miło że wróciłaś
długo cię nie było
gdybym to czuła bardziej
niż wiedziała
pewnie bym tęskniła
ktoś jednak pisał wiersze
za ciebie
z nich płynął spokój
jak krystaliczna łza
z oczyszczonego wnętrza
wprost do tunelu
o wielu twarzach
do którego doleciałaś
zostawiając puszysty balast
na progu
tego samego świata
o innej gęstości
gdzie lekkie skrzydło narodzin
i ciężkie prawe śmierci
unieść cię chciały
w przeciwnych kierunkach
zatrzymana na siatce
pod własnym napięciem
gubiłaś ciągle pióra
w oceanie wyschniętego atramentu
stąd wyglądały jeszcze piękniej
niczym oprószone śniegiem
gołębie
rozcieńczające ciemne niebo
nad wszystkim z czego
wszechświat cię namalował
czekając na autumn leaves
zakwitła zgodnie z naturą
przytulona odgłosami
rozwijającej skrzydła
wiosny
uwiła gniazdo
zbyt blisko gwiazd
by nas pomieścić
była silna jak orzeł
czujna jak sowa
taka o jakich tylko wcześniej
w książkach czytałam
gdy chmury z oczu przetarłam
byłam przez chwilę nią
ornamentalną wiśnią
tai haku od zawsze
wypatrującą
ciebie
przez okno z dala od domu
rzucającą białe jak
śnieg płatki
pod rozpędzony
wiatr niepewności
który gral na saksofonie
znany fragment
wspomnieniem
będziesz nazwana
częstotliwość w której
żyjesz nie uniosła kolejnej
duszy
zacieki miejskie
zachody słońca
nic nie zmienią kiedy
wciska się między nimi
wydeptana uliczna zebra
niegasnących
czerwonych świateł
niezarejestrowane poranki
zostawiają wiadomości
na zimnej rosie wtulonej
w skromny posag
nasiąknięty jak gąbka
osusza się na wietrze
w rękach natury
jedynej matki
uzależnienie nie do wyleczenia
zanim
lekki podmuch liczby froude’a zrzucił
cię z wysokiego c najwyższego komfortu
na samo dno zagadki życia pośród
zranionych od tępych uderzeń łabędzi
ze sklejonymi bezradnością skrzydłami
trzymającymi smutne głowy w zaroślach
wspomnień byłeś kropką nad i w definicji
o marzeniach
wyniesionych poza legowisko
żmij powoli wsuwających się w gniazdo
okoliczności łagodzących w relacjach pomiędzy
kochankami za cenę kompromisu zawieszenia snu
przed zamknięciem oczu po ciężkim dniu
na nie twojej grani z cementu
byłeś i pozostaniesz
okrętem pośród skłębionych fal
podświadomie szukającym burzy z dala
od srebrzystych pajęczyn z migoczącą latarnią
śniegiem gaszącym pragnienie
skałą lecącą między milczącymi głowami
z najpiękniejszym uśmiechem odbitym
na miękkiej poduszce zbierającej twój zapach i smak
do kolejnej wyprawy
zostawiając ślady szaleństwa nad ranem
zabierałeś część drugą opowieści o postaci
w oknie dialogowym z księżycem wspólnym
negocjatorem niedomkniętych drzwi
niedopitą kawą
z wiarą w cuda
stary rozkład jazdy
noc minęła
bez wyjścia ewakuacyjnego
przez wiatr przepędzona
po długim czuwaniu nad miastem dogorywa
z butelką przy łóżku łzawi deszcz
wychudzone żebra zawisły nad centrum
filtry zawodzą brunatnym ściekiem
spływają do kanałów podziemnych armii
wyrażających odmienny pogląd na następne
dwadzieścia cztery godziny
boli odwrócony krwiobieg ulic
niegdyś beztroskie lata dzieciństwa
potem pokoiki hotelowych usług
cisza i spokój zostawiły na nich swój podpis
by nad ranem w cudownych okolicznościach
wyjąć publiczną przestrzeń spod boskich paragrafów
wykradziony będzie dzień następny
z dala od głodnych zombie
wciągających przez otwarte drzwi opary z historii
znanych tylko z sitcomu
chłonących sproszkowane życie
pozwalających miastu zająć się sobotnim
rozkładem jazdy
jej okres jak najbardziej zimowy
w tym gorącym zakątku pół
świata
dopuszczone do głosu
w ciszy między wierszami
ukryłam nasze myśli
pod wierzbą płacząca ze śmiechu
nad samotnością skłóconą
z sumieniem zajętym
szorstkim głosem
rozumu i woli
pośród upartej natury
maluję nas na niebie
w splocie krystalicznym
rozgrzanymi opuszkami
wyciągamy miękkie ciernie
uwolnione ciała
wypełniają jaskrawe barwy
blednie łąka
wierzba nie moczy listowia
strumień milknie
jestem gliną w nie swoich rękach
z sercem płynącym pod prąd
owoc zbuntowanych aniołów
w połowie drogi pomiędzy
rozlaną na talerzu czerwienią
malinowego poranka
a cytrynową lemoniadą
gaszącą pragnienie
kwitniemy i owocujemy
jednocześnie
spragnieni siebie
jak gwiazdy papirusu
kołyszące biodrami
na czystej kartce
patrząc
w nieprzytomne oczy
pomarańczowego słońca
rozpalonego jak
pełna pasji papaja
stajemy się jej
soczystymi połówkami
przytulonymi by chronić
to co mamy najcenniejsze
czarne perły
oszlifowane słowem
jak diamenty morskie
patrzące na świat
przez wszystkie odcienie
bezsennych głębin
gasnące świeczki
to gorzkie spojrzenie
miało kiedyś smak
słodkich bakalii
kołysało krople szczęścia
z egzotycznych podroży
pomiędzy światami
nocą wysadzaną świeczkami
a zdjęciami z księżycem w tle
na błękitnym projektorze
płynącym z chmurami
za wzrokiem
rozjaśniającym przyszłość
jak święte łzy apacza
wyciągające na światło dzienne
to co trwać mogło wiecznie
gdyby nie
teraźniejszość
martwa sucha i łatwopalna
i to spojrzenie które
jest teraz tylko brązowe
jak skorupy
pozostałe po wyłuskaniu
wnętrza świętego owocu
a noc wygrzebana żywcem
z pamięci jest na długość