E-book
15.75
drukowana A5
35.82
Chłopak, który sprzedawał bilety

Bezpłatny fragment - Chłopak, który sprzedawał bilety

Objętość:
103 str.
ISBN:
978-83-8431-723-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.82

"...wszystko wokół to tania scenografia, za którą dzieją się prawdziwe rzeczy.” — Marc Chadbourn

Michał Brzozowski. Gdańsk, 2005

Chodziłem z zadartą głową; stałem się studentem pierwszego roku filozofii na Uniwersytecie Gdańskim. Platon, Arystoteles, Epikur, Marek Aureliusz, Kant — na co dzień zgłębiałem myśli moich ulubieńców. Jednak musiałem też z czegoś żyć i gdzieś mieszkać. Posada biletera w prywatnym teatrze kameralnym w Gdańsku zapewniła mi jedno i drugie. Czy mogłem przewidzieć, że pobyt w tym miejscu i poznanie Julii Bogdańskiej, wywróci moje życie do góry nogami, że obróci je o 180 stopni, że usłyszę śmiech „Głównego Reżysera”, kiedy opowiem mu o swoim grafiku i szczegółowych planach na przyszłość? Intuicja mnie zawiodła, albo w ogóle nie działała, bo miałem zbyt wielkie Ego, które przesłaniało mi cały świat niematerialny, w który zresztą nie wierzyłem. Filozofia i teatr. Wtedy tylko to się liczyło dla mnie. No i oczywiście — ja — w centrum, mimo, że byłem tylko sprzedawcą biletów, jednak nie miałem z tego powodu najmniejszych kompleksów, bo jak to powiedział Bolesław Prus w „Lalce”: „Świat podobny jest do amatorskiego teatru; więc nieprzyzwoicie jest pchać się w nim do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda rola jest dobra, o ile grać ją z artyzmem (…)”.

Z biegiem dni teatr stał się moim drugim domem. Nie tym metaforycznym — naprawdę pachniał kurzem, farbą olejną i starym welurem, a jego zakamarki znałem lepiej niż własny pokój w akademiku. Znałem stukot każdego zniszczonego stopnia na schodach prowadzących na widownię, wiedziałem, który reflektor trzeba delikatnie potrącić, by zgasł, i w którym miejscu sufitu słychać było przeciąg, jakby ktoś tam cicho szeptał.

Pierwsze tygodnie minęły bez szczególnych wydarzeń. Kasowałem bilety, pomagałem widzom znaleźć miejsca, czasem — jeśli ktoś z obsługi nie przyszedł — roznosiłem herbatę aktorom do garderób. Obserwowałem ich z fascynacją: ludzi, którzy wchodzili w cudze życia z taką łatwością, jakby własnego mieli już dość. Wtedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. Julię Bogdańską.

Nie mogłem jej nie zauważyć — miała w sobie ten rodzaj skupienia, który przyciąga bardziej niż uroda. Wchodziła na scenę jak ktoś, kto wie, że każde jej słowo zostanie wysłuchane. Wtedy przygotowywali premierę „Giaura” — Julia grała Leilę, już po kilku próbach reżyser szeptał za kulisami, że to Julia to kobieta, której się nie zapomina. Była wtedy gwiazdą sceny kameralnej.

Ja natomiast… ja byłem cieniem. Obserwatorem zza kurtyny. Filozofem, który zamiast idei dobra, zaczął rozmyślać o uśmiechu kobiety, która, kiedy na niego spojrzy, potrafi unieważnić całą etykę Kanta jednym ruchem powieki.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o niczym — o pogodzie, o tym, że reflektory grzeją jak piekło, potem o książkach, o sensie istnienia, o tym, czy teatr to bardziej kłamstwo, czy może jedyna forma prawdy. W pewnym momencie zaczęło mi się wydawać, że Julia zna odpowiedzi na pytania, których ja jeszcze nie zdążyłem zadać.

Julia miała w sobie spokój, który jednocześnie budził we mnie niepokój. W jej obecności wszystko zwalniało — myśli, puls, świat. Spotykaliśmy się coraz częściej po próbach, kiedy teatr pustoszał, a echo kroków niosło się po korytarzach jak szmer wspomnień. Czasem przynosiła dwie filiżanki herbaty i siadała obok mnie w kasie, gdzie pachniało papierem, kurzem i zimnem, które wdzierało się z zewnątrz przez nieszczelne drzwi.

— Ty naprawdę czytasz tych wszystkich filozofów? — spytała pewnego wieczoru, patrząc, jak notuję coś w marginesach „Państwa” Platona.

— Nie wszystkich. Niektórzy są tylko lustrem, w którym próbuję zobaczyć siebie — odpowiedziałem.

Uśmiechnęła się lekko. — A widzisz coś?

— Czasem… cień, ale wiem, że jego źródłem jest światło...

Milczenie po tej rozmowie było cięższe niż jakiekolwiek słowa. Przez chwilę czułem, że coś się przesunęło między nami — delikatnie, nieuchronnie, jakby powietrze zgęstniało.

Zaczęliśmy wychodzić razem z teatru. Najpierw w kierunku Wrzeszcza, potem coraz dalej, aż pod sam brzeg morza. Tam, na molo, Julia siadała na piasku i patrzyła w granatowe fale, a ja zastanawiałem się, czy kiedykolwiek widziałem kogoś tak bardzo obecnego, a jednocześnie tak dalekiego.

Pewnej nocy, po premierze, zostałem, by pomóc technikom zwijać scenografię. Ona też została. Usiadła na scenie, tam, gdzie jeszcze leżały rekwizyty z przedstawienia — rozrzucone jabłka, sztuczna krew, korona z metalu. Zgasiliśmy światła, została tylko jedna lampa nad sceną, a światło z niej rozlewało się miękko po jej twarzy.

Podszedłem. Nie planowałem niczego. To był impuls, jakby coś — może właśnie ten „Główny Reżyser”, z którego wcześniej żartowałem — pociągnęło za niewidzialne sznurki.

Julia uniosła wzrok. — Wiesz, że czasem mam wrażenie, że teatr to tylko pretekst? — powiedziała cicho. — Do czego? — Do tego, żeby ludzie mogli się dotknąć naprawdę, choćby na chwilę.

Jej słowa zawisły między nami, a potem, zanim zdążyłem odpowiedzieć, położyła dłoń na mojej. Zwykły gest, a jednak miał w sobie coś ostatecznego — jakby właśnie zapadła decyzja, której żadne słowo nie cofnie.


Nie wiedziałem wtedy, że teatr, w którym przyszło mi pracować, skrywał nie tylko kulisy spektakli, ale też kulisy życia — takie, których nie powinno się oglądać z bliska. I że spotkanie z Julią Bogdańską było tylko pierwszym aktem w sztuce, której autorem — jak się miało okazać — nie byłem ja.

Julia Bogdańska. Gdańsk, 2005

Nie można żyć bez wyższego celu. Bóg. Rodzina. Pamięć o tamtej obławie. To było najważniejsze. Ale nie można też żyć bez dotyku, bez przytulenia, bez zaufania. Bez tego, wszystko pozostałe było niekompletne, nie do udźwignięcia. Dlatego wybrałam tamtego chłopaka, który sprzedawał bilety. W tym fałszywym świecie teatralnych masek, tylko on wydawał mi się prawdziwy. Poza tym, nie mogłam mieć zaufania do nikogo, w tym miejscu nie miałam przyjaciół.


Wszystko, co mnie otaczało, było sztuczne — gesty, słowa, nawet uśmiechy. Ludzie tutaj oddychali pozorem. Każdy ruch był wyreżyserowany, każde zdanie wypowiedziane z podtekstem. W teatrze, gdzie udawanie było sposobem na życie, prawda stawała się luksusem, na który mało kogo było stać. A ja… ja tęskniłam za czymś czystym, zwyczajnym, nieprzymuszonym. Za spojrzeniem, które nie analizuje, tylko widzi.
Ten chłopak z okienka kasowego był właśnie taki. Cichy, trochę nieśmiały, z dłoniami pachnącymi papierem biletów i atramentem, piękny jak z obrazka. Nie znał mojego nazwiska z afisza. Nie mówił o rolach, o premierach, o sztuce. Kiedy mnie widział, po prostu się uśmiechał — i ten uśmiech był jak oddech świeżego powietrza po długim duszeniu się w dymie kulis.
Czasami po spektaklu zostawał jeszcze chwilę, niby przypadkiem, żeby zapytać, czy nie potrzebuję odwiezienia, czy wszystko w porządku. Wtedy w jego głosie była troska, nie ciekawość. To robiło różnicę. Przy nim nie musiałam grać. Mogłam być zmęczona, rozczochrana, bez makijażu i bez słów. On nie oczekiwał, że będę piękna ani błyskotliwa. Wystarczyło, że byłam.
Może właśnie dlatego się zgubiłam. Bo pragnienie ciepła bywa silniejsze niż rozsądek. Z jednej strony Bóg i pamięć o przodkach, obowiązek, który nosiłam jak tarczę; z drugiej — zwykła ludzka potrzeba bliskości, ciała, które pamięta, że zostało stworzone, by kochać. Nie mogłam tych dwóch światów pogodzić, a jednak próbowałam.
Kiedy siedzieliśmy razem w ciszy, w jego maleńkim pokoju nad sceną kameralną, czułam się bezpieczna. To było moje krótkie schronienie przed teatrem kłamstw, przed spojrzeniem Sawańskiego, przed tym wszystkim, co miało mnie pochłonąć. Ale gdzieś w głębi wiedziałam, że to nie potrwa. Że ten chłopak, z całą swoją dobrocią, jest tylko chwilą, która ma mnie ocalić, zanim przyjdzie noc.
W tamtych momentach, gdy jego ręka spoczywała na mojej, nie myślałam o misji, o raportach, o przeszłości. Myślałam tylko o tym, że może tak wyglądało prawdziwe życie — proste, ciepłe, bez masek i tajemnic. I może właśnie dlatego to uczucie było tak kruche. Bo w świecie, w którym przyszło mi żyć, prawda nie miała prawa przetrwać. Podczas antraktu niepostrzeżenie opuszczałam salę kameralną; przebiegałam na ulicę Mariacką. Żółte liście wirowały w jesiennym powietrzu i opadały lekko na lśniące w słońcu bursztyny, bogato wiszące na niewielkich kramikach ustawionych tuż przy kamiennych schodach, wiodących do przedwojennych kamienic, gdzie wejścia zdobiły dwie wielkie kule, a niewielkie rynny były ukryte w kamiennych rzeźbach w kształcie krokodyli. Powietrze miało w sobie coś miękkiego, niemal słodkiego — mieszaninę zapachu kawy z pobliskiej kawiarenki, wilgoci starego bruku i delikatnej nuty morskiej soli niesionej od Motławy. Mariacka, choć krótka, wydawała się wtedy bezkresna — jakby czas między jednym a drugim oddechem rozciągał się w nieskończoność. Słońce, niskie już nad dachami, rozlewało się po fasadach domów w odcieniach miodu i miedzi. W wąskich oknach odbijały się blade błyski światła, a w witrynach jubilerskich bursztyny jarzyły się jak zatrzymane w żywicy iskry dawnych dni.

Ciszę przerywał tylko cichy stuk obcasów o nierówne kamienie, gdzieś z oddali dobiegał śmiech turystów i odgłos skrzypiec — ktoś grał melodię tak nostalgiczną, że brzmiała jak echo z innego czasu. Czułam, jak chłód powietrza owija mi dłonie, a jednocześnie — jak w tej pozornej pustce tętniło coś żywego, niewidzialnego. Ulica oddychała wspomnieniem lata, ale już szykowała się do zimy; pachniała przemijaniem i obietnicą, niemożliwą do spełnienia…

Może, gdyby nie moja misja, mogłabym mieć całkiem dobre, normalne życie…

Nie było teraz czasu na myślenie. Trzeba było wracać na scenę.

Beskidy, 2025

Brat Ignacy

— Czy pamiętam? Tak. Jednak to jest całkowicie zamknięty rozdział. Spowiedź daje nowy początek. Ludzie odchodzą od ciebie; tak musi się stać, żeby mogło przyjść — nowe życie — rozłam następuje na granicy wartości. Chrześcijanin nie rozpamiętuje przeszłości; on ją akceptuje, używa do wzrastania.

Każde odejście jest jak przycinanie gałęzi — boli, ale tylko tak drzewo może dalej rosnąć. Bo rozłam nie jest końcem; to początek nowego porządku, który rodzi się w bólu i ciszy.

Chrześcijanin nie żyje przeszłością, choć jej nie zapomina. Nie udaje, że jej nie było, lecz przemienia ją — jak Chrystus przemienił krzyż w bramę życia. Akceptacja nie oznacza rezygnacji, lecz zgodę na sens ukryty w tym, co wydawało się bezsensowne. Wszystko, co się wydarzyło — grzech, upadek, zdrada, utrata — może stać się materiałem dla łaski, jeśli pozwolisz Bogu to przetopić w ogniu miłosierdzia.

Nie można wzrastać, trzymając się kurczowo starego życia. Trzeba pozwolić mu odejść, jak łzom, które już wypłakały swoje. Każdy człowiek niesie w sobie moment, w którym przestaje pytać: „dlaczego to się stało?” — a zaczyna pytać: „po co?” I wtedy wszystko zaczyna układać się inaczej.

Nowe życie nie przychodzi nagle, nie spada jak dar z nieba. Ono dojrzewa w ciszy, w codziennym trwaniu, w małych decyzjach, które powoli kształtują duszę. Po spowiedzi człowiek wciąż jest sobą, ale już innym — jak ziemia po deszczu: ta sama, a jednak zdolna do nowego wzrostu.


Kiedy Julia stała się zimna i nieobecna, niewzruszona i nie do odzyskania, wtedy pomyślałem, że ona ma w piersi zamiast serca, tylko księżyc. Tam już zaszło słońce, przeminęło, zapadła noc. Tak naprawdę nigdy jej nie znałem. Ona nie należała do nikogo, nawet nie należała do samej siebie. Była poświęcona swojej misji. Uważała to za swoje powołanie. Nic więcej się nie liczyło.

Wtedy, tamtej nocy, patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała, że to już koniec — że każde słowo, każdy dotyk będzie ostatni. Nie było w niej złości ani żalu, tylko ten dziwny spokój, który przychodzi, gdy człowiek pogodzi się z losem, choć jeszcze nie wszystko wypowiedział. Usiadła przy oknie, w cieniu firany, a światło lampy przesączało się przez jej włosy jak przez bursztyn.

— Nie umiem być czyjaś — powiedziała cicho. — Za każdym razem próbuję, a potem uciekam. Bo jak tylko ktoś się do mnie zbliży, zaczyna się we mnie burzyć coś, czego sama nie rozumiem. Może to strach. Może pamięć.

Podszedłem bliżej. Pachniała winem i deszczem, który tamtej nocy spadał na dachy miasta. Chciałem ją objąć, zatrzymać, ale odsunęła się.

— Nie rób tego — szepnęła. — Nie próbuj tego naprawiać, nie da się. Wykrzyczałeś mi, że chcesz to zakończyć, to zakończ.

— A to, co było między nami, było prawdziwe? — zapytałem.

Nie odpowiedziała od razu. W jej oczach pojawił się błysk — coś pomiędzy bólem a czułością. — Było — powiedziała w końcu. — Ale prawdziwe rzeczy też czasem muszą odejść.

Wstała i podeszła do stolika. Wzięła papierosa, zapaliła. Płomień zapalniczki na chwilę oświetlił jej twarz. Wtedy zrozumiałem, że ona już podjęła decyzję. Że mnie nie ma w jej dalszym planie, choć przez moment myślałem, że mógłbym być jego częścią.

Wypuściła dym w stronę okna. — Jesteś dobry, Michał — powiedziała spokojnie. — I właśnie dlatego musisz odejść.

Nie potrafiłem nic odpowiedzieć. Słowa wydawały się zbyt ciężkie, zbyt nieporadne wobec tej ciszy, która nas dzieliła. Stałem, patrząc, jak gasi niedopałek w szklanej popielniczce, jakby gasiła resztki jakiegoś snu.

A potem po prostu przeszła obok mnie, lekko, niemal bezszelestnie. Drzwi zamknęły się cicho, a ja wiedziałem, że nie wróci.

Tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o jej słowach — „Dusza musi mieć zwodzony most.” Zrozumiałem dopiero później, że ten most już dawno był uniesiony, a ja przez cały czas stałem po drugiej stronie rzeki, wołając kogoś, kto nie mógł mnie usłyszeć.

Czasem, gdy mijam teatr, mam wrażenie, że widzę jej sylwetkę w oknie, przelotny cień w świetle kulis. Ale może to tylko gra świateł, złudzenie pamięci. Julia zawsze należała do innego świata — świata, który potrafił być piękny i okrutny jednocześnie.

A ja… ja tylko próbowałem ją kochać.


Ale co ja tam wiem, przecież wtedy byłem tylko chłopakiem, który sprzedawał bilety…


Zamilkł. A po chwili nagle dodał:

— Julia zawsze chciała pojechać do Augustowa, gdzie zginął jej dziadek. Czy pojechała? Nie. Nie zdążyła…

Augustów, 1945

Armia Czerwona rozlała się po północno-wschodniej Polsce jak rzeka po wiosennych roztopach. Wszystko, co napotkała, należało do niej — ziemia, domy, ludzie, cisza. Nad krajem zawisło nowe słowo: nowa władza ludowa. Ale pod tym słowem brzmiały stare nuty: przymus, przesłuchanie, nocne pukanie do drzwi.

Wtedy zaczęła się obława. Największa po wojnie. Puszcza Augustowska zamieniła się w sieć, a ludzie w uciekinierów. Mówiono, że to „operacja przeciw bandom”, ale każdy wiedział, że chodzi o coś więcej — o pamięć, o ducha, o tych, którzy nie potrafili zamilknąć po zwycięstwie. Zatrzymano ponad siedem tysięcy osób. Sowieci utworzyli obozy, gdzie torturowano i przesłuchiwano zatrzymanych. Trzymano tych ludzi w skrępowanych drutem kolczastym dołach zalanych wodą pod gołym niebem. Część z nich po przesłuchaniach wróciła do domu. Kilkaset osób narodowości polskiej zostało wywiezionych w nieznanym kierunku i wszelki ślad po nich zaginął.

Sowieci dowodzili, ale nie byli sami. W ich cieniu szli nasi — chłopcy z orzełkami bez korony, w nowych mundurach, ze starym wstydem pod sercem. Urząd Bezpieczeństwa, Ludowe Wojsko Polskie — ci, którzy mieli służyć Polsce, teraz stali ramię w ramię z tymi, którzy ją zdeptali. Niektórzy z nich potem zrobili kariery, zostali dygnitarzami, zasłużonymi obywatelami. Ale tam, w lipcu, stali w błocie po kostki, z bronią wymierzoną w swoich.

Oficjalnie — żadnej obławy nie było. Tak zapisano w raportach. Przez dziesięciolecia milczano, tuszowano, wycinano nazwiska, niszczono dokumenty. W szkołach nie uczono o tym ani słowa. Tylko w domach, przy zgaszonym świetle, szeptano: zabrali w lipcu, nie wrócili.

Władza mówiła o odbudowie kraju, o pokoju, o nowym początku. Ale w lasach Augustowa trwał koniec — ginęli ludzie…

Bo wojna, choć skończona w papierach, w ludziach trwała dalej. Tylko że już nikt nie miał prawa o niej mówić.

**

Nie wiem, czy to był siedemnasty lipca, czy może dzień wcześniej. Wtedy czas nie miał nazw, nie było kalendarza ani godzin — tylko strach, który trwał. Pamiętam noc. Ciepłą, duszną, z mgłą, co ścieliła się po łąkach jak dym. Z oddali słychać było silniki — ciężarówki, trzy, może cztery. GAZ-y wojskowe, z karabinami maszynowymi. Ich światła przecinały ciemność na wąskie, ostre paski.

Widziałem, jak ich wyprowadzali. Mężczyźni, chłopcy prawie, z rękami związanymi z tyłu, głowy spuszczone. Milczeli. Żołnierze NKWD popychali ich kolbami, jakby poganiali bydło. Wtedy myślałem, że jadą na przesłuchanie. Tak mówiono — na przesłuchanie. Nikt jeszcze nie wiedział, że z tych przesłuchań nie wraca się w ogóle.

Było ich czterdziestu, może pięćdziesięciu. W kolumnie jechał też samochód UB, błyszczący, jakby pilnował, żeby nikt nie zapomniał, kto teraz ma władzę. O trzeciej w nocy ruszyli w stronę Lipska i Grodna. O ósmej ciężarówki wróciły. Puste. Tylko błoto na oponach inne — ciemniejsze, gęste, jakby czymś nasiąknięte.

Później mówiono, że jechali w stronę granicy. W stronę, gdzie ziemia staje się cicha, a drogi nikną w lesie. Tam, gdzie kończy się Polska, a zaczyna coś, czego lepiej nie nazywać.

Samochody znikały na chwilę i wracały puste. Nikt nie widział, co się działo w środku tej godziny. Tylko psy wyły w tamtą stronę, jakby wiedziały więcej.

Trzymali ludzi w stodołach bili, przesłuchiwali. Na ścianach była krew jak w rzeźni. Ktoś słyszał krzyki, ktoś widział światła w nocy. Potem cisza…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.82