”. Po chwili dostała informację, że auto dotrze po nią za siedem minut.
Weszła w wiadomości i napisała do Iry:
Widzimy się już za pięć godzin! Odezwij się wreszcie!
Czekała na odpowiedź, ale jej nie otrzymała.
***
Już na lotnisku Maga jeszcze kilkukrotnie próbowała dodzwonić się do siostry. Czekała kilka sygnałów, ale ta wciąż nie odpowiadała. Gdy wchodziła na pokład samolotu, poczuła wibrację telefonu w dłoni. Widząc na wyświetlaczu imię dzwoniącego męża, ogarnęło ją delikatne rozczarowanie.
— Halo? — przywitała go nienaturalnie oschłym tonem.
— Maga, co to za ton? Spodziewałaś się usłyszeć kogoś innego? Za ile masz wylot?
— Właśnie weszłam do samolotu. Słuchaj Oli, martwię się o Irę. Nie odbiera ode mnie telefonów od rana. Nie odpisała mi też na wiadomość.
Po drugiej stronie słyszała tylko ciszę.
— Olgierd, słyszysz?
— Tak, tak, słyszę. Ma wyłączony telefon czy jest sygnał? — spytał.
— Włączony. Może zostawiła go w domu? Wiesz, jaka jest zakręcona czasami, no nie? Czy mam się martwić? Jak myślisz?
Znowu cisza.
— Oli, jesteś?
— Jestem kochanie, jestem — powiedział znużonym tonem. — Przepraszam, padam z nóg. Na pewno wszystko jest okej. Nie masz się czym martwić. Zadzwoń, jak dolecisz i będziecie już razem. Ja niedługo wychodzę z biura. Mieliśmy tutaj prawdziwy kocioł. Nie wszystko niestety poszło po naszej myśli. Do tego umieram z głodu. Jak wrócę, chyba coś zamówię na szybko.
— Nie musisz. Kolacja czeka na ciebie w lodówce, zadbałam o to.
— Tak? To miłe. Myślałem, że przeskrobałem sobie u ciebie tym późniejszym wylotem i wszelkie bonusy są chwilowo zawieszone. — Maga nie odpowiedziała, ale zaśmiała się cicho pod nosem. — Nie wiem, jak mam traktować twój brak komentarza, kochanie. Do później, kocham cię.
— Ale, Olgierd… — przerwała raptownie, gdy się zorientowała, że mąż już się rozłączył.
Chwilę później stewardessa poprosiła o włączenie trybu samolotowego. Maga wykonała polecenie, wcisnęła się mocno w oparcie fotela i gotowa do startu, zamknęła oczy, ignorując załogę prezentującą zasady bezpieczeństwa. Nienawidziła tego raptownego zrywu ciężkiej maszyny i kołysania, jakie towarzyszyło przy przedzieraniu się przez chmury.
Czuła coraz większy niepokój spowodowany milczeniem siostry. Starała się odganiać od siebie złe myśli i obawy, łącząca je więź powodowała jednak coraz silniejsze ukłucia w żołądku, dając znać, że stało się coś złego. Wsadziła w uszy białe airpodsy i włączyła ulubiony kawałek, którego słuchały z Irą latem na Mazurach na początku lat dwutysięcznych. Wokalista Toploader śpiewał właśnie refren:
dancing in the moonlight
everybody’s feeling warm and bright
it’s such a fine and natural sight
everybody’s dancing in the moonlight
4
Torrevieja, 19 czerwca 2021
Donas wyprowadzał kolejne ciosy, coraz bardziej raniąc twarz Migle. Mimo swojej drobnej postury, dziewczyna starała się napinać mięśnie, dając tym wyraz swojej niezłomności. Czuła każde przyjmowane uderzenie, nie dawała jednak po sobie poznać, jaki ból jej to sprawia.
Mimo wczesnej pory, udało mu się ściągnąć Migle do magazynu, w którym mieściła się siedziba firmy transportowej, pod której przykrywką działali. Była to ogromna hala, z czterema rampami, mieszcząca chłodnię i kilkadziesiąt palet z pomarańczami i hiszpańskim winem. Wezwał ją pod pretekstem pomocy w rozładunku. Dziewczyna nigdy się tym nie zajmowała, gdy usłyszała jednak prośbę Donasa, od razu się zgodziła. Nigdy nie odmówiłaby jemu ani jego żonie. Szanowała ich i była im wdzięczna za pomoc i opiekę, jaką jej okazali.
Rozcięta dolna warga zaczynała ją piec coraz bardziej. Poczuła w ustach metaliczny posmak krwi i zrobiło jej się niedobrze. Chciało jej się płakać, ogarniało ją coraz większe przerażenie. Nie mogła pojąć, co takiego zrobiła, że konsekwencje są aż tak drastyczne.
— Donas, ja nic nie zrobiłam. Przysięgam. Czemu tutaj jestem? Nic jej nie powiedziałam, to tylko moja koleżanka. Wczoraj zakończyłam z nią znajomość, bo mnie wkurzyła. Pytała się o was i mnie to zdenerwowało, bo wiesz, że nigdy nie zrobiłabym nic przeciwko wam. Teraz mam nowe, lepsze życie. To jakaś pomyłka, proszę rozwiąż mnie. Gdzie jest Audre? Ona wie, że ja tutaj jestem? Zadzwoń do niej. Chcę, żeby tutaj przyjechała.
— Zamknij mordę, do cholery — syknął mężczyzna. — Myślisz, że jestem głupi? Widziałem cię z nią nie raz. Co z tego, że może jej nic nie powiedziałaś? Ta kurwa łazi po mieście i wszystkich o nas wypytuje. O to, czym się zajmujemy. Mówiliśmy ci, że w tym biznesie nie ma żadnych koleżaneczek, żadnego pierdolonego spoufalania się i kolacyjek. Myślałaś, że z nami można sobie bezkarnie pogrywać? No to się teraz zdziwisz, bo zamknę ci w końcu tę gębę raz na zawsze. Żadna Audre ci już nie pomoże. Omamiłaś ją, udając słodką idiotkę. Łykała te twoje kłamstwa, jak młody pelikan.
— To nie tak, przysięgam — powiedziała płaczliwym głosem. — Mylisz się. Nigdy was nie okłamałam. Nic jej też nie mówiłam za waszymi plecami. Słowem się nie zająknęłam, czym naprawdę się zajmuję, musisz mi uwierzyć.
Donas jednak był głuchy na jej błagalne przekonywania. Odwrócił się, wyjął papierosa z paczki opatrzonej napisem Bravo Blue i wcisnął go między zęby. Podpalił go i zaciągnął się głęboko, szukając w dymie chwilowego ukojenia. Podszedł do okratowanego okna, by upewnić się, że są sami. O tej godzinie plac był pusty. Pierwsze transporty opuszczały magazyn wczesnym popołudniem. Przez kilka kolejnych godzin żaden z pracowników nie powinien się tutaj niespodziewanie pojawić. Palił łapczywie papierosa, wypuszczając przez nozdrza gęste kłęby dymu. W końcu ponownie ruszył wolnym krokiem w jej kierunku.
— Powiem ci, co zrobimy. Ja wykręcę numer do tej kurwy, a ty z nią porozmawiasz.
Migle nie odpowiedziała, patrzyła mu prosto w oczy z bezczelnym uporem. Donas nachylił się nad nią. Przez chwilę tak trwali, wyglądając jak bokserzy pozujący przed walką w pozycji face to face. Wyciągnął telefon, który jej wcześniej zabrał, i zaczął przeszukiwać spis kontaktów. Uśmiechnął się pod nosem, gdy wyświetlił mu się pożądany numer.
Migle nie mogła się poruszyć. Siedziała na drewnianym krześle w szerokim rozkroku. Kostki miała ciasno przywiązane do nóg siedziska, a ręce skrępowane na wysokości łokci. Omdlałe wisiały z tyłu, przełożone przez oparcie.
Czuła narastającą wściekłość, gdy mężczyzna, starszy o prawie trzydzieści lat, przyglądał się jej w lubieżny sposób. Podszedł bliżej i telefonem powoli uniósł do góry jej spódnicę. Zakwiczał głośno z podniecenia na widok różowych koronkowych majtek. Widziała w jego oczach raptowną zmianę, obłęd. Patrzył na nią wzrokiem szaleńca, nieustannie chichocząc. Nie wiedziała, które jego oblicze bardziej ją przeraża. Znała go od dziecka i zawsze uważała za bardzo spokojnego, wycofanego człowieka, zdominowanego przez swoją żonę. Domyślała się, że za nią nie przepadał, ale nigdy sobie z tego nic nie robiła. Był jej szefem i na takiej też typowo zawodowej płaszczyźnie tkwiła od miesięcy ich relacja. Wydawał polecenia, które ona bez zawahania wykonywała. Tyle. Wstydziła się go, czuła się przy nim nikim. Dlatego też, mimo wrodzonego, butnego usposobienia, Migle zazwyczaj unikała jego wzroku, gdy odwiedzała Audre w ich domu. Wolała mu nie wchodzić w drogę. Lecz nigdy, w najgorszych nocnych koszmarach nie przypuszczałaby, że będzie jej dane poznać skrywane do tej pory jego prawdziwe, diabelskie oblicze. Czy Audre wie, jakim on jest potworem? Na pewno nie, bo gdyby tak było, pilnowałaby jej lepiej i nie dopuściłaby, by Donas ją skrzywdził. Migle czuła, że Audre traktuje ją jak córkę, której nigdy nie miała. Były ze sobą bardzo związane i darzyły się szczerym uczuciem.
Po chwili Donas poczerwieniał i jego podniecenie ustąpiło miejsca wściekłości. Twarz mu napuchła, a na szyi wyrastały żyły, niczym korzenie z ziemi. Jedna po drugiej pęczniały pod świeżo ogoloną skórą.
Ponownie zbliżył swoją twarz do twarzy dziewczyny. Odwróciła się od niego z obrzydzeniem. Na policzku czuła jego ciepły oddech. Dyszał jak zmęczone zwierzę.
Zbliżył się jeszcze bardziej, dotknął lepkimi wagami jej ucha i wyszeptał:
— Wiesz, co masz mówić, ty mała wszo?
Migle raptownie osłabła. Wiedziała, że nie ma wyjścia. Przez chwilę pocieszała się myślą, że gdy spełni jego polecenie, Donas wypuści ją z niewoli i ten koszmar się skończy.
Patrzyła na jego dłoń, jak prawym kciukiem naciska ikonę zielonej słuchawki na wyświetlaczu smartfona i przykłada jej go do ucha.
Usłyszała jeden sygnał, potem drugi. Modliła się, by nikt nie odebrał. Po trzecim sygnale usłyszała radosne powitanie. Z przerażeniem spojrzała na Donasa, który kiwnął złowieszczo głową.
Raptownie, na tyle, na ile to było możliwe i ile tylko mogła, aktorsko zmieniła swój rozedrgany głos:
— Hej, czy możesz mi pomóc?
— Jasne! Coś się stało? Myślałam, że po wczorajszym wieczorze już się do mnie nie odezwiesz — usłyszała pełen troski głos swojej przyjaciółki.
— Głupia sprawa, padł mi akumulator, przyjedziesz po mnie?
— Wychodzę właśnie z domu, miałam jechać do pracy. Gdzie jesteś?
— Na końcu calle E. H Blanco.
— Wszystko okej? Dziwnie brzmisz. Coś się stało? — spytała przyjaciółka z niepokojem.
Migle spojrzała błagalnie na Donasa. Zalane krwią wargi drżały jej coraz bardziej ze strachu. Mężczyzna wybałuszył oczy, nakazując jej, by mówiła dalej.
— Wszystko OK, zestresowałam się tym autem. Przyjedź szybko, jeśli możesz.
— Jasne, daj mi dwadzieścia minut.
Słysząc odpowiedź po drugiej stronie linii, Donas uśmiechnął się pod nosem.
Migle raptownie zrozumiała, jak wielki błąd popełniła. Jeszcze jest na linii, jeszcze zdąży ją ostrzec.
— Ira, nie…
Mężczyzna zareagował na czas, przerywając połączenie.
— Ty głupia kurwo, co ty sobie myślałaś? — Rzucił telefon na podłogę i zacisnął pięści. — No to mam dla ciebie jeszcze kilka minut, złotko.
Zaczął wymierzać cios za ciosem, słyszał, jak pękają kolejne kości dziewczyny. Krew tryskała gęstymi strugami, obryzgując przy każdym uderzeniu jego twarz i jasną lnianą koszulę.
Po kliku minutach maniakalnego okładania dziewczyny, Donas wyrwał się z transu. Niemalże poczuł, jak nieopisana siła powoli opuszcza jego ciało, przywracając umysł do rzeczywistości. Zbliżył się do dziewczyny. Miała nienaturalnie odchyloną do tyłu głowę, a z uszu wolno sączyła się krew. Zdawało się, że jest jeszcze drobniejsza, jej ciało stało się wiotkie, jakby uszło z niego całkowicie powietrze. Mężczyzna wyciągnął koszulę ze spodni i otarł jej czystym końcem swoje oblepione krwią czoło, a potem oczy. Następnie sięgnął do kieszeni po scyzoryk, którym poprzecinał więzy. Robił to niemalże machinalnie. Wraz z ostatnim przeciętym sznurem ciało Migle osunęło się ciężko na ziemię. Donas podszedł i kopnął je na wysokości żeber, przewracając na brzuch, aby nie patrzeć na twarz dziewczyny. Był wyzuty z uczuć. Przeciągnął z drugiego końca magazynu niebieską plandekę od małej przyczepki samochodowej i zarzucił niedbale na zwłoki.
Spojrzał na zegarek. Dobry czas. Załatwił sprawę szybciej, niż się spodziewał.
Miał jeszcze chwilę na przygotowanie się do najważniejszego starcia. Rękawem białej koszuli otarł ponownie zakrwawioną twarz i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych magazynu przy calle E. H. Blanco.
Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer, pierwszy na liście kontaktów.
— Algi — wydusił jeszcze zdyszany — wszystko załatwione, pozbyłem się jej.
5
Rok wcześniej
Ira się nie spodziewała, że po tych wszystkich przeprowadzkach, które z czystym sumieniem mogłaby nazwać tułaczkami, w końcu znajdzie swoje miejsce na Ziemi.
I jakoś ot tak — za pstryknięciem palca — zaczęło się układać. Czuła, jakby mieszkała tu od zawsze. Nie pamiętała swojego poprzedniego życia. Czy to normalne?
Tak się skupiła na tym, co się dzieje tu i teraz, że przeszłość przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Dziwne, bo przecież to właśnie nią do tej pory się karmiła, tęskniąc, rozmyślając, analizując swoje porażki i sukcesy.
Dotarło też do niej, że wyjazd przyczynił się do samoistnej weryfikacji wszystkich relacji z ludźmi, którymi zwykła się otaczać i bez których wydawało jej się, że nie istnieje, że jest niekompletna. Wystarczała jej Maga, która starała się regularnie odwiedzać ją w Hiszpanii. Wtedy było już wszystko tak jak kiedyś. Pełnia szczęścia. To, jak wyglądało obecnie jej życie, wielu mogłoby nazwać samotnością. Lecz nie Ira. Była sama, bo tak wybrała, ale nie samotna. Dobrze czuła się ze sobą i polubiła ciszę po powrocie do domu z pracowni.
Czasami miała obawy, że ten spokój, który aktualnie odczuwała, i ta stabilizacja, do tej pory jej nieznana, to jakaś fatamorgana, która zagościła w jej głowie.
Nie dopuszczała do siebie myśli, że wariuje, ale mimo pozornego spokoju często towarzyszył jej jakiś nieopisany lęk, że zaraz coś się stanie. A może przesadzała? Może to jakieś wyjałowienie społeczne, z którym powinna zerwać jak najszybciej, aby nie skończyć jako stara panna, artystka z dwoma kotami, dzieląca się ze swoimi pupilami paprykarzem szczecińskim na kolację. Uważała, że przerobiła już w sobie miłosne odrzucenie, które było dla niej okropnym rozczarowaniem.
Tak więc chcąc uniknąć egzystencjalnej zagłady, postanowiła wyjść poza strefę swojego komfortu i dać sobie szansę na poznanie innych. Sama też czuła, że to moment, kiedy i ona chce być przez kogoś poznawana.
Pracownia tatuażu, którą Ira otworzyła dosłownie dwa tygodnie po przyjeździe do Hiszpanii, okazała się strzałem w dziesiątkę. Na siedzibę wybrała dzielnicę na obrzeżach Orihuela Costa o wdzięcznej nazwie Villamartin. Okolica była piękna, malownicza, otoczona polami golfowymi, które były rozsypane na wzgórzach. Rano, gdy jechała do pracy, mijała starszych Irlandczyków, którzy opuszczali swoje minirezydencje melexami i mknęli poboczem drogi, aby rozegrać klika dołków na śniadanie. Wiele razy obserwowała ich z kapką zazdrości. Jej marzeniem było właśnie tak spędzać czas na emeryturze, w towarzystwie drugiej połówki. Szybko nawiązała dobre relacje z właścicielami sąsiadujących pubów i restauracji. Ta część miasta była małą osadą Anglików, więc wśród nich Ira czuła się jak w domu. Miała namiastkę swojego poprzedniego życia, ulubione English breakfast i herbatę z mlekiem. Młodzi Anglicy szybko wyczuli po jej akcencie i obyciu, że jest jedną z nich, i już w pierwszym tygodniu pracowała na pełnych obrotach.
Wszystko szło jak z płatka, nie inwestowała przesadnie w żadną reklamę, wiedziała, że najlepszą promocją jest poczta pantoflowa, i tak też pozyskiwała większość swoich klientów Prawdopodobnie głównie za sprawą jej wrodzonej, niesamowitej łatwości w zjednywaniu sobie ludzi. Zaskarbiła sobie ich zaufanie. Nie było w tym nic dziwnego. Miała otwarte głowę i serce na innych. Wyzwalała nieopisany magnetyzm, który momentalnie przyciągał. Matka często powtarzała o bliźniaczkach:
— Jesteście takie same, a tak bardzo różne. Ty masz magnes w sobie, wiesz?
— Magnes? A co to magnes, mamo? — pytała kilkuletnia wtedy Ira.
— Blaszka taka, co przyciąga ludzi, dobro, miłość…
— A gdzie ta blaszka?
Matka dotknęła dłonią jej klatki piersiowej i pomasowała subtelnie.
— O tu drogie dziecko, o tu. W środku twojego małego serduszka.
Ira wyznawała zasadę „rób to, co kochasz, a nie spędzisz ani jednego dnia w pracy”. Tak więc każdego dnia podczas sjesty, trwającej trzy godziny, jechała na Playa Flamenca. Nie pływała zbyt dużo, bała się wody, co cała rodzina uważała za kompletny paradoks.
— Jak dziewczyna z Mazur może bać się wody? Marysiu, weź no jej to jakoś przetłumacz. Pływać umie, a ledwo stopy tylko zamacza! — żalił się ojciec do matki.
— Taka już jest! Daj jej spokój, będzie kiedyś chciała, to wejdzie i popływa z wami. Ciesz się, że masz je dwie. Z Madzią pływaj. Ona jest taki sam tur jak ty, wszędzie wlezie i niczego się nie boi. A Irenka, sam wiesz…
— Ta, ona to się woli opalać i bujać w obłokach. Już zapowiedziałem, że póki nie zobaczę jej w jeziorze z zanurzoną klatką piersiową, to na ryby też jej już brać nie będę. Może to ją przekona. — Ojciec nie odpuszczał.
Ira jako dziecko kochała łowić ryby, teraz już mniej. Zresztą z kim? Najlepszym kompanem był tata, choć zdarzały się też biwaki nad jeziorem Kisajno, gdzie razem z Magą i Adamem, synem sąsiadów, z którym się bardzo przyjaźniły, zarzucali wędki już o świcie. Za to kochała Mazury. Za zieleń, ryby, żaby, rechoczące wieczorami, i wszechobecne jeziora. Hiszpanię natomiast — za słońce. Wykorzystywała ten wolny czas na wylegiwanie się na rozgrzanym piasku i czytanie książek. Kilkugodzinny odpoczynek w trakcie dnia pracy początkowo był dla niej czymś niezrozumiałym, nie wiedziała w jaki sposób powinna go wykorzystać, by nie mieć poczucia zmarnowania czasu. Nie miało to nic wspólnego z czterdziestopięciominutowym lunch brake, jaki miała w Anglii, a kult pracy, który płynął w jej żyłach — wpojony przez polskie tradycje — w pierwszych tygodniach wywoływał u niej wyrzuty sumienia. Jednak szybko pojęła, że w tych newralgicznych godzinach jest zbyt gorąco, by wykonywać jakiekolwiek czynności oprócz tych, które bazują na błogim nicnierobieniu, i zaczęła spędzać sjestę tak jak tubylcy — regenerując się.
Niewielka Playa Flamenca, jej ulubione miejsce popołudniowego relaksu, potocznie nazywana była psią plażą. Na wybrzeżu Costa Blanca kąpiele dla czworonogów były dostępne tylko w wyznaczonych miejscach. Flamenca była jednym z nich.
Wąski pas złotego piasku łukiem otaczały wysokie na kilka metrów skały, które na koniec dnia spadały na plażę kurtyną cienia. Gdy stało się na ich szczycie, zdawało się, że przez lata wzburzone fale uporczywie wgryzały się w ląd, co nadawało jej ustronny, wręcz intymny charakter. Można było dotrzeć do niej tylko jednym, stromym, nieoznakowanym zejściem. Z wiadomych przyczyn więcej było tam psów niż ludzi. To ich miejsce, dlatego też wstępując do psiej strefy relaksu, godziłeś się na piasek w oczach, osikiwany co chwila ręcznik oraz na przestrzeganie najważniejszej zasady czterołapowego savoir vivre’u — dzielenia się wszelkim jedzeniem.
Piaszczyste, cynamonowe wzgórza otulały plażę wysokimi ramionami. U podnóża wyglądały, jakby były obite welurem, który idealnie przylegał do każdej, nawet najmniejszej szczeliny. Błękit morza idealnie kontrastował z jasnobrązowym kamieniem, który gdzieniegdzie wyrastał spod wody blisko brzegu. Raz po raz na wierzchołkach siadały mewy. Ich skrzydła połyskiwały w słońcu perłową bielą.
Szum fal, nawoływanie głodnych ptaków, rozmowy, piasek, wirujący pod psimi łapami. To wszystko stawało się jednym dźwiękiem, uspokajającą melodią, która niejednego zdołałaby ukołysać do snu podczas plażowania.
Ira zatapiała się powoli w przyjemny trans, gdy nagle poczuła cień na swojej twarzy. Zsunęła okulary i wzdrygnęła się nerwowo, bo ujrzała młodą, drobną dziewczynę, która zdążyła już zasiąść na skraju jej ręcznika.
— ¿Hablas español? — Uśmiechnęła się zawadiacko na widok zdziwionej Iry.
— Pues si… — odpowiedziała Ira z lekkim zaskoczeniem w głosie. — Polaco y ingles tambien.
Nieznajoma otworzyła szeroko oczy w zachwycie.
— A to ci niespodzianka! — rzuciła po polsku. — W takim razie wybieram bramkę numer dwa! Przypatrywałam ci się z daleka jakiś czas i w końcu postanowiłam podejść.
— Prawidłowo, tak się podobno nawiązuje znajomości. — Ira się zaśmiała.
— Super masz dziary, też bym chciała zrobić sobie tatuaż, ale jestem tutaj nowa i nie wiem, dokąd miałabym się udać. — Dziewczyna wskazała palcem na jej wytatuowane ciało.
Brzmiała lekko naiwnie, Ira przypatrywała jej się z ciekawością. Rzadko się spotyka takie osoby, ale jak już to właśnie w taki sposób. Nieoczekiwanie. Bezpośredniość i spontaniczność tej drobnej istoty zadziałały na nią niemalże euforycznie.
— No to dobrze trafiłaś, bo to ja mogę ci go zrobić. — Sięgnęła do torby, aby wyjąć jedną ze swoich wizytówek. — Wpadaj, kiedy chcesz!
— Ira tatuatorka w Amor Tattoo — przeczytała nieznajoma na głos. — No to miło mi cię poznać, Ira! Coś czuję, że niedługo poznamy się bliżej. — Zachichotała radośnie, oddalając się szybko w stronę grupki osób siedzących nieopodal.
Ira, wciąż zaskoczona tą krótką konwersacją i rozentuzjazmowaną aż na wyrost swoją rozmówczynią, odprowadzała ją wzrokiem. Dziewczyna się odwróciła, jakby czuła na plecach jej spojrzenie. Pomachała wizytówką i krzyknęła:
— Zapomniałam się przedstawić! Jestem Migle!
6
Alicante, 19 czerwca 2021
Mocne uderzenie kół lądującego samolotu wybudziło Magę z twardego snu. Była tak zamroczona, że w pierwszej chwili zapomniała, gdzie się znajduje. Szybko wyjęła airpodsy z uszu i nerwowo złapała się za oparcie fotela.
Stres i zmęczenie zrobiły swoje. Zasnęła prawdopodobnie od razu po starcie boeinga 737—800.
Nie zważając na zasady opuszczania pokładu samolotu, Ira szybko wyciągnęła plecak spod poprzedzającego ją siedzenia i gwałtownie wyprzedziła pierwszych pasażerów. Spowodowało to nie lada wzburzenie grupki typowych turystek, którym przez szturchnięcie pospadały z głów słomiane kapelusze z wielkimi rondami. Jej pośpiech skutecznie powstrzymała taśma bagażowa, przy której musiała spędzić — jak uznała — o wiele za dużo czasu w oczekiwaniu na swoją walizkę. Lotnisko w Alicante nie narzekało na brak obsługi, a tym bardziej wózkowych, popularny jednak w tym kraju brak pośpiechu najwyraźniej dotyczył również ich.
Po kilkunastu minutach znalazła się w hali przylotów. Podeszła do bramek, pocieszając się oczekiwanym widokiem swojej siostry. Patrzyła, jak kolejne osoby wpadają w ramiona swoich bliskich. Nerwowo ściskała w dłoni plastikową rączkę bagażu, nienaturalnie wyciągając szyję ponad tłum, by ujrzeć tą jedną, upragnioną twarz. Iry nie było.
Coraz dobitniej docierało do Magi, że brak obecności siostry na lotnisku jest potwierdzeniem obaw, które towarzyszyły jej już od poranka. Wiedziała, że Ira się już nie zjawi. Coś się stało. Mimo wszystkich negatywnych przeczuć wyciągnęła telefon i ponownie wybrała numer siostry. Słyszała sygnał połączenia.
To dobry znak –pomyślała.
Niestety, po kliku sygnałach nastąpiło przerwanie połączenia, nikt nie odezwał się po drugiej stronie linii. Ponowiła połączenie jeszcze raz, a później kolejny i kolejny. Za każdym razem rezultat był taki sam — cisza.
Kiedy szła ku wyjściu z budynku lotniska w Alicante, wciąż rozglądała się na boki w nadziei, że napotka biegnącą, spóźnioną siostrę. Popchnęła drzwi i poczuła, jak jej skórę oblepia gęstwina gorącego, wieczornego powietrza. Stała w kompletnym osłupieniu, nie wiedziała, co ma począć. Przez krótką chwilę jej ciałem zawładnęła nieopisana bezradność, której coraz bardziej ulegała. Nie mogła złapać pełnego oddechu. Miała wrażenie, że cały świat wiruje jej przed oczami. Widziała, że ściąga na siebie zdziwione, nieco dociekliwe spojrzenia przechodniów. Nie wiedzieli, co czuje. Nikt nie wiedział i nikt nie mógłby tego zrozumieć, nawet Olgierd. Tylko one nawzajem pojmowały swoją bliźniaczą więź. Światła zmieniających się reklam agresywnie raziły ją w oczy. Czuła się zamroczona. Coraz bardziej doskwierała jej niemożność wzięcia głębokiego oddechu, niczym rybie wyrzuconej przez morze na brzeg. Upadła bezwładnie na kolana. Wiedziała, że to jeden z jej ataków paniki, na które cierpiała, odkąd skończyła piętnaście lat. Tłum omijał ją szeroko, patrząc z niedowierzaniem i lekkim zniesmaczeniem, jakby mylnie odbierali jej faktyczny stan. Zapewne sądzili, że jest naćpana, tylko czekać, jak zaraz ktoś wezwie straż ochrony lotniska, aby ją przegonić. Mimo złego samopoczucia wiedziała, jak sobie z nim poradzić. Pamiętała o głębokim oddechu i koncentracji na nim. Powtarzała na głos:
— Zaraz to minie, oddychaj, jeszcze chwila i minie.
To już dziewiętnaście lat od kiedy zaznała pierwszego w swoim życiu ataku. Mimo wielu terapii, też tych z medycyny alternatywnej, jak ustawienia systemowe Berta Hellingera, nie udało się nad nimi zapanować.
Czaiły się gdzieś głęboko w jej głowie i czekały na odpowiedni moment, by bezlitośnie zaatakować.
Terapeutka reiki, do której uczęszczała na leczenie energią, Simona, powtarzała jej wiele razy:
— W twoich czakrach jest wróg. To twoje złe myśli, które ci zagrażają.
Mimo to z wielkim poświęceniem wykorzystywała swój dotyk, naprzemiennie kładąc delikatnie dłonie na twarz swojej pacjentki, by w ten sposób zredukować poziom stresu i przekazać dobrą energię.
Maga doskonale znała imię tego wroga. Była to śmierć. Panicznie bała się jej i wszystkiego, co było z nią powiązane. Na jednym z ustawień systemowych, którym została poddana, okazało się, że nie tyle martwi się o swoje życie, co o siostry. Myśl, że mogłaby ją stracić, była znacznie gorsza od jej potencjalnej tragedii. Starała się nad tym pracować, jednak ciągłe przekładanie dobra siostry ponad wszystko inne, skutecznie jej w tym przeszkadzało.
Minęło kilkanaście sekund, nim poczuła, jak całe napięcie opuszcza jej ciało, płuca się rozszerzają, a wzrok wyostrza.
Otarła jeszcze spocone czoło delikatnie trzęsącą się dłonią. Skarciła samą siebie w myśli za tę chwilę słabości. Starała się za wszelką cenę nie być osobą, która zbyt często sobie pozwalała na takie zachowania i utratę kontroli nad trzeźwością umysłu.
— Ogarnij się, kurwa, Maga! — powiedziała na głos stanowczym tonem.
Ruszyła szybko w kierunku poziomu minus jeden, gdzie znajdowały się taksówki. Podbiegła do jedynej, przy której stała para młodych ludzi, prawdopodobnie studentów. Właśnie mieli zamiar włożyć swoje walizki do bagażnika, gdy Maga powstrzymała ich stanowczym ruchem ręki, odpychając od auta. Ich krzyki i dezaprobata były dla niej nieme, nie słyszała ich, widziała tylko poruszające się w złości wargi, wypowiadające prawdopodobnie same niecenzuralne uwagi. Wymachiwali rękoma, wykłócając się o prawo pierwszeństwa do przejazdu. Nie zwracała na nich uwagi. Spojrzała na postój taksówek. Ta była jedyną. O tej porze oczekiwanie na transport nie należało do najkrótszych, nauczona doświadczeniem, wiedziała, że nie może ustąpić. Nie mogła czekać na kolejny samochód. Z agresją wrzuciła swoją walizkę do bagażnika i wpadła na tylne siedzenie taksówki. Kierowca, podobnie jak Maga, był obojętny na utyskiwanie zbulwersowanej pary i nie okazał ani zdezorientowania, ani oburzenia, za co w głębi duszy była mu wdzięczna. Nie chciała tracić czasu, jak i też energii na kolejną kłótnię. Podała mu adres i po chwili opuścili terminal.
Wpatrywała się zatrwożonym wzrokiem w mijający za szybą krajobraz. Było po dwudziestej pierwszej, lecz tutaj dopiero zachodziło słońce. Niebo jawiło się całą paletą barw. Przechodziło od ciemnego granatu poprzez fiolet i róż, by zetknąć się z linią wody żywym pomarańczowym kolorem. Liście wysokich palm delikatnie powiewały na wietrze. Sceneria, którą obserwowała, była wręcz bajkowa, pełna spokoju, ciepła. Tak odbierała te widoki za każdym razem, gdy przylatywała do Hiszpanii. Ten idylliczny krajobraz był obietnicą błogiego czasu i cudownego wypoczynku. Tym razem jednak, oczy Magi nie popadły w zachwyt, nie dostrzegały nawet namiastki piękna w nadbrzeżnym widoku. W środku toczyła nieustanną walkę ze złymi przeczuciami. Jedyne, czego obecnie chciała, to znaleźć się jak najszybciej w mieszkaniu siostry w Torrevieja. Maga miała nadzieję, że zastanie tam Irę. Wciąż pocieszała się roztargnieniem i kompletnym brakiem organizacji siostry. Wszak to nie pierwszy raz, gdy nie odebrała jej z lotniska. Dwa albo trzy lata temu zabalowała na przyjęciu urodzinowym jakiegoś angola, którego poznała kilkanaście minut przed rozpoczęciem owej imprezy. Innym razem, mimo przypomnienia dzień wcześniej o ich przylocie, najzwyczajniej w świecie zapomniała i jakby tego było mało, nie mogła ukryć swojego zdziwienia, gdy zobaczyła siostrę wraz ze szwagrem, czekających na nią na schodach wejściowych do jej bloku. Maga już prawie przekonała siebie samą, że nie ma powodu do obaw. A co z telefonem? Nie odbiera go cały dzień. Nawet jeśli nie zabrała go poprzedniego dnia z pracy to niemożliwe, żeby przez ponad dwanaście godzin po niego nie pojechała albo nie spróbowała skontaktować się z siostrą w inny sposób, chociażby mailowo.
Czuła narastające mdłości. Zapewne to wynik stresu i pustego żołądka. Poprosiła kierowcę o chwilowe wyłączenie klimatyzacji i uchylenie okna, by mogła zaczerpnąć świeżego powietrza. Oddychała głęboko, próbując choć na chwilę wyciszyć wszystkie negatywne myśli, lecz jej starania poszły na marne. Jako bliźniaczki jednojajowe od zawsze miały poczucie, że są jednym bytem — faktycznie współodczuwały wszelkie doznania. Były dwoma połówkami, idealnie pasującymi do siebie, Słońcem i Księżycem, przedstawionymi w mitologii greckiej jako osoby połączone magiczną mocą oraz wzmożoną, wzajemną intuicją.
Dlatego Maga wiedziała, że dzieje się coś złego.
Poczuła w żołądku kolejne ukłucie. Mdłości przychodziły i odchodziły niczym fale, które obserwowała zza okna samochodu. Zachód słońca przyganiał kolejne czarne myśli, aż wszystko wokół pogrążyło się w mroku.
7
Wcześniej
Donas był pierwszą miłością Audre. Poznali się na początku lat dziewięćdziesiątych na meczu koszykówki ich ukochanej miejskiej drużyny Žalgiris Kowno na Litwie.
Audre była wówczas dwudziestoletnią dziewczyną, mieszkającą w podkownowskiej wsi ze swoimi rodzicami i trójką starszych braci. Robiła wszystko, by nie pomagać w prowadzeniu gospodarstwa. Uważała, że to nie jest zajęcie dla niej, i swoją przyszłość widziała oblaną nieskazitelnym luksusem, który pachniał drogimi, francuskimi perfumami, a nie krowim łajnem. Od dziecka wyróżniała się na tle swojego rodzeństwa zarówno uporem, jak i samodzielnością. W dni powszednie jeździła z ojcem na wiejskie targowiska, gdzie ten sprzedawał kurczęta, ona natomiast pod pozorem pomocy — handlowała spirytusem??? pędzonym dla niej przez jej najstarszego brata w przydomowym pomieszczeniu gospodarczym.
Weekendami zaś trochę dla zarobku, bardziej dla rozrywki sprzedawała wodę sodową i orzeszki na meczach koszykówki w hali sportowej w Kownie.
Mimo że nie bała się ciężkiej pracy, to wiedziała, że pieniądze nie biorą się tylko z urabiania po łokcie. Albo przynajmniej nie tak duże, o jakich ona marzyła.
Pewnego majowego wieczoru, podczas rozgrywek ligowych, podeszła do Donasa, który siedział na samym szczycie trybuny z kilkoma kolegami. Już wcześniej wypatrzyła go w tłumie kibiców i z niecierpliwością czekała na dźwięk klaksonu sygnalizującego przerwę w meczu, by wykorzystać okazję. Nie miała tremy, nie odczuwała stresu przed pierwszą rozmową z potencjalnym adoratorem. Miała twardy charakter. Biła od niej zarozumiałość i irytująca pewność siebie, jakby każdy, nawet najdrobniejszy gest jej ciała mówił „zawsze dostaję to, co chcę”. Szybkim, zdecydowanym krokiem sunęła w stronę młodych mężczyzn. W dłoniach dzierżyła stary, wysłużony karton, w którym trzymała dwa saturatory, plastikowe kubki i orzeszki, popakowane przez jej matkę w papierowe zawiniątka.
Dziarsko, z niesamowitą wprawą napełniła cztery kubki gazowaną wodą i wręczyła każdemu po kolei, po czym rzuciła na kolana Donasa kilka zawiniątek z orzechami. Mężczyźni byli wyraźnie zaskoczeni.
— No co? — spytała. — Razem będzie jeden lit.
— Ale my nic nie chcieliśmy — odparł Donas z zawadiackim uśmiechem.
— Ale ja się nie pytam, czy wy chcieliście, czy nie chcieliście. Dawaj lita. — Podniosła lewą brew w wyrazie oczekiwania.
Donas zaśmiał się pod nosem, kiwając głową z niedowierzeniem. Wyciągnął z kieszeni spodni jedną srebrną monetę i wręczył dziewczynie.
Audre wymieniła z nim wymowne, zbyt długie spojrzenie.
— Dzięki. Jestem Audre. Po drugiej połowie będę czekała na ciebie przed wejściem, zabierasz mnie na randkę. Masz motocykl, prawda?
— Ale ja nie zapraszam cię na randkę… — powiedział, lekko onieśmielony. — Nie znamy się przecież.
— Ale ja się nie pytam, czy ty mnie zabierasz na randkę, tylko czy masz motocykl.
— Tak, mam.
— A imię jakieś masz?
— Donas. Przepraszam. Tak, jestem Donas. — Poprawił nerwowo gęstwinę czarnych loków i wstał szybko, wyciągając do niej dłoń w geście przywitania.
Audre zaśmiała się w głos, nie odwzajemniając oczekiwanego uścisku. Zmierzyła go wzrokiem, kiwając głową z uznaniem.
— No, Donas, to jesteśmy ugadani. — Opuściła trybunę, mrugając zadziornie okiem w jego kierunku.
Już podczas pierwszego spotkania narodziło się między tą dwójką uczucie. Donas, mimo swojej umięśnionej sylwetki i pokaźnego wzrostu, czuł się przy niej przez wszystkie kolejne lata jak mały chłopiec. Audre umiejętnie nim dyrygowała i ustawiała na każdym kroku. Mężczyzna jednak nigdy nie miał nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie, odpowiadało mu jej „szefowanie” w każdej sferze ich wspólnego życia i świadomość, że nie musi być za nic odpowiedzialny.
Podobnie wyglądała sprawa zaślubin. Audre nie miała zamiaru czekać na oficjalne przyklęknięcie i zaręczyny w obecności obydwu rodzin. Gdyby decyzja należała tylko do ukochanego, przy dobrych wiatrach czekałaby jeszcze kilka lat, zanim ten odpowiednio by się namyślił.
Sama udała się do Kowna, z którego wróciła już z pierścionkiem na serdecznym palcu.
Podeszła do Donasa, który oglądał właśnie w telewizji wieczorne wiadomości, i machnęła mu dłonią przed oczami.
— Pierścionek od ciebie. — Donas się wzdrygnął. Zdziwiony, spoglądał to na pokaźny, mieniący się kamień, to na dziewczynę. — Jakbyś chciał wiedzieć, to powiedziałam „tak”. — Zachichotała.
— Ale komu powiedziałaś „tak”? — Zdawał się być tak skołowany, że do końca nie wiedział, co ukochana chce mu przekazać.
— Tobie, głuptasie, no a komu? Za trzy tygodnie bierzemy ślub, o szesnastej w kościele Świętego Michała Archanioła. Przekaż swojemu ojcu, żeby bił świniaka.
Nie czekając na jego odpowiedź, której Donas i tak nie miał zamiaru udzielić, opuściła pokój.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, bo był zadowolony, że i tę sprawę Audre załatwiła za niego.
— A ten pierścionek? Co to za kamień? Brylant? — krzyknął, wychylając się zza oparcia fotela.
— Ochujałeś? Przecież za twoje kupowałam! Na razie stać cię tylko na cyrkonie. — Dobiegła go odpowiedź z kuchni.
— Nie martw się, złotko, jeszcze trochę i będę kupować ci brylanty, obiecuję.
Audre pojawiła się w drzwiach salonu, oblizując sos pomidorowy z łyżki.
— Za parę lat to ja sobie sama będę brylanty kupować, ty nie będziesz mi do tego potrzebny. — Zaśmiała się lekko drwiącym głosem, przyszły mąż jednak nie wyczuł w tym żadnej zniewagi. Wręcz przeciwnie, uznał odpowiedź za dobrze trafiony żart.
Od tamtej pory ich wspólne życie przebiegało w matriarchalnej konwencji. Audre rozkazywała — Donas wykonywał rozkazy.
W połowie pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku za namową żony przeprowadzili się do Polski w poszukiwaniu dobrobytu, który w niedługim czasie osiągnęli dzięki machlojkom Audre.
Sprzedaż spirytusu i tytoniu bez akcyzy szybko uczyniła z nich ludzi majętnych. Handel rozrastał się na skalę europejską i po dwóch latach Donas miał już swoich stałych odbiorców w Polsce, Niemczech i Belgii.
Wtedy też, na początku dwa tysiące jedenastego roku, po prawe dwudziestu latach Donas odnowił kontakt z kuzynem, synem rodzonej siostry matki. W dzieciństwie spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Ze względu na różnicę wieku, która wynosiła ponad dziesięć lat, Donas pomagał ciotce w opiece nad małym Algirdasem przez pierwsze lata jego życia. Pod koniec minionego stulecia wujostwo zginęło podczas jednej z zamieszek wszczętych w ruchu Łańcucha Bałtyckiego. Dziecko zostało szybko adoptowane i wywiezione z kraju. Donas jednak nigdy nie zapomniał o małym chłopcu. Gdy przeprowadzili się do Polski, mimo upływu lat robił wszystko, by odnaleźć utraconego kuzyna. Sprawa okazała się być prostsza, niż przypuszczał. Z sierocińca w Kownie otrzymał imiona i nazwiska rodziców adopcyjnych. Całe szczęście, były to czasy, gdy nie obowiązywała ochrona danych osobowych i każdą, nawet najbardziej poważną sprawę można było załatwić odpowiednio wypchaną kopertą. Adopcyjny ojciec był konsulem. Wystarczył jeden telefon do ambasady, by się z nim skontaktować. Ten natomiast nie krył szczęścia i wzruszenia, że jego syn po latach ma szansę na poznanie swojej rodziny. Dobry był z niego człowiek. Wraz z żoną wychowali Algirdasa na przedsiębiorczego, obrotnego mężczyznę, który idealnie potrafił stwarzać pozory grzecznego studencika. Miał pieniądze i wrodzony litewski spryt. Weszli w stałą współpracę handlu tytoniem, później doszła kokaina, a na koniec roku dwa tysiące szesnastego — broń. Audre była przeszczęśliwa. W końcu czuła namacalnie moc pieniądza i nie miała zamiaru się zatrzymywać. Jednak mafijna idylla nigdy nie może trwać bez końca. CBŚ coraz bardziej deptało im po piętach, zajmując nielegalne dziuple, w których młodzi Litwini cięli tytoń. Donas wiedział, że jeśli nie chce skończyć z żoną w kryminale, musi zwijać się z kraju, który dał im tyle możliwości i pieniędzy. Z pomocą i gotowym planem wyszedł jego kuzyn.
Sierpniowego wieczoru przyjechał do ich domu w Wilanowie. Rzucił na szklany stół kopertę z paszportami, kluczami do mieszkania i pokaźnym plikiem pieniędzy.
— To dla was. Dla ciebie i Audre. Musicie się zwijać, póki nie jest jeszcze gorąco. Przenosimy biznes w miejsce, gdzie nikt nie będzie węszyć.
— To znaczy? Gdzie niby mielibyśmy uciec? — spytał zaniepokojony Donas.
— Spokojnie, wiesz, że nie dam ci zrobić krzywdy. Jesteś dla mnie jak starszy brat. Pojedziecie na południe… do Hiszpanii, wybrzeże Costa Blanca. Słońce, woda, piasek, drinki pod palmami!
— No raczej! — krzyknęła rozochocona Audre! — Myślimy tak samo, mój drogi. Dobrze, że cię mam, bo ta moja cipa by tylko skomlała, że źle się dzieje, ale palcem nie ruszył, a co dopiero głową, żeby nas jakoś z tego wyciągnąć.
Słysząc to, Donas uśmiechnął się smutno.
— Jeśli uważacie, że tak będzie lepiej…
— „Jeśli uważacie, jeśli uważacie”, ty tylko tyle, kurwa, potrafisz powiedzieć. Weź sobie na czole kartkę z takim napisem przyklej jako motto życiowe — syknęła Audre przez zaciśnięte zęby. — Nie po to zapierdalam i się zarzynam każdego dnia, żebyś ty mi tutaj teraz lamentował. — Wzięła głęboki wdech i eleganckim gestem poprawiła cekinową spódnicę.
— Przepraszam cię, złotko, za ten wybuch emocji, no ale sam widzisz… — Przewróciła oczami i zatrzymała swój wzrok na mężu.
Kuzyn przypatrywał się małżeńskiej kłótni z obojętnością. Ignorując Audre, skinął głową w stronę Donasa i wskazał na kopertę.
— Tutaj macie wszystko, adres wynajętego dla was domu i bilety lotnicze. Będzie dobrze, bracie. Wierzysz mi chyba?
Zwrócenie się do męża, a nie do niej, i brak poparcia Audre odebrała jako mocny policzek wymierzony przez przyjaciela. Od lat nie rozumiała łączącej ich więzi i zażyłej relacji, która zrodziła się między nimi od pierwszego spotkania w Polsce. Nie rozumiała tego, ponieważ sama nie miała dobrych relacji z rodzeństwem. Nie utrzymywała kontaktu z bliskimi, ponieważ nie miała takiej potrzeby. Uważała ich za ludzi zacofanych, leniuchów, którym wygodnie jest wieść zaściankowe życie. Mimo że w ich żyłach płynęła ta sama krew, Audre od zawsze uważała, że nie pasuje do tej rodziny. Była ulepiona z innej, solidniejszej gliny, a jej priorytety, czyli pieniądze i dobrobyt, dla rodzeństwa były sprawą drugorzędną. Oni bowiem ponad to stawiali zdrowie i szczęście rodziny. Uważali, że jeśli zadbają o to, co jest dla nich najważniejsze, cała reszta przyjdzie z czasem i w odpowiedniej, wystarczającej dla nich ilości. Zastanawiała się, co kuzyn widzi w Donasie. Czemu tak mu ufa i polega na jego zdaniu, skoro w jej oczach małżonek był zwykłym popychadłem. Nie doceniał jej obrotności, którą jak uważała, miała rozwiniętą do maksimum. Zawsze był dla niej apatyczny, oschły. Pod płaszczykiem uprzejmości i sztucznego uśmiechu wyczuwała skrywany brak szacunku. Póki jednak były z tego pieniądze, przymykała na to oko. Wszak nie żywiła do niego żadnych rodzinnych uczuć, traktowała go tylko jak dojną krowę, przy której warto trwać mimo tego, że ciągle ją ignorował. Dlatego nie dała po sobie poznać, że dotknęło ją wymowne milczenie kuzyna, i zaciskając mocno zęby, odwróciła się do nich plecami i wbiła wzrok w wielkie oszklone drzwi tarasowe.
— Tak, wierzę, a jakżeby inaczej? Ty dla mnie wszystko i ja dla ciebie też. Przecież wiesz, Algi.
8
Rok wcześniej
Ira się nie spodziewała, że Migle — dziewczyna, którą dzień wcześniej poznała na plaży — tak szybko pojawi się w jej pracowni tatuażu. Choć takie zdarzenie nie powinno ją specjalnie dziwić. Była magnesem, przyciągającym takie zaskakujące sytuacje i nietuzinkowych ludzi. Jej otwartość na świat, a także przyjmowanie wszystkiego takim, jakie jest, powodowało, że szybko zjednywała sobie przyjaciół. Ujrzała ją od razu po zaparkowaniu auta wzdłuż ulicy, przy której znajdował się lokal. Nie wysiadła od razu z samochodu. Przyglądała się jej przez jakiś czas. Migle stała oparta o studyjną witrynę z twarzą zwróconą ku słońcu.
Jesteś taka jak ja — powiedziała do siebie Ira.
Patrząc ukradkiem na dziewczynę, widziała w niej siebie sprzed lat. Ich fizyczność była na tyle do siebie podobna, że Ira z łatwością, automatycznie przypisała jej większość swoich cech charakteru. Odczytywała je w ruchach Migle, w tym jak uśmiechała się delikatnie w zamyśleniu. Wróciła pamięcią do wczorajszego spotkania na plaży. Było ono dziwne, zaskakujące — to musiała przyznać — ale też intrygujące. Dziewczyna miała w sobie swoistą dzikość. Irę ujęła jej bezpośredniość, bo sama też ją w sobie miała i wiedziała, że ludzie różnie zwykli na nią reagować. To nie mógł być przypadek, że ledwo się poznały, a dosłownie chwilę później poczuła w trzewiach przysłowiowe kliknięcie. Tak po prostu musiało być.
Migle była drobną brunetką o falowanych włosach do ramion. Ira zastanawiała się, ile może mieć lat.
Na pewno nie więcej niż dwadzieścia pięć — pomyślała.
Powiewająca na wietrze letnia sukienka w kwiaty dyskretnie odkrywała wytatuowane uda, miała też sporo tatuaży na rękach i dekolcie. Jej słodki, dziewczęcy, lekko niewinny wygląd mieszał się z zadziornością i buntem. Ira wyrwała się raptownie z tych rozmyślań, poprawiła włosy i wysiadła szybko z auta. Migle od razu ją zauważyła i pomachała radośnie na powitanie.
Rozmowa między kobietami trwała nieprzerwanie od momentu przekroczenia progu pracowni. Czuły się ze sobą jak stare dobre znajome. Ira opowiedziała swoją historię złamanego serca, której skutkiem była przeprowadzka do Hiszpanii. Nie chciała zbyt długo roztrząsać tego tematu i wchodzić w szczegóły, jednak Migle okazała się być osobą, przy której człowiek ma wręcz ochotę ponownie rozdrapać wszystkie swoje rany i na nowo obsypać je solą.
— W sumie to nic wielkiego, wiesz… — powiedziała Ira — Pierwsza miłość, więc z góry powinnam wiedzieć, że jest spisana na straty. On się zakochał we mnie, a ja w nim, tylko że bardziej. Ja chciałam dla niego rzucić wszystko, on, jak się okazało, nie byłby w stanie za mnie wyrwać ani jednego swojego blond włosa. Początkowo myślałam, że wiesz, że to na całe życie, że jesteśmy sobie pisani. Pokrywały się ze sobą wszystkie nasze cechy charakteru, byliśmy tacy sami.
— Jakbyście byli bliźniakami — zauważyła Migle.
— Dokładnie. Jakbyśmy byli jednością. Wiem coś o tym, bo mam siostrę bliźniaczkę.
— Serio? Ale numer? Jesteście takie same?
— Tak, jednojajowe. W każdym razie, wracając do tematu, myślę, że to nas chyba zgubiło, to całe podobieństwo. Po jakimś czasie nie mieliśmy czym się uzupełniać nawzajem. To dla niego wyjechałam do Londynu. Wszystko, co robiłam przez trzy lata naszego związku, robiłam dla niego. By resztkami sił stymulować nasze uczucie. Po jakimś czasie zdecydowałam się przeprowadzić tutaj. Ciężko mi usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Kocham zmiany i on też kochał. Dlatego też początkowo poparł mój pomysł, ale nie mógł zostawić w Anglii wszystkiego ot tak…, jak ja. Obiecał, że dojedzie, że potrzebuje dwóch miesięcy i będziemy razem.
— I co?
— I nic. Dosłownie nic. Wszystko się rozpłynęło jak we mgle. Trzy lata psu w dupę. Wiesz, jak to jest na odległość? — Spojrzała w oczy dziewczyny, które za nią odpowiedziały, że jednak nie wie. Zrozumiała, że ta, gdy Ira przeżywała pierwszą miłość, była jeszcze dzieckiem, skupiającym całą swoją uwagę na zabawie lalkami, a nie na uczuciowych rozterkach. — Już po kilku dniach kłóciliśmy się o wszystko przez telefon. Chociaż w sumie nawet nie wiem, czemu użyłam takiego określenia. To nie były kłótnie, ale raczej zbiór niedopowiedzeń, niewyjaśnianych na bieżąco naszych obaw i uczuć. Raptem zamilkł, nie odbierał telefonów, nie oddzwaniał. Początkowo myślałam, że taki detoks dobrze nam zrobi. Byłam pewna, że w tym czasie robi to co ja, że pracuje nad swoimi emocjami. Łudziłam się, że to milczenie jest po coś i już za chwilę przyniesie samo dobro. Niestety, myliłam się. Z każdym dniem odsuwał się coraz bardziej, a mi już przestało się chcieć walczyć o związek widmo. Po roku się dowiedziałam, że jest z kimś innym. Wybrał małżeństwo z rozsądku i poczucia bezpieczeństwa z kobietą, starszą od siebie o kilka dobrych lat. Może tak naprawdę właśnie tego potrzebował? Stabilizacji, której ja nie zapewniłabym mu nigdy. I to nie dlatego, że moje uczucie do niego nie było tak silne, jak jego obecnej partnerki, po prostu ja nie nadaję się do osiadłego trybu życia… — Sama nie wiedziała, po co to mówi. Brzmiało to, jak tłumaczenie się przed samą sobą o nieponoszeniu winy za rozpad związku. — W każdym razie bolało, bolało, aż w końcu przestało. — Zamyśliła się, uciekając mimowolnie wspomnieniem do tamtego czasu. — Wiesz, co mi zawsze powtarzał?
— No, co? — odparła z zaciekawieniem Migle.
— Że najważniejszy jest zdrowy egoizm, że jeśli masz być pępkiem świata, to przede wszystkim swoim własnym… No i tak było. Tak naprawdę nie mogę mieć do niego żalu, że tak się stało, bo przecież był ze mną szczery, prawda? — Zaśmiała się ironicznie. — Myślę, że był człowiekiem, który nie chciał kochać, tylko być kochanym. Wiem to, przekonałam się o tym wiele razy, ale minęło trochę czasu, nim zrozumiałam, że to, co jest między nami, nie ma racji bytu w realnym świecie. Wiesz, taka pieprzona iluzja w mojej głowie. Ale skończyłam z tym i teraz jestem tutaj. Szczęśliwa — powiedziała ze łzami w oczach tonem, który miał przekonać ją samą, że tak jest naprawdę.
— Powiedzmy, że ci wierzę, choć jak sama powiedziałaś, to pierwsza miłość i nigdy nie wiesz, czy wasze drogi jeszcze kiedyś…
Nie chciała słuchać opinii, które brzmiały jak pocieszanie. Nazbyt często sama je snuła w swojej głowie. Głośno zapewniała o pogodzeniu się ze złamanym sercem, lecz daleko jej było do prawdziwego uleczenia się. Nic dwa razy, jak to pisała Szymborska, jej ulubiona poetka. Tytuł tego wiersza wytatuowany na jej lewym ramieniu niezmiennie jej o tym przypominał. Od czasu do czasu w przypływie nieopisanej tęsknoty za ukochanym pojawiała się w Irze myśl, że może drugi raz się jednak zdarzy.
Migle nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Zrobiło jej się żal dziewczyny, która przy wczorajszym, pierwszym spotkaniu sprawiła wrażenie osoby szczęśliwej i spełnionej.
— A teraz?
— Co teraz?
— Jesteś single lady? — Zaśmiała się.
— Tak i na razie nie chciałabym tego zmieniać. Chyba jeszcze się taki nie urodził, który byłby w stanie przyjąć mnie w stu procentach taką, jaką jestem naprawdę. Dosyć o mnie — przerwała Ira, nie chcąc słyszeć końca tej myśli. — Lepiej mi powiedz, co się stało, że ty się tutaj znalazłaś. Skąd jesteś? Znasz polski i hiszpański, tak? Ale po akcencie domyślam się, że musisz być zza wschodniej granicy mojego kraju?
— Widzę, że jesteś spostrzegawcza, señorita Ira. — Migle zaśmiała się zadziornie. — Tak, masz rację, przeprowadziłam się z Litwy do Hiszpanii dwa lata temu, od razu po swoich dwudziestych drugich urodzinach. Zawsze miałam głowę do języków, szybko się ich uczyłam. Znam jeszcze dobrze angielski i trochę francuski.
— Najbardziej jednak zastanawia mnie ten polski? Mówisz zaskakująco dobrze.
— W Polsce przez kilka lat mieszkała przyjaciółka mojej matki, Audre. Wtedy u nas na Litwie była bieda, mama jeździła do niej do pracy na kilka miesięcy, wracała na dwa tygodnie do domu i znowu jechała do Polski. Ja spędzałam tam całe wakacje, więc miałam czas, żeby nauczyć się języka. Pamiętam, mama przywoziła mi takie cienkie książeczki dla dzieci z serii „Poczytaj mi, mamo”, no i czytała.
— Jak na tak młodą osobę to widzę, że dużo się wydarzyło w twoim życiu. Ale czemu Hiszpania, a nie Polska, skoro miałaś już tam bliskie osoby?
— Bardzo chciałam do Polski, nawet były takie plany. W sumie już wszystko miałam ustalone z Audre, gdy nagle do mnie zadzwoniła, że przeprowadzają się do Hiszpanii. Byłam zdziwiona, bo nigdy nie wspominali, że chcą się gdzieś przenosić. W Polsce życie mieli super, wiesz, duża chata, firma, a tu nagle bum! Pakowanie i zaczynanie wszystkiego od nowa. Mi było w sumie bez różnicy i tak już byłam prawie na walizkach. A teraz sobie myślę, że nawet lepiej, bo ja nie lubię zimy, wiesz? Lubię, jak jest ciepło i świeci słońce.
— Wiem, mam tak samo. Nienawidziłam Polski od października do kwietnia. Pochmurne dni wpędzały mnie w stany depresyjne, a wiatr i deszcz… na samą myśl przechodzą mnie ciarki. Podobnie było w Anglii. Moi znajomi nie kryli zdziwienia, gdy pytana o powód, czemu akurat wybrałam Hiszpanię na nowy dom, odpowiadałam, „Bo są tam palmy i cały czas świeci słońce”.
— Zrozumiałe, dla większości jednak nie jest to wystarczający argument, żeby aż tak zmieniać swoje życie — przyznała Migle.
— Racja, ale nie dla mnie i z tego, co widzę, dla ciebie też.
Migle nic nie odpowiedziała, tylko pokiwała potwierdzająco głową. Wpatrywały się w siebie nawzajem, jakby już żadne słowa nie były potrzebne. Reszta rozmowy przebiegała między tymi dwoma parami oczu w ciszy, która ani przez chwilę nie stała się dla nich niezręczna.
— Z tego, co kojarzę, moja droga, jesteś tutaj, ponieważ chciałaś umówić się na tatuaż, prawda? — zagaiła Ira, przerywając milczenie.
— Tak, to prawda. Kompletnie już o tym zapomniałam, mogłabym rozmawiać z tobą bez końca. Dawno tak nie miałam, nie mam tutaj nikogo na tyle bliskiego, żeby móc sobie pozwolić na tego typu rozmowy. Cały czas praca i praca.
— Mogę powtórzyć tylko kolejny raz, że doskonale cię rozumiem — powiedziała z lekkim smutkiem w głosie Ira.
— No właśnie… A wracając do tatuażu, mam już ich trochę, jak widzisz. Większość ma dla mnie jakieś znaczenie. Mniejsze bądź większe, ale ma. Patrz, nawet wydrukowałam sobie to, co mniej więcej bym chciała o, tu. — Wskazała na miejsce za uchem i podała kartkę z wydrukowanym na niej wzorem.
Ira rozpostarła papier złożony na cztery. Jej oczom ukazało się zdjęcie wzgórza obsypanego niezliczoną ilością krzyży. W pierwszej chwili nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Migle od razu zauważyła zakłopotanie, które pojawiło się na twarzy tatuatorki.
— Ale nie wszystkie, żeby nie było. — Zaśmiała się. — Chodzi o jeden konkretny, zaraz pokażę ci zdjęcie, mam je w telefonie.
Kolaż zawierał kilka fotografii różnych osób z tym samym tatuażem. Był nim krzyż, czarny, nie za duży. Pomiędzy ramionami, z czterech rogów wychodziły po trzy cienkie linie wyglądające niczym promienie, natomiast pozioma belka zakończona była drobnymi kulkami.
— Kto jest na tych zdjęciach? Znasz te osoby?
— Tak, to moi znajomi, to znaczy, pracujemy razem, ale są dla mnie jak rodzina.
— Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że nie masz tutaj nikogo bliskiego, z kim mogłabyś porozmawiać? — zapytała Ira ze zdziwieniem.
— To są ludzie, z którymi żyję. Można powiedzieć, że jesteśmy na siebie tutaj trochę skazani, są mi bliscy, ale nie na tyle, żeby się przed nimi otwierać i mazgaić. Poza tym jestem najmłodsza. Możesz się domyślać, jak mnie traktują. Cały czas podchodzą do mnie jak do dziecka. Wszyscy mają takie tatuaże. Ten krzyż jest jednym z ponad stu pięćdziesięciu tysięcy znajdujących się na tej górze. Audre mówi, że my, Litwini, powinniśmy trzymać się razem i pamiętać skąd jesteśmy. Dlatego postanowiłam, że i ja chcę mieć taki — odpowiedziała.
— Spokojnie Migle, nie musisz mi się tłumaczyć. Jestem tatuatorką, zawsze się pytam. Lubię wiedzieć, co i dlaczego wykonuję ludziom na skórze na resztę ich życia. Rzadko też wypowiadam swoje zdanie na temat wybranego wzoru, ponieważ uważam, że jest to kwestia bardzo intymna i indywidualna, ale…
— Ale? — odpowiedziała, lekko wzburzona.
Ira miała drobne obiekcje, co do wykonania tego tatuażu. To, co przed chwilą powiedziała jej dziewczyna, brzmiało, jakby wstępowała do jakiejś sekty albo gangu. Chciała się naznaczyć, aby czuć przynależność do grupy, na którą poniekąd była skazana. Tatuatorka postanowiła jednak nie wypowiadać swojego zdania i nie mieszać się w sprawy osoby, którą dopiero poznała. Mimo że pierwsze wrażenie wywarła na niej bardzo pozytywne i poczuła, jakby znała ją od lat, nauczona doświadczeniem, wiedziała, że są kwestie, w które nie należy się mieszać, a jedyne, co można, to je przemilczeć.
— Nie, nic, przepraszam. — Ira urwała swoją myśl. — To jest mały projekt. Jeśli chcesz, możemy zrobić go nawet teraz. — Uśmiechnęła się delikatnie.
Dziewczyna odpowiedziała jej lekkim kiwnięciem głowy.
— To ja przepraszam, że się uniosłam. Tak mam czasami, nie lubię się tłumaczyć, a właśnie teraz tak się poczułam.
— Zupełnie niepotrzebnie. — Ira położyła dłoń na dłoni Migle i spojrzała na dziewczynę ze zrozumieniem.
Po kilkunastu minutach tatuaż był gotowy. Znajdował się w miejscu na tyle niewidocznym, że dziewczyna nie mogła zobaczyć go nawet w lustrze. Aby ocenić efekt końcowy, Ira przysunęła bliżej statyw z pierścieniową lampą studyjną, która oświetliła tatuaż ciepłym, równomiernym światłem, wyciągnęła swojego smartfona i zrobiła zdjęcie pod odpowiednim kątem.
— Jest idealny — skomentowała Migle. — Taki, jak chciałam. Dziękuję ci bardzo! Co powiesz na wspólną kawę?
— Po ciężkim dniu pracy — Ira kiwnęła dwoma palcami, rysując w powietrzu cudzysłów — należy się! Chodź, zabiorę cię do mojej ulubionej kawiarni w Torrevieja, ja stawiam!
Po otwarciu drzwi pracowni ich ciała zderzyły się z ciężkim, gorącym powietrzem. Migle zamknęła oczy i odwróciła twarz w stronę słońca. Ostatnie dni wystawiły ją na prawdziwą próbę lojalności w stosunku do ludzi, z którymi pracowała. Wiedziała, że musi zrobić wszystko, żeby zachować swoją pozycję w grupie. Dotknęła świeżego tatuażu, zaklejonego cienkim, foliowym opatrunkiem.
Teraz już wszystko będzie jak dawniej. Audre i Donas muszą mi uwierzyć, że nigdy bym ich nie zdradziła — pomyślała.
9
Torrevieja, 19 czerwca 2021
Tuż przed godziną dwudziestą trzecią taksówka zatrzymała się przy calle Moriones. Latarnie mocno oświetlały pozasłaniane markizami balkony narożnego żółtego bloku, w którym mieszkała Ira. Dzielnica tętniła życiem. Kawiarnie i restauracje w środku były puste, pozbawione stolików i krzeseł. Zostały one wystawione na zewnątrz, na chodnik przepełniony ludźmi. Ci, dla których zabrakło miejsca, okupowali krawężniki. W powietrzu unosił się dym papierosowy, który w połączeniu z aromatem przeróżnych alkoholi i perfum gości wytwarzał swoistego rodzaju słodki, kadzidłowy zapach, szczelnie wypełniający wszystkie ulice. Maga zapłaciła taksówkarzowi za kurs i wysiadła z auta. Nim ruszyła w stronę wejścia do budynku, złapała chwilę na przyjrzenie się małym, zielonym papugom, urzędującym w parku naprzeciwko. Było ich mnóstwo. Skrzydła ptaków połyskiwały w świetle latarni kolorami limonki i żółci. Latały jedna za drugą, zaczepiając się tylko po to, by zaraz odfrunąć i skryć między liśćmi. Im dłużej ta zabawa trwała, tym bardziej przyjemne ćwierkanie zamieniało się w głośny, intensywny, a przede wszystkim irytujący krzyk. Jednak tylko Maga zdawała się zwracać na to uwagę. Spojrzała w stronę pasażu kafejek. Goście gwarnie ze sobą rozmawiali, nadmiernie gestykulując. Jeden z roześmianych mężczyzn ściągnął swoim wzrokiem jej uwagę. Podniósł prawie pusty kieliszek wina i kiwnął głową zapraszającym gestem. Speszona, Maga odwróciła się natychmiast i ruszyła w stronę schodów, na których szczycie znajdowała się furtka wejściowa na podwórze budynku. Dopiero gdy do niej podeszła, uświadomiła sobie, że nie ma kluczy, by ją otworzyć. Było za późno, żeby skorzystać z domofonu i narażać się na potencjalną irytację wybudzonego sąsiada. Zanim zaczęła się zastanawiać, co dalej, postanowiła wcisnąć przycisk oznaczony numerem dwanaście. Przez chwilę łudziła się, że usłyszy głos siostry. Na marne. W tej samej chwili za plecami usłyszała głos:
— Ira, cariño, ty znowu bez kluczy? — Sąsiadka się zaśmiała. — Potrzymaj, dziecko, już szukam swoich. — Maga spojrzała na wyciągniętą dłoń, w której Maria trzymała smycz, oplatającą klatkę piersiową małego, lecz już na pierwszy rzut oka wrednego yorka.
— Przepraszam, pomyliłaś nas. Jestem Maga — wydukała po hiszpańsku.
— Maga? Bliźniaczka?
— Tak, przyleciałam do siostry kilka godzin temu. Miała czekać na mnie na lotnisku, nie pojawiła się jednak. Widziałaś ją może dzisiaj?
Staruszka zdawała się nie słyszeć pytania. Przypatrywała się wnikliwie Madze, przygryzając policzek.
— Doprawdy, jesteście identyczne! Jak was matka odróżniała? Za dziecka przecież nie miałyście tatuaży! Coś niesamowitego! Ira opowiadała o tobie, musiało mi umknąć, że przyjeżdżasz, bo na pewno o tym wspomniała. Ach, co to jest za dziewczyna! Taka pomocna, naprawdę. Wiesz, ostatnio byłam trzy tygodnie unieruchomiona, skręciłam kostkę. Tuya hermana nie odstępowała mnie na krok. Pomagała we wszystkim. Robiła zakupy, wyprowadzała Diega na spacer. Był zachwycony! — Wyrzuciła w okrzyku do góry ręce. — Kilka razy nawet zabrała go na psią plażę na playa Flamenca. Jak się o tym dowiedziałam, to mówię do niej „Mi corazon, gdzie ty tak daleko autem z nim jechałaś, jak on stary i ślepy, nawet nie wie, gdzie był i ile przyjemności go spotkało”. Pojechała też ze mną na zdjęcie gipsu. Początkowo było mi głupio, ale później jej towarzystwo okazało się zbawienne, bo trzeba było wypełnić papiery, a ja zapomniałam okularów. Tych papierów było tyle, że…
Maga podniosła subtelnie dłoń, by przerwać ten potok słów.
— Pytałam, czy dzisiaj ją pani widziała?
Kobieta delikatnie posmutniała, że ta nie dała jej dokończyć tak interesującej historii.
— Dzisiaj wyjątkowo nie, słyszałam, jak wychodziła szybko z mieszkania, pewnie już była spóźniona do pracy, bo tak to widzimy się każdego ranka! Ira to cudowne dziecko, gdy wychodzi rano, zawsze zagląda przez uchylone drzwi mojego mieszkania, aby się przywitać. Otwieram je troszkę, bo po nocy jakoś tak duszno jest. Sąsiedzi to mają klimatyzację, ja nie. Namawiają mnie, a owszem! Ale ja im zawsze odpowiadam, że teraz na stare lata to już mi się nie opłaca, a ja wiem, ile jeszcze pożyję? Chociaż señora Lopez Martinez, patrz, starsza ode mnie siedem lat, a klimatyzator sobie sprawiła. Taki wiesz, na kółkach. Zięć przywiózł jej tydzień temu. Mówi, że to taki sprzęt mobilny, że do każdego pokoju, no ale ja się pytam, jak mobilny? To co? Jak z kuchni do toalety będę szła, to mam na kółkach go ciągnąć za sobą? Dziękuję bardzo. Niby ta cała technologia tak poszła do przodu, a i tak zamiast poprawiać, to jeszcze utrudnia życie.
— Proszę, niech pani otworzy mi furtkę — ucięła monolog starszej kobiety Maga. — Muszę jak najszybciej dostać się do mieszkania i dowiedzieć, gdzie się podziewa Ira. Nie chcę być nieuprzejma, niech mi pani wybaczy, ale się martwię.
Kobieta pokiwała głową. W duszy wiedziała już, jak rozróżniała je matka. Ta dziewczyna nie była tak sympatyczna jak Ira. Była jakaś taka opryskliwa i mało rozmowna. Uśmiechnęła się jednak delikatnie, okazując zrozumienie.
— Tak, rozumiem, taka już ze mnie gaduła. Lubię z młodzieżą klika zdań zamienić. To dla mnie jedyna rozrywka. Och, znowu się rozkręcam. Powiedz mi dziecko, jak chcesz wejść do mieszkania? Masz klucze?
— Nie, niestety nie. Może pomogłaby mi pani? Potrzebowałabym kilku narzędzi. Mam wprawę w otwieraniu zatrzaśniętych przypadkowo drzwi. Nie raz to robiłam.
Na myśl przyszły jej panieńskie czasy, gdy gubienie bądź pozostawianie kluczy w najróżniejszych miejscach było na porządku dziennym. To jedyna rysa na jej wrodzonej skrupulatności i zorganizowaniu. Trzeba było jednak przyznać, że Maga zawsze potrafiła wyjść z opresji i w zależności od zawartości torebki oraz zaistniałych okoliczności wiedziała, jak dostać się do swojego mieszkania na co najmniej trzy sposoby.
— Nie będzie to potrzebne. Ira zostawiła mi pęk zapasowych kluczy. Mam te od domu, jej pracowni i auta. Chodź, dam ci je. Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Wróci, zobaczysz. To wolny duch. Nie raz wracała nad ranem.
Maga nie chciała wyprowadzać sąsiadki z błędu. Ani czas, ani wiek kobiety nie były odpowiednie, by przedstawić jej bardziej prawdopodobny scenariusz niż wyobrażane sobie przez nią nocne pląsy na plaży w Cabo.
***
Po wysłuchaniu jeszcze jednej historii, tym razem o uporczywych żylakach, Maga otrzymała klucze i powędrowała z ciężką walizką na drugie piętro. Stanęła przed drzwiami i wpatrywała się w nie martwym wzrokiem. Siostra mieszkała już tutaj ponad rok. Zmieniała mieszkania co kilka miesięcy. Żadne jej nie odpowiadało. W żadnym nie czuła się dobrze. W jednym twierdziła, że była to wina energii, w innym miała problemy ze snem, ostatnie mieszkanie, przy calle Gumersindo, znajdowało się zbyt blisko morza i przeszkadzał jej gwar z restauracji, które mieściły się na parterze budynku. O tym przy calle Moriones mówiła, że to w końcu to. Mimo że okolica nie cieszyła się dobrą opinią, Ira czuła, że właśnie to miejsce może w końcu nazwać swoim domem. Podczas wideorozmów z siostrą pokazywała jej, jak każde pomieszczenie sukcesywnie mebluje i przyozdabia wyszukanymi na targach staroci dodatkami.
Gdy Maga otworzyła drzwi, jej oczom ukazało się wielkie lustro w drewnianej ramie. Przypomniała sobie, jak niespełna klika dni temu Ira wysłała jej zdjęcie lustra, a w następnej wiadomości jego historię. Rama była wykonana przez regionalnego stolarza z podkładów kolejowych w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku z okazji zaślubin jego młodszej siostry. Z tyłu na podbiciu lustra miała widnieć zachowana dedykacja, napisana odręcznie ołówkiem. Maga podeszła do ciężkiego, wysokiego mebla i odchyliła je z mozołem od ściany. Wsunęła zań głowę i przeczytała „Chodziliśmy, nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć”. Uśmiechnęła się pod nosem, ponieważ wiedziała, z jakiej książki pochodzi ten cytat. Była to Gra w klasy, napisana przez Julia Cortázara w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku. Wraz z Irą uważały, że jest to najpiękniejsza i najbardziej intrygująca powieść wszechczasów. Po jej przeczytaniu Ira zaczęła nazywać swoją siostrę „Maga”, był to poniekąd skrót imienia Magdalena, ale przede wszystkim imię głównej, niesamowicie charyzmatycznej bohaterki dzieła.
Rozejrzała się po salonie. Największą ścianę zakrywała biblioteka, zawierająca ponad czterysta pięćdziesiąt książek, zbieranych przez Irę od początku studenckich czasów. Na innych — wisiały obrazy. Większość była namalowana przez Magę podczas jej pobytów w Hiszpanii. W uchylonym oknie balkonowym pobrzękiwały miedziane dzwonki, zawieszone na czerwonych wstążkach, a parapety i podłoga przy ścianie sąsiadującej z kuchnią usłane były świecami o różnych zapachach i kolorach. Mimo natłoku rzeczy, mebli i ozdób pomieszczenie było czyste i stylowe.
Nie ma cię tu, a czuję twoją obecność w każdym dotkniętym przeze mnie przedmiocie — pomyślała z żalem.
Opadła, zmęczona, na pomarańczową welurową kanapę. Pomyślała o Olgierdzie. Minęło dobrych kilka godzin od ich ostatniej rozmowy. Wyjęła smartfona i kliknęła kciukiem ikonę połączenia. Wybrała jego imię i zbliżyła telefon do ucha. Po kilku sygnałach usłyszała zaspany głos męża.
— Ty śpisz? — zapytała z pretensją w głosie. — Nawet się nie zainteresowałeś, czy doleciałam do tej pierdolonej Hiszpanii!
Usłyszała ciężkie sapnięcie po drugiej stronie linii, co wprawiło ją w jeszcze większą irytację.
— Ej, spokojnie! Przysnęło mi się. Jak Ira? Jesteście razem?
— A myślisz, że gdybym z nią, kurwa, była, gdyby odebrała mnie z lotniska i gdybym nie zapierdalała na złamanie karku do niej do domu, to nie poinformowałabym cię o tym od razu? — uniosła się jeszcze bardziej.
— Maga! Ja pierdolę, uspokój się! Co się z tobą dzieje?
— Ze mną? Ze mną nic, ale nie wiem, Olek, co się dzieje z nią. Czy ty rozumiesz? Nie przyjechała po mnie do Alicante, nie ma jej w domu. Sąsiadka widziała ją dzisiaj rano, jak wychodziła do pracy. Mniej więcej też od tej godziny przestała odbierać ode mnie telefony i odpisywać na wiadomości. Nie znam tutaj nikogo, kto mógłby mi chociażby zasugerować, gdzie jest. Siedzę w jej mieszkaniu sama i pierwszy raz czuję taką bezsilność, jakiej nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić! Mogę liczyć tylko na ciebie, a ty mi mówisz, że ci się przysnęło! — Gardło zaciskało jej się coraz bardziej. Nie mogła powstrzymać się od panicznego płaczu.
— Kochanie, oddychaj! Uspokój się, za klika dni będę, to pomyślimy. — Starał się pocieszyć żonę.
— Pomyślimy? Za kilka dni? Co, kurwa? Olek, czy ty się słyszysz, do jasnej cholery, czy jeszcze śpisz? Ona ewidentnie zaginęła, a ty mi wciskasz jakieś farmazony. Jak tak w ogóle możesz?
— Czekaj, czekaj — oburzył się niespodziewanie. — Słuchaj, rozumiem twoje rozżalenie, rozumiem złość i zmartwienie też rozumiem, ale nie jestem w stanie pojąć, jak możesz odzywać się do mnie w taki sposób? Nie jestem niczemu winien!
— Masz rację — powiedziała po chwili namysłu. — Masz rację, jak zawsze. Przepraszam, ja nie wiem, co mam robić. — Łzy wylały się strumieniem na jej policzki. Szybko zrozumiała, że atak na męża był całkowicie niepotrzebny. Przecież wiadomym było, że jest ostatnią osobą, która chciałaby dla niej źle. Olgierd cechował się ogromną rozwagą i spokojem, jednak pocieszanie nigdy nie było jego mocną stroną. Podobnie jak większość mężczyzn, za każdym razem, gdy próbował zareagować w bardziej empatyczny sposób, kończyło się to właśnie tak jak teraz. — Jutro rano miną dwadzieścia cztery godziny. Jedyne, co mogę, to zgłosić jej zaginięcie na policji.
— Policja? A co w Hiszpanii pomoże ci policja?
— Olek, próbuję się nie unosić, jednak nie rozumiem twojego pytania. Liczyłabym na twoją pomoc i wsparcie, a od trzech minut spotykam się z kompletnie niepojętym dla mnie niezrozumieniem. Halo? Olgierd? Jesteś?
— Ta — burknął od niechcenia. — Jestem, przepraszam. Dzwoniłaś do szpitala?
— Do szpitala? A po co?