E-book
4.41
drukowana A5
64.62
Ciemne gwiazdy ciemne śniegi

Bezpłatny fragment - Ciemne gwiazdy ciemne śniegi

Objętość:
451 str.
ISBN:
978-83-8245-981-4
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 64.62

Wstęp

Winna jestem wdzięczność bardzo wielu osobom, dzięki którym ta książka powstała. Przede wszystkim moim najbliższym, bliskim i nieco dalszym znajomym, których losy w „Ciemnych gwiazdach, ciemnych śniegach” wiernie lub nieco je zmieniając, opisałam. Książka nie jest wprawdzie kroniką kilku lat stanu wojennego, ale fabularyzacją zdarzeń, które były mi znane, choć działy się w innych od opisanych miejscach i w innym, od opisywanegoi czasie. Zmienione są — co oczywiste — nazwiska osób występujących w powieści, aby zapobiec ich ewentualnej identyfikacji.

Szczególne podziekowania chciałabym złożyć trzem osobom.

Pierwsza z nich to bardzo przeze mnie kochana dr Helenka Pyz, która z Jeevodaya, placówki dla osób trędowatych w Indiach, co kilka dni przysyłała mi rzetelnie poprawiony pod względem merytorycznym i stylistycznym tekst wraz z tysięcznymi korektami moich literówek. Bez Niej nie byłoby mowy o napisaniu książki. A jeśli zostałaby napisana, to byłaby pełna błędów i nieścisłości. Uważam nawet, że tylko z wielkiej pychy umieściłam na okładce własne nazwisko jako autorki. Bo Helenka ma w jej stworzeniu równorzędny udział. Za co jej nigdy-przenigdy nie zdołam należycie się odwdzięczyć. Dodam jeszcze, że przez cały czas pracy nad książką podtrzymywała moje słabnące chęci serdecznymi słowami otuchy i zachęty.

Równie serdecznie chciałam podziękować swojemu kochanemu szwagrowi, Leszkowi Makowskiemu, utalentowanemu artyście, który ofiarował mi bezcenny dar — pozwolił umieścić na okładce książki fotografię swojego niezwykłego dzieła, które — wraz z innymi tego rodzaju jego trój- i dwuwymiarowymi pracami — było wystawione w galerii Fusion Art w Palm Springs, jako kolekcja laureata konkursu — ARTYSTA MIESIĄCA. Leszek (Les) Makowski wystawiał swoje prace takze w Washington D.C. i San Francisco. Tym większy to dla mnie zaszczyt, że zgodził się udostępnić mi tę znakomitą pracę jako okładkę mojej książki. Leszku, dziękuję Ci bardzo, bardzo, bardzo i wyrażam swoją przeogromną wdzięczność.

Last but not least — powinnam podziękować także mojemu cierpliwemu i nieskończenie wyrozumiałemu mężowi, który wybaczał mi spóźnione obiady, przypalone zrazy, złe humory, trzaskanie drzwiami i pojękiwania, że mam wszystkiego dosyć. I zawsze z całą powagą zapewniał, że uda mi się napisać tę książkę i że warto ją napisać. Dla zapisania tego, co powinno być zapisane. Ku pamięci i przeciw zapomnieniu.

Jolanta Wachowicz-Makowska

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

To nie była zwyczajna szkoła. I nie było w niej zwyczajnych uczniów. To była niezwyczajna szkoła z niezwyczajnymi uczniami. Spośród sześcio- i siedmiolatków, obdarzonych słuchem absolutnym, wybierano dzieci, które miały owo niedefiniowalne coś, które uprawdopodobniało, że w przyszłości będą nie tylko sprawnie grały z nut i ze słuchu, ale osiągną o wiele więcej od sprawności w grze.

Nie oczekiwano od każdego dziecka, że okaże się Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem, Niccolo Paganinim czy Herbertem von Karajanem. Ale troszkę jednak liczono, że będzie w ich stronę zmierzało. Jeśli z nie całkiem dobrym, to i nie z całkiem kiepskim skutkiem.

Tuż po wojnie do pierwszej klasy warszawskiej szkoły muzycznej przyjęto dziesięcioro dzieci. Trzech chłopców i siedem dziewczynek. W klasie było pięć dwuosobowych ławek. Na czterech posadzono dziewczynki z dziewczynkami, a chłopców z chłopcami. Ale jedna ławka musiała być koedukacyjna. I z powodu tej ławkowej koedukacji wybuchła awantura.

W tej szkole uczyły się miłe i grzeczne dzieci. Bijatyki były ewenementem. Ale tym razem trzech chłopców całkiem dosłownie wzięło się za łby. I szczepiło ze sobą tak mocno, że nie udawało się ich rozszczepić. A chodziło o to, że żaden z nich nie chciał siedzieć z dziewczyną. Siedzenie z dziewczyną uchodziło za niewyobrażalnie ośmieszające męskość siedmiolatka.

Nauczycielka pomknęła po pomoc do kierownika szkoły. Ale pan kierownik okazał się tak, jak i ona, całkiem bezradny w rozszczepianiu walczących. Więc wezwana została woźna, która kierowała się życiową praktyką, a nie pedagogiczna teorią. Woźna rozdzieliła walczących stukając ich głowami — jedną o drugą, a drugą o trzecią. Oszołomionych tym stuknięciem chłopaków rozrzuciła na trzy strony. Każdy z nich stuknął dodatkowo głową w ścianę, co wzmocniło efekt oszołomienia. I wtedy woźna spytała nieparzystą dziewczynkę, z którym z chłopców chce siedzieć. Dziewczynka bez wahania wskazała na jednego z nich.

— Z tym.

Woźna zdziwiła się.

— A czemu akurat z tym?

Dziewuszka odpowiedziała bardzo dorzecznie:

— Bo się najlepiej bije.

Dziewczynka miała na imię Elżunia, jasne warkocze, piegi na nosie oraz nosiła duże okrągłe okulary. Chłopiec, którego wskazała, nazywał się Leszek Pawlikowski. Dwaj pozostali — Andrzej Guttry i Marek Giller. Od chwili, kiedy rozkwasili sobie nosy i ponabijali guzy, zaprzyjaźnili się na śmierć i życie. Wprawdzie jako przyjaciele na śmierć i życie też się bili, i też o Elżunię, ale już z diametralnie odmiennych powodów. Bo od czasu tej pierwszej awantury konkurowali ze sobą o jej względy. Przez całą szkołę podstawową. I całą szkołę średnią.

Bo tak, jak w czasie pierwszego rozsadzania w ławkach chłopcy chcieli siedzieć z chłopcami, tak już w połowie pierwszej klasy każdy chłopiec chciał siedzieć z Elżunią.

Bo Elżunia zawsze wiedziała co było zadane. I zawsze miała odrobione lekcje. Na przerwach pozwalała spisywać ze swoich zeszytów trudne słowa, wyniki trudnych dodawań i odejmowań oraz trudne nuty. Rysowała najładniejsze szlaczki. Nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy nienawidzili rysowania szlaczków. Miała zawsze do pożyczenia zapasową gumkę-myszkę, zatemperowany ołówek, stalówkę i bibułę. Umiała wydrapywać kleksy tak sprytnie, że wydrapanie nie dziurawiło kartki. Jednym słowem — klasowa ucieczka grzesznych i pocieszycielka strapionych.

Elżunia nie była skarżypytą, nie mazała się o byle co i nikt lepiej od niej nie skakał na skakance. Z chłopakami grała w klipy i ogrywała ich przy rzucie z głowy.zośce lepiej od niej podbijał tylko Jędrek Guttry. A w szkole średniej najlepiej tańczyła. A przy tym wyrastała na coraz bardziej foremną panienkę. Lubiła się podobać i umiała się podobać.

Trzej przyjaciele na śmierć i życie uchodzili za muzycznie nieźle rokujących. Mimo to grono pedagogiczne nie miało nadziei, że zostaną w przyszłości wirtuozami. A na pewno nie wybitnymi. Bo do osiągnięcia wybitnej wirtuozerii potrzebny był nie tylko słuch więcej niż absolutny, ale także cechy charakteru, jakich nie mieli nawet w symbolicznym wymiarze. Żaden z nich nie był systematyczny, pracowity i cierpliwy. No i nie miał chęci i zamiaru zostania wybitnym wirtuozem.

Przechodzili z klasy do klasy z dobrymi ocenami z przedmiotów muzycznych, z jakimi takimi z pozostałych i nieodmiennie obniżonym stopniem ze sprawowania. Bo sprawiali nie tylko zwyczajne kłopoty, ale i kłopoty natury ideologicznej.

Szkoła muzyczna starała się odseparować od politycznej rzeczywistości. Ale nie do końca. Dyrekcja i szkolne grono wiedzieli, że w latach socjalizmu nie było ucieczki od pewnych ustępstw na rzecz politycznej realności. Trzech przyjaciół na śmierć i życie bardzo tą szkolno-państwową kohabitację utrudniało.

Kiedy zmarł Józef Wissarionowicz Stalin, w szkole urządzono żałobny apel. Podczas apelu próbowano wymigać się od przemówień odegraniem i odśpiewaniem rozmaitych elegii. Elżunia Wodzicka, szkolna prymuska, miała zapowiedzieć wykonanie Elegii op. 24 Gabriela Faure. Ale nieoczekiwanie się zbuntowała.

— Nie zapowiem, bo pan Stalin zabił mojego wujka — oświadczyła.

I dodała wyjaśnienie, które sprawiło, że całe ciało pedagogiczne skamieniało z wrażenia i przerażenia.

— Pan Stalin zabił mojego wujka w Katyniu.

Trzech jej wielbicieli stanęło murem za Elżunią. Osieroconą przez wujka za sprawą Józefa Wissarionowicza. Powtórzyli jak Roch Kowalski za panem Zagłobą.

— Elżunia nie zapowie!

I Elżunia nie zapowiedziała. Konsekwencji nie było. Jakoś rozeszło się po kościach.

Ale innym razem nie całkiem się rozeszło.

Do szkoły muzycznej przyszedł na zajęcia z wychowania obywatelskiego jakiś politruk z Kuratorium. Wychowawczyni klasy maturalnej, której uczniami byli wówczas trzej przyjaciele na śmierć i życie, zaapelowała żeby nie było żadnych chichów-śmichów. No, bo „sami wiecie”. Wiedzieli, ale tylko przez połowę lekcji. Dopóki kurator nie zapalił się do udowodnienia, że Pan Bóg nie miał nic-a-nic wspólnego ze stworzeniem świata.

— Gdyby — perorował politruk — rozłożyć na części zegarek, a potem potrząsać jego elementami ileś tam razy, to zegarek w końcu sam by się złożył w poprzednią całość.

Klasa nie zareagowała, bo uczniom było wszystko jedno czy zegarek się złoży, czy pozostanie rozłożony na części. I kiedy wychowawczyni chciała odetchnąć z ulgą, odezwał się Jędrek Guttry.

— I myśli pan, że gdyby wydobyć z grobu kości Mozarta i dobrze nimi popotrząsać, to zdołałby skomponować jeszcze kilka utworów? Tej miary co „Wesele Figara”? Lub „Marsz Turecki”?

Politruk zgłupiał. A klasa zachichotała. Zapominając, o czym miała sama wiedzieć.

Leszek Pawlikowski natychmiast wykorzystał zgłupienie politruka.

— A te części? — spytał. — Obojętnie: zegarka czy Mozarta, to skąd się wzięły?

Marek Giller nie pytał, ale odpowiedział. Niejako w zastępstwie politruka.

— Same z siebie się wytrzęsły lub utrzęsły. Podczas Wielkiego Wybuchu.

Klasa chichotała całkiem głośno. Politruk się obraził i zapowiedział pociągnięcie za konsekwencje. Nie wiadomo — trzech przyjaciół na śmierć i życie, czy także ich wychowawczynię. A może nawet i dyrektora szkoły.

Kiedy wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, wychowawczyni załamała ręce.

— Co w was wstąpiło? Chcecie być męczennikami? Jak pierwsi chrześcijanie? Czy wy w ogóle jesteście wierzący?

Marek i Jędrek milczeli. Jakby dopiero teraz zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzią. Odezwał się tylko Leszek Pawlikowski.

— Ja nie byłem. Ale teraz chyba się stałem. Wierzący.

Wychowawczyni zdębiała. Bo ten chłopak, szkolny żartowniś i rozśmieszacz, tym razem mówił najzupełniej poważnie. Sam zaskoczony tym, co się stało. Co się z nim stało.

Po maturze żaden z trzech przyjaciół na śmierć i życie nie kontynuował nauki w Konserwatorium. Po jedenastu latach nieustannej zabawy stali się pragmatykami. Marek Giller, idąc w ślady swego ojca, wybrał medycynę. Jędrek Guttry, idąc w ślady swojego dziadka, zdawał na prawo. A Leszek Pawlikowski, nie idąc w niczyje ślady, postanowił studiować fizykę. Tylko Elżunia pozostała wierna muzyce. W Konserwatorium wybrała kierunek: muzyka kościelna. I dodatkowo — wokalistyka.

Dziwiono się powszechnie i zgodnie:

— Chcesz być organistką? W kościele?

A także:

— Chcesz zostać zakonnicą?

Nie potwierdzała. Nie zaprzeczała. Uśmiechała się i odpowiadała:

— Kto wie?

Cała czwórka dostała się na wybrane przez siebie kierunki już za pierwszym razem. Marek miał ojca profesora medycyny. Nie wypadało obciąć syna kolegi, choćby syn kolegi nie był za bardzo obryty z chemii. Dziadek Andrzeja ukrywał w czasie okupacji Żydówkę, która była matką jednego z jędrkowych egzaminatorów. A Leszek dostał się na fizykę, bo zdał najlepiej ze wszystkich zdających. Natomiast Elżunia zdała do Konserwatorium, bo każdy egzaminator wiedział, że ma przed sobą nie tylko prymuskę szkoły średniej, ale i życiową prymuskę. Czyli dziewczynę, o jakiej każda uczelnia marzy.

Rozdział 2

Pomaturalne wakacje przyjaciele na śmierć i życie zamierzali spędzić na kajakach. Mieli przepłynąć Wdą od jeziora Wdzydze aż do Świecia. Ponieważ byli już pełnoletni, wydawało im się oczywiste, że zabiorą ze sobą dziewczyny. Elżunia była pierwszą na liście do zabrania. Ale odmówiła. I nie owijając w bawełnę spytała:

— A z którym z was miałabym sypiać? Będziecie ciągnąć losy? Czy z każdym po kolei?

Niby się oburzyli, a nawet zgorszyli, ale nie odpowiedzieli. Bo każdy z nich chciałby się z Elżunią przespać. Ale żaden nigdy o tym Elżuni nie wspomniał. Nie należała do dziewczyn, którym się o takich chętkach wspominało.

Więc popłynęli Czarną Wodą bez Elżuni. Trzy poza-elżuniowe dziewczyny były wesołe, miłe i choć mało chętne do wiosłowania, to bardzo ochocze do nocnych namiotowych igraszek. Tak, że spływ uznano za udany.

Po powrocie ze Świecia Leszek Pawlikowski spotkał się z Elżunią. Bo wprawdzie dziewczyna, z którą spływał była miła, wesoła i wprawna w erotycznych zabawach, ale jakoś nie przysłoniła żadnego z walorów Elżuni. Paradoksalnie — nawet je podkreśliła i wyolbrzymiła.

Więc Leszek spytał Elżunię, czy nie spędziła by z nim dalszej części wakacji. Ale nie napomknął o wspólnym spaniu.

— Możesz spędzić — powiedziała Elżunia. — I to całe dwa tygodnie. Jeśli pójdziesz ze mną w sierpniu na pielgrzymkę do Częstochowy.

Leszek od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego. I próbował się utwierdzać w swojej wierze, uczęszczając na specjalne kursy dla ex-niedowiarków, zorganizowane przez księży Pallotynów. Ale — mówiąc językiem uczniowskim — tematu pielgrzymek jeszcze tam nie przerabiano.

Coś mu się obiło o Lourdes. Że ludzie idą do cudownego źródełka, aby odzyskać wzrok, słuch albo wyzdrowieć z jakiejś strasznej choroby. Więc pewnie do Częstochowskiej Madonny szło się w podobnych celach. Ale Elżunia? Była nie tylko zdrowa, ale i udana pod każdym względem. Więc spytał:

— Ale dlaczego idziesz na pielgrzymkę? Coś się stało?

Roześmiała się.

— A dlaczego popłynąłeś na spływ kajakowy? Coś się stało?

Nie widział żadnego związku pomiędzy spływem, a pielgrzymką. Ale tak bardzo stęsknił się za Elżunią, że poszedłby z nią i za nią wszędzie. Więc powiedział:

— Dobrze. Pójdę.

A Elżunia go pocałowała. Nie tak całkiem prawdziwie, ale prawdziwiej niż na prywatkach, na studniówce i balu maturalnym. Leszek pomyślał — obiecująco.

Ponieważ nie miał pojęcia o pielgrzymkach, Elżunia musiała go nie tylko oświecić, ale i wyekwipować. Ostatniego dnia przed pielgrzymkową drogą zatelefonowała do niego:

— Zapomniałam ci powiedzieć. Weź gitarę.

Wziął gitarę, ale bez pojęcia po co jemu i komukolwiek gitara na pielgrzymce. Kij pielgrzymi. Worek pokutny. Czy coś takiego. Ale gitara?

Przez pierwsze dwa dni pielgrzymowania zdumiewało go wszystko. Ale najbardziej powszechna wesołość i radość. Nie spodziewał się zobaczyć biczowników, bo ich czasy minęły, ale jakieś pokutne samoudręczenie — i owszem. No i pełne powagi, może nawet boleściwej, twarze. Powszechne i nieustanne zatopienie w modlitwie.

Tymczasem nic z tych rzeczy. Nawet inwalidzi na wózkach, którzy zapewne jechali po cud, byli rozgadani, roześmiani i rozśpiewani. Jakby cud miał się zdarzyć nie po dotarciu do Częstochowy, ale już się zdarzył. Kiedy Leszek popychał wózek siedemnastolatka, sparaliżowanego od urodzenia, z cudacznie poskręcanymi rękoma i nogami, odważył się spytać, czy i jak chłopak wytrzymuje pielgrzymkowe niewygody. I czy wytrzyma je do końca. Bo — w przypadku tego chłopaka — Leszek samo wytrzymanie uważałby za cud. Ale chłopak tylko się roześmiał.

— Rodzice zabierają mnie na pielgrzymki już od dwunastu lat. Cały rok czekam na sierpień. I na te dwa tygodnie. Z roku na rok jest lepiej.

Leszek zdumiał się na to lepiej, bo nie bardzo potrafił sobie wyobrazić żadnego gorzej.

Więc zapytał tylko:

— Miałeś pięć lat, kiedy po raz pierwszy…?

Chłopak skinął głową. Jakby nie było w tym niczego dziwnego.

A Leszek jeszcze bardziej się zdumiał. No, bo skoro przez dwanaście lat nie zdarzył się nawet śladowy cud, to na co właściwie ten chłopak i jego rodzice jeszcze liczyli?

Wieczorem, kiedy w przydzielonej im stodole gotowali się do snu, zapytał o to Elżunię. Zdziwiła się.

— Dlaczego mieliby liczyć na coś więcej?

Leszek żachnął się.

— No to w czym miłość i obecność Boża im się objawia?

— Choćby w twoim popychaniu inwalidzkiego wózka. W twojej z tym chłopcem rozmowie. Nie jak z kimś dziwnym. Innym. Słabym. Budzącym litość. Ale jak z kimś, kto idzie razem z tobą. Równy tobie. Złączony tym samym celem. Przeżywającym to samo, co ty. I tak samo, jak ty.

Pokręcił głową.

— Nie przeżywam tego samego, co on. On wie, po co idzie. A raczej — jedzie. Ja nie za bardzo.

Elżunia roześmiała się.

— On idzie, czy jedzie po raz dwunasty. Ty po raz pierwszy. Masz czas, aby się dowiedzieć po co. I zrozumieć — po co. Cuda zdarzają się cierpliwym.

Nie za bardzo ją wtedy zrozumiał. Ale i nie starał się za bardzo ją rozumieć. Bo wtedy myślał o jej fizycznej bliskości. Która pociągała go znacznie bardziej niż bliskość duchowa.

Objął ją. Leciutko. Ona się przytuliła. Też leciutko. Niemal niezauważalnie. Ale Leszek poczuł to jej przytulenie. Słyszeli oddechy śpiących ludzi. Pochrapywaniai całkiem głośne chrapanie. Nie wydawało im się, aby mogli zasnąć.

— Bardzo jesteś zmęczona? — spytał Leszek. — Może wyszlibyśmy na chwilę? Odetchnąć świeżym powietrzem? I ciszą?

Elżunia znowu się roześmiała.

— Wyjdę. Bo w chrapaniu istotnie trudno dopatrzeć się Bożej obecności i miłości.

Wyszli. Usiedli na trawie. Leszek znowu ją objął, a ona znowu się przytuliła.

— Bardzo cię kocham — powiedział.

— Wiem — odparła. — Ja ciebie też.

— I zostaniesz moją żoną?

Pogładziła go po policzku. Śmiała się.

— A mama ci pozwoli? Ożenić się? I sąd? Do dwudziestu jeden lat trochę ci przecież brakuje. I nie ma żadnych okoliczności, które by taki wczesny ślub usprawiedliwiały. Uprawomocniały.

— Nie mówię o ślubie już teraz. Pytam, czy wyjdziesz za mnie jak całkiem dorośniemy.

Przytuliła się odrobinę mocniej.

— Kto wie…

— A ty? Nie wiesz?

— No, jeszcze nie wiem. Ale się domyślam, że chyba wyjdę za ciebie za mąż.

Nie za bardzo się tym chyba przejął. Bo miał mnóstwo czasu na uzyskanie jej jednoznacznego i zdecydowanego tak. I mnóstwo wiary, że je uzyska. Najważniejsze, że go kochała.

W niedzielę, przed msza świętą, tym razem nie — jak co dzień — polową, ale odprawianą w kościele, otworzono przed pielgrzymami plebanię. Nie całą. Jedynie korytarz i ubikację. W której była maciupeńka umywalka. Można więc było ochlapać twarz i umyć ręce.

Kolejka na siusiu była bardzo długa. Stojąc w tej kolejce Leszek zobaczył duży czarny samochód, który zajechał przed plebanię.

Samochód był wypucowany. Z tego wypucowanego samochodu wysiadł wypucowany biskup. Spojrzał na długą kolejkę bardzo niewypucowanych ludzi. Troszkę się skrzywił. Pewnie na myśl, że będzie musiał przejść koło tych brudasów, aby wejść na plebanię. Ale proboszcz podbiegł do biskupa i poprowadził go do innych drzwi. Tych nie od kuchni, ale paradnych. Leszkowi zrobiło się przykro. I pomyślał: Gdybym był biskupem, nie skorzystałbym z tego oddzielnego wejścia. I chyba bym się aż tak nie wypucował.

Pierwszy raz w swoim osiemnastoletnim życiu pomyślał: Gdybym był biskupem. Czyli księdzem. Przedtem jakoś w ogóle nie przychodziło mu do głowy, że można zostać księdzem. Choć przecież całkiem sporo mężczyzn zostawało księżmi. Teraz pomyślał, że może to być całkiem interesująca profesja. Można by powiedzieć — interdyscyplinarna. Ale pomyślał tak właśnie: profesja, a nie powołanie.

Ksiądz, który był przewodnikiem ich pielgrzymki, był stosunkowo młody. Nie miał więcej niż czterdzieści lat. A sił witalnych więcej od wysportowanego dwudziestolatka. Wieczorami, kiedy Leszek grywał na gitarze, ksiądz Wojtek wyciągał akordeon. Grali razem i na zmianę. I nie tylko pieśni pobożne i oazowe. Także harcerskie. A czasem nawet i biesiadne. Lezek kiedyś pomyślał: Gdybym był księdzem, chciałbym być podobny do niego. I nawet powiedział to Elżuni. A ona odpowiedziała:

— Byłbyś podobny. Albo jeszcze lepszy. On jest pełen tej szczególnej radości, jaką daje wiara. A ty masz w sobie jeszcze więcej takiej radości.

Wtedy czuł rzeczywiście wielką radość życia. I wydawało mu się, że ma same powody do wielkiej radości. I że zawsze będzie je miał.

Potem się okazało, że źle mu się wydawało.

Choć od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego, to jednak do komunii jeszcze nigdy nie przystąpił. Kiedy już prawie-prawie dochodzili do Częstochowy poszedł do księdza Wojtka.

— Jestem ochrzczony. Byłem u pierwszej komunii. Potem — jeszcze ze dwa razy. Jako dzieciuch. Potem już mnie nie ciągnęło do kościoła. I odrzucało mnie od spowiedzi. Pan Bóg stawał się dla mnie abstrakcją. Dopiero od niedawna…

I opowiedział o lekcji z politrukiem i o pytaniu Jędrka Guttry na temat zegarka i Mozarta. I o tym, że to pytanie wszystko w nim przenicowało.

Ksiądz najpierw uśmiał się z wystąpienia politruka i odporu, jaki mu dali trzej przyjaciele na śmierć i życie. A potem spytał:

— I chciałbyś przystąpić do komunii?

— Chyba bym chciał.

— A spowiedź cię już nie odrzuca?

— Chyba trochę odrzuca.

— A dużo masz na sumieniu?

Leszek pomyślał.

— Według katechizmu, to dużo. Poza morderstwem naruszyłem chyba wszystkie pozostałe przykazania.

— A czego pożądałeś? — spytał ksiedz Wojtek. — Na pożądanie cudzej żony jesteś chyba za młody. Albo inaczej — cudza żona jest pewnie dla ciebie zbyt leciwa. Osioł też nie jest ci do niczego potrzebny. Była jakaś cudza rzecz, która skłaniała cię do grzesznego pożądania?

— W czwartej klasie szkoły podstawowej zbierałam znaczki. Ale miałem tylko polskie. A kolega miał także kanadyjskie. Wujek mu przysyłał. Bardzo ich pożądałem.

— W dekalogu pożądanie znaczków nie jest uważane za grzech.

I ksiądz Wojtek uśmiechnął się do Leszka.

— Właściwie — powiedział — to można by tę naszą rozmowę uznać za spowiedź. Bo obaj znamy dziesięć przykazań. A wymienianie szczegółowe, co i w którym się przeskrobało, nie jest konieczne. Konieczne jest jedynie żałowanie tych przeskrobań. No i mocne postanowienie poprawy.

Leszek zastanawiał się.

— Tak naprawdę i szczerze to żałuję jedynie swego niewierzenia. Nie jako grzechu. Żałuje, bo widzę teraz różnicę w ocenie świata. I ludzi. I wszystkiego. Okiem wierzącego i niewierzącego. Bardzo zubożone jest widzenie niewierzącego.

Ksiądz nie skomentował.

— Będę studiował fizykę — powiedział Leszek. — A w naukach ścisłych chyba trudno o niewiarę. Jak się nie wierzy w Boga, to wszystko staje się niewytłumaczalne. Nielogiczne. Bez sensu.

Teraz ksiądz się zastanawiał. Dość długo.

— Nie byłem dobry z matematyki i fizyki. Po tym, co mi powiedziałeś — żałuję. Ale nie wiem, czy potrafię sam dokonać poprawy. Może wobec tego pójdziemy na ugodę: ja ci dam rozgrzeszenie, a ty za pokutę będziesz mi dawał lekcje fizyki. Raz w tygodniu. I za darmo.

— Zgoda — powiedział Leszek. — A co się mówi przy rozgrzeszeniu?

— A co ty byś powiedział? Sam z siebie? Nie mnie. Panu Bogu.

— Powiedziałbym: „Wierze, że jesteś. I cieszę się, że jesteś”.

Ksiądz skinął głową.

— Chyba spodoba się Panu Bogu bardziej od zwyczajowej formułki. Ale ja muszę wypowiedzieć kościelną: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”.

Leszek powtórzył mu to, co powiedział Elżuni:

— Gdybym był księdzem, chciałbym być takim, jak ty.

Bo do księdza mówiło się na pielgrzymce po imieniu. A ksiądz odpowiedział tak, jak Elżunia:

— Myślę, że byłbyś o wiele lepszym.

Rozdział 3

Trzej przyjaciele na śmierć i życie spotkali się zaraz po powrocie Leszka z pielgrzymki. Leszek nawet się zdziwił, że Marek i Jędrek aż tak gwałtują na jak najszybsze spotkanie. Nie widział żadnego powodu do pośpiechu. Można było równie dobrze spotkać się za kilka dni. Poszli do Fukiera. Jędrek i Marek nie spytali o pielgrzymkę, choć powinni być jej ciekawi. Nie był to przecież powszechny sposób spędzania wakacji. No i żaden z nich nigdy na żadnej pielgrzymce nie był. Więc Leszek spytał:

— O co chodzi?

— Szuka cię Krystyna — powiedział Marek. — Jakaś pilna sprawa. Podobno nawet bardzo pilna.

— Jaka Krystyna? — zdziwił się Leszek.

— Ta ze spływu.

Leszek przypomniał sobie dziewczynę, która płynęła z nim kajakiem i spała w jego namiocie. Leszek poznał ją na dwa tygodnie przed spływem. Po spływie już się nie spotkali. Ani on, ani ona nie czuli takiej potrzeby. Podczas wyprawy było im ze sobą miło i tylko tyle. Zdziwił się więc, że dziewczyna go poszukuje i że zaangażowała do tych pilnych poszukiwań Marka i Jędrka.

— Nie wiecie o co chodzi? — spytał.

Jędrek wzruszył ramionami. A Marek powiedział:

— Jak cię tak pilnie szuka, to na pewno nie jest to dobry znak. Ani dobra dla ciebie wiadomość.

Ale Leszek nie pojął aluzji. Nic mu nie przychodziło do głowy. Całkowicie zaprzątniętej Elżunią i wiarą. Której tajemnicami był coraz bardziej i bardziej zauroczony, zafascynowany i przejęty.

Wypili butelkę wina. Pogadali o byle czym. I Leszek był tą byle gadaniną rozczarowany. Bo chciał im opowiedzieć i o Elżuni, i o swojej nowozdobytej wierze. Komu miał o tym opowiadać, jak nie przyjaciołom na śmierć i życie? Zawsze sobie o wszystkim opowiadali. Po to ma się przecież przyjaciół na śmierć i życie, aby mieć się komu zwierzać.

Zatelefonował do Krystyny następnego dnia. Nie robiła żadnych wstępów:

— Jestem w ciąży — powiedziała.

Leszek nie ogarnął znaczenia informacji. Zadał najgłupsze z możliwych do zadania pytań:

— Ale dlaczego?

Rozbeczała się. A on spanikował.

— Spotkajmy się.

Ale co miało wyniknąć z tego spotkania — nie wiedział.

Czekała na niego w łazienkowskiej kawiarni. Ledwo ją poznał. Nie przywitali się. Leszek zapytał:

— Jesteś pewna?

Niewiele wiedział o ciążach, ale wydawało mu się, że musi minąć sporo czasu, aby dziewczyna zorientowała się w swoim odmiennym stanie. Krystyna wzruszyła ramionami.

— Nie byłam pewna. Choć wszystko na to wskazywało. Więc poszłam do lekarza. Dał mi skierowanie na test ciążowy. Na wynik trzeba poczekać. Ale nie liczę, że będzie ujemny.

Leszek uczepił się tego testu. I nadziei, że będzie ujemny. Próbował uspokoić dziewczynę i samego siebie. Chyba nawet bardziej siebie niż ją.

— Nie martwmy się przedwcześnie. Na to będziemy mieli dość czasu. W razie czego…

Znowu się rozpłakała.

— Dość czasu? Przecież ciążę można przerwać tylko do dwunastego tygodnia. Więc kiedy mamy się martwić, jak nie teraz?

— Chcesz zrobić skrobankę? — spytał.

Krystyna wciąż płakała. Wcale się nie wstydząc sensacji, jaką wzbudzała wśród osób siedzących przy sąsiednich kawiarnianych stolikach.

— Nie chcę. Ale mam inne wyjście?

Chyba rzeczywiście nie miała. Ten jej smarkaczowaty partner na pewno nie był odpowiednim kandydatem na tatusia.

— Nie płacz — poprosił Leszek. — Coś wymyślę.

Ale ona rozpłakała się jeszcze bardziej. Na obietnicę wymyślenia. Bo nie było czego wymyślać. Wchodziły w grę dwa rozwiązania: urodzić dziecko albo przerwać ciążę. Obydwa rozwiązania były równie złe.

Odprowadził ją do domu. Potem wrócił na bardzo miękkich nogach do własnego. Postanowił poczekać na powrót ojca. Ojciec Leszka nie był ojcem idealnym, ale na pewno był ojcem tolerancyjnym. Zwłaszcza jeśli chodzi o grzechy młodości. Do których zaliczał upijanie się na prywatkach i igraszki z dziewczynami. A ponieważ nie był też idealnym mężem, musiał wiedzieć, co się robi w takich sytuacjach. A na pewno, co powinien zrobić jego syn w takiej sytuacji.

Ojciec nie marudził i nie moralizował. Zapytał rzeczowo:

— Ile potrzebujesz?

I wyraził gotowość wyłożenia potrzebnej kwoty. Dodał dwie rady:

— Nie mów matce, bo zacznie wydziwiać. A na przyszłość bardziej uważaj.

Leszek trochę odetchnął. Ale jeszcze nie całkiem. W tydzień później zatelefonowała Krystyna. Tym razem miała całkiem inny głos. Może nie radosny, ale spokojny.

— Jestem w ciąży. I powiedziałam o tym rodzicom. Domyślasz się, co się działo. Trzęsienie ziemi. Ale potem znaleźli radę. Mam urodzić dziecko, a oni je zaraz po urodzeniu adoptują. Więc będzie tak, jakbym urodziła sobie brata lub siostrę. Przez całe życie będę blisko dziecka, będę je kochała, a ono będzie miało najlepszych rodziców na świecie. I najlepszą na świecie siostrę.

Leszkowi kamień powinien spaść z serca. Zdziwił się, że nie spadł. A nawet jakby jeszcze bardziej zaciążył. Bo poczuł się tym całkowitym pominięciem jego osoby poniżony. I jakby o coś ważnego zubożony. Gdyby Krystyna ciążę usunęła, wszystko pewnie szybko wróciło by do normy. Ale jeśli dziecko się urodzi, nic do normy nie wróci. Ono wprawdzie nigdy się nie dowie o istnieniu Leszka, ale Leszek zawsze będzie wiedział o istnieniu swojego syna lub córki.

Jego bratowa przed kilkoma miesiącami urodziła dziewczynkę. Zdrową i śliczną. Poprzednie ciąże bratowej kończyły się dramatycznie. Dwa poronienia. Trzecie dziecko zmarło w kilka dni po porodzie. Było dotknięte jakąś straszliwą chorobą. Nieuleczalną.

Leszek uwielbiał swoją małą bratanicę. I uważał, że jego uwielbienie jest przez nią odwzajemnione. Bo Martusia na jego widok zawsze uśmiechała się swoją bezzębną buzią i radośnie majtała tłuściutkimi rączkami i nóżkami.

Co będzie, jeśli urodzi mu się córka? Pachnąca mlekiem i olejkiem, którym naciera się ciała niemowląt? Taka zabawna w swoich przymilaniach, kichaniu, popiskiwaniu. Pełna zadziwienia światem. Który można przed nią otwierać. Czy kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko? Czy choć raz weźmie je na ręce? Pohuśta? Zobaczy, jak się uśmiecha?

Wyobraził sobie siebie w dwadzieścia lat później. Nie całkiem jeszcze starszego pana. I na pewno wciąż zainteresowanego paniami. Pewnie obejrzy się kiedyś za powabną młódką. Nie wiedząc, że ogląda się za własną córką.

Zwołał obu przyjaciół do Fukiera. Aby omówić z nimi nową sytuację. Chyba bardziej kłopotliwą niż poprzednia.

Jędrek zobaczył jaśniejszą jej stronę.

— Skoro dzieciak będzie adoptowany, nie będziesz musiał płacić alimentów.

Ale Marek spojrzał na sprawę tak, jak Leszek.

— Czyli możesz nigdy nie poznać swojego dziecka? A ono na pewno nie będzie wiedziało, że ma prawdziwego ojca.

Jędrek się żachnął:

— A jakby wiedziało? Niefajnie chyba wiedzieć, że ma się tatusia z przypadku.

Opróżnili butelkę Egri Bikaver. Potem drugą. Po drugiej przypomnieli sobie o Elżuni.

— I co zrobisz? — spytał Jędrek Guttry. — Powiesz jej? Że będziesz miał dziecko? Choć tak naprawdę, to jakbyś go nie miał.

W milczeniu zastanawiali się, czy Leszek powinien Elżuni powiedzieć prawdę. I czy Jędrek i Marek by powiedzieli. Bo wprawdzie dzieciaka dałoby się ukryć, skoro ma być zaraz po urodzeniu adoptowany. Ale ciążę Krystyny?

— Ona chce się z tobą nadal kontaktować? — spytał Jędrek. — No, bo żadnego powodu już nie ma. Nie byliście w sobie nawet śladowo zakochani. A teraz do niczego nie jesteś już jej potrzebny.

Niby miał rację, ale Leszka znowu zabolała ta jego własna niepotrzebność. Choć — biorąc na rozum — raczej powinien się z niej cieszyć.

Wrócił do domu zawiany i bez pomysłu, co dalej. Ale — mimo zawiania — zatelefonował do Krystyny.

— I co będzie z nami? Z tobą i ze mną? Przez miesiące twojej ciąży? No, bo po urodzeniu dziecka, to już wiem. Nie będzie już nasze. Przynajmniej oficjalnie.

Chyba zdziwił ją ten telefon. Ale chyba mile zdziwił. Pewnie myślała, że Leszek się ulotni, skoro dała mu pretekst do ulotnienia się.

— A co ma być? — spytała. — Ciąży za mnie nie donosisz. Dziecka za mnie nie urodzisz. Mam zamiar wziąć urlop dziekański. I wyjechać do ciotki. Mieszka w takim maluśkim miasteczku na Suwalszczyźnie. Nikt mnie tam nie zna. A mama w tym czasie będzie nosiła poduszkę.

— Dlaczego będzie nosiła poduszkę?

— No, będzie udawała, że jest w ciąży. Tak to się robi. No, z poduszką udającą brzuch.

Wszystko wydawało się takie proste. Ułożone. Zakończone. Leszek nie wiedział, dlaczego jemu się takim nie wydaje.

— Mimo to chce się z tobą raz jeszcze spotkać — powiedział. — Przed twoim wyjazdem do ciotki.

Nie miał pojęcia dlaczego dąży do tego spotkania. Na pewno nie dlatego, że chciał się sam sobie wydać przyzwoitym facetem. W każdym razie nie przede wszystkim dlatego.

Krystyna zgodziła się. Ale bez entuzjazmu. Miał wrażenie, że chciałaby go jak najszybciej wymazać z pamięci. Po to, aby swoje życie po urodzeniu dziecka zacząć bez wspomnienia o Leszku.

I tym razem spotkali się w Łazienkach.

— Pomyślałem — powiedział Leszek — że choć byłoby to skrajnie trudne, to moglibyśmy jednak wychować dziecko. Na początku z pomocą rodziców. Materialną, mieszkaniową i każdą inną. Ale po kilku latach… Po studiach… Kiedy już mielibyśmy pracę. Własne pieniądze…

Pokręciła głową.

— Też o tym myślałam — odrzekła. — Że może dałabym radę jako matka. Oczywiście z pomocą rodziców.

Podchwycił:

— Więc dwojgu byłoby nam łatwiej. Dać radę.

Znowu pokręciła głową.

— Jako rodzicom może by nam się jakoś udało. Ale jako małżeństwu na pewno nie. Mamy po osiemnaście lat. Przed tobą zakochania. Pewnie liczne. Przede mną też. Wyrzekniemy się ich? A jeśli, to czy za te wyrzeczenie się naszych zakochań nie będziemy obciążać siebie wzajemnie? Aż staniemy się dla siebie nie do wytrzymania? Nie do zniesienia?

— A nie moglibyśmy się pokochać? — spytał Leszek.

Choć był pewien, że on nie mógłby pokochać Krystyny. Ani przestać kochać Elżuni. Krystyna pokręciła głową.

— Ja bym nie mogła. Jesteś dzieciakiem. A ja szukam na życiowego partnera kogoś dorosłego. Chłopaczek jest fajny na wycieczkę. Ale nie na stałe. Nie na poważnie.

Nie poczuł się specjalnie urażony. Ale gdyby powiedziała teraz: „Tak”, to mimo wszystko by spróbował. Może nie pokochać Krystynę, ale bardziej ją polubić. I zaprzyjaźnić się z nią. Przyjaźń, lubienie i wspólne dziecko mogłyby być wstępem do czegoś więcej. Choć nie musiały. I pewnie by nie były.

— Daj mi adres swojej ciotki — poprosił. — Jak nie zechcesz, nie przyjadę. Ale przynajmniej możemy pisać do siebie. Bo pewnie telefonu ciocia nie ma?

— Nie ma.

Ale adres ciotki mu dała.

Rozdział 4

Leszek bardzo przejmował się swoją dolą i dolą Krystyny. Ale chyba jeszcze bardziej przejmował się dolą Elżuni. Przyjaciele odradzali mu zbytnią i przedwczesną szczerość. Uważali, że dopóki rozważana była możliwość aborcji, nie powinien wyznawać dziewczynie całej prawdy. Takie wpadki zdarzają się przecież facetom, nawet osiemnastoletnim. I gdyby o każdej takiej wpadce dowiadywały się ich ukochane, na świecie nie byłoby ani jednej szczęśliwej pary.

Sprawa się skomplikowała, kiedy Krystyna zdecydowała się urodzić dziecko. Ale skoro zaraz po urodzeniu miała je oddać rodzicom, Elżunia także i o tym nie musiała wiedzieć. Bo przecież miało być tak, jakby Leszek nigdy i z nikim nie miał dziecka. Gdyby Leszek powiedział Elżuni, że ma dziecko, tym samym wsypałby Krystynę. Najbardziej korzystne dla wszystkich, łącznie z dzieckiem, było trzymanie języka za zębami. Teraz i na zawsze.

Więc Leszek nie mówił Elżuni w co się wpakował. I w co wpakował Krystynę. A w jakimś sensie — także ich dziecko. Wyznał jej jedynie, że ma kłopoty. Bardzo poważne. I że kiedy z nich wybrnie, zaraz się z nią zobaczy. Dodał zdanie o tęsknocie, ale choć tęsknił za nią naprawdę, nie zabrzmiało zbyt przekonująco. Bo od Leszkowej tęsknoty za Elżunią silniejszy był strach przed rozmową z nią.

Tyle, że Elżunia nie dała się zbyć. Pewnie uważała, że skoro jej chłopak ma kłopoty, w dodatku poważne, powinna być z nim i przy nim. A nie czekać aż sam się z nimi upora. Najpierw spróbowała okrężnej drogi. Poprzez ciągnięcie za język jego przyjaciół na śmierć i życie. Ale niczego się od nich nie dowiedziała.

— Daj spokój! — powiedział Marek Giller. — Poradzi sobie.

— Daj spokój! — powiedział Jędrek Guttry. — W niczym mu nie pomożesz, ani nie ulżysz. Sam da radę.

I wtedy zrozumiała, że sprawa jest naprawdę poważna. I nie uwierzyła, że Leszek sam da sobie radę. Przyjechała do niego. Bez zapowiedzenia. Nieraz bywała w jego domu, ale zawsze wcześniej swoje przyjście sygnalizowała. Tym razem nie powiedziała, że przyjdzie.

Kiedy zjawiła się w domu Leszka, jego w nim nie było. Ale miał wrócić. Nie lada chwila, ale i nie za długo. Mama Leszka poczęstowała Elżunię herbatą i ciastem „murzynkiem”. Bardzo się ciekawiła, jak było na pielgrzymce. Nie w ogóle. Ale jak było Leszkowi. Bo on sam nie opowiadał.

— Myślę, że był zadowolony — powiedziała Elżunia. — On jest bardzo ciekawy świata. A na pielgrzymce zobaczył kawałek całkiem mu nieznanego. Ale chyba interesującego. I chyba trochę go pociągającego.

Nie wspomniała o jego uczestnictwie w mszach świętych. I przyjmowaniu komunii. Jeśli sam tego rodzicom nie powiedział, widocznie nie chciał rozpowiadać o swojej wewnętrznej przemianie.

Leszek przyszedł przed siódmą. Elżunia przestraszyła się. Jeszcze nigdy nie widziała go w stanie takiego zmarnowania.

Zabrał dziewczynę do swojego pokoju. Nigdy nie panował w nim nie tylko wzorowy, ale jakikolwiek porządek. Teraz był w nim jeden przeogromny bałagan.

— Co się dzieje? — spytała.

Była już całkiem pewna, że stało się coś bardzo niedobrego. I że wbrew temu, co mówili jego przyjaciele, Leszek z tego nie wybrnie. Ani sam, ani przy jej pomocy.

Wziął ją za rękę.

— Powiedz — poprosiła.

— Powiem — obiecał. — Ale nie teraz. Teraz jeszcze nie mogę.

Nie przychodziło jej do głowy, co mogłoby być przyczyną aż takiego zmarnowania Leszka. Przez chwilę sądziła, że może pożyczył od kogoś samochód. I jechał nim po pijaku. I miał wypadek. Kogoś zranił. Albo — aż się wzdrygnęła — kogoś zabił. Tylko, że wtedy jego mama nie częstowałaby Elżuni herbatą i „murzynkiem”. Nie wypytywała o pielgrzymkę. Jak gdyby nigdy nic.

Przytuliła się do niego. Jak zawsze leciutko. Ufnie. Ale Leszek nawet jej nie objął.

— Elżuniu — powiedział cicho i całkiem nieswoim głosem. — Proszę. O nic nie pytaj.

— I nie mogę ci w niczym pomóc?

— Ty? Ty — na pewno nie.

Zdziwiło ją, zasmuciło i zaniepokoiło to wybicie — i aż dwa razy — tego ty.

— A kto mógłby?

— Nie wiem. Chyba nikt.

Nie było sensu zostawać dłużej. Zwłaszcza, że Leszek o to nie prosił. I chyba ulżyło mu, że Elżunia chce wracać do swojego domu. Przez moment przyszło jej do głowy, że Leszek zakochał się w innej dziewczynie i nie wie, jak jej o tym powiedzieć. Ale nie wyglądał na zakochanego. Ani na odkochanego. Przyczyna jego zmarnowania i zachowania musiała być całkiem inna.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

— Leszku, kocham cię przez niemal całe swoje życie. I będę cię kochała przez całą resztę swojego życia. Być może w niczym ci teraz nie pomogę. Ale mimo to chciałabym być z tobą. Na dobre i na złe. Nawet tak złe, jakim jest to, co się stało.

— Powiem jej — pomyślał.

Ale od razu zrozumiał, że byłaby to bezzasadna próba strząśnięcia z siebie ciężaru, który go przygniatał. Bo tego ciężaru nie dało się dzielić z nikim poza Krystyną. Więc nie powiedział.

Krystyna wyjechała do ciotki. Leszek odprowadził ją na dworzec. Nie chciała, aby odbył z nią całą podróż. Wprawdzie powiedziała raz jeszcze: Dobry z ciebie chłopak, ale najwyraźniej nie chciała mieć z tym dobrym chłopakiem nic wspólnego. Ani teraz, ani potem. Zwłaszcza potem.

Pisywał do niej listy. Nie odpisywała. Dopiero pod koniec listopada zatelefonowała z miejscowej poczty. Chyba bardzo starała się nie płakać, ale jednak płakała.

— Byłam u lekarza — powiedziała. — I nie jest dobrze.

— Z tobą? — spytał.

— Z dzieckiem.

— Przyjadę — powiedział.

A Krystyna tym razem nie zaprotestowała.

Zanim wyjechał do miasteczka, w którym się ukrywała, porozumiał się z Markiem Gillerem. A za jego pośrednictwem z jego ojcem, profesorem Stefanem Gillerem. Ginekologiczną sławą.

Pan profesor nie mógł się domyśleć, co oznaczają słowa płaczącej w słuchawkę telefoniczną dziewczyny. Nie jest dobrze mogło zwiastować poważne zagrożenie ciąży, ale i całkiem błahe powody obaw. Krystyna była bardzo młoda, całkiem sama, zdana na swoje lęki. Miała prawo do ich wyolbrzymiania. I należało mieć nadzieję, że je wyolbrzymia. Ustalili, że Leszek skontaktuje się z lekarzem Krystyny, a następnie skontaktuje tego lekarza z profesorem Gillerem. Zależnie od wyniku ich rozmowy ustali się, co robić z tym nie jest dobrze.

Krystyna nie wyszła po Leszka na dworzec. Sam musiał odnaleźć adres. Ale odnalazł bez trudu, bo miasteczko było rzeczywiście maleńkie. Zrobiło mu się przykro, kiedy zobaczył dom ciotki Krystyny. Właściwie — chałupinę. Stareńką, zaniedbaną, biedną. Jakoś skojarzyła mu się ze Stajenką Betlejemską, chociaż było to oczywiście idiotyczne skojarzenie.

Wszedł do środka. Krystyna i jej ciotka siedziały przy stole w niewielkiej izbie. Obie spojrzały na wchodzącego Leszka.

— To on? — spytała kobieta.

Krystyna skinęła głową. Jej ciotka żachnęła się.

— Przecież to jeszcze dzieciak. Dzieciak zrobił ci dzieciaka.

Nie mówiła tego z wyrzutem. Stwierdzała fakt.

Leszek, niezapraszany, zdjął kurtkę i zaczął rozsznurowywać buty.

— Nie zdejmuj — powiedziała kobieta. — Dam ci szmaty pod nogi.

Usiadł przy stole.

— Co z tobą? — spytał.

Krystyna wzruszyła ramionami.

— Czuję się fatalnie. Ale tak było od samego początku. Podobno miało być lepiej, ale nie jest. Jest coraz gorzej. A z dzieckiem…

Rozpłakała się.

— Lekarz mówi, że nie donoszę. A jeśli nawet urodzę, to pewnie albo martwe, albo tak chore, że wkrótce umrze.

Zmartwił się bardziej niż powinien się zmartwić. W jego i jej sytuacji.

— Ale dlaczego? Przecież oboje jesteśmy młodzi. Zdrowi.

— Nie wiem. Lekarz podejrzewa, że próbowałam się pozbyć dziecka. I mi się nie udało. Ale je uszkodziłam.

Płakała tak żałośnie, że Leszek wstał i przytulił ją.

— Nie płacz. Może się myli. No, z tą oceną stanu dziecka. Kontaktowałem się z profesorem Gillerem. Zgodził się nam pomóc.

Spojrzała z nadzieją. Na tę pomoc.

Ciotka wreszcie przypomniała sobie, że wypada spytać, czy Leszek nie jest głodny. Spytała. Powiedział, że jest głodny. Odgrzała zupę. Jadł w milczeniu. Krystyna i ciotka też się nie odzywały. Nikt nie wiedział o czym można by rozmawiać. Bo tak naprawdę — nie było o czym. Przecież on i Krystyna nic o sobie nie wiedzieli. A teraz? Też nie za wiele.

Ustalili, że Leszek sam pójdzie do lekarza ginekologa. Krystyna nie chciała. Bo tutejszy lekarz był arogancki i nieżyczliwy. W poczekalni Leszek był jedynym mężczyzną. Właściwie — chłopcem. Trzy siedzące obok niego kobiety popatrywały ciekawie. Trudno było się domyśleć, co też sprowadza smarkacza do tej poczekalni i do tego doktora.

Lekarz też się zdziwił.

— Nie pomyliłeś gabinetów?

— Nie — powiedział Leszek.

Lekarz zdziwił się jeszcze bardziej.

— No to w czym mogę pomóc?

— Jestem ojcem dziecka pana pacjentki. Krystyny Olszowiec.

— Nie znam. Od kiedy jest moją pacjentką?

— Była raz. Kilka dni temu. Powiedział jej pan, że z dzieckiem jest coś nie w porządku. Więc przyszedłem się dowiedzieć, co nie jest w porządku. I co powinniśmy zrobić.

Lekarz przyglądał mu się. Ciągle jeszcze zdziwiony.

— Ile masz lat?

— Osiemnaście.

— Czyli pełnoletni. Bo już chciałem odesłać po mamusię.

Leszek zignorował żarcik.

— Co z dzieckiem? — spytał.

Lekarz wzruszył ramionami.

— Pełną diagnozę może dać szpital. Ale nie będzie to dobra diagnoza. Nic nie funkcjonuje prawidłowo. Za to wszystko wskazuje na zbliżające się poronienie. Chcesz, abym dał skierowanie do szpitala? Czy będzie wam zręczniej, jeśli dziewczyna poroni w domu? Czyli bez rozgłosu. Bo o to wam pewnie chodzi?

Leszek raz jeszcze zignorował wypowiedź lekarza.

— A nie widzi pan sposobu, aby poprawić kondycję dziecka? Uratować je?

Lekarz przyglądał mu się z jeszcze większym zdumieniem.

— Chcecie, żeby się urodziło?

Leszek nadal panował nad sobą. Choć nie było to łatwe.

— Przecież to nasze dziecko. Więc chyba naturalne, że chcemy, aby było zdrowe.

— Wasze chcenie nie ma nic do rzeczy — powiedział sucho lekarz. — Cud się nie zdarzy.

Leszek pomyślał, że nie ma sensu kontaktowanie profesora Gillera z tym konowałem.

— Niech pan doktor wypisze skierowanie do szpitala — powiedział.

Tamten skinął głową. Obojętnie. Jakby miał wypisać receptę na środek przeciw grzybicy paznokci.

Po powrocie Leszek przekonał Krystynę, aby pojechała do szpitala w Suwałkach. Ciotka załatwiła transport.

Odprawili swoje godzinki w Izbie Przyjęć. Potem Krystyna trafiła do gabinetu lekarza. Po pół godzinie wyszła z niego pielęgniarka.

— Kto jest od Olszowiec Krystyna?

— Ja — powiedział Leszek.

— Ty? A nikogo dorosłego nie ma?

— Jestem pełnoletni.

Skrzywiła się, wzruszyła ramionami, ale wprowadziła Leszka do gabinetu.

— Tylko on jest — powiedziała do lekarki.

— Brat?

— Nie. Jestem ojcem dziecka.

I lekarka, i pielęgniarka pokiwały głowami. Ale nie wiedział, co chciały przez to pokiwanie oznajmić. Sobie na wzajem? Krystynie? Jemu?

— Zatrzymujemy panią Olszowiec — powiedziała lekarka. — Choć…

— Choć? — spytał Leszek.

— No, nie rokuje to dobrze. Raczej całkiem źle.

— Mój wujek — powiedział Leszek — jest ginekologiem. Profesor Stefan Giller. Czy mógłby się skontaktować z panią? Lub innym lekarzem?

Lekarka spojrzała mniej nieprzychylnie.

— Mógłby. Ale dlaczego dziewczyna nie jest pod opieką takiej sławy?

— Nie wiedzieliśmy — powiedział Leszek — że będą komplikacje.

— Wujek też nie wiedział? Przecież komplikacje musiały być od początku ciąży. I nie można było ich przeoczyć. No, chyba, żeście się wujkowi nie przyznali, że dziewczyna jest w ciąży.

— Właśnie — odparł Leszek, bo nie znalazł żadnego innego wyjaśnienia.

Przenocował w Suwałkach. W jakimś marnym hoteliku. Z hoteliku zatelefonował do Marka Gillera i podał mu telefon szpitala w Suwałkach.

— Jest bardzo źle? — spytał Marek.

— Chyba jeszcze gorzej — powiedział Leszek.

— Tata zatelefonuje — obiecał Marek. — Ale sam wiesz, że niewiele można załatwić przez telefon. Tyle, że może opieka będzie trochę lepsza. A przyjechać do Warszawy nie da rady?

— Nie. Mówią, że w każdej chwili może nastąpić poronienie. Więc sam wiesz…

— No, domyślam się.

Kiedy w dwa dni później Leszek zatelefonował do profesora Gillera, ten nie dodał mu otuchy.

— Rozmawiałem z ordynatorem. To doświadczony lekarz. Na waszym miejscu bym mu zaufał. A on proponuje obserwować co się dzieje. Ale w warunkach szpitalnych. Bo jeśli nastąpi samoistne poronienie, to będzie można zapobiec poporonnym komplikacjom. A jeśli nastąpi obumarcie płodu, no to trzeba będzie go jak najszybciej usunąć. Żeby ratować matkę.

— Dla dziecka nie ma żadnych szans? — spytał Leszek.

— Cuda się zdarzają — powiedział profesor Stefan Giller. — Ale w tym przypadku…

Westchnął.

— No, szanse są bliskie zeru.

Leszek wciąż nie mógł uwierzyć, że stan jego dziecka jest nieodwracalnie zły. I dopiero teraz przypomniał sobie poronienia bratowej. I urodzenie przez nią dziecka, które zmarło w kilka godzin po przyjściu na świat. Nie widział tego dziecka. Ale słyszał wyszeptane przez kogoś: Tragedia. Potworności mnogie. I jakby ulgę brata, bratowej i swoich rodziców, kiedy dziecko umarło. Poczuł się straszliwie przygnębiony. Bo wymyślił dla siebie całkiem fajny scenariusz na przyszłość. Chciał wprosić się na ojca chrzestnego swojego dziecka. Mógłby go widywać. Mógłby się z nim bawić. Wozić na sankach. Nauczyć jazdy na rowerze. Grać z nim w piłkę. Oglądać z nim mecze. Kiedyś, po latach, popłynąć kajakiem. A jeśli byłaby to dziewczynka, kupować jej lalki. Zabierać do cyrku. Na przedstawienia kukiełkowe. Na filmy rysunkowe. Obserwować jak bawi się z Martusią. W dom. W sklep.

Poszedł do szpitala. Ale idąc tam nie miał pojęcia, co powiedzieć Krystynie. Powiedział więc tylko:

— Ojciec Marka rozmawiał z tutejszym ordynatorem.

I pokręcił głową. A ona zrozumiała. I od razu zaczęła płakać. Pewnie też wymyśliła dla siebie fajny scenariusz na przyszłość.

Po raz pierwszy poprosiła:

— Nie zostawiaj mnie.

— Nie zostawię.

Ale obiecawszy pozostanie z nią, pomyślał o Elżuni. I zaraz potem o swoich studiach. W takiej właśnie kolejności. Choć rozumniej by było kolejność odwrócić.

Elżunia nie wiedziała, gdzie Leszek się podziewa. I dlaczego musi się gdzieś podziewać. Nie dając znaku życia. Na pewno była przestraszona, zmartwiona i zagubiona w domysłach. Rozżalona. A przecież nie mógł jej powiedzieć przez telefon co się z nim dzieje. I dlaczego t o się z nim dzieje. Telefon znajdował się w budce telefonicznej na poczcie. Rozmowa byłaby słyszalna dla wszystkich klientów poczty i nieustannie przerywana przez telefonistkę: Mówi się? mówi się? Leszek mógł więc jedynie żałować, że nie wyjaśnił Elżuni wszystkiego, kiedy przyszła do niego. I żałował.

Rozdział 5

Leszek opuszczał wykłady i ćwiczenia na swoim wydziale już od dziesięciu dni. Bez żadnego usprawiedliwienia. I na razie nie miał widoków na usprawiedliwienie swej nieobecności. A na pierwszym roku wylatywało się ze studiów nie tylko z powodu niezdanych egzaminów, ale i z powodu wagarów. I w ogóle — pod byle pretekstem. Leszek nie chciał wylecieć ze studiów.

Postanowił iść do ordynatora szpitala w Suwałkach, trochę już obłaskawionego przez profesora Gillera, i poprosić go o pomoc. A jak jej nie dostanie — poprosić o pomoc profesora Gillera. Zaświadczenie od ginekologa byłoby wprawdzie bezwartościowe, ale profesor musiał mieć przecież kolegów innych specjalności. Niechby któryś wymyślił dla Leszka solidną chorobę, uzasadniająca jego absencję na zajęciach.

Na szczęście ordynator szpitala w Suwałkach miał dobre serce.

— Od kiedy wystawić to zwolnienie? — spytał.

Leszek podał datę.

— A do kiedy?

Tego Leszek nie wiedział. Powiedział tylko:

— Moja dziewczyna prosi, abym z nią został. Bardzo się boi. A poza mną nie ma nikogo, kto mógłby…

— Jej rodzice nie wiedzą, co się dzieje?

— O ciąży wiedzą. Ale o tym, co się teraz dzieje — nie wiedzą.

— A powinni — powiedział lekarz. — Porozmawiam z twoją dziewczyną. Niech sprowadzi matkę. Będzie jej bardziej potrzebna niż ty. Jeśli nie teraz, to po tym, co się stanie.

Leszek po raz nie wiadomo który próbował ocalić swoją nadzieję. Choćby tylko jej resztki.

— A t o musi się stać?

Lekarz skinął głową. Nie miał wątpliwości, że musi.

Matka Krystyny przyjechała, ale w dwa dni potem, kiedy stało się t o, o czym lekarze mówili, że stać się musi.

Chłopczyk urodził się na początku stycznia. W dwudziestym piątym tygodniu swego życia. Ważył niecały kilogram. Można go było utrzymać w jednej dłoni. Ale nikt go w ręku nie trzymał. Od razu trafił do inkubatora. Podłączony do respiratora. Opleciony siecią kabli. Podtrzymywany przy życiu kroplówką i tlenem.

Ordynator uprzedził:

— Nie róbcie sobie nadziei. Tak naprawdę to dziecko już nie żyje. Żyją za niego te wszystkie urządzenia.

— Cierpi? — pytała Krystyna.

Lekarz powiedział, że nie. Ale Leszek podejrzewał, że jest to miłosierne kłamstwo. Jego synek nie mógł nawet zapłakać, bo miał rurkę wtłoczoną do tchawicy.

Krystyna ledwo trzymała się na nogach. Była wyczerpana ciążą, porodem, a teraz rozpaczą. Ale — podtrzymywana przez Leszka — godzinami stała przy szybie oddzielającej korytarz od sali z wcześniakami. I wpatrywała się w swojego synka.

— Wracaj do łóżka — prosił Leszek.

Ale ona skupiona była na patrzeniu. Jakby wzrokiem starała się przekazać dziecku siły do walki o życie. Jakie by to życie nie było.

W pewnym momencie otrzeźwiała.

— Przecież on nie ma nawet imienia. Nie jest ochrzczony. Gdyby…

Nie powiedziała: umarł. Jakby się bała, że słowem może przywołać śmierć do inkubatora, w którym leżało jej dziecko.

Leszek skinął głową. Rozumiał potrzebę Krystyny nadania synkowi imienia. Uczynienia z bezimiennego, niezdolnego do życia wcześniaka najprawdziwszego dziecka. Z jego wszystkim ludzkimi prawami. Nawet — czy w jego przypadku przede wszystkim — do pogrzebu.

— Odprowadzę cię do sali i polecę po księdza — powiedział.

I myślał już tylko o jednym — żeby zdążyć.

Kościół był niedaleko. Ale zamknięty. Leszek załomotał do drzwi plebanii.

Otworzył mu ksiądz. Bardzo młody.

— Potrzebny mi ksiądz do umierającego. Na już.

— Chory jest przytomny?

— Nie. Chodzi o chrzest. To dziecko. Umiera.

— Ile ma lat?

— Nie ma lat. Ma dzień. Jeden dzień.

— I nie ochrzciliście z wody?

— Jak — z wody?

— Jesteś ochrzczony?

— Tak.

— Więc dam ci świeconą wodę, a ty pokropisz główkę dziecka i powiesz: „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”.

— I to się będzie liczyło?

— Przed Panem Bogiem? Będzie. Ja mogę przyjść za godzinę. Bo teraz będę odprawiał mszę, a poza mną nie ma nikogo. Więc zrób, jak mówię.

Leszek pędem wrócił do szpitala.

— I co? — spytała Krystyna.

— Możemy go ochrzcić.

— My?

— Tak. Na w razie czego. Bo ksiądz może przyjść dopiero za godzinę.

Trzęsła się.

— Poczekajmy na księdza — błagała.

Jakby uważała, że takie czekanie przedłuży życie synka. Choćby o godzinę. Choćby tylko o godzinę.

— Dobrze — powiedział Leszek. — Pójdę sprawdzić, co się z nim dzieje.

— Idę z tobą.

Zaprotestował.

— Leż. Zaraz wrócę. I wtedy pójdziemy oboje. Ale odpocznij choć chwilkę.

Musiała czuć się fatalnie, bo się nie opierała.

Leszek odnalazł pielęgniarkę. Pokazał jej inkubator ze swoim synkiem.

— Chcemy go ochrzcić. Ale ksiądz może być dopiero za godzinę.

Zawiesił głos. Ale nie zapytał: zdąży? Pielęgniarka mimo to zrozumiała. Weszła na salę. Popatrzyła na dziecko. Popatrzyła na monitor. Wróciła.

— Powinien zdążyć.

Leszek pożałował, że nie powiedziała: zdąży. Niby niewielka różnica, a dla niego tak bardzo znacząca.

Ksiądz zdążył.

Pielęgniarka poszła po lekarza. On też popatrzył na dziecko i na monitor. Potem na Krystynę. Potem na Leszka. Potem na księdza.

— Nie mogę wpuścić na salę — powiedział. — Przepisy…

Wahał się.

— No, może ksiądz…

Krystyna płakała.

— No, dobrze. I matka.

Krystyna pospiesznie wkładała biały fartuch.

— Jak chcesz dać mu na imię? — spytała.

Leszek odpowiedział. Bez zastanowienia.

— Michał.

Choć nigdy przedtem o imieniu dla synka nie myślał. I nigdy później nie wiedział dlaczego właściwie wybrał akurat to imię. Mógł wybrać każde inne.

Widział, jak lekarz wyjmuje maleńkie ciałko z inkubatora i podaje je Krystynie. A ona bierze synka na ręce. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu. Ksiądz wykonał nad główką Michałka Pawlikowskiego znak krzyża. A Krystyna tę główkę pocałowała. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu.

Michałek umarł w kilka godzin później. Ale Krystyna dowiedziała się o tym dopiero rano. Lekarz nie chciał jej budzić. Była tak wyczerpana, że postanowiono dać jej kilka godzin na sen. Potem opowiadała Leszkowi, że śpiąc czuła jak bije serce ich synka. I że się obudziła, kiedy przestało. Spojrzała wtedy na zegarek. Chciała wstać i iść do dziecka. Ale nie miała siły, aby się podnieść z łóżka. A kiedy lekarz na porannym obchodzie powiedział jej, że chłopczyk nie żyje, nie spytała: Kiedy? Bo wiedziała, kiedy to się stało.

Włożyli maleńkie ciałko Michałka do niewielkiego drewnianego pudełka. A pudełko włożyli do płóciennej torby. W pięć dni później z tą torbą wsiedli do pociągu. I pojechali do Warszawy. Potem taksówką do domu Krystyny. Leszek pocałował ją i pocałował drewniane pudełko. Na pożegnanie. Ostateczne.

Obiecał, że załatwi sprawę pogrzebu. Bo rodzice Krystyny nie mieli grobu na żadnym z warszawskich cmentarzy. A rodzina Leszka miała aż dwa. Na Powązkach i w Wilanowie. Michałek miał spocząć na Powązkach. Obok swoich pra-pradziadków, pradziadków i ich kilkorga dzieci. Oraz stryjecznego braciszka.

Dopiero stojąc nad tym grobem Leszek zdał sobie sprawę, że spoczywa w nim aż czworo dzieci. Z których najstarsze miało zaledwie trzy miesiące. Pozostałe umierały po tygodniu. A synek jego brata po dwóch dniach. Michałek miał być piątym Pawlikowskim, który nie przeżył nawet kwartału. Leszek nigdy przedtem nie zwrócił na to uwagi.

— Będzie miał się z kim bawić w niebie — powiedziała matka Krystyny.

Czyli babcia Michałka.

Maleńki kondukt pogrzebowy stanowili Leszek, Krystyna, ich rodzice oraz Marek Giller i Jędrek Guttry. Jedyne osoby, które wiedziały kim był Michałek Pawlikowski. I że w ogóle był.

Po pogrzebie Leszek codziennie telefonował do Krystyny. Nie, żeby pogadać. Bo nie było o czym. Ale żeby wiedziała, że nie zapomniał.

Któregoś dnia nie zastał jej w domu. Matka Krystyny powiedziała:

— Przesiaduje godzinami na cmentarzu. A jest coraz słabsza i słabsza. Namów ją, żeby poszła do lekarza. Całkiem się dziewczyna zmarnuje.

Więc Leszek pojechał na Powązki. Krystyna siedziała na metalowej ławeczce. Nie widziała i nie słyszała, kiedy podszedł. Nuciła jakąś piosenkę. Kołysankę chyba. Leszek dotknął jej ramienia. Nie odwróciła się. Tylko powiedziała:

— Nigdy go nie usypiałam. A powinnam. Choćby raz. Choćby tej nocy, kiedy umarł. Był wtedy taki sam, samiuteńki. A nie powinien być sam, skoro miał mamę.

I rozpłakała się. Leszek przytulił ją. Pogładził po policzku.

— Jak będziesz chciała tu przyjść, zatelefonuj. Przywiozę cię i odwiozę. Jesteś jeszcze za słaba na samodzielne wyprawy. Poza tym…

— Co poza tym? — spytała.

Trochę się wstydził tego, co chciał powiedzieć. Ale powiedział.

— Jestem jego tatą. Niech wie, że o nim pamiętamy. Oboje.

Spojrzała na niego.

— Lubiłeś go?

— Tak. Bardzo. Choć to było bardziej wyobrażenie o nim.

Dała się namówić na wizytę u lekarza. Marek Giller wyprosił u ojca możliwie najszybszy termin. Profesor przyjął ich w swoim prywatnym gabinecie. Po przyjęciu innych pacjentek. Aby móc poświęcić im więcej czasu.

Zbadał Krystynę. Bardzo dokładnie. Stwierdził, że jest wyniszczona, ale nie prawdziwą chorobą, lecz swoją traumą. Normalną po tych wszystkich przeżyciach. Zalecił środki wzmacniające stan ogólny. I glimid — na sen.

— Niech się pani nie boi uzależnienia, ani skutków ubocznych. Powinna pani teraz dużo spać. Nie tylko w nocy, ale i w dzień. Śniadanie, spacer, sen. Obiad, spacer, sen. Kolacja, spacer, sen. Przynajmniej przez tydzień. Potem proszę zatelefonować. I pokazać mi się.

— Panie doktorze? — spytała Krystyna. — Czy t o kiedykolwiek minie?

Pewnie tysiące razy odpowiadał na takie pytanie.

— Tak. T o minie. Choć na to, aby minęło, potrzeba sporo czasu. Nigdy nie zapomni pani o swoim dziecku, bo matki nie zapominają. Ale stanie się ono wspomnieniem. I mimo tego, co pani teraz przeżywa, będzie dobrym wspomnieniem. Bycie matką, choćby przez kilka miesięcy, jest zawsze dobrym wspomnieniem.

— On żył tylko jeden dzień — sprostowała Krystyna.

— Nie — powiedział profesor Stefan Giller. — Żył pół roku. W pani lonie. To było przecież najprawdziwsze życie. Jego życie. A pani macierzyństwo.

Krystyna wydawała się pocieszona tym prostym zdaniem. Spytała z nagłym ożywieniem. I nadzieją:

— Myśli pan, że będę mogła urodzić zdrowe dzieci?

— Tak. Prawdopodobieństwo powtórzenia się takiej tragedii jest w pani przypadku minimalne. Można powiedzieć, że wyczerpała pani swój limit nieszczęść. Z wywiadu wynika, że w pani rodzinie nie było przypadku wystąpienia Zespołu Adamsa-Oliviera. Ani w ogóle żadnej choroby genetycznej. Nie było dzieci z sekwencją wad wrodzonych. Należy więc sądzić, że nie jest pani nosicielką żadnego nieprawidłowego genu.

Leszek w tym momencie poczuł wewnętrzne zlodowacenie. Przypomniał sobie wyryte na powązkowskim nagrobku imiona dzieci ze swojej najbliższej rodziny, które — być może, albo na pewno — zmarły na skutek choroby genetycznej.

Wiedział, że w czasie lat dzielących urodzenie brata i jego własne ich matka przeżyła kilka poronień. A potem bratowa. I przypomniał sobie jej dziecko, które wprawdzie przyszło na świat żywe, ale zmarło równie szybko jak Michałek. Nie było zdolne do życia właśnie z powodu sekwencji wad wrodzonych. Leszek nie wiedział, czy to był także zespół Adamsa-Oliviera. Ale postanowił się dowiedzieć.

Zatelefonował do brata, a brat powiedział, że jego syn urodził się z zespołem Adamsa-Oliviera. I Leszek miał już pewność, że jest nosicielem fatalnego genu. Że jest odpowiedzialny za śmierć swojego synka. Za nieszczęście Krystyny.

Najpierw zwierzył się Markowi Gillerowi. Więc przyjaciel ponownie skontaktował go z ojcem. Profesor podał Leszkowi adres Poradni Genetycznej. I napisał kilka słów polecających do kierownika tej placówki.

Rozdział 6

Docent Jacek Zaremba był sympatyczny i życzliwy. A zarazem rzeczowy, rzetelny i uczciwy. Nie odbierał nadziei, ale jej nie podkręcał. Zlecił Leszkowi przeprowadzenie różnych badań, w tym badania cytogenetycznego. Jakoby najważniejszego.

Kiedy Leszek przyszedł do niego z kompletem badań, pan docent Zaremba nie słodził prawdy.

— Przejrzałem. Omówiłem z kolegami. Wszystko wskazuje na to, że jest pan nosicielem nieprawidłowego genu. Czyli zmutowanego. Pan jest zdrowy. I będzie się pan cieszył pełnią zdrowia jeszcze przez długie lata. Ale istnieje ryzyko, że ten zmutowany gen przekaże pan dziecku. Tak, jak temu, które pan stracił. Choć może być i tak, że następne dziecko urodzi się całkiem zdrowe. I przez jedno pokolenie lub kilka pokoleń choroba się nie pojawi. Ale genetyka nie zna pojęcia pewności. Jedynie ocenia — często mylnie -prawdopodobieństwo.

— Jak wysokie jest prawdopodobieństwo, że przekażę ten zmutowany gen swojemu następnemu dziecku? Że ono też urodzi się chore? Lub z powodu choroby genetycznej nie doczeka nawet urodzenia?

— Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Czyli pół na pół.

— To chyba bardzo wysokie prawdopodobieństwo?

— Owszem. Wysokie. Ale fakt, że pana synek urodził się z zespołem Adamsa-Oliviera paradoksalnie prawdopodobieństwo wystąpienia tej choroby u drugiego dziecka nieco zmniejsza.

— Nieco?

— Niektórzy uważają, że nawet o dwadzieścia procent. Ja jestem ostrożniejszy. Daję dziesięć.

— Panie doktorze? — spytał Leszek. — Z tych procentów, zarówno z tego pół na pół, jak i z tego sześćdziesiąt do czterdziestu wynika, że mogę mieć zdrowe dzieci?

Docent Zaremba potaknął.

— Pan jest żywym dowodem, że nosiciel nieprawidłowego genu, czyli pana ojciec, może mieć zdrowe dzieci. Tyle, że noszące w sobie ową tykającą bombę zegarową.

— Czyli jak w ruletce?

— Czyli jak w ruletce.

— I co ludzie robią w takiej, jak moja, sytuacji?

— Wszyscy ludzie są w podobnej sytuacji. Każdy może mieć dziecko z nieprawidłowym zapisem genetycznym. Czyli efektem mutacji genów. Lub mutacji chromosomów. Tyle, że nie wszyscy o tym wiedzą. Tylko niektórzy. Pan, na przykład.

— Na jakim etapie życia dziecka można się przekonać czy urodzi się zdrowe, czy chore?

— W niektórych chorobach po kilku miesiącach ciąży. Dotyczy to jednak głównie zespołu Downa. Pobranie płynu owodniowego i jego zbadanie pozwala stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością, że dziecko jest obarczone tą wadą lub od niej wolne. W innych chorobach genetycznych jeszcze takich metod nie znamy. Ale genetyka rozwija się dynamicznie. I pewnie za kilka lub kilkanaście lat będziemy wiedzieć o wiele, wiele więcej.

To dawało nadzieję. Leszek mógł poczekać kilkanaście lat na dziecko. Wciąż byłby całkiem młodym ojcem. Ale docent Zaremba zdmuchnął jego złudzenia.

— Nie sadzę jednak, aby znaleziono metody diagnostyczne ustalające już w okresie płodowym tak zwane zespoły sieroce. Takim jest — między innymi — zespół Adamsa-Oliviera.

— Dlaczego sieroce?

— Niemądra nazwa. Ale się przyjęła. Na określenie chorób genetycznych pojawiających się niesłychanie rzadko.

Leszek czuł się całkowicie pogubiony.

— Postaram się dowiedzieć jak najwięcej o chorobach genetycznych — powiedział. — I przemyślę tę sprawę. Czy po przemyśleniu będę mógł raz jeszcze zasięgnąć pańskiej rady?

— Zapraszam — powiedział docent Zaremba.

Tym razem trzej przyjaciele na śmierć i życie spotkali się w mieszkaniu Marka Gillera. Bo Marek pozbierał z biblioteki medycznej artykuły, broszury i książki traktujące o genetyce. A zwłaszcza o zespole Adamsa-Oliviera. Sporo tego było. Trudno przydźwigać do Fukiera. No i trudno tam o tych sprawach gadać.

Marek i Jędrek wiedzieli już o wyroku, jaki usłyszał Leszek. A Leszek — patrząc na nich — zdziwił się jak bardzo w ciągu ostatnich tygodni i dni się zmienili. Jakby nagle przestali być tylko i przede wszystkim wesołymi, beztroskimi chłopakami. Nie stali się przez to mężczyznami — mądrymi, dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ale chyba troszkę mądrzejszymi, troszkę bardziej dojrzałymi i troszkę bardziej odpowiedzialnymi niż przed miesiącem. To, co przydarzyło się Leszkowi, oddzieliło ich od tego, co było wcześniej.

— Wolałbym usłyszeć, że jestem impotentem. Albo, że jestem bezpłodny — żalił się Leszek. — To, czego się dowiedziałem, jest chyba najgorsze.

— Nie gadaj! — odburczał Jędrek Guttry. — Gdybyś usłyszał, że jesteś impotentem też czułbyś się podle. I wolałbyś wszystko inne, byle nie to. Jest mnóstwo sposobów zapobiegania ciąży. Nie musisz mieć dzieci, jeśli nie będziesz chciał ich mieć.

— Chciałbym je mieć — odparł Leszek. — Ale nie chodzi o mnie. Myślę o Elżuni. Żeniąc się z nią, pozbawiłbym ją możliwości bycia mamą.

Nie musiał niczego dodawać. Ani wyjaśniać. I Jędrek, i Marek znali mnóstwo dziewczyn, które byłyby zdolne wyrzec się macierzyństwa. Lub brak macierzyństwa jakoś by przebolały. Ale nie Elżunia. Nie mieli cienia wątpliwości, że Elżunia chce być w przyszłości bardzo dobrym muzykiem, ale jeszcze bardziej na pewno chce być mamą.

Żaden z przyjaciół na śmierć i życie nie miał pojęcia, co Leszek mógłby i powinien powiedzieć Elżuni. Ale wszyscy bardzo żałowali, że trzeba jej o tym powiedzieć.

Leszek nie wiedział, gdzie powinna się odbyć rozmowa z Elżunią. Na pewno nie poza domem. Ale w jej domu? W jego domu? Jeśli w jego, to on musiałby ją po tej rozmowie odprowadzić do jej domu. Zapewne zapłakaną. Zrozpaczoną. Gdyby w jej domu, to musiałby ją w nim zostawić. Zapłakaną. I zrozpaczoną. Więc po prostu zapytał, gdzie chce się z nim spotkać i porozmawiać. Uprzedził:

— To będzie najtrudniejsza rozmowa w moim życiu.

— Domyślałam się — powiedziała Elżunia.

Ale Leszek wiedział, że tego, co jej ma do powiedzenia, na pewno się nie domyślała.

Wyglądała marnie. Ładnie, ale marnie. Była zdenerwowana i przestraszona. I bardzo smutna.

Przytulił ją. Pomyślał, że może ostatni raz w życiu. Bo po tym, co ma jej do wyznania, już nigdy nie ośmieli się jej przygarnąć. Albo ona mu na to nie pozwoli. Pomyślał też, że kocha ją tak bardzo, że nawet nie dopuszcza do siebie choćby teoretycznej możliwości przytulenia innej dziewczyny. Nawet w bardzo dalekiej przyszłości.

— Wiesz, że przed naszą pielgrzymką byłem na spływie…

Skinęła głową.

— Były i dziewczyny.

Skinęła głową.

— Jedna z nich była ze mną.

Znowu skinęła głową.

— Mów! — powiedziała. — Wiem, że była z tobą dziewczyna. Gdybym się wtedy zgodziła na ten spływ, jej by nie było.

Teraz on skinął głową.

— Przedtem jej nie znałem. To sympatyczna dziewczyna. Ale nie zakochała się we mnie. Ani ja w niej. Ot, taka całkiem przelotna znajomość. Oboje myśleliśmy, że całkowicie niezobowiązująca.

— Ale? — spytała Elżunia.

— Okazało się, że zaszła w ciążę.

Elżunia wstrzymała oddech.

— Najpierw rozważaliśmy przerwanie ciąży. Wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Ale się znalazło. Jej rodzice zaproponowali, że adoptują dziecko. A ją, czyli Krystynę, wyślą daleko, na prowincję, aby nikt się o jej ciąży nie dowiedział. Mama Krystyny miała w tym czasie pozorować ciążę. Podobno tak się czasem robi przy niejawnych adopcjach. Czyli wtedy, kiedy się chce, żeby wszyscy myśleli, że jest to rodzone dziecko. I żeby tak myślało także i samo dziecko. Krystyna była szczęśliwa. Że mimo wszystko dziecko zostanie przy niej. Na niby — jego starszej siostrze.

— A ja? — spytała Elżunia. — Nie zamierzałeś mi powiedzieć?

— Zastanawiałem się nad tym. Wszyscy mi odradzali.

— Nie chodzi mi o wszystkich — powiedziała. — Pytam, czy ty nie zamierzałeś mi powiedzieć.

— Chyba nie. Bo w przypadkach niejawnej adopcji podobno nie wolno o tym wspomnieć nikomu. Ze względu na dobro dziecka.

— I byłam dla ciebie nikim?

— Nie byłaś nikim. Ale wtedy powiedzenie, czy nie powiedzenie ci o tym, co się dzieje, nie było najważniejsze. Bo ciąża nie przebiegała normalnie. Wystąpiły komplikacje. Uprzedzono nas, że albo nastąpi poronienie, albo dziecko urodzi się niezdolne do życia.

Elżunia zdawała się nie oddychać.

— Pojechałem do Krystyny. No, do tego miasteczka, gdzie się ukrywała. Czuła się fatalnie. Nastąpił przedwczesny poród. I dziecko się urodziło…

Leszkowi drżał głos. Trzęsły mu się ręce. Przypomniał sobie maleńkie, zniekształcone ciałko. Oplecione kablami. Podłączone do kroplówek i respiratora.

— To się naukowo nazywa aplazją skóry skalpu. Ale tak zwyczajnie mówiąc, to znaczna część jego czaszki nie była pokryta skórą.

Przerwał. Elżunia pewnie próbowała to sobie wyobrazić. Ale to było nie do wyobrażenia. Dla kogoś, kto tego nie widział.

— Miał zniekształcone rączki i nóżki. Właściwie — to były tylko ich kikutki.

Elżunia wzięła dłonie Leszka w swoje. Ale nie mogła powstrzymać ich drżenia. Jej ręce też się trzęsły. Ze wzburzenia. Przerażenia. Współczucia.

— Żył niecałe dwa dni — mówił Leszek. — Trudno nawet powiedzieć czy naprawdę żył, czy aparaty udawały, że on żyje.

Pomyślał, że Elżuni pewnie się wydaje, że wszystko najgorsze już powiedział. A ona wszystko najgorsze już usłyszała. I że wystarczy teraz jej przebaczenie. I wszystko między nimi się uładzi. Ułoży. Jeśli nie zaraz, to po pewnym czasie.

Ogarnęła go rozpacz. I wraz z rozpaczą naszła wątpliwość — czy mówić dalej? Czy na tym zakończyć? A o tym najgorszym powiedzieć później. Kiedyś.

— Trzeba mi było powiedzieć — rzekła Elżunia. — Nie mogłabym ci pomóc, ale byłabym z tobą. Cały czas. Każdą myślą.

I wtedy postanowił powiedzieć. Wszystko. Do samiuteńkiego końca. Choć gdyby nie powiedział, mógłby ocalić dla nich jeszcze kilka lat. Dla nich i dla ich kochania. Ale bał się, że za kilka lat ona raz jeszcze spyta: dlaczego mi nie powiedziałeś? A on poczuje się tak, jakby jej tych kilka lat ukradł. Więc powiedział:

— To nie wszystko.

Zdumiała się.

— Jak to? Nie wszystko? Co jeszcze?

— To dziecko urodziło się z wadą genetyczną. Ta choroba nazywa się zespołem Adamsa-Oliviera. I to ja jestem nosicielem tego nieprawidłowego genu.

— Skąd wiesz? — spytała Elżunia.

Z niedowierzaniem. Niemal pewna, że Leszek oskarża się bezzasadnie. Z powodu poczucia winy za śmierć synka.

— Byłem na badaniach w Instytucie Genetyki.

Nadal nie wierzyła.

— I to daje się stwierdzić? Badaniami? To chyba nie jest aż tak proste. Gdyby było, nie przychodziły by na świat dzieci z wadami. Tylko same zdrowe.

— Nie daje się stwierdzić z całą pewnością. Tylko prawdopodobieństwo. Większe lub mniejsze. W moim przypadku…

Zawahał się. Postanowił podać bardziej optymistyczną wersję.

— Mam sześćdziesiąt procent na poczęcie zdrowego dziecka.

Nie dodał, że jeśli utrafi w te szczęśliwe sześćdziesiąt procent, to dziecko będzie wprawdzie zdrowe, ale niekoniecznie zdrowe będzie dziecko tego dziecka.

Elżunia odetchnęła.

— No, to czym się tak strasznie martwisz? Nikt nie ma stuprocentowej gwarancji, że urodzi mu się zdrowe dziecko. A jeśli się urodzi zdrowe, to nadal nie ma stuprocentowej, ani nawet pięćdziesięcioprocentowej gwarancji, że pozostanie zdrowe. Na kilka lat. Na wiele lat. Na całe życie.

Objął ją. Nie odepchnęła go. A Leszek pomyślał, że ofiarowała im kilka lat. Na kochanie.

Rozdział 7

To były szczęśliwe lata. Najszczęśliwsze w życiu Leszka. A także Elżuni. Szczęśliwe lata dla ich przyjaciół na śmierć i życie.

Po maturze Marka Gillera jego rodzice przenieśli się do Austrii. Austriaccy dziadkowie Marka mieli w Karyntii uroczy dom, a także niewielki, ale przynoszący przyzwoite zyski pensjonat. Ponieważ byli bardzo sędziwi, trudno im było zajmować się sobą, domem i pensjonatem. Więc kiedy docent Stefan Giller otrzymał propozycję objęcia posady w prywatnej klinice ginekologiczno-położniczej w Klagenfurcie, wyjechał do Austrii wraz z żoną. Ale bez syna,

Te przenosiny podnosiły stopę życiową rodziny Gillerów z poziomu nadwiślańskiej niziny na wprawdzie nie aż alpejskie, ale jednak szczyty. Marek — jak Cygan, który dla towarzystwa dałby się powiesić — postanowił zostać w Polsce. Dla swoich dwóch przyjaciół na śmierć i życie. Dla bardzo rozrywkowych kolegów ze studiów. Dla kontynuowania wokalnych występów w zespole muzycznym studenckiego klubu. Dla pewnej długonogiej pięknotki, z którą się namiętnie kochał. No i — last but not least — dla Elżuni Wodzickiej, z którą się nie kochał, ale w której się kochał. Platonicznie, ale wiernie. Jak czasem żartobliwie powiadał: „Z nadzieją na niemożliwe”.

Dzięki matce Austriaczce Marek miał podwójne obywatelstwo i mógł się swobodnie przemieszczać z Warszawy do Steindorfu, gdzie zamieszkali jego rodzice. i z powrotem. Przyjaciele Marka aż tak słodko nie mieli. Socjalistyczna ojczyzna bardzo nie lubiła, gdy jej obywatele przekraczali ludowo- demokratyczne granice. Ale zdarzyło się, że kiedyś uzyskali od państwa Gillerów zaproszenie, a od socjalistycznej władzy zezwolenie na wyjazd do Austrii. Wprawdzie bardzo ograniczony czasowo, ale przecież lepszy od niewyjazdu. Udało się im wówczas pojechać do Steindorfu. Całą czwórką. Na czas przerwy międzysemestralnej. Były to dwa tygodnie cudownej laby i beztroski. Marek i Jędrek już w czasie pierwszego zjazdu wykopali spod śniegu dwie młode i wesołe Amerykanki, z którymi spędzali czas, dzieląc go na okresy jazdy na nartach, tańców na po nartach i namiętnego kochania się na po tańcach. Leszek i Elżunia także szaleli na nartach i tańcach. No i bardzo, a nawet coraz bardziej się kochali. Ale na początku pobytu w Steindorfie jeszcze ze sobą nie sypiali. Nie z powodu nadmiaru cnotliwości. To Leszek, mimo niby całkowitego powrotu do młodzieńczej normalności, wciąż nie mógł zapomnieć o swoim dramacie. I jeszcze większym dramacie Krystyny. I największym — swojego synka. I wciąż bał się, że mógłby być sprawcą takiego samego dramatu Elżuni. I ich dziecka.

Doktor Stefan Giller kilkakrotnie rozmawiał i z Leszkiem, i z Elżunią. Doradzał. Uspokajał. Ale nie mógł zagwarantować, że mimo antykoncepcyjnych nowoczesności Elżunia nie zajdzie w ciążę. A jeśli zajdzie, to nie urodzi dziecka obarczonego fatalnym leszkowym genem.

Tyle, że oboje — i Leszek, i Elżunia — z każdym dniem przekonywali się, że stan ich białego narzeczeństwa nie może trwać wiecznie. I biel swojego związku naruszyli pod koniec pierwszego tygodnia pobytu w Austrii. Ale okazało się, że jest jeszcze gorzej niż przed tej bieli naruszeniem. Bo zdali sobie sprawę, że bez fizycznej bliskości już nie umieją, nie mogą i nie chcą żyć. Ani on. Ani ona. Ale Leszek nie dawał sobie też rady z panicznym strachem w okresach czekania na skutki ich współżycia.

Na dwa dni przed końcem zimowej laby odwieźli Amerykanki na lotnisko w Klagenfurcie, skąd miały wracać do Chicago. Z bardzo ciepłymi wspomnieniami z zimowego pobytu w Alpach i jeszcze cieplejszymi wspomnieniami o dwóch spotkanych w Steindorfie Polakach.

Podczas pobytu w Steindorfie Amerykanki były po prostu wesołe i chętne do cielesnych uciech. W drodze na lotnisko przekonały się nagle, że oprócz ciała mają także i dusze. W dodatku — ogromnie sentymentalne. I ich dusze nie były już pewne, czy chcą odlecieć do Chicago. Chyba wolałyby pozostać w Austrii, a potem polecieć do Warszawy. Jędrek i Marek mocno się nabiedzili nim zdołali ciała i dusze obu dziewczyn wsadzić do samolotu i odesłać do Ameryki.

W drodze powrotnej z lotniska trochę sobie z tego powodu dowcipkowali. A Elżunia powiedziała:

— Udało wam się pozbyć Amerykanek. Ze mną nie poszłoby wam tak łatwo. Gdybyście mnie uwiedli, nigdzie bym nie odleciała bez jasnego oświadczenia czy macie zamiar się ze mną ożenić, czy też od ożenku ze mną zręcznie się wymigać.

Marek roześmiał się.

— Trzeba było dać mi się uwieść — powiedział. — A już teraz skręcalibyśmy do sklepu z białymi sukienkami.

Jędrek śmiał się także.

— A jeśli dałabyś się uwieść mnie, to skręcalibyśmy teraz do jubilera. Po złote obrączki.

— Czyli — powiedziała Elżunia — abym mogła pójść do ślubu w pełnej gali i ze wszystkimi rekwizytami, musiałabym dać się uwieść wam obu.

Wszyscy troje się śmieli. Tylko Leszek się nie śmiał. Ale jakoś nikt nie zwrócił wtedy na to jego nieśmianie uwagi.

Po obiedzie Marek grał na pianinie, a Jędrek i Elżunia tańczyli. Przed rokiem oboje wstąpili do Uniwersyteckiego Klubu Tańca Towarzyskiego. I odnieśli pierwszy sukces. W konkursie tanga zajęli drugie miejsce w zawodach ogólnopolskich. Teraz przygotowywali się do występów demoludowych, które miały odbyć się w Pradze Czeskiej. Mieli ambicję zdobyć pierwsze miejsce w walcu angielskim.

Na zakończenie wieczoru Marek zagrał piosenkę o biedroneczkach i ich kropeczkach. Wszyscy trzej przyjaciele na śmierć i życie często witali się lub żegnali z Elżunią nucąc jej tę właśnie piosenkę. Nawiązującą do jej piegowatej buzi. Zawsze udawała oburzoną, ale tak naprawdę lubiła jak o tej biedroneczce i piegach śpiewali. Bo wiedziała, że jej piegi są wielkim dla nich wabikiem.

Teraz też prychnęła na Marka i powiedziała:

— Wasza biedroneczka wraz ze swoimi kropeczkami idzie teraz spać. A wy pewnie opróżnicie jeszcze ze dwie butelki wina. Żeby się z jednej strony pocieszyć, a z drugiej ucieszyć po wyjeździe waszych amerykańskich biedroneczek bez kropeczek.

Ucałowali ją na dobranoc.

Leszek opróżnił tylko kilka kieliszków. A potem poszedł do pokoju Elżuni. Siedziała przy stoliku. Nie czytała książki. Nie układała pasjansa. Wydało mu się, że czekała na niego. I domyślał się, dlaczego czekała. I że te jej żarty w busiku nie były całkiem bez znaczenia.

Usiadł obok niej.

— Kupiłbym ci białą sukienkę, obrączki i ślubny bukiet — powiedział. — Nawet dziś. I ty o tym wiesz.

Skinęła głową.

— Wiem — odparła.

— Ale wiesz, dlaczego nie kupię ci dziś ani sukienki, ani obrączek, ani bukietu?

— To też wiem. Ale kiedyś mi kupisz?

Westchnął.

— Chcesz, żebym kupił? Wiedząc to, co wiesz?

— Chcę — powiedziała. — Chcę być twoją żoną. I chcę mieć z tobą dziecko. Choć wolałabym oczywiście mieć z tobą więcej dzieci. Ale może urodzę bliźniaki?

Uśmiechnął się. Słabo.

— Pofolguj sobie w marzeniach. Czemu nie trojaczki?

— No właśnie.

Pozazdrościł jej optymizmu. Czy gdyby widziała Michałka, też patrzyłaby w przyszłość z taką nadzieją? Bez tego lęku, jaki go paraliżował?

— Mogę potraktować to jako oświadczyny? — spytała. — Jeśli tak, to choć są bardzo marniutkie, przyjmuję. I będę czekała na pierścionek zaręczynowy. A potem — obrączkę.

W dwa miesiące później zaręczyli się. A pobrali w dniu dwudziestych pierwszych urodzin Leszka. Czyli wtedy, kiedy prawo uznawało, że może już zostać mężem.

Oboje studiowali. Nie mieli stałych dochodów. Mieli niestałe i niewielkie — on z korepetycji, ona z grania i śpiewania na ślubach i pogrzebach. Mieszkali u rodziców Elżuni. Bez widoków na własne lokum. Ale mimo to nie zamierzali odkładać poczęcia i urodzenia przez Elżunię wymarzonych przez nią bliźniaków. A jakby dobrze poszło, to trojaczków.

W tym dobrym czasie Leszek nie miewał koszmarnych snów. Jeśli miał złą noc, to śnił mu się zawalony egzamin z analizy matematycznej.

Elżunia nadal tańczyła z Jędrkiem w studenckim Klubie Tańca Towarzyskiego. Odnosili coraz więcej i więcej sukcesów. Ale w czasie turnieju w Budapeszcie Elżunia poczuła się kiepsko. Uznano, że jest przemęczona. Po pierwsze — egzaminacyjną sesją. Po drugie — aż trzema konkursami tanecznymi, które odbywały się w bardzo odległych od siebie miejscach, ale za to w bardzo nieodległych od siebie terminach.

Leszek był wówczas na obozie wojskowym. Otrzymał od Elżuni króciutki list, że postanowiła wyjechać do koleżanki na wypoczynek. Tygodniowy. Najwyżej dziesięciodniowy. Zdziwił się, że nie napisała, o którą koleżankę chodzi, ani gdzie koleżanka mieszka. No, ale skoro chodziło tylko o tydzień, to przecież nie musiała.

Ale zanim minął tydzień Leszek został wezwany przez dowódcę. Dowódca miał poważną minę. I powiedział bardzo poważnym, ale całkiem nie służbowym głosem, że udziela Leszkowi przepustki na wyjazd do Warszawy. W celach prywatnych.

Leszek się zdziwił. I przestraszył. Ale nie pomyślał o Elżuni. Raczej o rodzicach. Ze któreś z nich miało wypadek. Albo zawał. Albo nie-wiadomo-co, ale bardzo poważnego. Bo z błahej przyczyny nie dawano przepustek.

— Coś się stało? — spytał.

Ale odpowiedź była wykrętna.

— Pojedziecie. Sami zobaczycie.

Pojechał. W domu zastał rodziców Elżuni tak bardzo zrozpaczonych, że nawet przez chwilę nie miał złudzeń, co się stało. Choć bardzo chciał je mieć.

Teść powiedział, że odwiedził ich milicjant. Oznajmił, że młoda kobieta o nazwisku Elżbieta Pawlikowska, zameldowana pod tym adresem, miała wypadek. Śmiertelny. I on przychodzi, aby zabrać męża lub rodziców ofiary wypadku do kostnicy, aby zidentyfikowali zwłoki.

Ojciec Elżuni pojechał. Zidentyfikował. Nie było żadnych wątpliwości. To Elżunia jechała samochodem, to Elżunia prowadziła samochód i to Elżunia wjechała na niestrzeżony przejazd kolejowy, wpadając pod koła nadjeżdżającego pociągu.

Ponieważ Elżunia nie miała własnego samochodu, a jechała sama, trzeba było odnaleźć właściciela pojazdu. Nie było to trudne, bo znaleziono i kartę wozu, a znaki rejestracyjne były zachowane. Właścicielką okazała się koleżanka Elżuni ze studiów. Mieszkająca kolo Grodziska.

Koleżanka opowiadała, że Elżunia rzeczywiście przyjechała do niej, ale nie na odpoczynek. Poprosiła o możliwość przechowania jej przez kilka dni. Wyznała, że wraca ze szpitala w Grodzisku, gdzie miała zabieg i chce wrócić do siebie przed powrotem do domu.

Słowo zabieg dla koleżanki oznaczało jedno: aborcję. Pomyślała, że Elżunia przerwała ciążę bez wiedzy lub zgody swego męża i dlatego chce się przechować. Aby przed powrotem do domu dojść do siebie. Ale o nic nie wypytywała. Pozwoliła Elżuni leżeć w łóżku. Podawała jej herbatę i rosół i zostawiała w spokoju. Z własnego doświadczenia wiedziała, że w takiej sytuacji tego właśnie kobiecie potrzeba. Ostatniego dnia pobytu Elżunia poprosiła koleżankę o pożyczenie samochodu. Powiedziała, że chce pojechać do szpitala w Grodzisku dla upewnienia się, że wszystko w porządku. Koleżanka pożyczyła jej swojego Trabanta. Bez wahania, bo znała Elżunię jako uosobienie rozsądku. Więc była pewna, że będzie jechała jeszcze ostrożniej niż zwykle, zdając sobie sprawę ze swojej nienajlepszej fizycznej i emocjonalnej formy.

Na przejeździe nie było dróżnika. Ani szlabanu. Ani migających świateł. Jedynym świadkiem zdarzenia był maszynista pociągu. Wiarygodny? Niewiarygodny? Oczywiste, że bronił przede wszystkim siebie. Twierdził, że prowadząca Trabanta kobieta zapewne myślała, że zdąży przejechać przez tory przed nadjeżdżającym pociągiem. Zwykle kierowcom trudno prawidłowo ocenić odległość. Stąd tyle wypadków. Także, a nawet głównie, na tym przejeździe.

Leszek i pan Wodzicki pojechali do szpitala w Grodzisku. Aby się dowiedzieć, jaki to zabieg przeszła Elżunia, nie informując ani męża, ani rodziców o jego potrzebie czy konieczności. Aborcja nie mieściła się im w głowach. I nie sądzili, aby mieściła się w głowie Elżuni. Ale nie mogli się domyśleć o co chodziło z tym Grodziskiem. W Warszawie nie brakowało przecież szpitali.

Przyjął ich ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego. Pamiętał Elżunię. Polecił mu ją przyjaciel ze studiów, docent Stefan Giller. Prosząc o jak najstaranniejszą opiekę nad młodziutką kobietą. I zrobienie dla niej wszystkiego co się da.

Ale nic się już zrobić nie dało. Elżunia przybyła do szpitala za późno. Płód był już martwy. Na szczęście jego śmierć nastąpiła na tyle niedawno, że można było uratować Elżunię. Rozpoczynający się w jej macicy proces rozkładurozkładu martwego plodu nie spowodowały jeszcze groźnego stanu zapalnego w całym organizmie matki.

Trudno było dokładnie ocenić wiek dziecka ze względu na cały zespół poważnych wad wrodzonych. Lekarz zawahał się, czy podawać mężowi i ojcu pacjentki szczegóły owych wad. Więc Leszek zapytał:

— Czy mógł to być zespół Adamsa — Oliviera?

Lekarz zdumiał się:

— Jest pan studentem medycyny?

— Nie.

— Więc skąd pan zna ten termin? To niesłychanie rzadka choroba genetyczna.

— Wiem. Ale niech pan odpowie. Mógł to być ten zespół?

Lekarz rozłożył ręce.

— Teoretycznie — tak. Ale i każdy inny. Jedna z tak zwanych…

— ...chorób sierocych?

— Właśnie.

Leszek jakby zapadł się w sobie. W rozpaczy, o jakiej potocznie mówi się, że jest otchłanią. Z tej jego otchłani — jak mu się wtedy wydawało — nie było szansy wychynięcia. Nie tylko przez lata. Nigdy.

— Czy córka była w stanie tak silnej depresji, że mogła… — spytał pan Wodzicki.

I zaszlochał:

— … posunąć się do aż tak desperackiego kroku?

Pan ordynator wiedział o tragicznym wypadku na przejeździe kolejowym.

— Była bardzo przygnębiona — oparł. — Ale miałem wrażenie, że wyjaśniłem jej, iż przypadki obumarcia plodu się zdarzają. I nie są ani czymś szczególnym, ani wyjątkowym. Przydarzają się najzdrowszym kobietom, które poprzednio były matkami zdrowych dzieci, albo w przyszłości będą matkami zdrowych dzieci. Radziłem, aby pani Elżbieta cierpliwie odczekała rok, a potem bez obaw zaszła w ponowną ciążę. Najprawdopodobniej całkiem prawidłową i zakończoną szczęśliwym porodem i powiciem udanego dziecka.

— Uwierzyła?

— Tak mi się wydawało. W każdym razie nie jechałaby do mnie na kontrolę swego stanu zdrowia, gdyby takiej nadziei nie miała. Ale na pewno w dobrej kondycji nie była. Po uracie upragnionego dziecka kobiety są w stanie bardzo silnego emocjonalnego pobudzenia. Wtedy trudne lub prawie niemożliwe jest skupienie uwagi na czymkolwiek poza poczuciem swej wielkiej straty. Więc na pewno nie powinna była prowadzić samochodu. Ale widocznie nie doceniła, jak jej fatalny nastrój będzie rzutował na poczucie orientacji i jak bardzo zaburzy jej refleks.

Leszek nie zdawał już lekarzowi żadnych pytań. Zadał je Markowi Gillerowi.

— Elżunia kontaktowała się z twoim tatą. Wiedziałeś, że jest w ciąży?

— Ależ skąd! Ojciec przecież by mi nie powiedział.

— A co ci teraz powiedział?

— Że Elżunia zatelefonowała do niego. Że była spanikowana, bo zaczęła plamić. A oceniała, że to drugi, a może nawet trzeci miesiąc ciąży. Wyznała, że lekarz ginekolog zaleca jej aborcję. I straszy, co będzie, jeśli Elżunia ciąży nie przerwie. A ona chce się upewnić, czy na pewno nic się nie da zrobić, żeby ciążę utrzymać. Wiec tata wysłał ją do swojego przyjaciela. Bo ten — jakoby — dokonywał prawdziwych cudów z zagrożonymi ciążami. Ale…

— No wiem — odparł Leszek. — Na cud było już za późno.

Nigdy nie był w stanie przypomnieć sobie dni i tygodni po śmierci Elżuni. Nawet jej pogrzebu. Jakby to był czas sennego koszmaru. Na pewno nic realnego.

Przez długi czas był w stanie spotykać się jedynie z Jędrkiem i Markiem. Nie po to, żeby rozmawiać. Ostro pili. Przy każdym kolejnym spotkaniu więcej. Wiedzieli, że to bez sensu. Ale nie wiedzieli, co ma sens.

Jeszcze potem Leszek poszedł do księdza Wojtka, tego z pielgrzymki. Poszedł do niego, ponieważ nie mógł pójść do Pana Boga, aby Mu powiedzieć, że już w Niego nie wierzy. A na pewno nie wierzy w Jego sprawiedliwość, miłosierdzie i inne przypisywane Mu nadzwyczajności. Księdzu Wojtkowi mógł to powiedzieć.

Ksiądz wysłuchał. Nie skomentował. Leszek jeszcze bardziej się zirytował.

— No więc? Jak to z Nim jest? Tym Panem Bogiem? Jego sprawiedliwością? Jego miłosierdziem?

— Nie wiem — powiedział ksiądz Wojtek. — Ale wiem, że jeśli Go wyrzucisz ze swojego życia, to ci wcale-a-wcale nie ulży. A nawet będzie ci jeszcze ciężej. Bo nie będziesz mógł znaleźć winnego swojego nieszczęścia. A tak — masz Go pod ręką. Możesz Mu złorzeczyć. Możesz Go przeklinać. Możesz doszukiwać się sensu i bezsensu Jego poczynań. Co zrobisz, jak zostaniesz bez Niego? Sam. Z tym ciężarem, którego nie umiesz i nie zdołasz udźwignąć? I z poczuciem własnej winy? Takiej nie do odkupienia?

Leszek od dawna nie miał ani jednej jasnej myśli. Ale wówczas pojął, że ksiądz Wojtek dobrze kombinuje. Pan Bóg był mu rzeczywiście potrzebny. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Nie do kochania. Do nienawidzenia. Pan Bóg był potrzebny, aby przejąć na siebie winę Leszka. Jeśli nie całą, to jej większą część.

— Co mam zrobić? — spytał. — Da się z tym żyć? A jeśli nawet tak, to po co? Nigdy już nie będę miał kobiety. Rodziny. Dziecka. Nigdy już nie spotkam Elżuni. A bez niej…

Chciałby zapłakać. Ale chyba nie umiał już płakać. I to jeszcze pogarszało sprawę.

— Daj sobie czas — powiedział ksiądz Wojtek. — To nie będzie łatwy czas. Ale w jakimś momencie przyjdzie iluminacja. Że można coś zrobić ze swoim życiem, nawet tak okaleczonym, tak pogruchotanym.

Leszek przypomniał sobie pielgrzymkę. I słowa Elżuni: „Cuda zdarzają się tylko cierpliwym”.

Powiedziała to w jakimś jasnowidzeniu? Jakby zobaczyła Leszka w tym właśnie momencie. Jego rozpaczy. Jego zwątpienia. Beznadziei. Jakby przewidziała, że dopiero wtedy jej słowa nabiorą sensu. Ważności. I pozwolą Leszkowi żyć.

Jeszcze nie wiedział na jak długo słowa Elżuni pozwolą mu żyć. I czekać na cud. Ale na razie pomogły. Przeżyć ten dzień. Jeszcze przed chwilą wydający się nie do przeżycia.

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział 1

Budzik zadzwonił o szóstej rano. Zadzwonił niepotrzebnie. Bo Leszek od wielu już lat budził się w zimie o szóstej właśnie. A w lecie o piątej. Bez budzika stojącego na nocnej szafce. Miał swój wewnętrzny budzik. Chyba bardziej niezawodny.

Umył się, ogolił i ubrał. Wszedł do kuchni. Pani Jolcia postawiła przed nim kubek z kawą. Kawę zabieliła śmietanką. Kupioną na bazarku, od bardzo pewnej baby, która miała własną bardzo pewną krowę.

Leszek wypił kawę. Nie powiedział pani Jolci, że przecież mógł ją sobie sam zaparzyć. Mówił to kiedyś. Aż wreszcie zrozumiał, że parzenie kawy jest pani Jolci bardziej potrzebne od wylegiwania się w łóżku. Bo pani Jolci najbardziej potrzebne było troszczenie się o kogoś. A ponieważ nie miała kogoś, troszczyła się o swojego księdza proboszcza. Czyli Leszka Pawlikowskiego.

Leszek zszedł na parter. Zbyszek, zwany „Kumatym”, też już nie spał. Ale nie był umyty, ogolony, ani ubrany. Stał w kalesonach i brudnym podkoszulku przy drzwiach wejściowych. Coś przy nich majstrował. Widząc księdza wymamrotał:

— Skrzypią i skrzypią. Oliwienie nie pomaga. Pomyślałem — zawias wymienię. Bo spać przez nie, kacza ich matka, nie można.

Leszek znalazł „Kumatego” przed rokiem. w pustostanie. Pijanego. Na barłogu. Prawie sztywnego z mrozu. Obudzony, zaklinał się, że wszystko jest w porządku, że nie takie zimy przetrzymał i niczego od nikogo nie potrzebuje. Więc niech mu klecha łachy nie robi. Ale potem dał się skusić na piwnego grzańca. I bardzo w nim zasmakował. No i dla tych grzańców zdecydował się zostać na plebanii. Leszek zaapelował do parafian o dary na wyposażenie locum dla „Kumatego”. Locum było niewielkie. Trzy metry na trzy. Ale ludzie zaoferowali tyle dobra, że można było umeblować kilka kilkupokojowych mieszkań. „Kumaty” wybierał i przebierał. Wreszcie zdecydował się na wersalkę, stolik, fotel i kufer. Bardzo mu się ten kufer spodobał. Rzeczywiście ładny był. Dębowy, rzeźbiony. No i obrazy. Podobały się „Kumatemu” tak, jak kufer. Choć obiektywnie były znacznie od kufra brzydsze. Pozawieszał je na ścianach.

— Mam jak w muzeumie — powiadał.

Dumny był.

Przyniósł do tego muzeuma swoje ubrania, ale pani Jolcia wszystkie spaliła. Były sztywne z brudu. Bała się, że zawszone. „Kumaty” bardzo się o to obraził i przez kilka dni się do pani Jolci nie odzywał. Ale zupę łaskawie zjadał. I podsmażane kartofle. I chleb ze smalcem, bo dużo w nim było skwarków i cebuli.

Pani Jolcia się dąsami „Kumatego” nie przejmowała. Bo okazał się niezwykle przydatny w domu. Aż się dziwiła, że po tylu latach picia rozum mu się nie rozpuścił i pozostała mu wielka zmyślność do napraw. Pierwszy raz w życiu zobaczył pralkę automatyczną, ale w mig pojął czemu nie chce wystartować. Okazał się prawdziwą i szczerozłotą rączką.

Na mszę o godzinie siódmej rano przychodziło zawsze mniej więcej tyle samo i tych samych osób. Niektóre przed pracą. Ale większość to były babiny, które mogły polegiwać pod pierzyną, a wymodlić się na mszy wieczornej. Leszek nie wiedział, czemu wstawały tak rano.

Przed konfesjonałem siedziały dwie z tych babinek. Leszek wiedział z czego chcą się wyspowiadać. Przychodziły zawsze z tym samym. Donosem na sąsiadki. Spowiadały się z tego, co owe sąsiadki zrobiły, powiedziały, albo czego nie zrobiły i nie powiedziały. Rozdając komunię Leszek miał czasem wrażenie, że niektórzy wierni przyjmują ją za wyspowiadanych przez siebie całkiem innych ludzi.

Po mszy wysłuchał jednej ze swoich parafianek, która zawsze miała wątpliwości, czy dobrze rozumie to, co podają w telewizji. Bo ludzie różnie mówią. Jedni tak, inni inaczej. Więc chciała upewnienia od księdza. W końcu pomazany był Duchem Świętym. Nie wiedziała, że udzielał jej odpowiedzi bez konsultacji z Duchem Świętym, ale zasięgając opinii pani Jolci. Bo pani Jolcia lepiej od Ducha Świętego wyznawała się w sprawach interesujących parafianki kościoła pod wezwaniem św. Grzegorza.

W jadalni dwaj młodsi księża jedli śniadanie.

— A dla księdza proboszcza jajko na miękko, jajecznica czy sadzone? — spytała pani Jolcia.

Przy wikariuszach zawsze podkreślała Leszkowe probostwo i zawsze dawała mu wybór jajecznego dania. Im — nigdy. Żeby znali swoje miejsce w szeregu. Ponieważ tego dnia jedli jajecznicę, Leszek też o nią poprosił.

— Z cebulką? — spytała pani Jolcia.

Założyłby się, że wikariuszy o to nie spytała.

Skinął głową. I poprosił o jeszcze jedną kawę udając, że nie słyszy karcących westchnień pani Jolci. Uważała, że drugą kawę powinien wypić dopiero po obiedzie. Bo ksiądz proboszcz nie ma już dwudziestu lat, a przy kawach jakby o tym zapominał.

Ubrał się ciepło i poszedł piechotą do dzielnicowego domu opieki. Kiedyś mówiło się Dom Starców. Zdaniem Leszka była to nazwa o wiele bardziej adekwatna. Mniej eufemistyczna. Ale eufemizmy zwykle wygrywały z realistycznymi określeniami. Ten mini- zakład, przeznaczony był dla zaledwie ośmiu, a w stanach najwyższej konieczności — dziesięciu pensjonariuszek. Prowadziły go zakonnice. Kilka z nich oddelegowano do opieki nad tym Domem. Niby prywatnym, ale dofinansowywanym z państwowej kasy. Bo w tym Domu przebywały niebogate pensjonariuszki.

Leszek przychodził tam co drugi dzień. Mszę odprawiał raz w tygodniu — w sobotę. Bo w niedziele odprawiał msze w swoim kościele.

Pensjonariuszki mieszkały w dwóch czteroosobowych pokojach. Miały łóżka i małe nocne szafki. Szafa na ubrania była wspólna i stała na korytarzu. Zamknięta na klucz. Klucz miały opiekunki. Staruszkom nie wolno było mieć nic osobistego. Nawet żadnej pamiątki. Bo albo je sobie nawzajem podwędzały, albo im się wydawało, że ktoś im je podwędził.

Leszek uważał to miejsce za najsmutniejsze na świecie. Kiedyś wydawało mu się, że można coś zrobić, aby pozostało wprawdzie smutne, ale przestało być najsmutniejsze. Mniej więcej po roku zrozumiał, że nic się zrobić nie da. Nie usprawiedliwiał swojej rezygnacji z czynienia dobra, ale przestał się nią zadręczać.

Kobiety czekały na niego. Jego wizyta, choćby króciutka, była dla nich jedynym ważnym wydarzeniem w ich codziennym życiu. Rzadko ktoś je odwiedzał. Tylko do dwóch przychodziły dzieci. A właściwie córki. Siedziały krótko, bo zawsze się gdzieś spieszyły. No i miały dość patrzenia na smutek tego przybytku i smutek swoich matek.

Leszek nie potępiał tych córek. On też nie przeciągał swoich wizyt, a nawet krótkie wydawały mu się za długie. Dla niego. Nie dla pensjonariuszek.

Wchodząc do Zakładu starał się mieć pogodną minę. W każdym razie dużo pogodniejszą od otoczenia. Zaczął wizytę od pokoju leżących. Jedna z kobiet, Maria, przebywała w różnych zakładach od dwudziestu lat. Była tak poskręcana artretyzmem, że jedyne co mogła, to — z trudem — utrzymać w dłoni kubek i samodzielnie napić się wody. Ale i to nie zawsze się udawało. Dostawała wtedy reprymendę za zmoczenie pościeli i koszuli. Ale jeśli wzywała siostrę i prosiła o napojenie, też dostawała reprymendę. Na jedno więc wychodziło.

Druga, Lila, miała lat osiemnaście i była głęboko upośledzona. Umysłowo i fizycznie. Ale nikt nie dociekał na czym polegały jej fizyczne wady i czy można ją choć trochę usprawnić. Bo choć trochę usprawniona sprawiałaby jeszcze więcej kłopotu. A tak wystarczyło nakarmić i zmienić zabrudzony podkład.

Trzecia, Bronisława, miała lat dziewięćdziesiąt i uogólnioną chorobę nowotworową. Nie podejmowano nawet prób leczenia, bo w jej wieku i w jej stanie nie było sensu.

Czwarta, Barbara, leżała, choć leżeć nie musiała. Ale w przebłyskach świadomości próbowała uciekać. Drzwiami lub oknem. Na noc przywiązywano ją więc do łóżka. A w ciągu dnia podawano tyle środków nasennych, aby nie chciało jej się wstawać i uciekać. Aby w ogóle nic jej się nie chciało.

Wszystkie cztery ucieszyły się z wizyty księdza. Lubiły go. Bo z nimi rozmawiał. Bo słuchał, co one mówiły. To było dla nich bardzo wiele.

Zapytał, jak zawsze i całkiem bez sensu, jak się czują. Znał odpowiedź — czuły się źle. Ale lubiły o tym mówić.

Pani Maria zapytała o cukierki ślazowe. Uważała, że pomagają na kaszel. W każdym razie tak uważała jej świętej pamięci babcia. Leszek miał więc zawsze w kieszeni kilka takich cukierków i wydzielał jej po dwa lub trzy. Gdyby dał więcej, pani Maria nie miałaby gdzie ich ukryć. A musiała, bo opiekunki nie uważały, że te cukierki na cokolwiek Marii pomagają, więc je rekwirowały. Ta cukierkowa kontrabanda należała do dosłownie słodkich tajemnic pani Marii i księdza Leszka Pawlikowskiego. Zapytała jeszcze, czy nadal nic nie wie o jej siostrze i jej synu. Bo nie ma od nich, ani o nich żadnych informacji. Odpowiedział, że nie. Ale postara się dowiedzieć. Oczywiście nie miał takiego zamiaru, bo siostra pani Marii nie żyła od lat dziesięciu, a syn od pięciu. Opiekunki podobno jej kiedyś o tym powiedziały, ale albo nie przyjęła informacji do wiadomości, albo o niej zapomniała. Teraz ssała cukierka ślazowego i cieszyła się, że już nie kaszle. I lepiej jej się oddycha.

Lila dostała pluszaka. Leszek dziwił się, że to bezrozumne stworzenie potrafi tak się pluszakami cieszyć. I że umie przytulać i głaskać zabawkę, jakby była jej dzieckiem. Choć jej samej nikt nigdy nie pieścił i nie przytulał. I chyba nigdy nie czuła się niczyim dzieckiem. Teraz śmiała się bezzębną buzią do Leszka i do żółtego misia. Nie miała zębów, bo nie można było zaprowadzić jej do stomatologa, ani sprowadzić do niej stomatologa. Więc wszystkie zęby wypadły.

Pani Bronia poskarżyła się, że córka przyniosła jej plastikową Matkę Boską, a w tej plastikowej figurce była woda z Lourdes. Ale nawet nie zdążyła się tą wodą pokropić, bo opiekunka Matkę Boską zabrała.

— Wyjaśnię to — obiecał Leszek.

Barbara nie spała i była przytomna. Usiadła na łóżku i opowiedziała księdzu, jak bardzo brakuje jej muzyki. Była kiedyś flecistką. Podobno bardzo dobrą.

— Kiedy śpię — powiedziała — śni mi się muzyka. Dziś koncert fortepianowy b-moll Czajkowskiego.

I zanuciła kawałek. Bardzo poprawnie.

— Następnym razem przyniosę taśmę magnetofonową — obiecał Leszek. — I wspólnie posłuchamy fragmentu innego koncertu. Ale też Czajkowskiego.

Pani Barbara tak się podnieciła, że aż dostała wypieków.

O wprowadzeniu stanu wojennego żadna z nich nie wiedziała. Zresztą, gdyby wiedziała, też by o ten stan nie spytała. Pensjonariuszki interesowały się jedynie własnym stanem. Który był o wiele gorszy od wojennego. Leszek też tak uważał.

Potem Leszek poszedł do pokoju chodzących, aby i od nich usłyszeć, jak się czują. Choć wiedział, że czują się źle. Po kwadransie, który dla nich był o wiele za krótki, a dla niego w wiele za długi, zajrzał do pokoju lekarskiego. Czyli tego, w którym siostra Eugenia, pielęgniarka, wydawała krople na bolenie brzucha, serca, głowy i pleców. Siostra Eugenia była zawsze zmęczona i wypalona. Ale kto by się na jej miejscu nie wypalił. Leszek na pewno byłby o wiele bardziej wypalony.

— No i? — spytała. — Wypłakały ci się w mankiet?

On i siostra Eugenia byli jednolatkami. I mówili sobie na ty. Wydawało im się, że łatwiej im było się ze sobą porozumieć, jeśli pomijali zwrot: „siostro” i „proszę księdza”.

Na pytanie nie odpowiedział. Bo Eugenia nie pytała, aby uzyskać odpowiedź. Spojrzał na stojącą na jej biurku plastikową Matkę Boską, wypełnioną — jakoby — wodą z cudownego źródełka z Lourdes.

— Bronisława bardzo chciałaby się pokropić tą wodą — powiedział i wziął do ręki plastikową Matkę Boską. — Pozwól jej.

Eugenia wzruszyła ramionami.

— Pozwolę.

— Ale figurki jej nie oddasz?

— Nie. Wyobrażasz sobie, co by się działo? Kobieciny wyrywałby by sobie figurkę i lały wodę, gdzie popadnie. Nie tylko na siebie, ale i na podłogę. Ściany. To woda z Lourdes. A one zrobiłyby śmigus dyngus.

Leszek pomyślał, że woda z cudownego źródełka płynie po ziemi i kamieniach, a potem pewnie wpływa do jakieś rzeczki. Być może zanieczyszczonej nawozami sztucznymi. Albo nawet fekaliami. Więc gdyby spłynęła po podłodze Domu Opiekuńczego nic strasznego ani Domowi, ani wodzie by się nie stało. Ale tego, co pomyślał, nie powiedział. Tylko raz jeszcze poprosił:

— Pozwól jej się pokropić.

A siostra Eugenia raz jeszcze wzruszyła ramionami.

— Dobrze. Zrobię to, abyś poczuł, jak wiele czynisz dobra. Takie poczucie pomaga na dobre trawienie.

Pomyślał, że siostra Eugenia ma rację. Wprawdzie nie wiedział, czy poczucie bycia dobrym za tak niewielką cenę ułatwi mu trawienie, ale samopoczucie poprawi na pewno. Więc uśmiechnął się do siostry Eugenii. Ona się do niego nie uśmiechnęła. Miał wrażenie, że już nie umiała się uśmiechać.

Powietrze na zewnątrz wydało mu się czyste i rześkie. Zawsze mu się takim wydawało po wyjściu z tego Domu. A sam fakt, że może iść ulicą, że może iść na własnych nogach i iść tam gdzie chce — wielkim darem losu. Bo po wyjściu z Domu Opieki wiedział, że nie każdemu ten dar jest dany. A teraz także nawet wielu zdrowym i sprawnym, ale internowanym lub aresztowanym. A jemu — jest dany. W każdym razie na razie. I wciąż jeszcze.

Ponieważ miał dar poruszania się na własnych nogach, a do obiadu sporo czasu, zastanowił się, czy nie pojechać na Powązki. Wprawdzie powinien pozałatwiać całe mnóstwo parafialnych spraw, ale ich niepozałatwianie nie oznaczało jednak trzęsienia ziemi. Mógł je pozałatwiać jutro. Albo pojutrze. A dziś chciał pojechać na Powązki, bo to był czas przedświąteczny. Leszek wiedział, że w przedświątecznym zabieganiu nie znajdzie czasu, aby odwiedzić grób Elżuni. I położyć na nim świerkowy stroik i ukryty w stroiku okruszek opłatka.

Kiedyś myślał i kiedyś go przekonywano, że czas leczy rany i że powoli-powoli ból straty przestanie być aż tak dojmujący. Potem on sam powtarzał to innym. Ale bez wiary, że mówi prawdę. Bo choć czas niektórym ludziom rzeczywiście pomagał, to w jego przypadku wcale-a-wcale. Z każdym rokiem jego poczucie osierocenia i winy się nasilało.

Mógł wrócić na plebanię po samochód, ale zdecydował się pojechać autobusem. Przystanek był tuż-tuż, a dojechać mógł do IV bramy cmentarza na Powązkach. No i oszczędzić benzynę.

Od IV bramy do grobu, a właściwie kaplicy Wodzickich, nie było daleko. A za każdym razem Leszkowi wydawało się, że jest do niej coraz bliżej.

Ktoś o Elżuni pamiętał. I pojawił się przed nim. Na stopniu kaplicy stały dwa zapalone znicze. I leżała bardzo ładna wiązanka białych róż.

Leszek uśmiechnął się. Sam do siebie, ale i do Elżuni, która pewnie też by się uśmiechnęła. Domyślił się, że ktosiem był Marek Giller. Bo tylko on przynosił na grób Elżuni białe róże. Na wspomnienie ich wspólnej szkolnej prywatki. Marek — parodiując Fogga — zaśpiewał wtedy piosenkę „Siedem czerwonych róż”. A potem ze śmiechem dodał :

— Gdyby Fogg miał na myśli naszą Elżunię, dałby jej za każdy dzień, a tym bardziej za każdą noc raczej po białej róży.

Bo to było w okresie, kiedy Elżunia nie tylko nie sypiała z chłopcami, ale chłopcom nawet do głowy nie przychodziło, że sypianie z nimi można jej w ogóle proponować.

Leszka trochę bawiło, a trochę rozczulało to Markowe nie rezygnowanie z uwodzenia Elżuni, od tylu już lat spoczywającej na powązkowskim cmentarzu. I wciąż się dziwił, że Elżunia za życia nie uległa urokowi Marka, a jego bezurokowi od razu. Choć byłoby dla nich wszystkich lepiej, gdyby uległa Markowi. Albo Jędrkowi. Leszek jakoś by to przebolał. A Elżunia by żyła. I może byłaby szczęśliwa.

Zapalił światełko. Ale nie pomodlił się słowami żadnej modlitwy. Nigdy nie wiedział, czy ma się modlić za Elżunię, czy do Elżuni. Zawsze o to samo. Żeby pomogła mu wybaczyć samemu sobie i dostrzec sens życia bez niej. Choć wiedział, że to byłby cud. Ale przecież powiedziała kiedyś: cuda zdarzają się cierpliwym. Więc wciąż zachowywał cierpliwość. I wciąż liczył na cud.

Do rodzinnego grobu miał dosłownie dwa kroki. Wystarczyło minąć jedną cmentarną kwaterę. Na grobie rodziny Pawlikowskich zapalił dwa światełka. Jedno dla wszystkich i jedno dla swojego synka. Który byłby teraz dorosłym facetem. Ale nie mającym pojęcia, kto go spłodził, ani kto go urodził. I bez pojęcia, że jest lub moze być nosicielem feralnego genu. Genu — mordercy.

Poczucie winy, jakie Leszek miał zawsze stojąc przy grobie Elżuni, jeszcze się nasiliło. I poczucie żalu, że on sam nie umarł zaraz po urodzeniu. I musi teraz przeżywać i poczucie winy, i żalu, i bezsensu swojego życia. Więc powiedział, tym razem do Michałka:

— Synku, jeśli możesz, pomóż swemu tacie.

Rozdział 2

Kiedy Leszek wchodził na schody plebanii, pani Jolcia wyjrzała z kuchni.

— A już się bałam, że sie spóźni na obiad — powiedziała.

W głosie leciutki wyrzut. Bo pani Jolcia lubiła wiedzieć, gdzie jej ksiądz proboszcz bywa i co robi. I o której ze swojego bywania i robienia wróci. Chciała to wiedzieć nie tylko z babskiej ciekawości. Bardziej z niepokoju o swojego księdza proboszcza. W czasie stanu wojennego nigdy i nic przecież nie wiadomo. Ludzie przepadali jak w Czarnej Dziurze. Księża też nie byli bezpieczni. A nawet bardziej niż kiedykolwiek narażeni na niebezpieczeństwo zniknięcia.

— Ale się nie spóźnił — powiedział Leszek.

I uśmiechnął się do pani Jolci, bo zawsze wzruszała go jej troskliwość.

— Będzie ksiądz proboszcz wieczorem w konfesjonale? — spytała.

Zdziwił się. Przecież wiedziała, że nie będzie. Bo w tym czasie prowadził zajęcia z fizyki dla uczniów klasy maturalnej. Takie społeczne korepetycje.

— No, to niech ksiądz będzie. Przed mszą. W konfesjonale po lewej stronie — powiedziała pani Jolcia.

I poszła do kuchni.

Leszek nie spytał dlaczego ma być w konfesjonale i w dodatku tym stojącym po lewej stronie nawy. Ale po tonie głosu pani Jolci zrozumiał, że ma w nim być i ma nie pytać, dlaczego ma w nim być.

Jedząc obiad rozmawiał ze swoimi wikarymi o tym i owym. Było mnóstwo tego i owego związanego z parafią, a wymagającego obgadania i załatwienia. Dopiero przy budyniu powiedział:

— Przed mszą pójdę na chwilę do konfesjonału. Ktoś prosił, żebym go wyspowiadał. Czy Wojtek mógłby przeprosić dzieciaki za moje spóźnienie na lekcję?

Wikary skinął głową. W prośbie proboszcza nie było niczego niezwykłego. Niektórzy parafianie mieli swoich ulubionych spowiedników. Tak, jak ulubionych lekarzy lub fryzjerów.

Dziesięciu uczniów pobliskiego liceum przychodziło dwa razy w tygodniu na dodatkowe lekcje fizyki. Byli to tegoroczni maturzyści, którzy chcieli mieć obkuty materiał, a nie stać ich było na prawdziwe korepetycje. Zresztą uważali lekcje z księdzem Leszkiem za znacznie lepsze od najprawdziwszych korepetycji. Bo to nie była fizyka, ale jakby przygoda z fizyką. Więc choć na samym początku uczniów było sześciu, to potem czterech następnych zrezygnowało ze swoich prawdziwych korepetycji i też przychodziło na komplety.

Zwykle przychodzili przed szóstą. Żeby sobie z księdzem pogwarzyć. Bo przecież było o czym. Ale Leszek Pawlikowski nie wdawał się z nimi w dyskusje polityczne. Pochodzili z tak różnych środowisk, że takie rozmowy mogły być niebezpieczne — dla niego i dla nich. Więc tylko słuchał. A oni mieli tyle do powiedzenia i skomentowania, że chyba nawet nie dostrzegli, że on tylko słucha.

Przed szóstą Leszek usiadł w konfesjonale. I prawie natychmiast na stopniu konfesjonału przyklękła kobieta. Kościół był jeszcze nieoświetlony. Może dlatego Leszek jej przedtem nie dostrzegł.

Zaczęła bez wstępów.

— To nie jest spowiedź, choć mówię pod tajemnicą spowiedzi.

— Dobrze — powiedział. — Mów. Dochowam tajemnicy spowiedzi.

— Plebania jest pod obserwacją.

Mówiła szybko, niewyraźnie. Była bardzo zdenerwowana.

— Czyją?

Zirytowała się.

— Och, no wie ksiądz…

Wiedział.

— No i? — spytał.

— Niech ksiądz nie ukrywa tego człowieka. Mają po niego przyjść. Dziś. To znaczy dzisiejszej nocy. A ksiądz wie, co z wami będzie jeśli go znajdą. To tyle.

— Mówisz o „Kumatym”? On przecież nie jest poszukiwany. Tyle, że niemeldowany. Ale milicja go zna. No i on się nie ukrywa.

Zirytowała się jeszcze bardziej.

— Nie o nim mówię. I niech ksiądz pamięta. Ja ostrzegałam.

I zniknęła. Leszek nie wiedział — ukryła się we wnętrzu kościoła, czy z niego wyszła.

Wracając na plebanię dumał: kim była? dlaczego ostrzegała? A przede wszystkim skąd wiedziała o tym człowieku?

Ten człowiek przyszedł na plebanię w dzień po ogłoszeniu stanu wojennego. Przedstawił się, choć nie musiał. Był bardzo znanym dziennikarzem. Kiedyś występował w telewizji i pisywał artykuły w „Polityce”. Ale kiedy powstała „Solidarność” wszystko się w nim odmieniło. Nabrał bardzo opozycyjnych poglądów, które bardzo jawnie głosił na łamach solidarnościowej prasy. Pewnie więc znalazł się na liście kandydatów do internowania, bo władza bardzo nie lubiła odstępców od własnej, wciąż jedynie słusznej linii. SB-cy przyszli po niego w nocy z 12 na 13 grudnia. Tyle, że nie było go wtedy w domu. To znaczy był w domu, ale nie swoim. Nocował u kochanki. A o kochance nie wiedziała nie tylko jego żona, ale i SB. Znaczyło to, że kochanka była świetnie zakonspirowana. Ale kiedy wracał od swojej świetnie zakonspirowanej kochanki do niezakonspirowanej żony, spotkał na ulicy sąsiadkę. Powiedziała mu o nocnym najściu. Więc od razu zawrócił i pierwsze, co mu przyszło do głowy, to kościół. Był wprawdzie zadeklarowanym ateistą, ale właśnie dlatego liczył, że kościół będzie ostatnim miejscem, gdzie można by go szukać. Więc poszedł do kościoła św. Grzegorza.

Leszek Pawlikowski przyjął bezbożnika i cudzołożnika, choć wiedział, że jego plebania nie jest dobrym miejscem jako stała kryjówka. Bo — jak inne plebanie — z pewnością podlegała czujnej i nieustannej SB-ckiej obserwacji. Ale i obserwacji zwyczajnych, ale nieżyczliwych Kościołowi ludzi.

Już 13 grudnia skontaktował się z ministrantem Dominikiem, trzynastolatkiem z sąsiedztwa, któremu marzyły się barykady, powstanie i kanały. Ustalili, że w okresie głuchych telefonów Dominik podejmie się funkcji łącznika. Kiedy Leszkowi łącznik był potrzebny, zapalał stojącą tuż przy oknie lampkę z pomarańczowym abażurem. A Dominik zjawiał się w trymiga. Jakby nic innego nie robił, tylko obserwował, którą lampkę ksiądz proboszcz zapali. Choćby i w samym środku słonecznego dnia.

Więc wówczas, kiedy pojawił się znany dziennikarz, Leszek zapalił lampkę z pomarańczowym kloszem. W kwadrans później przybiegł radośnie zadyszany Dominik. Misja nie była niebezpieczna, bo Leszek nigdy takiej by dzieciakowi nie zlecił. Ale Dominik o tym, że jest całkiem bezpieczna, nie wiedział.

Leszek podał chłopakowi adres śródmiejskiej kancelarii Andrzeja Guttry, mając nadzieję, że przyjaciel w niej będzie. Gdyby go nie było, łącznik miał zostawić prośbę o pilny kontakt. Nawet — bardzo pilny. Oczywiście osobisty.

Dominikowi zaświeciły się oczy. Bo wydało mu się, że to jest bardzo tajne i bardzo fajne zadanie. Choć, niestety, nie wymagało biegania pod barykadą, ani kanałami.

Wrócił z nadal świecącymi z podniecenia oczyma i wiadomością, że pan mecenas przyjedzie o piątej po południu. Bo wcześniej ma rozprawę w sądzie.

Leszek zagrał więc z bezbożnym i cudzołożnym dziennikarzem w szachy. I pozwolił mu się przespać na swojej wersalce. Pani Jolcia została wtajemniczona, bo musiała przecież podać człowiekowi coś do zjedzenia i wygrzebać jakieś ubrania.

Ksiądz Bogdan zobaczył go przypadkiem, bo wszedł do pokoju proboszcza, aby go zawiadomić, że jest wezwanie do umierającego. A pokój nie był przecież zamknięty na klucz.

Nie było potrzeby wymyślania pretekstu dla obecności znanego dziennikarza. Był tak znany, że nawet niespecjalnie rozgarnięty człowiek połapałby się w czym rzecz. A ksiądz Bogdan był bardzo rozgarnięty. Więc o nic nie zapytał, niczego nie skomentował. Uznał, że nikogo nie widział i że ksiądz proboszcz sam ze sobą gra w szachy. Wychodząc z pokoju nie powiedział znanemu dziennikarzowi do widzenia. No, bo skoro go nie było.

Leszek zastanawiał się, czy ksiądz Bogdan powie o znanym dziennikarzu, grającym w szachy z księdzem proboszczem, drugiemu wikaremu. Przypuszczał, że powie. Więc bardzo niecierpliwie czekał na Jędrka.

Jędrek Guttry zjawił się po piątej. Spojrzał na znanego dziennikarza i leciutko uniósł brwi. Leszek się uśmiechnął. Przyjaciele na śmierć i życie często żartowali, że wszyscy trzej wykonują profesje, które oduczają nie tylko okazywania zdziwienia, ale i odczuwania zdziwienia. Bo po kilku latach pracy nic, co ludzkie, nie było im już obce.

— Niech się pan ubiera — powiedział Jędrek Guttry. — Woli pan ukrycie się u młodej, ładnej kobiety o bardzo trudnym charakterze, czy u niemłodej, nieładnej, ale o anielskim usposobieniu?

Znany dziennikarz uśmiechnął się.

— A gdzie bliżej? Bo sam pan rozumie, że nie chciałbym pokazywać się na mieście. Ani na ulicach, ani w autobusach czy tramwajach. Jestem rozpoznawalny.

Jędrek skinął głową.

— Sam rozumiem. I dlatego wolałbym zawieźć pana swoim samochodem. Ale nie przewidziałem sytuacji i samochodu nie wziąłem. Idę więc po taksówkę. Z nadzieją, że taksówkarz nie zawiezie nas na najbliższy komisariat.

Po pół godzinie przyjechał taksówką. Następnego dnia Leszek wysłał Dominika do kancelarii Jędrka, aby się dowiedział, czy wszystko dobrze się skończyło. Dominik wrócił z informacją, że jest o.k.

Teraz, idąc do oczekujących w salce katechetycznej uczniów, Leszek zastanawiał się skąd, a raczej — od kogo — ta nieznana kobieta wiedziała o znanym dziennikarzu i jego krótkim, ale jednak faktycznym pobycie na plebanii. I dlaczego ostrzegła o niebezpieczeństwie. Prawdziwym? Nieprawdziwym?

Bardzo się starał, aby wykład o wzajemnej relacji przyczynowości i przypadku był równie interesujący jak poprzednie i aby dzieciaki nie domyśliły się, że coś go trapi. Miał nadzieję że mu się udało.

O siódmej do salki katechetycznej weszła pani Jolcia z herbatą i placuszkami z jabłkiem. Bo po lekcji kursanci zostawali na trochę więcej niż kwadrans, wypijali herbatę i zjadali coś słodkiego. Nie za bardzo wyszukanego, ale nie oczekiwali delicji. Herbatniki z dżemem też uchodziły za pychotę.

Leszek zauważył, że jeden z chłopców schował placuszek do torby. I pożałował, że nie może powiedzieć, aby chłopak wziął jeszcze jeden. Bo placuszki były przez panią Jolcię starannie wyliczone. Po jednym dla każdego. Pani Jolcia musiała się dobrze nabiedzić, aby mądrze i oszczędnie gospodarować kartkami na mąkę i cukier.

Leszek pożegnał się z chłopakami i jedną dziewczyną zapowiadając temat następnych zajęć: „Czy możemy zobaczyć i sfotografować atom?” Bardzo im się pomysł zobaczenia atomu spodobał.

— Szkoda — powiedziała ta jedyna dziewczyna, która przychodziła na zajęcia — że ksiądz nie uczy w szkole. Nasza nauczycielka to okropna piła.

Leszek postanowił wionąć dydaktycznym smrodkiem.

— Ale tylko nauczycielskie piły potrafią coś wbić do głowy. Miałem anglistkę, którą uważaliśmy za czarownicę. Ale dzięki niej mogę się teraz po angielsku jako tako porozumieć. Choć nie chodziłem na dodatkowe lekcje.

Dziewczyna nic nie powiedziała, ale wątpił, by jego wsparcie dla nauczycielki fizyki okazało się skuteczne. Uczniowie pożegnali się i poszli. Z lekkim ociąganiem. To ich lekkie ociąganie zawsze miłe łechtało leszkową próżność.

Pani Jolcia zebrała szklanki i wyciśnięte torebki herbaty. Nadawały się na drugie parzenie.

— Zna pani tę kobietę? — spytał Leszek.

Od razu się domyśliła, o którą kobietę księdzu proboszczowi chodzi.

— Nie. Na pewno nie jest z naszej parafii. A jeśli jest, to nie przychodzi do naszego kościoła. I chyba komunistka.

— Dlaczego pani sądzi, że komunistka?

— Bo nie-komunista, wchodząc na plebanię mówi: „Niech będzie pochwalony…". A ona powiedziała: „Dzień dobry”.

— Ale chyba musiała przedtem być w naszym kościele, skoro wiedziała, gdzie stoją konfesjonały.

Pani Jolcia się zamyśliła.

— No, niby tak. Ale nigdy jej nie widziałam. A jak ksiądz proboszcz wie…

Leszek wiedział. Pani Jolcia rozpoznawała bezbłędnie każdego, kto choć raz był w kościele. Nawet jeśli jej w tym czasie w kościele nie było.

— Naprawdę chciała tylko spowiedzi? — spytała. — Nie wydawało mi się. Jakby mi się wydawało, że chce tylko spowiedzi, nie gwałtowałabym księdza.

Nic nie odpowiedział, ponieważ kobieta związała go tajemnicą spowiedzi. I choć jej nie odbyła, on musiał tajemnicę zachować.

ONI przyszli za dnia. Przed południem. Dwóch milicjantów i tajniak. Ten ostatni po cywilnemu. Bardzo pewni swego. Ale Leszek też był pewny swego. Bo już wiedział, że ich informator nie był doskonały.

Nie robili przeszukania. Kazali jedynie zebrać się wszystkim mieszkańcom plebanii w pokoju proboszcza. Brakowało dwóch osób. Księdza Wojtka i „Kumatego”. Ksiądz Wojtek poszedł do lekarza. Z podejrzeniem anginy. „Kumaty” poszedł do swojej roboty. Jego robota polegała na odśnieżaniu ulicy przed pobliskim sklepem i hotelem. W sklepie dostawał za robotę puszkę piwa. W hotelu dostawał na piwo za odśnieżanie samochodów hotelowych gości. Czuł się krezusem i zaczął nosić się jak krezus.

— A pan redaktor Artur Zawadowski? — spytał cywil.

Bardzo ironicznie.

— Co z panem redaktorem Zawadowskim? — spytał Leszek.

Głos miał spokojny, bo przecież wiedział, że znanego dziennikarza nie ma na plebani. I nie wiedział, gdzie jest. Choć się domyślał.

— Nie przyjdzie?

— Nie wiem — powiedział Leszek. — Chyba, że panowie go zaprosili. Ale można wiedzieć w jakim celu?

Cywil rozsierdził się.

— Księża! — powiedział z wściekłością. — Strażnicy moralności! Cudzej może i tak. Ale nie własnej. Kłamstwo przechodzi wam przez gardło tak samo, jak ta wasza komunia święta.

— Pytał mnie pan co z redaktorem Zawadowskim — odparł Leszek. Wciąż bardzo spokojnie. — Odpowiedziałem, że nie wiem. Nie skłamałem. Naprawdę nie wiem.

— I nie zna go pan? — spytał cywil.

Nie mówił już ksiądz. Podkreślając, że uprzejmości i poufałości się skończyły. Dał znak milicjantom. Zaczęli przeszukiwać dom. Pokój po pokoju.

— Nie zna go pan? — powtórzył cywil.

— Oczywiście, że znam — powiedział Leszek. — To bardzo znany dziennikarz.

— A osobiście?

Leszek odpowiedział dookolnie.

— Zna pan jego poglądy polityczne. I jego antyklerykalizm. Nie wydaje mi się, aby chciał poznać osobiście jakiegokolwiek księdza. A jeśli już, to chyba stojącego w hierarchii kościelnej o wiele wyżej od proboszcza niewielkiej parafii.

Zaczął się niepokoić o księdza Wojtka. Że nagle wróci. I nie wiedząc, co się dzieje, zacznie się plątać w odpowiedziach.

— A pani? — spytał cywil.

— Nie czytam gazet — burknęła pani Jolcia. — Chyba, że nekrologi. Skąd miałabym znać dziennikarzy? Do mojej kuchni nie zaglądają.

— Ten też nie zaglądał?

Pani Jolcia wzruszyła ramionami.

— Żartuje pan, czy co?

— Nie było go tu? Nie ma?

— Przecie chyba widać — powiedziała pani Jolcia — że nie ma. Jakby był, to bym przecież wiedziała. Każdego pająka za obrazem wypatrzę, to człowieka bym nie zobaczyła?

— A ksiądz? — spytał cywil księdza Bogdana. — Ksiądz też nie wypatrzył?

— A o co właściwie chodzi? — spytał ksiądz Bogdan. — Chyba nie ma obowiązku znania tego dziennikarza. Bo pan tak nas magluje, jakbyśmy nie znając tego człowieka popełnili przestępstwo. Dlaczego mielibyśmy go znać lub nie znać? Co się z nim stało, że tak go szukacie? I dlaczego u nas?

Z dołu doszedł ich okrzyk. Triumfalny. Domyślili się, że milicjant znalazł locum „Kumatego”.

— No i znalazła się zguba — ucieszył się cywil. — Już teraz sobie przypomnicie. Złazić na dół.

Zeszli.

Cywil i milicjanci rozglądali się po muzeumie „Kumatego”. A pani Jolcia powiedziała ze złością:

— Trzy puszki piwa wyżłopał. I nawet tyle honoru nie miał, żeby wyrzucić. Wala się toto po podłodze. Jak w chlewie jakim. Może sprzątaczkę sobie zatrudni, bo ja…

Zatchnęła się z oburzenia. A cywil troszkę zgłupiał. Bo babina, zamiast się wystraszyć, pyskuje za niechlujstwo. Coś mu się nie zgadzało. Ale udawał, że się zgadza.

— A gdzie jest teraz?

— Kto? — spytała pani Jolcia.

I odruchowo podniosła puszkę z podłogi.

— No, wasza ptaszyna. Z tego gniazdka.

— To bezdomny — powiedział Leszek Pawlikowski. — Zabrałem go na czas mrozów z pustostanu. Nie chciał do ogrzewalni. Tak prawdę mówiąc tu też nie chciał, ale przywabiłem go piwnym grzańcem. A gdzie jest teraz? Nie wiem. Nie opowiada się. Ale pewnie na obiad przyjdzie. Lubi naszą domową kuchnię.

— No to poczekamy — powiedział cywil.

— No to zapraszam na górę — odparł Leszek. — Czekanie na „Kumatego” umilimy sobie gorącą herbatą.

Cywil nie mógł się zdecydować. Widocznie zrozumiał, że ptaszek już nie wróci. Że przyszli za późno. Pewnie się wściekał, że informator przeoczył odlot ptaszka. Natomiast Leszek wciąż zgadywał: czy informator rzeczywiście przeoczył, czy świadomie dał proboszczowi czas na pozbycie się z plebanii trefnego towaru. Niby-spowiedź nieznanej kobiety przemawiała za drugą opcją.

Ksiądz Wojtek wciąż i wciąż nie wracał, choć było całkiem nieprawdopodobne, aby wizyta u lekarza trwała tak długo. Nawet, gdyby zapanowała epidemia angin i kolejka była dłuższa od tych zwyczajnie długich.

Zjawił się natomiast „Kumaty”. Poszedł do siebie. Milicjanci, cywil i trójka mieszkańców plebanii zeszli na dół. „Kumaty” najeżył się na widok mundurów.

Cywil zapytał go o nazwisko. Zażądał dowodu. „Kumaty” tylko prychnął.

— A co wam do mnie? Wolny człowiek jestem. Złapaliście mnie na czym? Ukradłem? Zabiłem?

— Daj dowód — powtórzył cywil.

— Zgubiłem — powiedział „Kumaty”.

— I zgłosiłeś?

— Nie. A bo co?

— To nie jesteś tu zameldowany?

— Nie. A bo co? Tam, gdzie byłem przedtem też się nie meldowałem. Od stu lat nie mam miejsca zamieszkania. Mus mieć mieszkanie?

— No, mus — powiedział cywil. — Zabieraj się. Idziesz z nami.

— Na czterdzieści osiem? — spytał rzeczowo „Kumaty”.

Nie był za bardzo przejęty.

Pani Jolcia, choć zła za te puszki po piwie, natychmiast się zaoferowała, że zrobi mu kanapki.

— Nie trzeba — powiedział cywil. — Z głodu u nas nie umrze. Dbamy o swoich podopiecznych.

— Acha! — powiedział „Kumaty”. — Ale i tak wolę u was niż w ogrzewalni. Towarzystwo weselsze.

Poszli.

Ksiądz Wojtek pojawił się w pół godziny później. Leszek o nic nie pytał. Tamten się sumitował.

— To nie angina. Tylko zapalenie gardła.

Ale gdzie był i co robił — nie wyjaśnił. Nikt mu nie powiedział, że była milicja. Ani po co składała wizytę na plebanii. Obiad zjedli w prawie całkowitym milczeniu.

Po południu dowiedzieli się o masakrze w kopalni „Wujek”. Postanowili odprawić dodatkową mszę świętą w intencji zabitych i rannych górników. Ale nie było jak parafian zawiadomić. Więc Leszek powiadomił jedynie Dominika. Widocznie takich Dominików miał w swej parafii przynajmniej setkę, bo kościół był pełen ludzi. Koncelebrowali mszę we trzech. Leszek nie wygłaszał homilii. Wydawała się zbyteczna. Odmówiono „Wieczny Odpoczynek”. No i odśpiewano „Boże coś Polskę”.

Leszek miał w swoim kościele znakomity chór. Prawie profesjonalny. Ten chór był jego pasją i dumą. Ale tego dnia, słysząc jak zwyczajni wierni, a nie jego wspaniali chórzyści śpiewają „Boże coś Polskę” pomyślał, że ten amatorski chór niemal dorównuje starannie i przez lata szkolonemu.

Rozdział 3

Minęło czterdzieści osiem godzin i „Kumaty” wrócił na plebanię. Zły jak chrzan.

Pani Jolcia zapędziła go pod prysznic. Ubranie wrzuciła do pralki. Choć i tak nie była pewna, czy jakaś wszawa wesz nie zdołała się uratować. Przygotowała „Kumatemu” posiłek. Krupnik z obiadu, ale dobrze zabielony śmietaną. Gęsty.

„Kumaty” siedział przy stole w kuchni i klął, nie zważając na delikatność uszu pani Jolci ani świętość uszu kapłańskich.

— Żebym choć wiedział o co tym, kacze ich matki, chodziło. Bo przecież nie o brak dowodu. Choć też się czepiali. Po jakiego…

Nadal się nie cenzurował. Bardzo go te czterdzieści osiem rozsierdziło.

— … im mój dowód? Nic nie wyrozumiałem. Bo przecież ja sam nie wiem jak się nazywam. A odkąd pamiętam nie mieszkałem pod żadnym adresem. Nie ma na mnie żadnych papierów. Ani urodzenia, ani ochrzczenia. Całkiem jakbym się w ogóle nie urodził. No, ale powiedziałem: „Chceta, to wyrychtujta mi piękny dowód. Z pięknościowym zdjęciem. Z pięknościowym imieniem i nazwiskiem. Wydumajta mi datę urodzenia. I co tam wam jeszcze trzeba. Mnie toto na nic”. No, to dali spokój. I zaczęli maglować o jakiegoś, co w gazecie pisze. I tu mieszkał. Pytali i pytali: „Kiedy tu przyszedł? Co mówił? Skąd ma pieniądze? Czy ktoś do niego przychodził? I gdzie jest teraz?” Byłem ciutke napity i myślałem, że w głowie mi się miesza i że nie chwytam, o kogo im się rozchodzi. Bo przecież nikogo, co by tu mieszkał, nie widziałem. Więc co by miał przestać mieszkać, jak nie mieszkał. Mówię im: „Może mieszkał, jak mnie tam jeszcze nie było?” A one, że teraz mieszkał. Nawet mnie nieźle poszturchali co bym sobie przypomniał. No, to mówię: „Nie bijcie! Powiedzcie, co mam powiedzieć, to powiem i tyle”. No, bo wielka rzecz, jakby ktuś tu mieszkał. Mieszkać chyba wolno. Więc przestali pytać, czy mieszka, tylko kto go zabrał. I dokąd. A jak nie wiem, to żebym się dowiedział. „Dobra — mówię — dowiem się i powiem”. Ale o co im chodzi, nie dojdę.

Wysłuchali. Bez słowa. Leszek trochę się tylko zdziwił brakiem zdziwienia księdza Wojtka. Bo on — przynajmniej teoretycznie — nie powinien był wiedzieć o znanym dziennikarzu i jego pobycie na plebanii. A jednak nie spytał o kogo, ani o co chodzi. Widocznie ksiądz Bogdan jednak mu powiedział. I o kogo, i o co chodzi.

„Kumaty” wytarł talerz chlebem.

— O co im się rozchodziło? — spytał. — Wiecie?

— Nie wiemy — skłamał gładko Leszek Pawlikowski.

I nawet nie musiał się z tego kłamstwa spowiadać, bo przecież nie mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu, ale dla dobra bliźniego swego. Więc się rozgrzeszył z tak swobodnej interpretacji ósmego przykazania.

Pomyślał o Jędrku, ale skoro nie było od niego wiadomości należało się spodziewać, że są to dobre wiadomości. Mimo to chciał go zawiadomić o najściu plebanii. O ciągnięciu za język „Kumatego”. O wyraźnym nieodpuszczaniu znanemu dziennikarzowi. Po to, aby Jędrek — na w razie czego — zawiadomił o tym osobę ukrywającą znanego dziennikarza. Na zasadzie: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Ale sam nie chciał spotykać się teraz z Jędrkiem. Na tej samej zasadzie. Ale mógł się spotkać z Markiem Gillerem. I byłoby to całkiem bezpieczne spotkanie. No, może nie tak do końca. Ale nie ze względów politycznych, ale obyczajowych. Bo Marek mógł gościć u siebie jakąś panią lub panienkę, którą wizyta księdza mogłaby co nieco lub bardzo zdeprymować. Ale to był chyba dzień, kiedy Marek przyjmował pacjentki. Czy po przyjęciach pacjentek przyjmował nie-pacjentki tego Leszek nie wiedział. Ale postanowił zaryzykować.

Pojechał na Narbutta tramwajem. Idąc od przystanku do domu Marka Gillera mijał koksownik. Stało przy nim dwóch młodziutkich żołnierzy. Mimo koksownika chyba zziębniętych. Ulica była pusta. Nie za bardzo oświetlona. Być może dlatego jeden z żołnierzy zwrócił się do mijającego go Leszka.

— Nie ma pan papierosa?

Leszek miał na sobie cywilne ubranie, ale koloratkę na szyi. Żołnierz początkowo jej nie dostrzegł. Stropił się:

— Przepraszam księdza… Nie wiedziałem.

Leszek uśmiechnął się do niego.

— Palenie nie jest grzechem odkąd biskupi zaczęli palić.

Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. W stanowojennym czasie był to najpewniejszy instrument korupcyjny. Poza wódką. Ale księdzu nie wypadało nosić ze sobą nawet marnej butelczyny marnego trunku.

Żołnierz otworzył paczkę. Wyjął „Sporta”.

— Weź wszystkie — powiedział Leszek.

Żołnierzyk uradował się:

— Dziękuję!

Rozejrzał się na wszystkie strony. Ulica nadal była pusta.

— A mógłbym dać księdzu list?

Od razu wyjaśnił:

— Do mojej mamy. Ale nam nie wolno pisać. No i nie mam znaczka.

Leszek wziął kartkę papieru.

— Adres? — spytał.

— Jest. Na wierzchu.

Leszek skinął głową.

— W porządku. Dziś jeszcze wrzucę. Ale wiesz, że poczta jest kontrolowana?

— Wiem. Tam tylko parę słów. Nawet nie podpisałem swoim imieniem. Tylko imieniem siostry. Ale mama pozna po charakterze pisma.

Mówił bardzo szybko. Niewyraźnie. Język plątał mu się ze strachu. Pogawędki z cywilami były zakazane.

Leszek wsunął kartkę do kieszeni, wykonał niezauważalny znak krzyża i poszedł dalej.

Marek miał dzień przyjęć. Więc drzwi były otwarte. W przedpokoju siedziała kobieta. Więc Leszek usiadł koło niej. Zrobiła okrągłe oczy. Ksiądz w poczekalni ginekologa? To na pewno nie był zwyczajny widok. Ani dla niej, ani dla nikogo.

Z gabinetu wyszła pacjentka. Za nią pielęgniarka. Pielęgniarka nie zrobiła okrągłych oczu. Znała Leszka.

— Proszę wejść do pokoju — powiedziała. — Powiem panu doktorowi, że ma gościa.

Więc wszedł do pokoju i usiadł na kanapie. Po pół godzinie przyszedł Marek. Ucieszył się na widok Leszka. Zawsze cieszyli się na swój widok.

Leszek wprowadził przyjaciela w sprawę znanego dziennikarza. A także w rolę odegraną przez Jędrka. Opowiedział o najściu milicji. I przesłuchaniu „Kumatego”.

— W tej sytuacji nie chcę się kontaktować z Jędrkiem. Ale może byś mu podsunął, aby zmienił melinę tego faceta. Wygląda, że nie wiedzą, gdzie jest. Ale czy ja wiem? Dziwna ta cała historia.

— No, dziwna — zgodził się Marek. — Ale jedno wydaje się prawie pewne. Masz w domu pluskwę. Żywą. Czyli kapusia. Ktoś doniósł, ale chyba nie za bardzo chciał, aby cię spotkała krzywda. Albo nie chciał się zdemaskować. Więc doniósł, ale tak nie całkiem i nie wszystko. Masz kogoś na oku?

Leszek skinął głową.

— Tak, ale to tylko luźne przypuszczenie. Bo nie chce mi się wierzyć… No, w to moje przypuszczenie.

— Ten bezdomniak?

— Nie. On nie wiedział, że dziennikarz w ogóle był na plebanii. I jest za mało rozgarnięty, aby ten dziennikarz czymkolwiek się dla niego — spośród innych przychodzących na plebanię — wyróżniał. To nie on.

— Chyba nie pani Jolcia?

— Nie.

— Czyli jeden z młodych?

Leszek nic nie powiedział.

— No, to masz problem.

— No, to mam problem.

Marek pokiwał głową. Doceniał wagę problemu.

— Do Jędrka pojadę jutro. Powiem mu, co się dzieje. I że chyba masz rację; faceta trzeba przerzucić w inne miejsce. O tym innym miejscu też pomyślę.

Potem już rozmawiali o tym, co się dzieje. Ale nie było za bardzo o czym dyskutować, bo na wszystkie sprawy i na dzianie się mieli identyczne poglądy.

— A co z naszymi wywrotowcami? — spytał Leszek. — Wiadomo przynajmniej gdzie są?

Tragicznej stanowojennej nocy internowano dwie osoby spośród ich bliskich. Marek skinął głową.

— Zająłem się Martą.

Marta Guttry była bratową Jędrka.

— Myślę, że są szansę, aby ją wyciągnąć z komuszych kazamatów. Przy jej zadawnionych i licznych komplikacjach zdrowotnych nie trudno znaleźć powody do wynegocjowania przynajmniej urlopu zdrowotnego. Liczę, że udałoby się ją przenieść do mojej kliniki. A wtedy moglibyśmy ją zatrzymać choćby i na dożywocie. Choć mam nadzieję, że to szaleństwo będzie trwało trochę krócej.

— No, nie wiem — powiedział zgnębiony Leszek. — Nie za dobrze to wszystko wygląda. Choć może to tylko taki twardy początek. Na zastraszenie. Ale obawiam się, że prędko nie poluzują.

Marek znowu pokiwał głową.

— Jedziesz na święta do domu? — spytał Leszek.

— Nie. Wyobrażasz sobie, jakbym się czuł wśród rozradowanych i rozćwierkanych turystów, szusujących na alpejskich szlakach, podczas kiedy tu… I wy…

Leszek sobie wyobrażał.

— Będziesz u Jędrka?

— Tak — odparł Marek. — Mam nadzieję, że do tego czasu uda mi się wyciągnąć Martę. I że będzie z nami.

— Oby!

— A ty? Jak zwykle robisz za Matkę Teresę?

Leszek roześmiał się.

— Wiesz co mi powiedziała pielęgniarka z Domu Opieki? Że robię to, co robię nie z dobroci swego gołębiego i konsekrowanego serca, ale żeby mieć lepsze trawienie. Nie wiem, czy nie miała racji. Więc żeby nadal nie mieć kłopotów z trawieniem, pozostanę z tymi moimi samotnymi.

Od kilku lat urządzał na plebanii wigilię dla samotnych parafian. Pani Jolcia na początku była przeciwna. Obawiała się, ze najdzie się meneli. Ale przekonała się, że się nie naszło. Choć pierwsza wigilia nie była specjalnie udana. Przyszły tylko dwie kobieciny. Jedna świeżutka wdowa, która nie chciała skorzystać z zaproszenia krewnych i znajomych. Bo nie chciało jej się z nikim i o niczym rozmawiać. A nastrój świąteczny pogłębiał jej poczucie osierocenia i rozpaczy. Przyszła więc na wypłakanie do kościoła. A Leszek ją zabrał z kościoła na plebanię.

Druga miała aż pięcioro dzieci, ale wszystkie w świecie. Ona też nie chciała iść do znajomych, bo widok cudzych dzieci przypominał jej o własnych. Których od lat nie widziała i pewnie nie miała zobaczyć. Bo była stara. I schorowana. Gdzie jej do świata. Ta przyszła niby nie na wigilię, ale do pani Jolci. Podzielić się opłatkiem. Bo znały się z targu. U tej samej baby kupowały jajka od prawdziwej kury.

Widocznie obu samotnym parafiankom spodobało się na tej wigilii, bo opowiedziały o niej innym kościelnym babciom i dziadkom. I z roku na rok gości przybywało. Zaczęły przychodzić nie tylko kościelne babcie i kościelne dziadki, ale także ludzie w wieku średnim. I wcale nie biedni. A przed rokiem przyszły dwie całkiem młode kobiety. Jedna była architektem. Druga farmaceutką z pobliskiej apteki.

W tym roku zapowiedziało swoje przyjście aż sześćdziesiąt osób.

Parafia św. Grzegorza nie była duża. Jedna z mniejszych w Warszawie. Więc trudno było sobie wyobrazić, że akurat wśród jej parafian było aż tyle osób samotnych. I to na tyle samotnych, że nawet w to szczególne święto zabrakło dla nich miejsca przy czyimś stole. Ale Leszek teraz już wiedział i rozumiał dlaczego chcą przyjść na plebanię. Bo mieli wybór: albo podjąć rolę pana Zagórskiego, przybysza skądyś i — zgodnie z tradycją — litościwie przygarniętego na ten wieczór. Ogrzanego trochę sztucznym ciepłem niekoniecznie szczerej gościnności. Albo znaleźć się na jak najbardziej swoim miejscu. Wśród ludzi, którzy nie świadczyli i nie demonstrowali im swojej dobroci. Przeciwnie — to oni jej potrzebowali. I można ją było im ofiarować. A oni bardzo chcieli coś komuś ofiarować.

Organizacja wigilijnej kolacji na kilkadziesiąt osób wymagała wielu starań, nakładów i wielu wolontariuszy. W tym roku był na nich wyjątkowy urodzaj. Leszek myślał, że ta gorliwość w świadczeniu na rzecz parafii służy nie tylko poprawianiu własnego samopoczucie, ale ma też popsuć samopoczucie Jaruzelskiemu. i jego „WRON- ie”. I sądził, że chyba psuje. Odczuwał z tego powodu całkiem niechrześcijańskie i całkiem spore zadowolenie.

Rozdział 4

Leszek wrócił do domu tuż przed godziną milicyjną. Pani Jolcia była bardzo poirytowana.

— Mało ma biedy? — strofowała swojego proboszcza. — Nowej chce sobie i nam napytać?

Leszek się śmiał.

— Nie chce.

— A kolację zje?

— Jeśli zostały jeszcze nóżki w galarecie, to zje.

Pani Jolcia, wciąż nie udobruchana, postawiła miseczkę z wieprzowymi nóżkami w galarecie, dobrze doprawionymi czosnkiem, pokrytymi cieniutką warstewką smakowitego smalcu. I słoik z chrzanem. Domowej roboty. Chrzan był ostry, ale nie za bardzo, bo ostrość łagodziła śmietana, tarte jabłko i łyżeczka cukru.

Pokroiła chleb, a Leszek przestał już powtarzać, że jest na tyle duży, że mógłby to zrobić sam. Bez ucięcia sobie palca. Pozwolił pani Jolci cieszyć się, że ma dla kogo kroić chleb.

— Gdyby Marta z Betanii potrafiła zrobić takie nóżki, być może Chrystus spojrzałby na nią łaskawszym okiem. A nie tylko zachwycał się Marią — powiedział.

— Co też ksiądz ze herezje opowiada! — oburzyła się pani Jolcia. — Przecież to są nóżki w i e p r z o w e. Chrystus mógłby zjeść co najwyżej kurczaka w galarecie.

Leszek śmiał się.

— Racja. Głupoty plotę.

Pani Jolcie burczała.

— Dobrze, że nie powiedział tego w czasie kazania.

Wciąż się śmiał.

— Przypowieści z elementami gastronomii będę konsultował z panią Jolcią.

Prychnęła. Uważała, że spraw Boskich, choćby dotyczyły kulinariów, nie należy traktować lekko.

— A jak sobie pani ze wszystkim radzi? — spytał.

Domyśliła się, że chodzi o wigilię dla samotnych. Wzruszyła ramionami.

— Normalnie sobie radzę. Tylu jest pomocników, że żadna księżna tak licznej służby nie miała.

Wszystko miała już rozplanowane. Co do dnia i godziny. A także rozpisane na role.

Ona gotowała barszcz. Na zakwasie z buraków. Z grzybami. Grzybów naznosiły parafianki. I to same prawdziwki. Z uszkami też nie było problemu. Babiny aż się rwały do lepienia i uszek, i pierogów. Tylko z mąką był kłopot. W tej sklepowej były albo mole, albo jaja moli. I po tygodniu z tych jaj wyłaziły maluśkie, ale wielce obrzydliwe glisty. Potem glisty zmieniały się w obrzydliwe mole. Okropieństwo! Ale jak się mąkę przesiało przez drobne sito, to część tych obrzydliwości na nim zostawała. A molowe jajeczka? No trudno. Nie ma co szukać doskonałości w socjalistycznym świecie i socjalistycznej mące.

Gorzej było z rybami. Czasem udawało się kupić puszki ze śledziami, szprotami i byczkami w pomidorach. Ale co z karpiem? W sklepach raz był, raz nie było. Częściej nie było, bo nie dowieźli. A na wigilii karp przecież obowiązkowy.

Parafianie i na to znaleźli sposób. Na drodze między Górą Kalwarią i Kołbielą od zawsze stała na poboczu półciężarówka. A właściwie — sklep rybny na kółkach. Cieszący się doskonałą opinią. Bo ryby były zawsze świeżutkie. Dowożone codziennie z mazurskich jezior.

Jeden bardzo bogaty parafianin wysłał więc swojego kierowcę z samochodem dostawczym, aby przeładował całą zawartość półciężarówki do jego samochodu. Potem zapłacił ile się należy i przywiózł na plebanię. W darze wigilijnym dla potrzebujących.

Inna parafianka, mająca w rodzinie leśniczego, ofiarowywała co roku choinki. Jedną wielką, do kościoła. Drugą mniejszą, dla plebanii. Mniejsza nie była całkiem mała, bo sięgała sufitu salki katechetycznej. A to dwa i pół metra wysokości.

Poprzednio nikt się nie zastanawiał nad szopką bożonarodzeniową. Każdego roku była taka sama. Niby-stajenka pokryta strzechą. W niej żłóbek z siankiem. Na sianku gipsowa figurka malutkiego Jezuska. Obok żłóbka pochylone gipsowe figury Matki Boskiej i świętego Józefa. Ona w błękitnej chuście, on z siwą brodą. No i oczywiście gipsowy wół, osiołek, owieczka i koza. Nad strzechą złocista Gwiazda Betlejemska. Przed stajenką figurki klęczących pasterzy. Odwieczny standard.

Teraz miało być całkiem inaczej. Plastycy prześcigali się w pomysłach na kościelne szopki. Jędrek Guttry przesłał Leszkowi przez Dominika wielki rulon brystolu z dopiskiem: „Od Heleny”.

Helena Michałowska była scenarzystką teatralną. Wielce i słusznie cenioną. Przed laty była też dziewczyną Jędrka. Ogromnie w nim zakochaną, ale bez szczególnej wzajemności. Wprawdzie b y l i ze sobą ponad pół roku, ale potem Jędrek zakochał się w Joannie. I ożenił z Joanną. Helena strasznie rozpaczała.

Leszek cenił zdolności plastyczne Heleny, choć za nią samą nie przepadał. Ale było mu jej szczerze żal, kiedy przyszła do niego ze swoim złamanym przez Jędrka sercem. Mimo tego szczerego żalu nigdy się jednak za nią u Jędrka nie wstawił. Bo Leszek przepadał za Joanną.

Kiedy kilka dni temu Jędrek zabierał od niego bardzo znanego dziennikarza i wspomniał o pięknej kobiecie o nieznośnym charakterze, która mogłaby go zamelinować, Leszek od razu pomyślał o Helenie. Bo Helena była bardzo zaangażowana w działalność Solidarności. I pewnie podczas tej działalności drogi Heleny oraz Jędrka znowu zaczęły się schodzić. Ta przesyłka z projektem szopki świadczyła, że przypuszczenie Leszka nie było całkiem od rzeczy. Troszkę go to schodzenie się dróg Jędrka z jego ex-dziewczyną zaniepokoiło.

Rozwinął rulon.

To był naprawdę dobry projekt. Nawet bardzo dobry. Prosty. Jednoznaczny. Przewrócony żłobek, rozsypane sianko. Matka Boska trzymająca dziecko na ręku i święty Józef w geście osłaniania kobiety i niemowlaka.

Do tej zburzonej stajenki droga. Na niej ślady żołnierskich butów.

Wszystko.

Leszek pokazał projekt pani Jolci. Rozpłakała się. Z podziwienia i ze wzruszenia. Więc Leszek pomyślał, że wszystkie panie Jolcie z jego parafii zareagują podobnie. Potem pokazał wikarym. Bogdan skinął głowa. Akceptująco. A Wojtek się zmieszał.

— Ludziom się spodoba — powiedział niepewnie. — Ale czy nie będzie z tego powodu przykrości? Dla proboszcza? Dla parafii?

— Pewnie będą — odparł Leszek. — Ale wygląda na to, że w tym roku wszyscy proboszczowie i wszystkie parafie będą miały z tego powodu kłopoty.

Popatrzył uważnie i wymownie na Wojtka.

— A myśmy już je mieli. I bez tej dekoracji.

Ponieważ Wojtek zmieszał się jeszcze bardziej więc Leszek pomyślał, że jego słowa i ton głosu musiały być jeszcze bardziej wymowne.

Ponieważ w okresie przedświątecznym telefonów brakowało jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, Dominik uwijał się jak mógł. Często także wtedy, kiedy nie powinien. Bo potrzebowano go w jego rodzinnym domu. I potrzebowały go lekcje do odrobienia. Ale — jak powiadał Dominik — zawsze trzeba przedkładać Dobro Nadrzędne. A Dobrem Nadrzędnym wobec odrabiania lekcji i pomagania mamie była funkcja konspiracyjnego łącznika.

Dominik dobrał sobie do pomocy dwóch kolegów. Zaprzysiągł ich na sztandar i krzyż. A dla pewności zagroził sądem polowym. Dzięki temu Leszek miał możliwość dość swobodnej komunikacji w obrębie Warszawy. Ale wysyłał łączników tylko w całkiem bezpieczne miejsca. Choć oni byli przekonani, że walczą tym swoim ganianiem o Wielką Sprawę.

Tym razem posłał Dominika do parafianki-plastyczki, która zadeklarowała chęć uczestnictwa w wieczerzy dla samotnych. Przyszła na plebanię. Leszek pokazał jej rysunek Heleny.

— Da się zrobić?

— Pewnie, że się da — odparła. — Ma ksiądz materiały, czy trzeba je zdobyć?

— Chyba nie mam.

— Dobrze — powiedziała. — Szopka będzie gotowa na czas.

Leszek nie wiedział, czy wypada zapytać o koszty materiałów i robocizny. Ale sama odpowiedziała:

— Cieszę się, że będę mogła choć w ten sposób zrewanżować się za własne uczestnictwo w poprzedniej i obecnej wigilii. Niech to będzie prezent ode mnie.

Inni księża powiadali w takich przypadkach: „Bóg zapłać”. Leszek rzadko przerzucał koszta wykonanych usług na Pana Boga. Więc odpowiedział:

— Wspaniały prezent. A jaki pani chciałaby dostać na Gwiazdkę?

Od poprzedniej wigilii zastanawiał się dlaczego jest samotna. Dlaczego czuje się samotna. Miała około trzydziestki. Dość ładna. Zadbana. Jeśli nie miała najlepszych stosunków z rodziną, to przecież powinna mieć przyjaciół. A nawet przyjaciela. A na pewno wielu znajomych. Nikt z nich nie zaprosił jej na wigilię? Odrzucała ich zaproszenia?

Uśmiechnęła się.

— Sama sobie sprawię prezent. To ma być kotka. Ze schroniska.

Pakowaniem prezentów zajęły się bratanica Leszka, Marta Pawlikowska i kilka pań z kościelnego kółka różańcowego. Każdy z uczestników wigilii dostawał dwa prezenty. Pierwszym była paczuszka złożona z darów, jakie ofiarowała Leszkowi duńska ambasada. A właściwie Ole Swenson, zaopatrzeniowiec tejże ambasady, który raz na miesiąc przywoził do niej rzeczy potrzebne do sprawnego funkcjonowania dyplomatycznej placówki.

Leszek poznał Olego i jego żonę Hildę kilka lat temu. Na koncercie w warszawskiej Filharmonii. Zajmowali wtedy sąsiadujące miejsca. Ole i Hildaa pasjonowali się muzyką barokową. Przyszli na koncert poświecony utworom Adama Jarzębskiego, Stanisława Sarzyńskiego i Jana Habermanna. Od słowa do słowa zgadali się z Leszkiem co do wspólnych muzycznych umiłowań. Po koncercie poszli do Bristolu na kolację. Tam zgadali się jeszcze bardziej. W czasie pogawędki Ole i Hilda wyznali, że nie mają dzieci, a ogromnie pragną je mieć. Słyszeli, że istnieje możliwość adopcji polskiego dziecka. Leszek skontaktował ich z Markiem Gillerem. Mniej więcej w dwa miesiące później szesnastoletnia położnica pozostawiła w szpitalu na Karowej noworodka. Po kilku dniach Ole i Hilda pojawili się na Karowej. Hilda klęczała przy łóżeczku i płakała. A noworodek nie odrywał od niej swoich, rozmaślonych jeszcze, oczu. Od razu było widać, że byli sobie pisani.

Ośrodek Adopcyjny sprawnie załatwił wszelkie prawne formalności. Po kilku tygodniach Duńczycy podpisali papiery w sądzie i zabrali swojego synka.

W kilka lat później Leszek odwiedził ich w Danii. Wydawali się najszczęśliwszą rodziną na świecie.

I właśnie z wdzięczności za to rodzinne szczęście Ole nieustannie wspierał Leszka w każdym jego materialnym kłopocie. A w okresie stanu wojennego wspierał pomocą wprost bezcenną. Wśród swoich duńskich znajomych i sąsiadów organizował zbiórki darów. Część Ole przywoził w comiesięcznym transporcie dla ambasady. Część swoim prywatnym pick-upem.

W normalnych czasach i nie-socjalistycznym kraju te drobiazgi, jakie pochodziły ze zorganizowanej przez Olego zrzutki, uchodziłyby za beleco. Ale w Polsce i czasie realnego socjalizmu uważane były za prawdziwe rarytasy. Pachnące mydełka. Płyny do zmywania naczyń. Proszki do prania. Dezodoranty. Kawa. Kakao. Herbata. Czekolada. Cukierki. Papierosy. Konserwy. Rajstopy. Męskie skarpety. Kłębki moherowej wełny. Cuda-wianki.

Drugi prezent każdy przynosił ze sobą. I kładł pod choinką. Wybierano te prezenty na chybił trafił. Czyli loteryjnie. Ludzie przynosili książki, porcelanowe filiżanki i figurynki, kupony totolotka, kordonkowe serwetki, ramki do zdjęć. Czyli coś z domu. Czasem były to naprawdę ładniutkie i miłe drobiazgi. Którymi obdarowani szczerze się cieszyli.

Marta miała już wprawę w pakowaniu, bo prezenty przygotowywała także w ubiegłym roku. Wkładała rozmaitości do kartonowych pudełek. Bo jedna z pań różańcowych pracowała w sklepie z ciastkami. Więc miała dostęp do takich pudełek. Właścicielka cukierni przymknęła oczy na nie mające związku z popytem zapotrzebowanie na pudełka. Pewnie też chciała poprawić sobie trawienie przez dobry uczynek. Pudełeczka owijano w zwyczajny pakowy papier. Innego nie było. Ale ozdabiano je kokardami z krepiny. Dostarczonej przez inną panią różańcową, która pracowała w przedszkolu.

Paczuszki dla panów miały czerwone kokardy. Paczuszki dla pań — niebieskie. Bo zawartość pudełek była zróżnicowana wedle płci. W paczkach dla panów były papierosy i mięsne konserwy. Dla pań — mydełka i środki czystości. A w jednych i drugich — już po równo — słodycze, kawa i herbata. Oraz po jednej cytrynie.

Dla uczestników wigilii trzeba było zrobić sześćdziesiąt paczek. I jeszcze dziesięć na w razie czego. Ale trzeba było przygotować też paczki dla parafian, którzy chcieliby przyjść na plebanię, ale nie mogli. Czyli chorych, kalekich i leżących. Im zanoszono je do domów. A pani Jolcia dokładała jeszcze słoiczek barszczu, kilka pierogów i po kawałku wigilijnego karpia i makowca.

Nie było tych samotnych leżących bardzo wielu, ale byli. I bardzo się z odwiedzin i prezentów cieszyli. Leszek wysyłał do nich bielanki. Po dwie do każdego z tych biedaków. Dziewczynki opowiadały, że radość odwiedzanych przechodziła wszelkie wyobrażenia. Nie tylko dlatego, że dostali słoiczek barszczu, kawałek ryby czy makowca oraz paczuszkę z rarytasami. Przede wszystkim dlatego, że przez szczęśliwy kwadrans czuli się cząstką wspólnoty. Pewnie wspominali ten szczęśliwy kwadrans przez następny rok. Jesli go przezyli.

— Jedna pani — opowiadała bielanka — to zjadła rybę od razu. Przy nas. Powiedziała, że jest już bardzo stara i bardzo chora więc nie wie, czy doczeka wieczora. A strasznie jej się chciało ryby. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła.

— Jedna pani — opowiadała inna bielanka — czekała na brata. Bo miał po nią przyjechać i zabrać do swojego domu. Ale martwiła się, że nie maa dla niego żadnego prezentu. A myśmy przyniosły jej cytrynę. Mówiła, że brat takiego wspaniałego prezentu to chyba w życiu nie dostał.

Leszek zajrzał do pakowaczek.

— Dajecie radę?

— Dajemy — powiedziała Marta. — Ale skoro jesteś, to od razu się wyspowiadam. Uległam słodkiej pokusie i zjadłam batonik z malinowym nadzieniem.

Leszek roześmiał się.

— Może jakoś wybronię cię od czyśćca. Choć nie widzę zbyt wielkiej skruchy. A inne panie? Nie mają pokus?

Jeśli chodzi o batoniki, to jedna nie miała, bo chorowała na cukrzycę. Ale oczy jej się śmiały do angielskiej herbaty. Piła kiedyś taką. Jeden raz w życiu. Ale tego razu nie zapomniała.

Drugą pakowaczkę kusiły daktyle. Bo jeszcze nigdy ich nie jadła.

— Weźcie — powiedział Leszek. -. Niech za waszą pracę spotka was nagroda już tu, na ziemi. Bo nie wiem, czy w niebie jest angielska herbata i czy rosną tam daktyle. Wiadomo jedynie, że rosną tam jabłka.

Panie różańcowe ucieszyły się. A Leszek pomyślał, że socjalizm ma jedną zaletę — daje możliwość uszczęśliwiania ludzi czymś, co dla mieszkańców nie-socjalistycznych krajów jest pospolitością. I że są przez to znacznie trudniejsi do uszczęśliwienia.

Przyszły sześćdziesiąt trzy osoby. I żadna nie chciała usiąść przy stole. W każdym razie nie od razu. Żeby nie poczuć się tylko gościem, ale choćby troszeczkę gospodarzem. Panie naznosiły tyle jedzenia, że można by nim nakarmić ewangeliczne rzesze. A tym, co zostało, napełnić całe mnóstwo ewangelicznych koszy.

Widać było, że każda z kobiet piekąc, smażąc i gotując wigilijne potrawy przechodziła w staraniach samą siebie. Panowie natomiast żałowali, że nie mogli przynieść wódeczki, bo na nią Leszek wydał zakaz. Przynieśli za to domowe nalewki. Bo domowej nalewki nie zaliczano do grzesznych alkoholi. Domowa nalewka — przekonywali go parafianie — jest jak lek. Dobry na wszystko: od przeziębienia do depresji.

Leszek wiedział, że część tych nalewek powstała z pędzonego w domu bimbru, doprawionego sokiem z malin, jarzębiny czy smorodiny. Ale nie dochodził metod produkcji. Patrzył po rozradowanych twarzach. Znał te twarze. Znał tych ludzi. Czasem może lepiej niż oni znali samych siebie. Znał ich z tego, co o sobie opowiadali. I z tego, co szeptali przez kratki konfesjonału.

Oni też się znali. Z kościoła. Z procesji. Autokarowych wycieczek do sanktuariów. Sierpniowej pielgrzymki do Częstochowy. I z tych wspólnych wigilii. Leszek miał wrażenie, że czują się ze sobą lepiej niż mogliby się czuć z kimkolwiek innym. Nawet spokrewnionym. Nawet zaprzyjaźnionym. Bo czują, że są u siebie. Ze swoimi.

A on?

Podobnie, jak wtedy, kiedy stał przed grobami Elżuni i swojego synka, zastanawiał się, czy odnajduje sens życia, albo odrobinę sensu życia w tym, co dla tych ludzi zrobił i robi. Ale nadal tego nie wiedział. Choć wciąż i wciąż próbował się dowiedzieć. Przynajmniej w takim dniu, jak ten. Wśród rozradowania tych ludzi.

Po raz chyba pierwszy w polskiej historii Pasterkę trzeba było przesunąć w czasie. No, bo stan wojenny i godzina policyjna. Tego dnia nieco poluzowana. Ale tylko do północy. Więc należało odprawić Pasterkę o godzinie dziesiątej.

Na Pasterkę zawsze przychodziło mnóstwo ludzi. Głęboko wierzących, letnich w swojej wierze, niedowiarków i takich, którzy wierzyli tylko tego jednego dnia. I tylko o północy. Jakby nie była to noc Narodzin Chrystusa, ale Noc Świętojańska. Jakby szukali tak samo Gwiazdy Betlejemskiej, jak kwiatu paproci.

Ale tym razem głęboko wierzący i niedowiarkowie jakby się potroili. Wypełniony był kościół. Wypełniony był przykościelny cmentarz. I Leszek pomyślał, że Jaruzelski i WRON nie przewidzieli, że wprowadzając stan wojenny aż tak bardzo przysporzą wiernych Kościołowi. Może wiernych nie na zawsze, może nawet nie na długo, ale na pewno na teraz. I że muszą się czuć bardzo głupio patrząc na wypełnione kościoły. Bo przecież nie wiedzą, czego ludzie w kościołach tak naprawdę szukają. Boga? Czy może ich obecność w kościołach jest tylko znakiem sprzeciwu wobec tego, co im zgotowano?

Długo zastanawiał się nad homilią. Co powiedzieć tej nocy? Wiedział, na co wierni i niewierni zgromadzeni w jego kościele, czekają. Chcą, żeby wyraził ich uczucia. Ich gniew. Zagrzmiał w róg potępienia. Wychłostał słowami Jaruzelskiego i jego WRON.

Ale Leszek postanowił inaczej. W intuicyjnym przeświadczeniu, że trzeba zaatakować nie nienormalność, ale bronić normalności. W najbardziej choćby nienormalnym czasie. Postawić na przeciwstawienie nienormalności stanu wojennego normalności zwyczajnego życia. Użyć normalności jako broni przeciwko nienormalności.

Kiedyś Joanna Guttry, żona Jędrka, opowiedziała mu anegdotę. Wyczytaną w jakiejś książce. Czas okupacji niemieckiej. Miejski rynek. Na nim szubienice. Niemcy wykonują egzekucję na Polakach. Na rynku tłum ludzi spędzonych przez Niemców. Żeby patrzyli. Żeby zapamiętali. Żeby się bali. Po obejrzeniu egzekucji mąż i żona wracają do domu. On wstrząśnięty. Milczy. Ona opowiada, co zrobi po powrocie do domu. Ile czeka na nią prania, prasowania, gotowania, sprzątania. I że śliwki trzeba usmażyć na konfiturę. I grzybki zamarynować. Mąż wybucha gniewem. Że kobieta taka głupia, niewrażliwa. A ona na to: „Głupia? Niewrażliwa? A o co Niemcom chodziło? Żebyśmy przestali n o r m a l n i e żyć. Żeby opadły nam ręce. Żebyśmy cicho siedzieli i bali się. Bo wtedy oni będą górą. Będą nas trzymali tym strachem jak pistoletem przyłożonym do głowy. Ale w moim domu nie będzie strachu. W moim domu będziemy żyli normalnie”.

Zaczął homilię od tej anegdoty. I rozwinął, cytując profesor Zofię Jabłonowską, która w swoim eseju o polskich kobietach okresu narodowych powstań pisała o obronie domowych progów przed nienormalnością świata zewnętrznego. O pielęgnowaniu rodzinnych zwyczajów i tradycji. O domowym śpiewaniu. Czytaniu. Rozmawianiu. Przyjmowaniu gości. Nawet — śmianiu się. Bo nic tak, jak pogodny śmiech nie wygania z domu złego ducha. Nie przywraca równowagi umysłu i serca. „Polska wygrywała zawsze, jeśli Polkom udało się nie wpuścić wroga za próg swojego domu. Póki twierdzą był nasz każdy próg”.

Leszek powiedział „Amen”. W kościele zapanowała cisza. Jakby ludzie musieli przemyśleć to, co usłyszeli. Zgodzić się ze słowami swojego proboszcza lub się z nimi nie zgodzić. Leszek stał i czekał. Z niepokojem. Że może trzeba było jednak inaczej.

Ale po chwili wierni zaczęli klaskać. Mocniej i mocniej. Długo klaskali. I choć czekali na „Boże coś Polskę”, to kościelny chór zaśpiewał „Rotę”. Z drobną zmianą. Zamiast Niemca, który nie będzie pluł nam w twarz, podstawiono Ruska. Pewnie trochę żałując, że nazwisko Jaruzelskiego z niczym się nie rymuje.

Rozdział 5

W pierwszy dzień Świąt żadnemu z księży nie było dane odespać zarwanej nocy. Wprawdzie poranną, świąteczną mszę odprawiano dopiero o dziewiątej, ale jeszcze przed nią trzeba było zasiąść w konfesjonałach. Stan wojenny nie tylko przysporzył kościołom całkiem nowiutkich wiernych, ale ci nowiutcy wierni masowo pragnęli oczyszczenia swoich sumień. I to koniecznie przed Nowym Rokiem. Czyli po zarwanej przez Wigilię i Pasterkę nocy.

Leszek od dawna nie roztrząsał już sprawy lubienia czy nielubienia swoich kapłańskich powinności. Traktował je w kategorii obowiązku. Przyjętego na siebie tak, jak Jędrek Guttry przyjmował obowiązek bronienia każdej powierzonej mu sprawy, a Marek Giller leczenia każdej swojej pacjentki. Ale mimo to pozostały w nim resztki dawnej niechęci do wysłuchiwania spowiedzi. I czasem zazdrościł pastorom, którzy spowiadali tylko bardzo nielicznych wiernych i w bardzo nielicznych przypadkach. Innym owieczkom pozostawiając rozliczanie się z grzechów bez kapłańskiego pośrednictwa. Czyli z samym Panem Bogiem.

Zastanawiał się, czy taka forma spowiedzi byłaby zaakceptowana przez katolików. I sądził, że chyba nie za bardzo. Bo z jego doświadczenia wynikało, że spowiedź to dla wielu ludzi nie tylko i nie tyle próba i okazja do zrzucenie z siebie brzemienia przewin, ale i forma psychoterapii. Lub chęć i możliwość zasięgnięcia porady. Zwierzenia się. A czasem — zwyczajnego wygadania. Poskarżenia. Na siebie, ale i na innych. Na los. Niekiedy na Pana Boga.

Wielu z klękających na stopniu konfesjonału miało chyba wrażenie, że Pan Bóg jest zbyt zajęty innymi sprawami, aby poświęcić im dostatecznie wiele czasu. Natomiast ksiądz był do tego zobowiązany. I — w przeciwieństwie do Pana Boga — był widzialny, a nawet dotykalny. Czyli n a p e w n o był. Co w stosunku do Pana Boga nie dawało się tak łatwo zweryfikować.

Na początku swego kapłaństwa Leszek rzadko miał do czynienia z autentycznymi grzesznikami, którzy przychodzili po to, aby wyznać winy. Parafianie, a raczej parafianki przychodzili, aby młodego księdza sprawdzić. Co za jeden? Jak spowiada? Daje się podpuścić, czy chytreńki? Na szczęście starsi księża ostrzegali, że tak właśnie będzie. Przez jakiś czas. Potem ludziom się znudzi. Ale mimo tych przestróg Leszek, jako młody ksiądz, bardzo się przed zasiadaniem w konfesjonale denerwował. Denerwował się też siedząc w konfesjonale. A najbardziej po wyjściu z konfesjonału. Starsi księża śmiali się z niego. Pocieszali. Że to takie kapłańskie otrzęsiny. Teraz on pocieszał w taki sam sposób Wojtka. Bo teraz to ten młody ksiądz poddawany był konfesjonałowym otrzęsinom.

Ale chyba nie dziś. Patrząc na twarze penitentów Leszek nie dostrzegał codziennych pokutnic, które przysnęły przy odmawianiu różańca, albo zerkały na ekran telewizora i nie ustrzegły się nieprzyzwoitych widoków lub wysłuchania nieprzyzwoitych słów. Albo same takich słów użyły. Widząc — dla naprzykladu — Jaruzelskiego. Albo zomowców.

Pierwszego dnia Świąt długaśną kolejkę tworzyli całkiem inni grzesznicy. Mało Leszkowi znani. Albo całkiem mu nieznani. Mówili o swoim niebywaniu w kościele przez długi czas. Czasem sami nie umieli policzyć tych lat niebywania. Niemodlenia. Nie przystępowania do sakramentów. Leszek nie ganił, nie strofował. Pytał tylko, czemu przyszli teraz? Czy tylko na złość Jaruzelskiemu? Czy Pan Bóg miał w tym ich przyjściu jakieś znaczenie? Czy tyle o ile?

Odpowiadali szczerze: „Nie wiem”. Ale zaraz potem dodawali: „Czułem potrzebę”. Lub: „To był jakiś wewnętrzny mus”. Albo: „Nie dawało się już inaczej żyć”.

Gdyby zachęcał ich do opowiedzenia, co przez te wszystkie lata nabroili, nie wyszedłby z konfesjonału przez miesiąc. Więc nie poświęcał spowiadającym się tyle czasu, ile powinien. Oczekiwał jedynie na odpowiedź: dlaczego przyszli do spowiedzi?

Niewielu penitentów pamiętało o zwyczajowych formułkach rozpoczynających spowiedź. Leszek machał na to ręką. Zaczynali więc każdy po swojemu.

Jeden powiedział:

— Nie pamiętam, kiedy byłem ostatni raz u spowiedzi. Chyba ze czterdzieści lat temu. Ale i wtedy nie przyjąłem komunii. Bo jeden grzech świadomie zataiłem. Więc wiedziałem, że spowiedź nieważna.

— Co to było? — spytał Leszek.

Ale tylko dla porządku. Bo przed czterdziestu laty penitent musiał być bardzo młody. Więc i grzech musiał być z tych młodzieńczych. Czyli niewielkich. Ale okazało się, że było całkiem inaczej.

— Ukradłem matce pieniądze. Odkładała na swoje leki. A ja je wydałem na papierosy.

— I nie wyznałeś tego w czasie tamtej spowiedzi? Ani nie oddałeś matce pieniędzy? Do tej pory?

— Nie. Bo umarła.

— Przez brak tych właśnie leków?

— Tak wtedy myślałem. Na pewno brak tych leków jej nie pomógł.

Leszek zastanawiał się, co powiedzieć o tym grzechu sprzed czterdziestu lat. Który mógł być powodem lub jednym z powodów matczynej śmierci. Ale nie musiał być. W prawie karnym powiedziano by: „Nieumyślne spowodowanie rozstroju zdrowia lub przyczynienia się do śmierci”. Co dla sądu bywało zwykle powodem złagodzenia kary lub — czasem — zawieszenia wykonania wyroku. Rzadko, ale jednak — uniewinnienia. A dla Sądu Bożego? Podczas, gdy Leszek się nad tym zastanawiał, mężczyzna powiedział:

— Potem popełniłem więcej …

Zawahał się przed użyciem tego słowa, ale dzielnie je wypowiedział:

— … zbrodni. Najprawdziwszych.

Leszek poczuł, jak ciarki chodzą mu po skórze. Powinien poprosić penitenta, aby przyszedł innym razem. Bo sprawa jest zbyt poważna, aby roztrząsać ją tak samo, jak obżarstwo w czasie Wielkiego Postu czy awantury z żoną. A nawet romansik na boku lub wizytę w burdelu. I oszukiwanie klientów na wadze. Ale penitent ciągnął:

— Byłem prokuratorem. Domagałem się kilka razy wyroków śmierci. I trzy razy wygrałem takie procesy.

— To byli zbrodniarze?

— Jeden. Zwyrodnialec. I jego mi nie żal. Ale inni…

Znowu się zawahał.

— Pamięta ksiądz sprawę Wawrzeckiego?

Leszek nie pamiętał.

— Afera mięsna..

— No, było coś takiego. Ty go skazałeś?

— Nie. Ale w innych, podobnych sprawach — skazywałem. Raz — w aferze gospodarczej. Dwie — w sprawach politycznych.

Leszek szybko przeliczał. Jeśli ten człowiek był prokuratorem nawet nie od czterdziestu, ale choćby trzydziestu lat, to mógł jeszcze wydawać wyroki śmierci na żołnierzy AK. Ale chyba wtedy nie były już wykonywane. Nie był tego pewien. Powiedział więc szybko:

— Nie mogę ci dać rozgrzeszenia bez dokładnego poznania sprawy. A dziś… Sam widzisz… Nie ma na to czasu. Możemy umówić się po Świętach?

— Możemy. Ale tak w ogóle… To możliwe jest rozgrzeszenie?

— Tak. Nie ma grzechów, które nie mogłyby być darowane.

Powinien dodać formułkę: dzięki nieskończonemu miłosierdziu Pana. Ale nie dodał. Powiedział jedynie:

— Możemy umówić się na czwartek? Albo piątek? Na późny wieczór. Powiedzmy o dwudziestej. Będziemy mieli wtedy tyle czasu, ile go będziesz potrzebował.

— Przyjdę w czwartek. O ósmej. Tu? Do kościoła?

— Gdzie chcesz. Możemy się spotkać tu. Możemy na plebanii.

— Tu.

— Dobrze.

— A do czwartku? — spytał mężczyzna. — Co mam robić?

Leszek prawie się uśmiechnął. Strasznie się temu grzesznikowi spieszyło do wyprania sumienia.

— Znasz jakieś modlitwy? — spytał.

— Bo ja wiem? Chyba nie. Ale teściowa ma książeczkę do nabożeństwa. I różaniec.

— „Ewangelii” w domu nie macie?

— Chyba nie.

— Wobec tego idź po mszy na plebanię i poproś moją gospodynię, aby ci dała. I dodaj, że ksiądz proboszcz cię przysłał. Inaczej nie da. A w domu poczytaj. Otwórz na chybił trafił. Bo ta książka zawsze otwiera się na właściwej stronie.

— Dobrze. A teraz co mam zrobić?

— Podejdź do wywieszonej stuły, pochyl się nad nią i jeśli się nie boisz zarazków, pocałuj ją.

— Dobrze — powiedział.

Zamiast: Bóg zapłać. A Leszek nie wiedział, czy na to dobrze odpowiedzieć szczęść Boże. Ale powiedział:

— Szczęść ci Boże.

A penitent odparł całkiem po świecku:

— Dziękuję.

Leszek pomyślał, że być może najgorsze ma już za sobą. I pozostaną mu do rozgrzeszenia nieuważnie odmawiane modlitwy i scysje z teściową. Nieprzyzwoite myśli. Łóżkowe lubieżności. I to niekoniecznie z własnym mężem lub żoną. Ale gdzie tam! Usłyszał zapłakany kobiecy głos. Po wszystkich właściwych formułkach, penitentka przeszła do rzeczy:

— Ostatni raz byłam u spowiedzi dwa tygodnie temu. Rozgrzeszenie otrzymałam. Pokutę odprawiłam. Od tamtej pory kłóciłam się z mężem. I ze trzy razy. I z sąsiadką. Niby miałam powód do awanturowania się, ale jak trzeba, to się z nimi pogodzę. Niech tam… Ale jest inna sprawa. Ważniejsza. Mam syna. W ZOMO. I strasznie się o niego i za niego boję. I nie wiem, jak się modlić? Żeby jemu czego złego nie zrobili? Czy żeby on czegoś złego komu nie zrobił? O jedno i drugie powinnam się modlić? Bo sama już nie wiem…

Leszek nie znalazł odpowiedzi. W każdym razie nie od razu. Widział ZOMO w akcji. Sam miał ochotę rzucić w ZOMO-wca kamieniem. I gdyby nie był księdzem pewnie by sobie w takiej ochocie pofolgował. Nie zastanawiając się, że ten drań ma matkę. I że ta matka molestuje Pana Boga, aby jednak żaden kamień synalka nie zranił. I aby manifestujący nie dostali go w swoje łapy.

Zapytał więc tylko:

— A dlaczego nie jest w milicji? Tylko w ZOMO?

— A mógł przewidzieć, że do czegoś takiego dojdzie? W ZOMO lepiej płacili. I lepsze kartki dostawał. Praca na co dzień lżejsza niż krawężników. Czy tych z dochodzeniówki. A do administracji… No, głowy do papierów nie miał.

— Pomódl się do świętego Pawła — powiedział Leszek, przerzucając na Apostoła dylemat kobieciny i swój własny. — On też prześladował wyznawców Chrystusa, ale się w porę nawrócił.

Babina się oburzyła:

— On sam z siebie nikogo nie prześladuje. Rozkazy ma. Jak w wojsku.

Leszek nie podjął dyskusji.

— W każdym razie pomódl się do świętego Pawła.

Chciała konkretów:

— Jak mam się modlić? Na różańcu można?

— Można.

— Ile dziesiątków?

— Codziennie po dziesiątce.

— A przez ile czasu?

— Nie wiem jak długo będzie trwał stan wojenny i ZOMO będzie stawało przeciwko ludziom.

Westchnęła.

— Chyba długo.

I troszkę się potargowała:

— Mogę odmawiać, kiedy syn idzie na akcję. A kiedy jest w koszarach?

Leszek okazał surowość.

— Odmawiaj codziennie.

Pobłogosławił. Kobieta wycałowała stułę i chyba nawet otarła nią łzy. I nos przy okazji.

Leszek wychylił głowę z konfesjonału.

— Nie zdążę wszystkich wyspowiadać w czasie mszy — powiedział do czekających w kolejce. — Ale proszę zostać po nabożeństwie. Wtedy wyspowiadam i każdy będzie mógł przyjąć komunię. Albo proszę przyjść do spowiedzi jutro. Postaram się o dodatkowych księży. Bedzie więcej konfesjonałów.

Ale z kolejki wycofała się tylko jedna osoba.

Leszek nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Marzył o wypiciu herbaty. A jeszcze bardziej — kawy. I o zdążeniu na obiad u rodziców.

Herbaty ani kawy nie wypił, ale na rodzinny obiad prawie zdążył. Mama, ojciec, brat, bratowa i Marta czekali na niego. A mama nie za bardzo marudziła, że musi odgrzewać kartofle, choć wiadomo, że odgrzewane nie są tak smaczne jak te prosto z wody.

Ponieważ Leszek nie był w domu na Wigilii, pod choinką czekały na niego prezenty. On też dołożył swoje. Tyle, że ze względu na dobro kartofli odłożono oglądanie prezentów na po obiedzie. Tylko Marta, która mimo swej pełnoletniości wciąż występowała w roli dziecka, pobiegła po swoją paczuszkę. Znalazła w niej batoniki. Takie same, jak te, które jej tak bardzo zasmakowały podczas pracy na plebanii. Rzuciła się Leszkowi na szyję.

— Jesteś najukochańszym wujkiem świata! — zawołała.

— Chciałem być bardziej niż naj.. — odparł. — Zajrzyj więc jeszcze raz pod choinkę. Znajdziesz tam jeszcze jeden prezent ode mnie. No i oczywiście prezent od drugiego najukochańszego wujka na świecie, czyli Marka.

Marta uwielbiała Marka Gillera. Jako dziecko była często podrzucana przez rodziców pod opiekę swego młodego stryjka. Ale najlepsze zabawy i atrakcje wymyślał dla niej wujek Marek. Wujek Marek najlepiej też podrabiał usprawiedliwienia nieobecności Marty na dni, kiedy groziła klasówka z chemii lub fizyki.

Pobiegła pod choinkę. Ucieszyła się z płyty, na której nagrany był koncert skrzypcowy Nr 5 Henri Vieuxtems’a. Marta była studentką konserwatorium. A koncertu słuchała kilka miesięcy temu ze swoimi wujkami. W warszawskiej Filharmonii. Koncert im się bardzo podobał. A teraz Marcie podobało się, że wujek Leszek pamiętał o tym podobaniu.

— Gdzieś ty znalazł tę płytę? Pytałam w sklepach muzycznych. Nie mieli.

— No widzisz. Szukajcie, a znajdziecie. Była w Krakowie.

Marta rozpakowywała trzeci prezent, choć kartofle stygły.

— Och! — powiedziała.

Prezent od wujka Marka zasługiwał na „och!” z kilkoma wykrzyknikami. Bo to była buteleczka perfum Soir de Paris. O czymś takim Marta nawet nie śniła.

— Marek powiada, że do tego zapachu mężczyźni ciągną jak pszczoły do kwitnącej lipy.

Marta się śmiała.

— Wypróbuję. Przyjemnie poczuć się kwitnącą lipą.

Leszek też się śmiał.

— Marek dodał jeszcze, że twój chłopak powinien ci dokupić do tych perfum bluzeczkę zamszową.

— A to czemu?

— Była kiedyś taka piosenka. O bluzeczce zamszowej pachnącej mocno Soir de Paris. No i o dziewczynie w tej bluzeczce.

Marta wciąż się śmiała.

— Nie sadzę, abym znalazła chłopaka, który odróżni zamsz od pluszu. O ile w ogóle będzie wiedział, co to jest zamsz.

Leszek raz jeszcze powtórzył:

— Szukajcie, a znajdziecie…

A Marta raz jeszcze go wycałowała.

— Przekaż buziaki wujaszkowi Markowi.

— No, nie wiem, czy bardzo go ucieszy takie pośrednictwo.

Leszek patrzył na swoją roześmianą bratanicę i czuł, jak opada z niego napięcie ostatnich dni. I zmęczenie. I znużenie. Zapominał o swoich codziennych rozterkach i dylematach.

Marta była jego ukochaniem. Jego zastępczym dzieckiem. Często dziwił się bratu i bratowej, że widzą świat poza swoją córką. Taką piękną, taką radosną. Uosabiającą młodość, pogodę ducha, a przede wszystkim — nadzieję. Brat mu się kiedyś zwierzył, że tak bardzo się narozpaczali po utracie poprzednich dzieci, że bali się zainwestować wielkie uczucie w córeczkę. Wciąż i wciąż w obawie, że i ta inwestycja może okazać się tragiczna w swoich skutkach. Patrząc na nich Leszek miał wrażenie, jakby ten ich utrwalony strach wciąż jeszcze nie minął. Kochali Martę. Ale to była dość letnia miłość.

— A jak z tobą, synku? — zapytała matka. — Wyglądasz na zmęczonego. Choć pani Jolcia chyba dba o ciebie jak należy?

— Tak, mamo — odparł.

I pomyślał, że miłość i dbałość pani Jolci w stosunku do niego na pewno nie są letnie.

Rozdział 6

Leszek nie był pewien, czy jego penitent z pierwszego dnia Świąt, wówczas tak zdeterminowany do powrotu na łono Kościoła, będzie w czwartkowy wieczór równie na to gotowy. Ale otworzył kościół o godzinie dwudziestej. I zasiadł w konfesjonale. Choć bardzo kusiła go wizja ciepłej kolacji, ciepłej kąpieli i rozkoszowania się lekturą „Ziemi obiecanej”. Udało mu się nie przeczytać Reymonta w szkole średniej, a teraz bardzo go jego książka wciągnęła.

Okazało się jednak, że musi porzucić marzenia o ciepłej kolacji, ciepłym prysznicu i „Ziemi obiecanej”. Penitent nadal chciał oczyścić swoją duszę. Przyszedł punktualnie.

Leszek gotów był zaproponować mu rozmowę w zakrystii, gdzie mogliby usiąść na krzesłach i gdzie dałoby się włączyć elektryczny piecyk. Bo w kościele panował jeszcze większy ziąb niż na zewnątrz. Ale ostatecznie zdecydował, że pozostaną — on w konfesjonale, penitent na stopniu konfesjonału. Czyli bez jakichkolwiek odstępstw od kościelnej reguły. I bez żadnych ociepleń atmosfery spowiedzi.

Przez chwilę milczeli. Leszek domyślił się, że mężczyzna nie zna lub nie pamięta z odległego przecież dzieciństwa wszystkich konfesjonałowych procedur. Przyszedł mu z pomocą:

— Chcesz wyznać grzechy, czy tylko o nich porozmawiać? Ustalić, co jest, co nie jest grzechem?

— Nie muszę pytać — odparł mężczyzna. — Wiem, co jest moją winą. Nawet jeśli nie jest to uznane za winę w odpowiednich kościelnych paragrafach.

Leszek sprostował.

— Dekalogu. Bo dekalog jest kościelnym kodeksem, jeśli już mamy używać prawniczych sformułowań.

— Dobrze. Więc czuję się winny tamtej kradzieży. No, tych maminych pieniędzy. Być może matka umarłaby nawet biorąc leki. Na pewno by umarła. Ale ta kradzież nie daje mi spokoju. Tylko mam wątpliwość: czy po tym wyznaniu i odpuszczeniu mi tego grzechu poczuje wreszcie ulgę? I czy powinienem poczuć taką ulgę?

— Tak — powiedział Leszek. — Choć nie wiem, czy poczujesz ją od razu. Ale nie będziesz się nią aż tak bardzo dręczył. Mając świadomość, że nie tylko Pan Bóg ci ten grzech odpuścił, ale i twoja matka. Zresztą — ona pewnie przebaczyła ci już dawno temu. A jeśli cierpi z tego powodu, to raczej martwiąc się twoim zmartwieniem niż tym, co zrobiłeś. Masz dzieci?

— Dwoje.

— I chciałbyś, aby przez czterdzieści lat dręczyła je zmora jakiegoś przewinienia względem ciebie? Przewinienia, którego najszczerzej żałują?

— Nie.

Leszek powiedział to nie tyle i nie tylko do swego penitenta. Przede wszystkim powiedział to do siebie. Bo przecież i on nosił brzemię swej winy, choć wiedział, że Elżunia nigdy go za nic nie obwiniała. I na pewno nie chciała, aby wciąż i wciąż z powodu tej swojej niezawinionej winy cierpiał.

— Dam ci rozgrzeszenie z powodu tamtej kradzieży — powiedział Leszek. — A co ty z tym rozgrzeszeniem zrobisz — twoja sprawa.

— Nie zapomnę, co zrobiłem — powiedział mężczyzna. — Ale chyba rzeczywiście nie będę się za to już tak strasznie biczował.

— Dlaczego odszedłeś od Kościoła?

— Przez tamtą nieważną spowiedź. Nie chciałem iść po raz drugi i przyznać, że podczas poprzedniej spowiedzi oszukiwałem. Myślałem, że takie oszustwo bardziej obraża Pana Boga niż sam grzech. Czułem się świętokradcą. I wydawało mi się, że mam piętno tej świętokradczej spowiedzi wypisane na czole. Odzwyczaiłem od chodzenia do kościoła.

— A ślub?

— Cywilny.

— Dzieci nie ochrzczone?

— Nie.

— To chcesz być jedynym wierzącym i praktykującym w rodzinie?

Zastanawiał się.

— No… Na razie tak będzie. Ale dzieci już dorosłe. Same wybiorą. A żona? Tego nie wiem. Nie za dobrze ze sobą żyjemy.

— A co z tymi wyrokami, jakie wydawałeś? Wierzyłeś, że ci skazani ludzie są aż tak winni, że zasługują na śmierć?

Mężczyzna opowiedział w sposób zwięzły, ale bardzo rzeczowy.

— Ten bandyta? Tak. Teraz też bym go posłał na stryczek. I nie powiem, że zrobiłbym inaczej, bo cała historia ze spowiedzią znów by się powtórzyła. Nie żałuję, że zażądałem kary śmierci. Nie żałuje, że ją wykonano.

Leszek stłumił westchnienie. To nie był czas na dyskusje o karze śmierci. Zresztą — sam nie był do końca przekonany, czy gdyby został prokuratorem, a nie księdzem, nie miałby ochoty posłać niektórych zbrodniarzy do powieszalni. Rozmawiali o tym z Jędrkiem Guttrym. I Jędrek zawsze twierdził, że wybrał zawód adwokata i w dodatku cywilisty, aby nie mieć tego rodzaju dylematów.

— Tych innych skazanych — ciągnął mężczyzna — żałuję. Choć żaden z nich nie został powieszony. Ale kazano mi zażądać dla nich kary śmierci. A sędzia taki wyrok wydał. Tyle, że obaj wiedzieliśmy o amnestii. No i była. Po pół roku. Ale ten drugi oskarżony, gospodarczy, sam się powiesił. Zanim amnestię ogłoszono. Więc tak naprawdę, to nie wiem… Moja wina? Czy nie moja? Z prawnego punktu widzenia to nie było zabójstwo, ale nieumyślne spowodowanie śmierci. Ale w środku czuję to inaczej. I nie wiem, czy sam mój żal, że żądałem takich wyroków wystarczy, aby mi przebaczono? Aby ci ludzie mi wybaczyli? Abym ja sam sobie wybaczył?

— Co do samowybaczenia też nie wiem — odparł Leszek. — Ono jest najtrudniejsze.

I raz jeszcze pomyślał nie o człowieku klęczącym na stopniu konfesjonału, ale o sobie. Czyli o kimś, kto sam sobie nie potrafił wybaczać.

— A co do Boskiego wybaczenia, to jest możliwe. Spełniasz dwa warunki konieczne do wybaczenia: żal za grzechy i obietnicę poprawy. Ale jest i trzeci warunek — zadośćuczynienie. W tym przypadku zadośćuczynienie w sensie dosłownym nie jest możliwe. Jako ksiądz mogę jedynie powiedzieć, że pozostaje ci modlitwa. Za siebie. Za nich.

— A jako nie-ksiądz?

— W konfesjonale jestem tylko księdzem. I tylko to mogę powiedzieć.

— I może mi ksiądz dać rozgrzeszenie?

— Za te wyroki? W tej chwili nie wiem. Powinienem porozmawiać ze swoim zwierzchnikiem, czyli biskupem. A dodatkowo chciałbym też z prawnikiem. Mądrym prawnikiem. Ale wydaje mi się, że tak. Że będę mógł udzielić ci rozgrzeszenia.

Choć tak naprawdę wątpił, aby biskup zgodził się na zbyt łatwe rozgrzeszenie tego penitenta. Nie chodziło o żądanie kary śmierci. Za dużo innych spraw się na siebie nakładało. Odstępstwo od Kościoła. Życie w niesakramentalnym związku. Wychowywanie dzieci bez wpajania im zasad chrześcijańskiej wiary. A gdyby tak pogrzebać, to pewnie znalazłoby się jeszcze całe mnóstwo niebagatelnych przewin.

Ale z drugiej strony Leszek czuł, że przeciąganie sprawy, ścisłe trzymanie się reguł kanonicznych odstręczą tego człowieka nie tylko od Kościoła, ale i Boga. Już poprzednio wyczuwał jakieś teraz albo nigdy, choć nie domyślał się powodów tego gwałtownego nawrócenia. Czy raczej — potrzeby nawrócenia? Spytał:

— Dlaczego teraz przyszedłeś? Coś się wydarzyło?

Sądził, że usłyszy: „stan wojenny”. Wstrząs spowodowany tą sytuacją. Strach, że jako prokurator znowu będzie zmuszany do wydawania niesprawiedliwych wyroków. A może choroba? Ludzie często nawracali się słysząc, że zaatakował ich złośliwy nowotwór. Albo, że czeka ich przeszczep nerki. Lub — jeszcze gorzej — serca.

Ale mężczyzna powiedział:

— Zakochałem się.

A Leszek zdębiał.

— W kim?

Nie liczył, że usłyszy: „W Bogu”. To byłoby zbyt melodramatyczne.

— W kobiecie.

— A co z twoją dotychczasową żoną?

— Wedle nauki Kościoła nie jest przecież moją żoną.

Leszek zbuntował się wobec nauki swojego Kościoła. Może trochę dlatego, że okropnie zmarzły mu nogi. Nie czuł stóp. A w łydkach czuł zapowiedź bolesnych kurczów.

— Żyjecie razem wiele lat. Macie dzieci. Więc to chyba z nią powinieneś uregulować swoje stosunki. Żeby były zgodne z nauką Kościoła.

— E, tam! — powiedział penitent. — Tych naszych stosunków to nijak już naprawić się nie da. Ani po kościelnemu, ani w ogóle.

Wyglądało na to, że spowiedź przedłuży się do północy. I skończy zapaleniem płuc. Przynajmniej u Leszka.

— Nie mogę ci teraz dać rozgrzeszenia — powiedział. — Bo od ostatniej spowiedzi minęło czterdzieści lat. Więc ta dzisiejsza, to właściwie spowiedź generalna. Czyli nie dotyczy tylko tych grzechów, które uważasz za najcięższe i których żałujesz. Człowiek grzeszy czasem i w sprawach drobniejszych, ale wyrządzających innym wiele krzywd. Lub jedną wielką krzywdę. Można zabijać, wydając wyroki śmierci, ale także swoim codziennym zachowaniem. Słowami. Gestami. Brakiem miłości. Ale jestem i będę do twojej dyspozycji. Tymczasem obaj musimy się dobrze zastanowić. I powrócić do tej spowiedzi. Żebyś nie odszedł od konfesjonału z poczuciem, że znowu coś zataiłeś, przeoczyłeś, zlekceważyłeś. Jeśli ci naprawdę zależy na zmianie życia i zmianie samego siebie — przyjdziesz.

— Tak — powiedział. — Przyjdę.

Być może on też był już zbyt zmęczony i za bardzo zziębnięty, aby upierać się przy kontynuowaniu spowiedzi. Kiedy podniósł się i stanął przed Leszkiem, ten zapytał:

— Przeczytałeś kawałek Ewangelii?

Mężczyzna skinął głową.

— Pamiętasz co przeczytałeś?

Skinął głową.

— Przypowieść o dobrym i złym drzewie.

— I?

— Pasuje.

A Leszek raz jeszcze pomyślał, że każda przypowieść by pasowała. Tak to już jest z Ewangelią.

Wrócił na plebanię po dwudziestej drugiej. Pani Jolcia zwykle już spała. No, bo skoro wstawała z kurami, to i z kurami wypadało chodzić spać. Ale tym razem nie położyła się do łóżka. Troszeczkę z ciekawości — co to za dziwna nocna spowiedź. Ale bardziej z troski, że ksiądz proboszcz nie wypije przed snem ciepłego mleka. Jak nie dopilnowała, nie wypijał. A wiadomo, że wypite wieczorem ciepłe mleko z miodem i masłem najlepsze na dobry sen. I w ogóle na zdrowie. Zwłaszcza zimą.

Ale Leszek skrzywił się na mleko. Chciał grzanego wina. Co samo w sobie nie było grzesznym pragnieniem. Sam Pan Jezus chętnie pijał wino. Ale pani Jolcia nie była pewna, czy dorównuje zdrowotnym właściwościom mleka z miodem. Ale nie dyskutowała. Podgrzała wino z goździkami, cynamonem i imbirem. Rozkoszny zapach rozszedł się po domu. Zwabił księdza Wojtka. A zaraz potem „Kumatego”. Choć ten musiał wyczuć aromat przez sen. Bo przylazł do kuchni w gaciach. Rozkudłany. Zaspany.

— Ale pachnie! — powiedział ksiądz Wojtek.

Leszek roześmiał się.

— Siadajcie. Ponieważ nie mogę zamienić wody w wino, jedna butelka nam musi wystarczyć.

— Podsmażyć placuszki? — spytała pani Jolcia.

Placuszki z jabłkami zostały z obiadu.

Wszyscy trzej skinęli głowami.

Wojtek spytał:

— A co z tym człowiekiem? Dlaczego potrzebna mu była taka nocna rodaków rozmowa? I aż taka długa? I w dodatku w konfesjonale? Nie mógł wyspowiadać się przed mszą lub w czasie?

Leszek spojrzał na swojego wikarego. Nie bardzo wymownie. Mimo to ksiądz Wojtek zamilkł. I to jego zamilknięcie jeszcze bardziej zaniepokoiło Leszka. I jeszcze mocniej utwierdziło go w jego podejrzeniach.

Pijąc grzane wino czuł miłe ciepło w całym ciele. I ogarniającą go senność. Wiedział już, że zrezygnuje z „Ziemi obiecanej”. A może i prysznica? Umyje zęby i położy się do łóżka.

I tak zrobił.

Następnego dnia przybył na plebanię duplikat „Kumatego”. Może tylko bardziej od niego rozgarnięty. Powiedział pani Jolci, że chce się widzieć z księdzem proboszczem. Pani Jolcia wzruszyła ramionami. Jeszcze czego! Każda łajza i od razu do samej kościelnej góry. Więc przepytała:

— A w jakiej sprawie?

— A poufnej.

Pani Jolcia zdziwiła się. Bardzo był hardy ten czerwononosy przybysz. I jakie słowa znał: „poufność”.

Ale nie odpuszczała.

— A sam ma sprawę, czy od kogoś?

— A co to? Pani za śledczą robi?

Obraziła się.

— Jakbym każdego wpuszczała do naszego proboszcza, to by go zamęczyli swoimi głupotami. A poza tym — wiadomo kto jest kto? W takich czasach?

— Niech pani powie, że od przyjaciela przychodzę.

— Od pana Marka?

— Od przyjaciela. Tyle wystarczy. A pana Marka znam. To lekarz.

Pani Jolcia odpuściła. I poszła do pokoju swojego proboszcza.

— Przyszedł jakiś. Wygląda łajdakowato. Jak nasz „Kumaty”. Ale powiada, że zna pana Marka.

— Zejdę do niego — powiedział Leszek.

— Niech będzie pochwalony — powiedział „Kumato”- podobny. — Ja od pana Andrzeja. Z zaproszeniem na Sylwestra. No, bo telefonów nie ma.

Leszek pomyślał, że Jędrek Guttry też ma swoich łączników, choć całkiem różnych od Dominika. Gdyby Jędrek był karnistą, Leszek wziąłby tego człowieka za wypuszczonego z kozy jego klienta. Z nie najniższym wyrokiem

— Proszę podziękować za zaproszenie — odparł. — Przyjmuję. Z wielką radością i chęcią..

Kiedyś, ale bardzo kiedyś, spędzali zawsze Sylwestra we trzech. Najpierw tylko we trzech. Na zmianę: w mieszkaniach Marka Gillera, Jędrka Guttrego i Leszka. Ale najczęściej u Jędrka, bo miał dom z ogrodem. Czyli — ze śniegiem. I możliwością ganiania po tym śniegu, lepienia bałwanów i obrzucania się śnieżkami. Moczenia czapek, ubrań i butów. I siedzenia za karę w domu, w wełnianych gryzących skarpetach, objadania się wyjętymi z pieca piernikami, wylizywania lukru z garnka i grania we wszystkie możliwe gry z wszystkimi możliwymi sposobami szachrowania.

Potem już były sylwestry z dziewczynami. Dziewczyny były każdego roku inne. I tylko jedna zawsze ta sama, Elżunia. Pierwszy koedukacyjny Sylwester obył się bez tańców. Ale za to z wybudowaniem prawie prawdziwego igloo. W którym bawili się w Eskimosów i w którym zjedli sylwestrową kolację. Leszek wciąż jeszcze pamiętał smak gorących racuchów i herbaty z imbirem. Choć dopiero w wiele lat później zdał sobie sprawę, że Eskimosi nie jadali racuchów i nie pijali herbaty. Ani z imbirem, ani bez imbiru. A po tej kolacji chłopcy udawali renifery i wozili dziewczyny na sankach. Cudnie było.

Jeszcze cudniej bywało na prywatkach. Z muzyką i tańcami. Wszyscy potrafili grać na instrumentach więc grali na zmianę: na gitarach, na pianinie, na harmonii, na skrzypcach. Ale był też adapter „Karolinka”. I płyty z Elvisem Presley’em, Paulem Anką, Dalidą, Connie Francis. Elżunia i Jędrek tańczyli już wówczas w klubie tanecznym i popisywali się swoimi występami. A Leszek, choć podczas ich turniejowych występów nigdy nie bywał o Elżunię zazdrosny, o tyle na tych prywatkach — bardzo. Bo chciał, żeby tańczyła tylko z nim. A Jędrek, Marek i inni chłopcy chcieli, żeby tańczyła tylko z nimi.

Wspominał spędzonego z nią Sylwestra w Zakopanem. Pojechali — on z Elżunią, Jędrek i Marek z jakimiś nowopoznanymi dziewczynami. Ale nie do byle schroniska, czy byle kwatery. Do domu wczasowego „Orbisu”. To był wtedy szczyt socjalistycznego komfortu. Na stołach nie cerata, ale białe obrusy. Niewyszczerbiona porcelitowa zastawa. Nie aluminiowe, ale metalowe — trochę udające Gerlacha — sztućce. No i potrawy, jakich w zwykłym domu wczasowym nie bywało nawet od największego dzwonu. Kanapki z szynką, z polędwicą zwaną sopocką i kiełbasą zwaną krakowską. Zupy-kremy podawane w kokilkach. Eskalopki cielęce. Sznycle po wiedeńsku. I inne bógwieca.

Elżunia wystąpiła na balu w srebrnej, dopasowanej sukience. Marek Giller nazwał ją wtedy „syrenką”.

Od tamtego zakopiańskiego Sylwestra Leszek nie świętował już tego dnia z przyjaciółmi na śmierć i życie. Razem z Elżunią zajmowali się Martusią. Chodzili z nią do kina, do teatrów kukiełkowych, jeździli na sankach w Parku Kultury, albo zjeżdżali na nartach z górki w Szczęśliwicach. Któregoś roku zabrali Martusię do Kampinosu na kulig z pochodniami. Mała była oczarowana. A kiedy kładli Martusię spać, włączali adapter i tańczyli. I Leszek był bardzo szczęśliwy, bo nikt inny nie mógł odebrać mu ani jednego tańca z Elżunią.

Kiedy Elżuni już nie było, a Marta dorosła do prywatek, Leszek spędzał przełom Nowego i Starego Roku całkiem zwyczajnie. Jakby to nie był żaden przełom. Bo dla niego nie był.

Marek Giller często namawiał go, aby przyjechał do domu jego rodziców w austriackim Steindorfie. Ale choć Leszkowi kiedyś udało się — cudownym cudem — uzyskać i paszport i wizę, pojechał tam, ale w innym terminie. I od rana do wieczora jeździł na nartach po wspaniałych alpejskich szlakach.

Teraz ucieszył się z Jędrkowego zaproszenia. W tym okropnym stanie, nazwanym wojennym, ale tak naprawdę niewiadomojakim, nie chciał być sam.

Poprosił panią Jolcię, aby przekopała się przez jego gwiazdkowe prezenty i wynalazła rzeczy, jakie mogą się przydać organizatorom Sylwestra. A więc pani i panu józefowskiego domu.

Praktyczna pani Jolcia wyłowiła butelki nalewek. Jak powiedziała: Co by nie trzeba było powtarzać cudu Kany Galilejskiej. Sama zaś zadeklarowała upieczenie kulebiaka. Wielkiego jak młyńskie kolo.

— Pewno jakiś rosół mają. Dodadzą buraków i będzie barszcz. Albo przecieru pomidorowego i będzie pomidorowa. Albo żuru i będzie żur. Wszystko do kulebiaka pasuje.

Szykując się na wyjazd do Józefowa, Leszek zabrał ze sobą także śpiwór. W Nowy Rok pierwszą mszę odprawiał o trzynastej więc nawet po dorannym balowaniu mógł się jeszcze kilka godzin u Jędrków przedrzemać. I czuł, że mu to przedrzemanie będzie potrzebne. Śpiwór był bardzo poręczny, lekki, puchowy. Sprezentowany mu przez bratową Jędrka, himalaistkę. Bo ona miała już bardziej nowoczesny.

Jadąc do Jędrków postanowił wstąpić do jednej ze swoich chórzystek. Kobieta mieszkała na Smolnej, tuż przy dworcu Powiśle, z którego Leszek zamierzał perygrynować do Józefowa.

Kilka lat temu Leszek udzielał ślubu parze, która poprosiła go o zmianę formuły przysięgi małżeńskiej. Konkretnie — o pominięcie wzmianki o przyjęciu i wychowaniu potomstwa w wierze katolickiej. Panna, na pewno zdolna jeszcze przez wiele lat do rodzenia dzieci wyznała, że jest po radykalnej operacji ginekologicznej. Jej narzeczony wiedział o tym i godził się na bezdzietność związku. Leszek podsunął im myśl o adopcji. Ale oni nie byli zainteresowani przysposobieniem dziecka. Mieli pod opieką starych, bardzo schorowanych i niedołężnych rodziców. Dla dziecka nie widzieli już miejsca.

Ślub był cichy i kameralny. Tylko para nowożeńców i dwójka świadków.

Potem kontakt się urwał. Dopiero dwa lata temu do zakrystii przyszła kobieta w żałobie i zamówiła mszę świętą za duszę swojego męża.

— Ksiądz mnie nie poznaje? — spytała.

Leszkowi wydawało się, że widzi ją po raz pierwszy. I dopiero, kiedy przypomniała mu ślub z tą zmienioną formułą przysięgi małżeńskiej, skinął głową.

— Już pamiętam. Ale co się stało, że pani w żałobie?

— Umarł mój mąż. Już wtedy, kiedy żeśmy się pobierali, był chory na raka. I cud się nie zdarzył.

Była bardzo spokojna. Zrezygnowana? Czy tylko pogodzona z losem, który na siebie przyjęła. I dopiero wtedy Leszek sobie przypomniał, że była najbardziej smutną panną młodą, jakiej kiedykolwiek udzielał ślubu. Ale wówczas sądził, że kobieta żałuje, iż nigdy nie będzie miała dzieci. Ale okazało się, że miała jeszcze inny powód do nie-radości.

Odprawił mszę. Przyszła ponownie do zakrystii.

— Chciałabym, aby takie msze odprawiane były co miesiąc. Nie tylko w intencji mego męża. Także mojej. Bo nie daje sobie rady z życiem. I nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc. Więc może Pan Bóg?

I od tamtej pory Leszek raz w miesiącu odczytywał intencję: Za duszę świętej pamięci Mariusza Kamińskiego i w intencji jego osieroconej żony.

Kiedyś zapytała, czy i jak można zapisać się do kościelnego chóru. O ile w ogóle można.

Ten chór był oczkiem w głowie Leszka. I oczkiem w głowie parafii. Chór zdobywał bowiem nagrody na niemal wszystkich konkursach. Warszawskich, krajowych, a ostatnio — międzynarodowych. Ambitnie sięgał po najtrudniejszy repertuar. Miał w swoim programie utwory nowoczesne: Góreckiego i Johna Ruttera, ale i siedemnastowieczne — Szymona Lechleitnera.

Dla Leszka ten chór to była kontynuacja niegdysiejszych planów i marzeń Elżuni. Studiowała przecież kościelną muzykę chóralną. Słuchając swego chóru Leszek zawsze się zastanawiał, czy dźwięki muzyki i głosy śpiewaków docierają do jego zmarłej żony. Co by dodała, zmieniła, udoskonaliła? Czasem budził się w nocy z jakimś nowym pomysłem. Lubił wtedy myśleć, że to Elżunia nawiedza go w snach.

— Ma pani jakieś muzyczne wykształcenie? Lub doświadczenie? — spytał.

— Muzycznym doświadczeniem była moja matka — odparła. — Solistka Opery Warszawskiej. Sopranistka. Uczennica Ady Sari. Marzeniem mamy było, abym kontynuowała jej karierę. Ale — ku jej rozczarowaniu — zostałam fizykiem. Ale śpiewu się nadal uczyłam. I przez pięć lat śpiewałam w chórze uniwersyteckim.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 64.62