Zamknij oczy i patrz
wypuściłeś mnie z rąk
było tyle ważniejszych spraw
spadasz teraz zbyt lekki jesteś
spakowane szczęście zagubiło się
podczas lotu to nic
miłość nie mieści się w walizce
w pustych sercach ani słowach
tam łatwo ukryć strach
spróbuj odłożyć na półkę
źle zapisane strony
w bibliotece uczuć nie jest ciasno
przy upadku złamałeś skrzydło
to nic jesteś w tym miejscu
jeszcze mnie nie widzisz
zamknij oczy i wtedy patrz
Najlepiej w filiżance smakuje nadzieja
róża trzymana w dłoniach
wbija swoją delikatność
w opuszki palców
onieśmielenie miesza się
z czerwienią
kolce przecinają
subtelne oczekiwanie
na wskroś zostać
na jeden łyk ciepłej
jeszcze kawy
najlepiej w filiżance
smakują ziarenka goryczy
odejść po gładko
wydeptanych kamieniach
wyznaczyć drogę nie wiem
mam jeszcze te róże
i myśli niesplecione
poproszę o kawę najlepiej
w filiżance smakuje
nadzieja nawet gorzka
Ociemniałość
ślepcy mogą patrzeć
prosto w słońce
śmiać się w twarz
nie tulić wzroku
po sobie
jak z dzieckiem
bawić się wyobraźnią
nie wiem czy muszą
iść po naszkicowanych
śladach
w tej gęstej mgle
wszyscy są równi
w ciemnych okularach
siebie odnaleźć w gęstwinie
trudniej
zdjąć okulary
Zwierciadło
przechadzam się
w czterech ścianach
według prostej
nawet przestałem się garbić
szukam symetrii
lewa strona prawa
gdzie jest oś niezgody kość
zwierciadełko powie
przestańcie krzyczeć
nie słychać sprzedawcy luster
małym drukiem skrobie
siedem lat za pobicie
i nieszczęście pokoleń
Niewinne pytania
Co to za brat
Któremu w dłoni kwiat
Więdnie?
Uczucie to jakie
Którego znakiem
Chłód?
Jaki to przyjaciel
Wszyscy go znacie
Jeśli nieszczery?
Czemuż przyjaźni więzy
W obliczu nędzy
Puściły?
Kto nie chce oprócz chleba
Stawiać pod skrawkiem nieba
Niewinne pytania?
Nie pytasz? Nie pytaj
Podobnie nie dotykaj
Niewinności
W ramiona cudze
odlatujesz
jaskółko moja
do innych ramion
nasze drzewo
nie przetrwało
chłodnych spojrzeń
wspominaj
tylko wolności
rozpostarte skrzydła
krople rosy
otulające
spragnione słowa
nie pamiętaj
drogi powrotnej
ponad swoje siły
klucze ptaków
układają się
ponad dachami gniazd
trzepotu skrzydeł
nie słyszą
jak serce uderza o skałę
nie słyszą
Zastał nas zwykły dzień
nie czuję
ciepłych słów
na moim biegunie
poza horyzont
wzrokiem nie sięgam
jak po owoc
nie dotykam
ziemi niczyjej
obiecanej garści kamieni
nie rzucam na wiatr
słów niepotrzebnych
jak dzwon
kiedy pytają komu on bije
uderza własne serce
ocieram się o nadzieję
jak kot łasy na pieszczoty
wyginam grzbiet
do słońca
chwytam cień
pod ramię wyprowadzam
niepokoje
na spacer razem z parasolem
Rozmowa bez pośpiechu
Dokąd idziesz?
W przeciwną stronę.
Dlaczego?
Napić się ze źródła.
Pragniesz?
Niekoniecznie kropel wody.
Co widzisz?
Dziś nie ma białych chmur.
Będziesz sam?
Nie, od morza biegnie sztorm.
Nie boisz się?
Trzymam wiatr za rękę.
Ty o nic nie zapytasz?
Nie.
Nie jesteś ciekawy?
Nie ma mnie w sieci. Płynę…
Rozlewa się złoty uśmiech słońca
zamykam złość na klucz
za drzwiami
zostawiam
ciężkie powieki
nieprzespane noce
rozsypuję korale
z których ułożyłem naszyjnik
zbyt wcześnie
otwieram okno
z widokiem na świt
rozlewa się złoty uśmiech słońca
wypełnia opustoszałe kielichy
po brzegi
płynę rozbijam białe bałwany
w morskiej pianie
chcę tańczyć
Kto jeszcze przekroczy Rubikon
nie pragnę złotych spojrzeń
na diamenty uwięzłe w dłoniach
nieotwarte prezenty
słowa bez znaczenia
nie czekam
kiedy usta przytulimy do ust
nie zaciskaj warg
tak trudno narysować Eden od nowa
Byle nie zasnąć
nie obawiam się nocy
bezsennych
gwiazd pochowanych
po przestworzach
jak po szufladach starych fotografii
bardziej słów mrocznych
rozsypanych nad brzegiem morza
pożegnanie wówczas
przybiera kolor szkarłatny
smakuje ciszą
pajęczyną utkaną
w oczekiwaniu na ofiarę
Jeśli jutro kłamie Wysoki Sądzie
przez zamknięte myśli
powieki spoglądają
zachłannie
zazdrośnie
widzą tylko aksamit
skrępowane ciało
ubiera się w złote kajdanki
znajomy głos
w lustrze
kłamie w żywe oczy
nie przegląda się
smakuje każde słowo
w obcym towarzystwie
łatwiej rysować pejzaż
zwierciadło nakryć purpurą
to nic że lustrzane odbicie
kłamie we własnej sprawie
Wysoki Sądzie
ma milion polubień
i płaszcz z wilczej skóry
Cisza
pragnę dotknąć
w ramionach poczuć kiedy
jesteś nieuchwytna
niepokoi mnie zgiełk myśli ubranych
w białe kołnierzyki
i szkarłat litery
nie słyszę cię
pląsasz wokół wiem że jesteś
w zmiennym nastroju
trącasz mnie ramieniem
czuję ten cień za plecami
nie chowaj się
W obcej skórze
moja nagość otwiera się
na dotyk
za progiem zaskakuje mnie
jej delikatność
co jeszcze
kryje się za drzwiami
szkicuję
w wyobraźni budzi się
pragnienie
na spierzchłe usta osiada mgła
błądzą słowa
zanurzone w atramencie
szkicują portret
zobaczę miłość
może wystarczy
by zasnąć
we własnych ramionach
Na koniec społeczeństwa
Tą samą zazdrość
ubieramy
w miliony kreacji.
Wizualizujemy.
Czy jeszcze
przeżywamy
według swoich
szeptów?
Codziennie
w pracy
na chodniku
w galerii
krzyżuje się
lojalność.
Na stosie
kłamstw.
W lustrze
w komputerze
w zanadrzu.
W garderobie
zalega
stary płaszcz.
Idealny.
Jeszcze wczoraj.
Wystawię
na aukcję
znoszone buty
żyrandol
wiarę
nadzieję
miłość.
Jutro.
Za bezcen.
List do Ciebie albo nie czytaj
już nie mrużę oczu
w słoneczny dzień
przyjaciół nie szukam
w cieniu zastygłych
wspomnień wyrytych
w marmurze słów
że nie wszytek umrę
tak blisko do ziemi
z dachu świata
jeden krok wstecz
otwiera przestrzeń
zmienia horyzont
na wyciągnięcie dłoni
wróć do pierwszej nadziei
poszukaj miłości jak rześkiej wody
na dzień dobry jestem
cały Twój reszty nie trzeba
podpisano
Życie
Tylko jak dogonić czas
i tak siedzisz
samotnie
na przystanku
na ławeczce
w parku
wszechobecny
pośpiech
nie pozwala
zatrzymać się
zapytać
o czym myślisz
nie spieszysz się
chociaż jesteś
nieubłagany
jak Cię dogonić
kiedy siedzisz
samotnie
na przystanku
na ławeczce
w parku
Niemiłość
własne niebo
pachnie
kroplami deszczu
niebieskie oczy
chowa za chmurami
zaprasza na spacer
z głową w obłokach
grząska ścieżka
oczywiście
pobrudzi kalosze
słowa podniesie
z ziemi
nieurodzajne
jabłka Adama
które smakowały Ewie
tęczę pastelami
odwrotnie do światła
twarz z cienia
naszkicuje
niech ta miłość nie zgaśnie
I to w zasadzie wszystko
nie ma już nic do powiedzenia
podleję jeszcze kaktusy
wyprowadzę psa
dalej niż wspomnienia
przeproszę sąsiadów
za spektakle jednego aktora
nakarmię rybki nadzieją
na błękit oceanu
widziany z akwarium
to chyba wszystko
pamiętaj zapłacić za śmieci
i podatek od miłości
Jeszcze o miłości
nie smak
tylko dotyk
warg
najdłużej
trzyma
w objęciach
niedokończony
Po niewczasie
jedna róża
herbaciana
nawet
bez kolców
nie wygładzi
wierzchołków
gór
nie poprowadzi
strumienia
do źródła
już nie
zawróci słów
zastygły
w uszach
w sercu
zamilkły
bryza
tylko
zabłądziła
jak zwykle
Zakrzyczenie
krzyk zastyga wewnątrz
rozsiada się wygodnie
nieproszony gość
nie pozwala smakować
prowadzić rozmów
o wczorajszej pogodzie
nagłówkach z gazet
zgubionych okularach
rozdziera zasłony za którymi
chowają się wyszeptane cienie
silnymi ramionami chwyta
za serce zabrania poczuć
rytm następnych słów
tak bardzo chce opowiedzieć
o słonecznych dłoniach i ciszy
tylko ten krzyk zastyga wewnątrz
Jesień życia
Nie spieszy się wygrzewa w słońcu
A to zdejmie buty i pląsa boso
Albo w kaloszach chowa się w zaroślach
Czasem obrazi się i mgłą okryje skroń
Lubi tez płakać wielkimi kroplami
Maluje uśmiechy na złoty kolor
Wspomnienia wyprowadza na spacer
Jak ulubionego psa. Okruszkami karmi
Nieoderwane jeszcze kartki z kalendarza
A przed zmrokiem dopije herbatę
Weźmie leki na spokojny sen. Zamknie oczy
Już taka jest Pani Jesień
Niemoc
przekleństwo
upuszczone z powiek
ze strachu
braku sił
sięga dna
jak ziarno
w ziemi
wzbiera w sobie
kiełkuje
pierwiastek zła
słowa
zatrzymać łatwiej
niż słońce
na orbicie krążyć
wraz z ciszą
nie wypuść
z wnętrza
wzburzonych myśli
lepiej dryfować
wśród leniwych fal