Tytułem wstępu
Publikacja niniejsza — choć zastanawiam się, czy sformułowanie publikacja nie jest dla albumu o tak niewielkim formacie określeniem odrobinę na wyrost — którą z nieskrywaną przyjemnością oddaję, Drodzy Czytelnicy, w Wasze ręce, zrodziła się w dość nietypowych okolicznościach. Można by nawet rzec nieco przewrotnie, że zawartość książki nabierała realnego kształtu na długo przed tym, zanim pomysł na nią zaczął choćby kiełkować. Treści, które tu zamieszczam — fotografie i inspirowane nimi krótkie historie — tworzyłem czerpiąc garściami z dźwięków, zapachów i obrazów miasta, ale najmniej z myślą o tym, że kiedyś posłużą mi za materiał na papierowe czytadło. Powstawały na użytek wirtualnego świata nieskończonych możliwości, świata, w którym człowieka ogranicza właściwie tylko jedno — jego własna wyobraźnia.
Zaraz, zaraz! Czy ten oficjalnie wyartykułowany przed chwilą pean na cześć potęgi cyfrowej rzeczywistości, to są na pewno moje słowa? Czy o potencjale drzemiącym w globalnej sieci i o perspektywach, które przed ludźmi otwiera to fascynujące narzędzie, naprawdę przekonuje boomer z krwi i kości, stojący co do zasady w opozycji do wszelkich nowinek i nieokiełznanego rozwoju technologicznego? Cóż, najwyraźniej jestem dobitnym przykładem tego, że paradoksy lubią przytrafiać się ludziom… Pozwólcie jednak, że zacznę od początku.
Rzecz miała miejsce w wyjątkowo ciepły jak na wczesną wiosnę, marcowy wieczór 2017 roku. Spotkanie z przyjaciółmi w jednym z ursynowskich bloków trwało w najlepsze. Wyszedłem na balkon aby odetchnąć od zgiełku rozmów. Pod moimi stopami falowało rozmigotane miasto, jeszcze nie nocne, wciąż tętniące życiem, ale już rozświetlone blaskiem latarń, który rozlewał się na jezdniach w szerokie, pomarańczowe rzeki. Niemal odruchowo, jak zawsze w takich chwilach, sięgnąłem po telefon, złapałem kadr i zwolniłem migawkę. Zdjęcie było gotowe. Nie miałem wówczas pojęcia, że właśnie ta fotografia, wcale nie nadzwyczajna, nawet nie przeciętna, zamiast utonąć wraz z tysiącem jej podobnych w przepastnych odmętach pamięci aparatu, stanie się zalążkiem czegoś, co po latach zaowocuje książką.
Wróciłem do środka. Jeden ze znajomych żywiołowo dzielił się z pozostałymi uczestnikami spotkania swoimi wspomnieniami z zeszłorocznych wakacji. Barw jego opowieściom dodawały zdjęcia, które rozemocjonowany pokazywał na smartfonie.
— Wyświetlasz te fotki bezpośrednio z galerii telefonu, czy trzymasz na jakiejś platformie? — zapytałem.
— No co ty, stary, nie znasz Instagrama? — odpowiedział pytaniem na pytanie spoglądając na mnie lekko zdziwionym wzrokiem, po czym, niezrażony tym, że mu przerwałem, powrócił do prezentacji.
Myśl, która zawładnęła mną dzięki tej niepozornej wymianie zdań, nie dawała za wygraną. Jeszcze tego samego wieczoru pobrałem na telefon aplikację Instagram i… stało się — zostałem dumnym posiadaczem fotobloga zatytułowanego Ciekawie o Warszawie. Teraz pozostało już „tylko” wypełnić go treścią. Jak się zapewne domyślacie, pierwszym zdjęciem — zaopatrzonym, jak wszystkie kolejne, w krótką opowieść — które pojawiło się na właśnie założonym koncie, było to z wieczornym widokiem z ursynowskiego balkonu. I tak, niejako przypadkiem, rozpoczęła się trwająca do dziś przygoda. Kiedy zaś po latach wykoncypowałem, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by historie z Instagrama przenieść na papier, nie mogło i tego zdjęcia zabraknąć w wydaniu książkowym, gdzie, jak na seniora przystało, zajęło zaszczytne, pierwsze miejsce.
Historie (nie)zwykłe
Fotografie, wszystkie mego autorstwa, które znalazły się w niniejszej książce, zaprezentowałem w tej samej kolejności, w jakiej wcześniej pojawiały się na fotoblogu Ciekawie o Warszawie. Opisy do nich także zaczerpnąłem ze wspomnianego fotobloga. W związku z tym, że tutaj nie musiałem nazbyt martwić się ograniczeniami związanymi z długością tekstu, większość opowieści pozwoliłem sobie urozmaicić, niemniej wciąż starałem się zachować ich zwięzłą, instagramową formę. Jeśli jakaś istotna informacja zdążyła się zdezaktualizować, zasygnalizowałem to w przypisach. Na końcu zamieściłem cztery plansze — fragmenty planów Warszawy. Obiekty opisane w książce oznaczyłem na nich dymkami z numerami rozdziałów.
Ponieważ profil Ciekawie o Warszawie przypomina bardziej kalejdoskop miejsc i wydarzeń, niż opowieści poukładane w chronologicznym porządku, taka też, siłą rzeczy, jest ta książka. Nieułożona i nieco czupurna, jak stolica, o której w niej przecież mowa.
#1. Ursynów
Podejrzewam, iż niełatwo byłoby otrząsnąć się z wrażeń poczciwemu Julianowi Ursynowi Niemcewiczowi, gdyby ten dzisiaj zafundował sobie spacer po okolicy, której od wieków patronuje swoim przydomkiem. Powiedzieć, że od czasu, gdy zamieszkał po sąsiedzku, miejsce zmieniło się nie do poznania, to jak nic nie powiedzieć.
Wiecie gdzie pod koniec życia znalazł sobie kącik ten zasłużony literat, historyk, publicysta, tłumacz i polityk? Ni mniej, ni więcej, tylko w urokliwym pałacyku, goszczącym obecnie rektorat Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego przy ul. Nowoursynowskiej. Wybudowany w 2. poł. XVIII w. dla Stanisława Kostki Potockiego i Aleksandry z Lubomirskich specjalnie na ich miesiąc miodowy, został nie bez kozery nazwany Rozkoszą. Niemcewicz nabył pałacyk wraz z okolicznymi dobrami w 1822 r. Wśród odwiedzających pisarza w majątku znalazł się Juliusz Słowacki, który wyraził zachwyt nad jego nieprzeciętnym pięknem (majątku oczywiście, nie Niemcewicza).
Jako że Niemcewicz dużym sentymentem darzył Stany Zjednoczone, do których wyemigrował wraz z Tadeuszem Kościuszką po klęsce insurekcji, swoją nową posiadłość chciał nazwać Ameryką, ale przyjaciele szybko wybili mu z głowy ten pomysł. Ostatecznie Ursyn ochrzcił swe włości mianem Ursynowa i tak zostało po dziś dzień. Pałac Rozkosz zapewne zagości jeszcze na blogu, ponieważ sam w sobie zdecydowanie wart jest odrębnego wpisu. Wy tymczasem, przemierzając ulice Ursynowa, wspomnijcie ciepło Juliana Ursyna Niemcewicza, zasłużonego ojca nazwy dzielnicy.
[Na planie Warszawy: plansza IV-1]
#2. Pałac na Wyspie
Pałac na Wyspie, zwany też, z racji obmywających jego fundamenty wód Stawu Łazienkowskiego, Pałacem na Wodzie, został zaprojektowany przez Dominika Merliniego w 2. poł. XVIII w. dla ostatniego króla Rzeczpospolitej Obojga Narodów, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ta wysmakowana, wzniesiona w duchu klasycyzmu, letnia rezydencja królewska, powstała na zrębach stojącej tutaj wcześniej XVII-wiecznej barokowej Łazienki należącej do marszałka wielkiego koronnego, Stanisława Herakliusza Lubomirskiego. Była ona dziełem wybitnego niderlandzkiego architekta działającego w Warszawie, Tylmana z Gameren. Budynek Łaźni do dziś zachował się w murach Pałacu na Wyspie i — jak łatwo się domyślić — dał nazwę Łazienkom Królewskim, najpiękniejszemu założeniu pałacowo-parkowemu stolicy.
Pałac, podobnie jak wcześniej Łazienkę, posadowiono na nietypowych fundamentach — dębowych palach wbitych w grząski, podmokły grunt. Z początkiem XXI w. przeprowadzono ich konserwację, więc możemy być spokojni. Posłużą zapewne kolejne kilkaset lat.
Lubicie łakocie? Świetnie się składa — na pierwszym piętrze, w sypialni, znajdziecie tekturowe pudełeczko, a w nim dwie, zdobne w królewski monogram, autentyczne czekoladki należące niegdyś do Stanisława Augusta.
Pałac, podobnie jak pozostałe obiekty w Łazienkach Królewskich, na szczęście nie został zburzony w czasie II wojny światowej. Wśród jego murów także dzisiaj można odczytać oświeceniową myśl króla, który z pasją roztaczał mecenat nad osobistościami nauki, kultury i sztuki.
[Na planie Warszawy: plansza III-2]
#3. Zegar Jastrzębowskiego
To bez wątpienia jeden z najmniej znanych warszawskich zegarów słonecznych. Od dziesięcioleci zdobi teren Łazienek Królewskich, ukryty przed wzrokiem ciekawskich wśród bujnej zieleni porastającej skraj skarpy wiślanej. Pochodzenie zegara, wykonanego w XIX w. na wielkim głazie narzutowym, zdradza wykuty wprawną ręką napis:
Wojciech Jastrzębowski
1799 +1882
Uczony, profesor Instytutu Agronomicznego w Marymoncie, żołnierz 1831 roku, ten zegar słoneczny instrumentem swego pomysłu, Kompasem Polskim przez niego nazwanym, własnoręcznie na tym kamieniu wykreślił.
Faktycznie, na szorstkiej, granitowej powierzchni głazu można wypatrzyć precyzyjnie wyryte cyfry. A Instytut Agronomiczny? Była to pierwsza na ziemiach polskich szkoła rolnicza, założona w 1816 r. we wsi Marymont pod Warszawą. Obecnie tradycje Instytutu kontynuuje SGGW.
Czy słowo Marymont nie kojarzy wam się przypadkiem z melodyjnym językiem francuskim? Tak? — i słusznie. W 2. poł. XVII w. Jan III Sobieski zlecił Tylmanowi z Gameren zaprojektowanie pałacyku dla królowej Marysieńki, a wzniesienie, na którym kazał go wystawić, na cześć swej ukochanej żony nazwał po francusku Marie Mont, czyli Górą Marii. Obiekt służył nie tylko królowej (do odpoczynku), ale też Janowi III (jako pawilon myśliwski). Właśnie w tym pałacu, na początku XIX w., swą pierwszą siedzibę znalazł Instytut Agronomiczny. Dzisiaj cenne pozostałości marymonckiej rezydencji kryją się w murach kościoła Matki Bożej Królowej Polski przy ul. Gdańskiej, zaś nazwa Marymont przywodzi na myśl czasy, gdy Sobiescy spędzali tutaj letnie miesiące.
[Na planie Warszawy: plansze II-3; III-3]
#4. Brama Pałacu Potockich
O tym, żeby nie zadzierać nosa przypominają nawet piosenki, niemniej osobiście twierdzę, że w pewnych okolicznościach można. Zwłaszcza jeśli chcemy nauczyć się dostrzegać rzeczy, które uparcie umykają naszej uwadze, choć przechodzimy obok nich na co dzień.
Przespacerujcie się Krakowskim Przedmieściem i podnieście wzrok, a ujrzycie wyjątkowo ozdobne, kute zwieńczenia bliźniaczych bram prowadzących na dziedziniec Pałacu Potockich, który stanął tutaj w 2. poł. XVIII w. w miejscu jeszcze starszego, XVII-wiecznego, murowanego dworu. Bramy, zaprojektowane w końcu XIX w. przez Leandra Marconiego, w 2014 r. zostały pieczołowicie odrestaurowane i pokryte szczerym złotem. Prace konserwatorskie wydobyły na światło dzienne między innymi mocno już wcześniej przykurzony herb Potockich — Pilawę, a także wstęgę z napisem SCUTUM OPPONEBAT SCUTIS. Sentencja ta była dewizą rodu i znaczy tyle co Tarcza przeciwstawia się tarczy.
Chcielibyście liznąć nieco heraldyki, a ściślej budowy herbu szlacheckiego? Nic prostszego — znajdziecie tu wszystko: klejnot, koronę, hełm, ozdobne labry, tarczę wraz z godłem i wspomnianą dewizę. Zadzierajcie nosa jak najczęściej. Naprawdę warto!
[Na planie Warszawy: plansza I-4]
#5. Wojenny ostaniec
Wojenne ruiny — niemi świadkowie zagłady stolicy — w XXI wieku zaskakują, szokują, prowokują do przemyśleń. I znikają jedna po drugiej pod bezlitosnym naporem nowego.
Kamienica przy Waliców 14 została wzniesiona zapewne w końcu XIX w. Wówczas okolicę zasiedlali głównie warszawscy Żydzi. To tutaj, na Waliców 14, mieszkał Władysław Szlengel, literat, nazwany przez potomnych poetą getta.
W czasie okupacji hitlerowskiej, w październiku 1940 r. ulica wraz z domem nr 14 została włączona w granice Małego Getta wchodzącego w skład utworzonej właśnie dzielnicy zamkniętej. Niemiecka machina, puszczona w ruch w celu eksterminacji narodu żydowskiego, nabierała rozpędu. Po akcji wywózki warszawskich Żydów do Treblinki, którą naziści przeprowadzili w lipcu i sierpniu 1942 r., Małe Getto zostało zlikwidowane, a ulica z powrotem znalazła się w części aryjskiej. W sierpniu 1944 r. toczyły się tutaj ciężkie walki powstańcze, podczas których część frontowa kamienicy legła w gruzach wskutek wybuchu miny samobieżnej Goliat.
Do naszych czasów cudem dotrwały zrujnowane oficyny. W 2009 r. ich północna ściana użyczyła swej szorstkiej powierzchni największemu i chyba najbardziej znanemu warszawskiemu muralowi, któremu nadano tytuł KAMIEŃ I CO? Warto na chwilę przystanąć przy Waliców 14 i zadumać się nad losami miasta i jego mieszkańców. Warto to zrobić choćby dzisiaj, bo wszystko wskazuje na to, że już niebawem stracimy tę możliwość bezpowrotnie…
[Na planie Warszawy: plansza II-5]
#6. Zamkowy Ogród Górny
Historia ogrodów zamkowych sięga średniowiecza i jest niemal tak samo stara jak historia samego Zamku. Wraz z upływem lat zmieniały się mody, zmieniał się też ogród. Raz piękniał, to znów popadał w ruinę i zapomnienie. Nie szczędziły go zawieruchy dziejowe, po których jednak niestrudzenie podejmowano kolejne próby przywracania mu blasku.
Po II wojnie światowej długo trzeba było czekać na kolejną metamorfozę tego miejsca. Choć odbudowany Zamek stanął na skraju skarpy już w 1974 r., restaurację zniszczonego Ogrodu Górnego przeprowadzono, bagatela, czterdzieści lat później. Tak czy inaczej — wreszcie jest. Zaprojektowany na nowo, lecz z poszanowaniem historii, spływa łagodnie zielenią spod murów Zamku w dół, ku dachowi Arkad Kubickiego. Pod ceglanymi sklepieniami tej autentycznej budowli z początku XIX w. ukryła się ruchliwa niegdyś ulica Boczna, łącząca nieistniejącą już osadę Rybaki z Mariensztatem.
A donice ustawione na górnym tarasie? Okazuje się, że ich kształt i kolorystyka nie są dziełem przypadku. Inspiracją dla projektantów stał się jeden z obrazów Canaletta, nadwornego malarza króla Poniatowskiego. Mistrz uwiecznił na płótnie taras zamkowy ozdobiony roślinami w takich właśnie donicach. Zieleń, biel i czerwień, to barwy rodu Poniatowskich spod znaku Ciołka. Byk (Ciołek) w herbie króla ma kolor czerwony, trawa mieni się zielenią, a całość przedstawiona jest na białym tle tarczy herbowej.
Wybierzcie się do zamkowego Ogrodu Górnego. Możecie być pewni, że spacer jego alejkami przyniesie wam mnóstwo estetycznych doznań. No i nacieszycie wzrok widokiem wschodniej elewacji Zamku. Z bardzo bliska!
[Na planie Warszawy: plansza I-6]
#7. Psi pomnik
Pomniki warszawskie, jakie są, każdy widzi. Jedne skromne, inne monumentalne, ale zwykle wystawiane ludziom. Zdecydowanie trudniej natknąć się na pomnikowego psa.
Jeden, choć nie jedyny taki w stolicy, ukrył się na tyłach Starej Pomarańczarni w Łazienkach Królewskich. Wieść parkowa niesie, że w tym miejscu już za króla Poniatowskiego chowane były jego ukochane wyżły. Inni twierdzą uparcie, że miejsce pochówku znajdowały tutaj psy straży parkowej. W każdym razie, najlepszy przyjaciel człowieka leży sobie od lat na kamiennym cokole wśród bluszczu i strzeże spokojnego snu swych współbraci.
Co to za psisko, które zdobi pomnik? Pytanie proste — gorzej z odpowiedzią. Oficjalna strona Łazienek Królewskich podaje, że jest to kamienna kopia odlanej w brązie rzeźby psa Asa z grobu pisarza Adolfa Dygasińskiego, pochowanego w 1902 r. na Starych Powązkach. As był bohaterem książki o tym samym tytule, a rzeźbę na grób pisarza wykonać miał Czesław Makowski w 1903 r. Problem w tym, że inne źródła uparcie twierdzą, iż grób literata zdobiła, i owszem, rzeźba psa dłuta Makowskiego, ale nie był to As, a wyżlica Norma, bohaterka innej powieści Dygasińskiego pt. Psia dola. Dobrze przeczytaliście — zdobiła, nie zdobi. Jakiś czas temu nagrobek został ogołocony przez złodziei niemal ze wszystkich metalowych elementów. Na szczęście niedawno Norma, a może As — w każdym razie wyżeł — wrócił na Powązki na grób swego pana, już nie jako brązowy odlew, a rzeźba odkuta w wapieniu pińczowskim. Strasznie zagmatwana ta historia, ale czy nie takie właśnie przygody lubimy najbardziej?
[Na planie Warszawy: plansze II-7; III-7]
#8. Wilanowska perła baroku
Zastanawialiście się kiedyś nad pochodzeniem nazwy Wilanów? Już w średniowieczu funkcjonowała tutaj wieś nosząca wdzięcznie brzmiące miano — Milanów. W XVII w. w dobrach milanowskich dworek postanowili pobudować Leszczyńscy, ale przerwali prace. Skończyło się na fundamentach.
Była 2. poł. XVII w., kiedy na scenę wkroczył główny bohater, Jan III Sobieski. Król mógł zamieszkać na zamku warszawskim, lecz jako szlachcic, sarmata z krwi i kości, cenił sobie przestrzeń i wiejską sielankę, stroniąc raczej od zgiełku miasta. Wykupił zatem od Leszczyńskich grunty milanowskie i na istniejących już fundamentach kazał wznieść szlachecki dwór. Potęga króla szybko rosła, wiktoria wiedeńska rozsławiała jego imię w całym chrześcijańskim świecie, nie godziło się więc monarsze dalej mieszkać w kurnej chacie, jak często mawiali na dworek skonfundowani goście. Z — nomen omen — odsieczą przyszedł królowi jego nadworny architekt, Augustyn Locci. Zaprojektował on rezydencję wzorowaną na francuskich założeniach entre cour et jardin, czyli między dziedzińcem, a ogrodem, nazywaną dziś, w pełni zasłużenie, perłą baroku.
Nad wejściem głównym do pałacu Sobieski umieścił tablicę z łacińską inskrypcją, która po polsku brzmi tak: Co starodawne miasto (Rzym) czciło, teraz Villa Nova posiada. Przekraczający progi Nowej Willi goście musieli czuć, że udają się na audiencję do władcy wybitnego, spadkobiercy potęgi Rzymu i kultury antycznej. Zaś jako że okolicznym mieszkańcom nie w smak było wymawiać łacińskie Villa Nova, zamienili je na swojsko brzmiący Wilanów. I tak już zostało.
[Na planie Warszawy: plansza IV-8]
#9. Wiadukt Markiewicza
Wiadukt Stanisława Markiewicza na ul. Karowej powstał w latach 1902—1905. Przetrwał II wojnę światową, a dzisiaj stanowi cenny przykład inżynierii drogowej i architektury przełomu XIX i XX w. O bogatą oprawę plastyczną estakady zadbali architekt Stefan Szyller, znany choćby z projektu gmachu głównego Politechniki Warszawskiej, Zachęty czy neorenesansowych wieżyc mostu Poniatowskiego, a także rzeźbiarz Jan Woydyga, spod dłuta którego wyszły między innymi rzeźby Syrenki i alegorii Wisły, wieńczące kamienne balustrady wiaduktu.
Czym Markiewicz zasłużył sobie na to, że jego imieniem nazwano stołeczny wiadukt? Jako lekarz i higienista już w latach 80. XIX w. organizował pierwsze kolonie dla dzieci, współtworzył też Warszawskie Towarzystwo Higieniczne, którego monumentalny gmach stoi po sąsiedzku do dziś.
Stało się tradycją, że na wiadukcie Markiewicza i serpentynach Karowej organizowany jest, ceniony przez amatorów sportów samochodowych, odcinek specjalny Rajdu Barbórka. Co roku, 4 grudnia, najlepsi kierowcy rywalizują tutaj o palmę pierwszeństwa.
Jeszcze jedno — nazwa ulicy. Już w połowie XVIII w. istniał na Powiślu, u wylotu wąwozu dzisiejszej Karowej, Magazyn Karowy — coś na kształt zakładu oczyszczania miasta — założony przez szefa Komisji Brukowej, marszałka Franciszka Bielińskiego (właśnie dzięki niemu Marszałkowska jest Marszałkowską). Nieczystości zwożono tutaj na wozach, które potocznie nazywano karami. No i zagadka rozwiązana — czyż nie miło pomyśleć, że to śmieciarki dały nazwę tej uroczej ulicy?
[Na planie Warszawy: plansza I-9]
#10. Mur getta na Waliców
Opowiadałem wam już o wojennym ostańcu z Waliców 14, a dzisiaj kilka słów o tym, co po drugiej stronie ulicy.
W połowie XIX w. niejaki Herman Jung, Niemiec z pochodzenia, z wyboru zaś Polak, założył przy ul. Waliców swój interes i to nie byle jaki, bo piwowarski. Biznes kwitł, Jung otwierał na terenie miasta kolejne browary, między innymi przy pl. Trzech Krzyży. Schyłek życia browarnika zbiegł się ze schyłkiem XIX w. Kiedy więc Jung postanowił przenieść się w 1890 r. ze świata żywych do świata umarłych, jego interes, by kontynuować piwne tradycje, przejęli konkurenci — Haberbusch i Schiele.
Zabudowania browaru przetrwały w niezłym stanie obie wojny światowe. Dopiero w latach 80. XX w., gdy tereny fabryki przejęła Mennica Państwowa (obecnie Mennica Polska), zabytkowe obiekty zaczęto krok po kroku rozbierać. Na szczęście udało się uchronić od zniszczenia budynek administracyjny, podziemne magazyny z imponującymi sklepieniami kolebkowymi i, przede wszystkim, ceglany mur od strony ulicy Waliców.
Ślady po pociskach widoczne w murze, to pamiątki po walkach powstańczych w 1944 r. Mało kto jednak ma świadomość, że niepozorna na pierwszy rzut oka ściana skrywa jeszcze jedną tajemnicę. Otóż w latach 1940—1942 wyznaczała ona swym biegiem fragment zachodniej granicy getta. Dziś stanowi jeden z zaledwie kilku zachowanych odcinków murów otaczających niegdyś dzielnicę zamkniętą, której bramy okupanci rozkazali zatrzasnąć na głucho 16 listopada 1940 r. Przyłóżcie dłoń do chłodnych cegieł i wsłuchajcie się w opowieść zaklętą w każdej z nich. Usłyszycie historię niezwykłą…
[Na planie Warszawy: plansza II-10]
#11. Tankred i Klorynda
Tę ujmującą grupę rzeźbiarską zamówił do Łazienek w końcu XVIII w. sam król Stanisław August Poniatowski. Wykonane z marmuru kararyjskiego dzieło odkuto we Florencji, zaś natchnieniem dla rzeźbiarza stał się poemat z 1581 r., zatytułowany Jerozolima Wyzwolona. Opowiada on o pierwszych wyprawach krzyżowych organizowanych w celu odbicia Ziemi Świętej z rąk niewiernych. Posłuchajcie…
Tankred, krzyżowiec, zakochał się w Kloryndzie — Saracence, kobiecie niezwykłej urody, wyznawczyni islamu. Kiedy doszło do decydującej walki, nasz bohater śmiertelnie ranił atakującego go odważnie przeciwnika. Chcąc przekonać się, kim jest ów śmiałek, zerwał mu z głowy hełm i ku swej rozpaczy ujrzał… gasnące oczy Kloryndy. Cóż ze zwycięstwa, skoro na ramieniu Tankreda skonała miłość, której on sam, nieświadomy z kim toczył bój, zadał śmiertelny cios?
Napis na kamiennym cokole głosi: Giniesz śliczna Clorindo od miłosney dłoni. A twoy Tankred nad własnym zwycięstwem łzy roni.
W 1806 r. bratanek nieżyjącego już króla, książę Józef Poniatowski, sprzedał rzeźbę. Ostatecznie trafiła do Puław, gdzie można podziwiać ją po dziś dzień. A Łazienki? Te, po latach, zafundowały sobie wierną kopię dzieła.
[Na planie Warszawy: plansza III-11]
#12. Kamienica Józefa Wildera
Zdumiewająca lekkość formy górującego nad Bagatelą domu Józefa Wildera najpełniej objawia się w promieniach zachodzącego słońca. Do zaprojektowania gmachu Wilder, bogaty kupiec i przedsiębiorca, zatrudnił duet architektów, Józefa Napoleona Czerwińskiego i Wacława Heppena. W efekcie powstała wielkomiejska kamienica z wysmakowaną fasadą w stylu secesji, na którą moda z chwilą oddawania budynku do użytku w 1912 r. powoli przemijała.
Na parterze Wilder urządził sklep kolonialny, wyżej oferował mieszkania na wynajem. W reprezentacyjnych klatkach schodowych prowadzących na piętra do dziś można podziwiać posadzki z marmuru kararyjskiego i kryształowe szyby. Nowoczesność i wielki świat.
To tutaj w 1921 r. przyszedł na świat wybitny poeta Pokolenia Kolumbów, Krzysztof Kamil Baczyński, o czym dyskretnie przypomina tablica umieszczona na prawo od bramy.
Gmach przetrwał wojnę w niezłej formie, zaś w trakcie zakończonego niedawno remontu udało się przywrócić wspaniałe secesyjne detale zdobiące niegdyś jego fasadę. Marzycie o tym, by poczuć ducha starej, przedwojennej stolicy? Ulica Bagatela jest jedną z niewielu, na której, przy odrobinie wyobraźni, może się to udać.
[Na planie Warszawy: plansza III-12]
#13. Moda na Orient
Chiny w miniaturze wśród łazienkowskiego klasycyzmu? Czemu nie. Wszak moda na Orient trwa od stuleci, przy czym dzisiaj ogranicza się zwykle do wizyt w restauracjach z przymiotnikiem chińska w nazwie, dawniej zaś przejawiała się przede wszystkim w zamiłowaniu do dalekowschodniej architektury i sztuki.
Stanisław August Poniatowski nie był w tej kwestii wyjątkiem. XVIII-wieczni artyści, upiększając jego ukochane Łazienki, tworzyli w duchu Orientu wiele dzieł. Jednym z najokazalszych był niezachowany, bogato zdobiony Most Chiński, wzniesiony na skrzyżowaniu Promenady Królewskiej i Alei Chińskiej. Ze szczytu darzonej sympatią spacerowiczów drewnianej kładki, otwierała się na park wyjątkowa panorama.
Na początku XXI w. powrócił pomysł na chinoiserie w Łazienkach. Realizację projektu wsparły polskie i chińskie firmy, a altany, mostek, latarnie i lwy zostały dostarczone przez Muzeum Księcia Gonga w Pekinie. Ich postawienie według tradycyjnych zasad sztuki budowlanej powierzono chińskim rzemieślnikom. Mniejsza altana w kształcie rotundy symbolizuje pierwiastek żeński, zaś większy pawilon, to element męski. Spina je mostek przerzucony nad strumykiem imitującym drogę mleczną.
[Na planie Warszawy: plansza III-13]
#14. Plac Unii Lubelskiej
Plac Unii Lubelskiej. Tutaj, pomimo zgiełku i gwaru miasta XXI wieku, wciąż można usłyszeć ciche rozmowy starych murów, wspominających niezaprzeczalny urok i elegancję przedwojennej stolicy.