E-book
3.68
Choroba zawodowa

Bezpłatny fragment - Choroba zawodowa


Objętość:
299 str.
ISBN:
978-83-8351-223-5

*


*


*


*


*


*


Rzeczywistość po apokalipsie to świat na opak. Kompletne odwrócenie dawnego stanu rzeczy. Jeśli piastowałeś wcześniej ważne stanowisko, upijałeś się władzą, wyręczałeś innymi i lubiłeś wygodę, nie pożyjesz za długo. Największe szanse na przetrwanie mają upodleni, uciemiężeni i wszyscy ci, którzy tworzyli tak zwany margines społeczeństwa. Tylko osoby, które znają trud życia: bezdomny, styrana gospodyni domowa czy harujący od świtu do zmierzchu rolnik mają szansę przetrwać, bo ich sytuacja niewiele się zmieniła. Ich wcześniejsze życie też było survivalem.


Fragment powieści Marka Bujaka pt. „Nieugięci = Zwycięzcy”


*


*


*


*


*


*


Środowy poranek. Dwadzieścia pięć po piątej. Budzę się przed alarmem w telefonie, który za pięć minut powinien poderwać mnie na nogi refrenem piosenki Moby’ego Lift me up. Przeciągam się, usilnie starając się nie mruczeć przy tym jak stary kocur. Klaudia ma płytki sen. Mimo że wkłada sobie stopery do uszu, śpi z głową pod poduszką, a na oczy naciąga specjalną opaskę obciążeniową, nawet najmniejszy dźwięk może spowodować wyrwanie jej z objęć Morfeusza. Na szczęście żona nie zgani mnie dziś za przedwczesną pobudkę w rytm utworu łysego muzyka. Byłoby pechem, gdybym w zamian oberwał za zwykłe, ludzkie odgłosy, na przykład trzaski w kolanach i karku, kiedy zwlekam się z łóżka i zmierzam do toalety. Zatrzymuję się w progu przed pokojem Adasia i spoglądam na rozbebeszone łóżko. Dostrzegam stopę syna i jego poczochraną głowę, wystające spod skotłowanej pościeli z Piżamersami. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie przykryć go porządniej, ale porzucam ten pomysł, bo mógłbym go nieopatrznie zbudzić, a to się kompletnie nie opłaca, skoro i tak za pół godziny będzie musiał wstać.

Wlokę się do łazienki. Sikam na siedząco, bo o tak wczesnej porze nie ufam swojej celności. Wkładam ubranie, naszykowane wczoraj wieczorem i na paluszkach udaję się do kuchni, gdzie mogę poruszać się ciut głośniej i przestać przepraszać, że żyję. Za mną podąża Jabba, nasz stary i mocno śmierdzący buldog angielski. Biedak sapie i parska przez swoją spłaszczoną kufę. Pies ma już dziewięć lat. Uważamy go z Klaudią za nasze pierwsze dziecko, mimo że po przeliczeniu jego wieku na wiek ludzki, jest już staruszkiem i zgodnie ze statystykami, niewiele życia ma przed sobą.

Nie jadam w domu śniadań, ale bez kawy nie wyobrażam sobie rozpoczęcia dnia. Kiedy prawie czarne espresso sączy się do filiżanki, pies drapie mnie w nogę i patrzy z wyrzutem. Uważam, że jest przeuroczy, chociaż obiektywnie wygląda jak Predator po zdjęciu maski.

— Zaraz, zaraz chłopie.

Drapię pupila za uchem, a on przechyla łeb i cały się ślini z radości, machając przy tym preclowym ogonem przyczepionym do tłustego zadu. W zasadzie to skręca mu się cały masywny tułów, jakby tańczył dance hall. Wygląda to tak pociesznie, że aż się uśmiecham. Daję mu suszony przysmak, który po wyjęciu z folii strasznie śmierdzi łajnem, co rzecz jasna bardzo się Jabbie podoba. Nasz buldog niestety należy do grona psich gównojadów i na spacerach muszę być czujny, żeby nie zjadł jakiegoś klocka. Klaudia powtarza, że zamiast kupować mu drogą karmę dobrej jakości, ekonomiczniej byłoby codziennie robić mu kupę do miski.

Popijając kawę, wyglądam przez kuchenne okno. Dzień jest coraz krótszy, więc o tej porze wciąż jest bardzo ciemno. Mrok rozjaśniają zapalone światła w oknach stojących nieopodal bloków. Rozmieszczone nieregularnie, wyglądają jak nuty na pięciolinii. W oddali widzę boczne światła przejeżdżającego tramwaju, przypominającego świąteczna ciężarówkę z zimowych reklam Coca-Coli. Nieliczni piesi snują się po chodnikach. Chociaż nie znam tych ludzi, w takich momentach często myślę o tym, ile mamy ze sobą wspólnego. Wstawanie o nieludzkiej porze i powłóczenie nogami to oczywiste punkty styczne, ale przecież musi być ich więcej. Ciekawe, czy pani w filetowym berecie będzie osiem godzin siedzieć za biurkiem. A może trzęsący się z zimna jegomość, palący na balkonie papierosa, zaraz obudzi swoje dziecko i zaprowadzi do przedszkola?

Spacer z Jabbą trwa nie dłużej niż kilka minut. Miewam wyrzuty sumienia, że nie poświęcam mu więcej uwagi, ale na szczęście buldogi to leniwe kanapowce, które są wdzięczne właścicielom za krótkie wyjścia. Na starość Jabba zamienia się w romantyka i obwąchuje prawie każdy kwiatek, listek, pień drzewa czy kosz na śmieci, podczas gdy ja przebieram nogami i szczękam zębami z zimna. Domyślam się, że tak naprawdę szuka śmierdzącego przysmaku. Na szczęście załatwia się dość szybko, więc łapię go z powrotem na smycz i zmykam do domu, zanim ktoś zauważy, że nie sprzątnąłem kupy. Jak zawsze o tej porze z prostopadłej uliczki wyłania się Osmętnica. Tak nazwałem kobietę, wyprowadzającą na spacer swojego szorstkowłosego jamnika, wyglądającego jak chodząca szczotka do kibla, chociaż Adaś nazywa go chińskim mędrcem, co brzmi dużo ładniej. Właścicielka tego szczekliwego wypierdka wygląda jak Dementor z filmów o przygodach Harry’ego Pottera. Ma na sobie długą, czarną kapotę z głębokim kapturem. Gdyby nie fakt, że rezygnuje z tego stroju w okresie wiosenno-letnim i wiem, że pod grubym materiałem kryje się sympatycznie wyglądająca kobieta w średnim wieku, wziąłbym nogi za pas, zanim zostałaby wyssana ze mnie radość życia. Na nasz widok jamnik zaczyna ujadać i wyrywa się do bitki, ale Osmętnica spokojnie podnosi go na szelkach, jakby był żywą torebką Louis Vitton i przenosi na dalszy trawnik. Jabba zerka na mnie, jakby chciał powiedzieć: „widziałeś tego idiotę?” i ostentacyjnie ziewa, dając do zrozumienia, że jest ponad psie animozje. Czasem myślę, że mój czworonożny przyjaciel ziewałby nawet wtedy, gdyby jakiś zbir dźgał mnie nożem.

Moja poranna toaleta zaczyna się w kuchni. Wyjmuję z zamrażalnika dwie kostki lodu w kształcie penisów i nad zlewem robię nimi masaż twarzy, szczególnie dużo uwagi poświęcając okolicom oczu. Z twarzą czerwoną od chałupniczej krioterapii udaję się do pokoju Adasia. Zapalam lampkę w kształcie dinozaura i widzę, że syn już nie śpi. Przeciąga się w łóżku i trze piąstkami oczy.

— Cześć — odzywa się schrypniętym głosem.

— Cześć młody. — Pochylam się i całuję go w czoło. — Ciiii, mama śpi — dodaję.

— Mogę dziś założyć bluzkę z Sonikiem?

— Jasne. I do tego dżiny.

— Taaaak.

Wyciągam z szafki ubrania i każę mu się pospieszyć. Syn od dawna jest samodzielny, lecz niestety powolny jak żółw. Słyszę, jak Klaudia wstaje z łóżka. Po chwili dołącza do mnie w łazience i opiera głowę o moją wątłą klatę. Odwzajemniam czułość i głaszczę jej włosy.

— Wyspałaś się?

— Weź, nic mi nie mów.

Żona zawsze wraca do domu bardzo późnym wieczorem, ale to nigdy nie oznacza dla niej końca pracy, bo przez kolejne dwie, trzy godziny non-stop wisi na telefonie i wpatruje się w laptopa. Kładzie się do łóżka grubo po północy, kiedy już od dawna śpię.

— Tato!

— Ubrałeś się już?

— Pomóż mi założyć skarpetki.

— Ja pójdę. — Klaudia odkleja się ode mnie i udaje do pokoju syna.

Słyszę, jak rozmawiają o tym, co się komu śniło i jakie dodatkowe zajęcia będą dziś w przedszkolu. Ta minuta pogadanek przy ubieraniu skarpet to w zasadzie jedyny, dzienny kontakt matki z synem. Wiem, że oboje z tego powodu cierpią. W naszej familii wszystko jest na odwrót. Głową rodziny jest Klaudia, przy czym nie wiem, czy ja jestem szyją, ale nogami na pewno. Ona dba o makroekonomię, opłacając mieszkanie, spłacając kredyt, finansując wakacje, uiszczając opłaty za przedszkole i zajęcia Adasia. Ja zajmuję się zapełnieniem lodówki, szafy z ubraniami i zakupem środków higieny osobistej. Klaudia pracuje kilkanaście godzin dziennie i zarabia prawie szesnaście tysięcy złotych na rękę, a ja mam poczciwy etacik czterdziestu godzin tygodniowo i płacą mi za to niewiele więcej niż wynosi minimalna krajowa. Yippee-ki-yay!

Nie zawsze tak było. Kiedyś oboje klepaliśmy biedę w administracji państwowej, ale tuż po urodzeniu Adasia do Klaudii odezwała się koleżanka ze studiów i zaproponowała pracę w swojej nowo założonej agencji reklamowej. Mimo że firma dopiero raczkowała, żonie na start zaproponowano trzy razy tyle pieniędzy, ile dotychczas zarabiała. W świetle powiększonej rodziny i faktu, że finanse w budżetówce zamrożone są dłużej niż Walt Disney, decyzja była oczywista. W ten oto sposób ja zostałem kogutem domowym, a żona zaczęła piąć się po szczeblach kariery.

Podczas gdy moja małżonka awansowała, ja budowałem z synem więź, przebywając kolejno na urlopach: tacierzyńskim, rodzicielskim i wychowawczym. Mówiąc dosadnie: Klaudii wyrosły jaja, a ja dostałem laktacji. Jedynym męskim akcentem było oglądanie meczów podczas karmienia młodego mlekiem modyfikowanym. Tłumaczyłem wówczas Adasiowi, co to jest spalony („widzisz synu, tego to nawet nie wie ten sędzia kalosz”), dlaczego Leo Messi człapie po boisku, zamiast zasuwać jak cała reszta drużyny („może ci się wydawać, że jest leniem, ale jak już dostanie piłkę, to prze jak taran”) i ubolewałem, że mecze koszykówki w większości składają się z przerw na pokazywanie średnio rozgarniętej widowni i głupich występów skaczących maskotek („Cholera jasna! Ten mecz mógłby trwać czterdzieści minut, gdyby nie te bzdury!”).

Byłem tym dziwakiem, który w centrach handlowych bezczelnie wchodził do pomieszczenia dla matek z dziećmi i sprawiał, że karmiące kobiety w pośpiechu chowały swoje zmasakrowane sutki. Na placu zabaw uznawano mnie za wdowca albo geja, bo przecież jaki facet przewija dziecko i potrafi bez skrępowania opowiadać o kolorze i konsystencji kupy?

A o ekskrementach miałem dużo do powiedzenia, bo mój syn nie robił kupy po pachy, lecz po same uszy. Gdybym miał napisać książkę o rodzicielstwie, zatytułowałbym ją W oczekiwaniu na kupę.

Wróciłem do pracy, kiedy Adaś miał dwa lata i poszedł do żłobka. Mniej więcej wtedy moje jądra zaczęły płakać i taki układ przestał mi odpowiadać. Proszę o wybaczenie, ale w końcu jestem magistrem ekonomii, pracującym za psie pieniądze w urzędzie! Złożyłem CV do kilku korporacji i odbyłem parę rozmów kwalifikacyjnych. Już prawie podpisywałem korzystną umowę na okres próbny, kiedy nagle wybuchła pandemia COVID-19. No i tu zaczęły się schody. Najpierw żłobek zamknięto na prawie 3 miesiące. Później co prawda placówki zostały otwarte, ale zaczęły funkcjonować w reżimie sanitarnym, co oznacza, że gil w nosie i chrypka zaczęły budzić w wychowawczyniach paniczny strach i dzieciaki były masowo odsyłane do domów.

Pierwszy rok przedszkola to było chodzenie w kratkę. Adaś pięć razy zaliczył kwarantannę, a ja razem z nim. Nie chcąc narażać dziadków, ani szukać na gwałt opiekunki, zdecydowaliśmy z Klaudią, że jeszcze przemęczę się w obecnej pracy. Wątpię, żeby nowy szef okazał się wyrozumiały dla częstych nieobecności, za to w budżetówce mają to gdzieś. Pod tym względem to idealna robota dla rodzica z małym dzieckiem. Na tym plusy się kończą.

Właśnie przechodzimy nastą falę epidemii i wszystko wskazuje na to, że czeka nas później -dziesiąta i -setna, a dzieci będą się rodziły z maseczkami na twarzach i w lateksowych rękawiczkach niedrapkach.

Adaś mgliście pamięta czasy przed zarazą, a i ja z przerażeniem zauważam, że przyzwyczaiłem się już do funkcjonowania w tych dziwnych warunkach. W każdym razie przestały mi one przeszkadzać i uznałem za normalne do tego stopnia, że jak widzę kogoś w sklepie z odsłoniętą facjatą, to niczym mitologiczny Berserk wpadam w szał i ruszam na konfrontację, apelując (czasem niecenzuralnie, kiedy trafię na wyjątkowego głąba) o stosowanie się do przepisów bezpieczeństwa. Pandemia na dobre zadomowiła się w naszym świecie. Na billboardach zamaskowany facet zachęca do podjęcia pracy w jakiejś firmie zajmującej się rachunkowością. Nowa, prywatna przychodnia kusi potencjalnych pacjentów ulotką przedstawiającą kobietę w przyłbicy, odzianą w wydekoltowany, stanowczo za krótki uniform. Fikcyjne postaci w filmach i serialach noszą maseczki, żeby mocniej osadzić fabuły w naszych realiach. Taka jest nasza codzienność.

Znam osoby, które zmarły po zarażeniu wirusem i dziwię się, jakim cudem ktoś jeszcze może wątpić w jego istnienie. Szczepionki okazały się być krótkotrwałym rozwiązaniem, bo WHO nie zaaprobowało podawania siódmej dawki przypominającej. Dopuszczone do obiegu leki to kompletne porażki, więc jedyne, co nam zostało to stary system DDM.

„Dystans, dezynfekcja, maseczki” — apeluje z każdej stacji TV i każdej strony gazet Minister Zdrowia, którego nazwisko zmienia się średnio co pół roku. Każdy nowo wybrany na tę funkcję nieszczęśnik wygląda na coraz bardziej zmęczonego i zrezygnowanego, dlatego podejrzewam, że rządzący obsadzają w tej roli tych, co przegrali zakład albo wyjątkowo podpadli premierowi.

Pandemia koronawirusa przyniosła nieoczekiwany walor edukacyjny, a mianowicie nauczyła i utrwaliła w społeczeństwie fenicki i wywodzący się od niego grecki alfabet. Co prawda następujące po sobie warianty choroby nie były nazywane w odpowiedniej kolejności, ale kto by się tym przejmował… Zastanawiam się, co się stanie, kiedy litery się wyczerpią. Zostały już tylko mało dźwięczne głoski: psi, chi, my i ny. Do jakiego abecadła sięgniemy w następnej kolejności? Ciekawe byłoby użycie staroegipskich symboli mitologicznych. Warianty „Oko Horusa” czy „Sąd Ozyrysa” brzmią wręcz dumnie.

Zanim odkurzono starożytny alfabet, mutacje nazywano od państw i kontynentów. Później uznano to za stygmatyzujące obywateli, więc zrezygnowano z tej praktyki. Wyjątek stanowi wariant odkryty w Polsce, nazywany potocznie dubajskim lub zanzibarskim. Jego przebieg dokonał w naszym kraju swoistej rewolucji, a wszystko zaczęło się od celebrytów, dla których Dubaj i Zanzibar to tak przeciętne destynacje podróżnicze jak ogród botaniczny dla szarego obywatela. Pierwszymi pacjentami tego wariantu były gwiazdki Instagrama, Tik Toka, Youtube’a i plotkarskich portali, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia.

Kiedy pierwszy lansujący się w necie idiota wylądował w szpitalu po swoich rajskich wakacjach, będących odpoczynkiem od nicnierobienia, zaapelował ze szpitalnej sali do swoich followersów, że wirus jednak istnieje. W jego ślady poszli następni hospitalizowani celebryci, których opalenizny kontrastowały z bielą szpitalnej pościeli. Ich wywody, typu: „To gówno jest prawdziwe”, „Pamiętajcie, zachowajcie ostrożność”, „DDM i koniec ściem” zachęciły Polaków do szczepień i rozwagi dużo skuteczniej niż wywody polityków i autorytetów z dziedziny medycyny.

Ponadto nad Wisłą narodził się dziwny zwyczaj, znany jako „coronavirus confession”. Pionierką była pewna młoda influencerka, która myśląc, że jest na łożu śmierci, wydukała spod tlenowych wąsów wprost do kamery w swoim telefonie, że od miesięcy romansuje ze znanym piłkarzem, dodam, że (ponoć) szczęśliwie żonatym. Na ostatnim wydechu wysapała, że facet ma małego. Ów sportowiec nie bawił się w zaprzeczanie (nawet wielkości przyrodzenia) i wystękał z innego szpitala, że jest seksoholikiem i od lat bierze doping. Przeprosił przy tym swoją żonę i dzieci za upokorzenie, a następnie pożegnał się ze światem. Zrobił to jednak przedwcześnie, bo wbrew swoim przypuszczeniom, a może nawet i nadziei, nie zmarł na COVID. Został wypisany ze szpitala po dwóch tygodniach, zabrał spod domu zapakowane w śmieciowe worki ubrania i udał się do swojego agenta, który poinformował go o utracie wszystkich sponsorów i kontaktów.

Spowiedź celebrytów przez jakiś czas była tematem ważniejszym niż sam wirus i ogarnęła cały świat, podobnie jak kilka lat wcześniej „Ice bucket challenge”. O ile oblewanie się lodowatą wodą posiadało jakiś walor edukacyjny (miało dać do zrozumienia, jaki dyskomfort odczuwają chorzy na stwardnienie zanikowe boczne, chociaż jeśli wodą oblewała się półnaga modelka, młodzi chłopcy mogli się dodatkowo uczyć, jak zbudowana jest kobieta i jak jej sutki reagują na niską temperaturę) to szczere wyznania ze szpitalnych łóżek budziły zażenowanie, a często konsternację, zwłaszcza kiedy w ślad za gwiazdkami socjety, zwyczaj podłapali politycy. Sam prezydent RP wyznał w trakcie hospitalizacji, że kiedy podpisywał ostatnie dokumenty, w tym ustawę dość mocno ograniczającą prawa kobiet, miał ponad czterdziestostopniową gorączkę i nie wiedział, co robi. Rzecznik pałacu sprostował później, że to podczas nagrywania nieszczęsnej spowiedzi głowa państwa była w malignie, a wcześniej czuła się świetnie i była jak najbardziej poczytalna. Jak było, nigdy się nie dowiemy, ale niesmak pozostał, podobnie jak dwa lata kadencji pana prezydenta, który pokonał wirusa i mógł spokojnie powrócić do łamania Konstytucji.

Większość z tych celebrytów przed zachorowaniem snuła teorie spiskowe, jakoby wirusa miało nie być, a ludzie uwierzyli w globalny spisek wymyślony przez… Tu następowały różne dywagacje, odnośnie do tego, kto miałby stać za tą intrygą, ale przeważnie stawiano mało oryginalnie na Trumpa i Kim Dzong Una. Dlaczego? Co ci dwaj mieli do pandemii? Ano, mnie nie pytajcie. Było też kilka głosów na Marka Zuckenberga, a nawet Oprah Winfrey. O dziwo na liście podejrzanych nie znalazł się żaden Chińczyk, ale dość wysoko uplasował się Wladimir Putin. Wielu podejrzewało, że rosyjski dyktator potrzebował dwuletniej zasłony dymnej w postaci pandemii, by odkurzyć sprzęt wojskowy z czasów II wojny światowej, zebrać przeterminowane konserwy i posłać nieświadomych niczego żołnierzy na wojnę z Ukrainą.

Zbrojna agresja w Europie na jakiś czas zagoniła pandemię do kąta, zupełnie jakby był monopol na globalną katastrofę. Nawet ja przez jakiś czas nie śledziłem statystyk zakażonych, ale z przerażeniem obserwowałem obracające się w gruzy miasta i przerażonych ludzi, porzucających cały swój dobytek. Patrząc na rzekę uchodźców, przekraczających granicę z Polską, nie myślałem o tym, że skandalem jest, że nie noszą maseczek. Ze szklanych ekranów nie przemawiali już lekarze i epidemiolodzy, ale prezydenci demokratycznych państw, wojskowi, czy byli ambasadorzy, którzy wróżyli z fusów na temat tego, co siedzi w głowie Putina i jakie będą jego następne kroki. W końcu jednak temat wojny spowszedniał i zaczął przycichać, ustępując kolejnym newsom. Po roku powrócił wątek pandemii, kiedy pojawił się nowy, agresywny wariant wirusa. Jednym słowem, znowu mamy etap epidemii z wojną w tle, a nie odwrotnie.

— Jest już szamka? — Adaś wyrywa mnie z zadumy. Nakłada sobie stanowczo za dużo pasty do zębów, ale powstrzymuję się od komentarza.

— Nie wiem. — Wychylam głowę z łazienki. — Klaudia, sprawdź, czy przyszło żarcie.

O ile w opiece nad dzieckiem jestem całkiem dobry, podobnie jak w sprzątaniu, o tyle w gotowaniu straszna ze mnie noga, dlatego zamawiamy z Klaudią catering w 3-posiłkowej wersji midi, czyli śniadania, drugiego śniadania i obiadu. Oboje zdecydowaliśmy się na zdrową dietę, bogatą w warzywa, kasze i chude mięso, co i tak nie przynosi żadnych efektów, bo w domu, poza kolacją, zjadamy jakieś ciastka, batony czy chipsy. Adaś na szczęście je w przedszkolu. Kolację potrafię przyrządzić sam, o ile są to kanapki albo tosty, a na weekend staramy się odwiedzić jakichś dziadków i załapać na domowy posiłek albo zamawiamy coś z Pyszne.pl.

— Jaki dziś dzień? — Adaś wypluwa pastę i zabiera się za płukanie buzi. Za jakieś czterdzieści lat zapewne będę zadawał mu takie same pytanie, a za kolejne dziesięć poproszę o przypomnienie, jak mam na imię.

— Środa.

— Mam dziś judo?

— Nie, piłkę. — Przeczesuję mu włosy gęstym grzebieniem. — Chciałbym, żebyś tym razem bawił się z resztą grupy.

— Nikt mnie nie wybiera do drużyny. — Wykrzywia usta w podkówkę.

— Dziś ty będziesz wybierał — oznajmiam.

— Skąd wiesz?

— Po prostu mam takie przeczucie — kłamię.

Oczywiście zadzwonię do trenera i powiem mu, co o tym wszystkim myślę. Jak można dopuszczać do sytuacji, że dziecko grzeje ławę na zajęciach dla sześciolatków? Za co płacimy (Klaudia płaci) prawie stówę miesięcznie? Nikt nie mówi, że Adaś będzie drugim Lewandowskim. Te zajęcia miały być szaleństwem z piłką w tle, a nie cholernym mundialem, a doszło do tego, że syn się stresuje czymś, co miało być zabawą. Jeśli nadal będzie tak niezadowolony z treningów, po porostu z nich zrezygnujemy, a organizatorom narobię smrodu w Internecie.

Oddycham głęboko, żeby stłumić wzburzenie. Czasem martwią mnie moje ataki złości. Przybrały na sile w czasie pandemii i zastanawiam się, czy nie powinienem odwiedzić specjalisty. Ostatnio irytują mnie naprawdę błahostki i reaguję nieadekwatnie do skali problemu, o ile w ogóle można coś uznać za problem. Póki co łykam ashwagandhę, żeby trochę się wyciszyć i nie eksplodować gniewem w pracy albo nie daj Boże przy dziecku.

Patrzę na zegarek. Siódma piętnaście.

— Chodź, musimy się spieszyć.

Całuję na pożegnanie Klaudię, która jest w trakcie popijania kawy i nakładania zbyt grubej — jak na mój gust — warstwy makijażu na swoją delikatną, wciąż dziewczęcą buzię. Jesteśmy w tym samym wieku, ale w wersji saute żona wygląda na młodszą ode mnie o dekadę. Tapeta, którą codziennie oblepia twarz, niestety postarza ją o kilka lat. Parę razy próbowałem delikatnie jej to uświadomić, ale ona twierdzi, że musi wyglądać poważnie, żeby pracownicy i kontrahenci brali ją na serio.

— Będę jeszcze później. Jadę po pracy do rodziców — rzuca, tuszując rzęsy.

— W porządku.

— Mam dziś spotkanie z twoim ulubieńcem. — Żona posyła mi tajemniczy uśmiech.

— Serio? Będziesz się widziała z Jasonem Stathamem?

— Lepiej. Z Markiem Bujakiem. Chce, byśmy zajęli się promocją jego nowej książki.

— Mam nadzieję, że odmówisz — ucinam ostro.

Bujak to kretyn. Gdybym był sędzią i mógłbym wsadzić kogoś do więzienia za głupotę, facet dostałby dożywocie. Ten wtórny analfabeta, szumnie zwący się pisarzem, wykorzystał koronawirusa, by zarobić miliony na swoich szkodliwych społecznie poglądach. Jego debiutancka powieść pod tytułem Nieugięci = Zwycięzcy to historia science-fiction osadzona w świecie po pandemii. W wizji autora, wszyscy, którzy się zaszczepili, umarli w przeciągu dwóch lat od przyjęcia preparatu bądź zamienili się w krwiożercze bestie zwane Vaccimonstruami, a jedynymi ludźmi na świecie, na których barkach spoczywa odbudowanie populacji, pozostała grupa antyszczepionkowców.

Narratorem jest ślusarz Marian, który przemierza zniszczoną Polskę, przeżywając przy tym różne przygody i snując beznadziejne rozważania w swoim dzienniku, który na bieżąco uzupełnia. Powieść to mieszanka horroru i erotyki w najgorszym wydaniu. Makabryczne opisy śmierci zaszczepionych (eksplozje głów, zamiana w kamień, roztapianie się skóry, odpadanie członków) przeplatają się z obleśnymi obrazami aktów seksualnych ocalałych, którzy ochoczo pracują nad podtrzymaniem ludzkiej populacji. Nie wiem, jakim cudem Bujak w ogóle znalazł wydawcę, ale nieszczęśliwie mu się to udało. Niespodziewanie książka odniosła międzynarodowy sukces, a Netflix stworzył na jej podstawie serial z bardzo dobrą obsadą. Oczywiście nie mam już szacunku do aktorów, którzy przyjęli angaż i nie będę go miał również do małżonki, jeśli zgodzi się promować kolejne wypociny tego idioty. Miałem cichą nadzieję, że Bujak nie popełni kolejnej powieści, ale najwidoczniej znowu pragnie podzielić się z czytelnikami swoją bogatą wyobraźnią i ograniczonym słownictwem. Oby nie był tak twórczo płodny jak Remigiusz Mróz, który pewnie wchodzi do toalety z laptopem i po dziesięciu minutach wychodzi z czterystustronicowym bestsellerem.

— Pa, mamo! — Adaś przytula się do Klaudii, a ona składa mu na głowie pocałunek.

— Bądź grzeczny szkrabie. Miłego dnia.


********************


Przedszkole znajduje się niedaleko, ale spacer idzie nam wyjątkowo opornie z uwagi na nieprzyjemną pogodę. Silny wiatr jak na złość wieje nam prosto w twarze. Jest koniec listopada i w powietrzu czuć zimę. Z ust leci nam para. Moja papierowa torba z dietą pudełkową może zaraz odlecieć w świat. Adaś coś mówi, ale nic nie rozumiem, więc proszę go, żeby zamknął buzię, bo inaczej będzie chory.

Kiedy syn miał pół roku, miałem wypadek samochodowy. Tak naprawdę była to niegroźna kolizja i nie nastąpiła z mojej winy, ale kiedy trzy tygodnie później odebrałem wyklepane przez mechanika auto, poczułem silny lęk przed siadaniem za kółkiem. Tego feralnego dnia, kiedy jakiś facet wjechał nam w bok, bo nie zorientował się, że skrzyżowanie jest równorzędne, Adaś spał smacznie na tylnym fotelu w swoim foteliku Maxi Cosi, a ja właśnie jechałem do rodziców. Gdyby pojazd uderzył z innej strony lub gdyby jechał z większą prędkością, mój synek mógłby stracić zdrowie, a może nawet i życie. Od tamtej pory, poruszam się wyłącznie na piechotę, rzadko kiedy komunikacją miejską (COVID, hellllo!), a kiedy trasa jest daleka, z bólem serca i portfela zamawiam ubera albo taksówkę, chociaż mam mocno ograniczone zaufanie do wszystkich kierowców i całą trasę siedzę spięty jak plandeka na żuku.

Docieramy do placówki w godzinie szczytu, czyli w pół do ósmej. W szatni roi się od dzieciaków i ich opiekunów.

— Adaś! — Koleżanka z grupy syna macha nam na przywitanie. Jej matka patrzy w naszym kierunku, ale chyba nic nie widzi, bo szkła okularów ma całkowicie zaparowane. Ciężko oddycha przez usta, co da się poznać po unoszącej się i opadającej flizelinowej maseczce.

— Cześć, Marta. — Adaś rumieni się i siada na ławce, a ja migiem go rozbieram z zimowych ubrań i wsuwam na stopy crocsy.

— Dzień dobry. — Mama Jacka materializuje się obok i uśmiecha przyjazno-zalotnie, a mnie strzela cholera, bo kobita jak zawsze nie raczyła zasłonić twarzy. Okej, jest naprawdę atrakcyjna, ale kiedy na nią patrzę, nie czuję pokusy, a jedynie złość.

— Dobry — mruczę w odpowiedzi i odwracam wzrok, żeby nie daj Boże nie sprawić wrażenia zainteresowanego.

— Widziałeś post na grupie? — Mamuśka przysuwa się do mnie bliżej, prawie przygniatając do ściany. Dystans to dla niej równie abstrakcyjne pojęcie co maseczka. Mimo zasłoniętego nosa czuję mocny zapach duszących, ciężkich perfum. — Ponoć któreś dziecko ma we włosach gnidy. Wychowawczyni nie powiedziała które, ale chyba łatwo się domyśleć, że musi chodzić o Danyla. Jest taki zaniedbany. Powiedziałam Jackowi, żeby trzymał się od niego z daleka, bo jeszcze coś złapie. — Kobieta udaje zmartwioną, ale widać, że plotkowanie to jej żywioł.

Danyl to Ukrainiec, który wraz z matką uciekł do Polski tuż po tym jak Putin zaatakował jego ojczyznę. Był pierwszym uchodźcą przyjętym do przedszkola. Tuż przed jego przybyciem zapanowało ogólne poruszenie. Powstała zbiórka ubrań, zabawek, materiałów plastycznych, żywności, czyli ogólnie wszystkiego, czego chłopiec i jego mama — Polina mogliby potrzebować na świeży start.

Po pewnym czasie entuzjazm i szał pomagania opadł, a Danyla zaczęto oskarżać (przeważnie niezasłużenie) o przemoc wobec rówieśników i bycie na bakier z higieną. Również Polina stała się solą w oku wielu rodziców, głównie kobiet pokroju matki Jacka. Wszystko dlatego, że Ukrainka jest młoda, piękna jak modelka, a do tego skromna i sympatyczna. Niejednemu facetowi oczy wychodzą na wierzch na jej widok. Mało osób wie, że to Klaudia pomogła Polinie znaleźć w Polsce pracę i lokum, oraz że nasze rodziny łączy dość silna więź.

— Widziałem — odpowiadam zdawkowo.

Staram się nie brać czynnego udziału w facebookowych dyskusjach. Interesują mnie tylko informacje o płatnościach i o planowanych imprezach, zwłaszcza tych wymagających przebrania.

— Adaś bardzo lubi Danyla. Mamy w domu specjalistyczny szampon do włosów i wszy nie są nam straszne. Bardziej boję się korony, zważywszy na fakt, jak bezmyślnie ludzie podchodzą do spraw bezpieczeństwa. Przepraszam, muszę przejść. — Zmuszam kobietę do wycofania się z wąskiej alejki i podchodzę do syna, którego nadal podrywa Marta.

— Adaś, jesteś moim mężem? — pyta dziewczynka, dłubiąc przy tym w nosie.

— Chyba tak, nie wiem. — Policzki syna płoną.

— Też nie wiem, ale chyba jesteś. I jeszcze Daniel, Filip, Krzyś, Zosia i Ania.

— Marta, przestań zjadać smarki! — strofuje pociechę matka, sapiąca jak Darth Vader.

— Zmykaj Adaś. Będę po ciebie po pracy. Narysuj mi coś fajnego. — Przytulam syna i popycham w stronę głównej bawialni. — Do widzenia — żegnam się ze wszystkimi i ekspresowo opuszczam budynek.

Kątem oka widzę jak matka Jacka pospiesznie zapina płaszcz i przewiesza przez ramię torbę, chcąc za mną podążyć, więc przyspieszam kroku i jedną przecznicę pokonuję truchtem, żeby zgubić tę namolną babkę.


********************


Udaje mi się dotrzeć do pracy pięć minut przed ósmą. Torebka z jedzeniem wygląda, jakbym wyszarpnął ją z gardła krokodyla, ale pudełka z posiłkami chyba nie ucierpiały.

Przy wejściu stoją pracownicy dwóch konkurencyjnych firm cateringowych. Nad wyeksponowanymi na szerokim parapecie daniami pochyla się kilkanaście osób. Wszyscy chuchają sobie w twarze, a trzy czwarte klientów nie ma masek. Sprzedający też nie przejmują się reżimem sanitarnym i co chwila dodają swoje potencjalnie zaraźliwe oddechy do innych, zachęcając do konsumpcji, która może okazać się na niektórych z tych idiotów ostatnią wieczerzą, a w zasadzie ostatnim lunchem.

Moja komórka zaczyna śpiewać głosem Skiby:

Urzędnicy siedzą w biurach

W biurach siedzą urzędnicy

Grzebią palcem w wiecznych piórach

I trzymani są na smyczy

— Ja pier-kurwa-dolę — syczę przez zęby i odbieram. — Ta piosenka to cios poniżej pasa — skarżę się na wstępie.

Klaudia śmieje się szczerze rozbawiona.

— Kocham cię. Miłego dnia!

Rozłącza się, nie dając mi szans do dalszego narzekania. Pewnie jest już jedną nogą na jakimś ważnym spotkaniu.

Odkąd razem zamieszkaliśmy, raz na jakiś czas żona robi mi takie psikusy, które po tylu latach bawią już tylko ją. Przed pójściem spać ustawia mi w telefonie nowy dzwonek. Dawno nie wywinęła mi takiego numeru, więc straciłem czujność. Teraz i tak nie było źle pod kątem dobrania utworu. Kiedyś ustawiła mi jako dzwonek kawałek Smerfnych Hitów i pechowo telefon zadzwonił akurat kiedy byłem w przedszkolu. Innym razem, w poczekalni u lekarza pacjenci i personel mieli wątpliwą przyjemność wysłuchiwać utworu Behemotha. Miałem też remix najbardziej żenujących i odrealnionych tekstów Jarosława Kaczyńskiego.

— Grigorij, Grigorij!

Kiedy słyszę to śpiewne przywitanie, niemo wypowiadam bluźnierstwa, czego na szczęście nie widać spod maski.

W moją stronę podąża ochroniarz Pylyp. Podobnie jak Polina i Danyl, Pylyp jest narodowości ukraińskiej, lecz w przeciwieństwie do nich, w Polsce mieszka i pracuje już od kilkunastu lat. Ubrany jest w zgniłozielony strój, inspirowany imagem Wołodymyra Zełenskiego. Przy pasku spodni pobrzękuje gruby pęk kluczy. Nie mam pojęcia, do czego służą, bo wszystkie drzwi otwieramy kartą magnetyczną.

— Zdrowy? — Zatrzymuje się przede mną w bezpiecznej odległości, bo wie, jak bardzo staram się zachowywać odpowiedni dystans.

— Tak, dzięki. — Nerwowo spoglądam na komórkę. Powinienem już być przy biurku. — Co słychać?

— Chcę, żebyś wiedział jako pierwszy, że planuję przystąpić do ruchu oporu. Od tygodnia ćwiczę rzucanie nożami — ochroniarz mówi na tyle głośno, że słyszą go wszyscy na parterze. Nikt jednak nie zwraca na niego uwagi z prostej przyczyny: to chyba jego tysięczna deklaracja walki z rosyjskim okupantem. — Po weekendzie zostanę przerzucony na front — zdradza szczegóły operacji, która nigdy nie będzie miała miejsca.

— To bardzo szlachetna postawa — zauważam i kłaniam się mu z szacunkiem, na co mężczyzna odpowiada szerokim, żabim uśmiechem.

Pylyp nie jest rencistą z trzecią grupą inwalidzką, jak większość jego kolegów po fachu, ale ma umysł dziecka. Pomimo widocznej niepełnosprawności intelektualnej jest całkiem dobrym pracownikiem, bo pomaga interesantom wypełniać właściwe dokumenty i pobierać numerki do odpowiednich stanowisk na sali obsługi. Wszyscy traktujemy goz sympatią i pomimo tego, że zatrudnia go firma zewnętrzna, jest dla nas jak kolega z zespołu.

Jeśli chodzi o bycie ochroniarzem, to cóż mogę powiedzieć… Jeśli ktoś planuje wprowadzić do budynku pieska czy wjechać na rolkach, Pylyp zjawia się natychmiast z czerwonym lizakiem policjanta z drogówki i wkurzającym gwizdkiem. Jeśli natomiast ktoś wchodzi pijany lub jest agresywny, naszego Ukraińca ani widu, ani słychu. Ktoś powiedział mi kiedyś, że Pylyp mieszka w naszym biurowcu. Podobno ma mały pokoik w piwnicy, ale nie chce mi się wierzyć, żeby to była prawda.

— Slava Ukrayini! — Pylyp uderza się w pierś.

Pokazuję mu znak Viktorii i biegnę w stronę klatki schodowej. Moje biuro znajduje się na czwartym piętrze, a podróż pod wiatr tak mnie zmęczyła, że po cichu liczę na podwózkę windą. Moja nadzieja okazuje się płonna, bo przy metalowych drzwiach kłębi się dziesięć osób, z czego tylko jedna ma zasłonięte nos i usta. Reszta beztrosko rozprawia o tym, jak fascynująco spędziła wieczór, oglądając setną edycję Tańca z Gwiazdami, chociaż farmaceutce z apteki na rogu bliżej do gwiazdy niż zaproszonym do programu uczestnikom. Jeszcze dwie edycje, a być może producenci show zadzwonią do mnie i zaproponują grubą kasę za wygibasy na parkiecie. „Para numer sześć to zramolały urzędnik Grzegorz Najberg i jego partnerka…”. Niech Czarna Mamba szykuje dyszki, bo idę po kryształową kulę!

— Kurwa — mamroczę i rozpoczynam wspinaczkę po wąskich stopniach. Gdybym miał płacić piątaka za każde wypowiedziane bluźnierstwo, byłbym dziś stratny o dobre dwadzieścia złotych, a nie ma nawet ósmej. Jeśli miałbym oddawać kasę za każde pomyślane przekleństwo, musiałbym już ogłosić bankructwo.

Zdyszany, składam zamaszysty podpis na liście obecności i pędzę do swojego pokoju. Po drodze rzucam „dzień dobry” do starszych pracowników i „cześć” do młodszych. Większości z nich w ogóle nie znam. Niektórzy nie zaszczycają mnie nawet spojrzeniem. Kręcą się jak zombie między swoimi biurami, pokojem socjalnym a toaletą. Prawniczka Wiola, która chodzi jakby ktoś ją nabił na pal, bezczelnie gapi się na mnie znad czarnej połyskliwej maski, którą musiała zakupić w sex shopie. Jest ode mnie dużo młodsza i ma o połowę krótszy staż pracy. Rzucam jej grzecznościowe „cześć”, chociaż to ona powinna odezwać się pierwsza. Zwyczajowo mi nie odpowiada, tylko odwraca się na pięcie i wystukuje niebotycznie wysokimi szpilkami staccato na szarej wykładzinie.

— Tak, tobie też chuj w dupę — mówię niezbyt cicho. Nie miałbym nic przeciwko, żeby mnie usłyszała.

Uwielbiam pracowników działu prawnego. W naszej strukturze uchodzą za alfy i omegi, a zachowują się tak, jakby pozjadali wszystkie rozumy. W rzeczywistości większość z nich to niedojdy bez aplikacji, które z trudem ukończyły studia. W prawdziwym prawniczym świecie zostaliby pożarci żywcem na każdej sali sądowej, ale w administracji państwowej magister prawa znaczy więcej niż profesor zwyczajny doktor habilitowany w realnym świecie.

Wiolka to idealny przykład tego absurdu. Nie jest tajemnicą, że prawo ukończyła zaocznie, lecąc na naciąganych trójach, ale nie przeszkadza jej to pomiatać innymi, w tym mną, znającym biegle dwa języki obce ekonomistą, który skończył studia z wyróżnieniem.

Siadam przy swoim stanowisku spóźniony o trzy minuty. Nie lubię braku punktualności i jestem na siebie troszkę zły, ale pociesza mnie fakt, że ostatnimi czasy mało kto dociera do pracy na czas, a wszystko przez to, że połowa ulic w Łodzi jest rozkopana i czasem pokonanie pięciu kilometrów trwa pół godziny. Biada temu, kto przed pracą musi jeszcze porozwozić dzieci do szkół. Można by pomyśleć, że mieszkańcy powinni dziękować władzy za ambitne plany i inwestycje, ale ciężko czuć wdzięczność, gdy remonty ruszają późną jesienią i przez cały sezon zimowy ulice są zamknięte dla ruchu, a na placu budowy brakuje jakiegokolwiek sprzętu, o robotnikach nie wspominając. Zresztą trzon siły roboczej na budowach do niedawna stanowili Ukraińcy, ale większość z nich wyjechała, by bronić ojczyzny i wspierać najbliższych. Nie ma komu pracować, a centrum naszego miasta wygląda jakby ktoś je zbombardował. Niedługo dojdzie do tego, że jedynym sposobem dotarcia w Łodzi z punktu A do B będzie skok ze spadochronem.

Uruchamiam komputer i rozglądam się po pomieszczeniu. W tej chwili oprócz mnie nikogo w nim nie ma, ale wiem, że Iwona i Halina są już w pracy. Najprawdopodobniej stoją w kolejce do wypasionego ekspresu do kawy, który magicznie stanął w pomieszczeniu socjalnym w zeszłym tygodniu. Musiał kosztować kilka tysięcy. Z tego co wiem, dyrektor zgodził się na zakup dziesięciu takich kombajnów, co jest interesujące, zważywszy na fakt, że do tej pory nie sprawiono większej ilości służbowych laptopów do pracy zdalnej. Podobno nie ma na to funduszy. Zaspani urzędnicy dzierżą w dłoniach spersonalizowane kubki, jakby ceramika ze zdjęciami bliskich, zabawnymi cytatami, imionami albo wizerunkiem ulubionych serialowych lub filmowych bohaterów miały dodać im indywidualności. W rzeczywistości wszyscy jesteśmy jednakowymi trybikami w wielkiej maszynie. Nawet jeśli któryś z tych trybików ma inny kolor, to przecież nadal spełnia tę samą funkcję. Mój kubek ze zdjęciem Klaudii i Adasia nie zmienia tego, że jestem sfrustrowanym urzędasem, przerażonym wizją spędzenia następnych trzydziestu lat za biurkiem. Niczym się nie różnię od tych smutasów w pokoju socjalnym.

Uruchamiam wszystkie potrzebne do pracy witryny i aplikacje: firmowy Intranet, Outlooka, rejestr spraw w Excelu i system kancelaryjny.

Kiedy otwieram słoiczek ze śniadaniem, którym dzisiaj jest owsianka na mleku kokosowym z masłem arachidowym i daktylami, do pokoju wchodzą Iwona i Halina. Tak jak przypuszczałem, każda dzierży w ręku kubek z aromatyczną kawą. Lubię je. Dzięki ich towarzystwu lepiej znoszę osiem godzin pracy.

Iwona ma trzydzieści cztery lata, metr osiemdziesiąt wzrostu i smukłą figurę siatkarki. Ubiera jak zbuntowana nastolatka, a więc raczej niestosownie do wieku, a już nie pewno nie jak na urzędnika przystało. Dziś ma na sobie szare, wąskie dżinsy, czarną koszulkę na ramiączkach z nadrukiem Heatha Ledgera w roli Jokera i napisem „Why so serious?” i o jakieś dwa numery za dużą flanelową koszulę w czerwono-czarną kratę. Imponujących rozmiarów stopy wepchnęła w okropne, ciężkie buty, przypominające krzyżówkę glanów ze śniegowcami. W podobnym obuwiu Armstrong podskakiwał na Księżycu. Na Ziemi, gdzie daje o sobie znać grawitacja, chodzenie w takich wynalazkach musi przypominać brodzenie w świeżo wylanym cemencie, ale koleżanka należy do tych dziwnych ludzi, co cenią sobie styl ponad wygodę. Iwona nie należy do piękności. Ma zdecydowanie zbyt głęboko osadzone oczy, bardzo wysuniętą żuchwę i krzywy nos, ale te mankamenty urody nie przeszkadzają tak bardzo przy bliższym poznaniu. To jedna z bardziej inteligentnych, życzliwych i koleżeńskich osób, jakie w życiu spotkałem. Wiem, że nigdy nie podłoży mi świni, bo brzydzi się dwulicowością. Jest szczera, czasem aż za bardzo, ale lubię w niej tę cechę.

Halina mówi o sobie, że należy do grona kobiet pięćdziesiąt plus, ale w rzeczywistości jest to sześćdziesiąt z małym minusem, bo do emerytury brakuje jej niecałych trzech lat. Mierzy sobie półtora metra wzrostu i na oko waży dwa razy więcej niż powinna. Wizerunkowo tworzą z Iwoną ciekawy duet. Kiedyś słyszałem, jak ktoś mówi o nich Flip i Flap, a raz jaki „dowcipniś” nazwał je Żyrafą i Ropuchą. Czasem zastanawiam się, czy i ja dorobiłem się jakiejś mało pochlebnej ksywki, ale jeśli nawet jakąś mam, nigdy do mnie nie dotarła.

— Cześć. Już się bałyśmy, że nie przyjdziesz. — Iwona zdejmuje maskę i posyła mi uśmiech. Jak zawsze ma problem z zajęciem odpowiedniej pozycji do pracy. Prostuje pod biurkiem nogi, bo inaczej uderzałaby kolanami o spód blatu. Jej stopy blokują przejście. Poprawia monitor ustawiony na kilku grubych woluminach, z których przeważają słowniki obcojęzyczne. W dobie działania tłumacza Google, są w zasadzie bezużyteczne.

— Nie zrobiłbym wam tego.

— Porządny facet. Gatunek na wymarciu. — Halina usadawia swoje pulchne ciało w fotelu, który złowieszczo skrzypi. — Widziałeś już artykuł w Wyborczej?

— Nie, a co? — Przełykam papkę, która mimo wielu składników wpisanych na wieczku, smakuje nijako.

— Sam zobacz. — Halina uśmiecha się złowieszczo, stukając w klawiaturę komórki. Po chwili słyszę piknięcie na Messengerze. — Wysłałam ci. Prawdziwy hit.

Otwieram łącze i rozpoczynam lekturę newsa, który pojawia się w mediach raz na rok. Redaktor grzmi, że w naszym urzędzie wypłacono pracownikom gigantyczne premie. Wszystko oczywiście z kieszeni biednych podatników, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, a administracja państwowa rzuca im dodatkowo kłody pod nogi, opóźniając rozpoznanie spraw i strasząc prawnym bełkotem.

Raz na ruski rok pojawia się prawdziwa informacja o skandalicznie niskich zarobkach w naszym urzędzie, ale nawet taki news ma w treści konia trojańskiego, a mianowicie wzmiankę o średnim wynagrodzeniu, które przeciętnemu czytelnikowi wydaje się wysokie.

A wszystko dlatego, że w każdym urzędzie siedzą rodzynki, mogące pochwalić się trzykrotnie wyższymi zarobkami niż całe mnóstwo podporządkowanych im roboli, którym najniższa krajowa depcze po piętach.

— No proszę — wzdycham, odkładając telefon. — Znowu to samo. A wy się podniecacie nie wiadomo czym.

— Właśnie tym, że znowu wysmażyli sensację z dupy — oburza się Halina, a jej podłokietniki wydają dźwięki, jakby zaraz miały się złamać. Niedaleko jej do emerytury i wygląda jak poczciwa ciocia, ale klnie jak szewc. — Kto dostaje tę kasę?

— Nie my. — Wyrzucam pusty słoiczek po tekturowej owsiance i tłumię beknięcie. — Pewnie pracownicy centrali i ci na wyższych stołkach. Tacy robole jak my, mogą sobie pomarzyć o takiej kasie.

— Złodzieje — cedzi przez zęby Iwona, zapamiętale stukając w klawiaturę. Przypuszczam, że nie pisze pisma do petenta, tylko rozmawia na komunikatorze z jakąś koleżanką z innego działu. Temat to na pewno premie, które nie wiadomo kto zgarnął. — I znowu zacznie się nagonka, że osiem godzin pijemy kawę i się obijamy. Tego pismaka powinniśmy pozwać. Chętnie do niego napiszę i nawet dam wgląd do stanu mojego konta. A pozostając w temacie, to kiedy premie?

— No, ostatnia była dwa miesiące temu, więc pewnie za miesiąc. Nie liczyłbym na wiele. — Przypominam sobie, że ostatnio za pełną kwartalną frekwencję i zapierdzielanie za dziewczyny, które przebywały na kwarantannie, dostałem całe, okrągłe siedem stów. Brutto rzecz jasna, bo nawet od takiej zapomogi trzeba odciągać jakieś podatki i inne bzdety. To nie tyle policzek, ile wręcz kop między nogi.

Jednym z tragiczniejszych wydarzeń w życiu większości urzędników było wprowadzenie przez rząd swoistej reformy podatkowej o pięknej nazwie „Polski Ład”. Okazało się wówczas, że zarobki klasy średniej kształtują się w widełkach, do których dolnego pułapu brakuje mi ponad tysiąca złotych. Do tamtej pory łudziłem się, że należę do średniaków, a tu taki zonk. Jaki w takim razie mam status w tym pięknym kraju? Rynsztokowego szczura?

Nie chcę już poruszać z koleżankami tematu zarobków. Prawda jest taka, że artykuł w Wyborczej nie psuje mi krwi tak mocno jak codziennie aktualizowane statystyki. W oczy kłują mnie rosnące z dnia na dzień liczby. Czerwone cyferki — zachorowania na COVID, niebieskie cyferki — wskaźniki inflacji, żółte cyferki — statystyki wojennych strat po stronie ukraińskiej, pomarańczowe cyferki — straty wojenne Rosji, zielone cyferki — zatrute wody w Polsce. Nie wygląda to dobrze. Z każdej strony czyha zagrożenie. Jeśli nie wykończy mnie koronawirus, rtęć albo Putin, to na bank padnę trupem na widok rachunku ze spożywczaka.

Przez dłuższy czas pracujemy w skupieniu. Na rozgrzewkę robię kilka prostych, standardowych spraw, których niestety jest bardzo mało. To zawsze daje poczucie, że robota jakoś idzie.

Po dwóch godzinach otwieram moją szufladę z shitami, czyli sprawami tak beznadziejnymi, że nadają się tylko do niszczarki. Na dzień dobry idzie wczorajszy mail, którego dostałem tuż przed szesnastą. Wiadomość wysłana z domeny klakier183936@onet.pl brzmi: „Gdzie są moje papiery?”. Na dole podpis: „Wiesław”.

I wszystko jasne! Po co używać nazwiska? Po jakiego grzyba podawać datę urodzenia, PESEL czy adres? Czy jest sens precyzować, o jakie papiery chodzi? A skąd! Przecież mamy etatową wróżbitkę, która zaraz zobaczy w szklanej kuli, z kim mam przyjemność i czego dotyczy problem! Nie jest to skomplikowana sprawa, przynajmniej nie na tym etapie, ale może się w takową przerodzić, kiedy Wiesio ciut bardziej się uzewnętrzni. Odpisuję klakierowi, że z uwagi na brak danych osobowych oraz zbyt wąskie przedstawienie tematu, niestety nie możemy na chwilę obecną udzielić mu odpowiedzi. Moja uprzejma wiadomość jest w formie zdanie wielokrotnie złożonego, a co za tym idzie nie do końca zgodna z zasadami „prostego języka”, które od jakiegoś czasu wdrożono w instytucji. Zgodnie z wytycznymi, zdania mają być proste, podobnie jak słowa. Nie wolno na przykład pisać „konkluzja”, bo odbiorca może nie znać takiego wyrazu, więc lepiej operować słowem „podsumowanie”. Tak naprawdę powinienem napisać: „O jakie papiery Panu chodzi? Spadaj. Grzegorz Najberg”. Zamiast tego, grzecznie proszę klienta o więcej szczegółów, mając nadzieję, że zrobi mu się głupio i nie odpisze.

Po Wiesiu na tapet idzie większy kaliber, czyli trzystronicowe pismo z kancelarii adwokackiej, wysmarowane na dobrej jakości firmowym papierze. Niedobrze. Biorę się za czytanie ustrojstwa, ale po godzinie dziesiątej zawsze jest zatrzęsienie telefonów, więc lektura jest co jakiś czas przerywana rozmowami z bardziej lub mniej rozgarniętymi interesantami.

Jedne z moich ulubionych konwersacji to te, które przeprowadzam z adwokatkami diabłów, chociaż powinienem powiedzieć adwokatkami osłów. Pod tą wdzięczną nazwą kryją się zatroskane żony, które za wszelką cenę chcą pomóc swoim niekumatym małżonkom w urzędowych formalnościach. Niestety większość z nich jest niewtajemniczona w kluczowe dla nas informacje, nie wspominając już o tym, że dorośli mężczyźni nie stają się ubezwłasnowolnieni po zawarciu związku małżeńskiego i powinni sami załatwiać swoje sprawy. Często mówię kobietom, żeby zatelefonowali mężowie. Z reguły słyszę w odpowiedzi: „On? Phi! Wie pan, jak to jest z facetami…”. Szczerze powiedziawszy, to nie wiem. Jestem bardzo sumienny i lepiej zorganizowany niż Klaudia.

Zatroskane mamusie są równie wkurzające, co upierdliwe żony. „Telefonuję w imieniu synka”. „Taaak? A ile synek ma lat?”. „Czterdzieści dwa”.

Telefony koleżanek też co chwila brzęczą. Halina rzuca pod nosem soczyste „kurwa” każdorazowo przed podniesieniem słuchawki i zaraz po jej odłożeniu. Obecnie ma na linii jakiegoś wyjątkowego upierdliwca i z przerażeniem zauważam, że lada chwila nie wytrzyma i mu nawrzuca. Kobieta wygląda jak rozgniewany, utuczony indyk. Jej podgardle faluje, a ton z każdym słowem robi się coraz głośniejszy i wyższy, więc niedługo będą mogły usłyszeć ją wyłącznie psy.

— Grzesiek! — Koleżanka posyła mi błagalne spojrzenie. Chce, żebym przejął rozmowę, ale na szczęście mój telefon zaczyna dzwonić, więc wzruszam bezradnie ramionami i podnoszę słuchawkę.

— Dział satysfakcji klienta, w czym mogę pomóc? — rzucam któryś z kolei dzisiaj raz powitalną formułkę, która pasowałaby bardziej do burdelu niż urzędu.

— Dział czego? — Głos rozmówcy jest lekko chrapliwy. Należy do mężczyzny, najprawdopodobniej w średnim wieku. Oczywiście się nie przedstawia, jak osiemdziesiąt procent telefonujących. Chyba jednak wolę takie sytuacje niż gdy rozmówca zaczyna od „Dzień dobry, jestem lekarzem/adwokatem/posłem/sędzią/prezesem…”, myśląc przy tym, że poczuję się onieśmielony faktem konwersacji z kimś z tak zwanych elit. Onieśmielenia nie odczuwam. Przepełnia mnie bezbrzeżna irytacja, bo przebieg rozmowy zawsze jest taki sam, niezależnie od tego, czy gadam z jakimś ważniakiem, czy z bezrobotnym alkoholikiem. Pod tym względem jesteśmy sprawiedliwym urzędem. A może to nie instytucja jest sprawiedliwa, tylko ja uczciwie nie dzielę ludzi na lepszych i gorszych? Sam czasem tego nie wiem.

— Satysfakcji klienta. — Przewracam oczami.

Iwona zerka na mnie i uśmiecha się znacząco. Nikomu z nas nie podoba się ta nazwa i czujemy się zażenowani, kiedy ją wypowiadamy. To chyba trzecia nazwa naszej sekcji, odkąd w niej pracuję. Co jakiś czas centrala zatwierdza tak zwany nowy regulamin organizacyjny, będący niczym innym jak lekką zmianą struktury oddziału. Jakiś wydział przechodzi pod inny pion, więc pod innego dyrektora niższego szczebla, itd. W praktyce nic się jednak nie zmienia. Trzeba natomiast niepotrzebnie wydać kasę na nowe pieczątki. Przez chwilę w słuchawce panuje cisza, a chwilę później rozmówca zaczyna się śmiać. Nie jest to odgłos wesołości, a raczej szyderstwa.

— Dobre — cedzi, wciąż paskudnie rechocząc. — Naprawdę to się wam udało.

— W czym mogę pomóc? — powtarzam, wiedząc już, że rozmowa będzie nieprzyjemna.

— Dostałem pismo. — Facet nie rozwija tematu.

— Rozumiem. Poproszę o podanie sygnatury pisma. — Po to prowadzimy wspólny rejestr spraw, żeby zobaczyć, kto ostatni pisał do człowieka i czego sprawa dotyczyła.

— Co podać?

— W lewym górnym rogu znajduje się ciąg znaków — wyjaśniam. — Proszę o podanie numeru po rzymskiej piątce.

— Pięć, trzy, dziewięć — interesant powoli wypluwa z siebie cyfry. Każde jego słowo ocieka jadem.

Stukam w klawiaturę i za chwilę wszystko staje się jasne. Uśmiecham się pod nosem.

— Pan Bulszit?

— Taaa — odpowiada po chwili.

Nazwisko, którego nie da się zapomnieć. Kiedy do niego pisałem, zastanawiałem się, jaką minę mają ludzie, którym przedstawia się za granicą. Podobną zagwozdkę miałem kiedyś z panią Bicz.

— Jakie ma pan pytania do pisma?

— Jak to jakie? O co wam chodzi do cholery? Czemu żeście mi zabrali dodatek? — wydziera się tak, że muszę odsunąć słuchawkę od ucha.

Teraz, kiedy mam nieprzyjemność rozmawiać z tym pajacem, dochodzę do przykrego wniosku, że pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, co oznacza jego nazwisko.

Sprawa wygląda następująco: Bulszit dostał od nas standardowe pismo, zawierające raptem trzy akapity. Pierwsze zdanie informuje, że na wniosek innej instytucji benefity zostały zawieszone, a ostatni, że w sytuacji pytań lub wątpliwości powinien się kontaktować z jednostką decyzyjną w sprawie, a więc nie z nami.

Dlaczego więc Bulszit dzwoni do nas? Ano, po pierwsze, nie opanował wpajanej w szkole podstawowej umiejętności czytania ze zrozumieniem, czyli jest, delikatnie mówiąc, mało rozgarnięty. Po drugie, sądząc po tonie głosu, należy do tych osób, które lubią awanturować się dosłownie o wszystko. Niestety, aby kłócić się ze mną, należy mieć jakąś wiedzę w poruszanym temacie, a ten pan ewidentnie jej nie ma.

— Proszę pana, w treści pisma wyraźnie wskazaliśmy, że to nie my podjęliśmy te decyzję. Proszę skontaktować się ze swoim zagranicznym zakładem socjalnym i tam zapytać o szczegóły. My jedynie przekazaliśmy panu informację.

— Czemu wy, a nie oni?

— Być może na dniach otrzyma pan powiadomienie. Zagraniczna korespondencja idzie teraz dłużej, zwłaszcza że w większości państw wprowadzono twardy lockdown i urzędy działają inaczej.

— To jest absolutny skandal i tak tego nie zostawię! — odgraża się.

— Doskonale pana rozumiem. Pretensje proszę kierować do strony holenderskiej.

Mogę założyć się o wszystko, że facet nie będzie się faflunił w Niderlandach, bo nie zna języka. Pewnie popracował parę tygodni, a później kilka miesięcy udawał chorego i ciągnął jakiś zasiłek. Z holenderskim miał kontakt tylko przy okazji oglądania pornoli. A jak wiadomo, dużo tam nie mówią.

— Sorry za przerwanie układania pasjansa! Ty tam cwaniaczku siedzisz za moje pieniądze! — kończy czule.

Spodziewałem się takiego pożegnania, tym bardziej po artykule w Wyborczej. Dawno nie słyszałem tego przytyku. Tęskniłem. Może to z interesantami powinienem pogadać o podwyżce, skoro mnie finansują?

— Życzę miłego dnia, panie Bulszit. — Dokładam wszelkich starań, by ostatnie słowo wypowiedzieć z angielskim akcentem.

Spisuję numer, spod którego telefonował ten typ i dodaję do listy, zawieszonej na monitorze na samoprzylepnej żółtej karteczce. Umieszczam tam numery przypisane klientom, którzy na tyle napsuli mi krwi, że wolałbym już nigdy z nimi nie rozmawiać. Zresztą nazwy umieszczone obok cyferek mówią same za siebie: Debil z Sieradza, Cipa z Cypru, Psychol od upoważnień, itd.

Kiedy myślę o chorobie zawodowej, na którą najbardziej narażeni są pracownicy urzędów, jako pierwsza na myśl przychodzi mi depresja. Nie tylko dlatego, że robota jest kiepsko płatna i niewdzięczna, ale przede wszystkim dlatego, że urzędnik jest non stop mieszany z błotem. Dzwonią tacy sfrustrowani Bulszici i im podobni, i jadą po mnie jak po łysej kobyle. Mają pretensje o prawo, którego nie ustanawiam. Gorzki paradoks jest taki, że właśnie Bulszici co kilka lat idą do urn wyborczych i głosują na władzę, która później każe moimi ustami przekazywać, że gówno się im należy. Wystarczyłoby zapoznać się dogłębniej z programem wyborczym, zamiast zatrzymywać wzrok jedynie na pieniężnych benefitach, które nie są wypłacane z prywatnych oszczędności premiera, ale zdobywane kosztem nas. Komuś trzeba zabrać, żeby móc komuś dać. Wydawać by się mogło, że to proste, ale jednak nie dla wszystkich. Na dalszej liście chorób są te oczywiste: otyłość i hemoroidy (8 godzin siedzenia robi swoje), krótkowzroczność od ciągłego patrzenia w monitor. Mój wzrok również zaczął się psuć i bardzo mnie to martwi.

Wyciszam telefon i powracam do czytania pisma od mecenasa Olejnika, który w imieniu swojej mocodawczyni, pani Lidii Ochojskiej żąda zwrotu kosztów jakiejś dziwnej usługi wykonanej trzy lata temu. Powołuje się przy tym na Konstytucję RP i ludzką przyzwoitość. Argumentacja pełnomocnika jest tak żałosna, że nawet taki laik jak ja widzi, że radca naklepał pismo jedynie dla oskubania klientki. Pewnie liczył sobie od słowa albo od litery, bo takiego wodolejstwa dawno nie widziałem. Nazwisko Ochojska coś mi mówi, więc wklepuję je w rejestr. Bingo! Trzy lata temu sprawą zajmowała się nasza obecna naczelnik Paulina Gryzoń. To dobry znak, bo przed awansem Paula była wzorowym pracownikiem i na pewno nie popełniła błędu. Ochojska dostała odmowną decyzję, od której mogła się odwołać do wyższej instancji, czego nie uczyniła. Decyzja stała się ostateczna. Czemu kobita obudziła się po latach i zawraca nam głowę? I czemu ja dostałem tego gniota? Nie zwlekając, wykręcam numer szefowej. Odbiera po drugim dzwonku.

— Tak?

— Czemu wlepiłaś mi to pismo z kancelarii? Nie zajmuję się decyzjami.

— Tu trzeba odpisać zwykłym pismem, a nie żadną decyzją.

— Dobrze wiesz, o co mi chodzi. To sprawa dla sekcji Mariusza. Tak przynajmniej wynika z regulaminu organizacyjnego. Mam wystarczająco dużo na głowie, a ty dokładasz mi taki syf. Zresztą u nas nie ma tej dokumentacji.

— Wejdź do mnie. — Rozłącza się.

— Idziesz do naszej kochanej nutrii? — zgaduje Iwona.

— Tak, a co? Pozdrowić ją od ciebie?

— Podsuń jej mój wniosek urlopowy. — W moim ręku ląduje kartka A4. Patrzę na nią i krzywię się z niesmakiem. — Poważnie? Umawialiśmy się, że tym razem ja wezmę tydzień między świętami — protestuję.

— Antek zrobił mi niespodziankę i kupił bilety do Wiednia. Dowiedziałam się wczoraj. Słuchaj, Grzesiek, jeśli nornica nie podpisze, to i tak wezmę L4, bo chcę lecieć. Kto wie? Może ten osioł w końcu mi się oświadczy — rozmarza się Iwona. — Po czterech miesiącach bycia razem mam chyba prawo oczekiwać jakichś deklaracji.

Halina rzuca mi znad monitora porozumiewawcze spojrzenie. Tajemniczego Antoniego nikt na oczy nie widział. Nawet jeśli facet istnieje, to po niespełna pół roku związku raczej nie wyciągnie pierścionka, a co najwyżej spróbuje namówić Iwonę na anal nad Dunajem. Dziwi mnie naiwność współpracowniczki, ale nic nie mówię. Rzadko, bo rzadko, ale czasem potrzebuję od niej jakiejś przysługi, więc nie opłaca mi się burzyć jej marzeń o szczęśliwym zamążpójściu.

— Ja będę w tej przerwie — odzywa się Halina. — Możecie oboje wziąć urlop.

— Dzięki — rzucam przez ramię i wychodzę.


********************


Gabinet Pauliny zlokalizowany jest kilkanaście pokoi od naszego, w odległej części piętra. Z maseczką na nieuśmiechniętej twarzy pokonuję dystans i z zaciekawieniem rozglądam się na boki.

W socjalnym jakieś kobiety gawędzą w najlepsze. Na takie spędy mówimy z Haliną „seks w wielkim mieście”. Chichoczą, jakby nie były w pracy, ale na stand-upie.

W mniejszej sali konferencyjnej odbywa się jakieś wideo-szkolenie, ale sądząc po smętnych spojrzeniach uczestników, wykład nie jest zbyt ciekawy.

Przez jedenaście lat pracy uczestniczyłem w czterech kursach, organizowanych przez kadry i żaden nie przydał mi się w praktyce. Najlepszy był ten dotyczący pracy z trudnym petentem. Trwał cztery godziny, podczas których prowadzący pokazywał jakieś wykresy i tabelki, a i tak do tej pory nie wiem, co zrobić, kiedy stanę oko w oko, a w zasadzie ucho w ucho z pieniaczem.

Mijam jedno z moich ulubionych miejsc, czyli grobowiec mumii. W ciasnej kanciapie siedzi facet, który wygląda, jakby miał milion lat. Nikt nie wie, czym się zajmuje. Tabliczka na ścianie informuje, że nazywa się Jerzy Hańczak. Ponoć kiedyś był jakimś dyrektorem wyższego szczebla, a teraz jest specjalistą od spraw ściśle tajnych. Zwalniam kroku, kiedy mijam jego przeszklone drzwi.

Na biurku Hańczaka nie ma nic poza monitorem, myszką i klawiaturą. To niecodzienny widok, bo większość z nas ma zawalone stanowiska pracy różnymi papierami. Można by pomyśleć, że facet obrabia dokumenty elektroniczne, ale nigdy nie widziałem, żeby stukał w klawiaturę, czy ruszał myszką. Jego dłonie zawsze są splecione na brzuchu, a nogi wyprostowane tak, że stopy w zamszowych mokasynach wystają spod biurka. Oczy ma otwarte, ale wzrok utkwiony w ścianie, a nie w ekranie. Myśli? Śpi? Nigdy nie spotkałem Hańczaka na korytarzu. Jak przychodzę do pracy, to on już jest, a jak wychodzę, to wciąż siedzi w tej samej pozycji. Czasem boję się, że już dawno temu umarł i gdybym do niego podszedł i szturchnął, rozsypałby się w pył.

W gabinecie szefowej, do którego wparowuję bez pukania, panuje nieład. Paulina siedzi za biurkiem i wodzi zmęczonym wzrokiem po kilku kupkach papierów. Jeden ze stosów to bieżąca korespondencja, której jeszcze nie podzieliła. Na wierzchu tej sterty widzę jakieś gęste wypociny pisane trzęsącą się ręką. Wieloletnie doświadczenie podpowiada mi, że to najpewniej jakiś emeryt albo rencista, a ci są z reguły bardzo roszczeniowi i wyjątkowo uparci. Odkąd tu pracuję, przestałem wierzyć w poczciwych staruszków. Ci, z którymi najczęściej mam do czynienia, budzą się u schyłku życia i odkrywają, że być może coś im się od państwa należy, a że kostucha już im depcze po piętach, chcą mieć od nas pozytywną decyzję na wczoraj. Wszystko po to, żeby w niedzielę dać więcej na tacę. Niestety nie rozumieją, że sprawy wymagające zebrania materiału dowodowego mogą ciągnąć się miesiącami, zwłaszcza jeśli musimy nawiązać współpracę z zagranicznymi urzędami.

Chociaż telefon szefowej jest wyciszony, widzę non-stop mrygającą czerwoną diodę, co oznacza, że ktoś usilnie się dobija.

— Cześć. — Paulina gestem każe mi usiąść i zaczyna grzebać w szafie za sobą. Po chwili wyciąga pękaty segregator i kładzie go przede mną na blacie. — Akta Ochojskiej. Do analizy.

Marszczy brwi i przygląda się aparatowi telefonicznemu, który wciąż sygnalizuje przychodzące połączenie. Gryzoń znana jest z tego, że odbiera jedynie wówczas, gdy dzwoni ktoś z wewnątrz. Problem polega na tym, że często nasz pracownik telefonuje tylko po to, żeby przełączyć jej jakiegoś klienta.

— Mam je przekazać Mariuszowi?

— Nie denerwuj mnie Grzesiek — podnosi głos. — Powiedziałam, że masz się tym zająć, więc się zajmij. Mariusz ma na głowie audyt wewnętrzny, więc wystarczy mu stresu. I jeszcze ten upierdliwiec non stop się dobija. — Znowu zerka w stronę telefonu i przygryza dolną wargę.

— Jasne. Ja mam z kolei lajtową robotę i mnóstwo wolnego czasu — ironizuję.

— Jeśli coś ci się nie podoba, masz moje błogosławieństwo, żeby iść do dyrektora i mu opowiedzieć o swoich bolączkach.

— Ty powinnaś mu powiedzieć, że nie wyrabiamy i mamy kilkumiesięczne zaległości.

To eufemizm, bo niektórzy są do tyłu o całe lata, ale widzę, że Paulina jest wyjątkowo nie w sosie, więc nie chcę jej dołować. Mimo wszystko ją lubię. Jestem jedyną osobą w zespole, która jest z nią na ty i może sobie pozwolić na bardziej bezpośrednią konwersację.

— Mówiłam, ale on mnie nie słucha. — Macha lekceważąco ręką. — Słuchaj, przygotuj pismo. Podaj podstawy prawne. Ten prawnik z koziej dupy kompletnie nie ma świadomości, jakie paragrafy stoją za naszą decyzją. Jak przeczyta sobie ustawy i rozporządzenia ministra, to zorientuje się, że nie ma sensu tej sprawy jątrzyć. To tak naprawdę pikuś, chociaż niestety upierdliwy i kosztuje nas stratę czasu. Ja mam na głowie ten głupi audyt, jakieś beznadziejne sprawozdanie do centrali, za które nie wiem, jak się zabrać, a dodatkowo Kuba przypadkiem puścił mailem PESEL i jeszcze wleźli mi na głowę ci z wewnętrznego.

— Nasze kochane RODO. — Uśmiecham się pod nosem.

Uwielbiam ochronę danych osobowych. Nie mam prawa pytać przez telefon o imię, nazwisko i datę urodzenia interesanta. Tak naprawdę powinienem każdej dzwoniącej osobie powiedzieć, że nie będę z nią rozmawiał i prosić o złożenie oficjalnego pisma. Tylko jak to zrobić, kiedy ktoś telefonuje tylko po to, by sprawdzić, czy dostaliśmy jego podanie i na jakim etapie jest jego rozpoznanie? Mam taką osobę prosić o oficjalne pismo, żeby odpisać na nie za pół roku?

— Podałam ciebie i Iwonę jako koordynatorów tej nowej aplikacji do zgłaszania błędów, o której centrala informowała w mailu — Gryzoń informuje mnie neutralnym głosem, jakby właśnie opowiadała o pogodzie.

— Słucham? — Na chwilę powietrze więźnie mi w gardle. — Nie ma mowy! Nie chcę być żadnym zasranym koordynatorem. Zresztą już jednym jestem, pamiętasz? Nawet nie wiem od czego! Wiem tylko, że dostaję jakieś beznadziejne maile i co chwilę jakieś sprawozdawcze tabelki do uzupełnienia. Czy za tą funkcją idzie w ogóle jakaś kasa?

— Oczywiście, że nie. Ale kogo miałam wyznaczyć, skoro jest was tylko troje?

— No właśnie Paulina, w tym tkwi sedno sprawy. Jest nas troje, a jeszcze pół roku temu było nas siedmioro! Dwie dziewczyny zaciążyły. No okej, na to nie mamy wpływu, ale pozwoliłaś pozostałym dwóm odejść do innych działów. Te osoby zostawiły po sobie syf. Rozgrzebane akta, źle zrobione sprawy albo sprawy w ogóle nietknięte, które do dziś leżą w szafach i czekają na lepsze czasy. Mamy samych funkcyjnych, samych koordynatorów, a nie mamy zwykłych pracowników!

— Rozpisałam konkurs na umowę na zastępstwo za Agatę i Gosię, ale nikt się nie zgłosił.

— A dziwisz się? Oferujemy najniższą krajową, a wymagania mamy z kosmosu. Osoba z wyższym wykształceniem, znajomością języków i programów komputerowych zgłosi się do korpo i tam na start dostanie trzy razy więcej. Nie wspominając już o dodatkowych benefitach, trzymiesięcznym szkoleniu z prawdziwego zdarzenia, błyskawicznych awansach i podwyżkach. U nas świeżak ląduje od razu za biurkiem, dostaje stos papierzysk i jakimś magicznym cudem ma umieć się tym zająć. Awans za trzy lata, podobnie jak podwyżka wysokości stu brutto z informacją: „dostałeś kasę, więc bierz i zamknij się na następne trzy lata”. — Zawsze kiedy w tak gorzkich słowach podsumowują pracę w naszej instytucji, aż gotuje się we mnie ze złości. Tym razem jest podobnie. Czuję, jak z uszu bucha mi para.

— Tobie też proponowałam awans z podwyżką, pamiętasz?

— Nie zaproponowałaś mi awansu, tylko kąpiel w gównie — burczę.

— Lepszy stołek, to lepszy wpis w CV. — Unosi brew. — Przecież wiem, że chcesz stąd odejść.

— To nie stołek, tylko krzesło elektryczne — chmurzę się jeszcze bardziej. — Nie istnieje człowiek, który chciałby od połowy kontynuować grę typu „strzelanka” bez nabojów i z jednym procentem życia. Pogódź się z tym w końcu!

Parę miesięcy temu Paulina podsunęła mi do podpisu awans na kierownika działu. Gratyfikacją finansową miały być trzy stówy dodatku funkcyjnego i stówa do podstawy.

Z radością napisałem na świstku, że odmawiam takiej zaszczytnej nobilitacji. Nigdy nie wezmę na siebie odpowiedzialności za panujący u nas chaos. Chciałem dopisać, że doceniam poczucie humoru pani naczelnik i pana dyrektora, ale się powstrzymałem.

Już pomijam fakt, że jest nas tak mało, że nie miałbym kim zarządzać, a zaplecze kadrowe raczej się nie powiększy z powodów, które już wyłożyłem Pauli w tej rozmowie. Wiem skądinąd, że taki sam papier dostały Halina z Iwoną. Również one podziękowały za to uznanie. Zostaje czekać na powrót dziewczyn z wychowawczego. Tylko młodzi rodzice doceniają pracę w budżetówce. Można chodzić na zwolnienia na dzieci bez ryzyka, że wyleci się z pracy. Są firmy, gdzie na czyjś stołek dybie kilka osób, konkurencja dyszy w kark i tylko czeka na czyjeś potknięcie. Tak jest na przykład u Klaudii, ale nie u mnie.

Sytuacja w naszym dziale jest podobna do kondycji Polski. Opozycja chyba wie, że w jej interesie nie leży wygranie wyborów, bo gdyby nowy premier i ministrowie przyjrzeli się dokładnie budżetowi, odkryliby, że naród tkwi po uszy w długach. Żeby je spłacić, należałoby pewnie zabrać wszystkie porozdawane lekką ręką świadczenia socjalne. I co wtedy? Ano, wtedy Polacy zatęskniliby za władzą, która wpakowała nas w takie szambo, bo dla Polaka kasa jest najważniejsza. Nieważne, że państwo bankrutuje. To, co się liczy, to comiesięczny przelew.

Analogicznie, nikt z obecnych pracowników nie chce podjąć się rządzenia naszym działem, bo wiemy, że nigdy nie będzie środków ani ludzi, by naprawić to, co zostało sknocone.

Najlepszym premierem kraju i kierownikiem mojego działu byłaby Magda Gessler. Wyobrażam sobie jak znana restauratorka wchodzi dziarskim krokiem do pokoju, który dzielę z Haliną i Iwoną i zaczyna swoją inspekcję. Otwiera szafy, z których wysypują się na nią dokumenty pozostawione przez nieobecnych. Stojąca w stercie papierów kreatorka smaku i stylu marszczy brwi i peroruje: „Czy wy jesteście normalni? Czemu tu jest taki syf? Młodzi ludzie, a siedzą w takim gównie! Jak wam nie wstyd?”. Wytłumaczylibyśmy jej, co stoi za takim stanem rzeczy, a ona ruszyłaby z chochlą i patelnią na dyrektora. Kilka ciosów kuchennymi akcesoriami w głupi łeb Kłosińskiego i już by się znalazły etaty i może godziwe podwyżki. Stacjo TVN, błagam o utworzenie „Urzędowych Rewolucji”! Magdo, przybywaj!

— Jak Halina? — Szefowa zmienia temat, a wizja wojującej Gesslerowej rozwiewa się.

— Chyba dobrze. Będzie w przerwie świątecznej, bo ja i Iwona bierzemy wolne. — Korzystając z okazji, podsuwam wniosek urlopowy. Paulina marszczy brwi, przyglądając się papierowi.

— Nie podoba mi się to — oznajmia, ale podpisuje dokument. — Nie trzymacie się planów urlopowych. Nie szanujecie mnie i tej pracy.

— Po pierwsze, plany urlopowe wypisujemy w styczniu. Sorry, ale skąd mam wiedzieć na początku roku, kiedy wyjadę na wakacje? To wszystko zależy od miliona zmiennych. Przede wszystkim od tego, kiedy i czy w ogóle Klaudia będzie mogła wziąć wolne, sytuacji z pandemią i wolnych miejsc w agroturystykach. — Z powodu koronawirusa przestaliśmy latać do nadmorskich kurortów, tylko co roku zaszywamy się w jakiejś głuszy. — A po drugie, to ciebie szanujemy, a jeśli chodzi o pracę, to ja bym się zastanowił, czy ona szanuje nas — dodaję dyplomatycznie.

— Halina leci na oparach i dobrze o tym wiesz. Robi się coraz bardziej impulsywna.

W ostatnim miesiącu przyszły na nią aż dwie skargi. Jej samotny dyżur mnie niepokoi.

— Tak jest, kiedy ma się tylko trzech pracowników. Wszyscy mamy dość. Wiesz dobrze, że urlop wypoczynkowy dla nas nie istnieje. Podczas naszej nieobecności będziesz przydzielała nam sprawy, więc sama widzisz, że nie mamy czegoś takiego jak odpoczynek od pracy. Czy to przypadkiem nie jest pogwałcenie naszych praw? — Pytanie zawisa w powietrzu. Oboje wiemy, że stosowana u nas praktyka jest niedopuszczalna. — Poza tym równie dobrze może dojść do sytuacji, że któreś z nas zachoruje na COVID, a pozostali pójdą na kwarantannę. Puste biuro gotowe. Lepiej pogadaj z dyrem o rozpisaniu nowego konkursu, tylko zaproponujcie tym biednym kandydatom coś innego niż ten ponury żart, co ostatnio. Halina sobie poradzi — kłamię, bo przed oczami staje mi rozwścieczona indyczka, którą dzisiaj miałem okazję widzieć w akcji. — Kilka razy już zgłaszałem zasadność nagrywania rozmów. Halinie zdarza się podnieść głos, ale tylko w sytuacji, gdy ktoś na linii jedzie po niej jak po łysej kobyle. Pamiętasz, jak jakaś baba złożyła na mnie skargę? Że niby byłem niemiły, a do tego niedoinformowany?

— Chciałabym o tym zapomnieć, a ty wręcz powinieneś, bo cały czas o tym gadasz. — Szefowa przewraca oczami, a ja niezrażony brnę dalej.

— Tak, bo to była niesprawiedliwość! Jakaś sfrustrowana baba napisała nieprawdę, a ja musiałem się gimnastykować przed kontrolą wewnętrzną i opisywać przebieg rozmowy. I co? Przez to, że rozmowa nie była nagrywana, dyro wziął stronę tego babsztyla i jeszcze przeprosił ją za moje zachowanie! Jak można przepraszać za wzorową obsługę klienta? To ja powinienem pozwać tę prukwę za naruszenie dóbr osobistych, bo takich inwektyw jak wtedy, to chyba nigdy nie słyszałem. Nawet w filmach Pasikowskiego i Vegi! Tylko że nasze interesy nie są chronione. Mało tego, nas RODO nie obowiązuje. Ja nie mogę zapytać o imię i nazwisko, ale na wniosek takich starych purchaw muszę się przedstawiać, a później odpierać bezpodstawne zarzuty. — Z moich uszu już nie bucha para, ale wylewa się lawa.

— Skończyłeś? Muszę iść na zebranie. — Spokojna jak tybetański mnich Paulina zerka na wyświetlacz telefonu i wstaje. Idę w jej ślady. — Skup się dziś na Ochojskiej, a pismo daj do sczytania Mariuszowi. Wierzę w ciebie — dodaje, zakładając maskę.

— A właśnie — zamieram z dłonią na klamce — ptaszki ćwierkają, że uwierzyłaś w złego lorda Xenu. To prawda?

— Kto ci o tym powiedział? — Paula nieruchomieje z rękoma na gumkach od maseczki

— Nie pamiętam. — Wzruszam ramionami. — Chyba w socjalu ktoś gadał.

— Plotkarskie gnidy. — Paula odzyskuje zdolność ruchu. Tym razem z powodu wzburzenia porusza się w przyspieszonym tempie.

— Scjentologia? Poważnie? — dziwię się. — Czy Tom Cruise szuka trzeciej żony w Polsce?

— Byłam na wykładzie, nic poza tym. Zresztą co jest złego w szukaniu sensu istnienia?

— Nic. Jeśli z sektą Toma nie wyjdzie, to pamiętaj, że jest jeszcze Latający Potwór Spaghetti.

Gryzoń od lat zgłębia tajniki religii świata oraz dziwacznych sekt. Mówi, że poszukuje tej, która najbardziej do niej przemówi. No cóż. Pozostaje życzyć powodzenia.

Za drzwiami wpadam na Justynę Barańską — kierowniczkę Działu Bezpośredniej Interakcji z Klientem. Myślę, że poza mną to właśnie ona i jej pracownicy mają najtrudniejsze zadanie, bo stykają się bezpośrednio z interesantami. Codziennie odpierają ataki ze strony rozzłoszczonych ludzi. Plusem ich pracy jest to, że po godzinie szesnastej mają spokój. Carte blanche. Następnego dnia zaczynają od zera, a śmierdzące sprawy nie zalegają im w szafach i szufladach. Dodatkowo, jeśli nie wiedzą, jak odpowiedzieć petentowi, zawsze mogą doradzić złożenie wniosku na piśmie. W ten oto sposób przekazują klientów nam i mają święty spokój, a inni muszą bawić się w stylistyczną ekwilibrystykę, żeby coś sensownego odpisać.

Często schodzę do Justyny, żeby ochrzanić ją za nadużywaną praktykę przekazywania nam gniotów. Zawsze uderza mnie wtedy, jak fatalnie ludzie się zachowują przed urzędnikiem. Niektórzy nagminnie próbują wcisnąć swoje imię i nazwisko w jedenaście kratek, w które należy wpisać PESEL i mają pretensje o nieczytelne druki wniosków, które na przestrzeni lat uległy znacznemu uproszczeniu i wymagają uzupełnienia trzech pól na krzyż.

Inni przychodzą z papierami sąsiadów i dziwią się, że nic nie załatwią bez upoważnienia. Ci bezczelni, a takich naprawdę nie brakuje, proszą o kartkę i zaczynają smarować pełnomocnictwo na naszych oczach. To nie żart. Nawet największy altruista zmieni się w socjopatę po kilku miesiącach bezpośredniej pracy z interesantami.

Justyna to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jest merytoryczna, konkretna, a przy tym bardzo empatyczna i pracowita. Mamy mało takich ludzi. Z głębokim niepokojem zauważam więc, że wygląda bardzo źle. Jej zazwyczaj zaróżowione policzki są tak blade, że prawie przezroczyste, oczy przekrwione i otoczone siniakami. Czoło usiane jest szarymi plamkami, a do tego zroszone potem.

— Dobrze się czujesz? — pytam zaniepokojony.

Instynktownie cofam się na bezpieczną odległość półtora metra.

— Miałam wczoraj rocznicę ślubu i mąż zaprosił mnie do restauracji, gdzie się je po ciemku — wystękuje w odpowiedzi.

— Zatrułaś się czymś?

— Chyba tak. — Justyna lekko zgina się w pół.

— A mąż jak się czuje?

— Jemu nic nie jest. To ten typ, co może zeżreć jajecznicę z nutellą i ogórkami kiszonymi. Każdy inny miałby mdłości, a on poprosiłby o dokładkę. Nie polecam w każdym razie takiego doświadczenia. Nie wiesz, co masz na talerzu i czy ktoś przypadkiem nie charknął ci w danie. — Grzesiek, miałam ci już to dawno powiedzieć, ale nie było okazji…

— Co takiego? — brzmię mało przyjemnie, ale obawiam się wystrzału z armaty, na przykład informacji, że mam się zająć jakąś śmierdzącą sprawą, której każdy inny boi się tknąć.

— Wyglądasz jak Jamie Dornan.

— Kto? — Mrugam zdziwiony.

— Ten aktor, który grał Christiana Greya. Wiesz kto to, prawda?

Kiwam w odpowiedzi głową. Klaudia zmusiła mnie do obejrzenia całej gniotowatej trylogii, w której było tyle erotyzmu, co w obradach naszego Sejmu. Wolę wszystkie filmy z serii 365 dni, bo przynajmniej można się na nich pośmiać. Do tej pory czasem bawimy się z żoną w Massimo i Laurę. Ja na przykład mówię: „Baby girl, masz 365 dni, żeby mnie pokochać”, a ona na to: „Wyrobię się w 3 sekundy, o ile zaczniesz opuszczać deskę w kiblu, ale o seksie dziś zapomnij”.

— Ale spokojnie. — Justyna dostrzega moje zmieszanie. — Mam na myśli, że wyglądasz jak Dornan, ale z serialu The Fall. Tam jest sexy. W Greyu wygląda jak dupek.

— Hmmm… Dziękuję. — Nie za bardzo wiem, jak zareagować na ten (chyba) komplement. Nikt mi nigdy nie powiedział, że przypominam hollywoodzkiego przystojniaka. To porównanie jest dziwne również dlatego, że Barańska od dawna nie widziała mnie bez maseczki i dziwię się, że pamięta moje rysy twarzy.

— Zdrowia — żegnam się uspokojony, że koleżanka najprawdopodobniej nie ma koronawirusa, lecz zwykłą biegunkę. Współczuję jej rozstroju żołądka w pracy. Wspólne toalety mają trzy kabiny i ścianki z dykty. W męskim zawsze jest spokój, bo facetów u nas jak na lekarstwo, ale kobiet mamy dużo i w sanitariatach zawsze jest spory ruch.

Przez głowę przelatuje mi myśl, że przecież COVID-19 też się ponoć wziął od konsumpcji. Jakiś biedny Chińczyk na targu w Wuhan zjadł chorego nietoperza. Chłopina miał w kieszeni jednego juana i spoglądał na klatki ze zwierzętami, kalkulując, na które z nich go stać. Wyobrażam sobie piramidę metalowych boksów. Na samym szczycie pewnie był makak, który załatwiał się na shar-peia z klatki niżej. Pies z kolei wydalał mocz i kał na koguta, który następnie srał na nietoperza. Takiego właśnie apetycznie zawalonego ekskrementami rękoskrzydłego zakupił nasz pacjent zero. Może był głodny i odgryzł mu głowę na żywca jak Ozzie Ozbourne na swoim koncercie?

Otrząsam się z tych okropnych myśli. Są niedorzeczne. Nie wierzę w żadnego nietoperza. Jestem przekonany, że Chińczycy celowo wypuścili broń biologiczną ze swojego laboratorium. Być może chcieli wyplenić połowę ludzkości w ramach zemsty za to, że mogą mieć tylko jedno dziecko. Jeżeli zabezpieczenia próbek są tak trwałe jak inne towary made in China, to pozostaje być wdzięcznym losowi, że do tragedii doszło tak późno.

Przerażające jest to, że każdy wariant wirusa stwarza zagrożenie dla innej grupy wiekowej czy płci. Odmiana, która dokonywała pogromu wśród osób starszych, zostaje wyparta przez taką, która jest szczególnie niebezpieczna dla dzieci. Następna atakuje głównie kobiety w średnim wieku, itd. Złośliwi przewidują, że dalsze wariacje będą dziesiątkować głównie księży, homoseksualistów albo panie z miseczką B.

Miejmy nadzieję, że w XXI wieku uda nam się w końcu okiełznać tego niewidzialnego mordercę. Póki co w Polsce zmarło prawie czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi. To tak, jakby średniej wielkości miasteczka nagle opustoszały. Jedną z ofiar jest mój ojciec, który trafił do szpitala jeszcze w pierwszej fali pandemii.

Tata, mimo siedemdziesięciu lat, był w wybornej formie. Zdrowo się odżywiał, jeździł na rowerze i uprawiał trekking. Wszyscy zazdrościliśmy mu energii. Myślałem, że jest niepokonany, ale myliłem się. Trzy dni po otrzymaniu pozytywnego wyniku testu, trafił do szpitala. Tam zastosowano tlenoterapię, a dobę później był już pod respiratorem. Zmarł po tygodniu sztucznego wentylowania. To były czasy, kiedy nikt nie miał w domu pulsoksymetru do mierzenia saturacji, a w podmiotach medycznych brakowało tak podstawowych sprzętów, jak porządne maseczki. Moja mama również zachorowała. Kobieta, której dieta sprowadza się do ciasta, a aktywność ruchowa do naciskania przycisków w pilocie od telewizora, pomimo cukrzycy, nadwagi i nadciśnienia, przeszła COVID bezobjawowo.

Właśnie dlatego, że straciłem jedną z najważniejszych osób w życiu, nigdy nie wątpiłem w istnienie wirusa. Śmierć ojca stoi za moją irytacją, agresją i obsesyjnym dbaniem o zasady bezpieczeństwa. Wkurza mnie, że ci sami ludzie, którzy teraz chodzą po korytarzach bez maseczek, gadają o dupie Maryni i pchają się do zatłoczonej windy, jeszcze trzy lata temu składali mi kondolencje i robili zrzutę na wieniec. Chyba już o tym nie pamiętają, a przecież swego czasu była to firmowa sensacja.


********************


Akta Ochojskiej analizuję prawie godzinę i nie dostrzegam żadnych nieprawidłowości. Pedantyczna Paulina zadbała o jak najczytelniejsze zebranie materiału dowodowego. Metryka jest szczegółowa. Nie zauważam też żadnych uchybień w przebiegu prowadzenia postępowania administracyjnego, chociaż tutaj powinien wypowiedzieć się Mariusz, który jest po administracji. Jest zawiadomienie o wszczęciu postępowania, wezwanie do usunięcia braków formalnych, informacja o wyznaczeniu nowego terminu rozpoznania sprawy z uwagi na trwające postępowanie wyjaśniające, a w końcu piętnastostronicowa decyzja odmowna. Korespondencja była wysyłana Stronie za potwierdzeniem odbioru. Terminy zostały dochowane. O co więc chodzi, do ciężkiej cholery? W myślach przeklinam marnującego mój czas mecenasa Olejnika i trochę współczuję Ochojskiej, która straci pieniądze na głupiego prawnika, a nie zyska kompletnie nic.

Wszystkie nasze argumenty udaje mi się zawszeć na trzech stronach. Nie mam odpowiedniego wykształcenia i praktyki, więc krytycznie oceniam swoje wysiłki. Mimo że jestem autorem, sam mam problem z przeczytaniem tekstu bez bólu głowy.

„Działając w myśl art. takiego i srakiego, ustęp któryś tam, w związku z art. entym, jakiś paragraf, litera b ustawy z dnia…. o jakichś głupotach (Dz. U.2023… ze zm.), zwanej dalej zbitkiem liter, a także w oparciu o Rozporządzenie pewnego ministra numer… w porozumieniu z …”. Jezus Maria! No, prosty język to to nie jest. Drukuję tego literackiego potwora i kładę sobie na biurku, żeby podrzucić Mariuszowi tuż przed szesnastą. Dzięki temu skrócę czas wysłuchiwania jego zrzędzenia.

Właśnie zabieram się za drugie śniadanie, kiedy do pokoju wchodzi Łukasz Król, specjalista do spraw BHP. Towarzyszą mu dwie kobiety z naszej firmy, które znam tylko z widzenia. Cała trójka przystaje i rozgląda się uważnie po pomieszczeniu, jakby zwiedzała kaplicę sykstyńską.

— Co się dzieje? — pyta Halina.

— Kontrola — rzuca władczym tonem Król, po czym wyciąga zwijaną miarkę i sprawdza odległości między naszymi biurkami, drukarką, oknem i innymi meblami. Każdy pomiar zapisuje w firmowym kalendarzu, cmokając przy tym i groźnie marszcząc brwi. Jego towarzyszki stoją na baczność, jakby właśnie słuchały hymnu. Jedna z nich przełamuje ciszę.

— Czemu segregatory leżą na parapecie i na szafach?

— Bo nie możemy doprosić się nowych szaf, żeby je schować.

— To musicie zrobić archiwizację.

— Do zarchiwizowania nadaje się śladowa ilość dokumentów. Do większości z nich musimy wracać. Sensowne jest mieć je na podorędziu, a nie w piwnicy.

— To nie wiem, co wam doradzić, ale tak być nie może.

Król przełazi mi za plecami, sapiąc jak parowóz. Przysuwam się maksymalnie do biurka, ale on i tak ma problem z przeciśnięciem się. Nie należy do ludzi otyłych, ale masywnych. Jest niewysoki, ale krępy i chyba dość dobrze umięśniony. Nie znamy się za dobrze, ale obiło mi się o uszy, że ponoć trenuje kick boxing. Też kiedyś chciałem zapisać się na jakiś sport walki, ale marzenia o macie i kimonie zastąpiły pieluchy i granie w Grzybobranie.

To, co najbardziej rzuca się w oczy w BHP-owcu, to klawiatura śnieżnobiałych i nieproporcjonalnie dużych zębów. Kiedy Król się uśmiecha, a robi to często, nawet kiedy nie jest mu wesoło, ślepnę, jakbym gapił się prosto w słońce. Jeszcze rok temu Łukasz unikał pokazywania zębów, a wszystko dlatego, że z boku nie miał ich w ogóle, a przednie — od jedynek po piątki — były w kolorze mocnej kawy. Halina wprost mówiła, że facet ma „gnój w gębie”, co zawsze mnie irytowało, bo problemy dentystyczne mają wiele przyczyn i nie zawsze jest to brak higieny.

Wszyscy byli w szoku, kiedy któregoś dnia Łukasz zdjął maseczkę i promiennie uśmiechnął się białymi licówkami. W naszej instytucji takie metamorfozy jak nowe zęby, nowe włosy, zredukowane zmarszczki są ekscytujące jak przeszczep twarzy i stanowią temat numer jeden przez kilka tygodni.

— Te meble nie powinny tak stać — dyszy.

— Ale muszą. Tak twierdzą informatycy — odpowiadam, wskazując na wystające z podłogi słupki z podłączeniami sieciowymi.

— Musicie to zmienić — Król, któremu w końcu udało się wydostać na szerszą przestrzeń, wzrusza ramionami i notuje coś w swoim kajecie.

— My? — oburza się Halina.

— Noooo. — BHP-owiec cały czas coś notuje. — Wszystkie odległości, poza tymi pomiędzy waszymi biurkami, są stanowczo za małe. Jakby miało dojść do ewakuacji, to osoby bliżej okien miałyby problem z szybkim wydostaniem się. Drukarka stoi za blisko was. To szkodliwe. No a te segregatory na szafach tylko czekają, żeby komuś spaść na głowę.

— Powtarzam po Grześku, że powiedziano nam, że nie można inaczej zagospodarować tej przestrzeni, ze względu na te głupie kable — cedzi przez zęby Iwona.

— A ja powtarzam, że tak być nie może. Pomyślcie, jak to zmienić. — Król zamyka z trzaskiem kajet. Zrobił, co do niego należało. Powiadomił nas, że wszystko jest źle, odhaczył to w swoich zapiskach i teraz ma czyste sumienie. Może wrócić do gabinetu i czekać, aż ktoś zatnie się kartką. Swoją drogą, dobrze wiedzieć, że zapewnienie bezpiecznych warunków pracy spoczywa na pracownikach. Nie przypominam sobie, bym miał to w zakresie obowiązków, ale codziennie uczę się czegoś nowego w naszej cudownej firmie. Absurdu dopełnia fakt, że osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo i higienę pracy, nie raczyła założyć przed inspekcją maseczki.

— Monty Python to mało powiedziane — kwituje Iwona i powraca do stukania w klawiaturę.

Wgryzam się w kanapkę, licząc na chwilę spokoju, ale drzwi do naszego pokoju znowu się otwierają. W progu staje Marzena, która prowadzi sekretariat Wydziału Gospodarczego. Jako pierwsza osoba w urzędzie zachorowała na COVID i uparcie twierdzi, że nadal dolega jej mgła covidowa, więc dlatego tak wolno kontaktuje. Niestety zdaniem większości zaćmienie umysłu ma od kilkudziesięciu lat i nie ma ono nic wspólnego z pandemią.

— Cześć — jak zawsze mówi tak cicho, jakby zdradzała nam wielką tajemnicę. — Zdejmijcie wszystko z parapetów, bo jutro przychodzą faceci od mycia okien, dobrzeeeee?

— Jutro? — Prawie krztuszę się pieczywem. — Przecież jest już prawie grudzień i w zasadzie codziennie pada. Jaki to ma sens? Zaraz wszystko będzie znowu brudne.

— Jutro ma nie padać. Sprawdziłam. — Mruga do nas porozumiewawczo. — Zróbcie to, dobrzeee?

Kiwam głową, żeby zakończyć już tę farsę, ale Marzenka wciąż stoi w drzwiach z zatroskaną miną. Wyłamuje sobie palce jak zestresowane dziecko odpytywane z tabliczki mnożenia.

— Coś jeszcze? — Nie wytrzymuję.

— Bo widzicie… — sekretarka rozgląda się ba boki, po czym wchodzi do pokoju i dyskretnie zamyka za sobą drzwi — …pani sprzątająca znowu złożyła na was skargę…

— A tej co znowu odwaliło? — irytuje się Iwona.

— Powiedziała, że jest tutaj taki syf, że nie będzie tego sprzątać.

— Marzena, weź nas nie dobijaj. — Halina przewraca oczami. — Syf jest dlatego, że ta baba nie sprząta.

— Słuchajcie, może ogarnijcie tu trochę, dobrzeee?

— Mamy posprzątać dla pani sprzątającej? — parskam. — Błagam, rozejrzyj się. Co ona nazywa syfem? Blat biurka od dawna przecieram sobie sam, podobnie dziewczyny. Jedyne, co trzeba tu posprzątać to wykładzina, ale od tego są odkurzacz i sprzątaczka!

To już któryś z kolei raz, kiedy tak zwana konserwatorka powierzchni płaskich, czyli wiecznie naburmuszona kobieta w nieświeżym fartuchu, składa na nas zażalenie. Cóż, okres jesienno-zimowy to czas nanoszenia na podeszwach butów większej ilości piachu z ulicy. Ponadto układając akta petenta, każdą kartkę dziurkujemy i wkładamy do skoroszytu. Pozbywamy się też zszywek, do których słabość mają pracownicy kancelarii, więc może się zdarzyć, że oprócz brudu z zewnątrz, w wykładzinę wbije się metalowa zszywka albo gdzieś upadnie mały, okrągły skrawek papieru z dziurkacza, ale na Boga — właśnie po to wynaleziono odkurzacz!

Wokół mnie panuje idealny porządek, bo niedawno przyniosłem ze sobą odkurzacz samochodowy, którym wciągnąłem nagromadzony brud, ale uważam, że postawa sprzątaczki jest godna pożałowania.

— Ja tylko wam mówię. — Marzenka cofa się ze skruszoną miną. — Zaraz przyjdzie do was Tadek ze swoją listą inwentaryzacyjną — dodaje i wychodzi z pokoju.

— Ja pierdolę — kwituję.

Gdybym nie pracował tu już tylu lat, to pewnie bym pomyślał, że jestem w ukrytej kamerze.

Tadeusz Wasiak zjawia się po dwóch minutach. Ma jakieś metr pięćdziesiąt parę wzrostu i obfity zarost, dzięki któremu znany jest w instytucji jako Pan Kleks. To jeden z tych pracowników, których widuje się raz na rok, mimo że codziennie siedzi osiem godzin w pracy. Wasiak aktywuje się w okolicach grudnia, żeby odbębnić swoje obowiązki, a następnie zahibernować na następne jedenaście miesięcy.

— Dzień dobry — wita się grzecznie i zaczyna skanować kody kreskowe z nalepek na meblach i komputerach. Już pierwszy wynik psuje mu krew, czemu daje znak marszcząc krzaczaste brwi.

— Ta szafa powinna stać w kadrach.

— Tak, ale kadry doprosiły się nowych mebli, więc tego starego strupa dano nam — odpowiada Halina. — Ten grzmot ma zepsuty zamek i do tego się chwieje.

— Czyli Halinko, przypisuję tę szafę tobie… — Kleks puka markerem w ekran tabletu. Ma świszczący oddech palacza albo covidowca, ale oczywiście nie założył maseczki, żeby nie zepsuć swoich wymodelowanych woskiem wąsów.

Skan biurka, przy którym siedzę, również nie wypada poprawnie. Kleks spuszcza okulary na czubek nosa i mierzy mnie srogim spojrzeniem.

— Agata Lont? — pyta, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Chyba widać, że nie — odpowiadam po kilku długich sekundach, kiedy uświadamiam sobie, że dla Kleksa nie było to pytanie retoryczne.

— Ale to jej biurko.

— Aga jest na macierzyńskim — wyjaśniam najuprzejmiej jak umiem, chociaż czuję, że skacze mi ciśnienie. — Szefowa mnie tu przesadziła kilka dobrych miesięcy temu. Nikt nie mówił, że mam przyjść ze swoim biurkiem.

— A gdzie ono jest?

— Nie wiem — wzruszam ramionami. — Powinno stać w pokoju obok, a kto przy nim siedzi, to już nie moja sprawa. Inny wydział zaanektował tamten pokój, kiedy nagle odeszły od nas cztery osoby.

— Najberg… — Wasiak cmoka z dezaprobatą i wykonuje kilkanaście wściekłych stuków w tablet. Jestem zdziwiony, że zna moje nazwisko, bo — poza rzucanym na korytarzu „dzień dobry” — nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.

Następne dziesięć minut upływa nam na udawaniu, że pracujemy. Nikt nie może się skupić, gdyż Kleks co chwila jojczy, że coś mu się nie zgadza i żąda wyjaśnień. Delikatne stuki w tablet zastępuje wściekłe walenie. Nie zdziwiłbym się, gdyby na ekranie pojawiła się pajęczyna pęknięć. Z powodu tej głupiej inwentaryzacji jestem zmuszony przerwać prowadzoną rozmowę telefoniczną. Zapewniam nabuzowaną kobietę, że oddzwonię do niej za dziesięć minut, kiedy będę mógł się skoncentrować na temacie, który niestety należy do tych bardziej skomplikowanych. Wasiak posyła mi kose spojrzenie, ale na szczęście w końcu wychodzi, komentując pod nosem, że jest bajzel. Rozsierdzony wraca po kilku sekundach.

— A ta plakietka przy drzwiach, to przepraszam bardzo… — zapowietrza się. — Co to ma być?

— W sensie? — Iwona podnosi brwi.

— Tu jest napisane Wydział Księgowości — irytuje się Kleks. — Wy to chyba nie księgowość.

— Niestety nie — wzdycham. Tam może bym lepiej zarabiał — Zamieniliśmy się pokojami jakieś dwa lata temu, jak znowu zmieniali strukturę organizacyjną.

— Dlaczego nie zmieniliście tego wizytownika? Przecież tu jest napisane, że w tym pokoju urzęduje między innymi Połać. Jakby ktoś go szukał, to co? Natknie się w środku na Najberga!

— Ale to nasz obowiązek to zmieniać? — Irytuję się do tego stopnia, że walę dłonią o blat biurka.

Kleks parska jak narowisty ogier. Wszyscy wiemy, że to on powinien był uaktualnić plakietki przy drzwiach. Do tego powinien był to zrobić dwa lata temu. Wygrywam pojedynek na wściekłe spojrzenia i Wasiak znika. Jeśli dobrze pójdzie, zobaczę go dopiero za rok.

— Idę do kadr. — Iwona całuje swój wniosek urlopowy. — Niech mi to przyklepią, zanim Gryzoń się rozmyśli. — Chcecie coś?

— Spytaj, kiedy będzie karpiowe — prosi Halina. — I w jakiej formie! — krzyczy za odchodzącą Iwoną.

Karpiowe to nic innego niż dodatek świąteczny, wysokości trzech stów. Dostajemy go albo w gotówce, albo w bonach. Ze względu na szalejącą inflację starczy na składniki do dwóch najtańszych potraw wigilijnych, ale i tak czekamy na niego z utęsknieniem.


********************

Przed czternastą odbieram telefon od wiekowej, a w zasadzie antycznej pani Reginy, która lasuje mi mózg przez bite dwadzieścia siedem minut. W przeciwieństwie do większości emerytów, babuleńka jest bardzo sympatyczna, ale kompletnie zagubiona i niestety nie rozumie nic z tego, co staram się jej wytłumaczyć. Załamującym się głosem, przypominającym krakanie wrony, po raz setny mnie przeprasza i prosi, bym jeszcze raz powiedział jej co i jak.

Kiedy dochodzę do ściany i uświadamiam sobie, że z tej mąki nie będzie chleba ani nawet zakwasu na barszcz, pytam starowinki, czy nie mógłbym porozmawiać z kimś z rodziny, licząc na jakiegoś łebskiego syna albo wnuczka. Okazuje się, że seniorka mieszka sama, ale proponuje, że przyprowadzi kumę z mieszkania obok. Kiedy słyszę to archaiczne słowo, w moim umyśle klaruje się obraz sąsiadki jako osoby w podobnym wieku do mojej rozmówczyni, więc zasłaniam się ochroną danych osobowych, żeby tylko nie rozmawiać z przyjaciółką. Po kolejnej próbie wyklarowania problemu, poddaję się i wymawiając się nieistniejącą wideokonferencją, zapraszam panią Reginę do osobistego stawiennictwa na sali obsługi, gdzie moi koledzy i koleżanki dopełnią wszelkich starań by wyszła usatysfakcjonowana.

Po tej rozmowie jestem tak zmęczony, że postanawiam zrobić sobie kawy z super-turbo ekspresu. Szybko jednak wracam z podkulonym ogonem, bo okazuje się, że mój karton z mlekiem, który w poniedziałek umieściłem we wspólnej lodówce, jest prawie pusty. Płynu nie starczy na cappuccino, a ja nie mam ochoty na espresso. Pomijam fakt, że brzydzę się, bo nie wiem, czy ktoś nie pił z gwinta.

— Nie do wiary. Co za ludzie! — buldoczę się w pokoju.

— Podpisałeś karton? — pyta Halina.

— Oczywiście! Chyba powinienem napisać na nim, że mam wszystkie możliwe choroby weneryczne.

— To by nikogo nie odstraszyło — prycha Iwona, która od jakiegoś czasu zapamiętale koresponduje z kimś na Messengerze, o czym świadczą charakterystyczne głosowe powiadomienia. — Jagoda z kadr opowiadała, że niedawno przyniosła do roboty urodzinowy tort od Sowy. Kiedy chciała go pokroić koło południa, to okazało się, że ktoś radośnie zżarł jedną czwartą. Fajnie, nie?

— Jak chcesz, to mam mleko bez laktozy. — Halina wyciąga kartonik z szuflady biurka, ale produkt z daleka wygląda jakby miał eksplodować, więc grzecznie odmawiam. Ciśnienie i tak mi skoczyło po tej przygodzie. To nie pierwszy raz, kiedy ktoś bezczelnie częstuje się cudzym jedzeniem. Budzi się we mnie złośliwy gremlin i postanawiam kupić w aptece środek przeczyszczający. Dodam go do mleka i tożsamość biurowego socjalisty zostanie zdemaskowana, kiedy rozsadzi mu jelita.

— Grzesiek, idziesz na faję? — Byłem tak zatopiony w planie zemsty, że nie zauważyłem przybycia Wiktora Połacia, kolegi z księgowości.

— Tak, muszę ochłonąć.

Nie palę papierosów. Nigdy nie paliłem. Chodzę na fajki z Wiktorem tylko po to, żeby chociaż przez kilka minut pobyć w męskim towarzystwie. Boję się, że od siedzenia z Haliną i Iwoną niebawem zacznę miesiączkować. Bardzo je lubię, ale nasłuchałem się od nich tylu opowieści, że poważnie martwię się o swoją potencję. Wiem na przykład, kiedy Iwona ma owulację i jak często musi w tym trudnym dla niej czasie zmieniać wkładki w bieliźnie. Halina z kolei bez cienia zażenowania wielokrotnie opowiadała o swoich dwóch naturalnych porodach, każdorazowo skutkujących pęknięciem pochwy w cztery strony świata i późniejszą koniecznością podwiązania hemoroidów, które wystawały jej z odbytu w formie kiści winogron. Teraz co i rusz żali się na przebytą menopauzę.

Oczywiście standardowe są też przytyki w stronę wszystkich osobników płci męskiej, ale w sumie czego się spodziewać po dwukrotnej rozwódce i desperatce z coraz głośniej tykającym zegarem biologicznym, która rozpaczliwie poszukuje plemniczka zapłodniczka na każdym możliwym portalu randkowym?

Po drodze zgarniamy z trzeciego piętra Adama Kumotę, który zajmuje się rozpatrywaniem skarg na podległe nam jednostki. Być może dlatego, że jest imiennikiem mojego syna, jako jeden z nielicznych w firmie darzę go sympatią, bo większość ma go za dziwaka.

Adam zawsze pracuje w słuchawkach i bynajmniej nie służą mu one do rozmówz klientami, którzy całe dnie bezskutecznie próbują się do niego dodzwonić. Kumota słucha w pracy audiobooków, lecz nie opracował jeszcze przydatnej umiejętności podzielności uwagi. Po tym jak w kilka pism wplótł jakieś teksty z odsłuchiwanych książek, a warto podkreślić, że jest fanem science-fiction, szefostwo cofnęło mu upoważnienie do podpisywania pism, wlepiło naganę z wpisem do akt i zdegradowało o jeden stopień. Adam niespecjalnie się tym przejąłi z tego co wiem, co jakiś czas zdarza mu się napisać interesantom o zielonych laserach i teleskopie Hubble’a.

— Ej, Grzesiek, czy ta Iwona od was to aktualnie kogoś ma? — zagaja Połać.

— Podobno tak. — Wzruszam ramionami. — Mówi coś o jakimś Antku i planuje zaręczyny.

— Ona planuje?

— No, marzą się jej — wyjaśniam. — Szczerze mówiąc, zaczęła o nim opowiadać dopiero jakieś półtora miesiąca temu, chociaż z tego, co dzisiaj mówiła, wynika, że chyba są ze sobą dłużej. Oby to wypaliło, bo mam już dość wysłuchiwania o jej randkach z różnymi typami spod ciemnej gwiazdy.

— Dziwne, że ma takie branie. — Wiktor zaciąga się mocno. — Jej uroda jest radiowa, delikatnie mówiąc.

To prawda, że Iwona nie nadaje się na modelkę, ale nie przesadzałbym z krytyką jej wyglądu. W ustach Połacia to już w ogóle brzmi jak deliryczne majaki. Księgowy ma łysy placek na głowie, wielki nochal usiany siateczką popękanych naczynek i zęby jak bóbr. Nie przepuścił żadnej kobiecie w naszym urzędzie, mieszczącej się w przedziale wiekowym do lat czterdziestu, ale ani jedna nie zdecydowała się pójść z nim na randkę. Odmówiły nawet te, które nie mają większych szans na innych adoratorów. Nie świadczy to najlepiej o magnetyzmie księgowego. O dziwo, odnoszę wrażenie, że jak na osobę o nienajlepszej aparycji, Połać nie przejmuje się kolejnymi odtrąceniami i nie wyciąga z nich żadnych wniosków.

Jak zawsze, kiedy na niego patrzę w zimne dni, zaczynam odczuwać ból gardła. Wiktor nie nosi szalika i nigdy nie zapina płaszcza pod szyją, a wszystko dlatego, że najwidoczniej ogrzewa go wielki krucyfiks zaplątany w poskręcane ciemne włosy, pełznące ku jabłkowi Adama. Chociaż sam jestem niewierzący, nie mam nic przeciwko ludziom religijnym, ale demonstracyjne obnoszenie się z przekonaniami przez Wiktora zawsze mnie denerwowało.

Krzyż jest wręcz gigantyczny i to cud, że księgowy jest w stanie utrzymać kark w pionie. Zbolałe oblicze Jezusa patrzy na mnie smutno spod półprzymkniętych powiek. Nie wiem, czy karci mój ateizm, czy może współczuje sam sobie, że przyszło mu wisieć na gorylo owłosionej klacie, pachnącej Old Spicem. Zastanawiam się, czy przed odbyciem stosunku, zdejmuje te dewocjonalia. Jeśli nie, to przy pozycji na misjonarza, kochance grozi obicie twarzy przez samego Syna Bożego.

Postanowiliśmy z Klaudią nie chrzcić Adasia i póki co nie posyłać go na religię. Chociaż żona jest katoliczką, przyznała mi rację, że człowiek powinien być dojrzały, by podjąć decyzję, w co (i czy w ogóle) wierzyć. Uważam, że byłoby miło, gdyby w szkołach tradycyjne lekcje katechezy zastąpiono nauką o religiach świata, zapoznając młode pokolenia z innymi przekonaniami. Co, jeśli mój syn będzie chciał wyznawać hinduizm, bo będzie wolał trzymać się idei reinkarnacji, a nie biblijnego raju? Niech sam zdecyduje.

— Wydaje mi się, że w poprzednim życiu miałem kilka żon. Kto wie, może byłem mormonem? To pewnie dlatego teraz jest mi pisane kawalerstwo — filozofuje Połać. — Dam kobietom ostatnią szansę i przejdę się dziś po barach na Pietrynie.

Deklaracja Wiktora zabrzmiała jak groźba. Dziś każda pełnoletnia posiadaczka waginy powinna otrzymać smsowy ALERT z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa o zdesperowanym seksualnym drapieżniku, grasującym w centrum miasta.

— Idziecie jutro na tę szopkę? — Wiktor zaciąga się mocno papierosem i wypuszcza chmurę dymu. Jezus się dusi. Mnie też świdruje w nosie i z trudem udaje mi się pohamować kichnięcie.

— Paulina twierdzi, że trzeba się choć na chwilę pokazać — mruczę niezadowolony i ciaśniej otaczam się pod szyją szalikiem. Pogoda jest wyjątkowo paskudna i pogarsza mój i tak parszywy nastrój.

— A co jest jutro? — Adam budzi się z letargu.

— Dyro będzie wręczał jakieś nagrody tym, co obchodzą dwudziestolecie pracy.

— Jak stuknie mi dwadzieścia lat w tej dennej instytucji, to nagrodą będzie strzelenie sobie w łeb. — Połać gasi papierosa i sięga po następnego.

— A jaki masz staż? — pytam.

— Siedemnaście — wzdycha smętnie. — Pora stąd spadać.

— Ja jedenaście. — Markotnieję.

— Ej, koledzy. — Adam uśmiecha się szeroko. — Wiecie, że średnio dwa razy w tygodniu o tym rozmawiamy? I to od kilku lat?

Milczymy dłuższą chwilę, uzmysławiając sobie beznadzieję sytuacji. Nie wygląda na to, by którykolwiek z nas miał w najbliższym czasie w planach napisać wypowiedzenie. Każdy z nas trzyma się tej niewdzięcznej, ale jednak stabilnej pracy z jakiegoś powodu. Ja robię to ze względu na konieczność opiekowania się Adasiem od czasu do czasu. Wiktora i Adama uziemia tutaj chyba tylko lęk przed nieznanym, i chociaż jest to tchórzliwe podejście, to doskonale je rozumiem. Obaj są już po czterdziestce i umówmy się, że nie mają zbytnio szans w starciu z młodszym pokoleniem. Ogólnie wszyscy trzej jesteśmy żałosnymi facetami w średnim wieku. Cóż, jeśli siedzi się od kilkunastu lat w bagnie, to zaczyna się ono robić ciepłe i strach z niego wychodzić.

Jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie większość z nas jest dobra w tym, co robi, ale zdobyta tu wiedza i doświadczenie są tak specyficzne, by nie powiedzieć niszowe, że po prostu nie ma na nie zapotrzebowania na rynku pracy. Alternatywą jest kolejny urząd, gdzie na start dostaniemy mniej niż mamy tutaj. Moje ekonomiczne studia to już mgliste wspomnienie. Gdzieś głęboko w zakamarkach zwojów mózgowych kołaczą mi się takie pojęcia jak: aktywa, dumping, bessa czy bańka spekulacyjna, ale co mi po tym, że wiem, czym są? Teraz najważniejszym ekonomicznym słowem-kluczem jest inflacja i zna je nawet przedszkolak.

Obecnie siedzę w ustawach, rozporządzeniach, paragrafach i orzecznictwie. Wiem, że dobrze pracuję, więc dlaczego nie czuję się doceniony? Czy pracodawca nie powinien starać się za wszelką cenę zatrzymać tych, którzy poznali już materię i się w niej odnaleźli?

— Czołem panowie. — Obok nas materializuje się wysoki, lekko zgarbiony jegomość w długim płaszczu z wielbłądziej wełny. Cezary Kłosiński. Dyro. Ciekawe, jak wiele słyszał z naszej rozmowy.

— Dzień dobry, panie dyrektorze –Wiktor staje na baczność, jakby właśnie dołączył do nas prezydent Polski. Ja i Adaś ograniczamy się do podania mu ręki.

— Jak tam idzie? — szef zagaja z papierosem w ustach, klepiąc się po wszystkich kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu zapalniczki. Księgowy rusza z odsieczą i częstuje go ogniem.

— Kiepsko — odzywam się w przypływie brawury. Szanse na to, że mnie zwolni za (jego zdaniem) pyskowanie, a (moim) walkę o swoje, wynoszą okrągłe zero. Może gdybym zasadził mu kopa w krocze, tobym wyleciał, ale i w to wątpię. — Nie może być inaczej, kiedy nasz dział tworzą trzy osoby, podczas gdy absolutne minimum to siedem.

— Na chwilę obecną nic na to nie poradzę. — Rzuca mi pochmurne spojrzenie znad kaszkietu, zakrywającego niedawno przeszczepione w Turcji włosy.

Przed zabiegiem miał ksywę Glaca. Dla niektórych był Kłosem. Teraz przezwisko zmieniono na Kebab albo Przeszczep.

— W planie rocznym nie przewidziano nowych etatów. Zresztą, gdybym miał nadprogramowe pieniądze, to wolałbym je przeznaczyć na podwyżki dla obecnej załogi. Jeśli góra sypnie groszem, to co mam powiedzieć setkom ludzi? Że nie wzrośnie im pensja, bo Dział Satysfakcji Klienta chciał nowych pracowników?

Nie, no, porażka! Co za bezczelna próba wzbudzenia we mnie poczucia winy!

— Z całym szacunkiem, ale jak pan to sobie wyobraża? Obowiązków przybywa, a ludzi nie. Każdy ma tylko dwie ręce i jedną głowę. Sto złotych, rzucane raz na kilka lat ciężko nazwać podwyżką. To raczej waloryzacja — irytuję się.

— Tak źle ci się żyje? Czy ty przypadkiem nie byłeś niedawno na Malediwach? — Podnosi znacząco brew, a ja czuję, jak moja twarz robi się purpurowa. Rzeczywiście, przed pandemią polecieliśmy na Malediwy. Za wycieczkę zapłaciła Klaudia (chociaż tak naprawdę koszt poniosła firma, bo żona pracowała, szukając odpowiedniego miejsca na reklamę jakiegoś nowatorskiego szamponu do włosów). Myślałem, że mało osób o tym wiedziało, bo nie chwaliłem się tym w pracy, ale najwidoczniej jakimś cudem moja opalenizna i tragiczny jet lag mnie wydały. Nie wstydzę się wakacji, a faktu, że — jakby na to nie patrzeć — jestem na garnuszku żony. Wolałbym powiedzieć na głos, że kupczę ciałem pod Łódzkim Domem Kultury niż przyznać, że jestem utrzymankiem Klaudii.

— Ja też czekam aż budżet zostanie odmrożony. — Słyszę frazes, powtarzany milion razy przez dyrektora i kilku jego poprzedników. — Mam związane ręce.

— Efekt cieplarniany nie odmrozi w końcu tej kasy? — Do rozmowy dołącza Adam.

Kłosiński nawet nie zaszczyca go spojrzeniem. Gapi się w niebo, jakby czekał, aż aniołowie zrzucą gotówkę albo chociaż flaszkę whiskey.

— Wiecie chłopcy, ilekroć się tu spotykamy, wy zawsze o tym samym. To jest strasznie irytujące. Przychodzę tu się z wami pobratać, a jedyne, co słyszę, to narzekanie, a ja naprawdę nienawidzę narzekania. Jeśli już zgłaszacie mi problem, to oczekuję również propozycji jego rozwiązania. — Protekcjonalny ton dyrektora sprawia, że zaczynam zgrzytać ze złości zębami.

— Najlepszym rozwiązaniem jest zatrudnienie ludzi — powtarzam po raz wtóry.

— To nie wchodzi w grę — ucina.

— W takim razie niech pan oddeleguje kilka osób z innych wydziałów. Odeszły od nas cztery osoby i nie dostaliśmy nikogo na ich miejsca — cisnę.

— Nie mogę nikogo zmusić do przejścia. Czasy, kiedy zmuszano ludzi do czegokolwiek, odeszły razem z poprzednią dyrekcją. — Kłosiński upuszcza wypaloną fajkę i zgniata tlący się żar podeszwą swoich półbutów z cielęcej skóry, które pewnie kosztowały równowartość dwóch moich pensji. Najwyraźniej uznaje dyskusję za zakończoną, bo delikatnie dotyka daszka nakrycia głowy i wraca do budynku.

— Skurwiel! — wybucha Wiktor, który niedawno ociekał wazeliną. — Po cholerę ten burak do nas złazi, skoro tak denerwuje go nasze gadanie? Jak nie chce słuchać narzekania, to niech siedzi na dupie w swoim gabinecie i tam jara szlugi, bo zadowolonych ze swoich rządów to tu nie znajdzie.

— Szkoda, że przy nim tak nie kozaczysz. — Adam wyjmuje mi to z ust.

— Wracajmy — rzucam zrezygnowany i zniesmaczony całym zajściem.

— Czekajcie jeszcze chwilę — Adam staje w progu drzwi do budynku i rozgląda się podejrzliwie. — Muszę wam coś powiedzieć — rzuca konspiracyjnym szeptem.

— A to jakaś tajemnica wagi państwowej? — Wiktor pociąga nosem i wpycha Jezusa głębiej w gąszcz włosów na klacie.

— Odchodzę!!! — krzyczy nagle Adam, sprawiając, że obaj odskakujemy do tyłu, jakbyśmy właśnie zobaczyli na nim pas szahida.

— Co? — Tak zszokowany nie byłem od dawna. Szczęka opada mi do kolan.

— Jak to? — Połać wypluwa pytania z prędkością salwy z uzi. — Czemu? Dokąd? Jak to możliwe? Kiedy? Pojebało cię?

— Równo za tydzień mija mój okres wypowiedzenia.

— Poważnie? Czemu nie mówiłeś wcześniej? — Czuję się zawiedziony, że Adam tak długo ukrywał w tajemnicy tę wiadomość. Jestem też nieco zazdrosny, ale nie daję tego po sobie poznać. Uśmiecham się przyjaźnie i poklepuję go po ramieniu. — Cieszę się.

— Wkręcisz nas do nowej tyrki?

Przez twarz Adama przebiega cień.

— Niestety nie mogę. Zakładam jednoosobową działalność — wyjaśnia.

— Ale co to za praca? — dociekam.

— Powiedzmy, że to praca twórcza — mówi tajemniczo. — Póki co nie chcę więcej zdradzać. Na pewno mnie osądzicie, a na razie nie jestem na to gotowy.

— Co ty pierdolisz? Jesteś męską dziwką, czy co? — Wiktor nie odpuszcza. — A może gorzej… Lewacka telewizja? Gabinet premiera albo Ojca Dyyrektora?

— Dobra, daj mu spokój. — Studzę zapał księgowego, chociaż jestem zaintrygowany. Przez chwilę mam wrażenie, że Kumota jednak się otworzy i wszystko wyśpiewa, ale tak się nie dzieje.

— Wracajmy. — Adam odblokowuje przejście i puszcza nas przodem.

— Ej, chłopaki — szepcze na klatce schodowej.

— Co? — sapie Wiktor. Jego kondycja pozostawia wiele do życzenia. Pokonanie kilku schodków jest dla niego jak zdobycie K2 bez tlenu.

— Nie mówcie nikomu.

— Jasna sprawa.


********************


Rozgoryczony nie potrafię znaleźć sobie miejsca. Robię dwie proste sprawy i zerkam co chwila na zegar, ale wskazówki zdają się tkwić w miejscu. Wiadomość o odejściu Adama zabolała mnie mocniej niżbym przypuszczał. Zawiść zżera mnie od środka. Czuję się jak ostatni skurwysyn, że nie potrafię cieszyć się sukcesem kolegi. Iwona i Halina widzą, że coś jest nie tak, więc relacjonuję im rozmowę z Kłosińskim, nie wspominając nic o Kumocie. Tak naprawdę irytacja na dyra już dawno mi przeszła, zastąpiona smutkiem z powodu odejścia Adama i rozczarowaniem własną postawą.

— Kiedy ten cholerny wirus zacznie atakować dziadów po nieudanym przeszczepie włosów? — Iwona marszczy nos z niesmakiem. — Grzesiek, musimy mu podrzucić oficjalne pismo, gdzie opiszemy nasze położenie. Czarno na białym. Twarde dane.

— Przecież wam mówiłem, że to nic nie da. — Obracam w dłoniach tackę z obiadem, ale nie mam apetytu. Postanawiam zabrać posiłek do domu.

— Da czy nie da, srał to pies — peroruje Iwona. — Najważniejsze, żebyśmy byli kryci. Jakie macie zaległości? Bo ja pół roku.

— Ja też gdzieś tyle. — Halina drapie się po trzecim podbródku. Zawsze tak robi, kiedy kłamie. Z naszej trójki pracuje najwolniej, więc nie może być na tym samym etapie, co Iwona.

— Ja może z miesiąc — przyznaję.

Mamy siedem dni na tknięcie sprawy, więc nie mam się z czego cieszyć, chociaż w porównaniu z dziewczynami można zaryzykować stwierdzenie, że jestem prawie na bieżąco.

— No, tylko pomyślcie jeszcze o tych dokumentach po nieobecnych. Każdy zostawił po sobie wór Świętego Mikołaja, a w zasadzie jego złego brata Krampusa.

Halina przypomina o czymś, co od dawna jest naszą największą bolączką. Z jednej strony nie rozumiem, czemu Paulina nikomu nie kazała podjąć tych spraw, ale z drugiej przeraża mnie myśl, że mogłaby podzielić zaległości na trzy równe stosy i wydać nam polecenie służbowe zajęcia się tym syfem. Już wyobrażam sobie minę człowieka, który dostaje odpowiedź na podanie sprzed dwóch lat. Ja chyba od razu poszedłbym z tym do mediów.

— Słuchajcie. — Iwona zawsze jest najbardziej bojowa. — Jeśli ktoś złoży skargę na naszą opieszałość, to nie dość, że będziemy musieli się z tego gęsto tłumaczyć, to jeszcze i tak zostaniemy uznani za winnych — mówi szczerze. — Jeśli na biurku tego dupka wyląduje oficjalne pismo, gdzie wywalimy kawę na ławę, to zawsze będziemy mieli kryte tyłki, że zgłaszaliśmy problem, a on nic z tym nie zrobił. Paulina twierdzi, że z nim o tym gadała, ale żadne z nas nie było obecne przy rozmowie. Ty też próbowałeś załatwić coś na gębę, ale jak przyjdzie co do czego, to ten stary przeszczep powie, że rozprawialiście o pogodzie i nie miał pojęcia, że u nas jest taki dramat. Musimy mieć dowód, więc trzeba napisać pismo.

— Okej — kapituluję. — Ubierz to jakoś ładnie w słowa. Ja się pod tym podpiszę.

— Ale Grzesiek… — Iwona patrzy na mnie jak na niegrzeczne dziecko. — Z naszej trójki to ty najlepiej piszesz.

Mogłem się spodziewać, że to na mnie zrzucą niewdzięczną robotę. Wzdycham ciężko i zatrzymuję wzrok na piśmie w sprawie Ochojskiej. Szlag! Zapomniałem o tym. Do szesnastej pozostało dwadzieścia minut. Odczekuję jeszcze pięć i idę do Mariusza, który urzęduje ze swoimi pracownikami w pokoju obok.

— Cześć — witam się ze wszystkimi i kładę papier na biurku Mariusza, który klęczy na wykładzinie i chucha we wpięcia kabli, wyciągając je po kolei ze stacji roboczej. — Co robisz?

— Dobre pytanie. Nie wiem, co robię. Robię co mogę — odpowiada poirytowany.

Odwracam wzrok, żeby nie wpatrywać się w prawie odsłonięty tyłek kolegi.

— Komp odmówił mi posłuszeństwa i to w trakcie robienia sprawozdania. To było godzinę temu. Zadzwoniłem do informatyków, ale te królewny nie odbierały. Jak się wkurwiłem i zadzwoniłem do ich naczelnika, to w końcu oddzwonił do mnie ten cały Olek i powiedział, że coś się wykrzaczyło w serwerowni i nikt tutaj nie przyjdzie, żeby mi pomóc. Jak zawsze kazał posprawdzać wszystkie kable, bo to dla niego i jego kumpli remedium na wszystko.

Kiwam ze współczuciem głową. Informatycy to ta sama kasta, co nasi prawnicy. Jeśli zepsuje ci się komputer, drukarka albo telefon, broń Boże nie dzwoń do naszego działu IT, bo jedynym, co usłyszysz jest to, że musisz zresetować sprzęt, wyjąć wtyczki, zdjąć majtki i wystawić tyłek przez okno. Żaden z trzech specjalistów, urzędujących w naszych piwnicach, nie raczy pofatygować się, żeby zrobić to, za co się im płaci. A płaci się dużo więcej niż takim szarakom jak ja, bo w końcu to są INFORMATYCY. To, że rozłożyłby ich na łopatki ogarnięty komputerowo nastolatek, to już nieistotny szczegół.

— Szkoda, że odszedł Maciek. — Wspominam jedyną przyjazną i kompetentną duszę z czeluści naszych piwnic.

— Ano. Był dobry, znał język, to odszedł. Co się tu dziwić? — Mariusz jest wybitnie wyrozumiały. — A tak w ogóle, to po co przyszedłeś?

— Paulina prosiła, żebyś rzucił okiem na moje pismo do prawnika niejakiej Ochojskiej, która po trzech latach zorientowała się, że dostała od nas odmowną decyzję — tłumaczę szybko i wycofuję się w stronę wyjścia.

— Zaraz, zaraz! — Mariusz niezdarnie gramoli się spod biurka, a wietrzone przez ostatnie minuty pośladki na powrót zasłania kraciasta koszula. Teraz uwagę zwracają jego jasnożółte, kompletnie niepasujące do stroju adidasy. — Nie mówiła, że mam na głowie audyt?

— Mówiła, dlatego przygotowałem pismo, na które ty masz fachowym okiem rzucić i nanieść ewentualne poprawki. W ogóle nie powinienem był się tego tykać. To nie są moje kompetencje — ostatnie zdanie wypowiadam głośno i powoli.

Mariusz jest nie tylko kierownikiem swojego działu, ale też zastępcą Pauliny. Gryzoń na szczęście rzadko bierze urlopy i jeszcze rzadziej choruje. Mariusz zna się na swojej działce jak mało kto, ale do tej pory nie zadał sobie trudu, by choć minimalnie przybliżyć sobie zagadnienia mojej sekcji. Kiedy pod nieobecność Pauli potrzebuję podpisu albo nie daj Boże porady przełożonego, zawsze słyszę dwa magiczne zdania: „nie mam upoważnienia” albo „to nie są moje kompetencje”. Kto w takim razie ma pełnomocnictwo i umiejętności, pozostaje tajemnicą.

— Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Musimy się trzymać razem. W końcu jesteśmy w tym wydziale jedynymi facetami, co nie?

To nie jest prawda, bo jest jeszcze biedny, trzęsący się ze strachu Kuba, który puścił mailem numer PESEL i siedząca obok Mariusza barczysta Żaneta z bujnym czarnym wąsem.


********************


W przedszkolu czekam na Adasia, wpatrując się w tablicę ogłoszeń, a zwłaszcza w przyczepioną tam kartą papieru, której rano jeszcze nie było. Wychowawczynie radośnie oznajmiają, że za dwa dni odbędzie się koncert o tematyce zimowej i tego dnia dzieci mają przyjść ubrane w biało-srebrne stroje. Ręce mi opadają. Nie muszę nawet wizualizować sobie zawartości szafy syna. Wiem, że nie mamy nic białego ani srebrnego. Nawet zwykłego T-shirta. Kupowanie jasnych ciuchów przedszkolakowi, to jakby ubrać w smoking knura i wysłać go do chlewu. Obok mnie staje obficie zlana perfumami mama Jacusia.

— Widziałeś to? — pyta, jakby podejrzewała, że nie umiem czytać. — Jak mnie coś takiego wkurza! Nie mieszkam nad odzieżowym!

W tym jednym przypadku przyznaję jej rację. Nie ma nic gorszego niż dowiedzieć się w ostatniej chwili o wymaganym niestandardowym stroju. Rozmawiałem kiedyś z wychowawczynią i poprosiłem, by informowała rodziców o takich wydarzeniach z odpowiednim wyprzedzeniem, ale nic to nie dało.

Jak na złość w przedszkolu co chwila odbywają się jakieś zabawy z określonym dress codem: dzień kropki, dzień pasków, dzień kosmosu, bal jesieni, święto wiosny, dzień Kubusia Puchatka, Smerfów i tak dalej.

Kiedy byłem przedszkolakiem, miałem kompleks karnawałowych imprez. Matka zawsze przebierała mnie za kowboja, a w zasadzie po prostu wkładała mi na głowę stary kapelusz, zawiązywała wokół szyi czerwoną apaszkę i wciskała w dłoń plastikowy pistolet. Te trzy akcesoria tworzyły mój imprezowy image przez całe przedszkole i dwa lata podstawówki, aż w końcu pedagodzy uznali, że mój rocznik jest za stary na zabawy w przebieranki (hurra!).

Z jednej strony wiem, że to były inne czasy i karnawałowe stroje nie były ogólnodostępne w sklepach, ale mimo wszystko tli się we mnie żal, że moi rodzice szli po linii najmniejszego oporu i nie kombinowali jak ci, którzy co roku własnoręcznie tworzyli dla swoich dzieci kolorowe stroje ze starych ubrań, bibuły i innych (niekoniecznie tekstylnych) materiałów.

Z tego właśnie powodu staję na rzęsach, żeby Adaś na wszystkich przedszkolnych imprezach wyglądał wystrzałowo i zawsze inaczej. Był już Batmanem w zielonych crocsach, Hulkiem w czerwonych crocsach i strażakiem w niebieskich crocsach. No cóż… Na pasujące obuwie nie śmiem wydawać kasy.

W drodze powrotnej Adaś papla jak najęty. Opowiada, że był dziś kapitanem drużyny i sam wybierał swoich zawodników. Uśmiecham się pod nosem. Zapomniałem zadzwonić do trenera, ale na szczęście facet poszedł po rozum do głowy bez mojej interwencji. Poza tym dowiaduję się, że na obiad była zupa nie wiadomo jaka, a na drugie danie ziemniaczki, mięsko i obleśny sos. Przyszła pani od logorytmiki i w nagrodę za czynny udział w zajęciach syn dostał stempelek, który na pewno nie będzie chciał łatwo zejść ze skóry podczas kąpieli. Klarze wypadł ząb, a Konrad zabierał innym dzieciakom klocki i wylądował przy karnym stoliku. Słucham tych przedszkolnych historyjek z nieskrywaną radością. Od września zacznie się szkoła i nie będzie tak różowo. Adaś będzie spędzał pół dnia na świetlicy, a wieczorami ślęczał nad pracą domową. Przed nami ostatnie pół roku dziecięcej sielskości.

Do domu wracamy o siedemnastej. Jest już ciemno, a na dodatek zaczął prószyć śnieg. Stojąc w otwartych drzwiach nawołujemy Jabbę, lecz pies nie raczy do nas zejść. Jak zawsze muszę wejść na piętro i dosłownie uszczypnąć buldoga w tłusty zad, żeby łaskawie obudził się i wyszedł na spacer.

W domu zjadam cateringowy obiad, a młody pochłania banana. Później wykonujemy ćwiczenia logopedyczne, które zalecił nam specjalista. Nasza praca przynosi widoczne efekty, co napawa mnie dumą. Jeszcze pół roku temu ciężko było zrozumieć, o czym Adaś mówi. Gwoli ścisłości, to inni nie rozumieli, bo ja potrafiłem odszyfrować każde słowo. Dziś z zaburzenia mowy zostało lekkie seplenienie, z którym na pewno sobie poradzimy, ale wymaga to więcej czasu.

— Tata, mogę bajkę?

— Okej, ale jedną. Później poćwiczysz pisanie literek.

— Znowu? — Adaś wydyma usta. — Wczoraj ćwiczyłem. Nie chce mi się.

— Każdy uczył się kiedyś alfabetu, więc nie marudź. — Wstaję z kanapy. — Ja w tym czasie wydam połowę twoich kaczych pieniędzy, dobrze?

— Jasne.

Odpalam popularną stronkę ze zbiórkami funduszy na ciężko chore dzieci i wybieram pięć ze statusem „pilne”. Na każdego małego pacjenta wpłacam po pięćdziesiąt złotych. Właśnie na to wydaję połowę pięćset plus.

Reszta świadczenia wpływa na konto Adasia, powiązane z moim. Syn ma nawet swoją kartę debetową (oczywiście jej nie aktywowałem), którą Bank przesłał pocztą razem z pierdołami dla dzieci. Za skandal uważam naklejki z hasłem „płacę, bo lubię”. Gdzie szacunek do pieniądza, pytam się? Jak już spece od marketingu bawią się tworzenie takich sentencji dla młodych, powinny one mieć jakiś ładunek dydaktyczny, np. „płacę, bo nie ma nic za darmo”. Kiedy ostatnio przesłano nową kartę do mojego konta nie znalazłem tam żadnych gadżetów ze sloganami. Zresztą, co mieliby wysłać dorosłemu? „Płacę, bo muszę”, „płacę, bo boję się kraść”, „płacę, chociaż nie mam czym”, „płacę, a w zasadzie przepłacam przez tę chujową inflację”, „płacę, ale marnie zarabiam”, „płacę, a później płaczę”.

Wykręcone bólem twarzyczki dzieci spoglądają na mnie z licznych ogłoszeń, a ja przełykam gulę w gardle i szybko zamykam stronkę, żeby uciec przed tym widokiem. Mój odwrót jest niestety nieskuteczny, bo kiedy wchodzę na Wirtualną Polskę, żeby sprawdzić pocztę, znowu wyskakuje mi okienko z umierającym, zaintubowanym maluchem, którego rodzice muszą zdobyć półtora miliona na leczenie ostatniej szansy. To i tak mniej niż koszt leczenia rdzeniowego zaniku mięśni, który do niedawna nie był refundowany. Szlag!

Zamykam laptopa i zaparzam melisę. Przypomina mi się pismo mecenasa Olejnika. Rodzice wszystkich ciężko chorych dzieci powinni napisać do rządu wniosek o sfinansowanie kosztów leczenia ich pociech i powołać się na artykuł 68 ustęp 3 Konstytucji RP.

Wywalamy miliardy złotych na telewizję publiczną, której nie da się oglądać, Unia Europejska codziennie nalicza nam milionowe kary za głupie decyzje rządu, a tymczasem można by było spożytkować te pieniądze na pomoc potrzebującym. Klaudia mówi, że to myślenie populistyczne i muszę z tym skończyć, bo się wykończę, ale nie potrafię. Moje wpłaty to kropla w morzu potrzeb. Jestem honorowym dawcą krwi i dodatkowo zarejestrowałem się jako potencjalny dawca szpiku. Moim zdaniem to powinien być prawny obowiązek każdego zdrowego obywatela. Ile żyć można by było uratować, gdyby zmusić część społeczeństwa do czynienia dobra? Jakbym był politykiem, tobym wystąpił z taką inicjatywą. Pewnie by wieszano na mnie psy, że chcę kogoś do czegoś zmuszać, ale wydaje mi się, że takie niepopularne decyzje są konieczne. Jak Adasia męczyła poinfekcyjna anemia, niemożliwa do wyrównania żelazem, zastosowano transfuzję krwi. Mój syn zawdzięcza zdrowie anonimowemu dawcy i Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka.

— Mogę ostatnią? — Do kuchni wchodzi Adaś. Zerkam na zegar ścienny.

— Może później kowboju. Teraz czas coś napisać.

— Bez sensu. Wciąż każesz mi to robić.

— Zrozumiesz kiedyś, że oprócz zapewnienia dziecku bezpieczeństwa, głównym zadaniem rodzica jest stawianie mu wymagań, a w późniejszych latach robienie siary.

Nie mówię na głos, że zasada jest jedna: Do pewnego momentu życia rodzic wstydzi się za dziecko, a od pewnego momentu, to dziecko wstydzi się za rodzica. Jestem na etapie świecenia oczami zarówno za Adasia, jak i moją matkę, która ma niesamowitą umiejętność kompromitować się (a w zasadzie mnie) przy byle okazji. Dla przykładu: wchodzi do sklepu obuwniczego i odzywa się do sprzedawcy tymi słowami: „Ma pan coś ładnego, czy tylko to badziewie, które jest wystawione?”. W brazylijskiej restauracji beształa kelnera za wystrój, który jej zdaniem nie miał nic wspólnego z Brazylią. Chłopak tłumaczył, że jedynie zbiera zamówienia oraz dostarcza posiłki i nie zajmował się aranżacją wnętrza. Moja matka nawet go nie słuchała, tylko z wyższością paplała dalej o kulturze różnych państw Ameryki Południowej. Kazałem jej w końcu zamilknąć, a pod pretekstem skorzystania z toalety dogoniłem zmaltretowanego kelnera i przeprosiłem za zachowanie matki. Było mi naprawdę wstyd, a dodatkowo bałem się, że z zemsty obsługa napluje nam do jedzenia. Prawdziwym hitem było, jak kiedyś w dyskoncie spożywczym mama zapamiętale oglądała wystawioną przy kasie paczkę prezerwatyw, trąbiąc na cały głos, że kupi wnukowi taką bananową gumę balonową.

Z góry jest mi przykro, że schemat się powtórzy i Adaś będzie się mnie wstydził. Odczuwam lekki niepokój, czy nie będę przypadkiem czuł wstrętu do samego siebie, kiedy w nie tak znowu dalekiej przyszłości syn przyprowadzi do domu piękną dziewczynę, a ja będę się ślinić na jej widok i (oby nie!) rzucać obleśnymi żartami jak jakiś stary cap, rodem z powieści Nabokova. Już teraz jest mi czasem głupio, kiedy po obejrzeniu jakiegoś filmu albo serialu sprawdzam w Internecie profil miłej dla oka aktorki i okazuje się, że dziewczyna mogłaby być moją córką, gdybym został tatusiem w połowie liceum. Czuję się wtedy jak ostatni zboczeniec i staruch.

Syn nie jest mistrzem kaligrafii, ale stara się sprostać zadaniu. Pisanie wielkich liter opanował całkiem nieźle, ale małe wciąż go przerastają.

Klaudia wraca, kiedy się kąpiemy. Obaj siedzimy w wannie i robimy sobie brody z piany, wyzywając się od starych dziadów.

— Duże dziecko. — Żona składa nam na mokrych włosach buziaki i krytycznie spogląda dookoła. — Tylko wytrzyjcie dokładnie podłogę, bo ostatnio po waszej kąpieli wywinęłam w łazience niezłego orła. Prawie straciłam zęby. Adaś kochanie, babcia cię całuje i pozdrawia.

— A mnie? — dopytuję.

— Ciebie też oczywiście całuje. Z języczkiem.

Adaś śmieje się, chociaż nie wie, o co chodzi. Klaudia mu wtóruje, a mnie jakoś nie jest wesoło. Teściowa i całowanie to pojęcia, które się wzajemnie wykluczają.

— Idę coś zjeść. — Klaudia wychodzi z łazienki.

Kiedy syn leży już w łóżku, nadchodzi moment trudnego wyboru: czy chce do snu bajkę, czy piosenkę z Youtube’a. Dziś młody postanawia mnie zaskoczyć.

— Bajkę — mówi.

— No dobrze.

Nie podoba mi się jego decyzja, bo jestem zmęczony, a przed położeniem się spać chciałbym jeszcze pogadać chwilę z Klaudią, ale podchodzę do regału z książkami i przeglądam grzbiety kolorowych woluminów.

— Może przeczytamy o jakimś potworze z Bestiariusza?

— Nieeeeee. Tato, chcę naszą bajkę.

Unoszę oczy ku niebu, ale robię to tak, żeby nie sprawić dziecku przykrości. Nie mam weny, żeby wymyślać historie.

— Okej, ale ty zaczynasz.

Kładę się na dywanie koło łóżka. Jabba zagląda do pokoju i demonstracyjnie ziewa, jakby ostatnie dwanaście godzin spędził na ciężkiej pracy.

— Dobra! Dawno, dawno temu był sobie stary dziad, który miał cztery żony. Któregoś dnia ktoś zapukał do jego drzwi, ale dziad nie mógł otworzyć, bo miał sraczkę. — Adaś parska śmiechem. Dzieci zawsze bawią wszystkiego rodzaju fekalia.

— Na szczęście dziad miał cztery żony — kontynuuję historię, którego bohaterem Adaś nieświadomie uczynił jakiegoś mormona. — Jedna była od gotowania, druga od sprzątania, trzecia od masowania stóp, a czwarta od otwierania drzwi. Odźwierna baba poszła więc zobaczyć, kto zapukał do ich chaty. Okazało się, że przed domkiem stoi rybak z wiadrem, w którym pływał świeżo złowiony łosoś.

— „Czy chcesz babo kupić łosioz?” zapytał rybak. Baba zajrzała do wiadra i zobaczyła, że ryba jest zielona. Pomyślała, że jak ją ugotuje dziadowi na obiad, to on pewnie znowu będzie miał sraczkę albo może w końcu umarnie.

— A trzeba tu powiedzieć, że dziad był złym mężem i każda z jego żon miała go już serdecznie dość. Mimo starań kobiet, jedzenie nigdy mu nie smakowało, wciąż marudził, że w domu jest brudno, stopy miał owłosione, śmierdzące i podtykał je co wieczór trzeciej żonie pod nos. Nie był też zadowolony z tego, jak czwarta baba otwiera i zamyka drzwi. Żony od dawna chciały dać mu nauczkę za jego paskudne zachowanie, ale nie mogły uciec z domu, bo dziad był tak naprawdę złym czarnoksiężnikiem i czarami zabronił im odchodzić.

— Tak. Okropny dziad to był. Baba spytała rybaka, czemu ten łosioz jest zielony. On na to, że nie wie, ale może pływał w pipie śmierdzącego wieloryba. — Adaś chichra się na całego.

— Dobra, chłopie. — Uderzam dłońmi w kolana i mało zgrabnie podnoszę się z dywanu. — Chyba już ci odbija. Prosiłem wielokrotnie, żeby nie wplatać w każdą bajkę siusiaka, tyłka, pipy, sraczki i pierdów. — Syn śmieje się jeszcze głośniej. — Poza tym mówi się umrzeć, a nie umarnąć i łosoś zamiast łosioz. — Przykrywam młodego kołdrą i całuję w czoło.

— Ten pan z Masterchefa mówił łosioz — broni się młody.

— To źle mówił. Dobranoc, hultaju.

— Pa, tato.

Klaudię zastaję w kuchni. O dziwo nie stuka w laptopa, nie rozmawia przez komórkę i nie popija swojej dziwacznej niebieskiej herbaty, tylko siorbie whiskey.

— Nie jesteś dziś sobą. — Siadam obok. — Może zrób jutro test na COVID, bo to niepokojące. Albo połknij scorbolamid i zjedz snickersa.

— Mam dość.

— Czego?

— Wszystkiego. — Kręci smętnie głową i bierze tęgi łyk alkoholu.

Staram się nie pić w tygodniu, ale tym razem postanawiam dołączyć do żony. Jameson przyjemnie pali mnie w gardło, a w wydychanym nosem powietrzu czuję przyjemne aromaty wanilii i zboża.

— Mojej matce odwala. Ubzdurała sobie, że tata wydobrzeje do wakacji i planuje lato na Zanzibarze. — Żona widzi moje zdziwione spojrzenie. — Nie, Grzesiek. Od razu mówię, że to nie żart. Pokazała mi kilka wybranych ofert. Poza tym znowu opieprzyła Jarka za jakieś głupoty. Facet chce odejść, ale to super pielęgniarz, więc podniosłam mu dniówkę, żeby go zatrzymać. Nie wiem tylko, na jak długo to wystarczy.

Ojciec Klaudii osiem miesięcy temu miał potężny udar, po którym nadal nie chodzi, nie mówi i prawie nie kontaktuje. Rokowania nie są najlepsze. Teściowa uparła się, że nie odda męża do żadnego domu opieki, mimo że znaleźliśmy jeden z prawdziwego zdarzenia, gdzie za niebotyczne pieniądze naprawdę dba się o pacjenta. Żeby odciążyć matkę, żona zatrudniła dwoje pielęgniarzy: Jarka i Dorotę, którzy wykonują przy chorym wszystkie potrzebne czynności, ale nie mają łatwo z teściową, która z rozpaczy zaczęła tracić rozum.

— O cholera. — Tylko na tyle mnie stać.

— Mam taki mętlik w głowie. — Klaudia dopija whiskey i na nowo uzupełnia szklankę. — Jestem okropna, bo czasem myślę, że byłoby dobrze, gdyby tata już odszedł. Nie ma cienia szans, że jego stan się poprawi. Może jeszcze całymi latami będzie wegetował w pampersach. Matka robi się coraz trudniejsza w obyciu. Naprawdę, nie odczuwam żadnej przyjemności z obcowania z nią, a kiedyś byłyśmy sobie tak cholernie bliskie. — W oczach żony pojawiają się łzy. — Na myśl o tym, jak będzie wyglądała ta Wigilia, chce mi się wymiotować. Niekontaktujący ojciec, rozhisteryzowana matka i w tym wszystkim Adaś.

— Nie martw się — kładę dłoń na dłoni Klaudii. — Zrobimy wszystko, żeby była miła atmosfera. Moja matka weźmie w obroty twoją. Mają podobne charaktery, to sobie razem pozrzędzą. Jeśli chodzi o tatę, to nie wiemy, na ile jest świadom otoczenia. Jarek i Dorota dbają o niego, więc wygląda jak odpoczywający staruszek, a nie neurologiczny pacjent. Adaś powinien mieć kontakt z dziadkiem, nawet jeśli miałby się on ograniczyć do złapania go za rękę. Zresztą już go przecież parę razy widział w tym stanie. Trzeba chłopaka oswajać z życiem, a składają się na nie też starość, choroby i śmierć. Nic na to nie poradzimy.

Dopada mnie smutek, kiedy uzmysławiam sobie, że jesteśmy z Klaudią na etapie tracenia rodziców. Najpierw nasi ojcowie, późnij przyjdzie kolej na matki. Moja obecnie przebywa w sanatorium. Choroba wieńcowa, cukrzyca, nadciśnienie i problemy ze stawami.

Teściowa zachowuje się jak osoba dotknięta chorobą afektywną dwubiegunową. Raz płacze, a za chwilę histerycznie się śmieje. Dodatkowo zrobiła się złośliwa, a wręcz werbalnie agresywna. Rządzący to idioci, opozycja to debile, młodzież to motłoch, wierzący to dewoci, muzyka to walenie w blachę, a koncert sylwestrowy prowadzą szkielet i cymbał. Nie ma bezpiecznego tematu, na który można by było z nią porozmawiać. Mam nadzieję, że przy wnuku będzie się choć trochę hamować.

Utrata rodzica jest traumatycznym przeżyciem. Wiem coś o tym, bo sam jestem już półsierotą. Nagle osoba, którą uważało się za niezniszczalną, odchodzi, pozostawiając olbrzymią pustkę. Człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że niebawem odejdzie kolejny rodzic, a kiedy tak się stanie, następny w kolejce do dołączenia do danse macabre będzie on sam. Odkąd zmarł mój ojciec, częściej myślę o śmierci i o tym, czy jest przysłowiowe „coś więcej”.

— Może masz rację. — Od alkoholu żona ma rumiane policzki i błyszczące oczy. — No i jeszcze ta cholerna praca. Nie wiem, czy jest warta takich poświęceń. Dziś klientka zagaiła mnie o Adasia. Wiesz, takie tam… Ile ma lat, czym się interesuje, co by chciał od Mikołaja, jakie bajki lubi oglądać. I wyobraź sobie, że przez sekundę miałam problem, żeby na niektóre z tych pytań odpowiedzieć. Jeszcze nie jest ze mną tak źle, żebym nie znała jego wieku, ale co on teraz ogląda? Wciąż Psi Patrol? Co kupujemy mu pod choinkę? Lego? I strasznie długo się zastanawiałam, jak nazywa się jego przedszkolna grupa. Dopiero po godzinie przypomniało mi się, że to Krokodylki.

— Małpki.

— Co? — Klaudia podnosi na mnie zamglone spojrzenie. — Poważnie? — Głos się jej załamuje.

— Nie, przepraszam. — Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby w takim momencie żartować. Znowu dziś wyszedłem na skurwysyna. — Krokodylki, masz rację.

— Grzesiek, kurwa! — Żona wstaje gniewnie od stołu. — Tyle rzeczy mi umknęło i wciąż ucieka. Siedzę w tej agencji i wiem wszystko o rynku reklamy, a nie wiem nic o własnym dziecku! To nie jest normalne. Adaś praktycznie nie zna słowa „mama”.

— Wiem kochanie, że tak nie powinno być, ale jest tylko jedno rozwiązanie tej sytuacji. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Musisz mniej pracować. Zredukuj sobie etat. Po pracy wyłączaj komórkę. Jesteś tak dobra w swoim fachu, że nikt ci nie odmówi. Wezmą cię nawet na godzinę dziennie, bo przez te sześćdziesiąt minut zrobisz tyle, ile cały zespół w miesiąc. Jeśli o mnie chodzi, to ja muszę zmienić pracę. To jest absolutnie konieczne, żebym nie zamienił się w psychopatę albo rozchodzonego kapcia.

Opowiadam pokrótce o moim dzisiejszym dniu. Zdradzam też sekret Adama. Klaudia nikomu nie wypapla, za to lepiej zrozumie moje bolączki.

Żeby nie było tak smętnie, kończę opowieść na mailu od Wiesia, BHP-owcu, myciu okien i informatykach. Z niemiłych rzeczy wspominam o mleku, ale darowuję sobie relacjonowanie rozmowy z Kłosińskim. Klaudia zna większość osób, o których opowiadam, bo sama przepracowała w urzędzie pięć lat. Śmiejemy się z tych biurowych absurdów, co chwila popijając Jamesona. Nie wylewamy za kołnierz. Butelka jest już prawie na wykończeniu, kiedy nagle żona dopada do mnie i siada mi na kolanach.

— Mam zajebisty pomysł. — Brzmi bełkotliwie. — To naprawdę dziwne, że do tej pory na to nie wpadłam. — Klepie się otwartą dłonią w czoło.

— Zamieniam się w słuch. — Łapię ją za rękę, żeby przerwać tę autoagresję.

— Przecież możemy pracować razem! — wykrzykuje z dziecięcą radością.

— Ciiii. — Martwię się, że obudzimy Adasia. — Co ty opowiadasz? Na butelce napisali, że Jameson ma czterdzieści procent a nie sto. Nie nadaję się do roboty w reklamie. Nie ma we mnie za krzty kreatywności.

— Gówno prawda — Klaudia mówi scenicznym szeptem. — Wiesz, co niedługo wejdzie na rynek?

— Mam nadzieję, że lek na koronę.

— Pomadki do ust twojego pomysłu!

— Co? — Naprawdę nie wiem, o czym mówi.

— Nie pamiętasz? — cmoka z dezaprobatą. — Gadaliśmy kiedyś o pomadkach, a ty wyraziłeś ubolewanie, że są głównie owocowe. Powiedziałeś wtedy, że faceci by woleli całować usta pachnące i smakujące dobrym alkoholem. — Marszczy czoło. — Albo złym alkoholem, ale w każdym razie alkoholem.

— Poważnie? — Próbuję sobie przypomnieć, kiedy miałem taki przebłysk geniuszu.

— Tak! Oglądaliśmy wtedy jakiś film z taką młodą aktorką. Nie pamiętam jaką, ale znaną w każdym razie. Miała okropnie napompowane wary i jakoś zeszliśmy na temat całowania i pomadek.

— Hmmmm — Drapię się po policzku. Mam lekki zarost, w dotyku przypominający papier ścierny. — Chyba musiałem wtedy przesadzić z procentami.

— Nieważne — wzdycha żona. — Ważne jest natomiast to, że wykorzystałam twój pomysł, kiedy walczyliśmy z inną firmą o współpracę z potentatem kosmetycznym. To było mega ryzykowane, ale postanowiliśmy spróbować. Byli zachwyceni! Za miesiąc wypuszczą linię Party Kiss, w której znajdą się pomadki o smaku i zapachu rumu z colą, pinacolady, mohito, wiśniówki, porto i jakichś innych słodkich trunków. W sumie ma być ich dziesięć. Niektóre, jak na przykład porto, będą dodatkowo barwiły wargi.

— A będzie wódka i piwo?

— Może zrobimy jakąś edycję limitowaną dla meneli i ich konkubin.

Klaudia opiera mi głowę na ramieniu. Jej oddech zwalnia. Jest pijana.

— Chodź na górę. — Głaszczę jej policzek z nadzieją, że nie zaśnie. Jest co prawda drobna i lekka, ale i tak nie dałbym rady wnieść jej po schodach. Tym bardziej, że sam jestem wstawiony.

— Grzesiek, stać nas na to, żebyś odszedł. Wszędzie będzie ci lepiej, a nawet jeśli miałbyś przez kilka miesięcy siedzieć w domu, jakoś sobie poradzimy. Skoro Adam odważył się na taki krok, to dlaczego ty nie miałbyś? Poza tym mamy jakieś oszczędności.

— Mamy też kredyt, który sama spłacasz.

— Naprawdę byłbyś świetnym konsultantem PR. Oddałabym wszystko, żeby moi pracownicy mieli przynajmniej ułamek procenta twojej inteligencji i kreatywności.

— Kochanie, czy słowo „nepotyzm” coś ci mówi?

— No i? A w urzędach to go niby nie ma?

— Szach mat.

Klaudia ma rację. U nas w biurze też nie brakuje spokrewnionych i spowinowaconych, chociaż dla zachowania pozorów, upycha się ich po innych wydziałach. Niemniej bycie podwładnym żony w domu i w pracy to dla mnie za wiele. Wiem skądinąd, że małżonka potrafi być ostrą szefową i nie chciałbym dostać od niej reprymendy albo znosić wrogich spojrzeń od kogoś, kogo właśnie opieprzyła.

— Kocham cię — żona mruczy mi do ucha i składa alkoholowy pocałunek na moich ustach. — Obiecaj mi, że jeśli rano spotka cię jakiś dramat, to odejdziesz. Bez zastanowienia. Daj tej głupiej instytucji jeszcze jedną, ostatnią szansę, ale jeśli dzień rozpocznie się od gównoburzy, to uciekniesz.

— Dobrze, dobrze, obiecuję. I też cię kocham.

Pomagam jej zejść z kolan i eskortuję na piętro, gdzie Klaudia bierze szybki prysznic, szczotkuje zęby i pada na łóżko jak kłoda. Mija pół minuty i zaczyna chrapać.

Schodzę na dół. Tu też słychać chrapanie, ale nie mojej żony. Budzę Jabbę, który znowu ma mi za złe, że chcę go wyprowadzić na dwór. Jest po dwudziestej trzeciej, a z nieba sypią drobne płatki śniegu. Myślę o jutrzejszym myciu okien i uśmiecham się szeroko.


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*


*

Potwory od dawna nie są moim głównym zmartwieniem. Ich intencje są oczywiste, dlatego wiem, czego się po nich spodziewać. Najbardziej boję się innych ludzi. Ta sama osoba, która dziś pomoże ci pokonać Vaccino, następnego dnia wepchnie cię w jego paszczę, byleby ocalić siebie. Nie mogę mieć o to pretensji. Sam postępuję tak samo.


Fragment powieści Marka Bujaka pt. „Nieugięci = Zwycięzcy”


*


*


*


*


*


*


*


— Jezu! Justyna!

Następnego dnia praca wita mnie upiornym widokiem pani kierownik Działu Bezpośredniej Interakcji z Klientem. Gdyby była końcówka listopada, a nie października, uznałbym, że nasz państwowy urząd zaczął obchodzić Halloween. Nie takie dziwa ta instytucja widziała.

— Czołem Grzechu — Barańska wyjątkowo nie ma na twarzy maseczki, co mnie dziwi, bo ma na punkcie bezpieczeństwa takiego samego świra jak ja.

— Jak się czujesz?

— Wyśmienicie, a co?

— Nic. — Szybko odwracam wzrok.

Idziemy chwilę obok siebie i czuję się strasznie nieswojo. Próbuję nie patrzeć w jej stronę. Na szczęście jej królestwo niedoli znajduje się na parterze, więc kiedy docieramy do jej przystanku, szybko życzę miłego i spokojnego dnia. Justyna łapie mnie za rękaw puchowej kurtki i obraca ku sobie z taką siłą, że ledwo utrzymuję równowagę.

— Auuu — wyrywa mi się odruchowo. Dłoń ściskająca moje przedramię jest silna jak imadło. — Puść mnie! — Wyrywam rękę. — To boli, do cholery. Puszczaj!

Barańska spełnia moją prośbę, a ja ląduję na twardej posadzce ku uciesze sterczących pod salą obsługi interesantów. Otwieramy o ósmej, ale pierwsi maruderzy przychodzą tuż po siódmej. Czasem jest ich tylu, że można nakręcić amatorską etiudę o zombie.

Koleżanka stoi jak słup. Nic nie wskazuje na to, że zamierza uderzyć się w pierś i mi pomóc. Wręcz przeciwnie. W jej oczach widzę coś jak złość, triumf, ironia. Są to cechy, których nigdy wcześniej u niej nie dostrzegałem.

Gramolę się niezdarnie z podłogi, która jak na złość jest śliska od naniesionej wilgoci. Jakaś babcia zbiera moją dietę pudełkową, gderając pod nosem, że ludziom nie chce się już gotować.

— Co ci odbiło? — Otrzepuję kurtkę i z podziękowaniem przyjmuję od starszej pani torbę z pozbieranym z podłogi jedzeniem.

— Wiesz Grzechu, że nigdy cię specjalnie nie lubiłam?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.