E-book
18.9
drukowana A5
66.39
drukowana A5
Kolorowa
97.13
Chopinowska mozaika

Bezpłatny fragment - Chopinowska mozaika


Objętość:
343 str.
ISBN:
978-83-8414-680-4
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 66.39
drukowana A5
Kolorowa
za 97.13

Od autora

Drogi Czytelniku,

oto trzymasz w dłoniach zbiór refleksji, których pierwotne wersje przez lata stanowiły wiernego towarzysza moich codziennych peregrynacji poprzez zawiłe labirynty kultury, muzyki i literatury. Te ponad siedemdziesiąt felietonów i esejów, ułożonych w porządku chronologicznym, to nie tylko osobiste zapiski melomana rozmiłowanego w dziełach Chopina czy wnikliwe obserwacje miłośnika słowa pisanego — to przede wszystkim świadectwo naszej epoki. Czasu, w którym tradycyjna kultura toczy nieustanny dialog z cyfrową rzeczywistością; ery, w której algorytmy roszczą sobie prawo do ferowania wyroków, czy Fryderyk Chopin jest postacią godną uwagi w mediach społecznościowych, a jednocześnie odkrycie zapomnianego walca wciąż potrafi zelektryzować świat z mocą porównywalną do dawnych premier epokowych dzieł w najznamienitszych filharmoniach.

Kreśląc te teksty, najczęściej w zaciszu wieczorów, przy aromatycznej herbacie cynamonowej, nigdy nie snułem przypuszczeń, iż kiedykolwiek przybiorą one kształt publikacji książkowej. Były to bowiem notatki o charakterze niemal intymnym, zapiski rodzące się z ulotnej potrzeby chwili, zbyt osobiste, bym ośmielił się wówczas myśleć o ich publicznym, książkowym zaistnieniu. Dopiero upływ czasu i, nie ukrywam, życzliwa namowa przyjaciół, pozwoliły mi dostrzec w tych rozproszonych fragmentach pewną spójną narrację, która — być może — znajdzie oddźwięk również w Twojej wrażliwości. Każdy z tych szkiców powstawał bowiem jako spontaniczna reakcja: czasem był to wyraz zachwytu nad niespodziewanym odkryciem nieznanego manuskryptu Chopina, innym razem owoc nostalgii za tradycyjnymi wieczorami autorskimi, odbywającymi się w niepowtarzalnej atmosferze wiekowych dworów, a niekiedy rodził się z autentycznej irytacji na wszechobecne algorytmy, tak często niezdolne do uchwycenia subtelnego piękna chopinowskiego Impromptu.

To książka o pasjach, które nadają życiu smak. O tym, jak muzyka Chopina może odmienić zwykłe popołudnie w samochodzie, jak słowa mogą stawać się mostem między epokami, jak piękno klasyki wciąż potrafi nas zachwycać, mimo że świat dookoła coraz szybciej pędzi ku nowości. To także opowieść o tym, że w czasach, gdy kultura masowa wydaje się dominować, wciąż istnieją zakątki, gdzie można spotkać ludzi podobnie zafascynowanych, gdzie rozmowa o mazurkach Chopina brzmi równie naturalnie jak dyskusja o pogodzie. Znajdziesz tu relację z pewnego wieczorka wieczorka autorskiego, który przypomina, że książka to nie tylko plik do pobrania, ale żywy organizm, który zyskuje nowe życie w kontakcie z czytelnikami. Odkryjesz historie o genialnych artystach, którzy okazują się także być żartownisiami oraz refleksje nad tym, jak bardzo współczesny świat potrzebuje takich właśnie chwil zatrzymania, kontemplacji, powrotu do źródeł.

Choć sygnatury czasowe poszczególnych felietonów wskazują na teraźniejszość lub miesiące ją bezpośrednio poprzedzające, wiele z tych tekstów ma swoje korzenie i pierwotne publikacje sięgające okresu pandemii, a nawet lat wcześniejszych. Niezmiennym jednak zamysłem, który przyświecał ich tworzeniu, była celebracja odkryć, obrona wartości płynących z tradycji oraz demaskowanie absurdów współczesnego świata. Powstały one z myślą o Tobie — Czytelniku, który, podobnie jak ja, postrzegasz kulturę nie jako muzealny eksponat, lecz jako żywą, pulsującą tkankę codziennego doświadczenia.


Zapraszam Cię do tej chopinowskiej mozaiki. Może znajdziesz w niej echo własnych fascynacji, a może odkryjesz coś zupełnie nowego. Najważniejsze jednak, żeby te słowa stały się pretekstem do własnych poszukiwań, do chwili zatrzymania się przy fortepianie, do sięgnięcia po książkę, do rozmowy o tym, co naprawdę ważne.

Bo czasem wystarczy jeden walc, żeby odkryć w sobie melomana. Jeden felieton, żeby poczuć się częścią większej kulturowej opowieści. Jeden wieczór z książką, żeby zrozumieć, że piękno wciąż ma moc zmieniania świata — zaczynając od nas samych.

Janusz Niżyński


https://janusz.nizynski.pl/

01. O młodym awanturniku, od którego wszystko się zaczęło i o matce geniusza

— czyli moje luźne w rocznicę urodzin Fryderyka Chopina rozmyślania

O zagadce daty urodzin naszego Patrona ale także o losach jego dziadka-awanturnika i rodziców.

On — młody wiejski ekonom spod Izbicy nierzadko brał udział w burdach i aktach sąsiedzkiej przemocy. Wespół ze swym nadzorcą, znanym na całych Kujawach sekutnikiem Pniewskim i razem z innymi podobnymi mu zawadiakami tworzyli zgraną zaściankową kompaniję — postrach izbickich włości i okolic. Wyposażeni w pistolety i strzelby nie wahali się napadać na zacnych ziemian, w szczególności na dziedzica sąsiednich dóbr. To było w ramach zemsty za niekorzystny dla herszta sądowy wyrok rozprawy, którą założył mu ów dziedzic. A że kujawskiemu zadziorze młody ekonom nigdy nie odmawiał pieniackiej pomocy, więc i wtedy, gdy postanowił w środku nocy wywołać rozruchy wśród wieśniaków, a nawet próbować wzniecać we wsi pożary — kujawski zadziora wiedział, że na młodego ekonoma może liczyć w ciemno. Nawet gdy w grę wchodziło zniszczenie dworskiego dziedzińca i chłopskich chałup. Nawet gdy nie obywało się bez strzelania do sług i poddanych dworskiego sąsiada(!)

Niezłym ziółkiem i gagatkiem był ów młody krewki chłopak, prawda? Jak myślicie, kim był? — Nie, nie będę dłużej trzymał Was w niepewności, zresztą — część z Was już się domyśliła. Kamratem pieniacza siejącego postrach po izbickich włościach był dziadek Chopina, ten po kądzieli — Jakub Krzyżanowski.

Kiedy przyszedł na świat? — Tak naprawdę, nie wiemy… Był zaściankowym szlachcicem nieposiadającym ani majątku ziemskiego, ani gruntownego wykształcenia. Za to musiał mieć tęgą głowę do interesów i spryt do wzbudzania zaufania nawet u zacnych ludzi. Gdyby było inaczej, czyż — z tak awanturniczą przeszłością, z takim nieposkromionym temperamentem do burd i jatek — senator Rzeczpospolitej kasztelan Jan Skarbek upatrzyłby go sobie i powierzył mu zarządzanie swymi izbickimi dobrami? A tak właśnie się stało.

A. Wagner: Druciarz. Portret zaściankowego szlachcica. Czy podobnie mógł wyglądać dziadek Chopina? – Możliwe...

Po niewątpliwym awansie społecznym i zdobyciu intratnej posady na służbie u kasztelana, niegdysiejszy awanturnik ustatkował się i w końcu się ożenił. Piszę „w końcu”, gdyż w dniu ożenku miał już prawdopodobnie ponad pięćdziesiąt lat. Jego wybranką została niejaka Antonina Kolominska.

Nie wiemy, kim była ta kobieta, z jakiego wywodziła się stanu (zaściankowa szlachta?), jak się poznali… Nic w zasadzie o niej nie wiemy, poza tym, że obdarzyła go trojgiem potomstwa. Ale to właśnie ona w roku 1785, we wsi Długiem pod Izbicą urodziła mu córkę Justynę — późniejszą matkę Fryderyka Chopina.

Na szczęście przyszła matka Chopina nie odziedziczyła po ojcu awanturniczych skłonności. Sądząc po tym, jak niewiele zachowało się o niej wspomnień (nie tylko za młodu, ale i w ogóle na przestrzeni całego życia), musiała mieć zgoła przeciwną mu naturę: cichą, spokojną, nikomu niewadzącą, wyrozumiałą, życzliwą ludziom. Całkiem więc możliwe, że tę życiową spolegliwość odziedziczyła po Antoninie. Gdy zatem wyszła za mąż (miała wtedy 21 lat), bez trudu odnalazła się i spełniała w roli żony i matki, choć w gospodarskich sprawach chętnie wyręczała się i polegała na decyzjach swego męża. Tą akurat cechą charakteru, w odróżnieniu od innych swych cnót, upodobniała się do ojca, który za młodu zawsze ochoczo zdawał się na decyzje zadziory Pniewskiego. Z matką Chopina w odniesieniu do jej męża działo się przecież podobnie…

Mąż Justyny Mikołaj Chopin, syn kołodzieja z francuskiej Lotaryngii, do katolickiej Polski przybył jako szesnastolatek. Tu, na polskiej ziemi, nim poznał Justynę, przeżył kolejne szesnaście lat. I jeszcze kolejne dwa-trzy zanim w roku 1806 się z nią ożenił. Te w sumie prawie dwadzieścia lat przeżytych w Polsce, jak sądzę, to dla trzydziestopięciolatka wystarczająco dużo, by w pełni stać się i poczuć się Polakiem. (Warto mieć to na uwadze oceniając, jak dalece niesłuszne bywają francuskie „pretensje” o niepełną polskość Fryderyka Chopina, z uwagi na pochodzenie jego ojca.)

Z drugiej strony tym, co wyniesione z rodzinnego domu Mikołaja Chopina mogło się w Lotaryńczyku uchować „nienaruszone”, francuskie — to kwestia religijności. W tej materii miał prawdopodobnie dalekie od polskiej bogobojności poglądy. Można tak sądzić na podstawie faktu, że to Justynie przypadła w małżeństwie pełna odpowiedzialność o dbanie i o duchową stronę wychowania dzieci, i że to ona pilnowała, aby córki i syn regularnie uczęszczali na nabożeństwa, przystępowali do spowiedzi i odmawiali modlitwy. (Jednak, gdy po wyjeździe Fryderyka do Paryża relacje z matką uległy naturalnemu rozluźnieniu, religijność Chopina z czasem praktycznie zanikła. Nawet na łożu śmierci długo zwlekał z wyznaniem i powróceniem do wiary.)

Za to na polu miłowania muzyki matka Chopina okazała się nieocenioną krzewicielką szlachetnych wartości i rodzinnych cnót. To bowiem po matce Fryderyk odziedziczył miłość do muzyki i gry na fortepianie. Zresztą, nie kto inny a matka została jego pierwszą nauczycielką muzyki. Gdyby nie jej muzykalność, gdyby nie to, że sama bardzo lubiła grać na klawikordzie i że z chęcią przystawała na popisy przed publicznością swego ledwie kilkuletniego synka, kto wie, czy geniusz małego maestro z Żelazowej Woli kiedykolwiek objawiłby się muzycznemu światu?

Jak przystało na pieczołowitą rodzicielkę (zawsze z troską baczącą na zdrowie swych pociech), to ona także organizowała dzieciom wakacyjne wypoczynki. I to ona w roku 1826 (bez wsparcia męża) samodzielnie wzięła na siebie trud wyprawy do Bad-Reinerz, dzisiejszych Dusznik-Zdrój. Liczyła na to, że w zdrowym górskim klimacie wątły Fryderyk podreperuje tężyznę fizyczną i zaleczy suchoty. (Co ciekawe: dopiero wiele lat później dowiedziała się, że dusznickie wody w żaden sposób nie sprzyjały leczeniu suchot).

Przepiękne miasteczko położone u stóp Gór Orlickich, w owych czasach słynęło w całej Europie z licznych sanatoriów. Otaczały je urokliwe górskie trasy dostosowane do możliwości spacerujących po nich, kurujących się letników.

Jednak dzisiaj sława tego miasteczka chyba na zawsze już pozostanie związana przede wszystkim z kultem i postacią Fryderyka Chopina. Jak się bowiem okazało wyprawa do Dusznik (skądinąd pierwszy wyjazd kompozytora poza granice Królestwa Polskiego) zapisała się w życiorysie szesnastoletniego Fryderyka wiekopomnym wydarzeniem. Przejęty losem miejscowych sierot postanowił zorganizować na ich rzecz charytatywny występ.

I właśnie na pamiątkę tego szlachetnego uczynku od lat w Dusznikach-Zdroju organizowany jest jeden z najbardziej znanych w świecie pianistycznych festiwali. Najstarszy spośród tych, które wciąż i nieprzerwanie organizowane są rok po roku. Najpiękniejszy, najbardziej ukochany festiwal przez wierne mu rzesze melomanów. Nie tylko z Polski, ale i z szerokiego świata. (Nawiasem mówiąc: w sierpniu odbędzie się już jego 79 edycja. I po raz 32(!) poprowadzi go nasz absolutnie znakomity wirtuoz, pedagog i promotor Chopina na wszystkich kontynentach — Piotr Paleczny.)

Tym także, co szczególnie zawdzięczamy matce Chopina jest, w moim przekonaniu, rozstrzygniecie kwestii, kiedy urodził się Fryderyk Chopin? Dla wielu wciąż nie jest to takie oczywiste. Dokumentami, które w tamtych czasach potwierdzały urodziny, były: akt urodzenia oraz świadectwo chrztu z uwiecznioną na nim datą narodzin. Oba te dokumenty wystawiały stosowne do rejonu zamieszkania parafie. (Zgodnie z obowiązującym w Księstwie Warszawskim Kodeksem Napoleońskim, parafie oprócz kościelnych funkcji pełniły także funkcje Urzędów Stanu Cywilnego.)

Fragment wpisu do księgi urodzeń z parafii brochowskiej:

„Roku tysiąc osiemsetnego dziesiątego, dnia dwudziestego trzeciego miesiąca kwietnia, o godzinie trzeciej po południu. Przed nami, proboszczem brochowskim sprawującym obowiązki urzędnika stanu cywilnego gminy parafii brochowskiej powiatu sochaczewskiego w departamencie warszawskim, stawili się Mikołaj Chopyn, ojciec, lat mający czterdzieści, w wsi Żelazowej Woli zamieszkały, i okazał nam dziecię płci męskiej, które urodziło się w domu jego w dniu dwudziestego drugiego miesiąca lutego o godzinie szóstej wieczorem roku bieżącego, oświadczając, iż jest spłodzone z niego i Justyny z Krzyżanowskich, liczącej lat dwadzieścia osiem, jego małżonki, i że życzeniem jego jest nadać mu dwa imiona, Fryderyk Franciszek. Po uczynieniu powyższego oświadczenia i okazaniu nam dziecięcia, w przytomności Józefa Wyrzykowskiego, ekonoma liczącego lat trzydzieści óśm, tudzież Fryderyka Geszta, który rok czterdziesty skończył, obydwóch w wsi Żelazowej Woli zamieszkałych. Ojciec i obadwa świadkowie po przeczytaniu niniejszego aktu urodzenia stawającym wyznali, iż pisać umieją. My akt niniejszy podpisaliśmy. Ksiądz Jan Duchnowski, proboszcz brochowski sprawujący obowiązki urzędnika stanu cywilnego; Mikołaj Chopin, ojciec.”

Na dokumentach parafii Brochów, spisanych w drugim dniu Świąt Wielkanocnych (w 1810 roku był nim 23 kwietnia), jako dzień narodzin widnieje data 22 lutego 1810 roku. Wydawać by się zatem mogło, że kwestię ustalenia dnia narodzin należy uznać za rozstrzygniętą. Od początku jednak oba te akty (urodzin i chrztu) wzbudzały wśród biografów uzasadnione wątpliwości. Mianowicie: czy aby na pewno podczas dokonywania parafialnych zapisów poprawnie odtworzono i uwieczniono rzeczywisty ich dzień?

Z biegiem czasu obiekcje stawały się oraz bardziej zasadne, ponieważ badacze historii odkrywali ważkie dokumenty i zaświadczenia, z których wynikało, że nawet sam kompozytor pisał o swych urodzinach, iż przypadały kiedy indziej, mianowicie na pierwszy dzień marca. Skoro tak pisał, widocznie tak było naprawdę. Dlaczego miałby zmyślać, przeinaczać fakty?

Natomiast według mnie ostatecznym dowodem i potwierdzeniem marcowych urodzin są słowa matki Chopina, która w jednym z listów pisała (cytuję z pamięci): „Długo o tobie myślałam, synu, w dniu twych urodzin, 1 marca 1810…” — Któż bowiem lepiej nie zna daty urodzin dziecka i może o niej wiarygodnie świadczyć jak nie jego matka? Uważam, że nikt…

To utrwalone w matczynym liście stwierdzenie powinno zatem skończyć wszelkie spory i wątpliwości. Jeśli więc przeczytamy gdzieś, że nasz największy kompozytor przyszedł na świat 22 lutego 1810 roku, pamiętajmy, że to jedynie nawiązanie do treści brochowskich świadectw chrztu i urodzin Fryderyka Chopina z dużym prawdopodobieństwem obarczonych błędem nieścisłości. A rzeczywistą datą jego urodzin jest pierwszy marca. Żeby jednak nie wzniecać i nie toczyć nieustannych kontrowersji i polemik, od lat za równoprawne przyjmuje się obie daty: 22 lutego i 1 marca. [Czynię też tak i ja, mimo wyrażonego wyżej przekonania (a może w jakiejś mierze i na przekór), publikując właśnie dzisiaj — 22 lutego to moje luźne rocznicowe rozmyślanie.]

A wracając do dziadka Chopina Jakuba Krzyżanowskiego… Umarł niespełna pięć lat przed przyjściem na świat swego wnuka. Myślę sobie: może i dobrze się stało, że nie dane było Fryderykowi go poznać? Wnuczek nie miał dzięki temu nie najlepszego rodzinnego wzorca do naśladowania i w efekcie nie miał specjalnej zachęty do prowadzenia za młodu bujnego awanturniczego życia jak dziadek.

Swoją zaś drogą, któż z kompaniji młodego ekonoma Jakuba i w ogóle z jemu współczesnych mógłby w owym czasie myśleć, iż ten rozhukany awanturnik spod Izbicy zostanie dziadkiem „jednego z najbardziej wykształconych, najbardziej kulturalnych artystów epoki” (J. Iwaszkiewicz), przodkiem wnuka, który się okaże jednym z największych Polaków w całej naszej narodowej historii?

Ot i mamy kolejny dowód na to, jak dzieje poślednich rodów bywają czasem niepoślednie…


Postscriptum

Niedaleko Izbicy, bo ledwie trzydzieści kilka kilometrów od niej (i tyleż samo od wsi Długiem — miejsca urodzenia matki Chopina) znajduje się dwór Straszków. Jego właściciel — pan Krzysztof Kocel — razem z licznymi kłodawskimi entuzjastami od lat organizuje czarowny muzyczny festiwal: Kłodawskie Dwory. W pięknie odrestaurowanych pałacowo-dworskich wnętrzach bardzo często wybrzmiewa wtedy muzyka Chopina.

Dla melomanów i artystów, którzy biorą w nim udział — musi to być niezwykłe przeżycie. Przecież niedaleko tych dworów wszystko, co poprzedziło przybycie na świat geniusza i narodziny fenomenu Chopina, miało swe początki…

2023-02-22

02. Żelazowa Wola: między prawdą historyczną a narodowym kultem

„Położona w odległości 54 kilometrów od Warszawy Żelazowa Wola jest odwiedzana przez wielu turystów i melomanów z kraju i z zagranicy. Tu przyszedł na świat Fryderyk Chopin, tu też znajduje się park i muzeum — Dom Urodzenia Fryderyka Chopina, w którym odbywają się cykliczne koncerty, zainicjowane w 1954 roku przez prof. Zbigniewa Drzewieckiego, wybitnego polskiego pianistę i pedagoga”. (Z mat. NIFC). Za każdym razem, gdy odwiedzam Żelazową Wolę, podziwiam piękno dworku z otaczającym go parkiem. Jednak zachwycając się, natychmiast poddaję się prozaicznej refleksji: jak kiedyś wyglądał i jak prezentuje się dziś dom urodzenia Chopina? Jak dalece prawdziwy to dworek i zgodny z jego czasami?

Pusta ciemnawa oficyna z częściowo pobiałkowanymi ścianami, z odpadającą zaprawą z sufitu, naprzeciwko — komnata rodziców z dziurawym dachem, współdzielona z pomieszczeniem dla trzody chlewnej: świń, kur, krowy. Na zewnątrz: zwyczajne wiejskie podwórko, bez podjazdu, bez krzewów ani (poza kilkoma kasztanowcami) drzew, za to z piaszczystą niebrukowaną drogą uchodzącą koleinami wzdłuż porostów, mokradeł i polnych kamieni. Wokół, po horyzont — szczere pole, pustka, nic. Nieco już dalej: mazowiecka równina, lasy…

Zastanawiacie się, z jakiego pejzażu, z jakiego historycznego miejsca to migawka? Niektórzy już pewno skojarzyli, innym ukrócę spekulacje: to bardzo zdawkowy opis domu rodzinnego Fryderyka Chopina w Żelazowej Woli. Prawda: nie tego, który znamy dziś! Nie tego współczesnego, a z początków ubiegłego stulecia (lata dwudzieste).

Czy podobnie wyglądało otoczenie domu w czasach dzieciństwa i młodości Chopina? Tego nie wiemy. Choć całkiem jest to możliwe. Z całą za to pewnością wiadomo, że i dom, i otoczenie nie wyglądały jak dzisiejsze. Rodzina Chopinów przeniosła się z Żelazowej Woli do Warszawy, gdy mały Fryderyk nie miał nawet roczku. Prawdopodobnie niedługo potem (podczas napoleońskich wojen i pożóg), dom spłonął. Ostała się po nim lewa — tzw. „dworska” oficyna, której bryła i fasada zapewne niewiele się zmieniły przez kolejne stulecie i przetrwały do stanu, jak tego z lat dwudziestych, opisanego wyżej.

Na szczęście, wraz z narodzinami II RP, nadeszły nowe, lepsze czasy dla historycznego miejsca. Z wiejskiego zapuszczonego folwarku, staraniem Towarzystwa Przyjaciół Domu Chopina i Komitetu Dni Chopinowskich, w latach trzydziestych zamieniło się w urokliwy dworek. Dworek otoczono parkiem, nad którego wizją i kształtem lata życia poświecił architekt zieleni — Franciszek Krzywda-Polkowski. Parkiem, co trzeba odnotować — według opinii wielu miłośników Chopina: urzekającym, ujmujących serce swym niezwyczajnym pięknem, ale i według niektórych: nieszczęsnym nieporozumieniem, takim jakimś jakby w stylu zrealizowanego kaprysu zmanierowanej amerykańskiej miliarderki (liczne pergole, alejki z kolorowym brukiem, romantyczne mostki, drzewa i krzewy naprzywożone z całego świata…).

A zatem, i tak oto, od czasów II RP rozpoczęło się nowe życie Domu urodzenia Chopina i otaczającego go parku (jednego z najpiękniejszych w Europie), życie — niewiele mające wspólnego z historycznym przekazem i prawdą o czasach, w których mieszkała na tej ziemi rodzina poety fortepianu. No, może poza współrzędnymi geograficznymi utrwalonymi na mapie…

Pamiętajmy o tym, przybywając do Żelazowej Woli.

Ale, przybywając, nie pozostawajmy bezduszni, nie umniejszajmy i rangi, i niezwykłego kolorytu tego miejsca. Dom Chopina i Park w Żelazowej Woli to przecież nie w głównej mierze zmaterializowane świadectwo i przekaz historii. To wyraz naszego narodowego szacunku dla życia i dzieła Wielkiego Polaka — „obywatela świata”.

Postscriptum

A jednak… Jednak czasem sobie myślę, może lepiej by było, gdyby dom urodzenia Chopina wraz z otoczeniem pozostawić w stanie, w jakim uchował się do czasów początku ubiegłego stulecia? Wspaniały park, który dziś go otacza, wraz z pieczołowitą rekonstrukcją dworku do stanu z czasów Chopina, można by było urządzić gdzieś w pobliżu. Wtedy zachowalibyśmy i prawdę czasów, i równie godnie uhonorowalibyśmy naszego wielkiego rodaka. No ale jest, jak jest. I też się z tego cieszę.

2023-05-05

03. Muza, przyjaciółka, kochanka?

— Opowiesć o Paulinie Viardot, ikonie XIX wiecznej Europy

Maj… Jak mawiają: miesiąc miłości. Wszystko już obudziło się do życia, słońce coraz śmielej i dłużej spaceruje pod błękitem nieba. Kwitną bzy, kasztanowce i konwalie, a łąki pokrywają się kolorowym dywanem kwiatów. Oni też po raz pierwszy spotkali się w maju. 180 lat temu…

Lubiła śpiewać mazurki swego polskiego przyjaciela. Gdy wpływowy angielski krytyk po występie w Londynie zarzucił jej, że wybrała do recitalu „ohydne i pretensjonalne utwory niejakiego Chopina, o którym mało kto słyszał” — ta, miast wyrazić oburzenie, od następnego koncertu śpiewane miniatury postanowiła zapowiadać jako swoje własne. Poinformowany o jej zachowaniu Chopin zirytował się i natychmiast określił praktyki przyjaciółki za małostkowe. Na szczęście „małostkowość” Pauliny Viardot — bohaterki mojego dzisiejszego eseju — nie wpłynęła na dalszą przyjaźń dwojga ikon epoki: jego — wielkiego romantyka, poety fortepianu i jej — wybitnej śpiewaczki, przyjaciółki wielu europejskich artystów i luminarzy.

Tę anegdotę, czy raczej historyjkę o rzekomej nielojalności Viardot wobec Chopina przytoczyłem za Orlando Figesem — brytyjskim historykiem, autorem książki pt. „Europejczycy — początki kosmopolitycznej Europy” — w przekładzie Łukasza Błaszczyka. Piszę „rzekomej”, ponieważ nigdy wcześniej nie natknąłem się w literaturze poświęconej Chopinowi tak jednoznacznie udokumentowanej nielojalności Viardot wobec Chopina. Autor w swej książce na pierwszy plan nie wysuwa jednak nikogo z artystycznej zachodnioeuropejskiej bohemy.

Chopin i Paulina Viardot podczas lekcji w Nohant latem 1844 roku. Szkic Maurycego — syna George Sand.

Za centralną postać swej pracy obiera rosyjskiego prozaika Iwana Turgieniewa, dla którego Viardot przez wiele lat życia była muzą, a nawet zdaniem Figesa kochanką. Poprzez historię tych dwojga poznajemy Europę w okresie postępu technologicznego: powstawania kolei, latarni gazowych, telegrafu, samochodów… Na tle przełomowych wydarzeń kultura europejska stawała się zdaniem autora kosmopolityczna, a wszystkie wielkie na jej szachownicy postaci, używając terminu Norwida przeobrażały się w „obywateli świata”. Wracając jednak do Viardot i Turgieniewa… ale przede wszystkim do należącej do najbliższego grona przyjaciół Chopina i George Sand — Pauliny Viardot. Wielokrotnie goszcząc w posiadłości rodzinnej Sand w Nohant, w roku 1846 była naocznym świadkiem definitywnego rozstania Chopina i George Sand. Jednak to był tylko epizod w jej bardzo bogatym w wydarzenia osobistym życiu. I tak, urodziła się w 1821 r. w Paryżu, w muzycznej rodzinie. Ojciec — śpiewak operowy, matka — aktorka. Dla małej Pauliny droga do świata muzyki wiodła niemal od kołyski. Przezorni rodzice zadbali nie tylko o muzyczny rozwój córki. Już bowiem w wieku lat sześciu mówiła po francusku, hiszpańsku, włosku, niemiecku. Z czasem poznała także rosyjski i angielski. Wcześniej, to jest od czwartego roku życia wraz z lekcjami śpiewu uczyła się gry na fortepianie, i już jako dziecko akompaniowała ojcu. Swoją pierwszą trasę koncertową w roli śpiewaczki odbyła mając siedemnaście lat. Krytycy muzyczni natychmiast zachwycili się jej niezwykłym głosem, swobodnie przechodzącym od sopranu do, przypominającego brzmienie wiolonczeli, mezzosopranu. Sukces trasy natychmiast zaowocował zaproszeniami na najbardziej prestiżowe sceny. W ich kuluarach poznawała bożyszcza świata kultury, m.in.: Chopina, Liszta, Schumanna, pisarkę George Sand. To właśnie ta słynna ikona epoki przedstawiła 19-letniej śpiewaczce przyszłego męża, dwa razy starszego od Pauli dyrektora Opery w Paryżu, miłośnika polowań i literatury. Po ślubie pan Viardot porzucił posadę dyrektora, podejmując się funkcji menedżera małżonki. Jako zamożny człowiek bez trudu zapewnił jej oczywiście finansowe bezpieczeństwo. Nie przypuszczam, iż tylko z powodu materialnego komfortu, ona — Paulina, aż do śmierci męża, który zresztą zmarł w tym samym roku co Turgieniew: 1883, pozostała mu wierną (w co, nawiasem mówiąc, powątpiewał wspomniany przeze mnie we wstępie Figes — brytyjski historyk). Prawdopodobnie mąż Pauliny, ów szczęśliwy adwersarz rosyjskiego pisarza miał także inne przymioty, którymi zaskarbił sobie dozgonny szacunek żony. Może była nią dobroduszność? Sama Paulina mawiała o mężu: „…Szlachetny człowiek. Jego jedyną wadą jest to, że brakuje mu dziecięcej spontaniczności, lecz czy to nie cudne, że ma tylko jedną wadę!…”
Co najważniejsze — Louis Viardot w każdy możliwy sposób wspierał i zachęcał żonę do artystycznego rozwoju. W rezultacie bez trudu mogła łączyć karierę śpiewaczki z małżeństwem. Jej sława artystyczna szybko więc zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. I tak, w latach 1843—45 została zaproszona na dwa sezony artystyczne do Petersburga. Była tam pierwszą zagraniczną śpiewaczką, która w języku rosyjskim wykonała partię z opery Glinki „Rusłan i Ludmiła”. To właśnie w Petersburgu poznała Turgieniewa. Jego, podobnie jak i wielu innych melomanów, wręcz zahipnotyzowała swym głosem. — „Brzmi jak cudowny instrument –zanotował w sztambuchu po recitalu — jej wokal zasługuje na największy podziw. Moje serce należy do niej!”
Podjął decyzję, że odtąd nie opuści żadnego jej występu i, mimo że jest mężatką, zawsze będzie ją adorował. Na szczęście nie musiał się obawiać zazdrości męża Pauli, bowiem obaj panowie od razu przypadli sobie do gustu. Połączyła ich pasja do polowań. Gdy więc w 1845 roku umowa Pauliny z Operą w Petersburgu dobiegła końca, państwu Viardot nie trzeba było długo napraszać pisarza, by wraz z nimi udał się do Francji. I teraz pozwolę sobie postawić tezę, że ktoś, kto ma talent do czegokolwiek, ma prawdopodobnie talent do wszystkiego. Tak w każdym razie było z Pauliną Viardot. Na salonach swego paryskiego domu nie tylko wykazała się niezwykłym darem do skupiania wokół siebie całej rzeszy ludzi sztuki, polityki i wszelakich koryfeuszy epoki, ale każdemu z nich oferowała udział w intrygujących dyskusjach i koncertach… Bywało, że sama występowała przed gośćmi, śpiewając im na przykład zaaranżowane przez siebie mazurki Chopina, lub towarzyszyła innym artystom przy fortepianie. Co więcej, często wykonywała własne utwory: pieśni, romanse, które komponowała do wierszy znanych poetów. Tak w owym czasie o jej twórczości zanotował sobie Turgieniew: „Wiele z jej dzieł jest przeuroczych. Są dużo piękniejsze niż utwory innych…”

W 1863 roku, mając 42 lata, wraz z mężem i trójką dzieci przeprowadziła się do Baden-Baden. Na obrzeżach kurortu, w malowniczej dolinie wzniosła piękną willę w stylu szwajcarskim. Z czasem dobudowała do niej galerię i mały teatr.

Turgieniew także rozpoczął stawianie rezydencji obok ich domu, ale inwestycja przerosła finansowe możliwości pisarza. Ostatecznie odsprzedał niedokończoną willę mężowi Pauliny.

Osiedlenie się rodziny Madame Viardot szybko zostało zauważone przez lokalną społeczność. Jak tylko zadomowiła się w kurorcie na stałe, nie potrafiąc trwać w bezczynności, wznowiła wieczorki muzyczne. Kontynuowała je aż do zakończenia kariery śpiewaczki (1863). Potem z wielkim entuzjazmem rzuciła się w wir działalności dydaktycznej, która odtąd stała się źródłem jej nieustającej radości i satysfakcji. Spędzając czas ze studentami, prowadząc wieczorki towarzyskie lub jadając obiady w wąskim kręgu przyjaciół, do których należał oczywiście Turgieniew, nigdy nie wyglądała na zmęczoną ani spiętą. Przeciwnie — zawsze była pełna wigoru, zawsze przyjaźnie nastawiona do ludzi, uważna, niezmiennie obdarzająca rozmówców blaskiem swego głębokiego umysłu, fascynując i przyciągając ich do siebie jak magnes. Jej ręce zdawały się nigdy nie spoczywać. Sporządzała konspekty ze swych prac, redagowała nuty, grała na pianinie, aranżowała liczne zabawy. Viardot-House stał się w końcu centrum sztuki i kultury w Baden-Baden, co znacznie zwiększyło atrakcyjność i sławę małego kurortu. I znowu jej gośćmi były znamienite osobistości: poeci, artyści, a nawet koronowane głowy. Po wybuchu wojny niemiecko-francuskiej (1870–71) rodzina Viardot wróciła do Francji. Zmarła w Paryżu w 1910 roku, przeżywając o 27 lat zarówno męża, jak i Turgieniewa. Pozostawiła po sobie, oprócz spisanych wspomnień, mnóstwo utworów, plejadę studentów (wielu z nich zrobiło wielką karierę), a także czworo dzieci, które zresztą poszły w ślady matki. Clara Schumann pisała o Paulinie, że była najbardziej błyskotliwą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkała. Tę opinię podzielało wielu innych. Według Liszta była Europejką o hiszpańskiej naturze, francuskim wychowaniu i niemieckich sympatiach. Saint-Saens zadedykował jej swą operę Samson i Dalila. Chopin bardzo cenił jej kunszt artystyczny i zwyczajnie lubił, jak lubi się swych najwierniejszych przyjaciół. Oczywiście — z jej strony ze wzajemnością. (Choć ona — na swój sposób była zazdrosna o kontakty innych kobiet z Chopinem. Znana jest na przykład z sarkastycznej uwagi, że każda kobieta, która odwiedzała Chopina w ostatnich tygodniach jego życia zdawała się uważać za punkt honoru zemdleć w jego obecności). Rozliczne talenty Pauliny Viardot, jej intelekt, jej niesamowita aktywność życiowa dla tych, którzy ja znali, zdawały się nie mieć granic. I taka właśnie była, ta muza, ten kobiecy ideał Turgieniewa, której cechy osobowościowe ożywały w wielu jego fikcyjnych bohaterkach: w Lizie, Asi, Zinaidzie, w innych…

Czasem myślę, jaka szkoda, że ziemska miłość tego rosyjskiego prozaika nigdy nie zaznała pełni fortuny, że serce Turgieniewa nie odnalazło przy Paulinie spełnienia i że nigdy nie związał się w życiu z żadną inną kobietą. Może z inną byłby szczęśliwszy? Dobrze chociaż, że miał w jej osobie przyjaciółkę. Dzięki temu na kartach swych powieści unieśmiertelnił tę niezwykłą postać epoki i przekazał nam — czytelnikom, liczne realistyczne obrazy miłowanej przez siebie kobiety i muzy.

* * *
W majowe dni 2023 minęła 180. rocznica pierwszego spotkania Pauliny i Iwana. Miało ono miejsce w Petersburgu w roku 1843 podczas wieczoru operowego. Pamięci tych dwojga niezwyczajnie połączonych ze sobą węzłem dozgonnej przyjaźni artystów dedykuję ten wiosenny esej.


Suplement

A czy Turgieniew i Chopin, których niczym misterną niewidzialną więzią spina postać Pauliny Viardot, poznali się kiedykolwiek? Czy kiedykolwiek podali sobie dłonie…? Niestety, nie wiemy tego. W każdym razie nie mamy na to żadnych przekonywujących dowodów. Wiemy za to, że genialny rosyjski prozaik był koneserem muzyki, że bardzo chętnie bywał „na salonach”, w których z pewnością wielokrotnie słuchał, podziwiał i gdzie miał możliwość poznać i pokochać wiele dzieł Chopina. Z pewnością niejednokrotnie słuchał interpretacji szopenowskich mazurków w wykonaniu swej muzy. Viardot zawsze chętnie je śpiewała (często przy własnym akompaniamencie od fortepianu) dla najwierniejszych przyjaciół. On — Turgieniew — do takich przecież należał… Muzyka Chopina, znana ze swojej emocjonalnej głębi i liryzmu, doskonale więc rezonowała z jego lirycznym stylem pisania, który on — rosyjski prozaik nim został ugruntowanym pisarzem-realistą — nierzadko uwypuklał w powieściach nastrojowymi emocjami i romantycznymi doświadczeniami postaci. Dlatego, powtórzę, choć nie ma bezpośrednich dowodów na osobiste spotkania Turgieniewa z Chopinem, to jednak pokuszę się o stwierdzenie, że wpływ muzyki polskiego kompozytora na rosyjskiego pisarza był niezaprzeczalny. Muzyka Chopina jak mało która mogła go inspirować do pisania, przydając jego powieściom warstwę romantycznego wyrazu, jakże dla Turgieniewa charakterystycznego w czasach Chopina. Jakże w ogóle charakterystycznego dla romantyzmu — epoki, w której obaj żyli i tworzyli wiekopomne dzieła.

2023-05-31

04. Karolina Nadolska — „Chopin: Polish Dances”

Pan profesor Piotr Paleczny gorąco polecał audycję radiową, w której można było wysłuchać doskonale zinterpretowane przez panią Karolinę Nadolską nagrania Chopina, zarejestrowane na płycie DUX-a… I ja szczerze je rekomenduję! A dla tych, których ta uczta muzyczna ominęła — polecam moją skromną recenzję.

Są takie płyty, które trzymamy jak domowe relikwie: w salonie, za szklaną witryną, z wyeksponowanymi okładkami. A na okładkach — przyciągające oko wizerunki artystów, z nierzadko zamaszystymi podpisami i dedykacją… Takie bezcenne dla nas, nobliwe i piękne eksponaty wcale jednak nie należą do płyt najczęściej w naszych domach odsłuchiwanych.

Ich rola zwykle polega na czymś innym. Są miłymi pamiątkami po bezpośrednim kontakcie z idolem albo świadectwem ważnego muzycznego wydarzenia, w którym uczestniczyliśmy. Choć oczywiści zdarza się, że pięknie prezentujący się krążek łączy się z intensywnym plądrowaniem utrwalonej na nim zawartości. Jednak bywa tak najczęściej w pierwszych dniach eksponowania domowych „trofeów”.

Są w naszych biblioteczkach i inne muzyczne płyty-pamiątki. Choć nie tak już efektowne, nie przykuwające codziennie uwagi, nie wyjątkowe. Ot — tuzinkowe, „normalne”, zwyczajne płyty. Równymi rządkami poustawiane na domowych regałach, każda — raz czy kilka razy odsłuchana — z czasem pokrywa się kurzem i nikła dla niej nadzieja, że w krótkim czasie ponownie zdobędzie zainteresowanie właściciela. Jednak czyż nie z takich właśnie tuzinkowych rządków płyt nie składa się, nie tworzy się i nie dokumentuje się cały nasz muzyczny żywot?

Przede wszystkim z takich…

I są wreszcie w naszych domach „płyty-czarodziejki” — niezwyczajne, niebanalne krążki-unikaty, płyty z nagraniami, które zjawiły się i objawiały, zdawałoby się: znikąd i znienacka. Coś nas tknęło, ktoś podpowiedział, zasugerował, nasza intuicja drgnęła i… Nie pomyliła się w wyborze. Nieoczekiwanie stajemy się nabywcami utrwalonych arcyciekawych doznań i po symbolicznym naciśnięciu „enter” muzyka z magicznego krążka w domowej aparaturze od pierwszego dźwięku wzrusza, zachwyca, inspiruje.

Dziś przede mną jedna z takich płyt. Płyt niezwykłych, płyt-niespodzianek — „Polskie tańce” w zachwycającej interpretacji niegdysiejszej absolwentki warszawskiej muzycznej Alma Mater, dziś koncertującej po całym świecie pianistyki, laureatki wielu prestiżowych nagród, konkursów, wyróżnień — pani Karoliny Nadolskiej. Pani Karolina jest absolwentką klas znamienitych pedagogów: pani profesor Popowej-Zydroń, pana profesora Piotra Palecznego. To spod skrzydeł laureata VIII konkursu Chopinowskiego wypłynęła na szerokie wody…

Zestaw zarejestrowanych na płycie nagrań z impetem i z zadziorem otwiera zagrany niezwykle żywo, z polotem, energetyzujący i pobudzający wszystkie zmysły mazurek H-dur op. 63 nr 1. Jeden z tych niezwyczajnych tańców Chopina, w którym, jak w czystym krysztale górskiego potoku, od pierwszego po ostatni takt z wigorem promieniuje muzyczna radość. Czy ten blask emanujący znad klawiatury — to tylko skrycie wyznane dźwiękami przez kompozytora uwielbienie dla hrabiny Czosnowskiej (przyjaciółki jeszcze z młodzieńczych lat), której jako „podtatusiwały pan” zadedykował w Nohant swoje opus 63? — Czy może efekt misternie utkanej i tak bardzo sugestywnie zapodanej przez pianistkę emocji, tak dalece zinterpretowanej subtelnie i nienagannie stylistycznie, że nie sposób tkankę opusu Mistrza oddzielić od zamysłu pianistki? Ale przecież czyż nie wtedy, gdy geniusz twórcy łączy się ze wzruszającą interpretacją odtwórcy, czyż właśnie nie podczas takiej synergii nie rodzi się najczystszej postaci Sztuki piękno? Wielki kompozytor i wspaniała odtwórczyni utrwaleni we wspólnym przekazie „Płyty z tańcami” są dla mojej tezy najlepszym tutaj i najbardziej wiarygodnym dowodem i potwierdzeniem.

Henryk Wieniawski w sławetnym przemówieniu wygłoszonym w 1860 roku w Krakowie, podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Chopina wypowiedział znamienne słowa: „Kto zna jeden mazurek Chopina, ten zna dokładnie jeden mazurek Chopina. Mazurki Chopina to świat, w którym każdy utwór jest inny, każdy ma swój własny charakter i nastrój.” Słowa naszego wielkiego wieszcza skrzypiec doskonale oddają prawdę o niepowtarzalności mazurków kompozytora znad Wisły. Jakikolwiek więc pianista, który się z nimi mierzy, musi zatem dla każdego mazurka odnaleźć swój własny wpasowany w chopinowskie arcydziełko niepowtarzalny mazurkowy szyfr i styl. Z wyzwaniem tym znakomicie poradziła sobie pani Karolina Nadolska. Żadna z jej mazurkowych perełek nie tchnie tuzinkowym schematyzmem i choćby namiastką pianistycznej dłużyzny. Każdy utrwalony na płycie mazurek (a utrwaliła ich aż czternaście) imponuje wyrazistością, klarownością formy, prawdą i pięknem wspólnego przekazu — przekazu kompozytora i odtwarzającej dzieła kompozytora artystki.

Wg: https://images.app.goo.gl/fb2Esf3EqxpVWXMt7

Na empikowej płycie DUX-a pianistka zaproponowała słuchaczom oprócz mazurków także poruszające wizje dwóch monumentalnych polonezów Chopina: As-dur z opusu 61 (Polonez-fantazja) oraz wieńczącego krążek: poloneza fis-moll op. 44. Szczególnie ten pierwszy to prawdziwe wyzwanie dla każdego artysty. Wymaga od wirtuozów nie tylko najwyższych umiejętności technicznych, nie tylko niezwykłej wrażliwości i umiejętności interpretacji, ale również dogłębnego zrozumienia muzyki Chopina i jego wyjątkowej, nasyconej romantyzmem poetyki. Wspaniałym więc był wyzwaniem dla polskiej artystki, która od lat rozsławia dzieła Chopina na wszystkich kontynentach świata i chyba dziś już tylko Antarktyda pozostała dla pani Karoliny Nadolskiej muzycznym kontynentem-bastionem wciąż jeszcze pozostającym do zdobycia.

Już od wstępu zachwyca mnie, jak przekonująco i z jaką otoczką poezji spod palców pianistki wybrzmiewają początkowe takty poloneza. Stara dobra szkoła pani profesor Popowej-Zydroń — nauczycielki pani Karoliny z okresu nauki w gdańskich placówkach — owocuje. Do dziś wciąż brzmi w moich uszach ten sam polonez, z którym młoda Popowa Zydroń zdobywała na IX konkursie Chopinowskim (1975) IV wyróżnienie. I teraz podobnie — przez dźwięki poloneza-fantazji przetacza się cała gama wysublimowanych emocji: od radości i entuzjazmu po melancholię i zadumę. Wysokie tempo i trudne pasaże, wymagające od pianistów doskonałej koordynacji i precyzji — w wykonaniu Nadolskiej emanują spokojem i pełnym zapanowaniem nad muzyczną materią. Zróżnicowana dynamika, od delikatnych pianissimo do potężnych fortissimo — zachwyca w każdych rejestrach. Skomplikowana harmonia, wymagająca doskonałego wyczucie harmonii i akordów — przekonuje. Cała niezwykle bogata gama emocji, którą kompozytor zawarł w swym epokowym dziele — zostaje przez pianistkę skrzętnie odwzorowana i przetworzona na swoją własną przekonującą wizję i modłę. I znów: melanż inwencji kompozytora i wrażliwości artystki przeinacza się w najczystszej postaci Sztukę.

Wieńczący płytę polonez fis-moll op. 44, mimo swych ciężkich, mrocznych, chwilami wręcz przytłaczających tonów przywodzących na myśl dramat i narodowe traumy, również pozostawia w słuchaczach tylko najlepsze emocje. Jest ostatecznym dla mnie świadectwem muzycznego spotkania do jakiego doszło pomiędzy moją duszą, a piękną duszą artystki.

Podsumowanie wrażeń z odsłuchania płyty pani Karoliny ujmę krótkim stwierdzeniem, że każda w jej wykonaniu kompozycja, to niezwykle pięknie wykreowana prawdziwa muzyczna mistrzowska perełka. Od pierwszego po ostatni utwór, jak kolorowa tęcza na szarawo-błękitnym niebie, wszystkie tańce w wykonaniu Karoliny Nadolskiej wzruszają, mienią się niepowtarzalnymi blaskami, urzekają wysublimowanymi barwami, swojskimi ludowymi rytmami, szopenowskim pulsem.

Ale płyta Karoliny Nadolskiej z „Tańcami polskimi” ma także swoją dużą i, rzecz bardzo dziwna, pogłębiającą się w miarę kolejnego odsłuchiwania wadę. Jest za krótka! Interpretacje pani Karoliny tak bardzo emanują świeżością interpretacji i porywają szczerością przekazu, że chciałoby się ich słuchać wciąż więcej i więcej. Może więc pora na kolejne „Polskie tańce”?

Pani Karolino! Czekamy…

2024-02-25

05. Konkurs Chopinowski w Warszawie — magia, która nigdy nie przemija

Przygotowania czas zacząć

Warszawa. Stolica Polski. Miasto dumy, historii, kultury, a dla miłośników Chopina — mekka chopinowskiej muzyki. Co pięć lat, niczym feniks z popiołów, odradza się tu magia chopinowskich dźwięków, opanowując każdy zakamarek miasta i dusze jego mieszkańców. To czas Konkursu Chopinowskiego — wydarzenia, które już w przyszłym roku znowu na kilka tygodni przemieni Warszawę w światową stolicę muzyki, przyciągając młodych utalentowanych pianistów i żądnych wzruszeń melomanów z najdalszych zakątków świata.

Już sam spacer ulicami miasta w tym czasie będzie prawdziwą ucztą dla zmysłów. Zewsząd będą dochodzić do uszu dźwięki Chopina: z okien kamienic, kawiarnianych ogródków, a nawet z głośników na przystankach autobusowych. Miasto będzie oddychać muzyką, pulsować nią, zarażać Chopinem każdego przechodnia. Wtedy też rozpocznie się największe święto w najważniejszej muzycznej polskiej świątyni: Filharmonii Narodowej. Majestatyczny, elegancki gmach dyskretnie wpasowany w centrum warszawskiej metropolii — znów wypełni się miłośnikami Chopina po brzegi. Powietrze zgęstnieje od napięcia i ekscytacji. A cisza, która poprzedzać będzie chwile, gdy na scenę wkraczać będzie kolejny i kolejny młody pianista, stawać się będzie niemal namacalna. A po każdym takim misterium oczekiwania i ciszy — pierwsze dźwięki fortepianu rozleją się po sali niczym fale wzburzonego oceanu.

Tak jak na tym konkursie było od zawsze, tak i na przyszłorocznym konkursie każdy występ młodego człowieka stanie się opowieścią. Historią snutą przez pianistę za pomocą czarno-białych klawiszy. Historią pełną emocji, pasji, tęsknoty, radości. Słuchając, zapominać będziemy o bożym świecie, dając się porwać magii muzyki Chopina.

A potem nadejdą nocne godziny oczekiwań na wyniki: pierwszego, drugiego, trzeciego etapu i finału. I pożegnanie.

Pożegnanie z Konkursem Chopinowskim zawsze jest trudne. To jak pożegnanie z bliskim przyjacielem, z którym spędziliśmy niezapomniane chwile. Znowu zostanie w sercu pustka, tęsknota za muzyką, za emocjami, za tą niepowtarzalną atmosferą. Na szczęście, pozostaną po nim wspomnienia — żywe, barwne, niczym niezatarte w pamięci. Wspomnienia, które pozwolą przetrwać od jednego do kolejnego konkursu, do kolejnego spotkania z muzyką Chopina w sercu Warszawy. Bo Konkurs Chopinowski to magia, która nigdy nie przemija. To wydarzenie, które na zawsze zapisuje się w pamięci i w sercu. To dowód na to, że muzyka Chopina jest ponadczasowa, uniwersalna i wiecznie żywa.

Konkurs Chopinowski to jednak nie tylko koncerty. To również okazja do poznawania się nawzajem. Znów się przekonamy, jak wielu z nas mieszka w różnych miastach Polski, ale i w najbardziej odległych zakątkach świata, i jak wszystkich spajać nas będzie ze sobą miłość do muzyki Chopina. Czas Konkursu to także niezwyczajna sposobność do poznawania młodych, utalentowanych ludzi, którzy przyjeżdżając na Konkurs do Warszawy, z pasją i oddaniem poświęcają swoje życie muzyce. To również nietuzinkowa gratka do podziwiania tych, którzy od lat niestrudzenie propagują muzykę Chopina w szerokim świecie: jurorów konkursowych, indywidualności świata Kultury, wybitnych pedagogów, wirtuozów, artystów. To oczywiście także szansa na rozmowy wszystkich ze wszystkimi o Chopinie, to sposobność do prowadzenia żywiołowych sporów i wyrażania wspólnych zachwytów na forach internetowych (gdzie już dziś, czekając na kolejny konkurs, spotykają się miłośnicy muzyki z całego świata). To długie, czasem żarliwe i nierzadko fascynujące dyskusje o muzyce Chopina, o sztuce jej interpretacji, o gustach, ale i o emocjach, które w nas budzi. To wreszcie niepowtarzalna atmosfera, która udziela się każdemu, kto choć na chwilę znajdzie się w orbicie tego magicznego muzycznego wydarzenia.

Warto więc już dziś do takich pięknych przeżyć zacząć się przygotowywać.

2024-05-24

06. Młody talent, wielka strata

— wspomnienie o Carlu Filtschie

Przypuszczam, że dla wielu z nas — miłośników Chopina — postać młodziutkiego pianisty Carla Filtscha nie jest całkowicie obca. Był najmłodszym z uczniów Chopina i jednocześnie najbardziej przez Chopina lubianym. Dziś stuknęła 194 rocznica jego urodzin. Z tej okazji moje krótkie rocznicowe wspomnienie o tym niezwyczajnym artyście, który żył ledwie piętnaście lat…

W maju się urodził i w maju (1845) odszedł na zawsze. Carl Filtsch — cudowne dziecko fortepianu i ulubiony uczeń samego Chopina.

Przeżył zaledwie piętnaście lat, a swoim talentem zdążył oczarować salony muzyczne Europy. Dziś, wspominając tego młodziutkiego pianistę, nie sposób oprzeć się refleksji nad kruchością życia i potęgą muzyki, która w przeciwieństwie do chorowitego ciała potrafi przetrwać najcięższe próby czasu.

Urodzony w 1830 roku w Transylwanii Filtsch już jako kilkuletni chłopiec zadziwiał niezwykłą muzykalnością. Niczym mały Mozart improwizował na fortepianie i chłonął dźwięki jak gąbka. Szybko trafił pod skrzydła samego Chopina, który dostrzegł w nim nie tylko talent, ale i wrażliwość, tak bliską jego własnej duszy. Lekcje u mistrza stały się dla młodego Carla prawdziwą szkołą życia i muzyki. Chopin, sam przecież schorowany i naznaczony muzyczną melancholią, widział w swoim utalentowanym uczniu odbicie własnych marzeń i tęsknot.

Niestety, los okazał się okrutny. Podobnie jak Chopin, Filtsch zapadł na gruźlicę. Choroba, która w XIX wieku zbierała tragiczne żniwo, stopniowo odbierała młodziutkiemu pianiście siły i nadzieję. Mimo to Carl nie przestawał grać, szukając ukojenia w dźwiękach fortepianu. Jego ostatni koncert w Wiedniu stał się prawdziwym testamentem odwagi i miłości do muzyki. Osłabiony chorobą, Filtsch zagrał z taką pasją i emocjonalną głębią, że poruszył serca nawet najbardziej wymagających krytyków.

Choć życie Carla Filtcha było krótkie niczym westchnienie, to jego talent i historia do dziś budzą emocje. Chopin, pogrążony w żałobie po stracie ukochanego ucznia, powiedział podobno: „Był największą nadzieją mojej szkoły, straciłem w nim część samego siebie”. I rzeczywiście — ci, którym dane było słuchać młodziutkiego pianisty, odnajdywali w jego muzyce echa stylu Chopina: tę samą delikatność, melancholię i romantyczną wrażliwość.

Dziś, 28 maja, w 194. rocznicę urodzin Carla Filtcha, warto przypomnieć sobie o tym utalentowanym pianiście, którego życie i kariera zostały przerwane przez okrutny los. Niech jego historia będzie dla nas przypomnieniem o tym, jak cenne są prawdziwy talent i pasja, i jak ważne jest, aby pielęgnować je i dzielić się nimi ze światem, od najmłodszego.

2024-05-28

07. Chopinowskie mazurki

— sentymentalne drobiazgi naszych babć i dziadków, czy brylanty w skarbnicy muzyki świata?

Te miniatury to najliczniejsza grupa utworów Fryderyka Chopina. Skomponował ich 57. Spośród nich 41 opublikował w jedenastu opusach, dwa zdecydował się wydać osobno (bez liczby opus). Kilkanaście innych pozostawił w rękopisach.

Mazur. Krótkie proste słowo, które u jednych wywołuje skojarzenia z mieszkańcem północno-wschodniej Polski, ale u innych natychmiast kojarzy się z rytmicznym zamaszystym tańcem, z muzyką, która go kreuje i… z polską tradycją. Wśród kompozytorów, którzy mistrzowsko uchwycili i uwiecznili w swej twórczości ten nasz narodowy polski taniec-symbol, prym niewątpliwie wiedzie Fryderyk Chopin. Jego mazurki, stanowiące niemal trzecią część całego dorobku twórczego, zyskały status kultowych. I nie tylko w Polsce, ale także na całym świecie. Jednak czy zasługują na miano brylantów w skarbnicy światowej muzyki, czy może jedynie sentymentalnych drobiazgów z przeszłości, kojarzących się z upodobaniami naszych babć i dziadków? Znawcy muzyki albo po prostu melomani nie mają najmniejszych wątpliwości — mazurki Chopina to absolutne ponadczasowe arcydzieła. Oczywiście, niektórzy inni mogą dziś postrzegać mazurki w nostalgicznym świetle, jako relikt dawnych czasów, sympatyczny dodatek do lekcji historii muzyki. Pozornie proste rytmy i melodie mazurków mogą się przecież komuś kojarzyć jedynie z muzyką ludową, zwyczajami i tradycją minionych wieków, a ich transkrypcje na skrzypce w wykonaniu np. znakomitego skrzypka Jaszy Heifetza, brzmiąc jak dźwiękowa pocztówka z dawnej Polski, mogą wywoływać u kogoś jedynie nostalgiczny uśmiech na twarzy. Jednak takie spłycenie znaczenia mazurków Chopina byłoby rażącym błędem. Aby bowiem zrozumieć prawdziwą ich wartość, należy spojrzeć na mazurki z perspektywy ich kontekstu historycznego oraz technicznych i artystycznych nowatorstw, które wprowadził w nich Chopin.

AI

W czasach bezpośrednio poprzedzających twórczość „poety fortepianu” mazur był tańcem ludowym, o dość prymitywnej strukturze i melodii. I dopiero Chopin, jako wirtuoz i geniusz, zmieniając formę, harmonię i melodię, dodając zaawansowane techniki kompozytorskie i pianistyczne, przekształcając mazur w mazurka, podniósł go do rangi prawdziwego dzieła sztuki. Jak wzniośle podsumował w swoim wierszu Norwid: „podniósł ludowe do ludzkości”. Kompozycje Chopina stały się nie tylko tańcami, ale przede wszystkim samodzielnymi utworami estradowymi o głębokim emocjonalnym przekazie, wymagającym od wykonawcy nie tylko wirtuozerii technicznej, ale i finezji w wyrażaniu. W przeciwieństwie do mazura, w mazurkach Chopina nie ma miejsca na prostotę. Ich melodie są zróżnicowane, pełne emocji i kontrastów. Rytm jest nie tylko tańcem, ale również narzędziem do kreowania napięcia, dynamiki i dramaturgii. Harmonia jest bogata, złożona i zaskakująca, z licznymi chromatyzmami i nietypowymi akordami. Chopin włożył w swoje mazurki całą swoją duszę, uczucia i emocje. W każdym z nich można odnaleźć odzwierciedlenie jego osobistego życia, jego miłości do Polski, jego tęsknoty za ojczyzną. Dlatego o mazurkach biografowie Chopina często piszą, że pełne są patriotycznego uniesienia, ale także melancholii, smutku, wzruszenia i refleksji nad przemijaniem. Nie bez powodu więc mazurki Chopina zaliczane są do szczytowych osiągnięć muzyki romantycznej. Stanowią dowód na jego geniusz kompozytorski i pianistyczny, a także na niebywałą zdolność Chopina do wyrażania skomplikowanych uczuć i myśli za pomocą przystępnego języka muzyki. I choć być może wielu dziś jest takich, którym mazurki Chopina kojarzą się z naszymi babciami i dziadkami, ich prawdziwa wartość wykracza daleko poza sentymentalne wspomnienia. To prawdziwe brylanty w skarbnicy światowej muzyki, które zachwycają słuchaczy i inspirują kompozytorów od ponad dwóch stuleci. Są trwałym symbolem polskiej muzyki, a jednocześnie utworami o uniwersalnym przekazie, które od zawsze poruszały i poruszają serca ludzi na całym świecie.

Nie mogę nie zakończyć tego krótkiego eseju bez zaproszenia Was do odsłuchania przynajmniej jednego mazurka Chopina. Jednego, ponieważ czy zaproponowałbym Wam cały ich opus, całą serię, czy nawet wszystkie mazurki w jakimś arcymistrzowskim doskonałym wykonaniu — to i tak sesja taka nie oddałaby pełnej prawdy i uroku tych nadzwyczajnych arcydziełek. Nie bez powodu przecież nie istnieje jeden uniwersalny wzorzec wykonawczy mazurków Chopina, nie bez powodu też Wieniawski wyrokował, że ktoś, kto zna jeden mazurek Chopina, ten… naprawdę zna tylko jeden mazurek Chopina. Na jednym więc, jako na symbolicznej zachęcie, niech i teraz u mnie pozostanie. Ten, który Wam proponuję, nie wybrałem, kierując się szkiełkiem i okiem. Byłoby to po prostu zadanie niewykonalne. Wybrałem go sercem po rozsmakowaniu się zawartością płyty, o której niżej. Tak więc zapraszam już Was do wysłuchania mazurka H-dur op. 63 nr 1 w pięknej interpretacji pani Karoliny Nadolskiej. Nagranie pochodzi z płyty „Chopin Polish Dances” wydanej przez wytwórnię DUX.

https://youtu.be/pg2pe3cnoWI?si=laStaw3dzeJny1M2

2024-06-03

08. O Gershwinie i Chopinie — muzycznych braciach

Z anonsów estradowych: „Grieg i Chopin — Muzyczni Bracia. Program prezentujący zdumiewające podobieństwa w twórczości Griega i Chopina, zestawiając podobne gatunki”…

Zainspirowany tytułem (jw.) świetnego projektu maestro Grzegorza Niemczuka, z którym artysta koncertuje aktualnie po Polsce, doszedłem do wniosku, że warto odświeżyć mój esej o podobnych, ale jednak innych muzycznych braciach (podobnych, bo u mnie jednym z braci pozostanie Chopin). Kto wie, może ta nowa „para” stanie się kolejnym motywem turu artysty w kolejnym projekcie, w kolejnych latach? Panie Grzegorzu, co Pan na to?

Pytanie do maestro Niemczuka ze wstępu — to, oczywiście, jedynie forma publicystycznej prowokacji. Pan Grzegorz robi wspaniałą robotę, więc co najwyżej pozwolę sobie wyrazić życzenie, aby jej estradowe efekty służyły naszej muzycznej edukacji przez długie lata. Co nie zmienia jednak faktu, że są i inni „muzyczni bracia”, których podobieństwa warto popularyzować. To niniejszym i czynię.

Świetnym przykładem tego fenomenu są osobowości oraz twórczość Fryderyka Chopina i George’a Gershwina — dwóch wielkich kompozytorów oddzielonych niemal wiekiem, jednak połączonych niezwykłą więzią artystyczną i duchową.

Obaj żyli w innych historycznych realiach i epokach. Przedzielał ich nie tylko symboliczny ocean estetycznej odmienności, lecz i ten jak najbardziej prawdziwy — geograficzny. Jak prawie wszystkich wielkich twórców połączyło za to wspólne rozumienie i przesłanie dla sztuki: odwoływanie się do jej narodowego dziedzictwa.

O Georgu Gershwinie, którego wciąż jeszcze obchodzimy 125 rocznicę urodzin, i o Fryderyku Chopinie — mój więc dzisiejszy esej.

*

Cyprian Kamil Norwid dzień po śmierci poety fortepianu pisał o Chopinie, jako tym, który „podniósł ludowe do ludzkości”. Stwierdzeniem tym trafnie oddał prawdę o źródle muzycznych inspiracji Chopina, którym prawie zawsze była ludowa muzyka. To za jej sprawą kompozytor z Żelazowej Woli chłopskie tańce, pieśni i melodie wyniósł z karczmy i wprowadził je na największe estrady koncertowe świata. To dzięki Chopinowi buńczuczny i surowy mazur wysubtelnił się i przemienił w wycyzelowanego mazurka — duchową emanację paryskiego salonu, ale i inspirację dla kolejnych pokoleń wielkich kompozytorów i artystów.

AI

Czyż w odniesieniu do muzyki tworzonej w zatęchłych amerykańskich tawernach i piwnicach nie postąpił identycznie Gershwin? Czyż wyprowadzając z nich murzyńskiego bluesa i wystawiając pod neony nowojorskich sal koncertowych, a wkrótce estrad całego świata, nie dokonał tego samego? Blues jakiego dziś znamy — wywodził się przecież właśnie stamtąd, z pospolitych murzyńskich spelunek i miejsc odosobnienia. Jego podwaliny tworzyli czarnoskórzy amerykańscy niewolnicy niewiele różniący się w swych obywatelskich prawach od pańszczyźnianego polskiego chłopa.

Świat polskiego króla fortepianu i świat bluesa rodził się więc z dokładnie tych samych mrocznych światów, w których wieszano ludzi za domaganie się praw do wolności. I w niczym to straszne stwierdzenie nie jest alegoryczne.

Blue — znaczy błękit. Ale dla ciemnoskórych ojców bluesa „blue” był także kolorem symbolizującym smutek nad niedostępnym dla nich światem białego człowieka, nad bólem ich płochej zniewolonej ludzkiej egzystencji.

Błękitna Rapsodia i wiele innych dzieł Gershwina — podobnie jak mazurki Chopina (w odniesieniu do ludowej polskiej twórczości) — była więc hołdem złożonym przez „amerykańskiego Chopina” muzyce ciemnoskórych Amerykanów grających swą „błękitną” muzykę. Słuchając tej rapsodii, nawet niewprawne ucho bez trudu rozpozna w niej rytm i specyfikę ich „błękitu”. Dlatego nie tylko Chopin, ale i Gershwin, sięgając twórczością do amerykańskich piwnic, „podniósł ludowe do ludzkości”.

Jeszcze za życia Griega stwierdzono, że to Chopin nauczył go komponować po norwesku i czerpać natchnienie ze skarbnicy muzyki ludowej. Stąd i ten największy norweski kompozytor nie bez powodu nosi przydomek: Chopina Północy. W mym przekonaniu identyczną lekcję odebrał od Chopina Gershwin. I dlatego jemu także warto przypisywać szopenowski przydomek — amerykańskiego Chopina.

Jednak nie tylko muzyczna misja połączyła obu muzyków (zdawałoby się na zawsze rozdzielonych od siebie epokami i oceanem). Ich osobowości także były do siebie podobne. Obaj od najwcześniejszych lat zdradzali oznaki przyszłego muzycznego geniuszu. I jeden, i drugi był wspaniałym wirtuozem, a fortepian dla jednego i drugiego pozostawał instrumentem, któremu poświęcili prawie całą swą muzyczną twórczość.

Jeden i drugi niechętnie pisał na orkiestrę. Chopin — uczynił to z konieczności (taki był wymóg studiów u Elsnera), Gershwin — z wyrachowania i przymusu, bo muzyka orkiestrowa łatwiej przedostawała się na największe sale koncertowe Ameryki. Jednak i jeden, i drugi nie potrafił samodzielnie orkiestrować swych dzieł. Chopin (poza Elsnerem) wspomagał się dokonaniami kolegi ze studiów — Ignacego Dobrzyńskiego, Gershwin — pobierając lekcję u Ravela i innych. I nigdy nie osiągnął w niej satysfakcjonującej sprawności.

Kolejna wspólna rysa z życiorysów: obaj przeżyli tyle samo lat — 39; obaj umarli w efekcie rozwijającej się śmiertelnej choroby. Chopin — na gruźlicę, Gershwin — raka mózgu. Obaj wreszcie zostali największymi kompozytorami narodów, w których się urodzili, składając do skarbnicy światowej muzyki wszystkie swoje dzieła.

Między obojgiem są oczywiście i różnice. Gershwin żył i tworzył w swym ojczystym kraju, Chopin od dwudziestego roku życia wyłącznie na uchodźstwie. Gershwin, podczas nauki nie tylko świetnie poznał muzykę Chopina, ale nawet bywało, że inspirował się nią podczas komponowania własnych utworów. Dobrym na to przykładem jest jego drugie preludium, którego pierwsze takty niemal żywo naśladują pierwsze takty… również drugiego preludium Chopina (a-moll op. 28). Jak brzmi preludium Chopina — wiemy. Jak przeformował je na swoją modłę amerykański Chopin? — możemy odsłuchać w załączonym przeze mnie materiale.

Chopin, oczywiście, nie mógł znać muzyki swego amerykańskiego odpowiednika, żył wcześniej, w innym stuleciu (choć obaj się urodzili w tym samym!). No i rzecz według mnie bardzo ważna: Chopin nie miał też przy sobie na co dzień brata, ani nikogo z rodziny, który tak jak Ira Gershwin przez całe życie wspomagałby go i otaczał braterskim wsparciem, miłością i radą.

Na zakończenie moich esejowych refleksji — obiecana porcja muzyki: preludium nr 2 Georga Gershwina. Ponieważ za fortepianem zasiadł nie kto inny, a sam kompozytor(!), szczególnie więc warto posłuchać. Ale warto też posłuchać dla rozsmakowania się bluesowymi motywami przewijającymi się podczas całego preludium. Są jednym z wielu potwierdzeń, że amerykański Chopin — sumiennie odrobił lekcję zapodaną mu przez Chopina — „obywatela świata”. I odtąd obaj panowie — muzyczni bracia, jak przystało na wielkie postaci, w geście wzajemnego szacunku podają sobie dłonie poprzez ocean i stulecia.

https://www.youtube.com/watch?v=LMXT55ob9j8

2024-06-08

09. Czar koncertów chopinowskich w Warszawskich Łazienkach

Od kilku dni mapa pogodowa Warszawy na dzisiejsze (2024-06-16) niedzielne południe zapowiadała deszcze. Los koncertu pod pomnikiem Chopina nie był więc przesądzony. Na szczęście fatum okazało się łaskawe. Podczas południowego koncertu nad Łazienkami pięknie świeciło słońcem. Pięknym był także koncert, z którym pani Karolina Nadolska wystąpiła przed warszawską publicznością… Od pierwszej do ostatniej nuty nad pomnikiem i fortepianem unosiła się magia.

Koncerty pod pomnikiem Fryderyka Chopina w Warszawskich Łazienkach to prawdziwa magia dla miłośników muzyki i sztuki. Co niedzielę od maja do września w tym malowniczym zakątku Warszawy odbywają się plenerowe recitale fortepianowe, które przyciągają zarówno mieszkańców Warszawy, jak i turystów z całego świata.

Łazienki Królewskie są bez wątpienia jednym z najpiękniejszych miejsc w Polsce. To one stają się areną dla najwybitniejszych pianistów, którzy wykonują utwory naszego genialnego kompozytora. Otoczenie zieleni, błękit nieba oraz cienie starych drzew sprawiają, że dźwięki fortepianu zdają się ulatywać prosto z natury do serc słuchaczy. Pod ich wpływem wszyscy zgromadzeni wokół pomnika Chopina doświadczają niepowtarzalnej atmosfery. Dźwięki płynące spod palców wirtuozów czynią w ich duszach muzyczną magię.

Tak było i dzisiaj, 16 czerwca o godz. 12:00, gdy za fortepianem pod rozwianą szopenowską wierzbą u boku Chopina zasiadła wspaniała pianistka pani Karolina Nadolska. Jej — jak zwykle żywiołowe, ale i naznaczone czarem interpretacje walców i mazurków zdawały się przenosić słuchaczy w inny wymiar, ukazując klimat epoki romantyzmu, pełen namiętności i wzniosłych emocji.

Takie właśnie koncerty jak dzisiejszy pani Karoliny, to nie tylko uczta dla uszu, ale również dla ducha. To chwile, w których można się zatrzymać, zapomnieć o codziennych troskach i zatopić się w nieskrępowanej radości płynącej ze sztuki najwyższej próby.

Podczas nich widownię nie stanowią tylko miłośnicy muzyki klasycznej. To również miejsce spotkań ludzi, którzy chcą po prostu spędzić czas w pięknym otoczeniu, odpocząć i zrelaksować się przy dźwiękach fortepianu. Malownicza sceneria Łazienek, z pomnikiem Chopina jako centralnym punktem, stwarza niepowtarzalny klimat, gdzie każdy może znaleźć coś dla siebie — zarówno duchowe pokrzepienie, jak i czystą radość obcowania z naturą i wspaniałą muzyką.

Warto więc znajdować czas, by przeżywać to wyjątkowe doświadczenie, by usiąść na drewnianej ławeczce (albo nawet na trawie), zamknąć oczy i dać się porwać magicznym dźwiękom fortepianu pod pomnikiem jednego z najwspanialszych kompozytorów świata. Takie magiczne chwile, jak te dzisiejsze, zawsze na długo pozostają w pamięci, długo pulsując echami koncertu w rytmie serca.

2024-06-16

10. Triumf dźwięku nad ciemnością

— pianiści-wirtuozi niewidzialnego świata

W historii Konkursów Chopinowskich był jedynym laureatem, który za sprawą swego uporu pozbawił się lauru zwycięzcy(!). Był też jedynym z wielu niewidomych pianistów, którzy na równi z pełnosprawnymi uczestnikami brali udział w wielkich konkursach, odnosząc niekwestionowane sukcesy. O Imre Ungárze, ale także i o innych ociemniałych wirtuozach fortepianu.

Istnieją artyści, którzy na scenie dokonują rzeczy niezwykłych. Niezwykłych nie tylko ze względu na skalę talentu, ale również z powodu przeciwności, którym musieli stawić czoła, by móc dzielić się swoim darem ze światem. Mam na myśli niewidomych pianistów — istnych tytanów ducha, którzy przełamując bariery fizyczności, sięgali po laury na najbardziej prestiżowych konkursach pianistycznych i królowali (nadal królują!) na estradach całego świata.

Już sam fakt opanowania gry na tak wymagającym instrumencie jak fortepian jest dla osoby widzącej nie lada wyzwaniem. Aby zrozumieć, jak wielkim wyzwaniem jest dla osoby niewidzącej, wyobraźmy sobie ten sam proces bez możliwości obserwacji ruchów mistrza, bez szansy na podpatrzenie układu palców na klawiaturze. Tak właśnie wygląda rzeczywistość, z którą mierzą się niewidomi pianiści. Ich droga do mistrzostwa wiedzie przez wytrwałość, determinację i niezachwianą wiarę w potęgę muzyki. Uczą się utworów „na słuch”, chłonąc każdy dźwięk, każdy niuans interpretacji odtwarzany ze streamingu lub z płyt. Ich wrażliwość na dźwięk jest wyostrzona do granic możliwości, a pamięć muzyczna zadziwia precyzją. To właśnie dzięki tym zmysłom, które u nich rozwinęły się do poziomu prawdziwej maestrii, są w stanie tworzyć interpretacje tak przejmujące i poruszające.

Imre Ungár, Xin Luo, Nobuyuki Tsujii, Ray Charles, Edwin Kowalik

Na szczęście świat muzyki klasycznej nigdy nie zamykał swoich podwojów dla talentu bez względu na ograniczenia. Już od początku istnienia konkursów pianistycznych, w tym oczywiście także naszego chopinowskiego, niewidomi pianiści z powodzeniem konkurowali z najlepszymi, nierzadko zdobywając wielkie uznanie jurorów i publiczności. Ich osiągnięcia i występy stawały się wtedy prawdziwymi wydarzeniami, które na długo pozostawały w pamięci. I nie tylko za sprawą technicznej perfekcji artystów, ale przede wszystkim z dawania przez nich świadectwa niezłomności ludzkiego ducha i siły, jaki wyzwala w nich muzyka.

Znakomitym przykładem tak niezłomnego wirtuoza-chopinisty, w moim przekonaniu, na zawsze pozostanie Imre Ungár — wybitny węgierski pianista i pedagog, od trzeciego roku życia ociemniały. Jako jedyny przedstawiciel swej nacji „wygrał” Konkurs Chopinowski (druga edycja, rok 1932), i jako jedyny w historii Konkursów Chopina nie przyjął tytułu, nie zgadzając się na laur zwycięzcy ex-aequo. Było mianowicie tak, że po etapie finałowym zgromadził tyle samo punktów, co Alexander Uninsky. Regulamin tamtego Konkursu przewidywał, że w takiej sytuacji o zwycięstwie powinno decydować losowanie. Były jednak liczne sugestie, a nawet naciski ze strony samych jurorów, aby mimo regulaminowego wymogu obu pianistom przyznać laur zwycięzcy. Jednak Imre Ungár sprzeciwił się — upierał się przy losowaniu. Dopiął swego. Losowanie się odbyło i w wyniku bezdusznej procedury ślepy los miast wskazać na ślepego Ungara, wskazał na Uninsky’ego. Tym samym w oficjalnych konkursowych annałach jako zwycięzca figuruje Uninsky. Ungár widnieje jako zdobywca drugiego miejsca… Przewrotne bywają wyroki Opatrzności.

Pisząc o konkursach Chopinowskich, nie sposób pominąć i innego ociemniałego uczestnika, jakim był nasz rodak Edwin Kowalik. Kowalik nie tylko od urodzenia był niewidomym, ale i jego nauczycielem był ociemniały wirtuoz fortepianu — Włodzimierz Dolański. Na V Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim (1955) zdobył wyróżnienie. Był także laureatem wielu innych konkursów, m.in. w Bukareszcie i Rio de Janeiro. Jego koncerty zarówno w Polsce, jak i za granicą cieszyły się ogromną popularnością.

Warto także wspomnieć chińskiego pianistę Xin Luo. Poza wszystkim dlatego warto, ponieważ m.in. studiował pod okiem pani profesor Katarzyny Popowej-Zydroń. Przez wiele lat mieszkając w Polsce, Polska była dla niego drugą ojczyzną. Był laureatem wielu konkursów pianistycznych. Również i on podczas przesłuchań I etapu XVII Konkursu Chopina (rok 2015) swoim występem do żywego poruszył publiczność. 23-letni Chińczyk nie zdobył jednak uznania jury i nie zakwalifikował się do kolejnej rundy.

W moich osobistych wspomnieniach także utkwił w pamięci wzruszający występ ociemniałego pianisty. Był nim pewien Francuz, lecz nazwiska niestety nie pamiętam. Pianista ów podczas VIII edycji Konkursu Chopina, który obserwowałem jako niespełna czternastoletni chłopak, wprawdzie nie zachwycał i nie ekscytował dziennikarzy, jednak pamiętam, że w opinii wielu domorosłych melomanów (takich, chociażby jak ja), zasługiwał na „coś więcej”. Tymczasem podobnie jak Xin Luo i on swoją konkursową batalię zakończył na pierwszym etapie.

Nie sposób również nie wspomnieć o Nobuyuki Tsujii, który pomimo swojej ślepoty zyskał międzynarodowe uznanie za wirtuozerię i talent. W roku 2005 dotarł do półfinału XV Konkursu Chopina, zdobywając jednocześnie Nagrodę Krytyków. Cztery lata później (2009) otrzymał ex-aequo złoty medal podczas Międzynarodowego Konkursu Fortepianowego im. Van Cliburna (dzieląc go z Haochenem Zhangiem). Do dziś jego interpretacje dzieł Chopina czy Liszta potrafią wzruszyć nawet niewzruszone serca, ukazując, że muzyka to uniwersalny język, który nie zna barier.

Jednak pianiści wirtuozi nie tylko zdobywali wielką międzynarodową sławę podczas i za sprawą osiągnięć na wielkich międzynarodowych konkursach. Pomyślmy na przykład o legendarnym Rayu Charlesie, który od siódmego roku życia był całkiem ociemniałym, i który za pomocą swoich hipnotyzujących rąk kreował niesamowite jazzowe improwizacje. Jego muzyka nie tylko poruszała serca, ale również zapisywała się złotymi literami w historii muzyki. Jego przykład pokazuje, jak ogromną moc mają ręce niewidomego artysty, który nie widząc, jednocześnie widzi głębiej i szerzej niż ktokolwiek z nas.

Jakie jest więc źródło tego niesamowitego talentu tych wirtuozów niewidzialnego świata? Odpowiedź leży w wewnętrznej sile ducha, która pozwala im przemienić swoje ograniczenia w wyjątkowe możliwości. Każdy dźwięk, akord, pauza stają się dla nich sposobem na przekazanie tego, co dla normalnie widzących mogłoby być niezauważalne. Każdy koncert to triumf — zarówno dla nich, jak i dla publiczności, która ma szansę doświadczyć magii ich gry.

Pomoc technologiczna, która w ostatnich latach jest szeroko dostępna dla niewidomych, z pewnością bywa dla nich nie do przecenienia. Jednak to przede wszystkim ich talent, ich wola i oddanie czynią muzykę pięknem tak wyjątkowym. Nuty Braille’a, specjalne oprogramowania czy układanki dotykowe są tylko narzędziami wspomagającymi, ale ich prawdziwą siłą jest pasja i determinacja. Osoby te uczą nas wszystkich, jak ważne jest podążanie za marzeniami, mimo przeszkód, jakie stawia przed nami życie.

Pamiętajmy również, że niewidomi pianiści to nie tylko zawodowi artyści, lecz także osoby, które przez muzykę odnajdują sens i radość życia. Wielu z nich gra dla własnej przyjemności, wyrażając siebie, przenosząc swoje wewnętrzne przeżycia na klawisze fortepianu. Dla nich muzyka to forma medytacji, autoterapii, sposób na komunikację z otaczającym światem.

Oprócz tego niezrównanego przywiązania do muzyki niewidomi pianiści uczą nas wdzięczności za to, co mamy, i jak można przekształcić nasze osłabienia w niezrównane piękno. W ich utworach można usłyszeć radość, smutek, determinację i nadzieję — wszystko, co czyni nas ludźmi, niezależnie od naszych fizycznych ograniczeń.

Triumf dźwięku nad ciemnością to nie tylko piękna metafora — to rzeczywistość wielu niewidomych pianistów, którzy każdego dnia zmieniają swoje życie, a także życie innych, za pomocą magii muzyki. Dzięki nim możemy zrozumieć, że prawdziwe piękno i talent nie potrzebują wzroku, aby świecić najjaśniejszym światłem.

Kiedy następnym razem będziesz więc słuchać „fortepianowej symfonii”, zamknij oczy. Wyłącz wszelkie inne zmysły i wsłuchaj się w dźwięki płynące z fortepianu. Poczujesz wówczas, jak niewidzialny świat pełen emocji i piękna rozkwita przed Tobą, pokazując, że prawdziwy triumf osiąga się dzięki mocy ducha i wsparciu serca.

2024-06-19

11. Grzegorz Niemczuk — „Grieg i Chopin — muzyczni bracia”

Impresje z recitalu

To był jeden z tych recitali, który na długo pozostaje w pamięci…

Wczorajszy sobotni wieczór (2024-06-29) spędziłem na koncercie świetnego pianisty Grzegorza Niemczuka, którego kunszt artystyczny, w moim przekonaniu, wciąż jest w Polsce niewystarczająco spopularyzowany i promowany. Recital odbył się w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Koncert był bez wątpienia jednym z tych, który na długo pozostaje w pamięci. I nie tylko ze względu na wspaniałą muzykę Chopina i Griega, którą maestro Niemczuk po mistrzowsku zaprezentował, ale również za sprawą różnych mało znanych a tym samym bardzo ciekawych historii opowiadanych między utworami przez artystę.

Recital rozpoczął miniaturą Edvarda Griega „Hommage à Chopin”, którą norweski romantyk oddał hołd Fryderykowi Chopinowi. Utwór ten nie jest prostym nawiązaniem przez Griega do twórczości poety fortepianu, natomiast oddaje prawdziwe przeżycie emocjonalne, odsłaniające głęboki szacunek i miłość Griega do polskiego kompozytora. Każdy dźwięk, każda linia melodyczna przekazuje w tej miniaturze coś wyjątkowego, ulotnego, niepoddającego się pod słowne sprecyzowanie — może jakąś refleksję? Może jakąś melancholię nordyckich krajobrazów? Grzegorz Niemczuk, mający na swoim koncie olbrzymią ilość prestiżowych nagród, koncertów i zwycięstw w licznych konkursach, udowodnił, że jest mistrzem, który jak mało który potrafi uchwycić tę nieuchwytną esencję muzyki Griega. Zaprezentowane przez niego „Hommage” było więc żywą, pełną pasji i subtelności interpretacją, którą tylko najbardziej wrażliwi artyści wydobywają z tej miniatury. Pod palcami Niemczuka fortepian nie był więc jedynie instrumentem, ale stawał się narzędziem do wyrażania najgłębszych ludzkich uczuć i przemyśleń. Nie tylko w tej miniaturze, ale i we wszystkich kolejnych utworach. Ponieważ także w kolejnych dziełach Niemczuk szeroko otwierał przed widownią drzwi do świata, w którym Grieg spotyka Chopina, a my, słuchacze, jesteśmy świadkami tego niezwykłego wydarzenia. Tak było w odniesieniu do dwóch nokturnów: Fis-dur op. 15 nr 2 Chopina oraz czwartego z op. 54 Griega. Słuchając obu poematów nocy, po raz kolejny przekonywałem się, że muzyka w szlachetnym wykonaniu to prawdziwa magia, a Fryderyk Chopin oraz Edward Grieg to czarnoksiężnicy, którzy potrafią oczarowywać serca i dusze. Ich nokturny, wyniesione przez Niemczuka na wyżyny romantycznej ekspresji, okazały się niezwyczajnymi dowodami geniuszu i wrażliwości muzycznej obu „muzycznych braci” i… ich brata estradowego — Grzegorza Niemczuka.

Tak więc — po kolei. Najpierw, nokturnem Chopina pianista wprowadzał nas do świata pełnego spokoju, melancholii i delikatności, w której słychać było subtelne tchnienie nocnego powietrza, szelest liści i ciche szeptane rozmowy, ale także poryw serca i nocne ekspresyjne uniesienia duszy pianisty. Interpretacja Niemczuka dodawała kompozycji głębi i niewymuszonej elegancji. Pianista wydobywał z utworu emocjonalne niuanse, tworząc prawdziwą podróż po zakamarkach naszych serc i dusz. Również i w nokturnie Griega artysta sugestywnie uchwycił istotę „pieśni nocy”. Utwór ten, być może dla niektórych bardziej dramatyczny i pełen kontrastów niż chopinowski poprzednik, w interpretacji Niemczuka odzwierciedlał surowe piękno nordyckiej przyrody. Latami mieszkający w Norwegii artysta z prawdziwym zrozumieniem intencji kompozytora przedstawił utwór jako poetycką opowieść o samotności, tęsknocie i tajemnicy. Pod jego palcami fortepian ponownie stał się instrumentem, który potrafi opowiadać historie nasycone emocjami i uczuciem.

Oprócz „Hommage” i nokturnów w pierwszej części recitalu usłyszeliśmy jeszcze kilka drobnych form, w tym m.in. trzy mazurki Chopina i trzy tańce Griega grane na przemian. Było też ciekawe zestawienie kompozycji Griega „Motyl” (op. 43 nr 1) z etiudą Ges-dur op. 25 nr 9 — również czasem nazywaną przez melomanów „motylem” (choć intencja nazywania takim mianem tej akurat etiudy, w zderzeniu z jej dynamiką i strukturą jest, zdaniem artysty, kuriozalna, z czym nie sposób się nie zgodzić). Pierwszą część koncertu artysta zakończył brawurowym wykonaniem Suity Peer Gynt nr 1 op. 46.

Drugą część recitalu wypełniły dwie niezwykle emocjonalne i pomnikowe sonaty: b-moll op. 35 Chopina oraz e-moll op. 7 Griega.

Sonata b-moll Chopina — dzieło przepełnione dramatycznym wyrazem i głębokim katastrofizmem jest zawsze wyzwaniem dla każdego pianisty. Niemczuk zagrał ją z taką pasją, że każda nuta przesiąknięta była emocjami. Od pierwszych taktów katastroficznego grave, poprzez dramatyczne scherzo, marsz pośmiertny, aż po atonalnie obłąkany finał — każdy moment tego arcydzieła interpretował z niezwykłą wnikliwością i troską o emocje. Pianista stworzył atmosferę absolutnego skupienia, a każda fraza przebijała się przez powietrze z siłą i… co ciekawe — delikatnością zarazem. Po ostatnich nutach sonaty fortepian jakby zamarł, czas jakby stanął w miejscu, a zahipnotyzowana publiczność razem z nim.

Po krótkiej przerwie artysta podjął się równie wymagającej sonaty e-moll op. 7 Griega. To rzadko grywane na estradach dzieło, pełne norweskiego ducha i romantycznej tęsknoty, znacznie odmieniło emocje wieczoru. Jego interpretacja była zarówno liryczna, jak i potężna, oddając każdą zmianę nastroju i dynamikę kompozycji. Grieg, inaczej niż Chopin operuje kolorystyką dźwięku. Czyni to w sposób bardziej… folkowy, co Niemczuk świetnie wydobył, dodając swojej grze odpowiednią dawkę energii i wdzięku. Każdy akord był jak obraz pełen barw i emocji.

Podsumowując, druga część recitalu była kontynuacją prawdziwej muzycznej uczty. Pianista wykazał się nie tylko właściwą dla recitali wirtuozerią, ale także głębokim zrozumieniem i emocjonalnym zaangażowaniem w interpretowaniu i prezentowaniu dzieł.

Ale koncert Niemczuka nie stanowiła jedynie muzyka. Pianista znany jest również z tego, że podczas swych recitali z pasją opowiada i przybliża publiczności historię i kontekst utworów, które wykonuje. Będąc nie tylko pianistą, ale i prawdziwym pasjonatem muzyki, wczorajszego wieczoru zarażał więc swoją pasją nawet tych, którzy przybyli na koncert być może jedynie z ciekawości, bądź dla towarzystwa. W jego narracji można było wyczuć, że chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem, i robi to w sposób niezwykle przystępny, budując mosty między muzyką a jej odbiorcami. To rzadki dar u artystów, a dla słuchaczy wielka gratka móc słyszeć muzyczne opowieści bezpośrednio od wykonawcy. Dzięki takim artystom muzyka staje się bliższa i bardziej dla odbiorcy zrozumiała. Te opowieści i osobiste odkrycia-ciekawostki artysty, dodając kolejny wymiar koncertowi, sprawiły, że utwory, które być może wcześniej wydawały się jedynie fascynującą muzyką, nabierały podczas opowieści artysty nowej głębi i znaczenia.

Recital Grzegorza Niemczuka był więc nie tylko pięknym hołdem złożonym dla obu wielkich mistrzów muzyki, ale był także prawdziwą muzyczną bombonierką. Jego umiejętność przenoszenia słuchaczy w inne wymiary, w których muzyka staje się językiem serca, jest niepowtarzalna. Tym samym to właśnie dzięki takim artystom jak Niemczuk możemy na nowo odkrywać głębię i delektować się pięknem klasycznych kompozycji, które mimo upływu lat nie tracą nic ze swej magicznej mocy.

Sam koncert zakończył się hucznymi brawami i owacją na stojąco, co tylko potwierdziło, jak bardzo publiczność doceniła starania Grzegorza Niemczuka. (Były oczywiście i bisy: taniec ludowy Griega i mazurek E-dur op. 6 nr 3 Chopina). Piękny muzyczny talent Niemczuka, połączony z umiejętnością opowiadania i dzielenia się wiedzą, stworzył niezapomniane doświadczenie, które przypomniało nam, że muzyka jest nie tylko teatrem dźwięków, ale i opowieścią dusz i serc, którą warto zgłębiać. Wyszedłem więc ze Studia Koncertowego z poczuciem satysfakcji z pięknie spędzonego wieczoru.

Jeśli więc i w Waszym mieście artysta zawita ze swoim kolejnym recitalem — nie zastanawiajcie się: idźcie! Ja w każdym razie koncerty maestro Niemczuka szczerze polecam.

2024-06-30

12. Francis Planté — Ostatni świadek szopenowskiego Paryża

Kilka refleksji o Francisu Planté — pianiście, który dorastał w Paryżu w czasach Chopina i dożył czasów, w których zarejestrował swe chopinowskie interpretacje

Kiedy myślimy o wielkich muzycznych talentach XIX wieku, jedna z postaci, która nie może być pominięta, to Francis Planté — wspaniały pianista i kompozytor francuski mający szczęście dorastać w otoczeniu mistrzów, artystów, którzy przyjaźnili się z Chopinem, nierzadko wspólnie z nim koncertujących na paryskich salonach. Atrakcyjność jego biografii tkwi w tym, że już w dzieciństwie miał rzekomo słuchać wykonań Fryderyka Chopina. Taką przynajmniej informację podaje Artur Bielecki w publikacji „Chopiniści”. Szkoda tylko, że Bielecki nie przytacza źródła dla swego stwierdzenia. Tym samym jego opracowanie o tym artyście (skądinąd bardzo skromne) przybiera charakter małowartościowej broszury.

Ja proponuję pójść nieco innym tropem. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w Paryżu z pierwszej połowy XIX wieku i przycupnęliśmy w którymś z paryskich salonów muzycznych. A tutaj, wśród dymu cygar i szumu rozmów różni wirtuozi prezentują nowe utwory, w tym także Chopina. I oto wśród tych niezwykłych postaci stoi mały Francis. Chłopiec z zapartym tchem słucha i chłonie jak gąbka niuanse „modnej” artykulacji i rytmiki. Słucha, jak pianiści grają walce, nokturny i mazurki Chopina, które właśnie wyznaczają nowy kierunek w muzyce romantycznej. Czyż tego typu doświadczenia nie mogły mieć ogromnego wpływu na Francisa Planté? Na pewno mogły…

AI

Dorastając, stawał się coraz bardziej pewnym siebie jako pianista i kompozytor. Jego gra stawała się pełna emocji i pasji, co szybko sprawiło, że stał się ulubieńcem paryskiej publiczności. Koncertując w całej Europie, Planté prezentował wykonania, które zaskakiwały krytyków i melomanów. Poza wszystkim Francis Planté był nie tylko doskonałym pianistą, lecz był również kompozytorem. Jego utwory, takie jak: „Fantaisie sur des thèmes de Verdi” czy „Concerto pour piano et orchestre”, są nawet jeszcze dziś dla słuchaczy atrakcyjną pozycją repertuarową, świadcząc tym samym o jego ogromnym talencie. Jego muzyka łączyła w sobie elementy klasyczne z romantycznymi, tworząc coś nietuzinkowego i wyjątkowego.

Wpływ Chopina na życie i twórczość Francisa Planté niektórzy upatrują w stylu gry francuskiego artysty. Owszem: ostrożność, delikatność i emocjonalność, które cechowały polskiego geniusza, były również charakterystyczne dla gry Planté. Pytanie, jak dalece jest to zbieżność przypadkowa, a jak bardzo efekt nabycia przezeń salonowych manier i świadomych nauk? Współcześni Francisa Planté, tacy jak Camille Saint-Saëns czy Jules Massenet, również doceniali jego talent i zaangażowanie. To dzięki kontaktowi z ich sztuką Planté rozwinął swoją karierę i stał się jednym z największych pianistów swoich czasów. Jego działalność koncertowa, która trwała ponad pół wieku, stała się tym samym niezwykłą historią o pasji, talencie i oddaniu sztuce, a historia jego dzieciństwa, spędzonego w paryskich muzycznych salonach, jest wspaniałym przykładem tego, że nawet najlepsi mistrzowie mogą odegrać znaczącą rolę w rozwoju młodych talentów.

A na zakończenie dwie etiudy Chopina w wykonaniu Planté. Nagrał je w wieku 90 lat(!). Oczywiście nie był już wtedy w swojej najlepszej formie technicznej, jednak jego gra nadal ma dla słuchaczy wiele do zaoferowania: solidną sonorystykę, perfekcyjną równowagę między lewą a prawą ręką, naturalne tempo (jego rubato w żaden sposób nie można by uznać za ekstremalne) i piękne barwy.

Posłuchajmy zatem, jak gra artysta, który kształtował swoją pianistyczną osobowość jeszcze w czasach szopenowskiego Paryża.

https://www.youtube.com/watch?v=EwYUUTZn1ZA

2024-07-08

13. Opowieść o wielkich politykach, których serca biły w rytmie muzyki Chopina

Chopin i… polityka?! — Spokojnie. To nie o polityce post, ale o wielkich politykach i muzyce Chopina — owszem. Muzyka Chopina, przekraczając granice czasu, kultur i systemów politycznych, udowadnia, że pozostaje uniwersalnym językiem, który przemawia do serc i umysłów ludzi na całym świecie, niezależnie od ich pozycji czy przekonań. Także serc i umysłów polityków.

Fryderyk Chopin — kompozytor-geniusz, którego imię wywołuje dreszcz emocji i dumy w sercu każdego Polaka. Jego muzyka to nie tylko wirtuozeria i romantyczna wrażliwość, to także opowieść o tęsknocie za utraconą ojczyzną, o bólu emigracji, o niespełnionej miłości do wolności. Nic więc dziwnego, że jego muzyka odbijała się echem w sercach nie tylko artystów, ale i polityków — ludzi, którzy o losy swych ojczyzn walczyli na zupełnie innych płaszczyznach.

Jednym z najsłynniejszych wielbicieli Chopina był bez wątpienia Ignacy Jan Paderewski — wirtuoz fortepianu, kompozytor, ale także mąż stanu i pierwszy premier niepodległej Polski. Paderewski, zafascynowany muzyką Chopina od najmłodszych lat, widział w niej nie tylko piękno, ale i siłę — siłę, która potrafiła zjednoczyć naród wokół wspólnych wartości i ideałów. Podczas swoich słynnych koncertów na całym świecie, Paderewski niejednokrotnie sięgał po utwory Chopina, wzbudzając entuzjazm i poruszenie publiczności. Jego interpretacje, pełne emocji i patriotycznego żaru, stawały się swoistym manifestem polskości, przypominając o dramacie podzielonej ojczyzny i o marzeniach o wolności.

Śladem Paderewskiego przenieśmy się za ocean, bo tam, w dalekiej Ameryce żył pracował i przewodził swemu narodowi John F. Kennedy — 35. prezydent Stanów Zjednoczonych. Kennedy był znany ze swojego zamiłowania do sztuki i kultury. Wprawdzie nigdy w życiu nie odwiedził Polski, ale jednak muzyka Chopina w jego sercu zajmowała ważne miejsce. Żona Kennedy’ego — Jacqueline, również była miłośniczką muzyki klasycznej, w tym twórczości Chopina. W kręgach artystycznych i intelektualnych, do których należeli Kennedy’owie, muzyka Chopina wykonywana była często, także na oficjalnych przyjęciach w Białym Domu.

Wróćmy do Europy… Innym wielkim politykiem, który ulegał magii chopinowskiej muzyki, był Winston Churchill. Choć brytyjski premier z pewnością kojarzony jest przede wszystkim ze swoją niezłomną postawą w obliczu nazistowskiego zagrożenia, to mało kto wie, że był on człowiekiem o wszechstronnych zainteresowaniach i wielkiej wrażliwości. Podobno podczas mrocznych dni II wojny światowej, kiedy losy świata ważyły się na szali, Churchill szukał ukojenia w muzyce Chopina. Jego ulubionym utworem było nokturn Es-dur op. 9 nr 2, którego kojące dźwięki przynosiły mu chwilę wytchnienia od wojennej zawieruchy.

Nie sposób pominąć także postaci Charles’a de Gaulle’a, generała i prezydenta Francji, który w chopinowskiej muzyce odnajdywał nie tylko piękno, ale i inspirację do walki o wolność swojego kraju. Podczas okupacji Francji przez Niemców, utwory Chopina, symbolizujące walkę o niepodległość, stanowiły dla de Gaulle’a i dla francuskiego ruchu oporu źródło otuchy i nadziei. Sam generał, jak głosi legenda, grywał na fortepianie m.in. utwory Chopina, by podnieść morale swoich żołnierzy i przypomnieć im o wartościach, o które walczą.

Lista wielkich polityków, których serca biły w rytmie muzyki Chopina, gdyby miała być kompletna, byłaby niezmiernie długa. Warto jednak już na zakończenie tej krótkiej z konieczności wyliczanki wspomnieć o Królowej Belgów Fabioli, która jako słuchaczka-melomanka uczestniczyła w przesłuchaniach VI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie w 1960 roku. Jej obecność była znaczącym wydarzeniem i podkreśliła międzynarodowy prestiż tego ważnego muzycznego konkursu, jak i wielkości muzyki polskiego kompozytora w świecie.

Co sprawia, że muzyka Chopina ma tak uniwersalny apel, przekraczający granice kultur i systemów politycznych? Być może odpowiedź leży w jej niezwykłej zdolności do wyrażania najgłębszych ludzkich emocji — od radości i nadziei po melancholię i tęsknotę. Chopin w swoich kompozycjach potrafił uchwycić esencję ludzkiego doświadczenia, tworząc dzieła, które przemawiają do słuchaczy niezależnie od ich pochodzenia czy statusu. Dla wielu polityków muzyka Chopina stanowi również most łączący różne kultury i narody. W czasach napięć międzynarodowych i konfliktów, wspólne doświadczenie piękna muzyki Chopina może służyć jako przypomnienie o tym, co nas łączy jako ludzi, a nie dzieli. Warto również zauważyć, że zamiłowanie do muzyki Chopina wśród polityków może być postrzegane jako wyraz ich wrażliwości i głębszego zrozumienia kultury. W świecie, gdzie polityka często kojarzy się z twardymi negocjacjami i zimną kalkulacją, aprecjacja dla sztuki wysokiej może być postrzegana jako oznaka wielowymiarowości i humanizmu przywódców.

AI

Fascynacja muzyką Chopina wśród wielkich polityków jest więc niezwykłym fenomenem, który zasługuje na uwagę i głębszą analizę. Pokazuje ona, że nawet w świecie wielkiej polityki jest miejsce na wrażliwość i docenianie piękna. Muzyka Chopina, przekraczając granice czasu, kultur i systemów politycznych, pozostaje uniwersalnym językiem, który przemawia do serc i umysłów ludzi na całym świecie, niezależnie od ich pozycji czy przekonań.

Warto na koniec zastanowić się, jak ta wspólna miłość do muzyki Chopina była i jest wykorzystywana w dyplomacji i w budowaniu mostów między narodami. Z całą pewnością organizowane co roku międzynarodowe wydarzenia chopinowskie, takie jak Festiwal w Dusznikach-Zdroju lub warszawski Festiwal Chopin i jego Europa są wartościową platformą do dialogu i zrozumienia między różnymi krajami. W ten sposób dziedzictwo Chopina nie tylko zachwyca swoim artystycznym pięknem, ale także przyczynia się do budowania lepszego, bardziej harmonijnego świata.

2024-07-12

14. Ballady Chopina

— zwierciadło epoki romantyzmu

Od pieśni do symfonii — to właśnie ballady Chopina wyznaczają ten niezwykły szlak.

Wyobraźmy sobie na chwilę mrok XIX-wiecznego salonu. Światło migocących świec maluje tańczące cienie na ścianach, a powietrze gęstnieje od emocji. Wtem, z głębi fortepianu wydobywa się dźwięk — melancholijny, pełen tęsknoty, lecz zarazem przeszywający dreszczem grozy. To Fryderyk Chopin, poeta fortepianu, rozpoczyna swą opowieść. Nie są to jednak słowa, lecz dźwięki: czarodziejskie, malarskie, budujące przed naszymi oczami historie pełne namiętności, tajemnic i ducha romantyzmu. To właśnie ballady, te niezwykłe poematy dźwiękowe, te dzieła, które stają się zwierciadłem epoki, w jakiej powstały, odzwierciedlając jej fascynacje, lęki i marzenia.

Czymże jednak są owe ballady? To nie tylko formy muzyczne, to prawdziwe arcydzieła miniaturowej narracji, w których Chopin, niczym wirtuoz słowa, snuje opowieści bez użycia słów. Czerpiąc inspirację z ludowych podań, legend i poezji romantycznej, w tym ballad(!) Mickiewicza, tworzy kompozycje pełne dramatyzmu, z wartką akcją i wyrazistymi bohaterami.

Już sama forma ballad, ich swobodna struktura i improwizatorski charakter, idealnie wpisują się w ducha romantyzmu. To epoka odrzucenia sztywnych form klasycznych, czas buntu przeciwko konwenansom i pochwały indywidualizmu. Ballady Chopina, z ich nagłymi zmianami dynamiki, kontrastującymi nastrojami i bogactwem środków wyrazu, stają się kwintesencją romantycznej wrażliwości.

AI

Słuchając ballad, przenosimy się w krainę wyobraźni, gdzie królują duchy i demony, a miłość splata się ze śmiercią w nierozerwalnym uścisku. W pierwszej Balladzie g-moll niemal słyszymy zawodzenie wiatru nad mogiłami i złowrogie pohukiwanie sowy, gdy tymczasem w tle rozbrzmiewa pełna żalu melodia, niczym lament nad utraconą miłością. Ballada ta jest jak muzyczna podróż przez różne etapy emocji i odkryć wewnętrznych. Pełna kontrastów i głębokiej ekspresji, prowadzi nas przez meandry nostalgii, walki, grozy i ostatecznego pojednania, tworząc niesamowite, emocjonalne doświadczenie, które pozostawia trwały ślad w naszym sercu. Z kolei w drugiej Balladzie F-dur niektórzy mogą dopatrzyć się inspiracji polską przyrodą, a zwłaszcza Mazowszem, skąd pochodził Chopin. Spokojne, liryczne fragmenty mogłyby dla nich oddawać piękno krajobrazu, a fragmenty bardziej dramatyczne — siłę żywiołów, takich jak wiatr czy burza. Dla innych Ballada F-dur może być interpretowana jako odbicie wewnętrznego świata artysty — jego wrażliwości, emocjonalności, ale też siły i determinacji. Kontrastujące fragmenty utworu są jak projekcja jego skrajnych stanów ducha — od euforii i natchnienia po zwątpienie i melancholię. Tymczasem Ballada nr 3 As-dur może być interpretowana jako opowieść o głębokich emocjach i refleksjach ludzkiego doświadczenia. Jej delikatna i liryczna melodyka przypomina o istnieniu miłości platonicznej, pełnej tęsknoty i subtelności. Dynamiczne kontrasty oraz bogata harmonia utworu mogą oddawać wewnętrzne zmagania artysty, melancholię i kontemplację nad przemijaniem życia. Ballada ta łączy w sobie techniczną wirtuozerię z głęboką poetyckością, prowadząc słuchacza przez różne stany emocjonalne, od spokoju i zadumy po dramatyczne kulminacje. To muzyczna podróż przez najważniejsze aspekty ludzkiej natury, pozostawiająca trwały ślad w sercu słuchacza. I wreszcie ta niezwykła, niesamowita czwarta Ballada f-moll, ballada, która rozlewa się w ciszy niczym atrament po płótnie. Już pierwsze jej mistyczne dźwięki zaśpiewu, nie bez powodu okrzykniętej mianem muzycznej Mona Lisy, wciągają bez reszty. To nie są dźwięki, to emocje ubrane w aksamit fortepianu. Tajemnica, smutek, ale i dziwna, niepokojąca nadzieja splatają się w hipnotyzującą opowieść. Każdy w tej balladzie pasaż to pociągnięcie pędzlem mistrza. Delikatne, eteryczne pasaże jak muśnięcia woalu, po których następują dramatyczne, pełne napięcia kaskady dźwięków. Serce przyspiesza, by za chwilę zamrzeć w zawieszeniu. I ten finał! Eksplozja uczuć, burza, po której zostaje tylko echo i pytanie bez odpowiedzi, zawieszone w ciszy jak uśmiech Mony Lisy na płótnie. Długo po ostatnim akordzie pozostaje w nas to drżenie, niedopowiedzenie. Bo muzyka Chopina, jak prawdziwe arcydzieło, nie daje łatwych odpowiedzi, lecz otwiera przed słuchaczem nowe światy.

Pisząc o balladach, nie można pominąć wątku narodowego, tak silnie obecnego w twórczości Chopina i w całej epoce romantyzmu. Wygnaniec z własnego kraju wplata w swoje ballady tęsknotę za Polską, czyniąc je swoistym testamentem patriotyzmu. Ballady Chopina to jednak nie tylko odbicie ducha epoki. To również wyraz geniuszu kompozytora, jego niezwykłej wrażliwości i nowatorstwa. Chopin przekracza granice formy, tworząc utwory o symfonicznym rozmachu i głębi, a jednocześnie zachowując intymny charakter miniatury. Jego muzyka, pełna poetyckich metafor i symboli, do dziś zachwyca świeżością i ponadczasowym pięknem.

Od pieśni do symfonii — to właśnie ballady Chopina wyznaczają ten niezwykły szlak. To w nich bije serce romantyzmu, z całą jego burzliwością uczuć, tęsknotami i marzeniami. Słuchając tych utworów, nie tylko obcujemy z arcydziełami muzycznymi, ale także zaglądamy w głąb ludzkiej duszy, odkrywając w niej odbicie wieku romantyzmu, który na zawsze odcisnął swe piętno na historii i sztuce.

2024-07-17

15. Maria Szymanowska: polska królowa fortepianu, która oczarowała Europę

Wspominanie artystki w jej 193 rocznicę śmierci.

Czy Fryderyk Chopin spotykał się z Marią Szymanowską, wybitną polską pianistką-kompozytorką przełomu XVIII i XIX stulecia? — Być może… Chociaż nigdzie nie zostało to udokumentowane. Wiemy jednak, że w jednym z listów do Jana Białobłockiego zapowiadał, że „będzie niezawodnie” na koncercie, który Szymanowska miała dać w Warszawie, w styczniu w 1827 roku. Trudno byłoby także wykazać bezpośredni wpływ jej kompozycji na twórczość Chopina. Jednak liczne podobieństwa w ich stylach twórczych sugerują, że Szymanowska musiała być i była ważną postacią świata muzyki dla twórcy z Żelazowej Woli.

Była jedną z tych wielkich naszych rodaczek, której muzyka i życie, jeszcze nim nad firmamentem Europy zajaśniał geniusz Chopina, inspirowały wielu ludzi na całym świecie. Często przywoływana jako „pierwsza polska pianistka koncertowa”, Szymanowska była kimś więcej niż tylko utalentowaną wykonawczynią. Była również kompozytorką, której los obfitował w ciekawe wątki i nieoczekiwane zwroty akcji. Życie Szymanowskiej to bowiem historia nietuzinkowej kobiety, która na przełomie XVIII i XIX stulecia, kiedy panowie nosili pończochy i peruki, a kobiety miały cicho siedzieć w domowych pieleszach i haftować tkaniny, postanowiła podjąć społeczne ryzyko i postawić na swoim. I udało się. Jako pianistka i kompozytorka, podbiła serca (i uszy!) całej Europy.

Urodziła się 14 XII 1789 roku w Warszawie, w rodzinie, w której muzyka grała ważną rolę. Ojciec — Franciszek Wołowski, właściciel browaru — jako miłośnik muzyki prowadził także elitarny salon chętnie odwiedzany przez Elsnera, Lessla, Kurpińskiego, Lipińskiego, a nawet Angelikę Catalani — włoską divę operową i prawdopodobnie także przez Mikołaja Chopina — ojca przyszłego geniusza. Ojciec Marii, gdy tylko dostrzegł talent córki, postanowił rychło go oszlifować. Od ósmego roku życia zorganizował dla niej naukę gry na fortepianie u zapomnianych dziś: Antoniego Lisowskiego i Tomasza Gremma. Pierwsze publiczne koncerty zaczęła dawać jako nastolatka, zachwycając publiczność nie tylko talentem, ale i urodą. Maria, co tu dużo mówić, była bowiem także prawdziwą pięknością. Jednak uroda, oczywiście, to nie wszystko. Szymanowska musiała ciężko pracować na swój sukces, dając z czasem liczne koncerty, a jednocześnie komponując własne utwory, które zachwycały oryginalnością i nowatorskim stylem.

W roku, w którym Chopin przyszedł na świat (1810), jednocześnie z chwilą uzyskania pełnoletności (21 lat) była już prawdziwą estradową gwiazdą, koncertującą w największych miastach Europy, od Petersburga, przez Wiedeń i Berlin, aż po Londyn. Wyobraźmy sobie te sale koncertowe, pełne eleganckich dam i panów w perukach, którzy z zapartym tchem przysłuchiwali się grze polskiej pianistki… A Szymanowska nie tylko dla nich grała, komponowała, ale też wielu z nich uczyła! Wśród jej uczennic znalazły się nawet księżniczki! Możecie sobie Państwo wyobrazić, jak to musiało być? — Polska dziewczyna ucząca gry na fortepianie najznamienitsze osobistości tamtych czasów? To tak, jakby dzisiaj Edyta Górniak czy Sanah uczyła śpiewać… księżniczkę Charlotte!

W roku 1810 wyszła za mąż za Józefa Szymanowskiego — dzierżawcę dóbr otwockich. Niestety, to nie było szczęśliwe małżeństwo. W 1820 roku Maria zdecydowała się na separację, zabierając ze sobą dzieci (w tym: Celinę Szymanowską — późniejszą żonę Adama Mickiewicza). Było to odważne posunięcie, które, na przekór wyrokowi losu, otworzyło przed nią nowe możliwości zawodowe. Jako kobieta niezależna, dobrze zorganizowana życiowo, odtąd mogła całkowicie poświęcić się muzyce, co zaowocowało jeszcze większym sukcesem w jej karierze. Jednym z kluczowych dla niej momentów była podróż do Petersburga w 1822 roku. Występy w tej europejskiej stolicy muzyki otworzyły przed Szymanowską drzwi do najwyższych sfer towarzyskich. Była to także okazja do nawiązania kontaktów z innymi wybitnymi artystami tamtego czasu. I nadal dużo koncertowała. W Marienbadzie urzekła swą grą i osobowością Goethego, w Berlinie odwiedziła rodzinę Mendelssohnów, w Paryżu z powodzeniem zmierzyła się na scenie ze skrzypkiem Pierreʼem Baillotem, w Londynie spotkała Rossiniego, Clementiego, Riesa, Cramera i Moschelesa, we Florencji poznała Ogińskiego. Co ciekawe, Szymanowska cieszyła się sławą nie tylko jako pianistka, ale również kompozytorka. Jej utwory były publikowane i chętnie wykonywane w całej Europie.

Szymanowska była również jedną z pierwszych artystek, które zaczęły organizować koncerty w ramach tzw. „serii koncertów”, co było w pewnym sensie innowacją tamtych czasów. Oznaczało to, że grała nie tylko na zaproszenie dworów czy arystokracji, ale również dla szerokiej publiczności, w sposób bardziej zorganizowany i dostępny dla różnych warstw społecznych. Warto również wspomnieć, że jej twórczość miała wpływ na młodego Fryderyka Chopina, który był jej wielkim admiratorem. Niektóre źródła sugerują, że spotkali się osobiście, a Szymanowska wywarła na niego niemałe wrażenie. To ciekawe nawiązanie, biorąc pod uwagę, że Chopin jest jednym z najważniejszych kompozytorów w historii muzyki, a jego muzyka jest w dużej mierze uznawana za kontynuację polskiej tradycji, której jednym z elementów była działalność Szymanowskiej. Co ciekawe, Maria nie ograniczała się tylko do fortepianu. Pisała również liczne pieśni i inne kompozycje kameralne. Jej dorobek jest różnorodny i pełen ekspresji. Można w nim znaleźć zarówno pełne wirtuozerii utwory na fortepian, jak i liryczne pieśni, które doskonale oddawały nastroje epoki romantyzmu.

Wańkowicz Walenty: „Portret pianistki Marii Szymanowskiej” (1828)

W 1827 roku Maria osiedliła się na stałe w Petersburgu, gdzie otworzyła własny salon muzyczny. To miejsce szybko stało się centrum kulturalnym, przyciągającym artystów, intelektualistów i polityków z całej Europy. Dzięki temu Szymanowska miała ogromny wpływ na życie muzyczne i kulturalne tamtych czasów. Niestety, nie dane było jej żyć zdrowo i długo. Zarażona straszliwą chorobą Maria Szymanowska zmarła 25 lipca 1831 roku na cholerę. Jej śmierć była ogromnym ciosem nie tylko dla jej bliskich, ale również dla całego świata muzyki, który stracił jedną z najjaśniejszych gwiazd tamtych czasów.

Chociaż Maria Szymanowska zmarła stosunkowo młodo, jej wpływ na muzykę i kulturę tamtej epoki jest niezaprzeczalny. Była pionierką, która przełamywała schematy i otwierała drogi dla przyszłych pokoleń artystek. Jej muzyka i życie są wspaniałym przykładem na to, że pasja i determinacja mogą przecierać nowe szlaki, niezależnie od okoliczności. Dlaczego więc warto pamiętać i celebrować postać Marii Szymanowskiej? — Przede wszystkim dlatego, że była kobietą niezwykłą, która nie bała się iść pod prąd, a jej muzyka, choć może nieco zapomniana, nadal ma w sobie niezwykłą moc. W czasach, gdy kobiety musiały walczyć o swoje miejsce w świecie sztuki, Szymanowska nie tylko znalazła swoje miejsce, ale także zdominowała scenę europejską, zyskując uznanie wśród najbardziej wyrafinowanych słuchaczy.

W dobie dzisiejszych nowości technologicznych i różnorodnych form rozrywki warto wrócić do korzeni i przypomnieć sobie, skąd to wszystko się wzięło. Postać Marii Szymanowskiej jest doskonałym punktem wyjścia do tej refleksji. Dlatego weźmy sobie do serca jej historię i muzykę, dajmy temu blaskowi na nowo zaświecić i inspirujmy się jej niezwykłą podróżą przez życie i sztukę.

A w załączeniu do wspomnień — nokturn B-dur Marii Szymanowskiej w szlachetnym, ujmującym naturalną prostotą wykonaniu pani Anny Lipiak.

https://youtu.be/Aw2FLkNR4as

2024-07-25

16. Dźwięki nadziei wśród gruzów: Muzyka Chopina w ogniu powstania warszawskiego

Muzyka Chopina podczas powstania warszawskiego była czymś więcej niż tylko wyrazem polskiego ducha. Była realnym wsparciem, inspiracją, źródłem siły i nadziei dla walczących powstańców. O roli muzyki Chopina podczas powstania warszawskiego w dniu 80 rocznicy wybuchu powstania — mój rocznicowy felieton.

Powstanie warszawskie… Sześćdziesiąt trzy dni walki, poświęcenia, niezłomności. Sześćdziesiąt trzy dni, w których Warszawa miażdżona brutalną siłą okupanta stawiała opór, chwytając się każdej iskierki nadziei. W tym piekle zniszczenia, wśród gruzów i rozpaczy rozbrzmiewała muzyka Chopina. Muzyka, która była czymś więcej niż tylko wyrazem polskiego ducha — była realnym wsparciem, otuchą i potężnym impulsem dla walczących powstańców. Chopin, syn polskiej ziemi, wygnany przez los, stał się symbolem tęsknoty za wolnością, za utraconą ojczyzną. Jego nuty, przesiąknięte bólem emigracji, niosły w sobie jednak i potężną dawkę nadziei, wiary w lepsze jutro. Nic więc dziwnego, że w czasie powstania, w sercach walczących warszawiaków, muzyka Chopina odżywała ze zdwojoną siłą.

Wyobraźmy sobie: zniszczona ulica, barykady zbudowane z gruzów, zmęczeni, ale nieugięci powstańcy. I nagle, w tej scenerii grozy, z prowizorycznego radia, z ust ulicznego artysty, z okien zniszczonego domu, płynie muzyka Chopina. Wreszcie Chopin! Chopin, który przez całą okupację pod karą śmierci zabroniony, teraz gdy tylko nadarzała się okazja, może wreszcie wybrzmiewać bez ograniczeń. Delikatne pasaże, heroiczne akordy, melancholijne melodie — wszystko to splatało się w niezwykły pejzaż dźwiękowy, który dawał ukojenie dla duszy, wyciszenie pośród burzy. Muzyka Chopina była jak balsam na rany, pozwalała na chwilę zapomnieć o grozie sytuacji, przypominała o pięknie, o wartościach, o które walczyli powstańcy. W chwilach zwątpienia dodawała otuchy, podnosiła na duchu, utwierdzała w przekonaniu o słuszności sprawy. Bohaterowie Powstania, słysząc te znajome dźwięki, czuli, że nie są sami. Że Chopin, symbol walki o wolność, jest z nimi, wspiera ich swoim geniuszem i wrażliwością. Koncerty chopinowskie, organizowane w piwnicach i schronach, gdzie grali dla powstańców m.in. Jan Ekier, Róża Etkin – stawały się manifestacją polskości, wyrazem niezłomnego ducha narodu. Były też jasnym sygnałem dla wroga: Warszawa walczy, Warszawa żyje, Warszawa nie poddaje się! Nawet pośród ruin, kultura, sztuka, piękno nie giną, ale stają się orężem w walce o wolność.

AI

Nie sposób przecenić znaczenia muzyki Chopina na morale powstańców. Była jak powiew świeżego powietrza w dusznej atmosferze strachu i niepewności. Przypominała o tym, co najważniejsze: o miłości, o wolności, o pięknie, o które warto walczyć. Dlatego właśnie muzyka Chopina podczas powstania warszawskiego była czymś więcej niż tylko wyrazem polskiego ducha. Była realnym wsparciem, inspiracją, źródłem siły i nadziei dla walczących powstańców. Była dowodem na to, że nawet w obliczu największej tragedii, sztuka potrafi przetrwać i dawać siłę do walki o lepsze jutro.

Dziś — osiemdziesiąta rocznica wybuchu powstania warszawskiego.

Gloria i chwała Powstańcom!

2024-08-01

17. Maria Kalergis

— uczennica Chopina. Kobieta, o której już za życia krążyły legendy

Refleksje w 202 rocznicę urodzin

Maria Kalergis. Uczennica Chopina, muza artystów, femme fatale… Kobieta, o której wciąż krążą legendy.

Mówiono o niej: „bogini piękności”, „muza artystów”, „najpiękniejsza kobieta Europy”. Jej własny ojciec (Niemiec w carskiej służbie) nazwał ją „ultrapolską wariatką”. Urodzona w Warszawie Maria Kalergis — bo o niej mowa — kobieta-legenda, kobieta-zagadka, to postać, obok której nawet dziś, ponad dwa stulecia od jej urodzin, nie da się przejść obojętnie.

Już od najmłodszych lat obracała się w kręgach elit. Była córką Tekli Nałęcz-Górskiej i hrabiego Fryderyka Karola Nesselrode, szefa warszawskiej żandarmerii. Pozycja służbowa ojca otworzyła Marii drzwi do najznamienitszych salonów Europy.

Obdarzona nieskazitelną urodą i wdziękiem, błyskawicznie stała się ozdobą salonowych spotkań. I bynajmniej to nie była kolejna piękna buzia, która ładnie wyglądając, jedyne stroiła piękne miny. Maria prezentowała się jako inteligentna, błyskotliwa kobieta, z ciętym dowcipem i darem prowadzenia rozmów towarzyskich na każdy temat. Nic dziwnego, że przyciągała do siebie mężczyzn jak magnes. Wśród nich — tych najwybitniejszych: generałów, artystów, poetów…

I tu dochodzimy do Chopina. Ich drogi zeszły się w Paryżu, gdzie Maria, już jako mężatka (po mężu Kalergis — greckim arystokracie, potomku bizantyjskiego rodu) pobierała lekcje gry u Mistrza. I to nie były kurtuazyjne spotkania! Chopin, znany ze swojej surowości, widział w Marii prawdziwy talent. Zachwycał się jej muzykalnością, wrażliwością i pracowitością. Ich relacja, choć krótka, pozostawiła po sobie ślad w korespondencji Chopina do sióstr, do których w styczniu 1848 pisał: „Panią Kalergis uczę; w istocie bardzo pięknie gra i bardzo wielki sukces ma w świecie wielkim paryskim ze wszech miar”. Czy poza udzielaniem lekcji utalentowanej uczennicy kryło się coś więcej? Nie jest tajemnicą, że Fryderyk Chopin miał wiele uczennic, jednakże tylko o nielicznych, takich jak Delfina Potocka czy właśnie Maria Kalergis mówi się, że między nimi a nim mogła istnieć pewna chemia, która wykraczała poza relację mistrz-uczeń. I choć dowody na to są bardzo skąpe, to jednak legendy głoszą, że Maria mogła być co najmniej platoniczną miłością kompozytora.

Jednakże, jak to bywa w życiu, nic co piękne nie trwa wiecznie. Relacja między Kalergis a Chopinem zaczęła się komplikować, zwłaszcza że Maria, której życie małżeńskie nie posłużyło, była także obiektem westchnień wielu innych mężczyzn. Była młoda, piękna i pełna energii, co przyciągało uwagę arystokratów i artystów.

Plotki, ploteczki, legendy… Wokół Marii Kalergis zawsze ich było pełno. Przypisywano jej romanse z najznamienitszymi mężczyznami epoki — od artystów po monarchów. Liszt, Heine, a nawet sam car Aleksander II mieli paść ofiarą jej uroku. Sama Maria, jak przystało na prawdziwą damę, nigdy nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła tym rewelacjom. Ot — kolejne jej tajemnice, które nie miały prawa ujrzeć dziennego światła.

Oczywiście tego, że uwielbiała adorację i flirty nie dało się ukryć. Świadoma swojej urody z gracją korzystała ze swych atutów. Ale czy to powód, żeby sprowadzać ją dziś tylko do roli pięknej ozdoby salonów? Maria Kalergis byłą postacią o wiele bardziej złożoną i intrygującą. Była kobietą, która, pomimo życia w świecie blichtru sławy i pozorów, zachowała niezależność i własne zdanie. Poza wszystkim była też mecenasem sztuki, wspierała młodych artystów, angażowała się w działalność charytatywną.

AI

Maria Kalergis. Uczennica Chopina, muza artystów, femme fatale… Jej historia dobitnie pokazuje, że muzyka to nie tylko nuty na papierze, ale także emocje, relacje i życie, które wypełniają każdą frazę i dźwięk. Legendy, które o niej krążą, tworzą aurę tajemnicy i niedopowiedzenia. Kim więc tak naprawdę była? — Odpowiedź na to pytanie ukrywa się gdzieś pomiędzy faktami a plotkami, pozostawiając każdemu z nas pole do własnych interpretacji, domysłów, dopowiedzeń. Jedno nie powinno jednak budzić niczyjej wątpliwości: Maria Kalergis była nietuzinkową inspirującą postacią — kobietą niezależną, której życie i twórczość oplotły się wokół siebie tak ściśle, że trudno oddzielić jedno od drugiego. Jej talent, determinacja i pasja uczyniły z niej jedną z najbardziej fascynujących postaci swoich czasów. Można powiedzieć — została dziełem sztuki w ludzkiej formie: pełnym kontrastów, piękna i nieprzemijającej wartości.

Dziś, w 202 rocznicę urodzin Marii Kalergis, wciąż trudno jest nam odseparować prawdę o jej życiu od legendy. Faktem jest, że była utalentowaną pianistką, muzą wielu artystów, poetów, generalicji. Faktem jest i to, że jej nazwisko wplotło się w życiorys Chopina. I to intrygujące połączenie na zawsze już pozostanie sekretem w historii muzyki i w opowieściach o tej nietuzinkowej kobiecie.

2024-08-07

18. Dziedzictwo, które gra po wieczność: Profesor Jan Ekier — dekada bez Mistrza…

To już dziesięć lat…

Dziesięć lat minęło. Cisza zapadła w miejscu, gdzie niegdyś rozbrzmiewał głos autorytetu, gdzie przemieszczające się po klawiaturze palce wyczarowywały duszę Chopina. Dziesięć lat temu, 15 VIII 2014 roku Profesor Jan Ekier, nestor polskiej pianistyki, chopinista wszech czasów, odszedł na wieczystą scenę, zostawiając po sobie spuściznę olśniewającą niczym diamentowa kaskada dźwięków.

Trudno mówić o Chopinie, nie wspominając Jana Ekiera. Był on chopinowskim archiwistą, badaczem zakochanym w nutach, w każdym ich zawijasie doszukującym się geniuszu kompozytora. Lecz przede wszystkim był muzykiem, dla którego partytury nie były martwym zapisem, a drogowskazem do świata emocji, do głębi ludzkiej duszy, którą Chopin potrafił uchwycić jak nikt inny. W jego wykonaniu mazurki przestawały być tylko tańcami, a stawały się opowieściami — melancholijnymi, zalotnymi, czasem rozdzierającymi serce tęsknotą. Polonezy nabierały majestatu, dumy i siły, a nokturny otulały słuchacza welonem nostalgii i zadumy. Jan Ekier nie interpretował Chopina — on go czuł, rozumiał, przepuszczał przez pryzmat własnej wrażliwości, wydobywając z nut prawdę tak czystą i poruszającą.

Profesor Ekier przez wiele lat był jurorem Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, skądinąd tego samego Konkursu, w którym jako uczestnik w roku 1937 (trzecia edycja) zdobył jedną z regulaminowych nagród. Odtąd grał, promując Chopina przez długie lata (nawet pod niemiecką okupacją, gdy granie Chopina karane było śmiercią, koncertował na tajnych spotkaniach, a gdy wybuchło powstanie — dla warszawskich powstańców!). Po wojnie dawał koncerty na całym świecie. Z czasem oprócz grania stał się również aktywnym uczestnikiem życia kulturalnego Polski, przyczyniając się do odkrywania i promowania młodych talentów. Jego opinie i oceny były zawsze wysoko cenione, zarówno przez swych uczniów, jak i innych ekspertów. I tak jak Chopin był symbolem polskości, tak Profesor Ekier stał się symbolem chopinizmu. Jego praca nad Wydaniem Narodowym Dzieł Fryderyka Chopina to monumentalne dzieło, fundament dla przyszłych pokoleń muzyków. To dzięki niemu mamy dostęp do czystej, nieskażonej ingerencjami stylistycznymi, formy chopinowskiej muzyki.

Ale Profesor Ekier to nie tylko wirtuoz grający Chopina. To również pedagog, który w murach warszawskiej Akademii Muzycznej kształcił kolejne pokolenia pianistów. Podczas swej kilkudziesięcioletniej działalności pedagogicznej wychował kilkupokoleniową muzyczną rodzinę — cały muzyczny ród, z tak znamienitymi dziś i cenionymi w każdym zakątku globu nazwiskami, jak Piotr Paleczny, Bronisława Kawalla, Teresa Manasterska, Alicja Paleta-Bugaj, Ella Susmanek czy Paweł Kamiński — kontynuator prac nad Wydaniem Narodowym… I wielu innych. Ale Jan Ekier był nie tylko pedagogiem, badaczem, artystą — był także mentorem, którego rady i uwagi były na wagę złota, który potrafił zaszczepić w młodych sercach miłość do muzyki i szacunek do tradycji.

Jan Ekier — Fot. Kancelaria Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej/prezydent.pl/GFDL/Wikipedia

Dziesięć lat minęło, a echa jego działalności i gry nadal rozbrzmiewają w salach koncertowych, w domach, w sercach. Dziedzictwo Jana Ekiera to nie tylko nuty, ale przede wszystkim duch, pasja i oddanie, które uczyniły go jednym z najwybitniejszych pianistów XX wieku. Jego imię na zawsze zostało wpisane złotymi zgłoskami w historię polskiej i światowej muzyki. Bo choć odszedł od nas fizycznie, jego muzyka, jego nauka, jego miłość do Chopina — to wszystko pozostało. I będzie grało po wieczność, niczym echo tamtych dźwięków, które w jego wykonaniu chwytały za serce i nie pozwalają o sobie zapomnieć.

2024-08-15

19. „Chopin i jego Europa” — magia Palecznego w Koncercie e-moll Chopina!

„Chopin i jego Europa” — Szlachetny i pełny romantycznego uniesienia koncert maestro Piotra Palecznego oczarował wczorajszego wieczoru festiwalową publiczność.

To bez wątpienia jedno z najjaśniejszych nazwisk na firmamencie współczesnej pianistyki, to prawdziwy ambasador polskiej muzyki, Wirtuoz-Artysta, który z pasją promuje dzieła narodowych kompozytorów na arenie międzynarodowej, to muzyczny poeta, którego perfekcja, artystyczna wrażliwość oraz nieustanne zaangażowanie w szerzenie muzyki Chopina, Szymanowskiego, Paderewskiego, Lutosławskiego i innych — czynią go nie tylko wybitnym pianistą, ale także niezrównanym promotorem polskiej kultury na całym świecie — krótko mówiąc: Piotr Paleczny.

Z ogromną przyjemnością i nadziejami udałem się na koncert w wykonaniu Piotra Palecznego, który miał miejsce wczoraj, 21 sierpnia, w ramach wieczornego koncertu jubileuszowego XX Festiwalu „Chopin i jego Europa” pod artystyczno-kierowniczym nadzorem Stanisława Leszczyńskiego. I od razu uprzedzę: było wspaniale. Koncert Palecznego, jak i zresztą pozostałe pozycje wczorajszego wieczoru okazały się zapadającą w serca muzyczną ucztą. Narodowa Scena stała się świadkiem prawdziwego muzycznego święta, a zgromadzona publiczność, wypełniająca salę filharmonii do ostatniego krzesełka, podziwiała doskonałe występy.

Gwiazda wieczoru — Pan Piotr Paleczny, będąc pozadyskusyjnym mistrzem fortepianu, skutecznie zadbał o dostarczenie nam, melomanom — Chopina na najwyższym poziomie. Jego interpretacja Pierwszego Koncertu e-moll op. 11 była nie tylko muzycznym spektaklem mistrzowskiej pianistyki pełnym niuansów, którymi malował dźwiękowe pejzaże, ale i emocjonalną introspekcją romantycznego świata kompozytora. Chopin w wykonaniu Palecznego tętnił wczoraj życiem i poezją, prowadząc słuchaczy przez burzliwe ekscytacje i ciche, liryczne uniesienia. Jego technika pianistyczna była absolutnie perfekcyjna, ale jednocześnie wolna od choćby cienia manierycznej przesady, co pozwalało nam, słuchaczom, na prawdziwie duchowe przeżywanie muzyki. Orkiestra Sinfonia Varsovia pod batutą Jacka Kaspszyka towarzyszyła pianiście z wielkim wyczuciem, tworząc wzorzec harmonii wykonawczej między solistą a świetnie prowadzoną przez dyrygenta orkiestrą.

Od pierwszych więc dźwięków koncertu można było poczuć magię i niezwykłą atmosferę, którą Paleczny umiejętnie wprowadził i którą perfekcyjnie kontrolował. Jego interpretacja Chopina była ucztą dla zmysłów, pełną ciepłych emocji i głębokiego zrozumienia dla romantycznej kompozycji. Artysta podszedł do dzieła z ogromnym szacunkiem, jednocześnie dodając swój własny, niepowtarzalny styl. Połączenie precyzyjnej techniki z emocjonalnym zaangażowaniem sprawiło, że każda odgrywana przez Palecznego nuta nabierała znaczenia, a publiczność była świadkiem prawdziwego spektaklu w mistrzowskim wykonaniu. Paleczny, znany zresztą z wielkiej muzycznej wrażliwości oraz wyjątkowej umiejętności wchodzenia w detale, z łatwością prowadził słuchaczy przez różnorodne emocje, jakie wywołuje dzieło Chopina. Jako uczeń śp. prof. Ekiera perfekcyjnie realizował muzyczny testament swego mistrza. Od pełnych napięcia i dramatyzmu momentów, po subtelne, liryczne fragmenty — z przekonaniem oddawał strukturalne kontrasty utworu, ukazując cały wachlarz emocji, które Chopin zawarł w koncertowym opus. Nie sposób również nie wspomnieć o wyjątkowej chemii, jaka nawiązała się pomiędzy pianistą a orkiestrą Sinfonia Varsovia. Pod batutą Jacka Kaspszyka muzycy doskonale współpracowali z solistą, tworząc spójną i harmonijną całość. To obustronne zaangażowanie i pasja do muzyki udzieliły się również publiczności, która od pierwszego orkiestrowego tutti do ostatniego akordu pianisty z zapartym tchem śledziła cały występ.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 66.39
drukowana A5
Kolorowa
za 97.13