E-book
9.45
Cena sławy

Bezpłatny fragment - Cena sławy


Objętość:
235 str.
ISBN:
978-83-8245-186-3

I. Palec pierwszy

Znowu padało, siąpiła smętna mżawka. Tego października wyjątkowo często posępne chmury zasnuwały wiedeńskie niebo. Według spoglądającego przez okno Alberta Mokradło szarobura powłoka otulająca nieboskłon przywodziła na myśl żałobny całun. Taki, który to miasto, zwykle pełne słońca i życia, okrywał zasłoną smutku i melancholii.

Czyżby stanowiło to zwiastun nowego mroku, tym razem ludzkiej duszy? Poczynań, których macki i szpony światło oraz życie zapragną dla siebie zawłaszczyć, zgasić? Być może, bo ludzki świat pełen był brudu i jakby zastałej wilgoci w mętnych moczarach. Tworzyło to pożywkę pod rozwój wszelkiego plugastwa. Jedynego w swoim rodzaju, ponieważ kreowanego przez perwersyjną otchłań umysłu homo sapiens. Gatunku zdolnego w swej naturze, czy raczej wynaturzeniu, do wyjątkowej zgnilizny i degeneracji. Moralność? Dla kogoś znającego reguły rządzące światem — pusty frazes.

Przez moment snujący smętne refleksje mężczyzna w sile wieku skupił spojrzenie na okiennej szybie. Spływały po niej odseparowane od siebie deszczowe krople. Wyglądały na przezroczystej powierzchni niczym łzy pokonujące samotną drogę donikąd. Ponadto na tle szkła obserwator widział własne odbicie. Oba obrazy nakładały się na siebie, oddając wizerunek jakby płaczącej postaci.

Albert kojarzył już siebie takim z październikowego dnia w Warszawie. Tamten miesiąc i ówczesny rok zmieniły wszystko. Pewien moment z przeszłości sprawił, że policzki mężczyzny od bólu i straty przeorały pod oczyma głębokie bruzdy; coś jak pozostałości po samotnych łzach. Na zawsze bowiem zabrakło koło niego osoby, która jego łzy mogłaby otrzeć. Zresztą to z jej powodu płynęły.

Niczym bokserska ręka w twarz Alberta nagle uderzyła frustracja. On odruchowo oddał na odlew, trafiając dłonią w okno. Uczynił to z wyrazem gniewu na twarzy i taką siłą, że szyba niemal rozsypała się w drobny mak. Czyli zupełnie jak jego niegdysiejsze życie, którego wciąż nie mógł pozbierać do kupy.

Obecnie szkło pochłonęło jedynie część męskiej furii. Dlatego mężczyzna podszedł do biurka, gdzie spojrzał na zestaw swoich prochów. Pochwycił opakowanie leku na bazie benzodiazepiny — silny środek o działaniu uspokajającym i przeciwlękowym. Z płaskiego listka wycisnął podwójną dawkę białych tabletek, które zażył.

Zawsze przyjmował podwójną porcję, zwykle, jak teraz, popijając mocnym alkoholem. Bo skoro sam nie mógł sobie poradzić z przeszłością, potrzebował do tego wsparcia. Czemu nie podwójnego, jeśli w trawiącej go niczym zaraza zgryzocie nie był sam, a z kimś, kogo daremnie próbował wychowywać pod jednym dachem?

— Wychodzę.

— Dokąd? — Albert spojrzał do przedpokoju na swą szesnastoletnią córkę. Mimo chłodu na zewnątrz włożyła na siebie przykrótką spódniczkę; czarną i zdobioną srebrnymi łańcuszkami. Do kompletu miała grafitową koszulkę stanowiącą w zasadzie siatkę, przez którą prześwitywał czerwony stanik. Dziewczyna akurat zakładała szare buty na wysokim koturnie, nie zwracając uwagi na słowa ojca. Ten ponowił pytanie: — Zapytałem, dokąd idziesz?

— Tam, gdzie zwykle.

— Czyli?

— Byle dalej od ciebie. — Marta wybiegła na klatkę schodową na trzecim piętrze sześciokondygnacyjnego budynku, po czym trzasnęła drzwiami. Chwilę potem w pokoju mieszkania, które dopiero co opuściła, rozbrzmiał przykry dźwięk tłuczonego szkła. Zaniepokojona hałasem dziewczyna wróciła do ojca.

— Stłukła… się. — Z zaciętym wyrazem twarzy Albert wskazał zakrwawioną ręką na ramę okienną, a w niej resztki szyby. Ta nie oparła się drugiemu atakowi ojcowskiej furii. Ostre szkło widniało tam na kształt gilotyny.

Marta zareagowała na prezentowany jej obraz grymasem obrzydzenia. Kręciła głową, od nagłego wzburzenia jej podbródek drgał. Widać było po niej, że chciała coś powiedzieć, a wręcz wykrzyczeć, by wyrzucić z siebie jakiś ciężar. Jednak raptem stłumiła emocje. Zgasły w niej jak w jednej chwili wyłączony telewizor. Opuściła głowę, a gdy ją podniosła, tylko syknęła:

— Powinieneś więcej… Powinieneś żreć jeszcze więcej tego gówna. — Spojrzała na leki uspokajające, które leżały w nieładzie na biurku. Otworzyła usta, aby coś dodać. Zamiast tego okręciła się na pięcie i czym prędzej opuściła mieszkanie w trzecim bezirku przy ulicy Schlachthausgasse.

— Przepraszam! — krzyknął za nią Albert. Ale mimo użycia łagodnego słowa pobrzmiewała w nim agresywna nuta. — Kurwa, przepraszam… — dorzucił już sam do siebie, przybitym głosem i ciszej. Przez wybite w gniewie okno zaatakował go chłodny wiatr i ostro zacinający deszcz.

*

— Ali, to ty? No hej, hej, hejo hej!

— Cześć.

— Dawno nie dzwoniłeś, nie odzywałeś się!

— Teraz dzwonię i się odzywam.

— No słyszę! A skoro cię słyszę, to znaczy, że dostałeś nową sprawę, detektywie!

— Jakbyś zgadł.

— Zagadki to nasza specjalność, a nie?

— Szykuje się kolejna.

— Strzelaj!

— Do ciebie z miłą chęcią.

— Zastrzeliłby mnie sam Ali Modry, ha! To byłby zaszczyt!

— Nie zeszczaj się od tego zaszczytu, dość pierdolenia.

— Zatem?

— Zleceniodawcą jest Helmut Strauss. Sprawa dotyczy…

— Czekaj, nie mów, ten Strauss? Przecież piszą o tym na każdym portalu informacyjnym. Naprawdę dostałeś tę sprawę?!

— Prawie.

— To znaczy?

— Zaraz jadę na spotkanie dogadać szczegóły.

— Z tym… Helmutem?

— Bynajmniej nie, kurwa, z jego właśnie zamordowaną żoną.

— Ta, czytałem, paskudna sprawa. Wzięta aktorka, laureatka plebiscytu telewidzów. Poza tym…

— Poza tym piszą, że została zabita w swojej willi. Zginęła od uduszenia. Na miejscu zbrodni brak śladów o charakterze rabunkowym czy podłożu seksualnym — dopowiedział Albert. — Oraz — zrobił pauzę i grobowym tonem zawyrokował — denatka znaleziona została z odciętym… palcem.

— O… Jezu. O… kurwa.

— Właśnie, o kurwa.

— Myślisz to, co ja, Ali?

— Myślę, że palców u obu dłoni jest dziesięć i tyle też da się ich po kolei odciąć. To klasyczny schemat działania psycholi kolekcjonerów znany choćby z ostatniej dekady z Seattle czy Manchesteru.

— Seryjny morderca? Naśladowca?

— Albo ktoś tuszuje prawdziwy motyw, kierując psy na fałszywy trop.

— Czyli wiemy, że…

— W tej chwili nic nie wiemy. Ale czas się, kurwa, dowiedzieć.

— Co mam dla ciebie załatwić? — Głos Krisa w telefonie nabrał powagi.

— Na już potrzebuję standardowy wyciąg o pani Strauss. Interesują mnie ze szczegółami jej relacje z mężem. Kochankowie, kochanki, potencjalni wrogowie, to także podstawa. Ciekawi mnie również jej kartoteka, jeśli taką ma. W dalszej kolejności sprawdź przynależność do klubów, organizacji, nietypowe znajomości i tak dalej…

— I to chcesz na…?

— Na już, przecież wiesz.

— Pewnie… A gdzie i kiedy spotykasz się z Heniem?

— Kim, kurwa?

— Helmutem Straussem…

— O szesnastej mam spotkanie w okolicy Stephansplatz. Jest tam taka knajpka Figlmueller. Ty też powinieneś tam być. Właściwie to musisz. Sfilmuj zleceniodawcę, tylko dyskretnie. Zadam mu kilka brzydkich pytań.

— Spróbujesz go podkurwić?

— Ta… Potem przeanalizujemy jego reakcje.

— Podejrzewasz go o… zabicie żony i poszukiwanie jej zabójcy? Trochę to się ze sobą gryzie.

— Podejrzewam, kurwa, każdego, nawet ciebie.

— Dobra, zabieram się do roboty.

— Oddzwoń za dziesięć szesnasta i powiedz, czego się już dowiedziałeś.

— Jasne, szefie.

— Będziemy w kontakcie, a teraz…

— Tak?

— Spierdalaj.

Albert Mokradło wyłączył telefon. Odłożył go na blat biurka i poprawił się w fotelu. Następnie raz jeszcze się wczytał w Heute; wiedeński dziennik rozdawany przy stacjach U-Bhanu, w którym powierzchownie opisano brutalne zabicie aktorki.

Ze strzępów informacji prezentowanych dla mas nie dało się wiele wyłowić. Na bieżącym etapie badania sprawy była ona niczym mętna odnoga Dunaju.

Gdzieś w tych ciemnych moczarach czyhał drapieżnik, który zapewne nie zadowoli się jedną ofiarą. Z kolei Modry chętnie weźmie na siebie role dobrego rybaka. Takiego, który pochwyci w sieć bestię, zanim przetrzebi ona łowisko z białej ryby.

Na ten czas miał w rękach sieć o wyjątkowo dużych oczkach przepuszczającą praktycznie każdego z podejrzanych. Lecz z doświadczenia wiedział, że w miarę zbierania informacji, oczka jego sieci będą się zawężać, aż pochwyci nawet najzwinniejszego przeciwnika.

Za podbierak posłuży mu Kris, jego niezawodny informator. Zaś patroszeniem zdobyczy nie zajmie się on, prywatny detektyw. Ten przywilej zarezerwowany był już dla policji.

*

Mokradło założył znoszony płaszcz — cienki, matowy i szary. Wyszedł w nim na ulicę Schlachthausgasse, a zarazem panującą w mieście dżdżystą pogodę. Do stacji wiedeńskiego metra, U-Bhanu, nie miał daleko, raptem kilkaset metrów w kierunku naddunajskiego kanału i w niewielkiej odległości od niego samego.

Przeszedł przez ulicę o średnim natężeniu ruchu, tę samą, przy której mieszkał. Po schodach zbiegł na niższą kondygnację, do podziemi, gdzie mieścił się peron linii kolei podziemnej U3. Z tej stacji dojedzie bezpośrednio do celu, czyli na Stephansplatz, bijące turystyką serce wiedeńskiej metropolii.

Już zaraz siedział w wagonie i obojętnym wzrokiem obrzucał współpasażerów. Naprzeciw miał islamską parę z bliskiego wschodu; krępego mężczyznę w turbanie i jego ciężarną towarzyszkę z chustą na twarzy, zapewne żonę. Z boku stał ich wózek z dzieckiem. Kolejne dzieci pod ich opieką, chłopiec i dziewczynka, dokazywały na innych siedzeniach.

W ich okolicy bulgotała swoim narzeczem para wymuskanych Murzynów w eleganckich ciuchach. Prawdopodobnie byli to Nigeryjczycy, których populacja w mieście stale rosła, a z których specyficzną mową Albert zdążył się już aż nazbyt dobrze osłuchać.

Poza tym w wagonie dało się zauważyć kilku jakby nieobecnych Azjatów i przedstawicieli białej rasy. Ci ostatni, jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w smartfony. Swymi bezemocjonalnymi pozami przypominali duchy. Choć może raczej blade powłoki cielesne, z których ktoś właśnie wyssał życiową esencję?

Nieważne. Albert nie był zainteresowany filozoficznym dociekaniem wpływu zaawansowanej technologii na psychikę człowieka. On sam do komunikacji używał jednego z pierwszych modelów Noki zwanego przez Krisa pieszczotliwie, czy też pogardliwie — pancerniakiem.

Ten zadzwonił piskliwie na stacji Stubentor poprzedzającej docelowe miejsce podróży Modrego. O połączenie prosił Kris.

— Mów — rzucił gardłowo Albert.

— Ta para Straussów.

— No?

— On ma sześćdziesiąt trzy lata, pochodzi z Innsbrucka. Jego rodzina od lat związana jest z branżą muzyczną. Organizacja koncertów, produkcja tradycyjnych instrumentów, wspieranie folkowych zespołów i zespołów w ogóle. Tym się i on zajmuje. Ona, pani Strauss, wiadomo, wiedeńska aktorka. Młodsza od niego o dwadzieścia trzy lata.

— Dzieci?

— Bezdzietni.

— Rozumiem… — Modry spojrzał naprzeciw na islamską parę z trójką pociech i czwartą w drodze. — Ich rodzina, Straussów? — zwrócił się do Krisa.

— Rodzice Henia już pomarli ze starości. Co do rodzeństwa, ma brata i siostrę. Z siostrą prowadzą rodzinny biznes. Brat od kilkudziesięciu lat mieszka w Japonii. Zajmuje się tam nowymi technologiami. Odnośnie do zamordowanej Pamele Strauss jej rodzice zginęli kilka lat temu w katastrofie lotniczej w Iranie, a ona jest jedynaczką.

— Jedynaczką… — Albert po chwili zadumy oderwał wzrok od arabskiej i wielodzietnej pary. — Ich wzajemna relacja z ostatnich lat, Straussów? — zapytał.

— Cóż… wygląda to niemal jak separacja między nimi, choć do oficjalnej nie doszło. Od kilkunastu lat mieszkali oddzielnie w innych miastach. Spotykali się głównie na święta.

— Motyw?

— Czy Henio udusił Pam?

— Czy miał powód?

— Jeżeli nie jest porytym psycholem, to nie ma takiej opcji. Nawet, jeżeli Pamele miała kochanków, co jest prawdopodobne i co sprawdzam, to morderstwo z zazdrości nie brzmi przekonująco. A to z powodu braku zażyłości między Straussami. Poza tym mieli rozdzielność majątkową. Więc to również nie kwestia pieniędzy i szantażowania Helmuta rozwodem przez naszą aktorkę. Powiem wprost. Odnoszę wrażenie, że ona była dla niego już od dawna… martwa. Zatem nie spodziewaj się u Henia morza modrych łez w postaci kolejnego z dopływów Dunaju.

— Żadnych łez się nie spodziewam.

— Czemu?

— Zamieniłem już z panem Straussem parę zdań przez telefon. To nie jest typ, który płacze.

— To zupełnie jak ty, jak ty, Ali Modry!

— Odezwę się jeszcze.

Nastąpiła przerwa w telefonicznej komunikacji. Skład U-Bhanu dojechał do Stephansplatz. Albert wyszedł przez rozsuwane drzwi, przepychając się między innymi pasażerami na centralnej stacji, gdzie zawsze było tłoczno. Już zaraz jechał ruchomymi schodami na górę. Miał do pokonania dwie kondygnacje. W czasie dłuższej jazdy spróbował nawiązać ponowny kontakt z Krisem:

— Jesteś tam jeszcze, biały barszczu?

— Przy telefonie!

— To powiedz mi. Kto i dlaczego zamordował panią Pamele Strauss?

— Ty tak poważnie?

— Kurwa, tak.

— Stawiam na internetowego frustrata. Maniaka brandzlującego się przed Instagramami znanych aktorek.

— Wyjaśnij.

— To cena sławy, Ali, wystawiania się na pokaz w wirtualnym świecie. Bo sława w obecnych czasach, moich nie twoich, rozwija się za sprawą serwisów społecznościowych. Tam brzydkie i nikomu nieznane gwiazdeczki się przepoczwarzają w wielobarwne motyle, prawdziwe gwiazdy. Osiągają to przez pompowanie swoich instów najpierw tysiącami, a potem milionami obserwatorów.

— Obserwatorzy obserwują. I co z tego?

— To nie tylko tępe gapienie się z nudów na fotki. Istnieją wyspecjalizowane firmy z kategorii public relations z ukierunkowaniem na media społecznościowe. To one w dużej mierze produkują internetowe gwiazdy. Praca tych firm jest ukierunkowana na tworzenie stałej i silnej więzi z obserwatorem. Dzięki marketingowym trikom taki obserwator z czasem naprawdę wierzy, że dana gwiazda wielkiego formatu jest jego przyjacielem, kochankiem, czy powiernikiem najskrzętniej skrywanych marzeń, które obiecuje ziścić. Robi się ludziom wodę z mózgu, aby naturalne relacje między nimi zastąpić sztucznymi i wirtualnymi. Tworzona jest emocjonalna więź.

— To gówno, nie więź.

— Powiedz to tym, którzy oglądając roznegliżowane fotki pani Strauss, odbierali wrażenie, że ona robi to właśnie dla nich. Robi po to, aby im zaraz zrobić dobrze, by im obciągnąć.

— Ale przecież nie obciągała, prawda?

— Dlatego wciąż wracają na jej stronę. Że może jednak tym razem?

— To jest pojebane.

— Jak wszystko.

— Świetnie i co dalej odnośnie do naszej denatki uwodzicielki?

— Otóż taki internetowy amant może sam podjąć inicjatywę.

— Spróbuję nawiązać bezpośredni kontakt?

— Bingo! Wtedy jednak się zderza z ponurą rzeczywistością, a nie lukrowaną z ekranu. Następuje twardy reset. Dociera do takiego typa, że dla swej gwiazdy jest jednym z milionów. Czyli w sumie…

— Jest nikim.

— Niezupełnie. Ma być kimś, kto pójdzie na jej filmy, będzie odwiedzał jej stronę, pompował polubienia pod fotkami oraz kupował reklamowane na stronie produkty. Ta karuzela musi się kręcić. W końcu to inwestycja, która ma się zwrócić z nawiązką.

— To biznes.

— Nie inaczej, Ali, to biznes, który się zwie sławą. Ale ma ona swoją cenę. Trzeba kupować uwielbienie frajerów. Okazywać im, że się ich kocha nawet, jeżeli tak naprawdę się niemi gardzi. Nie ma nic za nic.

— Nie ma nic, kurwa… za nic — powtórzył smętnie Albert. Zaś Kris zaszczebiotał:

— Musimy zdobyć bilingi Pamele Strauss. Dowiedzieć się, czy jej ktoś ostatnio nie nadskakiwał. Przejrzałbym też jej insta i sprawdził, czy któryś z komentatorów nie zmienił nagle tonu z wiernopoddańczego na agresywny.

— A co z odciętym palcem?

— Tutaj sprawa się komplikuje. Może morderca ją nieudolnie torturował przed śmiercią, chciał za oziębłość ukarać?

Modry, który po wyjechaniu z podziemi wcześniej przystanął w holu stacji, aby spokojnie dokończyć rozmowę, wyłączył telefon. Następnie wyszedł na otwartą przestrzeń turystycznego miasta w jego centrum.

Zdążyło się już nieco przejaśnić. On zaś, chcąc nie chcąc, obrzucił wzrokiem dominującą na placu Katedrę Świętego Szczepana. Najwyższa wieża tej strzelistej budowli zawsze kojarzyła mu się ze stosem kości. Powodem była jej jakby karbowana struktura szczególnie wyeksponowana u szczytu. Przez to główny budynek, masywny i dla odmiany o płaskich ścianach, przywodził mu na myśl trumnę. Dość mało zachęcające skojarzenia jak na jedną z najbardziej transparentnych budowli Wiednia.

Do wnętrza Albert nigdy nie zawitał. Nawet nie z powodu awersji do wczuwania się w cmentarną hienę. Otóż nie był wierzący, więc sacrum tego miejsca bynajmniej go nie przyciągało. Kiepski był też z niego turysta do podziwiania architektonicznych atrakcji.

W rezultacie jak zwykle w tej okolicy dłużej nie ogniskował wzroku na katedrze. Nie zatrzymując się, wyminął slalomem armię różnobarwnych turystów, solidarnie z zadartymi głowami i pstrykających fotki. Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów i już był w Figlmueller — mieszczącej się tu knajpce z tradycyjnym żarciem, gdzie umówił się na spotkanie.

Ledwo przekroczył próg restauracji, a jego uwagę zwrócił starszy mężczyzna przy stoliku w pobliżu. Powód skupienia na nim wzroku stanowiło to, że ubrany był w lederhose. Tradycyjny strój austriackich górali, na który składały się krótkie spodnie pod kolana i z szelkami oraz kraciasta koszula. Ów jegomość na głowie miał do kompletu kapelusz z piórem. Nakrycie głowy i spodnie były w zgniłozielonym kolorze, a koszula jasnoniebieska.

Koło tego zaawansowanego już wiekiem mężczyzny z długim wąsikiem zasiadała młodziutka blondynka. Ona przykuwała wzrok jeszcze silniej. Oprócz ponadprzeciętnej urody przyczyną owego przyciągania był jej drindl. Folkowy strój alpejski prezentujący się okazale, jako cukierkowa kiecka w pstrokatych kolorach podkreślająca kobiece krągłości.

Na widok Alberta młoda kobieta uśmiechnęła się do niego promiennie. Nie zdejmując z twarzy uroczego uśmiechu, szepnęła coś do mężczyzny w lederhose, wskazując palcem przybysza. W odpowiedzi doczekał się on taksującego wzroku spożywającego posiłek domniemanego pana Straussa. Jego z kolei gestem było potwierdzające skinięcie głową kobiecie.

W dalszej kolejności blond piękność w drindlu z gracją baletnicy podeszła do Modrego.

— Grüß Gott — przywitała się tradycyjną w tym mieście formułką. — Zapraszamy do nas… panie Albercie — oznajmiła wręcz kokieteryjnie. Wzięła detektywa pod rękę i podprowadziła do stołu ze swoim partnerem, sugerując dłonią zajęcie siedzenia naprzeciw niego.

Modry skorzystał z zaproszenia, a jego przewodniczka powróciła na swoje miejsce. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem wpatrywała się w przybyłą postać. Aż starszy z mężczyzn przy stoliku, nie spoglądając na nią, a całą uwagę skupiając na posiłku, obojętnie do niej powiedział:

— Zażyj świeżego powietrza, Helgo. — W jego głosie pobrzmiewał wyraźny akcent austriackiego dialektu w miejsce standardowego hochdeutscha. Ze zrozumieniem austriackiej odmiany Albert miewał nieraz problem. Żywił jednak nadzieję, że podczas zbliżającej się rozmowy nie będzie potrzebował tłumaczki. Ta bowiem, mówiąca do niego uprzednio czystym niemieckim i ciągle szczerząca perłowe ząbki, zgodnie z życzeniem się oddaliła.

Modry odruchowo się obejrzał za jej zjawiskową postacią. Lecz jak na zawodowca przystało, szybko skierował spojrzenie z powrotem na Helmuta Straussa. To z nim miał tu do czynienia. Nabrał już co do tego pewności.

Obecnie krzyżując z nim spojrzenie, nadział się na spokojny wzrok biesiadującego mężczyzny. Jego błękitne oczy były chłodne, opanowane. W mniemaniu Alberta zwiastowało to krótką i rzeczową dyskusję. Jednak tym razem jego zmysł oceniania ludzi go zwiódł, bo się zwyczajnie, co do swego przyszłego rozmówcy, pomylił:

— Ledwie zjadliwe. Jak na taką cenę doprawdy nic nadzwyczajnego. — Helmut wskazał sztućcami na swe niezbyt wyszukane danie. Była to tradycyjna potrawa wiedeńska stanowiąca sznycel z pokrojonymi w talarki ziemniakami oraz sałatka z kapusty. Tymczasem Strauss ciągnął dalej: — Kiedyś, dawniej, za taką cenę ten świński kotlet na talerzu był prawie dwa razy większy. Zresztą sam talerz również miał okazalsze rozmiary. Obecnie to zdecydowanie mizeria.

— Mimo wszystko wygląda apetycznie — stwierdził kurtuazyjnie Albert.

— Owszem, prezentuje się znośnie — przyznał niby Helmut. — Ale zapewniam, że leży lepiej na talerzu niż na podniebieniu. Zaryzykowałbym tezę, że za każdym razem, kiedy się co parę lat tu stołuję, częstowany jestem mniej zjadliwym i do kompletu skromniejszym posiłkiem. Za to płacę wyższą cenę. Jednakże ja i tak ciągle tu wpadam. Ciekawe czemu i jeszcze ciekawsze kto za taką dewolucję menu odpowiada? Jak pan myśli?

— Zapewne… to kwestia zmieniających się w knajpie kucharzy.

— To naiwne myślenie. — Strauss wytknął rozmówcę zębami widelca. Następnie przystąpił do krojenia sznycla nożem, wyjaśniając: — O wielkości porcji, proporcji składników oraz źródle ich pochodzenia każdorazowo decydują cyklicznie się zmieniający właściciele bądź dzierżawcy lokalu. Są na decyzyjnym szczycie. Reszta; dostawcy, kucharze, pomocnicy, czy kelnerzy, to tylko opłacani podwykonawcy. Więc jeżeli osoba, która jest na samej górze, poskąpi inwestycji w danie wtedy przygotowujące je osoby nie dokonają cudów.

— Z pustego i Salomon nie naleje.

— Otóż to. Z piasku bicza nie ukręcisz. Pracownicy jedynie wypełniają cudzą wolę, a ich twórczy potencjał, w który nie wątpię, ogranicza brak środków. Lecz proszę tylko spojrzeć. — Helmut rozpostarł uzbrojone w sztućce ramiona. — Mimo że żarcia jest na talerzu coraz mniej i jest coraz nędzniejsze, to klientów, w tym mnie, tutaj nie brakuje. Ponawiam więc pierwsze pytanie; czemu tak się dzieje?

— Jak psy do swych panów ludzie przyzwyczajają się do miejsc. Albo… — zastanowił się Modry — są turystami i nie znają chwalebniejszej historii tej budy.

— Coś w tym jest, racja. — Przeżuwając kawałek sznycla, Strauss pokiwał na potwierdzenie głową. Ale zaraz wbił w postać naprzeciw siebie ostrzejsze spojrzenie i z zadrą w głosie zaznaczył: — Niech pan jednak zauważy, iż Figlmueller to znana nazwa, wyrobiona marka. Renoma przyciąga sama sobą, aby przekroczyć próg tej restauracji, abstrahując od tego, co znajdzie się na półmisku. Słowem ci, którzy rządzą kuchnią, mogą sobie pozwolić na rżnięcie klienteli na jakości posiłków, bo pozwala im na to… — Helmut zawiesił głos, jednocześnie zawieszając w powietrzu sztućce. W tej pozie wyglądał niczym dyrygent. Zaś Albert, by współgrać z narzuconą mu przy stoliku rolą, jak na zdolnego muzykanta przystało, prawidłowo odegrał swoją partię nut, mówiąc:

— Chodzi o sławę.

— Dochodzimy do sedna! Figlmueller to knajpa, która skutecznie czaruje nazwą, wabiąc nią klientów. Ma też odpowiednią lokalizację, oczywiście. Dlatego ludzie tu zaglądają, tak czy inaczej. — Zadowolony z udzielonej mu odpowiedzi starszy mężczyzna przeciął resztę sznycla nożem na pół. Nadział na widelec kawałek mięsiwa i uniósł. Przyglądając mu się, nieco melancholijnie rzekł: — Wielcy tego świata ustalili hierarchiczny porządek rzeczy, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością, czy obiektywną oceną zdarzeń. Ów porządek opiera się na manipulacji i skutecznemu zaklinaniu rzeczywistości, czynieniu jej spekulatywną. Natomiast koronowaną królową manipulacji jest właśnie sława. Sprawia ona, że wywyższane jest nie to co dobre, wartościowe, a co za takie zostało uznane. Panuje arbitralność. Czynnikiem niezbędnym sprawczej uznaniowości jest namaszczenie przez sławę, nieważne jakimi środkami zdobytą. Sława bowiem sprawia, że podłym ludziom stawiamy pomniki. Klękamy przed oprawcami, czy zaprzedajemy dusze tyranom. Z kolei ci prawi, dobrzy i niewinni, ale pozbawieni należnej estymy, są deptani. Są między nami, ale tak, jakby ich nie było, to duchy.

Helmut przełknął mięsną strawę do końca. Nastała dłuższa chwila ciszy. Albert wykorzystał ją, aby z dla niego filozoficznego pierdolenia, które miał w wielkim poważaniu, pchnąć wreszcie dyskusję na kluczowe dla niego tory:

— Pana zmarła małżonka — zagaił. — Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu jej śmierci, ale ona była sławna. Czy na swoją pozycję nie zapracowała?

— Ach… — Helmut ciężko westchnął. Po obiedzie wytarł dłonie w białą chusteczkę, zupełnie jakby symbolicznie umywał od czegoś ręce i z politowaniem oświadczył: — Całą zgromadzoną przez Pamele sławę jej zwyczajnie kupiłem. To był ode mnie dla niej prezent ślubny. Kosztował mnie wiele, ale czyż dzięki temu nie przyczynił się wręcz do spektakularnej sławy?

— Ona, pańska żona, była ponoć dobrą aktorką, odbierała nagrody.

— Pamele… dobra aktorka i jej kupione jedne to drugie jury, złote statuetki. — Strauss oklapł na krześle. — Widzi pan tę kelnerkę, a tamtą? — Wskazał od niechcenia na najbliższe kobiety obsługujące stoliki. Z aktorską manierą skrzyżował ręce na sercu i z siłą w głosie zaznaczył: — Gwarantuję panu, że każda z tych młodych dam byłaby wręcz primadonną w odniesieniu do mojej Pamele i to bez szkoły aktorskiej. Pam, jakby to rzec… gdyby świat wielkiego i małego ekranu porównać do rąk, stanowiłaby w tym względzie serdeczny paluszek u lewej dłoni. Coś bez czego, dla zdrowego funkcjonowania, można się bez większego problemu obyć.

— Który i u której dłoni palec straciła Pamele Strauss? — Od początku poważny w rozmowie Mokradło na ten czas spoważniał śmiertelnie. Jego rozmówca nic nie odpowiedział. Za to uśmiechnął się kwaśno, podniósł lewą rękę i pomachał w niej serdecznym palcem. — Rozumiem… to znaczy bardzo bym chciał zrozumieć, do czego pan swoimi wywodami zmierza — uściślił detektyw.

— Ależ, chyba nie posądzałby mnie pan o zabójstwo własnej żony i to z motywem pogardy dla jej tandetnej gry aktorskiej? Ponadto wynajmowałbym detektywa, aby mnie… złapał? — Uśmiech Helmuta stał się sprytny. Twarz Modrego pozostała kamienna, a z jego zwykle zaciśniętych ust padły równie niewzruszone słowa:

— Nikogo z podejrzanych nie mogę wykluczyć. A w przypadku tej sprawy obecnie podejrzany jest każdy.

— Doskonale. — Strauss niespiesznie zatarł dłonie. — To chciałem od pana usłyszeć. Oto siedzi bowiem przede mną ten, który złapał Krawca z Tyrolu, pomógł w ujęciu Szklarza z Monachium. Zatem jest pan w swoim środowisku… sławny. To właśnie powód, dla którego chcę pana zatrudnić. Niech pan złapie bydlaka, który zabił mi żonę. Ponieważ w skuteczne działania policji, z całym dla niej szacunkiem, nie dowierzam. Za to, jak każdy przeciętny obywatel, stoję na stanowisku, że do wyjątkowych celów potrzebne są wyjątkowe osoby. Może to złudna wiara w kontekście tego, o czym raczyłem wspomnieć na początku naszej rozmowy. Mianowicie, iż sława tak naprawdę nie definiuje zdolności człowieka. Niemniej i ja ulegam jej magii, przez co zlecenie wędruje do pana. To pan ma dać zadość… sprawiedliwości.

— Sprawiedliwość. W nią pan zdaje się też nie wierzy, ale także ulega jej magii?

— Zapamiętane zostały moje słowa, to się chwali. — Helmut skinął z uznaniem głową. — Pragnę jednak zauważyć, że, jak we wszystkim, istnieją wyjątki. Czasem sława jest zasadna, nie da się ukryć. Podobnie sprawiedliwość to towar deficytowy, a nie stanowi ona jedynie mitycznego tworu myśli ludzkiej. Oto sprawiedliwa jest dajmy na to śmierć, która nie rozgranicza między sławą, a niesławą, przez co równo sobą nagradza każdego. Sprawiedliwe będzie też ukaranie zbrodni. Albowiem zbrodnia domaga się kary tak samo jak sławny człowiek poklasku szarych tłumów. Czy zatem sto tysięcy euro to będzie adekwatna cena za pańską sławę oraz to, że nie okaże się ona próżna, a przyczyni do złapania mordercy?

— Sto… tysięcy. — Albert musiał tę kwotę powtórzyć na głos.

— Tak, sto. Niech pan dorwie skurwiela. — Helmut sięgnął pod restauracyjny stolik. Wyciągnął spod niego brązową teczkę i położył na blacie. — Są tutaj prywatne dokumenty na temat mojej Pam. Znajdą się zdjęcia z przyjaciółmi i rodziną, także pamiętnik, którego jednak nie prowadziła systematycznie. Mam też swoje wejścia w policji, więc w środku może pan liczyć na policyjny raport z miejsca zbrodni. W najbliższym czasie podeślę również raport medyczny z sekcji zwłok, a także wszelkie dokumenty, o które zostanę poproszony, a które będą w moim zasięgu. To natomiast nasza umowa. Wystarczy podpisać w dwóch egzemplarzach. Dla pana i dla mnie.

Na blacie koło teczki spoczęły dwie kartki papieru oraz długopis. Albert podniósł pisak i przebiegł wzrokiem przez niezbyt długą treść umowy.

— Wygląda w porządku — podzielił się wrażeniami z oględzin.

— Zaręczam, że jest w porządku. Pod moim okiem dokument sporządziła Helga. — Strauss popatrzył w okolicę przeszklonej ściany restauracji. Albert odwzorował kierunek jego spojrzenia. Na zewnątrz dostrzegł znaną sobie blond piękność. Paliła cienkiego papierosa, puszczając ku górze kłęby szarego dymu. Podobało mu się, jak przy tej czynności zasysała powietrze do ponętnych ust, to je wydymała przy tworzeniu obłoczków.

— Czy Helga jest pana sekretarką? — rzucił w powietrze, nie spuszczając wzroku z kobiety w drindlu.

— Helga jest moją kurwą. — Na tę wzmiankę Modry z rezerwą popatrzył na Straussa. On ze sprytem w głosie dodał: — Niech pan się nie obawia o jakość umowy. Ta seksowna kurwa za szklaną ścianą ostatnio pełniła też rolę sekretarki, tyle że mojej żony. Więc zna się na rzeczy, na wielu rzeczach. — Helmut uśmiechnął się drwiąco i kąśliwie jeszcze napomknął: — Helga była z moją żoną blisko związana, naprawdę blisko. Jest niemal członkinią rodziny. Domniemam, że za schwytanie mordercy się zechce stosownie… odwdzięczyć. Ot taki bonus do okrągłej sumki. Trochę kobiecych krągłości.

— To miłe ze strony… Helgi. Doceniam. — Po chwilowej dezorientacji Albert wziął emocje na wodze.

— Miła… Tak, Helga potrafi być miła, bardzo miła. A… pan będzie tak miły i podpisze umowę? Bo na mnie już czas.

— Podpiszę. — Modry parafował dokumenty. Podczas tej czynności zapytał: — Kto pana zdaniem mógł zamordować Pamele Strauss?

— Dziękuję za podpis. — Zupełnie jakby nie słyszał zadanego pytania, Helmut odebrał przeznaczoną mu kopię dokumentu. W tym momencie powróciła do lokalu rozpromieniona Helga.

— I jak, moi panowie? — zapytała uciesznie.

— Wszystko zgodnie z planem — odparł spokojnie Strauss.

— Brawo! Z tej okazji mam dla pana Alberta prezent. Tak na zachętę. — Kobieta pochyliła się ku siedzącemu detektywowi. Poczuł jej woń, perfumy coś jakby z dominującą nutą zapachową kwaskowatej orchidei z domieszką słodyczy cynamonu. Pożądliwy wzrok wbił tuż przed siebie w dekolt z zarysem odsłoniętych piersi powyżej sutków. Ten kuszący widok został nagle zasłonięty zdobnym pudełkiem w kształcie serca. Niczym magik podczas wykonywania sztuczki czerwono-złotą bombonierkę wyciągnęła zza pleców postać w drindlu: — Mozartkugeln, smacznego! — zaszczebiotała.

— Dziękuję. — Albert przejął opakowanie.

— Pójdziemy już. — Helmut wstał i wysunął ku Heldze łokieć. Ona ujęła starszego mężczyznę pod rękę. Wychodząc z restauracji, jeszcze spojrzała przez ramię. Pomachała dłonią, po czym radośnie rzuciła do Alberta:

— Tschüss pa, pa!

— Pa… pa — burknął pod nosem Modry, odprowadzając wzrokiem ubraną w folkowy strój parę.

— Coś panu podać? — zagadnęła go naraz kelnerka.

— Tak… Poproszę sznycel. Sznycel z tradycyjnymi dodatkami i… wodę. Zdecydowanie wodę, mineralną.

Po złożeniu zamówienia na dno pozostawionej mu teczki Modry schował podpisaną umowę. Następnie skrupulatnie analizował otrzymane dokumenty. Czynił to również podczas spożywania posiłku.

W trakcie obiadowania rozglądał się za Krisem. Ze sfilmowanym dyskretnie filmem już dawno powinien mu tutaj towarzyszyć. Z niezrozumiałych przyczyn ciągle się nie pojawiał.

Skończywszy posiłek Albert wyszedł z restauracji. Znowu siąpiło i wiał silniejszy wiatr. Detektyw postawił kołnierz płaszcza. Nieco zgarbił plecy i sięgnął do kieszeni po telefon, aby zadzwonić do Krisa.

Już miał wystukać numer, ale wtedy zobaczył znanego sobie wysokiego i chudego blondyna. Wyglądający na turystę w białoczerwonym dresie jego wspólnik machał mu ręką z okolic wejścia do stacji U-Bhanu. Mokradło ruszył do niego i już niebawem z najbliższej odległości przyglądał się podejrzliwie jego obitej facjacie.

— Zebrałeś wpierdol? Tu, na Stephansplatz? — nie dowierzał.

— Kurwa, szefie, no wjebali mi, wyobraź sobie! — Kris otarł krew z twarzy.

— Kto taki, kurwa, turyści ci wjebali? Zasłaniałeś jakiemuś karatece Japońcowi jebaną katedrę?

— No nie. Jak Henia filmowałem, to mnie zczapiło dwóch goryli. Rozpiździli mi smartfon o chodnik, poczęstowali sprzęt obcasem, a mnie, o Jezu, zapodali bułę w mordę. Potem wzięli na pogadankę do kibla.

— I co? W klopie wysrałeś im prawdę?

— A co? Miałem nie wysrywać? Wyśpiewałem, jak jest. Bo mnie zmobilizowali do tego śpiewu. Chuje akompaniowali mi, ciągnąc za spłuczkę. Trzymali mi łeb w kiblu i lali wodę. — Kris poczochrał mokrą czuprynę.

— Przynajmniej poprawili ci fryzurę i zgryz. Teraz jesteś, kurwa, piękniejszy.

— Mocno spuchły mi usta?

— Wyglądasz jak biały Murzyn. Szczególnie w tych białoczerwonych szmatach na sobie.

— Czarni nie noszą białoczerwonych dresów, wolą białe. Jezusie, ale boli… Czuję w mordzie posmak zębów. Zdaje się, że coś mi się ukruszyło.

— Mi się zdaje, że po śmierci Pamele Strauss jej mąż ma obawy o własne życie. Widać zatrudnił do swojej ochrony niecertolących się skurwieli. O czymś to świadczy.

— Też mi to przemknęło przez myśl, jak mnie w kiblu topili. Jezu kochany, prawie umarłem.

— Najwyżej od pietra. Nic ci nie będzie.

— Polskie gówno w muszli klozetowej nie spływa. Tak usłyszałem. Po akcencie to chyba jebani Jugole byli i w końcu mi odpuścili. Nie ma to jak mieć konkretnych rozmiarów baniak, większy jak przepływ w kiblu. Z mózgowcem bali się iść na całość, he, he. — Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się kwaśno, pokazując na swoją głowę, a przy okazji ukazując w rozdziawionej szczęce nadkruszony ząb.

— Wystarczy pierdolenia. Jedziemy do…

— Dentysty?

— Do ciebie, kurwa, i zakładamy bazę — uciął Albert.

— Nie za wcześnie na to?

— Kurwa nie.

— Ale…

— Nie jęcz. Mam już dane, które ty zbierałbyś przez miesiąc. —

Modry uniósł trzymaną w ręku teczkę podarowaną mu przez Straussa.

— Czyli nie dostanę premii za ekspresowy wywiad środowiskowy? — Kris całkiem zmarniał. Zaś Albert pustym głosem oświadczył:

— Na premię się nie zanosi, szczerbaty synku. Ale jak wytropimy pojeba mordercę, dostaniesz dziesięć procent tego, co ma mi odpalić Helmut Strauss.

— Dziesięć procent… Boziu, łaskawca z ciebie, a mi się akurat przydadzą waciki, to może mi wystarczy z wypłaty. — Kris pomasował rozciętą wargę.

— Dziesięć procent to dziesięć tysięcy euro.

Po tych słowach wysoki blondyn dłuższy czas spoglądał na bruneta rozmówcę, czyniąc to z rozdziawioną gębą. Aż skwitował:

— Pierdolę, będę miał, Jezusie, na cały, jebany kontener wacików.

— Chodźmy już.

— Jasne, szefie!

Detektyw i jego wspólnik ruchomymi schodami zjechali na

niższą kondygnację stacji U-Bhanu. Stephansplatz stanowił zarazem węzeł komunikacyjny. Dzięki temu skorzystali z linii podziemnej kolei U1 krzyżującej się z linią U3, którą przyjechał tu Modry. Mieli do pokonania kilka przystanków w kierunku północnym Wiednia, niemal do samego Dunaju, gdzie mieszkał Kris.

Po drodze, podczas której siedząc koło siebie, milczeli, Albert wspomniał jak poznał swego nieodzownego pomocnika. Miało to miejsce dziesięć lat temu w Warszawie. Jako policjant w wydziale zabójstw Mokradło prowadził akurat sprawę morderstwa niemieckiego dyplomaty na terenie hotelu Marriott. W ramach dochodzenia musiał mieć błyskawicznie przetłumaczoną masę dokumentów z niemieckiego na polski. Znajoma poleciła mu Christophera Kroosa.

Chłopak miał wtedy dwadzieścia dwa lata i brał za tłumaczenia grosze. A tak się składało, że pochodził z mieszanej rodziny polsko-niemieckiej i perfekcyjnie znał zarówno język matki, jak i ojca.

Chociaż z Krisem dzieliło Alberta dwadzieścia lat różnicy, charakter czy zainteresowania, czyli w sumie wszystko, to w jakiś sposób polubił chłopaka. Poznał go lepiej i zorientował się, że mógł na nim polegać. Postanowił więc wykorzystać sposobność i podszlifować swój niemiecki. Znajomość języków obcych mogła bowiem zaprocentować w przyszłości w ramach awansów nawet na stanowiska unijne. Albert Mokradło i po pięćdziesiątce ciepła posadka za biurkiem? Czemu nie. Tak wtedy pomyślał. Dlatego brał u Krisa korepetycje z niemieckiego.

Jednakże kilka lat później nastąpił sądny dzień. Przemodelował on życie policjanta, diametralnie zmieniając w jego egzystencji wszystko. Nie widział się już w roli śledczego w Warszawie, nie chciał nawet mieszkać w Polsce. Z inicjatywą wyszedł wówczas Kroos. Namawiał go na Wiedeń i podjęcie tam pracy w charakterze prywatnego detektywa. Sam zaopiniował siebie, jako wspólnika.

Chłopak wydawał się szalony ze swym pomysłem, sam pomysł kuriozalny. Lecz w tamtym momencie Albert sam był bliski szaleństwa. W konsekwencji się zgodził i został na detektywistycznym rynku szeroko reklamowanym przez Krisa Kroosa Alim Modrym.

Od tamtej pory udało im się nie jedną sprawę rozwiązać i zakończyć sukcesem, czasem spektakularnym. Przyczyniło się to do większej ilości zleceń, nawet całkiem intratnych, jak obecnie, bo Ali Modry zaczął zyskiwać w swoim środowisku… sławę.

— Vorgartenstraße, wysiadamy — rzucił trzydziestodwuletni Kris, podrywając się z siedzenia. Siłą rozsunął na boki drzwi starszego modelu wagonu kolei podziemnej i wyszedł na peron. Za moment dołączył do niego Albert, który usłyszał od kompana pytanie: — Wyskoczysz gdzieś ze mną na zwariowaną nockę? No wiesz, jest nowa robota, dobrze płatna robota, mamy co świętować i opić!

— Nigdy z tobą nigdzie nie wyskakuję.

— Ale może tym razem, ten pierwszy raz? Zgarniemy sto tysięcy euro, mój mistrzu, maestro!

— Ja zgarnę i się z tobą łaskawie podzielę, jeśli…

— Jeśli… co?

— Jeżeli nie będziesz mnie ciągle wkurwiał.

— Aha… Zapomnij o tym nocnym wypadzie. To był żart, taki żarcik, szefie. Ale może to cię zainteresuje?! — Z rąk kurduplowatego Azjaty Kris wziął ulotkę i wręczył ją Albertowi.

— Co to za kolorowe gówno? — Modry się zmarszczył na twarzy, patrząc na śliski kawałek papieru. Z malunków komputerowych ekranów wyzierały tam znane mu i kobiece twarze. Jego darczyńca nie omieszkał udzielić wyjaśnień:

— To wirtualne porno dla ludzi z wyobraźnią.

— Niby jak to działa? — Albert sam sobie się dziwił, że zadał to pytanie, zamiast zwyczajnie wyrzucić świstek barwnego papieru do kosza. Tym razem został uraczony dłuższym wywodem:

— Otóż… Łączysz się z panienkami nie przez śliskie połączenie fiuta i pizdy, a na zasadzie seks-telefonu. Choć możecie też do siebie tylko pisać. Atrakcja ma polegać na tym, że jeśli masz taką fantazję, to laski się podają za słynne kobietki. No wiesz, znane aktorki, modelki. Chociaż na życzenie możesz też poflirtować online dajmy na to z Angelą.

— Jaką… Angelą?

— Merkel. — Kroos się bezczelnie wyszczerzył. — Widziałem jak na nią patrzysz, czytając Heute.

— Pierdol się. — Albert zgasił na ustach zarys uśmiechu wywołany żartem kompana. Zamiast wyrzucić ulotkę do kosza, co w swoim mniemaniu powinien uczynić, schował ją do kieszeni płaszcza.

W dalszej drodze pokonał z Krisem schody prowadzące na górę i wyszli na miasto. Znaleźli się przy Lassallestraße, wielopasmowej i jednej z bardziej ruchliwych w Wiedniu ulic, a położonej w drugim bezirku. Za sprawą mostu Reichbrücke, ulica ta przecinała Dunaj, łącząc dwie połowy miasta.

Lecz w tym akurat miejscu Lassallestraße, po wyminięciu kebabu, rosyjskiego sklepu i skręceniu w prawo, miejski zgiełk nagle cichł. Działo się tak wraz z wkroczeniem na Meksikoplatz.

Niewielki park pełen krzewów i wysokich drzew otulał tu górujący nad okolicą Kościół Świętego Franciszka. Ponoć w okolicy tego świętego przybytku można było nawet nabyć broń, co zgadzało się z prawdą. Mieścił się tutaj też pasaż kilkupiętrowych budynków mieszkalnych w starszym budownictwie. W jednym z nich, na trzecim piętrze, mieszkał Kris.

Gmach nie posiadał windy, przez co drogę na górę należało pokonać po schodach. Na każdej kondygnacji liczyły one wiele stopni. Brało się to stąd, że dawniejsze budownictwo cechowały wysokie sufity.

Kris mieszkał sam, wynajmując za sześćset euro miesięcznie dwupokojowe mieszkanie w przyzwoitej lokalizacji. Chociaż samo mieszkanie wyglądało jak graciarnia i wyraźnie odznaczał się tu brak kobiecej ręki.

Jednak Albert Mokradło nie przybył tutaj na salony. Od razu wszedł do większego pokoju. Był on wiecznie zacieniony, ponieważ budynek za oknami stał dosłownie o dziesięć metrów dalej. Mimo panującego w pomieszczeniu półmroku, celem zmniejszenia transparentności tego miejsca, Modry zasunął żaluzje i włączył sztuczne oświetlenie. Tak miało pozostać aż do zakończenia śledztwa.

Następnie skierował się do jednej ze ścian kwadratowego w swym kształcie pokoju. Pozostałe ściany, poza okienną, oblepiały białe regały.

Wyselekcjonowaną powierzchnię zakrywała płyta z drzewa korkowego. W centrum owej płyty detektyw przyczepił pineską zdjęcie Pamele Strauss. Dzięki posiadanym od zleceniodawcy dokumentom użył wizerunku postaci z miejsca zbrodni. Uduszona brunetka w wieczorowej sukni w kolorze czerwieni leżała na podłodze. Pod jej lewą i niekompletną dłonią widniała niewielka kałuża krwi.

Tuż pod fotografią kobiety Modry przyczepił dwa inne zdjęcia. Prezentowały powiększony i odcięty palec oraz namalowaną na podłodze krwią strzałkę. Te obrazy również zostały uwiecznione na miejscu zbrodni.

Kolejny krok stanowiło przytwierdzenie nad wizerunkiem kobiety fotografii jej męża, Helmuta Straussa. Z prawej strony denatki pojawiło się zdjęcie postawnego mężczyzny z podpisem „ochroniarz Pamele”. Na lewo powędrowała fotka młodego ogrodnika z posiadłości pani Strauss. Całość uzupełniła dodana pod spodem biała kartka z wymalowanym na niej czerwonym znakiem zapytania.

Ukończywszy swe dzieło, Albert stanął od niego w większej odległości, przyglądając mu się z zadumą. Podobną pozę myśliciela przybrał koło Modrego Kris. Ten ostatni zabrał niebawem głos:

— Pierwsze rozdanie wygląda intrygująco, nie powiem. — Prześlizgnął wzrok począwszy od wizerunku martwej kobiety, przez obraz jej męża, ochroniarza i ogrodnika, aż utkwił spojrzenie na odciętym palcu i namalowanej strzałce. — Rozwiązanie zagadki tej śmierci zaczyna mnie kręcić — podsumował oględziny, drapiąc się po jajach.

— Stanął ci?

— Prawie. Szczególnie na widok Pam…

— Jebany nekrofil.

— Kiedy ona wygląda jak… żywa.

— A jej palec?

— Ten wygląda kurewsko martwo. Do tego ktoś go fikuśnie

pokroił, nie tylko odciął.

— Czy to pocięcie ci się z czymś nie… kojarzy? — Albert zmrużył oczy, naciągając nad oczodoły brwi.

— A z czym mi się ma niby kojarzyć? Pojebem mordercą z upodobaniem do masakrowania paluszków?

— Spójrz na cięcia serdecznego palca. Są precyzyjne, bardzo precyzyjne. To robota fachowca.

— Fakt, robi to wrażenie. Aż zaraz puszczę pawia.

— Ale jest coś jeszcze.

— Oświeć mnie, Ali, mistrzu dochodzeniówki.

— Czy układ okaleczonego palca nie przypomina ci… czegoś?

— Niby czego?

— Litery.

— O… Jezu. O… kurwa.

— Właśnie, o kurwa. Chociaż to nie litera „o”. To raczej litera „D”, a wskazuje na nią wyrysowana krwią Pamele strzałka.

Słysząc to wyjaśnienie, Kris rozdziawił gębę.

— To może być… ździebko skomplikowana… sprawa. — Podrapał się po potylicy.

— I, kurwa, będzie skomplikowana. Helmut Strauss coś ukrywa, jestem tego pewien. Nie był ze mną do końca szczery.

— Naprawdę bierzemy go, jako podejrzanego, na pierwszy ogień?

— Nie. To nie on jest mordercą czy zleceniodawcą morderstwa. To nie miałoby żadnego sensu.

— A co w tym krwawym rebusie ma sens?

— To właśnie musimy, kurwa, rozkminić. Zrób mi mocnej kawy, tylko bez śmietanki. — Albert Mokradło zdjął płaszcz, rzucił go na materac do spania, po czym zakasał rękawy flanelowej koszuli. — Śledztwo czas zacząć — podsumował tak grobowym tonem, jakby już czuł zbliżającą się śmierć kolejnej ofiary tajemniczego mordercy. Nie brał pod uwagę innego finału sprawy. Musiał skurwiela złapać, zanim ten ukończy swe chore dzieło. Wyścig z czasem o życie następnych ofiar właśnie się dla niego rozpoczął, a on musiał go wygrać. Po prostu musiał.

II. Pomiędzy palcami

Burza mózgów z Krisem w jego mieszkaniu trwała do północy. Podczas debaty i momentami ostrej wymiany zdań stawiane były coraz odważniejsze tezy co do motywów zabójstwa Pamele Strauss i tożsamości potencjalnego mordercy. Jednocześnie blat biurka zaściełał się pustymi filiżankami po kawie, do których dołączyło opróżnione opakowanie od dużej pizzy. Wreszcie zmęczeni już dyskutanci postanowili podsumować wnioski ze słownej potyczki, aby nie tylko mówić, ale też przedsięwziąć konkretne działania:

— Najpierw najbliższy krąg. — Albert zakreślił ręką przestrzeń obejmującą kartkę ze znakiem zapytania oraz trzy fotografie wokół zdjęcia denatki. — Ruszysz dupę i co zrobisz? — rzucił w kierunku przeciwległej ściany pokoju do zasiadającego tam przy biurku Krisa. Ten odłożył na blat resztki nadgryzionej pizzy i z pewnością siebie rzekł:

— Prześledzę przeszłość naszego Henia. Poszukam brudów.

— Jakich?

— Jakichkolwiek, ale w sumie jak najbrudniejszych. Szczególnie takich, które się zaczynają na literę „P”, jak pocięty paluszek.

— Dobrze. Co dalej?

— Uruchomię moich Syryjczyków. Mają na zmianę śledzić ogrodnika Pam. Afgańców spuszczę ze smyczy na tropienie ochroniarza pani Strauss.

— Zgadza się. Ja użyję kontaktów w policji. Postaram się dorwać raporty z przesłuchań tych gnojków od pielenia grządek i ochrony. Ale i tak trzeba będzie się nimi zająć osobiście. Niech twoi Azjaci namierzą miejsca, gdzie można ich łatwo i w miarę dyskretnie zaskoczyć, by z nimi kulturalnie, kurwa, pogadać.

— Tak ustaliliśmy, w porządku — przyznał Kris.

— Teraz strzałka. Co z nią zrobisz?

— Przeszukam net, czy nie kryje się za tym znakiem coś mniej oczywistego niż wskazanie kierunku.

— Dokładnie. Następnie sprawa monitoringu. — Albert spojrzał na zgaszony ekran telewizora pod oknem. — W posiadłości Pamele Strauss ktoś wyłączył monitoring z wnętrza domu za kwadrans pierwsza w nocy. Do morderstwa doszło niedługo potem. Jeżeli nasz pojeb morderca realizuje chory plan, to na co stawiamy?

— Udusił Pam o godzinie pierwszej, jako pierwszą ofiarę.

— Właśnie… Ale wszystko wskazuje, że to ona wyłączyła monitoring i wpuściła mordercę. Wnioski?

— Znała go i chciała się z nim dyskretnie spotkać.

— Co w związku z tym?

— Czymś ją szantażował albo to jej kochanek.

— Lub?

— Jedno i drugie.

— Bingo. — Albert przyklasnął w dłonie. — Tutaj mamy pierwszy punkt zahaczenia. Ofiara w jakiś sposób znała mordercę — zauważył i ciągnął dalej: — W pierwszym kręgu na pierwszy plan wysuwa się ogrodnik i ochroniarz. W oczywisty sposób znali Pamele Strauss, przebywając w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Z tego powodu są podejrzani. Sprawdzimy ich alibi, ale i tak im nie odpuścimy. — Modry pokiwał głową, utwierdzając się w swoim postanowieniu. Popatrzył na zdjęcia wspomnianych mężczyzn, po czym przeszedł do kolejnej kwestii: — Dobra, to teraz drugi krąg. — Zakreślił ręką przestrzeń poza zdjęciami przyczepionymi do drewnianej płyty. — Jak się tu wykażesz, co? — zwrócił się do Krisa. On przetarł nieco przekrwione ze zmęczenia oczy, podrapał się po czole, a następnie klarownie wyrecytował:

— Na podstawie połączeń telefonicznych i smsów z telefonu Pam, jak już go dostaniemy od Henia, a on od policji, sporządzę listę znajomych denatki. Posegreguję ich na wrogów, potencjalnych wrogów oraz przyjaciół będących tak naprawdę wrogami. Potem wyselekcjonuję kandydatów na mordercę i… — Nagle młodszy z mężczyzn się zaciął. Popatrzył zdegustowany na starszego i warknął: — Ta strzałka, ten odcięty i do tego pocięty palec, zabójstwo o godzinie pierwszej. Jak nic mamy tu do czynienia z seryjniakiem! Od razu powinniśmy rozszerzyć poszukiwania na trzeci krąg i to na nim się skoncentrować!

— Kurwa, już to przerabialiśmy — syknął w odpowiedzi Mokradło. — Ustaliliśmy, że ofiara znała mordercę. Więc kolejna ofiara, jeśli taka będzie, też może go znać. Poznając wnikliwie kontakty Pamele Strauss, później połączymy je ze znajomościami drugiego trupa. Więc babranie się w pierwszych kręgach to klucz! Poza tym działamy, kurwa, zgodnie z ustaloną i sprawdzoną procedurą!

— Nie jesteś już gliną. Procedury możesz odpuścić. Mówię ci, za tą akcją stoi jakiś jeb pojeb z netu. Nie ścigniemy go w realnym świecie. Należy do upadłego ryć w sieci. Nie tracić czasu, a skoncentrować się na analizie insta Pam. Tropić jej psychofana. Jak zapierdoli znowu, to właśnie tą drogą, łączenia kontaktów z mediów społecznościowych, capniemy świra!

— Za wcześnie, by stawiać na jedną kartę, kurwa. Ciągle mamy całą talię kurewsko zakrytych przed nami kart, gdzie za każdą może się kryć morderca. Więc, łaskawie, kurwa, ryj w całej talii, a nie próbuj mówić „sprawdzam” ledwie po pierwszym rozdaniu!

Po tym, kolejnym już, wybuchu Alberta Kris oklapł na krześle przy biurku. Podniósł z blatu resztę niedojedzonej pizzy, po czym dał jej się wymsknąć z rąk. Upadła brzydko serem i salami na twardą powierzchnię, a ciastem do góry.

— Bardzo, kurwa, obrazowo mi dopierdoliłeś. Że niby morderca nam się wyśliźnie. Jak fiut z pizdy, oczywiście. — Modry uśmiechnął się szyderczo. Chwycił swój płaszcz z materaca i przywdział wyjściowe ubranie. Na odchodne rzucił: — Nie kwękaj. Działamy zgodnie z ustaleniami. Nie błądzimy po omacku, a poruszamy się znanymi ścieżkami, czyli od najbardziej centralnego kręgu. Dlatego to jemu grzecznie poświęcisz najwięcej uwagi, kolejnym odpowiednio coraz mniej. To działa, zaufaj mi. Zresztą, to rozkaz.

Kris nic nie odpowiedział. Jedynie w stronę odwróconego do niego plecami Modrego ostentacyjnie wyciągnął środkowy palec.

Wtem detektyw wykonał błyskawiczny obrót. W tym samym momencie Kroos, jakby się poddawał, uniósł ręce do góry. Z kolei Albert wycelował w niego dwa złączone razem palce, wskazujący i środkowy, które podbił, pokrzykując:

— Bum!

Był to koniec spotkania w domu Krisa. Już za chwilę Mokradło znalazł się na otwartej przestrzeni pogrążonego w mroku nocy miasta. Obecnie dość wyludnioną tu aglomerację rozświetlały głównie witryny sklepowe. Po dotarciu do Lassallestraße oświetlenie uzupełniły światła samochodów i lampy uliczne gryzące wzrok jaskrawością.

Tymczasem Albertowi się nie spieszyło do domu. Czekała tam na niego, a właściwie to nie czekała, jego Marta. Bezczelny dzieciak, wredny bachor, młoda osóbka, z którą miał moc wychowawczych i zresztą każdych innych, możliwych problemów.

Powiedzieć, że ich wzajemna relacja była trudna, to nie powiedzieć o niej nic. Swoisty dramat na linii porozumienia ojciec córka trwał u nich od lat. Niestety nic nie zwiastowało w tym względzie przesilenia. Nie po tym, co wydarzyło się kilka lat temu, położyło między nimi cieniem i obojgu zrujnowało życie, a Marcie dodatkowo dzieciństwo oraz wiek dorastania.

Skoro więc w domu nie czekała Modrego ciepła atmosfera rodzinnych pieleszy, to po dniu pracy na dobry początek postanowił się przejść. Chciał zażyć solidnej dawki świeżego powietrza, oczyścić umysł.

Ominął stację Vorgartenstraße i ruszył żwawym krokiem do kolejnego przystanku U-Bhanu, jakim był na linii U1 Praterstern.

W tej wędrówce towarzyszyła mu rześka pogoda. Postawił kołnierz płaszcza, a ręce wcisnął głęboko w jego kieszenie. Przyspieszył też kroku. Akurat zawiewał go zimny wiatr z zachodu, niosący czyste, ale i zimne powietrze z górskich terenów pobliskich Alp.

Po drodze Albert pomyślał, że kiedyś zabierze w tutejsze góry Martę. We dwójkę wyruszą na alpejskie szlaki i siłą rzeczy spędzą ze sobą więcej czasu. Może wtedy coś przynajmniej choć odrobinę drgnie w ich relacji? Bo na pełne katharsis już nie liczył. Nie było na to szans. Nie po tym co sam uczynił i czyją krew miał na rękach.

Z powodu poczucia bezradności wobec niemocy zasypania emocjonalnej przepaści z córką, Modry skierował myśli w inną stronę. Właściwie to same rozpoczęły wędrówkę po jego umyśle. Niczym grupa piechurów po alpejskich drogach analizy te przemierzały meandry rozpoczętej sprawy.

Albert się zreflektował, że burzliwa debata z Krisem mogła mieć łagodniejszy przebieg i trwać o wiele krócej. W ramach współpracy zawodowej znali się już bowiem na tyle dobrze, że nietrudno było przewidzieć, do jakich dojdą wniosków oraz na czym ostatecznie między nimi stanie.

Jednak Modry zwyczajnie chciał być prowokowany przez kompana. Ten myślał w inny sposób i znał inną odsłonę świata, bardziej nowoczesną, która przed Albertem skrywała się jakby za kurtyną owej nowoczesności. W związku z powyższym dzięki słownym utarczkom z Kroosem mógł poszerzyć własne horyzonty, dostrzec nowe tropy czy rozwiązania, które w normalnym toku myślenia i utartych schematach by mu umknęły.

Czy to właśnie miało miejsce w domu Krisa? Naświetlenie alternatywnego podłoża zbrodni, które przemawiało poniekąd również do Modrego, choć wprost się do tego nie przyznawał? Być może. Może zwyczajnie nie doceniał siły sprawczej wirtualnej rzeczywistości i jej wpływu, oddziaływania na ludzi, co mogło ich pchać w ramiona oślizgłego mroku duszy.

Ekran komputera jako źródło fetyszyzacji i chorej fascynacji obiektami zbiorowego pożądania? Sam świat wirtualnej sławy wydawał mu się niezbyt zdrowy, więc taka diagnoza, niczym lekarska, miała tu może jednak całkiem silne podstawy?

Ponadto idąc Lassallestraße, Albert wspomniał, że jego mocodawca, Helmut Strauss, natrętnie ględził o różnych aspektach estymy. Podobnie Kris wskazywał, że ten wątek mógł być przewodni w kwestii morderstwa.

Jeżeli zaś mordercą rzeczywiście się mienił seryjniak, a przeczuwał, że tak, to aspekt sławy wybijał się może jeszcze nie na pierwszy plan, ale niewątpliwie należało mieć go na uwadze. W tym ujęciu morderca mógł autentycznie pochodzić z dalszych kręgów, choć… wcale nie musiał.

Fakt, że ofiara otworzyła drzwi zabójcy, a wcześniej wyłączyła monitoring, nie dokonał się oczywiście za sprawą magicznej różdżki. Lecz nie świadczył też o tym, że Pamele Strauss znała mordercę z widzenia. W nawiązaniu do wątku z szantażem, owym szantażystą mógł się jawić przykładowo ktoś ze wspomnianej przez Krisa sieci internetowej. Ktoś anonimowy także dla zamordowanej kobiety.

Jednakże jeśli doszło do gróźb pod adresem żony Helmuta, czego dotyczyły? Być może poszlaki znajdą się w jej pamiętniku, który Modry zdążył dopiero pobieżnie przejrzeć?

Tak czy inaczej, rodowód mordercy usytuowany w trzecim kręgu należało brać oczywiście pod uwagę. Niemniej, narzucone ramy proceduralne przy rozpoczęciu śledztwa związanego z morderstwem nakazywały najpierw zacieśnić krąg podejrzanych, a dopiero potem go ewentualnie poszerzać. Tak też, czyli profesjonalnie, postanowił działać Albert Mokradło.

Chociaż korzystając z tego, że akurat dotarł na Praterstern, w ramach mniej konwencjonalnych działań zdecydował się coś sprawdzić. Chciał się osobiście przekonać, jaką moc na ludzi wywiera głębsza integracja z wirtualnym światem. W tym celu się z nim zespoli.

Sam Praterstern obok Stephansplatz stanowił w Wiedniu kolejny węzeł komunikacyjny. Obok stacji U-Bhanu i kolei mieścił się tu dworzec autobusowy oraz tramwajowy przystanek. W okolicy kusiło również kilka knajpek i poszukiwany przez Alberta McDonald’s. W nim zamierzał skorzystać z kafejki internetowej.

Zanim się zameldował w niemal opustoszałym już fast foodzie czynnym dziś do godziny drugiej w nocy, minął koczujące tu tabuny bezdomnych. Niczym szmaciana masa oblepiali oni ściany budynków dworcowych. W większości spali, nieliczni tępo patrzyli w przestrzeń przed sobą. Kilku niemrawo rozmawiało.

Nie zwracając na nich większej uwagi, Albert zawitał do McDonalda. Zamówił frytki, bo coś musiał i usiadł przy stoliku, gdzie mógł skorzystać z komputera. Następnie wyjął z kieszeni ulotkę z zachętą do wirtualnego romansu, którą nie tak dawno wręczył mu Kris.

W wyszukiwarce internetowej wpisał odpowiednią nazwę witryny. Na początek wybrał opcję jedynie wzajemnego pisania na klawiaturze. Z długiej listy znanych modelek czy aktorek nie zdecydował się ostatecznie na żadną z nich. Nie to było jego celem — flirt z osobą podszywającą się pod sławną postać. Dlatego w wymagane pole wpisał po prostu „Laura”. Bo skoro już miał się produkować z kimś w sieci, to stawiał na kontakt z osobą przynajmniej udającą normalną.

Dokonał płatności przelewem błyskawicznym za skorzystanie z usługi — dziesięć euro za dziesięć minut połączenia — i czekał.

— Cześć… Tu…

— Laura? — odpisał Mokradło, myśląc: no dawaj ty internetowa kurwo.

— Tak… jestem Laura. A jak ty się nazywasz?

— Albert.

— Miło mi cię poznać, Albercie. Chcesz porozmawiać? Czy mam się już może… rozbierać?

Po przeczytaniu ostatnich słów Albert poczuł przyjemne mrowienie w kroczu. Pokręcił z niedowierzaniem głową, dziwiąc się reakcji swego ciała. Oczywiste dla niego było, że po drugiej stronie ekranu siedziała jakaś stara i gruba raszpla. Zatem nie, nie chciał, aby się rozbierała. Choć wyobraźnia podsuwała mu obrazy bynajmniej nie przechodzonej lampucery, a kogoś… wyjątkowego. Tylko, kurwa, czemu?

— Opisz mi. Opisz, jak wyglądasz, Lauro — odpisał, zanim się zorientował.

— Nie mam tego na sobie za wiele, bo… jestem w pracy. Nie pozwalają mi dużo na siebie zakładać, mimo że tu jest… zimno.

— Marzniesz? — Kurwa. Modry plasnął się w czoło. Czy wyraził… jebaną troskę?

— Trochę marznę, tak. Czasem jak się łączę z klientami przez wideo, to oni każą mi nago tańczyć. Wtedy się trochę rozgrzewam.

— Lubisz tańczyć? — zapytał, po czym wdał się w dłuższą wymianę krótkich zdań:

— Zależy… z tym tańcem.

— Od czego zależy?

— No… dla kogo tańczę.

— Chciałabyś zatańczyć dla mnie?

— Tak, chyba tak, Albercie.

— Czemu byś chciała?

— Wydajesz się… inny niż pozostali. Trochę lepszy.

— Dlaczego?

— Ty piszesz jakoś tak… normalnie.

— A inni?

— Inni… Zwykle od razu każą, żebym się przedstawiła znanym nazwiskiem, a potem opisała…

— Co?

— Napisała, jak wkładam sobie w różową cipkę ich wielkiego kutasa, a on się nie mieści i ja… stękam. Albo jak biorę do buzi i… obciągam ustami. Głęboko obciągam, mocno i dokładnie, aby sprawić przyjemność…

Mokradło dyskretnie rozejrzał się po nielicznych bywalcach McDonalda. Chciał się upewnić, czy nikt nie widzi jego już pełnej erekcji. Oczywiście nikt nie mógł widzieć. Był przecież ubrany. A Laura?

— Co masz na sobie? — zagadnął z głodem w głosie.

— Różowy stanik…

— Jaki?

— Taki… cienki, prześwitujący.

— Prześwitujący.

— Tak i to mocno. Do tego czerwone stringi, które mi się wżynają w…

— W co? Nie, nie pisz.

— No w cipkę mi wchodzą i ją drażnią.

— Aha.

— Ale jak się łączę wideo i mi każą się masować, to wystarczy tylko przesunąć cienki kawałek materiału. Wtedy tam się… pieszczę. A jak klient chce, to wkładam sobie palec albo kilka i nimi… poruszam. Wkładam suche, a wyjmuję… wilgotne. Później rozsuwam szerzej nogi i wciskam sobie paluszki głębiej, coraz głębiej i dalej… Wysuwam już całkiem mokre i takie śliskie…

W tym momencie Albert podrapał się po kroczu. Musiał, bo kurewsko go zaswędziało. Widział ją, oczyma wyobraźni dostrzegał nagą Laurę siedzącą na stołku z rozkraczonymi nogami. Widział jej chętną piczkę, taką różowiutką, która z braku jego kutasa biedaczka sama musiała się zaspokajać. Tak się prosiła, aby ją…

— Muszę już iść, żegnaj — uciął, aby zakończyć tę paranoję.

— Ale… masz jeszcze trzy minuty, zapłaciłeś.

— Nieważne, pa.

— Czekaj.

— Tak? — odpisał z… nadzieją?! Kurwa…

— Odezwiesz się jeszcze? Albo daj mi swój numer telefonu. Prześlę ci promocyjny kod. Będziemy mogli rozmawiać dłużej, a ty… dużo nie zapłacisz.

— Nie możemy porozmawiać całkiem prywatnie i za darmo? — Erotyczny czar zaczął pryskać jak wirtualna bańka. Mokradło poczuł nawet pewną ulgę. Oczywiście, że od początku chodziło tu tylko o jego kasę. Za darmo nic nie ma, nawet wirtualnego pierdolenia. W końcu miał do czynienia z kurwą, internetową, ale kurwą. A jak wizja większej kasy się oddala, to kurewka skamle o mniejszą. Promocyjny kod, jasne…

— Oni… moi właściciele. To znaczy pracodawcy. Oni sprawdzają telefony dziewczyn, z kim rozmawiały. Oni wiedzą, nawet jak się wszystko kasuje. A jak widzą długie połączenia prywatne z klientami to…

— To co?

— Oni nas biją… albo płacimy kary. Ale jeśli tego chcesz, zadzwonię może prywatnie… Sama nie wiem. Nie, nie mogę, przepraszam. Za to…

Albert wyłączył komputer, przerywając połączenie. Jeszcze dłuższy czas wpatrywał się pustym wzrokiem w zgaszony ekran. W głowie kłębiło mu się wiele myśli. Sprzecznych, które zderzały się ze sobą.

Zastanawiał się, na ile padł ofiarą manipulacji, a na ile ofiarą była Laura po drugiej stronie ekranu. Pisanie po niemiecku szło jej dość opornie. Wtrącała angielskie słówka, robiła dużo błędów, używała ubogiego słownictwa. Oczywiście, że nie była to Niemka. To dziewczyna może nawet z drugiego krańca świata, która przybyła do austriackiej ziemi obiecanej. Ta natomiast uczyniła z niej internetową kurwę, może nawet czyjąś własność, niewolnicę?

Mokradło poczuł się zdezorientowany, a nie przepadał za tym uczuciem. Zaś detektywistyczne zacięcie wręcz mu nakazywało się ponownie połączyć z Laurą i tym razem ją stosownie przesłuchać. Choć złapał się na tym, że chętnie zapytałby też o to, co jadła na śniadanie, jakiego koloru ma oczy. Czy lubi się uśmiechać? Czy często ma okazję szczerzyć ząbki?

Jebana samotność. Pomyślał Mokradło, wstając od stolika. Stwierdził, że to samotność czyniła ofiarę, ale z niego. Tylko tego brakowało, aby się na pierwszej i wirtualnej randce zakochał w internetowej kurwie.

Natomiast sama Laura? To nie była, kurwa, żadna, jebana, Laura! Sam ją tak nazwał, sam wymyślił. Nie chciał już o niej myśleć, ani o niczym, co było z nią związane. Miał ciekawsze i ważniejsze rzeczy do roboty, dokładnie tak.

Wkrótce znów był na pogrążonych w nocy ulicach Wiednia. Aczkolwiek okolica Praterstern prezentowała się akurat jako całkiem dobrze oświetlona. Szczególnie okazale wyglądały wielobarwne neony pobliskiego parku rozrywki zwanego Prater. Wśród rzucających się w oczy atrakcji dominował diabelski młyn. Z wysokością sześćdziesięciu pięciu metrów górował nad okolicą i pozwalał na podziwianie panoramy całego miasta.

Modry się zarzekał, że kiedyś skorzysta z tego gigantycznego kołowrotka z ławeczkami, zabierając na niego Martę. Wiele miał planów odnośnie do ich wspólnych wypadów. Ale jakoś żadne z nich nigdy nie wypalały. Owszem, składał córce podobne propozycje. Lecz z jej strony zwykł się zderzać ze ścianą obojętności lub jawną pogardą. Jego własna córka nie chciała z nim nawet mieszkać. Więc co dopiero włóczyć się z nim po mieście? Byłaby to dla niej kara zamiast nagrody. Ale w sumie nagroda za co? Bycie niewdzięcznym bachorem?

Żeby nie przyspieszać powrotu do Matty, jak zwali ją jej znajomi, Albert postanowił wrócić do domu pieszo. Drogę, mimo że mroczną, miał całkiem wdzięczną, bo przez ciągnący się kilka kilometrów park w centrum miasta.

Idąc szeroką ulicą przeznaczoną dla przechodniów i dorożek, z jednej strony mijał park rozrywki, a z drugiej zalesione tereny. Ciszę nocy przerywały skoczne melodie wydobywające się z okolicznych knajpek i sunące jakby w ciemnej przestrzeni, by się w niej z czasem rozpłynąć.

Ludzi mijał niewielu. Raptem dwie grupki podchmielonych obcokrajowców gadających coraz to dziwniejszym językiem. Chyba byli to Latynosi oraz południowoamerykańscy Indianie. Z kolei myśli Modrego, w ramach nocnego spaceru, krążyły między rozpoczętą sprawą, Martą, a Laurą.

Laura. Kurwa… Za przemyślenia na temat tej ostatniej osoby ciągle sobie dopierdalał. Nie powinien ich w ogóle, kurwa, mieć!

Aż u wyjścia z parku jego strumień myśli uległ zastopowaniu. Za to wszystkie zmysły weszły w stan podwyższonej gotowości. Działo się tak dlatego, że naraz odniósł wrażenie, iż ktoś się za nim skradał. Z każdą chwilą utwierdzał się w tym, że był śledzony. Miarowe kroki dwóch par stóp za nim przyspieszały, gdy on przyspieszał, analogicznie zwalniały chód.

W miarę dyskretnie spojrzał za siebie przez lewę, to prawe, ramię. W odległości kilkunastu kroków zachodziła go z dwóch stron para kolesi. Czyżby zamierzali mu zaraz fizycznie wytłumaczyć, że sprawa morderstwa Pamele Strauss, to jednak nie jego sprawa? Bardzo możliwe. Lecz w tej chwili ciekawiło go przede wszystkim to, jakim dysponowali arsenałem. Bo jeśli tłumaczenie miało się odbyć ręcznie, to wcale nie było takie oczywiste, kto kogo tu fizycznie skarci.

Mokradło nieco zwolnił krok, zaciskając dłonie w pięści. Ale wtedy na kursie kolizyjnym z nim od frontu znalazł się jakiś Murzyn. Albert uśmiechnął się z przekąsem, już wiedząc, co się szykuje. Ponadto akurat tak się składało, że bardzo chętnie komuś, kto się sam prosi, spuści wpierdol. Mina mu nieco zrzedła, gdy czarny naprzeciw wyciągnął kurewsko długi nóż.

— Cy, cy, cy… Cy, cy, cy. — Nożownik się zatrzymał przed białym mężczyzną i wskazując ostrzem na jego kieszeń, wydawał ponaglające „cykanie”. Ta mowa gestów i dźwięków wystarczyła, żeby Modry zrozumiał, czego od niego oczekiwano. Chyba jednak nie chodziło tu o Pamele Strauss i jego zastraszenie, a chciano go zwyczajnie ojebać z kasy. — Cy, cy, cy… Cy, cy, cy. — Sięgnął do kieszeni spodni i niespiesznie wyciągnął sfatygowany portfel z brązowej skóry. Chciał wyjąć z wnętrza pieniądze. Ale znów rozbrzmiało ku niemu to kurewskie cykanie: — Cy, cy, cy… Cy, cy, cy. — Wobec tego jeszcze wolniej wysunął portfel ku Murzynowi. Niechętnie było mu się rozstawać ze swoją własnością. Lecz okazała kosa w czarnej łapie robiła wrażenie, a za plecami miał jeszcze dwóch przeciwników.

Czarny chwycił wyciągnięty ku niemu łup. Na jego małpiej mordzie z szerokim nosem zabłysły w uśmiechu bielutkie zęby. W innych okolicznościach pewnie mógłby reklamować pastę do zębów, ale w obecnych jego zgryz znalazł się w sporym niebezpieczeństwie.

Uśmiech szczerzącego się Murzyna zgasł, gdy Modry nie zamierzał puścić portfela. Czarny szarpnął raz, drugi i trzeci, a wobec fiaska zrobił się na twarzy wręcz obrażony. Wtedy detektyw zapodał mu w facjatę potężną bułę. Bo skoro skurwiel stracił czujność, to nie było innej opcji, Mokradło musiał mu przyjebać.

Pięść przyjemnie przejechała po grubych ustach i żuchwie. W efekcie ciosu trafiony nożownik padł jak rażony piorunem na asfalt równie ciemny co on sam.

Albert błyskawicznie schował do kieszeni swoją własność, a z łapy półprzytomnej mendy zabrał nóż. Uzbrojony ustawił się frontem do pozostałych gnojków.

Ci nabrali respektu. Cofnęli się krok, potem drugi. Lecz wówczas Modry zastygł jak skamieniały. Za sobą usłyszał odciągany cyngiel.

Bardzo powoli się odwrócił. Oto celował do niego z gnata czwarty wyrosły z mroku nocy murzyn. Zanim usłyszy z jego mięsistych warg murzyńskie hände hoch, sam podniósł ręce.

— Cy, cy, cy… Cy, cy, cy. — Uzbrojony w spluwę czarnuch pokazał lufą na dłoń Alberta, w której ten trzymał ostrze. Następnie wskazał jego kieszeń. Białas w jego oczach posłusznie odrzucił na chodnik zarówno nóż, jak i portfel. — Cy, cy, cy. — Kolejnym poleceniem Murzyna z pistoletem była niewerbalna sugestia, aby Modry zdjął płaszcz. Na tym się jednak nie skończyło.

Finalnie, po oddaleniu się czarnuchów z łupami, ostatni odcinek drogi od okolic Ernst Happel Stadion do domu wzdłuż ulicy Stadionallee Albert pokonał nago. Musiał wyglądać jak ostatni zbok. Szczęśliwie otulała go ciemność. Do tego nikt, kto go zauważył, nie zawiadomił służb mundurowych.

On sam nie zamierzał zgłaszać kradzieży. Jakoś nie wierzył w odzyskanie zguby za sprawą policji. Zaś prawdziwą stratą była dla niego z portfela jedna rzecz — pamiątkowe zdjęcie po żonie. Już go nie miał, podobnie jak pamiętnika Pamele Strauss, który został w kieszeni ukradzionego mu płaszcza.

Utrata — zdążył się do tej suki przyzwyczaić. Kroczyła u jego boku wiernie niczym dobrze karmiony pies.

— Jednak jesteś… Szkoda, miałam nadzieję, że już nie wrócisz. Nawet otworzyłam szampana i piłam. No ale idę resztę wylać do kibla. Cóż, może innym razem będzie co świętować, jak stracisz nie tylko ciuchy, ale i życie. — Tymi słowami o drugiej w nocy Marta powitała u wejściowych drzwi nagiego ojca. On nic nie odpowiedział. Niebawem położył się spać.

III. Palec drugi

Warszawa. Noc, światła ulicznych latarni. Policyjny pościg. Ktoś biegnie ulicą. Słychać krzyki, wezwania do poddania się i rzucenia broni. Uciekinier nie reaguje. Pada strzał — jeden, precyzyjny. Nad warszawską Pragę nadciąga śmierć. Lecz kogo ta suka zabiera?

*

Z sennego koszmaru Alberta gwałtownie wybudził nieznośny jazgot jego Nokii. Przecierając ze znużenia oczy, sięgnął drugą ręką na półkę koło łóżka. Zanim odebrał połączenie, spojrzał na ścienny zegar ze wskazówkami. Dochodziła ósma rano.

— Hej, szefie! — W telefonie rozbrzmiał radosny świergot Krisa.

— Czy zamawiałem, kurwa, budzenie na ósmą? — Modry przeciągle ziewnął.

— Wybacz, ale tym razem się obejdzie nawet bez śniadania do łóżka i buziaka na dobry dzionek!

— Do rzeczy…

— Jest drugi trup!

— Kurwa. — Mokradło usiadł na łóżku. Przetarł dłonią twarz, aby się wyrwać ze stanu sennego otępienia i polecił: — Podaj szczegóły.

— Mam nadzieję, że siedzisz?

— Ta.

— To słuchaj. Powiem ci, co wyskoczyło w necie.

— Dawaj.

— Ofiara została utopiona w wannie.

— W jakiej części miasta?

— Miejsce zbrodni to okolica Hauptbahnhof.

— Ruchliwe miejsce.

— Bo to ruchliwa ofiara była!

— Kto taki?

— Wiedeńska gwiazda porno!

— Palce… Ma odcięty palec? — zapytał z natarczywością Albert, którego nowe wieści zdążyły już całkiem dobrze wybudzić.

— No odcięty ma paluszek babeczka ruchaweczka. Inaczej bym nie dzwonił!

— Jaki palec i u której dłoni?

— Serdeczny u prawej.

— Kurwa!

— Coś nie tak?

— Jeśli nasz psychol wziął się od razu za drugą grabę, to oznacza…

— Ta?

— Zapewne planuje w sumie dziesięć ofiar.

— Tak chyba podejrzewaliśmy od początku, prawda?

— Morderca mógł się ograniczyć do jednej dłoni. Zamiar uśmiercenia pięciu ofiar to była alternatywa.

— No to się koleś nie ogranicza, he, he — zaśmiał się głupkowato Kris. Albert z równą werwą, co uprzednio, zapytał:

— Jak został pocięty oddzielony od ciała palec? Bo został pocięty, tak?

— Czekaj… niech spojrzę jeszcze na zdjęcia…

— Czekam.

— Fotki są całej łazienki, ale palca nigdzie nie widzę…

— A jest strzałka?

— Tak, wymalowana krwią na podłodze.

— Co wskazuje?

— Martwą kobietę w wannie.

— Jaką jej część?

— Centralną.

— Może palec jest w wodzie, pod ciałem w wannie?

— Sorry, nie mam podwodnych zdjęć. Może fotograf nie dysponował wodoszczelnym smartfonem.

— Fotograf?

— No tak.

— To powiedz mi, skąd masz tak wnikliwe dane raptem kilka godzin po dokonanym morderstwie? Znasz detale zbrodni. Może nawet czas zgonu? Oglądasz sobie zdjęcia z miejsca zbrodni. Przyjęli cię może do wiedeńskiej dochodzeniówki, czy, kurwa, jak?

— No chyba będę aplikował, he, he. Ale tak poważnie, to do netu wszystko wrzucił kochaś tej Rebeki Ostern. Bo tak się nazywa druga denatka.

— Dawaj szczegóły o tym kochasiu drugiej denatki.

— To niejaki posuwacz Elmar. Facet Rebeki, ale też gość grający w pornolach. Na swoim fejsie napisał, że wyskoczył przed drugą w nocy w okolice Hauptbahnhof kupić fajki. Twierdzi, że nie było go w domu może kwadrans. Jak wrócił, to jego panna leżała utopiona w wannie. On napisał, że zostawił ją w wannie biorącą kąpiel. Ale że sama się raczej nie utopiła. Ponoć trzeźwa była i palca też by se nie objebała. Tak argumentował, a słowa pisane wsparł fotkami wrzuconymi do sieci. Jest tam pływająca twarzą do dołu Rebeka i widoczna jej prawa dłoń bez palca, różne ujęcia. Ostatni wpis Elmara jest taki, że teraz dzwoni po gliny.

— Czy w mieszkaniu doszło do włamania? Wspominał coś o tym ten kochaś?

— A tak, Elmar napisał, że morderca musiał mieć klucz. Sam ruchacz twierdzi, że też był trzeźwy i na pewno zamknął za sobą drzwi, bo zawsze zamyka. W sumie się nie dziwię… Jak zostawiał w domu taką lalę do dmuchania. Też bym ją zamykał… i dmuchał.

— Elmar kłamie.

— Czyżby?

— Tylko zobacz. — Modry zebrał myśli, po czym swoje wątpliwości spróbował wyłuszczyć: — Nasz Palcarz…

— Palcarz?

— Dla ułatwienia tak będziemy nazywać mordercę.

— Dobra.

— Zatem Palcarz w oczywisty sposób zaplanował to morderstwo. Dokonało się dwa dni o godzinie drugiej, po pierwszym, które zostało popełnione o pierwszej.

— To prawda.

— Nie przerywaj, kurwa.

— Słucham dalej!

— Pomijając kwestię dorobionego klucza i otwartych drzwi, Palcarz musiał wiedzieć, że Elmar opuści mieszkanie przed drugą w nocy. Więc kochaś dał się jakoś wywabić albo wręcz współpracował z mordercą. Z tym jego wyskoczeniem po fajki to ściema.

— Podejrzewam, że wyjaśnienie może być banalne — zauważył rezolutnie Kris.

— To mi je podaj, geniuszu.

— Otóż… mamy tu do czynienia z gwiazdkami porno. W tej branży podobno wszyscy ćpają. Więc stawiam, że nasz Kutas Wielgas, to jest Elmar, nie wyskoczył po fajki, a dragi. Zauważ, że na Hauptbanhof Murzyni odwalają konkretną dilerkę. Dostaniesz tam praktycznie wszystko. A przecież koleś nie mógł się oficjalnie przyznać, że wyskoczył kupić narkotyki dla siebie i panny wanny.

— Fakt, ale to nie tłumaczy kluczowej dla sprawy kwestii.

— No jakiej?

— Wspominałem, kurwa. Palcarz nie mógł mieć wizji, że Elmar pobiegnie po prochy akurat przed drugą w nocy.

— Rzeczywiście… Czyli ruchacz współpracuje z mordercą albo dał się podejść. Zgadzam się szefie.

— To miłe, że chcesz mi, kurwa, obciągnąć, ale jestem już umówiony na randkę.

— Ooo… A kim jest ten szczęśliwy wybranek? Pożera mnie zazdrość. No przyznaj się.

— Wczoraj, jak się opierdalałeś, zadzwoniłem do znajomej policjantki w Wiedniu. To Polka, którą znam z Warszawy. Pracowaliśmy tam w jednej komendzie. To młodsza siksa była, ale jej swego czasu sporo pomogłem. Teraz ją przydzielili do zespołu pracującego nad sprawą Palcarza.

— Aha… Wiesz, że jak to się uda, to…

— Wiem, kurwa. — W głosie Alberta zabrzmiała pewność siebie. — Jak połączymy nasz spryt i jebaną bezwzględność z tym, co zdobędzie policja, to mamy skurwiela — zawyrokował. Zaś Kris w pewnej zadumie oznajmił:

— Byle byśmy dali radę namierzyć gościa przed dziesiątym morderstwem. Chyba że potem weźmie się za palce od stóp. To by dawało okrągłą sumkę dwudziestu ofiar.

— Nie kracz. Po południu wpadnę do ciebie i zrobimy wojenną naradę. Do tego czasu dalej zbieraj informacje o obu denatkach. Dodatkowo niech twoi Azjaci oprócz ochroniarza i ogrodnika śledzą też tego ruchacza Elmara. Z nim również trzeba będzie pogadać, jeśli policja z niego nie wyciągnie, jak dał się wywabić z domu.

— Jak zwykle można na mnie liczyć, Ali Modry, mistrzu, maestro!

— Będziemy w kontakcie, pa.

Mokradło zszedł z łóżka i poszedł do łazienki. Szybki prysznic, jeszcze szybsza kawa i śniadanie. Potem obowiązkowo podwójna dawka uspokajającego Xanaxu na opanowanie nerwów. Po tych czynnościach był gotów ruszyć na miasto.

Plan wydawał się prosty. Zakładał pokręcenie się w okolicy nowego miejsca zbrodni. Po co? Bynajmniej nie spodziewał się tam spotkać mordercę, czy nagle odnaleźć kluczowe ślady. Ale za to śledczych już tak.

Mieszkanie zamordowanej kobiety zostało bowiem niewątpliwie zabezpieczone, a zbieranie śladów oznaczało po części cykliczne kursowanie do domu denatki osób zaangażowanych w sprawę. Wśród nich Albert spodziewał się znanej sobie Alicji Schmidt-Piotrowskiej. Zatem wypadało ją „przypadkiem” spotkać, aby nawiązać z nią kontakt bliższy niż telefoniczny. Do tego przypomnieć dawne czasy i powołując się na nie, uzyskać niezawodnego informatora w strukturach wiedeńskiej policji. Gra była niewątpliwie warta świeczki i Modry niniejszym ją podjął.

Przed opuszczeniem domu zerknął jeszcze dyskretnie do pokoju Marty. Nie było jej i prawidłowo. Od ósmej miała szkołę, a dochodziło już wpół do dziewiątej. Uspokojony i to zarówno zachowaniem córki, jako sumiennej uczennicy, jak i tym, że zażył prochy, wyszedł na Schlachthausgasse.

Trwały kolejne dni października. Wraz z nimi Wiedeń otuliła aura z przewagą chłodnego i suchego powietrza. Niebo akurat się nieco przejaśniło, jawiąc się, jako przejrzyste i modre.

Albert lubił na nie spoglądać w takiej postaci. Podziwiany tu odcień niebieskiego koloru wydawał mu się intensywniejszy, jakby pełniejszy, niż warszawski. Skąd to się brało, z czystszego powietrza? Nie miał pojęcia i nie zawracał tym sobie głowy. Koncentrował uwagę nie na relacji smogu do barwy nieba, a na prowadzonej sprawie.

W nowym płaszczu o szarej barwie wsiadł do linii U3 i dojechał do Stephansplatz. Tutaj przesiadł się do U1 i również U-Bhanem ruszył w kierunku południowym miasta. Minął stację Karslplatz i Taubstummengasse, po czym wysiadł na przystanku Hauptbahnhof. Zgodnie z nazwą miejsce to stanowiło zarazem główny dworzec w Wiedniu.

Stąd Albert wkroczył na Südtiloler Platz i na otwartej przestrzeni się rozejrzał za policyjnymi samochodami. Dostrzegł dwa radiowozy zaparkowane przy jednej z najruchliwszych dróg Wiednia, niedoszłej autostradzie przez miasto, a mianowicie Wiedner Gürtel Straße. Podreptał w okolicę policyjnych wozów i czekał, podziwiając otaczający go teren.

Poza intensywnym w tym miejscu ruchem samochodowym, typowym bardziej dla Warszawy niż Wiednia, jego uwagę zwróciła architektura domów. Przy ulicy stały sześciopiętrowe budynki postawione na bazie kwadratów i prostokątów. Ich pozostałe boki okalały pomniejsze ulice.

W kostce mieszkalnej, przy której stały radiowozy i zapewne zamordowano Rebekę Ostern, na parterze widoczny był salon masażu Chiang Mai, Cafe Bar Fust4Fun, restauracja Goldener Löwe i sklep spożywczy — Billa. Dało się też dostrzec wejście na klatkę schodową.

W pewnym momencie wyszła z niej policjantka ubrana w granatowy mundur i białą czapkę. Zapewne Alicja Schmidt-Piotrowska. Ukazała się Modremu pod ostre światło słońca. Oślepiło go, przez co musiał na chwilę odwrócić wzrok od zauważonej kobiety, zupełnie jakby poraziło go jej piękno.

Owszem, wspominał ją, jako zgrabną babkę, co w polskiej policji początkowo przysparzało jej więcej problemów niż benefitów z tytułu urody. Jednak teraz, gdy na nią patrzył, nie był pewien, czy to ona. Wszak minęło trochę lat, odkąd się ostatnio widzieli. Musiał podejść bliżej.

— Ala? Alicja? — rzucił do niej, gdy otwierała drzwi samochodu. Odwróciła się. Oślepiona słonecznymi promieniami odbijającymi się od maski samochodu, niczym kocica, sama zmrużyła swe ślepia.

— Sss… Stanisław?

— Albert…

— No tak, to ty. Hej, witaj! — Uśmiechnęła się szeroko. Podeszła do przedstawiającego się mężczyzny, objęła go, po czym ucałowała w pokryte trzydniowym zarostem policzki. — Chyba wiem, co cię tu sprowadza! — krzyknęła. Przypomniał sobie, że ta osóbka miała temperament. On dla kontrastu flegmatyczni rzekł:

— To prawda, jesteśmy tu z tego samego powodu. Wspominałem ci przez telefon. Też dostałem sprawę tego seryjniaka, tylko z innej ręki.

— Doprawdy? A ja myślałam, że jesteś tu dla mojej seksownej dupy?! — Alicja poszerzyła uśmiech, czyniąc go wyuzdanym. Klepnęła się w tyłek, a drugą ręką otworzyła drzwi samochodu. — Wsiądziesz? Pogadamy.

— Nie chcę być upierdliwy. Pewnie masz robotę…

— Nie pierdol. Jestem na nogach od trzeciej w nocy, jak tylko dostałam zgłoszenie. Jest już po dziewiątej, należy mi się odpoczynek. Poza tym, jeśli się tu pofatygowałeś, czyli do mojej seksownej dupy, to oznacza, że chcesz mnie zerżnąć.

— Cóż… — Albertowi rzadko brakowało języka w gębie. Ale tym razem poczuł się wręcz onieśmielony. Kurwa! Bez przesady! Dlatego zaraz ripostował: — A co na to twój mąż, pani Schmidt? Nie ma nic przeciw rżnięciu żonki na boku?

— Schmidt, ten złamany kutas? Ha! Rozwiodłam się z tym złamasem trzy lata temu, jak tylko dostałam podwójne obywatelstwo. Potem jeszcze od jednego takiego Klossa miałam obrączkę. Ale już ją żem wypierdoliła! — Kobieta pokazała dłonie. Albert najpierw skonstatował, że miała komplet palców. Prowadzana sprawa przysłaniała mu powoli świat, tak to już z nim bywało. Następnie zarejestrował, że jego nadpobudliwa rozmówczyni rzeczywiście nie jest zaobrączkowana. A skoro… tak? — No wsiadasz do wozu, czy nie, bo mnie pizda swędzi! — warknęła, jakby naprawdę miała chcicę.

— Gdzie pojedziemy? — zainteresował się Albert.

— Do ciebie. Chcę zobaczyć, jak mieszka słynny już Ali Modry. No i zrobisz mi… kawy. — Alicja ostatnie słowa wypowiedziała z mieszanką tajemnicy i namiętności, po czym puściła całusa.

— Kawy… — Mokradło wymownie pokiwał głową.

— No ta. Z dużą ilością śmietanki podaną prosto do… ust. Taką lubię. Pakuj się, no już. — Kobieta zajęła miejsce kierowcy w radiowozie. Modry dołączył do niej po drugiej stronie na fotel pasażera. Wcześniej zdjął z siedzenia kolorowe gazetki naszpikowane twarzami sławnych postaci.

Zapinając pasy, zahaczył nimi o fiuta w spodniach, który od prowokacyjnej mowy Alicji nieco zwiększył rozmiary. Kiedy ostatnio miał erekcję? Albert wspomniał, że myśląc wczoraj o… Laurze. W dalszej kolejności doszedł do wniosku, że zerżnięcie Alicji mogło być nie tylko przyjemnością, drogą do policyjnych kartotek, ale i odtrutką na wirtualną dziwkę.

Ta bezczelnie wdarła się do jego umysłu i za chuja nie chciała go opuścić. Kazał jej wypierdalać, a ona nic, zupełnie jakby się z nim, niczym suka, szczepiła podczas internetowej kopulacji. Ale przecież rozmawiali w sumie niewinnie, więc o co tu, kurwa, chodziło?

To pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo radiowóz akurat ruszył z piskiem opon, czyli ostro. Czy równie ostro będzie u Modrego w domu?

Zerknął z ukosa na policjantkę. Biorąc pod uwagę sposób prowadzenia przez nią samochodu i prędkość jazdy, niezbyt dozwoloną, stwierdził, że zapowiadała się konkretna jazda także u niego na łóżku. Oczywiście, jeśli to, co dość obcesowo wyraziła Alicja, nie było z jej strony jedynie pozorowaną grą prowadzoną w niewiadomym celu.

Alicja — przyjrzał się jej uważniej. Miała krucze włosy, może farbowane. Karnację, jak na Polkę, posiadała ciemną. Oliwkowa skóra na twarzy okalała duże, ale naturalne usta i równie wielkie uroczo hebanowe oczy. Ta kobieca postać była w wieku gdzieś trzydziestu pięciu lat i Albert musiał przyznać, że aż się prosiła, aby ją zerżnąć. Wspomniał, iż autentycznie się prosiła, co spowodowało u niego zwiększone napięcie w kroku.

— Jak postępy w sprawie? — Kobieta zapytała podczas postoju na czerwonym świetle, patrząc na Alberta. Ten się kwaśno uśmiechnął, by zyskać na czasie. Zastanowił się, na ile mógł być wylewny. Szybko doszedł do wniosku, że skoro sam w przyszłości liczył na cynk ze strony Alicji, to trzymanie przed nią gardy mogło to zaprzepaścić. W związku z tym merytorycznie rzekł:

— Z partnerem nazwaliśmy tego seryjniaka Palcarzem. Bo chyba się zgodzisz, że do śmierci obu ofiar w przeciągu dwóch dni przyczynił się ten sam morderca? — Policjantka skinęła twierdząco głową, a Modry ciągnął dalej: — Specyficzne okaleczanie dwóch dłoni czyni prawdopodobnym fakt, że Palcarz będzie dążył do konkretnej liczby ofiar, aby ukończyć swe chore dzieło. Do tego buduje przekaz na podstawie odcinanych palców.

— Chodzi ci o tę wycinankę, litery?

— Tak, chociaż jak dotąd to raczej literę „D”. Chyba że znaleźliście już drugi palec kolejnej denatki?

— Być może. — Alicja uśmiechnęła się sprytnie. Zaś głodny tych informacji Albert postanowił się dłużej nie krygować, przez co zapytał wprost:

— Co ty na to, abyśmy przy tym śledztwie współpracowali? Ja powiem ci, do czego sam doszedłem, ty się podzielisz własną wiedzą. W końcu przede wszystkim powinniśmy zapobiec innym zabójstwom. Więc osobiście uważam, że…

— Pracujesz dla Straussa, prawda? — wtrąciła policjantka.

— No… tak.

— Dzianego Straussa — uściśliła.

— Do czego zmierzasz? — Mokradło już wiedział do czego, czekał na cenę.

— Ile masz dostać za wskazanie mordercy?

— Sto tysięcy euro.

— Fiu, fiu… Piękna sumka. — Alicja się rozpromieniła.

— Przyda mi się trochę pieniędzy — stwierdził rezolutnie Modry.

— Mi też. Więc co powiesz na dziesięć procent łupów, jeżeli dostaniesz pełen wgląd w moje śledztwo?

— Dziesięć procent… — powtórzył bez przekonania Albert. — Hm…

— Aha, dziesięć. Za to jako zaliczkę z mojej strony na wstępie udostępnię ci to: — Kobieta wulgarnie wyciągnęła z ust język. Pomachała nim, a do kompletu potarła sobie krocze.

— Naprawdę chcesz się… pieprzyć? — Modry ciągle trochę nie dowierzał. Z kolei Alicja wzięła ostrzejszy zakręt, a na prostej bezpośrednio wyjaśniła swoje intencje:

— Wtedy, w Polsce, jak mnie obroniłeś przed macaniem i spuściłeś kumplom wpierdol, to coś sobie przyrzekłam. Bo wiesz, poczułam się jak księżniczka ratowana przez księcia. No to sobie postanowiłam, że w nagrodę mnie przelecisz. Zresztą po twojej akcji sama nabrałam ochoty…

— Ta, coś nawet proponowałaś…

— Zasłoniłeś się żoną.

— Bo miałem żonę.

— Teraz też masz?

— Nie, już nie.

— No właśnie, to mnie przelecisz.

Wzrok kobiety i mężczyzny spotkał się razem. Oboje pokiwali ze zrozumieniem głowami. Zaraz potem policjantka zaparkowała samochód w okolicy U-Bhanu przy Schlachthausgasse.

— Czas na kawę i… jebanie — skwitowała. Lecz zanim wyszła z wozu, chciała się upewnić jeszcze co do pozostałej kwestii: — Jak z naszym układem? Dziesięć procent i twoje śledztwo ruszy z kopyta, obiecuję. Wchodzisz w to?

— Kawa, jebanie i nasz układ. Pełen pakiet. — Mokradło uśmiechnął się przebiegle. Alicja odpowiedziała mu analogicznym grymasem twarzy i zadowolona poklepała go po ramieniu.

Wkrótce zameldowali się wspólnie u Alberta w mieszkaniu.

— Całkiem ładnie, ale skromnie jak na wziętego detektywa. — Kobieta oceniła pobieżne oględziny dwupokojowego mieszkania.

— Oszczędzam.

— Na co?

— Córce marzy się renomowana szkoła muzyczna w Stanach. Wiesz, czego się nie robi dla dzieciaków…

— Nie, nie wiem, bo nie mam bachorów. Za to ty zrobiłeś sobie córeczkę? Proszę, proszę, kurwa, winszuję. — Popatrzyła ze szczerym uznaniem na mężczyznę. — Ile ma to dziewczę? — zaciekawiła się.

— Dziewczę już zdążyło wyrosnąć na ostrą dzidę. Ma szesnaście lat.

— Uuu… To musisz mieć z nią ciekawie. Aaa… nie potrzebuje ona przypadkiem nowej mamusi? — Kobieta wskazała na siebie i puściła oko. — Albo siostrzyczki lub braciszka? — Zerknęła na męskie krocze, a potem własne.

— Czy to kolejna propozycja nie do odrzucenia? — wyszczerzył się Modry.

— Najpierw zobaczymy jak się spiszesz z tą… kawą.

— Służę. Ze śmietanką, tak?

— Ta, dobrze ubitą. — Kobieta kokieteryjnie zagryzła paznokieć kciuka.

Albert poszedł do kuchni, aby rzeczywiście zrobić kawę. Alicja udała się do pokoju swojego gospodarza.

Ten złapał się na tym, że zapewne zauważy bogaty arsenał leków uspokajających na jego biurku. Pewnie nie będzie to wyglądać zbyt seksownie. Pocieszył się, że raczej też nie przekreśli szykującego się bara-bara.

Z filiżanką gorącej kawy z ekspresu zawitał do pokoju. W progu dłużej przystanął, rozdziawiając niedogoloną gębę. Oto policjantka zdążyła się już pozbyć całej garderoby w tym również bielizny. Niczym beżowa kotka przeciągała się błogo na łóżku i uśmiechała kusząco.

— Kawa… dla mnie? — wyciągnęła rękę. Albert podał jej filiżankę ze spodkiem. — Rozbierz się, a ja się jeszcze pobudzę napojem. Mam nadzieję, że ty nie musisz i… staniesz na wysokości zadania? — Spojrzała na biurko z zestawem uspokajaczy.

Modry nic nie odpowiedział. Z kamienną twarzą przystąpił do zdejmowania własnego ubrania. Gdy Alicja dopiła kawę, jego nagiego wyglądu nie omieszkała skwitować:

— Może być. Jak na swój wiek trzymasz formę. — Oceniła umięśnioną klatę, potężne ramiona i brzuch, gdzie jednak zarys mięśni łagodziła warstewka tłuszczu. — Ile ty masz właściwie lat? — zaciekawiła się.

— Pięćdziesiąt trzy.

— Kurwa, tyle co mój ojciec… No ale chodź już do mnie, tatuśku. Czas na trochę relaksu. — Alicja odłożyła opróżnione naczynie na półkę. Położyła się na plecach i w wyuzdany sposób rozsunęła nogi. — Tak wystarczy, czy szerzej? — zagadnęła, po czym ze smakiem oblizała pełne usta.

Mokradło nie wdawał się w pogaduszki. Po jego dumnie sterczącym fiucie dało się poznać, że z Alicją, jak i jej pozą, wszystko było w porządku. Zgasił jeszcze w głowie myśl o Laurze, po czym władował się na łóżko, klękając przed kobiecym kroczem. Prezentowało się z obfitością czarnych włosów łonowych. Jednak solidnie wbił tam nie kutasa, a wzrok. Oględziny trwały dłuższy czas, aż zniecierpliwiona policjantka syknęła:

— Coś nie tak? Wybacz, że się nie ogoliłam na cipie, ale jestem umyta, zapewniam. No i biorę tabletki, regularnie przeprowadzam testy na HIV, możesz iść na całość. — Wobec braku reakcji jeszcze warknęła: — Naprawdę będziesz się tak tylko gapił na moją pizdę? Jesteś jakimś jebanym wzrokowym fetyszystą? A może chcesz mi wylizać? Bez, kurwa, krępacji, zapraszam.

— Dawno… nie widziałem.

— Pizdy?

— No… tak.

— Kurwa. — Alicja przewróciła hebanowymi oczyma. — To proszę, podziwiaj. — Skierowała dłonie do swego krocza i palcami rozchyliła na boki wargi sromowe. — Czerwień cipy, jak się patrzy, możesz się ślinić do woli.

— Mogę ci już wsadzić.

— Co ty nie powiesz?

— Dość gadania. — Mężczyzna położył się na kobiecie.

— Czekaj, pomogę kocurkowi się wśliznąć w mysią dziurkę. — Alicja powiodła dłonią pod męskie podbrzusze. No i mam skurwiela, cap. Och, ooo… Wreszcie mnie zapiąłeś. Nie wierzę, och…

— Zamknij się w końcu.

— Kiedy lubię gadać, jak mnie ktoś rżnie. Mmm… Podnieca mnie to. Dobrze, mocniej, jeszcze, nie żałuj sobie… Och! — Kobieco męski splot i rytmiczne poruszanie się ciał trwały dłuższy czas. Łóżko trzeszczało, policjantka stękała. Leżała z rozrzuconymi nogami, obejmując szerokie plecy mężczyzny, które drapała ostrymi tipsami. Jej niewielkie i jędrne piersi były niemal miażdżone w silnym uchwycie. Aż drapieżnie wydyszała: — Dobrze pierdolisz, bardzo dobrze, och… Ale może weźmiesz mnie od tylca? Jak policyjny pies policyjną sukę? Bo jesteś, byłeś psem, a ja ciągle suką, chętną suką, och… Odwrócę się, wypnę. — Albert zaprzestał ruchów frakcyjnych i dał Alicji zmienić pozycję. — No dalej, zapnij mnie na pieska. — Och! — Poczuła głębokie wypełnienie. Mmm… O tak, tak mi rób, psie…

— Może mam jeszcze, kurwa, zaszczekać?

— Masz ruchać, och, och! Mocno mnie ruchać. I powiedz, że mam fajne cycki.

— Nie widzę ich teraz, kurwa. — Modry napierał biodrami na kobiece pośladki.

— Nieważne. Powiedz to, powiedz. Och, ach. Albo, że mam krągłą dupę.

— Masz płaską.

— Nie pierdol, powiedz, och, och. Chociaż, że jędrna i ci od niej odpierdala.

— Jest, kurwa, płaska.

— Chuj z tym, och, ach… Pierdol mnie, jak sukę, ty psie, ty chuju, och… I jeszcze się nie spuszczaj w swoją suczkę, jeszcze nie…

— Cześć… tato.

Wobec dziewczęcego głosu, który niespodziewanie rozbrzmiał z okolic otwartych drzwi pokoju, Mokradło zamarł. Powoli spojrzał w kierunku, skąd usłyszał zwrócone ku niemu słowa. Zobaczył tam Martę.

— Witaj córeczko! — zaszczebiotała zapięta od tyłu fiutem Alicja.

— Nie jestem twoją córką. Moja matka nie żyje.

— Ups… wybacz, lekki niefart.

— Pierdolcie się dalej. — Marta okręciła się na pięcie. Za moment trzasnęła za sobą wyjściowymi drzwiami.

— Ta dzisiejsza młodzież…

— Matta! — krzyknął za córką Albert.

— Cóż, pewnie poszła sobie poszukać chłopaka. Słusznie się zainspirowała. A ty… mógłbyś dokończyć robotę? Pizda mi stygnie.

— Innym razem. — Mężczyzna wycofał się z kobiety. Ta gniewnie ku niemu warknęła:

— Co jest, kurwa?!

— Sama dokończ. W kuchni na stole leży ogórek. — Albert zeskoczył z łóżka i w pośpiechu zakładał ubranie.

— Popierdoliło cię… Czujesz to?!

— Muszę uciekać, wybacz. — Modry pobiegł w ślad za Martą.

— Wraaa! — W drodze po schodach na dół odprowadzał go wściekły wrzask niezaspokojonej policjantki.

Wyskoczywszy na chodnik, obrzucił wzrokiem najbliższe otoczenie. Dostrzegł córkę idącą z pochyloną głową w kierunku stacji U-Bhanu.

— Marta! — krzyknął za nią. Już zaraz zatrzymał ją, łapiąc za ramię.

— Czego? — burknęła.

Modry nie wiedział, o co dokładnie czynić córce wyrzuty. Bolało go to, że uciekła. Znowu przed nim uciekała odkąd…

— Czemu nie ma cię w szkole? Powinnaś się teraz uczyć. — Nie to chciał powiedzieć, a już na pewno nie tak karcącym tonem. Ale stało się. Jak zwykle był wręcz wulkanem ojcowskiej czułości i zrozumienia, kurwa mać.

— Mam w szkole przerwę, okienko.

— Znam twój plan, kłamiesz.

— Nauczyciel się pochorował, w porządku?

— Nie, nie jest w porządku i to od dawna.

— Ciekawe, kurwa, czemu?!

— Marta, nie przeklinaj.

— Bo co! Mnie też, kurwa, zabijesz?! Zastrzelisz mnie?! — Dziewczyna wyrwała się z ojcowskiego uścisku, który nagle znacząco osłabł.

— Marta… — jęknął za nią Albert. Imię córki wypowiedział głosem pełnym frustracji, smutku i bezradności. — Matta…

Modry stał jeszcze pewien czas na ulicy, odprowadzając córkę wzrokiem. W pewnym momencie ktoś trącił go ramieniem. Była to ubrana już w mundur Alicja.

— Nie powiem, masz, kurwa, podejście do kobiet — syknęła pretensjonalnie, sama wyglądając za Martą. Następnie wsiadła do radiowozu i bez pożegnania odjechała.

Mokradło został sam. Jak to zwykle on, czyli zupełnie sam, mimo że przebywał w niemal trzymilionowej metropolii.

Niebawem zawlókł się z powrotem do mieszkania. Najpierw zażył podwójną porcję psychotropów. Potem jego uwagę zwróciła porzucona w przedpokoju szkolna teczka Marty.

Wiedział, że nie powinien tego robić. Lecz tłumaczył to sobie tym, że kierowała nim ojcowska troska.

Wszedł do pokoju córki i na jej biurko wysypał z teczki książki oraz zeszyty. Obrzucił jeszcze spojrzeniem pokój, gdzie ściany zdobiły ciemne plakaty pełne wulgarnych póz raperów i raperek. Ich tatuaże, kolczyki czy łańcuchy w różnych częściach ciała, dziwaczne ciuchy, to wszystko naśladowała w swojej prezencji Marta. Budziło to szczery niepokój Modrego.

Obecnie, jak na rasowego śledczego przystało, wziął się za przeszukiwanie szkolnego ekwipunku córki. Znalazł fajki, ku swej uldze nie dragi. Poszukiwał prezerwatyw. Nie znalazł, ale sam nie wiedział czy to dobrze czy źle.

Podczas przetrząsania zeszytów z jednego wypadła zapisana kartka. Przyjrzał się niemieckiemu pismu. Szybko się zorientował, że to nie fragment lekcji, a wiersza albo piosenki. Przeczytana treść tylko wzmogła jego niepokój:

Serce zabiło żywiej, serce martwe!

Serce zabiło szybciej, kiedy złapał mnie za grzywę!

Pociągnął za włosy i uderzył w twarz!

Masz, kurwo, masz!

Serce me prawie spłonęło

Skąd tyle nienawiści się wzięło?

Serce me prawie się rozsypało

Gdy nazwał mnie pizdą i świata zakałą

Czemu ty ciągle poniżasz mnie!

Czemu jak chuja wciskasz mi wyzwiska!

Czemu fizycznie katujesz mnie

Dlaczego jak szmatą o podłogę ciskasz?!

Ty chuju skurwielu, jebany cwelu!

Myślisz że nie będę broniła się?

O nie!

Wyrwę ci jaja, odgryzę kutasa!

Na pal wbije twego dupasa!

Zapierdolę, jak ty pragniesz zajebać mnie!

Czy tego chcesz?

Tego właśnie chcesz?!

Ty…

Jesteś

Jak

Wesz…

Jesteś jak wesz!

Jak robala cię rozgniotę, jeśli tego chcesz…

Ty chuju, skurwielu, jebnięty cwelu!

Jak śmiesz wchodzić mi w pizdę z buciorami!

Straszyć gwałtem, grozić bachorami!

A wyjeb się sam skoroś taki chuj i cham!

I wypierdalaj stąd!

Czy czujesz

Czujesz…

Dawnej miłości… swąd?

Ta się uwędziła

Z gorzkim czasem zgniła

Słodyczy nektar spiła

Spaliła się suka i całkiem zwęgliła!

Lecz ja

Ja

Ja!

Ja tego nie sprawiłam!

Miłości nie zdradziłam

Zrobiłeś to sam

Taki z ciebie chuj i cham!

Dymałeś na boku!

Inne pizdy szczypałeś w kroku!

Ruchałeś co popadło

Całe kurewstwo na me łóżko spadło!

I teraz co?

Zdziwiony, że miłości nastąpił zgon?!

Będziesz dalej mnie nachodził?

Zwiędłym chujem groził?

A wyjeb się sam skoroś taki chuj i cham!

Ty chuju, skurwielu, jebnięty cwelu!

Jak śmiesz wchodzić mi w pizdę z buciorami!

Straszyć gwałtem, grozić bachorami!

Zatłukę cię gniewem!

Truchło zmieszam z chlewem!

Spółkuj se ze świniami!

Wypierdalaj!

Wypierdalaj!

Wypierdalaj!

Słyszysz mnie, skurwielu?!

To koniec z nami!

*

Po południu Albert opuścił swoje mieszkanie. Odbył tradycyjny dla siebie kurs wiedeńskim metrem. Liniami U1 i U2 dojechał do domu Krisa. Zgodnie z ustaleniami jego wspólnik już na niego czekał. Co więcej, przygotował drugą tablicę na ścianie.

Obie miały rozmiar mniej więcej metr na metr. Na ten czas obok tej, gdzie centralnie widniało zdjęcie pierwszej denatki, zawisła tablica z wizerunkiem drugiej z zamordowanych kobiet. Znalazła się tam również fotografia Elmara, partnera ostatniej ofiary Rebeki Ostern.

— Wszystko gra? Bo wyglądasz na jakiegoś takiego bardziej skapcaniałego niż zwykle — rzucił na wstępie Kris.

— Miałem seks — powiedział na odczepnego Albert.

— Ty i… seks?

— Dasz wiarę? — Modry oklapł tyłkiem na biurku, a stopy postawił na krześle.

— No widzę, że suka nieźle cię… zajeździła. Dasz mi do niej numer? — Kroos puścił rozmówcy oko. Ten nie zmienił ponurego wyrazu twarzy, tylko uciął:

— Dość pierdolenia. Mów, co masz nowego.

— Zatem… szefie. — Gospodarz mieszkania spojrzał na tablicę Pamele Strauss, po czym wziął się za dłuższe tłumaczenie: — Na podstawie skanów pamiętnika i dostępnych artykułów w necie stworzyłem rys psychologiczny ofiary. Okazuje się, że to szara myszka była. To znaczy, bardzo dbała o karierę, ale sławy nie zdobywała, idąc po trupach. Początkowo drogę do większych ról torował jej Henio. Potem korzystała z agencji PR o nazwie Deine Seele.

— Twoja Dusza.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.