E-book
8.82
Cena prawdy

Bezpłatny fragment - Cena prawdy


Objętość:
152 str.
ISBN:
978-83-8245-187-0

I. Runda pierwsza

Zima tego roku w Wiedniu nie była zlodowaciała, ciepła też nie. Jak to zwykle w tym mieście, grudzień raczył mieszkańców temperaturami balansującymi w okolicach zera stopni Celsjusza. Raz więc kroczyło się po kałużach, gdzie woda ulegała przemieszaniu z brudnym śniegiem. Innym razem zastała na chodnikach i ulicach ciecz krystalicznie zamarzała, przyjmując stan jakby przetrwalnikowy.

Lodowa struktura odporna była bowiem z reguły na naturalne stąpanie po niej. Choć już niekoniecznie wytrzymywała nadmiarowe wstrząsy, jak przykładowo pospiesznie stawiane kroki z butami na wysokim obcasie.

Taka ingerencja, niczym szpikulcem, potrafiła trwale naruszyć lodową powłokę. Co zaś się pod nią skrywało? To zawsze stanowiło pewną tajemnicę. Coś jak wnętrze rozpakowywanego na święta prezentu. Ta prawda jednakże, wcześniej czy później, w wyniku odwilży czy właśnie agresywniejszej penetracji, niezmiennie się ujawniała.

Podobnie zimowa atmosfera wyczekiwania na to, co miało dopiero nadejść, zostać odsłonięte, trwała w mieszkaniu Alberta Mokradło na Schlachthausgasse. Po ostatnich wydarzeniach mniej zajmowano się tu teraźniejszością, a patrzono bardziej w przyszłość, na to, co ona przyniesie. Czyli co odkryje sobą symboliczna okrywa lodowa, kiedy już przyjdzie jej odejść. Albowiem wówczas brutalnie naruszony zostanie stan uśpienia, marazmu, ukazując podskórną warstwę jawiącej się prawdy. Ta z kolei, jak to prawda, potrafi sobą porażać i żadnemu z domowników może nie dać już chwili wytchnienia ani spokoju.

*

Otwarte zostały drzwi mieszkania na trzecim piętrze sześciokondygnacyjnego budynku. Do przedpokoju wszedł wysoki trzydziestokilkuletni blondyn. Na dywan naniósł białoczarne błoto. Zdjął brudne obuwie, a na wieszak odwiesił szarą kurtkę pokrytą rozpuszczającym się śniegiem. Wzdrygnął się od uczucia chłodu, który od niego jeszcze nie odstąpił po opuszczeniu zimowych ulic Wiednia. Następnie wkroczył do kuchni.

Przy stole zastał dwie osoby. Na stołku zasiadał brunet w sile wieku ubrany jedynie w bokserki. Na kolanach trzymał z wyglądu kobiecą postać, łysą Mulatkę odzianą w różową bieliznę. Osoba ta ssała krągły lizak również o różowej barwie. Zaś w przerwie między cmokaniem słodkości i w reakcji na przybysza, swobodnie rzuciła:

— Cześć Kris!

— Cześć… — Blondyn odwrócił się plecami do pary osób przy stole. Uczynił to, aby przy szafce koło zlewu skorzystać z czajnika elektrycznego celem zaparzenia sobie herbaty.

— Jak było w Polsce? — zapytała postać z lizakiem.

— Drętwo. — Żeby się pobudzić z marazmu, Kris zalał wrzątkiem aż trzy torebki z czarnymi paproszkami, zatem i trzykrotną zawartością teiny.

— Szybko wróciłeś! A miałeś zostać u siebie w kraju na święta.

— Sprawy biznesowe. — Blondyn się odwrócił i uśmiechnął kwaśno do mężczyzny w bokserkach. Ten skinął mu twierdząco głową.

— Macie nowe zlecenie? Znowu… morderstwo? — Głos Laury zadrgał. Lizak, który trzymała w dłoni bez wskazującego palca, przełożyła do drugiej, kompletnej.

— Tym razem to sprawa dotycząca porwania — oświadczył Albert, poprawiając na swoich kolanach Laurę. Ta tylko jęknęła:

— Aha…

— Jak tam operacja? — Biorący się za picie jeszcze niezaparzonej herbaty Kris spojrzał niedyskretnie na krocze postaci z lizakiem. — Udała się chirurgia? — wyraził szczere zainteresowanie.

— Odłożyłam operację na później — odparła markotnie Laura. W tym momencie i Mokradło zrobił kwaśną minę, po czym delikatnie zepchnął z siebie postać z lizakiem. Ona stanęła oparta tyłkiem o blat stołu. Natomiast parzący sobie niemal usta o gorący napój blondyn drążył temat:

— Co poszło nie tak? Przecież cię pobadali i wszystko już opłaciłaś. Mieli ci to i owo odkroić, a potem ładnie wydrążyć.

— Wycofałam wkład, żeby mój Ali miał na spłatę rat dla spadkobierców Straussa. Poza tym przez zamknięcie Instagrama i rzucenie pracy na czacie kiepsko u mnie z kaską. Tak samo, jak u was. — Tym razem to Laura popatrzyła z pewnym wyrzutem na mężczyzn w kuchni i podsumowała: — Ja przynajmniej nie mam długów, a teraz dokładam się wam jeszcze do czynszu.

— To miłe i chyba… ratuje nas przed eksmisją na bruk — cieszył się Kris. Długo ogniskował on wzrok na biuście rozmówczyni jedynie skąpo przysłoniętym stanikiem. Przez to, jak w ukropie, nagle wrzasnął: — Kurwa, o Jezu! — Upuścił szklankę z herbatą, którą za mocno ścisnął, niczym w marzeniach wspomniany biust, i nie przełożył jej na czas do drugiej ręki, parząc sobie palce.

— Doliczę ci do tego, co mi już wisisz. — Modry skwitował ponuro widok rozbitego szkła na parkiecie w ciemnobrązowej kałuży. — Posprzątaj — polecił.

— Pomogę. — Laura zanurkowała do szafki, skąd wyciągnęła szmatę i szufelkę ze zmiotką. Następnie przystąpiła na klęczkach do sprzątania podłogi.

— Ech… Muszę częściej tłuc szklanki. — Kris podrapał się po jajach. Zrobił to, patrząc na naprężone i kobiece pośladki. W te i wewte się poruszały, bo ich właścicielka wprawiła je w ruch posuwisto zwrotny od wręcz namiętnego szorowania parkietu.

— Och… ach — wzdychała od wysiłku, bardziej jak aktorka porno, niż sprzątaczka.

— Nawet o tym nie myśl. — Albert przechwycił kierunek pożądliwego spojrzenia Krisa, karcąc go słowem, jak i wzrokiem.

— No co ty, szefie, ja tak… tylko. — Blondyn wyraził zakłopotanie. Lecz zaraz zagryzł wargę i udał, że coś chwyta na wysokości swych bioder, po czym zamaszyście posuwa. — Uch, uch! — Sam postękiwał. Obecnie odpowiedział mu pełen satysfakcji uśmiech Modrego. Kris się zrewanżował uniesionym kciukiem. Później zaskoczony zauważył: — Wyszczerzyłeś się. To chyba pierwszy raz odkąd no… no wiesz. — Naraz stonował frywolny nastrój. — Jak ona się… czuje? — zapytał ostrożnie.

Mokradło śmiertelnie spoważniał i zamilkł. Z kolei Laura skończyła sprzątać. Wstała, odetchnęła głębiej i w opanowany sposób przemówiła do Krisa:

— U Matty zupełnie bez zmian.

— To znaczy?

— Śpi.

— Aha… tylko tyle?

— No tak.

— Rozumiem. — Blondyn pokiwał głową. Po chwili niezręcznej ciszy jękliwie się zwrócił do Laury: — Zrobisz mi drugą… herbatę?

— A ty zrobisz mi minetę? — rzuciła wyzywająco.

— Chętnie, jeśli mi tylko Ali Modry pozwoli i jak… będzie to już u ciebie możliwe. — Wymownie spojrzał na krocze postaci, która zmyła podłogę. Ta obojętnie rzekła:

— To nie zrobię ci herbaty. Wystarczy, że za was tu sprzątam. — Wcisnęła rozmówcy w ręce brudną szmatę z opiłkami szkła i wyszła z kuchni.

— Już nas opuszczasz?! — krzyknął za nią tęsknie Kris.

— W waszym mieszkaniu jest zimno, za zimno. Gdyby Ali mnie przynajmniej zerżnął na stole, to bym się rozgrzała. A tak, to muszę się ubrać.

— Nie… zerżnąłeś? — Osoba znowu zaparzająca herbatę pytająco spojrzała na mężczyznę na stołku. Albert tylko wzruszył ramionami.

Niebawem z przedpokoju doszedł donośny głos Laury:

— Wychodzę! W lodówce macie te swoje ziemniaki, to jest kartoffelgulasch, tylko już stary!

— Obrałaś ziemniaki, czy ugotowałaś w mundurkach?! — zainteresował się Kris.

— W mundurkach są!

— Wyglądają w nich jak kartoflani esesmani — wtrącił zgrzytliwie Mokradło. Nie zważając na tę uwagę, jego kompan jeszcze zaszczebiotał do Laury:

— A gdzie idziesz?!

— Do Hofera!

— Zrobisz zakupy?!

— Dostałam prawo pobytu w Austrii i mam rozmowę o pracę!

— Kasjerka?!

Ubrana już w kurtkę narciarską i dresy kobieca postać powróciła do kuchni. Zabrała ze stołu różowy lizak, którego nie wyssała do końca, włożyła go sobie do ust i na pożegnanie niewyraźnie rzekła:

— Nie kaszjerka. Za szłaby język. Wykładanie towaru na półki.

— Aha, to… powodzenia!

Ostatniemu zawołaniu amatora herbaty odpowiedział dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wyjściowych. Następnie wręcz rozradowany, zdawało się konwersacją, całkiem się okręcił przodem do Modrego. Ten spojrzał na kompana spode łba, gasząc cudzy uśmieszek na ustach i grobowym tonem wychrypiał:

— Czy ty mi, kurwa, chcesz podjebać, w moim własnym domu, moją… kobietę?

— Ona nie jest kobietą. To znaczy eee… yyy. — Kris się zmieszał, by zaraz wybuchnąć niekłamanym entuzjazmem: — No co ty, szefie, Ali Modry, Jezusie, Jezusiczku, mistrzu, maestro! Laura to twoja dupa z krągłą dupą, naprawdę krągłą, ma się rozumieć. Ja za to znam swoje miejsce! — Spojrzał pod stół, zupełnie jak na wejście do psiej budy.

— Co z Arabami? Ścigną cię za kasę? — Mokradło zmienił temat.

— Na razie im spierdoliłem. Nie wiedzą, że tu mieszkam. Ale dopóki ich nie spłacę, wolę się nie wychylać i nie zaglądać w okolice Meksikoplatz. No i dzięki, że mnie przygarnąłeś, szefie.

— Twój dług u mnie rośnie. — Albert zazgrzytał zębami.

— Ależ spłacę, wszystko spłacę, jak zawsze! — Blondyn się uśmiechnął naiwnie jak dziecko. Gdy zgryz powrócił mu do naturalnego ułożenia, z nadzieją podpytał: — A… co z tą nową robótką? Bo nie wspomniałeś o szczegółach. I przede wszystkim… ile płacą, ile z tego… dostanę?

— W Wiedniu porwany został młody Czeczen. Za odnalezienie całego i zdrowego, oraz dostarczenie go w takim stanie do zleceniodawcy, jego ojca, dostanę trzydzieści tysięcy euro. Dla ciebie tradycyjnie dziesięć procent.

— Trochę mało… te dziesięć…

— Nawet, kurwa, nie chcę znowu słyszeć tego skamlenia.

— To ty mnie wrobiłeś w dług z Arabami.

— Lepiej stul pysk, bo się obejdę bez wspólnika.

— A… jak tego porwanego chłopaczka odnajdziemy uszkodzonego? Bo podałeś cenę za zdrowego. — Wobec tego pytania Mokradło w ogóle nie zareagował. — No ile dostaniesz za trupa?

— Połowę.

— No to już zupełnie nędza. — Kris załamał ręce.

— Jak ci nie pasi, to wypierdalaj z powrotem do Polski. Albo idź zapierdalać u Hofera z Laurą.

— Nie no, szefie, interesik się nam jeszcze rozkręci! Ja w nas wierzę, jak w Jezusiczka, a w ciebie to szczególnie! — Mężczyzna z ponownie zaparzoną herbatą w szklance się uśmiechnął rozbrajająco. Zajął miejsce na stołku przy stole i zastygł w oczekiwaniu.

— Wprowadzę cię w szczegóły sprawy. — Mokradło wypowiedział te słowa tak nabożnym tonem, jakby inicjował wstąpienie kompana do loży masońskiej. W kolejności, gdy ten popijał wrzątek, Albert tłumaczył mu meandry zlecenia, które na szczęście nie wydawały się tak skomplikowane, jak przykładowo sieć dopływów Dunaju. Przynajmniej tak wyglądało to z treści wywodu.

Otóż zleceniodawcą był niejaki Rusłan Zakajew. Z pochodzenia Czeczen od kilkunastu lat zamieszkały w Austrii z prawem stałego pobytu. Co ciekawe, nie zgłosił zaginięcia syna Umara policji. Zlecenie z umową do podpisania podesłał przez gońca.

Wysłał ponadto przekaz, że nie życzy sobie bezpośredniego kontaktu ani grzebania w życiu osobistym jego rodziny. Wynajęty przez niego detektyw, czyli Mokradło, miał sam dojść do tego, kto porwał Umara i gdzie on przebywa. Następnie powinien się zwrócić o wsparcie ludzi Rusłana.

W tym celu przekazany został w dokumentach telefon kontaktowy. Jednak po podpisaniu umowy, gdy Albert zadzwonił pod wskazany numer, nikt nie raczył odebrać. Włączyła się jedynie automatyczna sekretarka w bełkotliwym języku, zapewne czeczeńskim.

Wnioski? W toku poszukiwania zaginionego syna zleceniodawca pragnął uniknąć zaangażowania policji. Z dużą dozą prawdopodobieństwa oznaczało to, że uwikłany był w lewe interesy. Być może także jego ponad dwudziestoletni syn.

Czynności śledcze? Zgodnie z zakazem Rusłana wypadało nie wchodzić z buciorami w życie jego familii. Czyli przesłuchiwanie osób z kręgu rodziny Zakajewa odpadało. Jednak żeby zebrać poszlaki nakierowujące na to, kto uprowadził Umara, a w konsekwencji go odnaleźć, niezbędna była infiltracja jego środowiska. Zatem należało skoncentrować uwagę na pogadaniu z przyjaciółmi zaginionego, bo musiał takowych mieć, oraz zdefiniowaniu i ewentualnemu przyciśnięciu jego wrogów.

Ponadto istniała konieczność, aby za sprawą postronnych źródeł prześwietlić postać samego zleceniodawcy i syna. Wypadało ustalić kim są i jakie łączą ich powiązania z potencjalnymi porywaczami. Ostatecznie trzeba było się wziąć za samych porywaczy i skurwieli zdemaskować, by zainkasować za to dolę.

Analizę powyższych zagadnień Modry pozostawiał Krisowi, bo sam z laptopem Marty nie zwojował zupełnie nic. Nie odszukał o Rusłanie Zakajewie żadnych wiadomości. To dlatego ściągnął przedwcześnie wspólnika z Polski, aby ten zrobił swoje, czyli skutecznie poszperał w necie, czy tam Darknecie, bo być może zaistnieje i taka konieczność.

Mokradło oświadczył też, że liczy na znajomości Krisa w islamskiej diasporze uchodźców ze wschodu w samym Wiedniu. Ci bowiem o zleceniodawcy i jego synu, jako braciach w wierze, będą być może coś wiedzieli, co pchnie sprawę do przodu.

Na obecnym etapie spoczywała ona w martwym punkcie. Zaś trzydzieści tysięcy euro czekało na zainkasowanie, ale raczej nie będzie czekać wiecznie. To obligowało, aby bez zwłoki zebrać informacje, zakasać rękawy i ruszyć dupę, by nieszczęsnego Umara uratować.

Choć celem było w zasadzie wyrachowane przytulenie za niego nagrody. Tak w skrócie przedstawiała się prawda — kasa za uwolnienie, bez sentymentów, tyle.

Na koniec spotkania przy herbacie Albert nie omieszkał napomknąć, że jeżeli Kris będzie coś kombinował z Laurą, to go zapierdoli. W ten zimny poranek otrzymał od kompana zapewnienie, że osoba przedstawiająca się do niedawna jako Sally nie jest w jego typie, bo gustuje on w waginiastych kobietach. Więc Ali nie miał się o co martwić.

Z kolei co do kwestii porwania Umara, to zaznaczył, że za szperanie w tym temacie weźmie się jeszcze dzisiaj. Słowem, jak tylko załatwi w Arbeitsamcie sprawy związane z pobieraniem zasiłku, pogada ze swoimi Afgańcami, którzy coś powinni wiedzieć o czeczeńskich ziomkach.

Słysząc to, Modry na zachętę poklepał wspólnika po plecach i wręczył mu dorobione klucze do mieszkania przy Schlachthausgasse. Komplet Marty dostała zamieszkująca tu teraz Laura.

Następnie obaj panowie wyszli z domu na lekki przymrozek. Kris skorzystał z linii tramwajowej i przystanku tuż przed blokiem mieszkalnym. Albert poszedł na stację U-Bhanu U3.

Przemierzył krótki odcinek drogi pod szaroburym niebem, brodząc w na wpół roztopionym śniegu. Za moment już zbiegał do podziemi na peron. Czynił to, uciekając od przenikliwego wiatru z zachodnich gór, który zimnem skutecznie penetrował poły jego jesiennego płaszcza.

W dalszej drodze, już koleją podziemną, Modry nie myślał o niczym konkretnym. Ten swoisty spokój, przechodzący u niego ostatnio wręcz w marazm, brał się stąd, że znalazł się na nowym etapie swego, obecnie na swój sposób uporządkowanego, życia.

Jak strasznie by to nie brzmiało, nieobecność przy nim Marty sprawiła, że poczuł cień ulgi, bo dzień w dzień przestał się zadręczać myślami, jak parszywym był ojcem. Oczywiście po wypadku swego dziecka chciało mu się z wściekłości wyć mimo faszerowania się psychotropami. Czuł szczery ból po stracie i z tą stratą się nie godził. Jednak czas, spokój i pocieszycielka w osobie Laury — zrobiły swoje.

Przez to teraz, na początku grudnia, okrutny wyrok losu, jaki zapadł na Martę, Albert przyjmował już ze względnym spokojem. Tragiczny stan osoby, którą uznawał za własną córkę, zaczął odbierać, jako coś naturalnego, jak trwającą porę roku — ponurą i zimną, ale konieczną w cyklu zmiennych pór, korowodzie życia i śmierci.

W sumie w takim właśnie przebywał na ten czas świecie własnych emocji. W jego odczuciu skostniałym, znieruchomiałym. Coś jakby zassały go moczary, które zamarzły, więżąc go w sobie i sprawiając, że ruch jego zwichrowanego umysłu zamarł.

Jedynie okresowo nadchodziła większa odwilż. Wtedy smętne myśli zostawały uwolnione z lodowych okowów i znów się snuły, jakby w błocie, wokół spraw związanych z jego żoną i córką. Lecz potem na powrót wszystko skuwał twardy lód. Brał on niejako błądzący umysł w swe klamry, kajdany.

Z tego powodu na zamarzniętych moczarach własnego jestestwa Mokradło zwykle trwał w zimowej melancholii. Egzystował niczym emocjonalny trup sztucznie podtrzymywany przy życiu. Tak w każdym razie sam siebie odbierał.

Niemniej, jednym z okresów jego odwilży były cykliczne odwiedziny córki w szpitalu. Wpadał do jej pokoju regularnie w poniedziałki i czwartki.

Obecnie tydzień właśnie rozpoczynał swój mozolny bieg. W przypadku Wiednia można by powiedzieć szus na nartach, czego dowodem był poślizg Alberta po wyjściu z metra linii U6 na Michelbeuern AKH.

Cudem nie upadł. Zaś idąc po oblodzonej powierzchni, minął ośnieżone trawniki i kilka budynków szpitalnych, po czym wszedł do jednego z nich.

We właściwym segmencie pojechał windą na górne piętro do pokoju Marty. Z jej stolika uprzątnął przywiędły bukiet kwiatów, a postawił świeży, zakupiony po drodze w kwiaciarni na Westbahnhof.

Były to w zielonym dzbanuszku błękitne niezapominajki. Błękitne jak oczy Matty. Tych od dawna już nie podziwiał, bo jego córka leżała na białym łóżku w białej pościeli z zamkniętymi powiekami. Lecz doskonale pamiętał jej wzrok. Miała oczy matki, choć spojrzenie ostrzejsze.

Podobnie z całego swego wyglądu mocno przypominała Annę, mimo że nie wdała się w nią charakterem. Czy to dlatego, że jej charakter niejako wypaczył Modry, zabijając dziecku matkę, a samemu mieniąc się żałosnym ojcem?

Żeby nie rozdrapywać i nie jątrzyć dawnych ran, spróbował skupić myśli na czymś innym niż przeszłość i sprawy rodziny. Rozejrzał się więc po znanym już sobie pokoju szpitalnym.

Panowała tu niezmienna cisza. Przestrzeń wypełniała aparatura medyczna służąca do podtrzymywania życia i monitorująca parametry życiowe pacjentki.

Po to, aby tchnąć w nią coś autentycznie ożywczego, Mokradło wyjął z płaszcza smartfon, który otrzymał od Laury. Jego Nokia była niewątpliwie o ten podarek zazdrosna, ale chuj z tą elektroniczną zdzirą, którą miał zresztą w drugiej kieszeni. Dzięki nowoczesnej technice Albert mógł teraz założyć córce na uszy słuchawki i z urządzenia elektronicznego puścić jej własne utwory.

Regularnie włączał wszystkie z repertuaru Matte poza tymi, które zdążyła wyśpiewać w pamiętną noc na stadionie w dzień Halloween. O tamtym miejscu, dniu i wszystkim, co z nimi związane pragnął jedynie zapomnieć. Chciał, aby jego córka też nie pamiętała. Sytuacja bowiem, która miała być dla niej najwspanialsza w życiu, ziściła się, jako życiowy dramat.

Nie inaczej rzecz się tyczyła Alberta. Chociaż w jego przypadku tamto zdarzenie skrywało jeszcze trudną prawdę. Otóż, czy wówczas zamiast Laury mógł chwycić za rękę Martę i to ją uratować?

Odpowiedź na to pytanie go kurewsko niepokoiła. Jak mógł, odsuwał ją od siebie. Nie chciał znać tej prawdy. Lecz ta kurwa go ścigała w myślach za dnia, a w nocy w snach. Zamierzał wziąć sukę na przeczekanie, aż ona odpuści. Ponieważ cena owej prawdy go przerastała. Czuł, że nie da rady jej zapłacić teraz ani nigdy.

Swoistą ucieczkę od przeszłości, nieznośnych pytań i odpowiedzi, kontynuował po wyjściu ze szpitala. Pojechał metrem na naddunajski kanał i tam drałował. Ostatnio lubił spacerować na świeżym powietrzu całymi godzinami. Było to bowiem zawsze robienie czegoś w miejsce męczącego nic nierobienia.

Jednak wreszcie dostał kolejne zlecenie, odszukanie czeczeńskiego młodziana. Zatem już jutro Kris da mu garść poszlak i zapewne kilka swoich poronionych pomysłów, jak rozpocząć śledztwo. Albert, jak to on, oddzieli ziarna od plew, po czym rzuci się w wir nowego wyzwania. W końcu na dobre zaangażuje umysł w coś konstruktywnego, koncentrując uwagę na teraźniejszości.

Co nie mniej istotne, zarobi konkretne pieniądze, aby nie pasożytować dalej na Laurze. Może nawet zwróci jej od razu całą sumkę na operację? Bardzo możliwe, bo ile mógł posuwać ją w dupę, skądinąd bardzo zgrabną dupę. Ale zwyczajnie, tak po ludzku i męsku, klasycznie by nareszcie poruchał. Nie inaczej, marzył o wilgotnej piździe, miał prawo.

Do domu Mokradło wrócił wraz ze zmierzchem. Odgrzał przygotowany tydzień temu przez Laurę kartoffelgulasch i zjadł go nawet ze smakiem. Potem zajrzał do pokoju Marty, który zajął Kris. Zastał go śpiącego na łóżku. Postanowił nie budzić blondyna. Usiadł przy biurku i dłuższy czas przeglądał na laptopie portale informacyjne.

Czytał głównie o polityce. Tak bardziej z przyzwyczajenia, żeby być na czasie, niż z powodu rzeczywistego zainteresowania. Pochłonął standardowe wiadomości o korupcji, nepotyzmie i kłamstwach z ust polityków w miejsce niby głoszonej przez nich prawdy.

Jego większą uwagę zwróciła informacja tycząca na nowo wybuchłej afery z partią rządową w Austrii, której członkom udowadniano układy z rosyjskimi oligarchami. Wieszczono nowe wybory albo przynajmniej dymisję rządu. Być może więc miejsce obecnych kłamców w Nationalrat czy Bundesrat zajmą nowi kłamcy. Taka prawda — w duchu skwitował czytane rewelacje Modry.

Za to przed godziną dwudziestą drugą leżał już w łóżku. Akurat skończył porządkować notatki z rozpoczynanego śledztwa. Na jego wstępnym etapie nie miał z tym wiele roboty. Obecnie natomiast, aby przed snem odgonić od siebie myśli o pracy i związaną z tym pewną ekscytację, wziął do poczytania książkę w twardej oprawie.

Otworzył ją mniej więcej w połowie na zakładce, jaką było jedno z ostatnich zdjęć Marty. Uśmiechnął się smutno na widok dziewczyny agresywnie ubranej w ćwiekowane skóry o czarnej barwie.

Zastanowił się, czy tak jak w przypadku powieści, którą poznał ledwie w połowie, jego córka też miała przed sobą jeszcze drugą część życia? Rzecz jasna myślał o prawdziwym życiu, a nie jego namiastce bez doświadczania świadomości na szpitalnym łóżku.

Oczywiście pragnął żywić ojcowską nadzieję, że Matta się przebudzi i, jak to ona, da jeszcze wszystkim kurewsko do wiwatu. Co prawda lekarze nie dawali na to dużych szans, ale też takiej możliwości całkiem nie przekreślali. Chwała za to, przynajmniej za tyle.

Tymczasem Albert raptem nadgryzł pierwszy akapit napoczętego rozdziału, a doszedł go dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi wyjściowych. Zrozumiał, że do domu wróciła Laura.

Westchnął, znów daremnie próbując ogarnąć umysłem, kim takim miała dla niego być, a kim się właściwie stała? Jak na ironię to poniekąd z jego powodu pozostawała ciągle w po części męskim ciele, czyli z wackiem i jajami, nazywając rzecz po imieniu.

Przez to od przeszło miesiąca w swoim rozumieniu nie sypiał w jednym łóżku z kobietą, a jak to sobie tłumaczył raczej półkobietą. Na pocieszenie nie nachodził go komornik, bo z pieniędzy na operację Laury spłacał bezsensownie wydaną kasę za złapanie domniemanego mordercy Pamele Strauss. Jednak świętej pamięci Stephan Schutt okazał się, jak Laura kobietą, Palcarzem tylko po części, a zabicia wspomnianej aktorki mu ostatecznie nie udowodniono. W rezultacie Modry musiał systematycznie uiszczać raty za dług u krewniaków Helmuta Straussa. Ponieważ za finalne pochwycenie jego brata, prawdziwego Palcarza, nikt nie wypłacił mu choćby jednego euro nagrody.

Zaś co do Laury, biorąc pod uwagę ich wręcz skrajną odmienność, to wbrew wszystkiemu układało się im chyba niezgorzej. Chociaż jaskrawe różnice między nimi coraz częściej dochodziły do głosu, musiały. Może jeszcze nie krzyczały, ale już wyraźnie mówiły, że o czystej sielance należało zapomnieć. O ile w ogóle kiedykolwiek wchodziła ona w grę.

Obecnie hałasy z kuchni nie pozwalały się Albertowi dostatecznie skupić na lekturze. Zza drzwi dochodziły go bowiem odgłosy rozmowy. Przez głośny śmiech Laury i jej nietypowy wyrażanie się, gdzie słowa niemieckie mieszała z angielskimi, przebijał tenor Krisa. Rozbrzmiewały też dźwięki stołowej zastawy, więc towarzystwo w kuchni urządziło sobie zapewne późną kolację.

W atmosferze rozpraszania ciszy nocnej Modry zdołał jednak wytężyć koncentrację i wchłonął ze zrozumieniem rozdział książki. Niedługo potem do pokoju zawitała Laura.

— Cześć Ali! — rzuciła pobudzona, podczas gdy on już przysypiał. Dlatego nic nie raczył odpowiedzieć. Jedynie na moment oderwał wzrok od kremowych stronnic z czarnym drukiem. Popatrzył, jak partnerka na jego obecnym etapie życia się rozbiera do snu.

W świetle nocnej lampki i samej bieliźnie wyglądała na stuprocentową kobietę. Chociaż na oko z wyjątkowo bujnymi włosami łonowymi, które mocno wypychały majtki.

Albert tak w każdym razie chciał postrzegać sylwetkę Laury, zakłamując rzeczywistość. Nawet nie chciał myśleć, co jej się nadal dyndało między nogami. Nie akceptował tego i zajmował tu w swoim mniemaniu słuszne stanowisko. To nawet nie podlegało dyskusji.

Z tego względu zawarli układ, że dopóki Laura nie przejdzie operacji, nie będzie przy nim zdejmować majtek. Tak było i teraz, choć położyła się do łóżka bez stanika, ukazując w pełnej krasie przyzwoicie zrobione piersi. Nie nakryła się kołdrą, przez co jej widoczny biust sterczał niczym wiedeńskie wzgórza Kahlenberg i bliźniacze o podobnej wysokości Latisberg. Za to po chwili już się wpatrywała w smartfon.

Nagle wybuchła głośnym śmiechem. W reakcji na ten rechot mężczyzna koło niej skarcił ją srogim wzrokiem.

— Przepraszam. — Machnęła niedbale ręką. — Ale koleżanka przesłała mi taki śmieszny filmik. Jej klient zapłacił kilka stówek, aby mógł się przebrać za psa i żeby na smyczy wyprowadziła go w nocy na spacer. Na filmiku jest, jak ten człowiek-pies stoi na czworakach i z uniesioną nogą obsikuje drzewo. Koleżanka go zdzieliła smyczą, a on tylko zapiszczał.

— Koleżanka to dziwka?

— No tak.

— Dobre masz… znajomości.

— Innych nie mam. — Laura wzruszyła ramionami. — A… co czytasz? — rzuciła od niechcenia.

— To samo, co od tygodnia, powieść detektywistyczną.

— Ciekawa?

— To o…

— Powinieneś korzystać z czytnika.

— Że co? — Albert zmarszczył brwi zarówno z tego powodu, że przerwano mu wypowiedź, jak i sugerowano technologiczny niedorozwój. Wszak on nie był, kurwa, dinozaurem, jedynie tradycjonalistą.

— W czytniku możesz mieć setki książek. Nie kurzą się, miałabym mniej roboty ze sprzątaniem. No i wirtualne biblioteki nie zajmują miejsca w domu. — Laura wskazała na regał nad biurkiem, który rzeczywiście uginał się od stosu makulatury, a bez kobiecej ręki także kurzu. Ciągle wpatrzona w smartfon kobieca postać swobodnie dodała: — Mogę ci też kupić soczewki kontaktowe. Okulary do czytania z grubymi oprawkami cię postarzają.

— Jestem stary. Przeszkadza ci to? — Mokradło zazgrzytał zębami.

— Lubię starych, owszem, ale nie dziadków. Ogol się, masz za dużo siwych włosów na brodzie, do tego mnie nimi drapiesz. — Laura oderwała wzrok od elektronicznego gadżetu i pocałowała mężczyznę w policzek. Zaraz ssała mu już małżowinę uszną, szepcząc do ucha: — Zostawmy inne sprawy. Chcę się z tobą pieprzyć. Pieprzyć się, hmm… — Jej ręka powędrowała na krocze Alberta, zagłębiając się pod jego bokserki. On leniwie zapytał:

— Nie powiedziałaś jeszcze, jak rozmowa o pracę. Dobrze poszło?

— Nie chcę teraz o tym… mówić. — Przystąpiła do masowania cudzego fiuta.

— Ja bym chętnie usłyszał. Także o tym, co robiłaś przez resztę dnia.

Laura nie przestawała obciągać pęczniejącego penisa. Ale się odchyliła od męskiej twarzy i już beznamiętnie rzekła:

— Przyjęli mnie. Startuję za tydzień w sąsiednim bezirku. No i tak się uradowałam nową robotą u Hofera, że pojechałam pobiegać na Donauinsel. Wiesz, że lubię tam biegać.

— Wiem. Ale co, kurwa, biegłaś maraton, czy jak?

— Potem odwiedziłam znajomą imieniem Sharbat.

— Znajomą… kurwę.

— To prawda. Lubię odwiedzać znajome kurwy. Lubię też inne… rzeczy. — W drugim podejściu kobieca postać przystąpiła do wodzenia ustami i językiem po męskiej klacie.

— Jak się… biegało?

— Kiepsko… — cmok. — Ta zima jest okropna; śnieg, wiatr, lodowatość, szarość i… lodowatość.

— Nie widziałaś polskiej… zimy.

— I chyba nie chcę zobaczyć. Za to chcę się… pieprzyć, potrzebuję tego. — Laura ściągnęła Modremu bieliznę, po czym zassała jego fiuta do ust.

— Hmh… — stęknął od przyjemności. — Hmm… — I ponownie od soczystego obciągnięcia penisa wargami. Przeniósł dłoń na łysą czaszkę partnerki i przytrzymywał ją przy swoim kroczu, aby nie zaprzestawała robić mu tam dobrze ustami. W drugiej ręce ciągle trzymał książkę.

Lektura od tego momentu szła mu wyjątkowo opornie. Jednak się zawziął, że zanim przeżyje orgazm, to skończy rozdział.

Z czasem czuł się wręcz kuriozalnie, gdy czytał akurat sprawozdanie sądowe z brutalnego gwałtu, a sam wchodził na szczyt seksualnej przyjemności.

Już w pobliżu finału, zarówno rozdziału, jak i oralnego stosunku, Laura chciała się odessać od jego fiuta. Nie pozwolił na to, przyciskając silnie jej głowę do swego krocza. Zaraz potem pompował już nasienie do ust. Wtedy odrzucił książkę, złapał łysą czaszkę oburącz i dysząc, zwiększył amplitudę cudzych ruchów. Żeby jak szczeniak nie wyć z rozkoszy, zacisnął zęby. Ale w przypływie rozsadzającego mu niemal krocze kurewsko swędzącego orgazmu i tak nie powstrzymał charkotu:

— Wchrrr… — Za moment było po wszystkim. Cudownie odprężony stygł, rozlewając się na łóżku niczym rozbite jajko na patelni. Właściwie to poczuł się już jak sam omlet, czyli gotowa potrawa. Choć w jego przypadku gotowa nie do konsumpcji, a snu. — Zliż to, czego nie połknęłaś. — Te słowa wypowiedział zrelaksowany jak po miesięcznym urlopie. Zgodnie z poleceniem doczekał się pędzlowania językiem umazanego w nasieniu fiuta i jąder. Ot, taki śmietankowy deser do omletu dla jego niby dziewczynki. — Jak… było? — zapytał, zamykając oczy do snu. Niesamowicie zachciało mu się spać.

— Było, kurwa… zajebiście. — W smętnym głosie przełykającej spermę Laury pobrzmiewała nuta rozczarowania. Zasypiający Modry na to wyznanie żalu nie zareagował. Za to wkrótce zwrócił uwagę na co innego.

Najpierw był to dźwięk upierdliwy jak bzyczenie pszczół w ulu. Szybko doszło do niego miarowe szuranie i kobiece postękiwanie.

— Rozmawialiśmy o tym. — Zdegustowany Albert otworzył oczy. — Miałaś się nie zaspokajać w naszym… łóżku.

— Myślałam, że już śpisz, och…

— Nie śpię. I przestań już.

— Zaraz… och, zaraz skończę.

— Zachlapiesz pościel. Będzie mokra i się lepiąca.

— Och… Ach.

— Powiedziałem coś?!

Dźwięk wibratora ucichł, podobnie inne odgłosy. Następnie mężczyzna obserwował, jak kobieca postać wstaje. Wyjmuje sobie z tyłka seksualną zabawkę, wkłada ją do szuflady i wychodzi z pokoju.

— Dokąd idziesz? — rzucił za nią.

— Idę do łazienki. Zrobię tam sobie dobrze.

— A twój wibrator?

— Wsadzę sobie kij od szczotki.

— Prawidłowo… — mruknął już sam do siebie Albert. Lecz incydent z trzepiącą wacka Laurą wytrącił go z zapadania w sen i to na dobre. Przez chwilę się wahał, czy jeszcze poczytać, czy może raczej zaparzyć sobie rumianek. Ostatecznie postanowił jedynie się przejść, by opróżnić pęcherz. Czyżby to już prostata? Z niechęcią pomyślał o swojej metryce.

Po wykonaniu czynności fizjologicznej poczuł ulgę niemal jak po spuszczeniu się do głębokiego gardła Laury. W kolejności poszedł do łazienki, aby umyć ręce.

Dopiero uchyliwszy drzwi, wspomniał, że kogoś tam zapewne zastanie. I rzeczywiście, ale zaskoczyło go, że jego niezaspokojona partnerka nie była tu sama:

— Nie… chcę — szepnęła jakby wbrew sobie. Stała naga przed ścianą, a zwrócona plecami do Krisa. Ten nieśmiało zapytał:

— Na pewno… nie? Mogę pomóc. — Dotknął kobiecego pośladka.

— Nie chcę. Albo… — Laura zawiesiła głos, a zaraz nerwowo dodała: — Zrób mi to, już prawie sama doszłam, zrób. — Oparła się o ścianę i wypięła pośladki. Kris przeniósł dłoń na jej krocze i zaczął miarowo poruszać ręką. — Och… — jęknęła Mulatka. — Nie przerywaj. — Wypięła się bardziej, a blondyn za nią onanizował ją coraz mocniej. — Och… ach, właśnie tak, jeszcze — postękiwała, sama falując biodrami. Trwało to pewien czas. — To już… już, och! — Wraz z kobiecym krzykiem druga ręka Krisa powędrowała na ciemne i pełne wargi, aby stłumić dobywający się z nich ekstatyczny krzyk.

W tym momencie Modry się wycofał z progu łazienki. Powrócił do łóżka. Wkrótce spoczęła koło niego Laura. Przytuliła się, po czym oboje spokojnie zapadli w sen.

II. Runda druga

Ranki po pięćdziesiątce bywają dziwne, szczególnie gdy poprzedniego dnia delikwenta mroźnie przewiało. Zegarek nakłania wskazówkami, by człowiek wygrzebał się już z pościeli, ale mu się zwyczajnie nie chce. Otwarte oczy na powrót ulegają zamknięciu.

Kiedy zaś wreszcie na dobre powieki zostaną podniesione, jak flagi w dzień narodowego święta, stoczenie się z łóżka sabotują pozostałe części ciała. Nogi są niczym z waty, mięśnie rozlazłe, coś potrafi łupnąć, to strzyknąć w krzyżu.

No i ta głowa. Wystarczy, że znajdzie się w pionie, a już skamle żałośnie o solidną dawkę kofeiny, aby rozproszyć spowijającą umysł mgłę.

Choć tego akurat dnia zwleczeniu się Alberta z łóżka coś pomogło. Był to przyjemny wyrzut adrenaliny na wspomnienie, że właśnie dziś zaczyna na dobre śledztwo w sprawie porwania. Odbierał to niemal jako przedwczesny, ale ze wszech miar zasłużony, świąteczny prezent.

Oto na dłuższy czas czekał go koniec z bezproduktywnymi spacerkami wzdłuż zatęchłego kanału. Za to rozpościerała przed nim otwarte ramiona nowa i detektywistyczna przygoda. On natomiast nie zamierzał się krygować, zgrywać trudnego, tylko dać się jej porwać.

W kuchni o poranku pojawił się tradycyjnie jedynie w kapciach i bokserkach. Uśmiechnął się z przekąsem na widok siedzącej przy stole pary osób. Laura piła herbatę, podobnie Kris. Ona miała na sobie niebieski szlafrok. On patriotyczny — białoczerwony dres łączący w sobie narodowe barwy zarówno polskie, jak i austriackie. Ot, taka zbieżność.

Zaparzając sobie kawę z ekspresu, Modry wspomniał akcję współlokatorów, tę wczorajszą w łazience. Z tego powodu spojrzał przez ramię. Uczynił to, aby się upewnić, że akurat nie obdarzają się za jego plecami pocałunkami.

Nie cmokali się. Nawet, o dziwo, nie trzymali za ręce. Kpił w duchu Modry. Ale dziś zaczynał śledztwo, więc był w dobrym humorze. Dlatego niewinna zdrada partnerki jakoś nie wyprowadzała go z równowagi. W każdym razie nie do tego stopnia, aby rzucił się na kogoś z pięściami czy w kogoś zaparzonym właśnie wrzątkiem. Co jednak wcale nie oznaczało, że intrygę za jego plecami zamierzał całkiem puścić płazem. W to miejsce raczej pragnął sobie trochę poużywać.

— Cześć Ali — powiedziała pogodnie Laura, gdy z gorącą kawą się dosiadł do stołu.

— Mistrzu, maestro. — Kris puścił mu oko.

— Ta… — Albert podrapał się po kilkudniowym zaroście i niby od niechcenia zapytał: — Które z was chce z mojego domu, kurwa… wylecieć?

— Wylecieć? — przemówili chórem, robiąc zdziwione miny.

— No nie ściemniajcie. Byłem w łazience, co się tam odjebało… widziałem to i owo.

— Ale… — Laura otworzyła usta, które pozostały już otwarte.

— Eee… — Jej partner w zbrodni wykazał się jeszcze mniejszą elokwencją.

— Chyba jednak pozbędę się was oboje. — Modry spokojnie wziął łyk czarnego płynu do ust i przełknął. Odniósł kojące wrażenie, jakby krew w jego żyłach na powrót wznowiła bieg, a w głowie została zapalona żarówka. — To jak? Żadne z was nie weźmie na siebie winy? — dopytał.

— To nie tak… jak myślisz. — Laura uciekła wzrokiem za okno, gdzie padał śnieg z deszczem.

— Zupełnie… nie tak. — Blondyn, dość nierozważnie, przed spodziewanym ciosem przyjął nietypową gardę, zasłaniając się szklanką z herbatą. Z kolei Mokradło rezolutnie wypalił:

— Po prostu niech się jedno z was przyzna. Które z was, do kurwy nędzy… zostawiło na ścianie w łazience smarki i nie raczyło nawet po sobie posprzątać? — W tym momencie para postaci z herbatą wbiła w Alberta osłupiały wzrok. On z satysfakcją podsumował: — Jedno z was zasmarkało łazienkę, czyli jest przeziębione. — Zerknął na zimną aurę za oknem. — Ja natomiast zaczynam śledztwo i nie zamierzam zostać zarażony grypą czy innym syfilisem. Pragnę mieć dom sterylny. Ja tu pracuję, dotarło? — zakończył dobitnie. Odpowiedziała mu głupkowato roześmiana gęba Krisa. Zaś uniesiony dotąd biust Laury raptem opadł, zupełnie jakby z napompowanych silikonem cycków nagle zeszło powietrze.

— Szefie, tylko mi się kichnęło na tę ścianę! — zaszczebiotał wręcz przesłodko Kris.

— To ja… kichnęłam. Zdarza się. — Kobieca postać przy stole wbiła wzrok w jego blat.

— No już, spokojnie. Tylko się nie pobijcie o to, które z was obrzuciło mi glutami łazienkę. Zwyczajnie dbajcie o higienę w tym domu. No i o… swoje zdrowie, to będziemy razem dobrze żyć. — Modry dopił kawę i zwracając się do Krisa, zmienił temat: — Czego się dowiedziałeś o naszym Rusłanie i jego zaginionym synalku?

— Trochę… mało. — Blondyn stonował radość.

— Czemu tak kiepsko? — Albert wziął z salaterki precelka.

— Nie mogłem się w nocy skupić przy przeglądaniu netu. To przez…

— Ahg… ahga. — Kris nie dokończył, bo wymuszonym kaszlem przeszkodziła mu Laura. — To nic, przepraszam. Zakrztusiłam się. — Wskazała na herbatę, której od dłuższego czasu nie piła. Albert tylko skinął jej głową, a jego kompan, obecnie wyjątkowo ważąc słowa, kontynuował:

— W tradycyjnych wyszukiwarkach nie ma nic o… Rusłanie Zakajewie. Trzeba szukać… głębiej — zerknął na Laurę — to wymaga więcej wysiłku i… czasu. Teraz czekam na dane zwrotne. Jednak coś już… mam.

— Dawaj — rzucił Modry.

— Otóż jeden z moich Afgańców zna kogoś, kto zna kogoś, kto znał… Umara.

— Kurwa, trochę to zaplątane z tymi… kogosiami.

— Ale rozplączemy to, szefie, damy radę!

— Jak?

— No… trzeba się będzie udać do Islamisches Zentrum Wien. Tam pogadamy z jednym takim Mehmedem, a on nas skieruje do właściwego Muhammada.

— Pierdolę — jęknął Albert, przegryzając precelka.

— Co jest, Ali? — Kris wyraził troskę, a zaraz usłyszał w czym problem:

— Jak pogadamy z tym muslimem na jego terenie, to go nie przyciśniemy, jak trzeba. Słowem, nie zrobimy na to islamskie centrum najazdu niczym Sobieski na Wiedeń.

— No fakt.

— Nie da się tego Ali Baby, to jest Muha Coś Tam dopaść bardziej dyskretnie?

— No niby da. Ale moi Afgańcy ani Syryjczycy nie będą za parę euro śledzić brata w wierze. A samemu to jakoś tak, szefie… strach.

— Biały cykor z ciebie — skwitował Albert. Westchnął, zakasał rękawy, po czym stwierdził: — Dobra, to przejedziemy się do tego islamskiego gniazdka. Zobaczymy, co tamtejsze śniade ptaszyny zechcą wyśpiewać nam po dobroci.

— Zrobić ci przed wyjściem śniadanie, Ali? — zapytała łagodnie Laura.

— Nie… — Mokradło wstał od stołu. — Wrzucę sobie do żołądka coś po drodze. Dzisiaj stawiam na… kebab.

— To powodzenia.

— Dzięki… mój ty czekoladowy kotku. — Mężczyzna nachylił się, aby pocałować kobiecą postać w policzek. Ona nastawiła wydęte do pocałunku usta. Modry się zawahał. Oni się bowiem nie całowali, jedynie ordynarnie pieprzyli.

— No dalej, szefie, z języczkiem!

— Może chcesz mnie wyręczyć? — Wobec tego pytania Kris nagle zgasł. — Dopij swoją brązową breję. — Albert spojrzał na napój kompana. Następnie ominął kobiece usta, złożył całusa na jasnobrązowym czole i wyszedł z kuchni.

Niebawem w towarzystwie Krisa wyszedł również z mieszkania przy Schlachthausgasse. Jak pod rękę, w mocnym uścisku samego mrozu, zimowa zawierucha zaprowadziła ich do stacji U-Bhanu U3. Stąd mieli do pokonania kilkanaście przystanków na północ Wiednia z dwoma przesiadkami do linii U4 i U6.

Po drodze niepytany Kris Kroos się żalił, że w Polsce każdy z jego rodzinnej wsi na Podhalu oczekiwał od niego, że będzie srał euro. Liczyli w tej materii nawet na konkretne rozwolnienie. Kiedy zaś się okazało, że nie załatwiał się europejską walutą, nagle odstąpiło od niego wiejskie towarzystwo, szczególnie damskie, które zaczęło go wręcz unikać. Siłą rzeczy spędził więc czas w otoczeniu zrzędzącej matki i popijającego śliwowicę jej gacha.

Cham nawet nie chciał trunkiem za bardzo częstować, matula nie piekła ciastek. Dlatego ostatecznie Kris przyznał, że telefon od Modrego wzywający go do powrotu na wiedeńskie śmieci przyjął nawet z ulgą. I to mimo że wisiał kasę Arabom, w austriackiej stolicy nie będąc do końca pewnym o stabilność swej głowy na karku.

Albert go nie pocieszał, nie komentował też ględzenia kompana. Milcząco słuchał, samemu zbierając w sobie siły do jak najskuteczniejszego i najszybszego rozwiązania sprawy porwania. Już zaraz miała go w tym względzie czekać pierwsza, być może kluczowa dla dalszego śledztwa, rozmowa.

Na tym się musiał skoncentrować. Nie na paplającym Krisie, którego za wydojenie ze spermy fiuta Laury powinien w sumie wepchnąć pod pociąg na stacji U-Bhanu. Jeszcze nie wiedział, jak się wypadało obejść z niewyżytą seksualnie partnerką.

Obecnie jednak nie zamierzał wobec wspomnianych osób przedsięwziąć wrogich kroków. Oboje byli mu bowiem potrzebni. Tak przedstawiała się prozaiczna prawda i tym jego domownicy kupili sobie spokój, oczywiście do czasu.

W bieżącej chwili ze stacji kolei podziemnej Neue Donau detektyw wyszedł ze swoim pomocnikiem w okolicy Alte Donau. Była to dawna odnoga Dunaju obecnie stanowiąca w zasadzie jezioro, które latem gościło w centrum miasta setki żaglówek i plażowiczów.

Znajdowało się tu dużo otwartej przestrzeni w tym nisko przystrzyżonych trawników z bladozieloną trawą. Krzyżowały się tutaj ścieżki rowerowe będące zarazem terenami spacerowymi.

Właśnie w tej rekreacyjnej okolicy stał mierzący trzydzieści dwa metry minaret zaprojektowany na polecenie króla Arabii Saudyjskiej Fajsala ibn Abd al-Aziza Al Su’uda. Zaś wokół modlitewnego przybytku stały budynki, gdzie organizowano spotkania i kwitło życie islamskie.

Przy czym najliczniejszą rzeszę wyznawców proroka teren ten gromadził latem podczas Donauinselfest. Wówczas ów rewir zajmowały tysiące Turków, ale też w dużej liczbie Albańczycy, Syryjczycy, Czeczeni czy Afgańczycy.

W tym samym okresie, licznych atrakcji na wiedeńskiej wyspie i jej przeciwległych brzegach, w innych rejonach zbierali się Austriacy, a gdzie indziej przykładowo ludzie z byłej Jugosławii. Niniejszym w wielokulturowym mieście świętowano dni wiedeńskiej wyspy ni to osobno, ni razem, zależy, jak spojrzeć.

Obecnie jednak, czyli na początku grudnia, niczego tu nie świętowano. Ze względu na niesprzyjającą zabawom na świeżym powietrzu porę roku i aurę okoliczny teren jawił się wręcz, jako wyludniony. Wszak zgodnie z sugestiami Krisa inaczej się miała przedstawiać bezpośrednia przestrzeń wokół kopulastego meczetu. I rzeczywiście…

Właśnie wychodzili stamtąd ludzie. Ubrani w ciemne płaszcze niektórzy z nich mieli nakrycia głowy przypominające żydowskie jarmułki. W większości prezentowali się, jako brodacze w różnym wieku.

Podczas gdy Mokradło przyglądał się im z rezerwą, Kris porównywał ich wizerunki z tym, jaki miał w telefonie. Szukał właściwej twarzy. Aż ruszył do grupki trzech mężczyzn, którzy zatrzymali się na pogawędkę przed wejściem do meczetu. Po krótkiej wymianie zdań jeden z nich wskazał odchodzącego samotnie w kierunku stacji U-Bhanu jegomościa. Wtedy blondyn skinął na Alberta ręką i razem podążyli za wytypowanym osobnikiem.

Kiedy akurat nie było koło niego nikogo, zaszli go z dwóch stron. Kroczyli z nim w jednej linii pewien czas, wzbudzając jego zdziwienie, a następnie niepokój, aż zatarasowali mu drogę. On się zatrzymał i warknął:

— Czego?

— Chcemy pogadać — odparł swobodnie Modry.

— Kim jesteście?

— Raczej o kim… chcemy pogadać — skorygował pytanie Muhammada detektyw.

— Zejdźcie mi z drogi. — Czeczen spróbował wyminąć parę mężczyzn. Oni się przesunęli, zagradzając przejście dalej.

— Mamy do ciebie tylko kilka niewinnych pytań i będziesz wolny. — Tym razem w głosie Modrego zadrgała zgrzytliwa nuta zniecierpliwienia. Nie czekając na reakcję około dwudziestoletniego mężczyzny z wygoloną czaszką i czarną brodą, rzucił w powietrze: — Umar Zakajew. Co nam ciekawego o nim opowiesz? — Słysząc to imię i nazwisko, Muhammad już nie starał się sforsować tarasowanego przejścia, a cofnął o krok. — Bez nerwów. — Próbował go uspokoić Mokradło. — Może o tym nie wiesz, ale twój krajan zaginął i na zlecenie jego ojca go poszukujemy. Więc współpracując z nami, zrobisz dobry uczynek. — Wskazał kciukiem za siebie na górujący nad okolicą minaret. Z kolei jego rozmówca jakby skamieniał. Zmarszczył i do kompletu ściągnął krzaczaste brwi, po czym z niechęcią w głosie zapytał:

— Wiecie, kim jest… ojciec Umara? Wiecie kim jest on sam? Co robił, gdzie… był?

— Nie za bardzo. Dlatego liczymy, że nam to naświetlisz.

— Nie chcę kłopotów. — Muhammad się cofnął jeszcze o krok. Albert naciskał dalej:

— My nie chcemy ci sprawiać kłopotów. Ale możemy zacząć, jeżeli odmówisz współpracy.

— Co mi niby zrobicie?

— Chcesz się przekonać? — Z kąśliwym uśmiechem na ustach Mokradło zawinął pięść w drugiej dłoni i ścisnął ją tak, aż strzeliły stawy w palcach. W reakcji na tę groźbę Czeczen rozejrzał się wokół. Skrzywił się na twarzy, kiedy w bezpośrednim otoczeniu nie dostrzegł opuszczających meczet ziomków. — To jak będzie? — Detektyw poszerzył drapieżny uśmiech.

— Więc chcecie coś więcej wiedzieć na temat rodziny Zakajewów? — Tym razem Muhammad wypowiedział się wyzywająco. — To was interesuje, tak?

— No tak. Dawaj, co tam masz — przyznał Modry.

— Dobra… Ojca Umara powiążcie z zabójstwem w Wiedniu Izraiłowa, byłego szefa ochrony prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa. Jego syna powiążcie z niedawnym morderstwem czeczeńskiego blogera w tym mieście. Wystarczy?

Po tych słowach uśmieszek z ust Alberta został starty na dobre, zupełnie jakby ktoś mu zapodał potężną bułę w mordę. Podobnie podśmiechujący się dotąd Kris nagle oklapł. Obaj też nie czynili już przeszkód w tym, aby ich informator się spokojnie oddalił.

Ten skorzystał ze sposobności i raźnym krokiem ruszył w kierunku metra. Choć po kilkunastu krokach się odwrócił. Zaś widząc, że nagabujący go wcześniej mężczyźni odprowadzają go zmarniałym wzrokiem, szyderczo się do nich wyszczerzył i na odchodne z satysfakcją rzucił:

— Przesyłał wam ktoś kiedyś świeże fotki z egzekucji ISIS, które sam wykonał? Widok ścinanych maczetami łebków z pozdrowieniami z Syrii? Nie? Pewnie dlatego, że nie macie, w przeciwieństwie do mnie, stamtąd kumpli. Umar tam był i swoje zrobił. Ale odkąd wrócił, trzymam się od niego z daleka. Nie chcę wiedzieć o nim już nic, ani go znać. Nie chcę kłopotów. To wszystko!

Niedługi czas po odejściu Muhammada Albert z kompanem zasiedli na betonowych schodkach prowadzących prosto do wód Neue Donau. Wpatrywali się smętnie w ciemny nurt, który na oko spoczywał w bezruchu, jak martwy. Podobnie oni się czuli po zasłyszanych rewelacjach, czyli zupełnie jakby ktoś z nich wyszarpnął i utopił bojowego ducha.

Otóż zwykła sprawa dotycząca porwania nagle się przeistaczała w porachunki czeczeńskiej mafii albo nawet miała związek z międzynarodowym terroryzmem. Zyskali tego pełną i kłopotliwą zarazem świadomość. Zatem angażując się w tę sprawę, i goniąc za nagrodą, mogli przy okazji nie uciec przed uwikłaniem się w konkretne bagno. Istne mokradło, które zassie ich do tego stopnia, że już nie wypuści z matni. Ceną za poszukiwanie prawdy mogło być tutaj bowiem samo życie.

Żeby dokładniej oszacować skalę zagrożenia, w pewnym momencie Kris wyjął z kieszeni białoczerwonej kurtki smartfon. Niebawem zaczął grobowym tonem czytać:

— „Wyrok w sprawie zabójstwa 27-letniego Umara Izraiłowa, byłego szefa ochrony prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa, wydał po siedmiu miesiącach procesu sąd w Wiedniu. Główny oskarżony Otto K., otrzymał karę dożywotniego więzienia, a dwaj pozostali — Turpal Ali J. i Sulejman D. zostali skazani na 19 i 16 lat pozbawienia wolności.

Izraiłowa zastrzelono w biały dzień 13 stycznia 2009 roku na ulicy niedaleko jego mieszkania w wiedeńskiej dzielnicy Florisdorf. O zabójstwo oskarżono trzech Czeczenów: Otta K., Turpala Alego J. i Sulejmana D. Czwarty z zabójców zdołał uciec i jest poszukiwany przez Interpol. Turpala Alego J. ujęli w lutym 2009 roku w jednym z podwarszawskich hoteli agenci Centralnego Biura śledczego.

Organizatorem zamachu był 42-letni Otto K. — austriacki makler czeczeńskiego pochodzenia. Świadkowie twierdzili jednak, że zatrzymani to tylko mało znaczący „wykonawcy” wyroku prezydenta Ramzana Kadyrowa”.

— A… ten bloger? — zapytał jeszcze Albert. Wkrótce został uraczony kolejną notką prasową. Choć z o wiele świeższą datą:

— „Czeczeński uchodźca zastrzelony w sobotę na przedmieściach Wiednia. Motyw zabójstwa pozostaje niejasny, ale nie wyklucza się, że był on polityczny — poinformowały władze.

Zatrzymano dwóch mężczyzn podejrzanych w sprawie, w tym domniemanego zabójcę. Obaj to Czeczeni; dotąd żaden z nich nie udzielił wyjaśnień śledczym.

Zamordowany mężczyzna to Czeczen Mamichan U., który w Austrii zmienił nazwisko na Martin B. — podała austriacka agencja APA. Według niej był on aktywnym członkiem społeczności czeczeńskiej w Austrii, znanym z krytycznego stosunku do prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa. Prowadził kanał w serwisie YouTube, w którym zamieszczał nagrania krytykujące autorytarne władze tej wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej autonomicznej republiki”.

— Kurewsko… zajebiście — skwitował dekadencko odbiór ogółu wiadomości Mokradło. Pokręcił zrezygnowany głową, po czym rzucił kamieniem w spokojną toń ni to jeziora ni rzeki.

Rozbrzmiał plusk, a na powierzchni wody rozeszły się koła, które zwiększały objętość. Lecz jednocześnie zanikały, aż za chwilę tafla Neue Donau przed zasiadającymi tu mężczyznami ponownie zamarła w stagnacji.

— To… co robimy, szefie? — zapytał bez wiary Kris.

— Ty rób, co chcesz. — Modry wzruszył ramionami.

— No a ty, maestro?

— Ja nie odpuszczę. — Albert wziął do ręki drugi kamień, zaciskając go w pięści.

— Ale… w tej robocie za parę tysi można stracić głowę, sam słyszałeś — utyskiwał blondyn. — To jak nic jakieś polityczne gierki z tajnymi służbami w tle. Albo mszczą się na dżihadystach ludzie z Syrii. Czyli równy badziew.

— Prawdopodobnie tak to wygląda.

— Ale to… kompletny syf jest.

— Kurwa, nie przeczę. — Mokradło cisnął kamieniem niemal na drugi brzeg. Potem z determinacją ciągnął dalej: — Syf nie syf, ale zarabiać trzeba. Jak jesteś w wojsku i nagle wybucha wojna, to co? Składasz broń, bo nie chcesz narażać życia, a całą karierę wojskową zamierzałeś spokojnie spędzić na ćwiczeniach?

— My… nie jesteśmy w wojsku — jęknął Kris.

— Kurwa racja, ale jesteśmy detektywami, detektywami, kurwa. Jest sprawa i kasa do zarobienia. Przede wszystkim kasa, bo chuj z tymi Zakajewami. Ja mam do spłacenia Straussów, a z działki Laury na operację wszystkiego nie pokryję. Zresztą co to za chujnia opłacać się z kasy swojej kobiety, czy tam, kurwa, półkobiety. Muszę wreszcie coś konkret zarobić.

— Ja niby… też.

— Ano prawda, bo jak nie ci Czeczeńcy, to Arabowie cię zapierdolą.

— Sam mnie wrobiłeś w… Arabów.

— Nie przeczę, nie przeczę, kurwa. Ale teraz zły wujek Albert może być dobrym wujkiem Albercikiem, bo daję ci, kurwa, robotę. Masz szansę się odkuć.

— Ale… za trupa Umara dostanę nędzne półtora tysiąca euro.

— Dam ci trzy.

— Naprawdę, trzy tysie?! — Kris się rozpromienił, patrząc na Modrego z niedowierzaniem. Ten się drwiąco wyszczerzył i warknął:

— Kurwa, żartowałem.

— Ale… eee.

— Oj dam, kurwa, dam i trzy tysiaki za czeczeńskiego trupa. Za żywca nawet cztery. Pierdolę, masz normalnie podwyżkę, tylko rozpracujmy szybko tę pojebaną sprawę.

— Zastanowię… się — stwierdził, wahający się blondyn.

— Za mało ci płacę?

— Biorąc pod uwagę ryzyko nagłej śmierci od maczety, trochę jednak mało. — Z niesmakiem na twarzy Kris się pomasował po karku. Z tą chwilą rozbrzmiał sygnał dźwiękowy z kieszeni płaszcza Modrego. Ten wyjął swój nowy smartfon i marszcząc facjatę, z nim walczył, ale tę walkę przegrywał.

— Pokaż, ja sprawdzę. — Jego kompan wyciągnął dłoń.

— Masz. Jak sprawdzisz, co i jak, możesz to elektroniczne ustrojstwo wyjebać do Dunaju.

— Nie no, szefie, Laura się postarała. To całkiem przyzwoity model. Poza tym w nowych wizytówkach na necie i w reklamówkach wpisaliśmy tego telefonu numer. Klienci będą na niego dzwonić, bo twoja Nokia, to wybacz, staruszka jest. Jej trzeba będzie niedługo wyprawić elektroniczny pogrzeb. Za to ty właśnie dostałeś… maila.

— Co jest w tym… mailu? — Po przedłużającej się ciszy Albert ponowił pytanie: — Co jest, kurwa, w mailu? Napisany po czeczeńsku, czy, kurwa, jak?

— Poniekąd…

— Czyli?

— Dostałeś właśnie drugie zlecenie i także… czeczeńskie.

— Pierdolisz…

— Pisze do ciebie Bulat… Zakajew.

— Rodzina tego Rusłana?

— Chyba tak.

— Co konkretnie pisze?

— Jego syn, dwudziestoparoletni Shamil, też zaginął. Wyznaczył za jego odszukanie taką samą nagrodę.

— Robi się, kurwa… coraz ciekawiej.

— No i ta kasa robi się już zacna, szefie — zauważył Kris. Lecz zaraz jego budzący się entuzjazm całkiem zgasł, gdy coś mu zaświtało w blond głowie. Spojrzał skołowany na Alberta i zamierającym głosem zapytał:

— Czy aby nie mamy do czynienia znowu z… seryjniakiem?

— Być może.

— O Jezu, Jezusiczku. No to amen, a miało być zwykłe porwanie. Dość mam już seryjniaków po Palcarzu. A jak patrzę na miejscówkę po brakującym palcu Laury, to…

— To patrz na jej drugą rękę. Wystarczająco sprawnie nią obraca, trzepiąc gruchę komu innemu czy sobie.

— Nie do tego… zmierzałem. Chodziło mi raczej o…

— Nie becz. Przestań już. Grunt, że zlecenia się posypały. Dopadniemy skurwiela, czy tam skurwieli i jeszcze przed Gwiazdką na Mikołaja zgarniemy przyzwoitą dolę. Interes się rozkręca, przecież sam tego chciałeś.

— Niby tak, ale…

— Żadnych ale, kurwa — uciął Mokradło. — Czas zakasać jebane rękawy i się brać, kurwa, do podwójnej roboty. Choćby i popierdolonej, postanowione.

*

Po dyskusji nad Neue Donau każdy z pary mężczyzn poszedł w swoją stronę. Odnośnie do rodziny Zakajewów Kris pojechał pogadać ze swoimi azjatyckimi kontaktami. Natomiast Modry, jak ostatnio, postanowił powłóczyć się po mniej uczęszczanych zakątkach miasta. Tym razem padło na okolice Dunaju, gdzie się akurat znalazł.

Nasycił więc wzrok wątpliwej jakości zimowymi pejzażami, gdzie na rozmiękłych trawnikach dogorywały resztki roztapiającego się śniegu. Podobnie w większości łyse drzewa nie czarowały swym wyglądem, a raczej straszyły nieforemnymi kikutami wyciąganymi we wszystkie strony. Przypominały w tym względzie inwalidów wojennych błagających o pomoc. Albert wręcz z odrazą spoglądał w ich ciemne dziuple, jakby się obawiał, że zaraz dobędą się z nich błagalne prośby.

Ponadto zdominowaną przez szarość i bladą zieleń przestrzeń przesycało wyjątkowo wilgotne powietrze. Dominował tu drażniący zmysł powonienia zapach butwiejących liści, stęchlizny i pleśni.

W czasie zwiedzania okolic centralnych terenów dunajskiej wyspy ciągnącej się w Wiedniu przeszło na dwadzieścia kilometrów, Mokradło zjadł kebab. Kiedy zaś miał już serdecznie dość łażenia opustoszałymi ścieżkami rowerowymi i wentylacji płuc zimnym powietrzem, obrał kurs powrotny do domu.

Na miejscu nie zastał Laury ani Krisa, więc wziął się za przeglądanie Internetu. Obejrzał też film pornograficzny. Jakoś tego typu twórczość z dużą dozą nagości i czystej akcji cenił bardziej niż fabularne dzieła. Przy czym wybrał do podziwiania klasyczny stosunek damsko męski, bez żadnych lasek z fiutami czy o nietypowym zabarwieniu skóry. Potrzebował przynajmniej tego, na normalność sobie popatrzeć.

Nawet podczas podziwiania pieprznego seansu kwestie dotyczące rozpoczętego śledztwa powracały do jego głowy jak bumerang. Ale odsuwał je od siebie. Zdawał sobie sprawę, że na obecnym etapie ciągle miał za mało danych, aby coś sensownego wydedukować. W związku z tym uparcie czekał na to, jakie informacje zdobędzie jego wspólnik.

Późną porą, jak ostatnio co noc, Modry leżał już w łóżku z lekturą. Znowu czekał, ale teraz na to, aż najdzie go senność.

W tym czasie, co ciekawe w towarzystwie Krisa, Laura wróciła do domu. Jak zwykle nie wiedział, gdzie się cały dzień szwendała i po co. Niby przyznawał, że wypadałoby dać jej trochę przestrzeni, intymności w ramach ich, bądź co bądź, szczątkowego, ale mimo wszystko, związku. Jednak detektywistyczne ciągotki tradycyjnie w nim zwyciężały. Szczególnie po tym, co zaobserwował wczoraj w łazience w jej wykonaniu z Krisem. Dlatego, kiedy jego partnerka w częściowo męskim ciele zjawiła się w pokoju i rozbierała do snu, cierpko zapytał:

— Gdzie się do późna w nocy szlajałaś?

— Przecież jest wcześnie — rzuciła obojętnie, zdejmując stanik. Albert spojrzał na zegarek na ręku.

— Jest prawie dwudziesta trzecia — zauważył.

— No przecież mówię, jest wcześnie.

— Gdzie byłaś?

— W barze.

— Sama?

— No co ty?! — Laura się roześmiała przepięknie, spoglądając w oczy Modremu. Ten nigdy nie był w stanie przeniknąć głębi jej hebanowego wzroku, w którym czerń źrenic się niemal zlewała z ciemnobrązowymi tęczówkami.

Miał o sobie mniemanie kogoś, kto znał się na ludziach. Zaś najłatwiej przychodziło mu odczytywanie ludzkich charakterów właśnie po oczach. Bez różnicy szarych, niebieskich, piwnych czy zielonych. Ale wobec wręcz mrocznego spojrzenia osoby naprzeciw pozostawała ona dla niego nieodgadniona. Potęgowały to różnice językowe, kulturowe i genetyczne oraz sam wiek, czyniąc dla Alberta z jego partnerki niezgłębioną tajemnicę.

Z jednej strony go to pociągało. Mógł jej bowiem w swej wyobraźni przypisać każdą cechę. Lecz ponadto co raz w obliczu Laury doświadczał obcowania z czymś, kimś zwyczajnie mu obcym.

Obecnie ta osoba, niczym dzikie zwierzę, sama tygrysica, nagle wskoczyła na posłanie.

— Uważaj — skarcił ją odruchowo Modry. — Ten mebel ma swoją wytrzymałość.

— Ostatnio rzadko sprawdzamy jego… wytrzymałość. — Kobieca postać uklękła na łóżku, unosząc dłońmi biust. Przeniosła dłonie na swoje pośladki i kusiła: — Wypnę się dla ciebie. Zerżniesz mnie w tyłek. Co ty na to?

— Jest późno, jestem już… śpiący.

— To się rozbudzisz.

— Możesz zrobić mi laskę.

— Łaskawca. — Kobiecy uśmiech skwaśniał. Jego właścicielka pogładziła mężczyznę po torsie, jakby się nad czymś zastanawiała. Zaraz jednak tylko wzruszyła ramionami, pacnęła plecami na łóżko i już patrzyła w smartfon.

— Nie zrobisz mi loda? — zapytał z pewną pretensją Modry. Przyzwyczaił się bowiem niemal co noc do oralnej przyjemności. Traktował wspomniany lód niemal niczym należny mu deser po dniu pełnym robienia… czegoś tam. Lecz Laura zdecydowanie ucięła jego zakusy:

— Nie, nie zrobię — powiedziała.

— Czemu, kurwa?

— Nagle poczułam się… senna — ziewnęła przeciągle.

— To, kurwa, gute Nacht. — Niepocieszony Albert zagłębił się w lekturze.

Wkrótce sam się podrapał po jajach, które go zaswędziały, domagając się cyklicznego opróżnienia z ejakulatu, jakie im fundowała Laura. Następnie już miał jej zaproponować, że jednak ją zerżnie. Wtedy doszły go kobieco męskie postękiwania. Dochodziły z elektronicznego gadżetu.

— Czy ty oglądasz… pornola? — zmarniał.

— Chcesz obejrzeć ze mną? — mruknęła, gładząc się po kroczu. W odpowiedzi usłyszała:

— Idę spać. Ty oglądaj sobie, co chcesz, ale na litość boską… wycisz te jęki.

— No jasne, Ali. — Ciągle wpatrzona w ekran Laura włożyła sobie do uszu słuchawki. Albert z kolei zamknął okładki książki. Uczynił to z trzaskiem, aby zamanifestować swą głośną obecność w tym pokoju. Potem do kompletu zamknął powieki, niby się układając do snu. Jednak tak naprawdę wyczekiwał niczym lew antylopy, gdy ta się oddali nieopatrznie z bezpiecznego rewiru, aby ją zaatakować.

I rzeczywiście, niebawem Laura opuściła łóżko, po czym bezszelestnie się wymsknęła z pokoju. Modry tylko na to czekał. Wyjął ze swojej szuflady przy biurku niewielki przyrząd elektroniczny do odbierania obrazu. Przedmiot ten stanowił część urządzenia szpiegowskiego. Mini kamera zamontowana została dziś w łazience.

W momencie, gdy Albert uruchomił podgląd i dźwięk, zarejestrował niedwuznaczny widok, a także wypowiadane szeptem słowa:

— On na pewno śpi?

— Tak, o tej porze zawsze już śpi.

— Zamknęłaś za sobą drzwi na zasuwkę? Tak… na wszelki wypadek. No wiesz.

— Zamknęłam. I… zrób mi to już.

— Masz ochotę?

— Po wczorajszym cały dzień o tym myślałam. Zrób to, napaliłam się…

— Dobra…

— Och… Właśnie tak, och…

Od tej pory Albert oglądał na monitorze ten sam obraz z łazienki, co wczoraj. Naga Laura stała, opierając się dłońmi o ścianę. Kris był tuż za nią. Nie posuwał jej, tylko przytulony do pleców onanizował kobiecą postać.

— Och tak, och… — jęczała podczas tych ordynarnych pieszczot.

Modry natomiast pomyślał, że mając na wyposażeniu sprzęt szpiegowski z opcją nagrywania, właśnie uzyskał niezbite dowody zdrady. Otrzymał więc możliwość pozbycia się Laury i to w każdej chwili, wyzywając ją dodatkowo od ciemnych kurew. Aczkolwiek na przeszkodzie do tego czynu stał fakt, że zwyczajnie nie chciał tego czynić.

Powód? Było ich wiele. Jego partnerka dbała o robienie zakupów i gotowanie, także sprzątała i prała. Ponadto robiła mu dobrze ustami, a kiedy naszło go natchnienie, mógł ostro zerżnąć ją w krągłą dupę. To również za jej kasę spłacał Straussów. Wszak, co chyba najważniejsze — to co właśnie obserwował mu się autentycznie podobało, bo te chore podglądactwo go najzwyczajniej w świecie podniecało. Ani się zorientował, a obciągał sobie fiuta w reakcji na podziwianie robótki rozgrzanej parki w łazience.

Wszystko to sumowało się razem do spychania na margines urażonej męskiej dumy zdradzanego samca i okłamywanie siebie, że nic niewłaściwego się nie działo. Korozja związku, w którym pojawiła się zdrada, zanim na dobre się ów związek zacieśnił? Wbijanie noża w plecy, a może już niedługo fiuta w dupę jego partnerki przez najwierniejszego kompana? Zaiste nic nieznaczące drobiazgi tak zwanej prawdy, która niby to w oczy kole, a którą teraz za chuj nie zamierzał się zajmować. Za to razem z masturbowaną Laurą zamierzał zaraz… szczytować.

Lecz ta, ku jego rozczarowaniu, skończyła na ścianę pierwsza. Uczyniła to znowu z ręką blondyna na ustach, co tamowało jej orgazmistyczne krzyki. Ta przedwczesna akcja ejakulacja wkurwiła Alberta bardziej, niż gdzieś tam go uwierająca, jak zadra w dupę, prawda o zdradzie.

Na szczęście w kolejności na jego twarzy się pojawił przewrotny uśmieszek.

— Oprzyj się plecami o umywalkę — jęknęła odprężona Laura do Krisa.

— Ale… — Ten się zawahał.

— Odwdzięczę się. — Kobieca postać pchnęła go w sugerowane miejsce. Uklękła i ściągnęła mu spodnie.

— Nie musisz tego… robić.

— Zamknij się. — Mięsiste wargi zassały fiuta blondyna do ust.

— Jezu… Jezu… siczku. O kurwa, kurwa…

Od tego momentu Kris stękał, co raz wzywając imię pana boga swego na daremno. Laura wspinała się na wyżyny wirtuozerii w robieniu laski, jak to ona, ciągnąc druta niczym smok. Natomiast Modry z zadowoleniem się temu przyglądał, w najlepsze klepiąc sobie kapucyna.

Wreszcie blondyn złapał kochankę za skronie i sam wykonał kilka ruchów biodrami. Mokradło zaś załapał, że na swoim filmiku właśnie obserwował wyspermianie się do gardła.

Podobało mu się to. Lecz dokazującej parce chyba jeszcze bardziej, bo ciągle nie miała dość. Po starciu sobie z ust nasienia Laura znowu stanęła przodem do ściany, posykując:

— Chcę jeszcze raz.

Słysząc to, podglądacz w osobie mężczyzny na łóżku w pierwszym momencie się zdziwił. Ale tylko do czasu, gdy nie wspomniał, ile Laura miała lat. Przecież on w jej wieku mógł pierdolić do upadłego, wylewając z siebie hektolitry spermy i jedyne, na co miał ochotę, to robić to dalej, wypompowując całą cysternę.

— Zrób mi minetę — warknęła Laura.

— Że… jak?

— Pocałuj mnie tam. — Kobieca postać chwyciła za swoje pośladki i rozchyliła je na boki. — Liż jak cipkę — ponagliła. Następnie doczekała się pieszczoty, o jakiej z Modrym nie mogła nawet śnić. Ten wybałuszył oczy, widząc klęczącego kompana z twarzą wciśniętą w kobiecy tyłek, a ręką znowu onanizującą Laurę.

— Głębiej, och… mocniej… — dopingowała.

Namiętnym stęknięciom, cmoknięciom i jękom w łazience nie było końca. Aż Laura finiszowała znowu na ścianę, a Mokradło na kołdrę.

Po wszystkim przetarł na posłaniu lepką wydzielinę, poczuł też jej specyficzny zapach. Pomyślał, że wróciwszy do łóżka, jego partnerka nic nie zauważy, sama nie poczuje. Chciał w to wierzyć, tak było wygodniej.

Kiedy zjawiła się koło niego, zapadał już w sen. Choć wcześniej się doczekał całusa w policzek. Zasypiał więc z myślą, że z niego oraz Laury była doprawdy pojebana parka.

Ale… jak długo będą jeszcze parą? Z autopsji bowiem wiedział, że zakłamanie wcześniej czy później wieszczyło nieuchronną katastrofę. Teraz jednakże nie chciał o tym myśleć. Było mu z tym dobrze i wygodnie jak w ciepłym i miękkim łóżku, było mu dobrze w… kłamstwie.

III. Runda trzecia

Jak ostatnio co ranek domownicy mieszkania w bloku na trzecim piętrze przy Schlauchthausgasse spotkali się w kuchni. Obowiązkowo raczyli się tu teiną czy wedle uznania kofeiną, pobudzając do aktywności i wyzwań, jakie niósł nadchodzący dzień. Przy okazji odbywała się niezobowiązująca wymiana zdań. Albo też, jak teraz, dochodziło do zakamuflowanych uszczypliwości:

— Zjadłbym dziś śniadanie — stwierdził Albert, masując się po brzuchu. — Wychodzenie na taki ziąb z pustym żołądkiem to jednak katorga. Byłabyś tak łaskawa, Lauro?

— Co ci przyrządzić? — zapytała, wstając od stołu, gdy Modry przy nim zasiadał z kubkiem kawy.

— Coś na szybko — rzucił w powietrze.

— Ale co takiego? Żeby ci smakowało.

— Smakowało… — Mokradło przesunął język wzdłuż podniebienia. Wydął usta i patrząc na siedzącego z boku Krisa, kąśliwie rzekł: — Zjadłbym… gorącą parówkę. Właściwie, to nawet dwie. Dwie gorące paróweczki. — Przeniósł wzrok na Laurę. Zogniskował spojrzenie na jej kroczu i dodał: — W sumie to do dwóch parówek mógłbym jeszcze przekąsić dwa jajka. — Z powrotem spojrzał na raptem śmiertelnie poważnego blondyna. Z drwiącym uśmiechem na ustach poklepał go po plecach, po czym uściślił: — Cztery. Zdecydowanie wtranżoliłbym cztery jajeczka i dwie paróweczki. Takie składam zamówienie.

— Czy ty… Czy ty chcesz nam coś… powiedzieć? — wydusił z siebie Kris, odchylając się od stołu.

— Cóż… — Modry się niby zamyślił. — Chyba tyle, chce wam zakomunikować, moi… kochani. Że jestem… kurewsko głodny, ha! Tym razem zamierzam się konkretnie nachapać. — Puścił oko do Laury, a potem jeszcze całusa.

— Zrobię ci to na patelni, podsmażę na maśle. — Odwróciła się plecami do reszty towarzystwa, otwierając lodówkę. Z kolei Albert na dobre się już rozochocił:

— Patelnie… — Zerkając na Krisa, rozczapierzył dłonie i obrazowo objął nimi klatkę piersiową. — Masełko… — Udał, że zlizuje je sobie z ust, zupełnie jak wczoraj Laura nasienie Krisa. Ten, coraz bardziej zmarniały, ponowił pytanie:

— Czy ty… chcesz nam coś powiedzieć, Ali?

— Pewnie też to — zadumał się — że to żarełko kurewsko dobrze pachnie. — Wręcz w upojeniu się zaciągnął wonią skwierczących na tłuszczu jajek z przysmażanymi parówkami. Następnie, niezmiernie poważniejąc, zwrócił się do blondyna przy stole: — Na zakąskę to bym jeszcze chciał, abyś to ty mi coś powiedział.

— A… Co takiego mistrzu… maestro?

— Powiedz… mi.

— T… ak? — Kris zbladł.

— Co ci się udało ostatniej nocy… upolować.

— Eee…

— No dawaj. Jesteśmy wspólnikami. Powiedz to.

— To się wydarzyło tak nagle… niespodziewanie. — Blondyn wykonał ruch ocierania kropel potu z czoła.

— No dawaj, dawaj — zachęcał Modry. Wtedy rozbrzmiał pretensjonalny krzyk Laury:

— Jemu chodzi o wasze śledztwo!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.