I. Pokój pierwszy
Pierwsze wersy przedwiośnia wybrzmiewały już w lutym. Wraz z jego schyłkiem na wiedeńskich ulicach coraz trudniej dało się dostrzec śnieg czy lód. Resztki zmarzliny się ostatecznie wycofywały. Czyniły to niczym niedobitki żołnierzy po prowadzonym ze zmiennym szczęściem od kilku miesięcy oblężeniu stolicy. Jednakże dla zimy o tej porze roku ta wojna była już przegrana.
Kontrofensywa ciepła i promieni słonecznych sprawiała, że na zieleniących się trawnikach zakwitały pierwsze kwiaty. Skromne bukiety powiewały na zimnym wietrze, żegnając na dobre pokonanych, a witając nadchodzących wiosną zwycięzców.
Wśród ich szeregów, obok rozśpiewanych ptaków czy pierwszych owadów, kroczyły między innymi wiara i nadzieja. Miały one swą genezę w odradzającym się przeświadczeniu, że to, co zwiędłe i martwe na powrót cudownie zmartwychwstanie.
Śmierć zostanie zwyciężona przez życie, pustkę wypełni bogactwo, a świetlana przyszłość pokona mroczną przeszłość. Słowem, na brudnych i błotnistych moczarach zakwitnie w całej krasie nieskazitelny kwiat lotosu, by na przekór wszystkiemu lśnić.
Jednakże czy ta wiosenna droga ku lepszemu mogła prowadzić tylko w jedną stronę, to jest dobroci i pokoju w miejsce ciemności i zła? Byłoby to naiwne myślenie zapatrzonego w wiosenne kobierce kwiatów szczeniaka, czy nierozumiejącego prawideł świata odurzającego się nadzieją dziecka. Pusta wiara w nieuchronny progres, za którą stałoby jedynie zauroczenie ozdrowieńczą naturą i myśl, że teraz wszystko będzie już dobrze.
Lecz dla kogoś trzeźwiej patrzącego na świat nie ulegało wątpliwości, że nastająca sielanka była pozorna. Ostateczny kres wojny i zmagań to tylko złudzenie, któremu tak łatwo było się skłonnym ulegać w otoczeniu wiosennych barw.
Albowiem znane przysłowie głosiło: jeśli pragniesz pokoju, szykuj się do wojny. Ta zawsze wisiała w powietrzu, również wiosennym. Była wpisana w naturę wszystkich zmagających się ze sobą pór roku, jak i znaczyła duszę każdego człowieka. Naznaczała swym piętnem istnienie każdej istoty.
Zatem mimo chwilowego rozprężenia i zawieszenia broni nie należało tracić czujności. Nawet pod płaszczykiem przyjaciela wróg już mógł się skradać skrycie i zapewne to właśnie robił. Wypadało więc go podejrzliwie wypatrywać i zawczasu kontratakować. Albo też wraz z rozkwitem wiosny jej kwiaty porosną nad mokradłem świeżo usypany grób poległych w nowej wojnie nieuważnych żołnierzy.
Chcesz pokoju, gotuj się do wojny — hołduj tej nadrzędnej zasadzie albo zassany w ukwiecone mokradło… giń.
*
W mieszkaniu na Schlachthausgasse nagi Albert znajdował się na swoim łóżku. Pod właścicielem mieszkania leżała pozbawiona ubrania kobieta z rozsuniętymi udami.
Od dłuższego czasu monotonnie kopulowali w niezmiennej pozycji. Mężczyzna mocno przylegał ciałem do partnerki, przygniatając ją. Poruszał się niespiesznie stałym rytmem. Nie widać było w nim nadzwyczajnego podniecenia. Nie obłapiał pożądliwie kobiety, chwytając ją za obfite piersi czy masywne uda. Nie wyrzucał z siebie ekstatycznych stęknięć czy jęków. Po prostu robił swoje — rżnął dostarczony mu do domu kobiecy towar.
Podobnie, nie wykazując entuzjazmu, się zachowywała osoba, z którą odbywał stosunek seksualny. Z lekko rozwartymi ustami patrzyła na owłosioną klatkę piersiową partnera. Rękoma obejmowała go za łopatki. Leżała biernie, momentami tylko korygując ustawienie miednicy, aby zwiększyć tarcie penisa w pochwie. Wtedy wydawała z siebie niskie w brzmieniu charkoty.
Trwało to do momentu, gdy mężczyzna na niej sam nie warknął kilka razy, czyniąc bardziej zdecydowane pchnięcia biodrami. Zupełnie jakby uprzednio tylko ostukiwał fiutem wybrany punkt, aż naparł na niego bezwzględnie, by wręcz przebić wyselekcjonowane miejsce.
Był to typowy ruch dyktowany przez samą naturę, nakazujący złożyć nasienie jak najgłębiej w drogach rodnych samicy. Lecz tym razem, niejako wbrew naturze, którą poskramiał zimno kalkulujący umysł, nie było mowy o możliwym zapłodnieniu.
Po wytrysku Modry się wycofał z partnerki. Zdjął z przyrodzenia wypełnioną spermą prezerwatywę, zawiązał jej końcówkę, aby się nie wylała zawartość, po czym zawiniątko odrzucił na szafkę koło łóżka. Na nim z kolei legł na plecach. Czuł się zmęczony i odprężony, jak po dobrze wykonanej pracy.
Odpoczywał. W tym czasie kobieta wstała, by się ubrać. Leniwie oglądał, jak najpierw założyła zwyczajne majtki — białe w czerwone grochy. Potem na jej pokaźny biust zawitał stanik kolorystycznie pasujący do kompletu z resztą bielizny. Następna była szara spódnica wciśnięta na zwalisty tyłek i niebieska koszula, która powędrowała na pulchne ciało krępej i dość niskiej osoby.
W kolejności sięgnęła ona po seledynową torebkę, którą przyniosła ze sobą, a którą teraz podniosła z biurka. Ze środka wyjęła kopertę i położyła na blacie.
— Tysiąc euro. To razem masz już zapłacone trzy tysiące — powiedziała, typowym dla siebie, niskim głosem.
— Dziękuję, Sharbat — odparł mechanicznie Albert. Zastanowił się, ilu ta afgańska dziwka musiała obsłużyć klientów, czyli ile w jej pochwie prezerwatyw ulegało wypełnieniu nasieniem, aby sama napełniła przyniesioną kopertę banknotami. Zamiast snuć czcze domysły, zwyczajnie zapytał: — Jakie masz stawki? No wiesz, w swojej pracy.
— Za zwykły stosunek trzydzieści euro. Coś ekstra albo za godzinę to pięćdziesiąt — stwierdziła bez żenady, poprawiając przed lusterkiem czarne i kręcone włosy.
— Nie tak drogo — oznajmił Modry.
— Mam już swoje lata, dokładnie czterdzieści. Jak lalka do dmuchania nie wyglądam, a ciała nie zamierzam poprawiać, żeby być jak klaun — usłyszał wyjaśnienie. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Jednocześnie w umyśle rachował, że mając raptem kilku klientów na dzień i tak zgarniała na tydzień około tysiąca euro. Jednak Sharbat, jakby czytała w jego kosmatych myślach, szybko skorygowała te błędne obliczenia, mówiąc: — Połowę pieniędzy zabiera opiekun.
— Czyżby Alfons?
— Dokładnie tak. — Kobieta poprawiła na twarzy bezpretensjonalny makijaż. W jej przypadku ograniczał się do pomadki na ustach, tuszu do rzęs i kredki do oczu.
— Co u Zahry? — rzucił w powietrze Mokradło, zmieniając dziwkarski temat. Wtedy Sharbat się uśmiechnęła, co czyniła nader rzadko. Schowała do torebki kosmetyki i lusterko. Wyjęła swój telefon, po czym się wgramoliła do Alberta na łóżko.
— Zobacz. — Pokazała mu młodszą od siebie i promiennie uśmiechniętą kobietę. — Zahra ma nowe zęby. Prawda, że ładne?
— Piękne ząbki. — Modry wyraził uznanie dla rzeczywiście atrakcyjnego wizerunku prezentowanej Afganki. Jej siostra z rozbudzonym zainteresowaniem mówiła dalej:
— Zęby zrobiliśmy Zahrze w Budapeszcie, tam jest taniej. Zwiedziłyśmy też miasto, bo ona chciała. Interesuje ją wiele rzeczy, architektura na przykład. — Sharbat przewijała przed leżącym mężczyzną kolejne ujęcia zabytków ze stolicy Węgier. On sam jednak myślami był gdzie indziej i w nawiązaniu do nich zagaił:
— Zahra też jest dziwką? — Ugryzł się w język, trochę żałując tak ordynarnego pytania. Ale z drugiej strony był przecież samcem, a w nowej odsłonie siostra Sharbat robiła na nim świetne wrażenie. Była ładniejsza i młodsza. Poprawka, dużo ładniejsza i sporo młodsza. Przez to już widział ją u siebie na łóżku w miejsce starszej Afganki. Ta jednak szybko pozbawiła go złudzeń:
— Zahra jest przeznaczona do lepszych rzeczy — odezwała się bez urazy, za to z pewną dumą. — Z urzędu dostała już kolejny kurs z języka, a poprzedni zaliczyła na najwyższą ocenę. To sama jej wykupiłam też kurs zaoczny z dziennikarstwa. Ona będzie kimś, nie to co my. To znaczy ja — poprawiła się Sharbat. Zaś słysząc, że z bara bara z jej siostrą raczej nici, Albert ujął wiszącą pierś kobiety i macał ją przez materiał ubioru.
Brał to, co mu pozostawało. Ponadto autentycznie doceniał te ciało, które od kilku tygodni regularnie dawało mu dużo przyjemności i za sprawą którego, jako mężczyzna, się zaspokajał. Dlatego, gdy temat pięknej i zdolnej Zahry zdechł, pożądliwie zapytał:
— Za tydzień u mnie o tej samej porze?
— Tak, ale czwartą kopertę przyniosę za dwa tygodnie.
— Czemu tak skromnie?
— Ten kurs Zahry na dziennikarstwo, on kosztuje.
— Wspominałaś.
— Zęby były jeszcze droższe.
— Rozumiem. Ale skoro… tak. — Albert naparł na kobietę. Na łóżku obalił ją na plecy i się na nią wdrapał, dobierając do niej. Ona próbowała interweniować:
— Nie dasz rady drugi raz, przestań. — Nieudolnie spychała go z siebie. On nie dawał za wygraną:
— Kiedy czuję, że dam. Już mogę.
— To będzie trwać za długo. Mam umówionego klienta na mieście. — W kobiecym głosie pobrzmiewała nerwowość. Lecz Mokradło na to nie reagował. O dziwo dla niego samego, może od fantazjowania o Zahrze, się błyskawicznie znowu podniecił. Postanowił więc wziąć, co jego, z miejsca wypłacając sobie dodatkowe dywidendy.
Taki bowiem jeszcze w grudniu zawarli z Sharbat układ. Bo skoro nie miała od razu dla niego całej doli za uwolnienie siostry, to odsetki spłacała własnym ciałem, świadcząc Albertowi usługi seksualne. Jemu z wielu względów na ten czas taki układ pasował i z niego bez skrupułów korzystał, egzekwując, co mu się należało.
— Och… — stęknęła kobieta wraz z mocnym wypełnieniem waginy sterczącym fiutem, który wśliznął się w szparę sromową koło przesuniętych majtek. — Tylko szybko — ponagliła.
Na taką zachętę mężczyzna nie pozostał bierny, posuwając partnerkę w żywiołowym tempie. Ona, inaczej niż zwykle, aby przyspieszyć jego wytrysk, tym razem mocno pracowała biodrami. Chwyciła też za męskie pośladki, przyciskając je do siebie, aby penis wchodził w nią zdecydowanie i głębiej, a jego właściciel szybciej osiągnął szczytowe pobudzenie.
W reakcji na odmienne zachowanie Sharbat, pod koniec rzeczywiście intensywnego zbliżenia, Albert warknął:
— Dobrze ci?
Zwykle obojętna w łóżku Afganka, mimo obecnego wykazywania inicjatywy na pościeli, odpowiedziała tak samo wyzutym z emocji głosem, jak zwykle:
— Skończ już, naprawdę muszę już iść.
Co prawda słowa te nie brzmiały zbyt pobudzająco, ale za to żywiołowy seks taki właśnie był. Dzięki temu życzeniu Sharbat zaraz się stało zadość, a jej kochanek mógł się poszczycić z nią drugą ejakulacją.
Za moment kobieta już stała przy biurku. Wtedy niemal pijany od doznanej przyjemności Modry nagle wytrzeźwiał. Patrzył bowiem, jak Afganka podciera sobie chusteczką krocze, najwyraźniej wycierając srom ze spermy.
— Kurwa — przeklął, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy w łóżku z Sharbat zapomniał o gumce.
— Chodzi ci o to? — Kobieta zareagowała na jego gniew, pokazując mu poklejoną chustkę. On skinął głową, a ona spróbowała go uspokoić: — Biorę tabletki przeciw ciąży, a ostatnie badania od ginekologa odebrałam trzy dni temu.
— Jesteś czysta?
— Tak, zdrowa, niczym się nie zarazisz. Z nieznanymi klientami zawsze robię to z zabezpieczeniem. Innym pozwalam czasem na więcej, ale to tylko jak przedstawią aktualny komplet badań.
Rozsądna, tania, dziwka. Albert pochwalił Sharbat, ale jedynie w myślach. Ona bez pożegnania i w podskokach prawie wybiegła z mieszkania, już wzywając taksówkę.
To też zrobiło na nim pozytywne wrażenie. Bo widać dbała nie tylko o siostrę, ale również o swoją markę i zwykle się nie spóźniała na seks.
Sięgnął pamięcią, czy kiedykolwiek musiał na nią czekać z bzykankiem? Nie, nigdy, zawsze była punktualna. Punktualna i obowiązkowa afgańska kurwa — uśmiechnął się z satysfakcją.
Podwójną odczuł na wspomnienie, jak dobrze zrobiło mu popływanie gołym fiutem w jej waginalnych sokach. Coś niemal jak podczas wycieczki do Egiptu i nurkowania na rafach Morza Czerwonego. Modry udzielał się tak kiedyś na wakacjach z Anną w czasie ich miesiąca miodowego. Było rewelacyjnie. Ale musiał przyznać, że z przebudzoną z letargu Sharbat i bez gumki też niczego sobie.
Co na to jego wierna dziewczynka, pancerna Nokia? Właśnie dzwoniła, więc niewątpliwie jakiś komunikat chciała mu przekazać. Jaki?
— Tu Albert Mokradło, słucham — odebrał połączenie. — Tak, oczywiście, będę czekał w mieszkaniu. Potwierdzam i dziękuję za informację. — Modry przerwał rozmowę z pracownikiem szpitala AKH. Westchnął sobie, po czym poszedł do pokoju Marty, aby spojrzeć, czy wszystko było gotowe na jej rychły powrót.
Wewnątrz odniósł wrażenie, jakby zupełnie nic się tu nie zmieniło od jej ostatniego pobytu. Po obecności Krisa nie zostało śladu. Własne rzeczy, które w swoim czasie wniósł tu Albert, także zdążył już wynieść.
Tym samym niezbyt przestronną klitkę ponownie wypełniało jedynie pokaźne łóżko przed drzwiami i biurko z regałem po przeciwległej stronie okna. Ściany ciągle pozaklejane były pretensjonalnymi wizerunkami raperów w gniewnych pozach, a sufit pomazany ciemnym sprejem.
Chociaż w kącie dało się zauważyć coś jeszcze, czego Modry, jak mógł, unikał wzrokiem. Stał tam wózek inwalidzki.
Jakkolwiek Matte odzyskała pełną świadomość, to pełnej sprawności nad ciałem już nie. Tej pozostała jej raptem namiastka. W praktyce uszkodzenie kręgosłupa okazało się tak dalece posunięte, że szesnastoletnią dziewczynę dotknął trwały paraliż. Zdolna była jedynie z trudnością przełykać pokarm, ale i tak musiała być karmiona przez rurkę. Poza tym porozumiewała się ze światem tylko za pośrednictwem mrugnięć oczyma, gdzie pojedyncze mrugnięcie znaczyło „tak”, a podwójny trzepot powiek „nie”.
Stanowiło to całą formę jej komunikacji ze światem. Marta nie mówiła, choć lekarze nie potrafili wskazać tego jednoznacznej przyczyny. Posiłkowali się więc tezą, że podłoże było tu psychiczne, a milczenie spowodował szok powypadkowy.
Być może. Modry tego nie wiedział i nie mógł się pokusić o weryfikację diagnoz lekarskich. Natomiast z losem osoby, którą traktował, jak córkę, się zwyczajnie nie godził. Dlatego stał mocno na stanowisku, że niezależnie od tego, jaka przyczyna stała za milczeniem Matte, to wkrótce dziewczyna będzie na powrót mówić, a nawet śpiewać.
Podobnie nie akceptował jej kalectwa, tylko ślęczał przed komputerem, czytając na temat zaawansowanych terapii przywracania sprawności w tak ciężkich przypadkach jak Marty. Poza obietnicami rychłych przełomów ciągle nic sensownego nie znajdował. Ale też nie tracił nadziei, bo co mu w to miejsce pozostawało?
Wtem Albert zauważył, że na parapecie przysiadł biały gołąb. Ptak rozpostarł skrzydła, po czym je złożył, przybierając postać puchatej kulki. Na zewnątrz ciągle raził ziąb i nieco ostrzejsze słońce przedwiośnia jeszcze nie niwelowało odczucia dojmującego chłodu. Mimo to większa ilość promieni słonecznych i niemal czyste niebo nastrajały w pewien sposób optymistycznie. Czy zasadnie? Na to pytanie zwykle twardo stąpający po błotnistej ziemi Mokradło wolał sobie nie odpowiadać.
Po dłuższym czasie zadumy, wyglądając przez okno, na tle białego gołębia zobaczył nadjeżdżający ambulans. Nie zamierzał czekać biernie. Nie tracił czasu na windę, tylko czym prędzej zbiegł po schodach na dół.
Już zaraz pomagał w transporcie Marty. Jednocześnie przeżywał rozczarowanie obecnością towarzyszącej jej poza pielęgniarzami osoby.
Był to nie kto inny, jak Laura. Kiedy się dowiedziała, że to za jej sprawą poczęte zostało dziecko w łonie Matte, Albert podejrzewał, że Haitanka ze wstydu zapadnie się pod ziemię i już nie będzie jej musiał oglądać. Ona jednakże spod owej ziemi się szybko wygrzebała i bynajmniej nie zamierzała tam wracać.
W styczniu zaskoczony Mokradło zobaczył ją na liście osób odwiedzających Martę w szpitalu. Potem regularnie się na nią nadziewał w pokoju pacjentki. Doszło tam między nimi do kilku scysji. Ale nigdy poważnych, bo przy wybudzonej ze śpiączki dziewczynie Albert nie zamierzał wszczynać ostrych kłótni.
Takowych nie żałował sobie za to na szpitalnym korytarzu, czy w rozmowach telefonicznych z Laurą. Wówczas poznał jej nowe oblicze, a może po prostu objawiła mu silniej tę część osobowości, którą dotąd u niej ignorował?
Otóż jej wieczna powaga i opanowanie przekładały się na każdą sytuację i to nawet najbardziej konfliktową. Ta postać nigdy nie podnosiła głosu i nie dawała się wyprowadzić z równowagi. Nie pozwalała się w rozmowie sprowokować czy zdominować i twardo broniła swych racji. Nie przepraszała, a mozolnie tłumaczyła własny punkt widzenia.
Tą drogą Mokradło się dowiedział, że nie miała ona z Martą żadnego romansu. Jakiś czas stanowiły jedynie parę w łóżku, którą odpłatnie podziwiali na żywo starsi panowie.
Podobno pewnego razu jeden z austriackich dziadków podbił stawkę stosunku z zabezpieczeniem, nakłaniając Laurę do zdjęcia gumki i pójścia na całość. Ona ponoć nie chciała, ale Marta sama zdjęła jej z fiuta prezerwatywę i się chętnie wypięła.
Czy tak to się dokładnie odbyło, poczęcie dziecka? Czy może usłyszał kolejne krętactwo Haitanki? Albert tego nie dochodził. Nie prowadził bowiem w tym względzie śledztwa, które mogłoby mu się do czegoś konkretnego przysłużyć.
Za to obecnie już na sam widok ciemnej skóry Laury dostawał alergii. Czynił paskudne grymasy twarzy, jakby go swędziały pryszcze na dupie, a krzywił się tym bardziej, że w takim miejscu się nie wypadało publicznie drapać.
Z jego w miarę pozytywnej do niedawna relacji z Haitanką nie pozostało zupełnie nic. Zastąpiła ją z trudem skrywana wrogość. W każdym razie po stronie Modrego.
— Chodź, musimy porozmawiać — powiedziała do detektywa Mulatka, gdy pielęgniarze ułożyli pacjentkę na łóżku i wyszli z mieszkania. — Porozmawiamy na osobności w sąsiednim pokoju — dodała.
Albert uśmiechnął się kwaśno, ale poszedł do siebie. Na miejscu oparł się tyłkiem o biurko, wyciągnął w poziomie otwartą dłoń i warknął:
— Zanim pogadamy, oddawaj wreszcie klucze do mieszkania.
— Właśnie chciałam cię prosić o to samo.
— Że co? — Modremu się wydawało, iż się przesłyszał. Lecz jego rozmówczyni szybko pozbawiła go złudzeń, wyjaśniając:
— Ustaliłam z Martą, że się stąd wyprowadzisz i to natychmiast. Ja się nią zajmę. Ty byś tu tylko przeszkadzał i jej szkodził.
— Ty… — Mokradło z trudem ogarniał treść słów, które właśnie do niego dotarły. Zacisnął dłonie w pięści. Zastanowił się, czy gdyby w tej chwili złamał nos na tym gładkim licu o jasno czekoladowej barwie, to zaatakowałby kobietę, czy raczej mężczyznę?
— Doktor Christiane Mayer potwierdza, że masz na Martę zły wpływ — usłyszał już totalnie wkurwiające go słowa. Pochodziły podobno od pedantycznej doktorki, która to wkurwiała go od dawna.
— Idę porozmawiać z córką. — Ruszył z miejsca. Jednak Laura go pochwyciła za ramię i stanowczo rzekła:
— To nie jest twoja córka. Przy tobie ona czuje się źle, zawsze było jej przy tobie źle. Sam wiesz, dlaczego.
— Zostaw! — Albert się wyrwał z uścisku, ale pozostał na miejscu.
— Klucze. — Haitanka wyciągnęła dłoń.
— Kurwa, popierdoliło was wszystkie?! To moje mieszkanie!
— Tylko je wynajmujesz, to wynajmiesz sobie inne. I nie krzycz.
— Bo co?!
— Bo szkodzi to Marcie i jej… naszemu dziecku.
W tym momencie Albert uniósł otwartą dłoń, aby z liścia przywalić w tę ciemną twarz prawie niewyrażającą emocji. Podczas gdy nim kurwica już niemal ciskała na wszystkie strony.
Jednak powstrzymał się od rękoczynu, a na swą niedogoloną gębę wprowadził drwiący uśmieszek. Spodziewał się bowiem, że wszczynanie w domu burdy, która się skończy wezwaniem policji, może sprawić, że doczeka się nawet sądowego zakazu zbliżania do Marty. Nie zamierzał się dać sprowokować, czego trochę żałował, bo odbierało mu to możliwość wykastrowania tu i teraz Laury.
W toku tych przemyśleń uciekł wzrokiem za okno, aby trochę ochłonąć. Na parapecie nie było już śladu gołębia, nawet jego piórka czy puchu. Gołębi chuj zdezerterował, pozostawiając po sobie jedynie rozmazany kleks w postaci ptasiego gówna.
W Modrym nie było już z kolei nic z pokoju, rozpętała się w nim prawdziwa wojna. Lecz zamiast szarżować z ułańską fantazją, jak husaria z szablami na niemieckie czołgi, spróbował taktycznego odwrotu. Kompletnie wkurwiony, ale stwierdził, że dla dobra Marty, czyli poniekąd swojego, nie miał wyboru.
— Dobra, wyprowadzę się, ale stawiam warunek.
— Jaki?
— Nie wiem, co ci tam chodzi po ciemnej głowie. Nie wiem jeszcze, co kombinujesz, nagle pałając taką miłością do kaleki. Ale tobie już nie ufam i mam powody. — Uderzył postać przed sobą wskazującym palcem pomiędzy sterczące piersi. Drugą ręką chwycił ją za fiuta, ale od razu puścił, zupełnie jakby pochwycił jadowitego węża. Następnie ze wzgardą rzekł: — W pokoju Laury jest zamontowana mini kamera. Masz jej nie zdejmować. Zgadza się, będę moją córkę podglądał, kiedy będę chciał. Będę to robił, aby się upewnić, że nie sprowadzasz do jej łóżka swoich klientów i jej sama nie gwałcisz. Dotarło?
— Jedynie będę z nią uprawiała seks. Jesteśmy teraz parą.
— Kurwa… — Z Modrego uszło nagle powietrze, a razem z nim się ulotnił gniew. W doznanej raptem pustce, gdzie sam poczuł się elementem zbędnym w całej tej układance, mimo wszystko nie ustępował. — Bądź sobie z Martą, kim sobie, kurwa, chcesz, czy tam chcecie. Ale choć raz nazwiesz ją dziewczynką, jak Krisa, albo skrzywdzisz ją w jakikolwiek sposób, a cię zapierdolę, zajebię. Wiesz, że jestem do tego zdolny.
— Wiem, Ali Modry.
— To dobrze.
— Wiem od Krisa, że zabiłeś pewnego Albańczyka. Wiem dużo rzeczy, Ali Modry, które i tobie mogą zaszkodzić.
— Czy ty mi, kurwa, grozisz? — Mokradło chciał pochwycić postać przed sobą za klatę. Ale zdawszy sobie sprawę, że wczepiłby ręce w kobiece piersi, zatrzymał przed nimi rozczapierzone palce. Natomiast Laura spokojnie oświadczyła:
— Marta będzie ze mną szczęśliwa, a ja z nią. Obie nas zawiodłeś i nie chcemy tu ciebie. Wszystko się do tego sprowadza. Dlatego już dosyć rozmowy. Zabierz swoje rzeczy, w tym lekarstwa.
— Namawiałaś mnie, abym je rzucił. — Na twarzy Alberta znów zobrazowana została drwina.
— Zmieniłam zdanie — stwierdziła Haitanka. — Powinieneś brać leki uspokajające i to dużo, bardzo dużo. Tyle abyś nie przejmował się mną i Martą, a zostawił nas w spokoju.
— Zostawię też kamerę w tym domu.
— Dobrze, zostaw, jak musisz. Na jakiś czas. Ale w zamian wyprowadzisz się jeszcze dziś.
— Niby dokąd, kurwa?!
— Otwórz smartfon, który ode mnie dostałeś.
Albert sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął z niej telefon. Spojrzał na nieodebrane wiadomości i wybrał najświeższą, której nadawczynią była Haitanka. Przeczytał treść i nieco zaskoczony zauważył:
— Znalazłaś mi tani pokój i… zlecenie.
— Nie życzę ci źle, Ali. Po prostu nasze drogi się ostatecznie rozchodzą. Ale i tak możesz na mnie liczyć. Nie żywię urazy.
— Że niby jesteś ode mnie lepsza, co?
— Nie spóźnij się na umówione spotkanie. I zajmij się łapaniem morderców. Ja zajmę się Martą.
— Masz. — Modry oddał klucze do domu przy Schlachthausgasse.
To prawda, przegrał bitwę i całą tę cholerną wojnę. Rozgromiony czuł się ofiarą tegoż konfliktu, wojennym inwalidą z syndromem stresu pourazowego. Jednak nie podpisał bezwarunkowej kapitulacji. Co to, to nie. Wynegocjował pokój, którego ceną był wgląd w dalsze życie Marty oraz do wynajęcia nowy… pokój.
Czy w nim odnajdzie też nowe życie i siebie? W tej chwili srał na to, miał głęboko w dupie. Miał w niej wszystko poza niezdrowym zaciekawieniem powierzoną mu akurat sprawą morderstwa.
Aczkolwiek owa rozbudzona fascynacja nie trwała długo. W pożegnalnej drodze przez krótki odcinek Schlachthausgasse do linii U-Bhanu U3 detektyw nie myślał już o rozpoczynanym śledztwie. Podobnie podczas jazdy koleją podziemną na zachód Wiednia jego myśli nie krążyły już przy denatce czy jej matce, zleceniodawczyni. Jak bumerang powracały do niego dawne i nowe troski.
Znów się czuł niczym topielec tonący w rozmyślaniach na temat córki, która swoją drogą nią wcale nie była. Co więcej, najwidoczniej się nią w ogóle nie czuła, skoro dosłownie mrugnięciem okiem się pozbyła z domu przyszywanego tatusia.
Czy to dziwiło? Chyba niespecjalnie, bo zarazem usuwała ze swego życia coś jak zepsuty ząb sprawiający właścicielce jedynie ból. Mianowicie eksmitowała mordercę matki i skurwiela, który nie zaniósł jej pomocy na dachu stadionu, choć zapewne mógł to uczynić.
Czy zatem to on był winien jej kalectwa, teraźniejszego koszmaru i wcześniejszych krzywd? Najprościej byłoby iść w zaparte, temu zaprzeczając i mantrując w umyśle słowo „nie”. Lecz co zrobić z faktem, że ten skurwiel, umysł, ciągle podsuwał mu na potwierdzenie wybrzmiewające w nim okrutne „tak”?
Zaiste ciężko było się odseparować od własnej głowy i ciążących w niej jak kamień przemyśleń. Jedynie alkohol i Xanax mogły stawać z takim przeciwnikiem w szranki. Czasem wygrywały. Lecz zwykle nawet prochy i procenty ponosiły porażkę. Ponieważ umysł ze swą strukturą postrzegania świata, jak feniks z popiołów, wciąż się na nowo odradzał.
Ostatecznie nie istniała więc możliwość ucieczki. Z tym przeciwnikiem, samym sobą, trzeba było się zmierzyć. Ale czy dało się wyobrazić trudniejszą walkę niż z otchłanią własnej duszy? Ponadto czy pojawiała się w tym względzie szansa na wygraną?
Każdy kretyn mógł zażyć sterydy, przypakować, potrenować sztuki walki i zgrywać bohatera w klatce, walcząc z innymi troglodytami. Ktoś mógł się wspinać na ośmiotysięczniki, by wzbudzać podziw niezłomnością charakteru i siły woli. Jednak Mokradło był za stary i zbyt doświadczony życiowo, by dał się zwieść takiej wydmuszce bohaterstwa, jaką lansowały na własny użytek media. On doskonale wiedział, że jedynym prawdziwym przeciwnikiem i godnym rywalem człowieka był on sam. Zmierzenie się z samym sobą i pokonanie własnych demonów, aby w ludzkiej duszy zapanował pokój, to jedyne, prawdziwe wyzwanie.
Czy osiągalne? Modry podejrzewał, że nie, nigdy. Konflikt był bowiem wpisany w ludzką egzystencję tak solidnie, jak niepokojące ciągi cyfr na kolejnych rachunkach do zapłaty. Czasowo istniała możliwość, aby taką płatność odroczyć. Niestety w efekcie stos rachunków tylko rósł, a kiedyś trzeba je było uregulować.
Wtedy natomiast, gdy człowiek stawał oko w oko z mrokiem własnej duszy, okazywało się, że nie istniało takie bogactwo, jakim mógłby wykupić popełnione grzechy wobec siebie i świata. Mniej czy bardziej wszyscy byli potępieni także sami przed sobą. Nie istniała przed tym ucieczka, nie było odwrotu.
Tymczasem z linii U3 detektyw wyszedł na przystanku metra Johnstraße. Wspomniał, że ostatnio przebywał w tych okolicach, gdy zasadzał się na Albańczyka powiązanego z zaginięciem Zahry.
Jak sprawa Fatmira Imeri się zakończyła? Wiadomo. Dlatego idąc starą dzielnicą Wiednia i klucząc jej wąskimi uliczkami, Modry się czuł nieswojo. Coś, jak jeszcze niepochwycony morderca, którym w zasadzie był.
Nawet się nie zorientował, kiedy bezwiednie przyspieszył kroku, zupełnie jakby uciekał. Przed czym, przed kim? Może duchem utopionego w Dunaju skurwiela handlującego ludzkim towarem? Może raczej przed samym sobą, własnymi splamieniami?
Tak czy inaczej, nie zwalniał kroku, a jeszcze przyspieszał. Przy czym maszerował ze wzrokiem wbitym w betonowy chodnik, zupełnie jak dezerter, który po przegranej bitwie nie śmiał spojrzeć w oczy generałowi. W tym przypadku samemu sobie.
Analogicznie nie potrafił obecnie spoglądać w oczy Marty. Wspomniał jej niegdyś iskrzące ostrością błękitne ślipięta. Były jak nieoszlifowane diamenty. Na ten czas zastąpiła je matowa barwa bez połysku, bez życia.
Zresztą sparaliżowana dziewczyna w ciąży, zdawszy sobie sprawę, w jak katastrofalnej sytuacji się znalazła i jaka czekała ją egzystencja, przecież nie mogła się cieszyć życiem. Jej własne lęki na temat tego, co dalej i jak się odnajdzie w nowym istnieniu, pokonywały ją. Albowiem przeciwnik, z jakim się mierzyła, był wszechpotężny. To przekreślone, wszystkie, co do jednego, młodzieńcze plany, marzenia. Została jej sama nędza, popioły i pustka.
Sparaliżowana dziewczyna mogła więc z pozoru sprawiać wrażenie kogoś, kto skapitulował i w kim zapanował z tego tytułu pokój. Jednak Mokradło widział w jej oczach tylko mrok, a żadnego światła. Nie było w tym spojrzeniu pokoju, wyłącznie bezgraniczny smutek. Jak niewolnicy, która ponad wszystko pragnęła zrzucić łańcuchy i uciec. Ale nie mogła, bo skuwały ją potężne kajdany. Założył je sam bezwzględny los, nie zamierzał ich zdejmować i to już nigdy.
Nagle detektyw stanął w miejscu. Uczynił to tuż przed otwartą klatką schodową z sugestywnym numerem sześćdziesiąt dziewięć. Rozpoznawał to miejsce, gdzie w grudniową noc czatował na albańską ofiarę.
Wzdrygnął się, jakby po plecach przebiegła mu oślizgła salamandra, plując na niego toksycznym jadem. Pomyślał, że los, skurwiel, i z nim sobie bez znieczulenia pogrywał. Nie było tu zaskoczenia ze strony Modrego, dlatego ruszył klatką schodową, przysłowiowo biorąc byka za rogi.
Stopnie pokonywał wysokie, piętra także ponadprzeciętnie wywyższone. Z powodu przemyśleń naznaczonych mrokiem przemierzana droga przypominała mu Golgotę. Chociaż biczowany był nie prawdziwymi rzemieniami, a pejczem skręconym z własnych zawodów i frustracji. Koronę cierniową zaś nosił utkaną z gniewu.
Na trzecim poziomie bloku od wysiłku włożonego w spinaczkę dostał prawie zadyszki. Odsapnął chwilę, po czym odnalazł właściwe drzwi i z braku dzwonka zapukał w ich szklaną część.
Tak ciągle się prezentowały wejścia do wielu starych domów w Wiedniu. Niemal jak zaproszenia dla złodziei. W dawnym budownictwie mieszkań często nie strzegły bowiem masywne wrota nie do sforsowania, a leciwe drzwi, które można było nawet nie tyle wyważyć, co częściowo zbić.
Nietrwałość rzeczy, ludzkiego istnienia, marzeń, nadziei. Po dzisiejszym widoku sparaliżowanej Marty Albertowi wszystko się dekadencko kojarzyło jedynie z postępującym procesem rozkładu.
Aby odgonić ścigające go od trzeciego bezirku myśli, potrząsnął głową, jak na otrzeźwienie. To nie pomogło. Nieco oderwał go od wewnętrznych katuszy dopiero widok kobiety w otwartych już drzwiach.
Ponad trzydziestoletnia i dość filigranowa brunetka popatrzyła na niego smutnym wzrokiem i ponuro pokiwała głową. Witała go niczym grabarza. Kogoś kto zapewne miał jej pomóc pogrzebać ostatnie wspomnienia o zamordowanej córce. Jednak Mokradło był specyficznym grabarzem, bo niósł obietnicę złożenia na grobie wieńca z odkrytym imieniem mordercy poszkodowanej.
— Grüß Gott — powiedziała mechanicznie kobieta, odwracając się i już szła w głąb mieszkania. Albert podążył za nią. Przeszedł przez nieznośnie wąski przedpokój stanowiący zarazem kuchnię. Kątem oka zauważył wnękę, która miała być chyba łazienką, a stanowiła tylko kabinę prysznicową. Toaletę zauważył już wcześniej na klatce schodowej. W kolejności wszedł do jedynego pokoju w tym mieszkaniu.
Był duży, wręcz olbrzymi, jasny z niesamowicie wysokim sufitem, aż można by dobudować tu drugie piętro. Lecz poza tym przestrzeń pokoju się jawiła, jako niemiłosiernie wręcz zagracona. Pośrodku stało łóżko polowe. Otaczały je pudła tekturowe i plastikowe piętrowo ustawione na sobie. Walały się tutaj wypchane torby i walizki, niektóre otwarte. Widoczne w nich ubrania lub słoiki z jedzeniem były przemieszane ze sobą. Słowem, Mokradło oglądał ludzki chlew, jakiego na oczy jeszcze chyba nie widział.
— Córka nie dbała o porządek. Ale… — kobiecie się załamał głos — miała tu mieszkać tylko pewien czas. Choć mieszkała w sumie trzy lata. W takich warunkach. Może niech pan… spocznie? — Matka denatki wskazała na łóżko polowe, bo wszystkie krzesła były zawalone różnorodnym dobytkiem. — Herbaty? — usłyszał jeszcze Albert. Przecząco pokręcił głową i usiadł na zaproponowanym mu miejscu. — Przepraszam, nie przedstawiłam się. — Kobieta krzywo się uśmiechnęła. — Nazywam się Milica Jovanović. — Usiadła koło Modrego, a on sucho odparł:
— Albert Mokradło, miło mi.
— Mokradło, tak, wiem. Widziałam pana zdjęcie. Koleżanka mi pana poleciła, Sally.
— Jest pani może Chorwatką?
— Serbką. Pochodzę z Belgradu, gdzie kiedyś byłam nauczycielką.
— Rozumiem.
— Wie pan, nigdy dotąd tutaj się nie pokazałam, w tym mieszkaniu. Przez te wszystkie lata nie odwiedziłam córki. Teraz mi… wstyd. Chociaż wstyd to mało powiedziane. — Kobieta pociągnęła nosem. Po jej postawie i słowach Mokradło szybko ocenił, że daleka była od zakończenia żałoby po córce, jeśli w przypadku matki w ogóle dało się mówić o pogodzeniu ze śmiercią własnego dziecka. Jednak on nie przybył tu, aby nieść pomoc psychologiczną, do czego się i tak nie nadawał. Dlatego bez większych skrupułów postanowił przejść do rzeczy:
— Porozmawiamy teraz o pani dziecku i sprawach związanych z zabójstwem — oświadczył. — Kobieta przetarła zaszklone oczy i skinęła głową na zgodę. — Proszę mi powiedzieć, gdzie dokładnie znaleziono pani córkę i w jakim była wtedy stanie.
— Tutaj, na tym łóżku leżała… leżała moja Śnieżana. — Milica wskazała przestrzeń na posłaniu pomiędzy nią, a rozmówcą. On zapytał:
— Jak zginęła?
— Ona… podobno się wykrwawiła.
— Czy miała rany cięte na ciele?
— Miała wyciętą… nerkę. Ktoś ją wyciął, zabrał, i zostawił moją Śnieżankę nieprzytomną. Przepraszam. — Kobieta się odwróciła, nie będąc w stanie stłumić wybuchu płaczu.
Słuchając jej żałobnych lamentów, Albert zmagał się ze skurczem żołądka, który właśnie zawiązał się mu jak gordyjski węzeł. Taki, którego już nie rozplącze, jeśli jego obecne domysły miały pokrycie z prawdą.
Czy to bowiem możliwe, że swoimi akcjami nad Neusiedler See przerwał łańcuch dostaw ludzkiego towaru z Bliskiego Wschodu, więc handlarze zaczęli szukać organów tuż pod swoim nosem? Czy to on był pośrednio winny śmierci tej młodej Serbki, bo uratował Zahrę? Zrobiło mu się niedobrze. Tym mocniej, gdy Milica przez łzy kontynuowała:
— Moja córka straciła prawą nerkę, a po tygodniu inna dziewczyna w sąsiednim bezirku lewą. Po dwóch tygodniach na północy Wiednia odnaleziono młodą osobę bez wątroby. One także nie przeżyły. Policja powiązała ze sobą te morderstwa, ale nie wpadła na trop mordercy. Tyle mi przekazano.
— Kto znalazł ciało pani córki?
— Sąsiedzi zadzwonili, że w tym mieszkaniu cuchnie… padliną. Przyjechała właścicielka mieszkania i otworzyła… drzwi.
— Więc potrzebne były do tego klucze? Nie doszło do włamania?
— Policja twierdzi, że Śnieżana sama wpuściła mordercę.
— Czy coś jeszcze mundurowi przekazali na temat zbrodni albo śledztwa?
— Nie, jak dotąd nic. Dlatego postanowiłam szukać zabójcy na własną rękę.
— Rozumiem…
— Te pieniądze, dziesięć tysięcy euro dla pana, jak go pan znajdzie. One miały iść na studia dla Śnieżany. Ale teraz… teraz wszystko co mogę zrobić, to żeby ten potwór został złapany. Niech przynajmniej przestanie zabijać inne dziewczyny, jak moją… moją. Kurwa! Dlaczego to się stało, kurwa, czemu?! — Milica nagle się przestała roztkliwiać. W matczynej furii chwyciła z krzesła lalkę, którą miała pod ręką i na oślep cisnęła nią w graciarnię. Gwałtownie wstała i poszła do przedpokoju.
Szybko wróciła z torebką w ręku. Drżącymi od wzburzenia dłońmi wyjęła kopertę i wciskając ją Albertowi, posykiwała:
— Tu są trzy tysiące zaliczki. Reszta, jak pan go znajdzie, mordercę. Ale, jak skurwiel zginie, to zapłacę więcej niż dziesięć. Znajdę pieniądze, zapłacę.
— W porządku. — Modry przyjął kopertę. Odczekał dłuższy czas, aż zdenerwowana kobieta trochę ochłonie. Potem poleciał ze standardowym zestawem pytań. Choć w ich zadawaniu widział obecnie miałki sens: — Czy Śnieżana miała wrogów? — rzucił.
— Nie wiem. To wstyd, ale, mimo że w jednym mieście, to nie byłyśmy tu dla siebie bliskie. Mam inne dzieci, każde chciało ode mnie pieniędzy, pomocy, aby wyjechać z Serbii. Albo już tu, w tym mieście. Nie wszystkim mogłam równo pomóc. No i ta moja praca. — Kobieta uśmiechnęła się zakłopotana. — Jestem… prostytutką — stwierdziła.
— Rozumiem… — Mokradło westchnął, rozumiejąc aż nadto. — A właścicielka lokalu? Tylko ona miała oprócz… Śnieżany klucze do mieszkania? — zainteresował się.
— Nie wiem, kto jeszcze mógł mieć klucze. Ale właścicielka to wredna żena jest.
— Wredna… żena?
— Tak.
— Czyli na polu najmu były konflikty? — Modry zarzucił przynętę.
— Nie, dlaczego? — Milica wymownie rozłożyła ręce.
— Właścicielkę nazwała pani… wredną — podkreślił.
— Ach to. — Matka Śnieżany dla odmiany ręką machnęła niedbale. — Wredna żena to po naszemu znaczy… dobra kobieta. Pan jest z Polski, to ja już wiem, a nasze języki niby podobne, ale tak dziwacznie inne są czasem.
— No tak. — Modry uśmiechnął się cierpko. Trop z wredną żeną wydawał się bowiem spalony.
— Tu są klucze… córki. — Milica wręczyła Albertowi brzęczący komplet. — Do końca miesiąca i na następny jest zapłacone, bo Sally wspomniała, że pan się tu zatrzyma.
— Dziękuję. I… czynsz naprawdę wynosi tylko sto pięćdziesiąt euro?
— Plus opłaty za energię i wodę — uściśliła kobieta.
— To i tak mało.
— Niby tak, ale sam widzi pan, jakie tu są warunki. Gdzie moja… córka.
Milica Jovanović niemal znowu się rozpłakała, ale ostatecznie nie dała się ponieść emocjom. Widać i jej nie wystarczało już matczynych łez. Jej rozmowa z Albertem trwała jeszcze pewien czas, orbitując wokół tragicznej śmierci Śnieżany Jovanović. Chociaż dla rozładowania ciężkiej atmosfery poruszane też były bardziej trywialne tematy.
Finalnie Mokradło pożegnał się ze zleceniodawczynią po blisko dwugodzinnym spotkaniu. Niestety nie mógł zaliczyć go do zbyt owocnych. Sprawa już na wstępie się wydawała przegniła, jak przeleżałe do wiosny jabłka, a on sam być może w nią umoczony. Jednak z wielu względów nie pozostawało mu nic innego, niż skosztować tych niezjadliwych owoców i liczyć, że nie dostanie po nich niestrawności. Za to jakimś cudem wpadnie na trop wypruwacza z dziewczyn witalnych organów, na swój sposób również owoców, tyle że z ludzkiego ciała.
II. Pokój drugi
W nowo wynajmowanym mieszkaniu Modry wypakował plecak, który przyniósł ze sobą z poprzedniego domu. Mogło się wydawać to kuriozalne, ale do ciut nie szkolnego tornistra zmieścił cały swój dobytek, nie licząc ubrań, których nie zabrał ze Schlachthausgasse.
Ciuchy pozostawił z premedytacją nie na pastwę moli czy Laury, a po to, aby tam, na miejscu, się przebierać w nową garderobę. Pragnął mieć pretekst do odwiedzin Marty. Ciągle bowiem nie brał pod uwagę, by jego odseparowanie od sparaliżowanej dziewczyny miało permanentny charakter. Nadal żywił wobec niej strzępki, bo strzępki, ale ojcowskich uczuć, co nie pozwalało mu o niej zapomnieć.
W związku z powyższym na parapecie w nowym mieszkaniu postawił zdjęcie kilkuletniej Matte, na którym pokazywała język trzymana na rękach przez Annę. Modrego nie było na fotografii. On ściskał aparat, i wcale nie pragnął podziwiać na fotce swej gęby w towarzystwie bliskich mu osób, a może po prostu jego ofiar.
Nie zgłębiał ponownie zagadnienia własnych zbrodni, winy, czy potencjalnej kary. Koło zdjęcia ustawił zestaw leków na swoją zwichniętą psychę, gdzie niepodzielnie królował przyjaciel Xanax, mając za kumpelę zwykłą paczkę aspiryny.
Na parapecie znalazła jeszcze miejsce szmaciana lalka z tego domu. Wyjątkowo paskudna, zupełnie jakby zrobiła ją… Laura.
Wspomniał pozostawioną mu na stole w kuchni na Schlachthausgasse pamiątkę od Haitanki, gdy ta go rzuciła. W sumie nieważne, bo potem na Donauinsel on nawet nie tyle rzucił ją, co dostała w twarz wieściami, że jej były już chłopak zostanie tatusiem.
Jednak ostatecznie nie został, ponieważ niedoszłą matkę swego dziecka i nową partnerkę postrzelił. Typowe dla niego patologiczne zachowanie, istna recydywa. Co prawda, Alicja się wylizała, ale jej embrion nie miał już takiego szczęścia. Nierozwinięty płód wypłynął z macicy w rzece krwi i przez pochwę został wydalony w niebyt.
Tym samym szansa na ojcostwo czy macierzyństwo została zaprzepaszczona jednym strzałem do skurwiela Shamila. Ranny Czeczen przeżył i obecnie kończył się jego proces. Za to partnerstwo Modrego z Alicją zostało trwale uśmiercone.
Policjantka nawet nie miała okazji mu wykrzyczeć, jak bardzo go teraz nienawidziła, bo w szpitalu, gdzie przebywała, oddzieliła się od niego czymś jak kordonem sanitarnym, zakazując odwiedzin. Kiedy już stanęła na nogi, ignorowała jego telefony, nie odbierając ich. Przekaz był jasny — wszystko co ich łączyło, umarło, a na reanimację czy ekshumację związku się nie zanosiło.
W takich okolicznościach Mokradło odreagowywał stres z powodu rozpadu niemal konkubinatu, posuwając w najlepsze Sharbat. Robił to w dawnym mieszkaniu i zamierzał kontynuować w nowym, mimo że wąskie łóżko polowe mało do tego zachęcało.
Jednak już się przekonał, że cykliczne spuszczanie ejakulatu w kobiece drogi rodne stanowiło niezastąpioną formę terapii. Takiej, która wspierała zdrowie psychiczne nie do końca psychicznie zrównoważonej osoby, czyli jego. Dlatego z dymanka Afganki nawet nie myślał rezygnować.
Mimo wszystko także z ponownych prób nawiązania kontaktu z Alicją Schmidt Piotrowską. Chociaż w sumie nie wiedział, po co do niej wydzwaniał. Chyba tylko, by usłyszeć jej bluzgi w swoją stronę i przekonać się dzięki temu, iż naprawdę żyła, a nie zastrzelił jej nad jeziorem.
W tym celu również obecnie, czyli tydzień od zamieszkania w norze na Märzstraße, usiadł na krześle, z którego uprzednio zrzucił stos bielizny denatki i zadzwonił do policjantki. Najpierw próbował się połączyć z Noki, ale bezskutecznie. Na pocztę głosową się tradycyjnie nie zamierzał nagrywać. Spróbował więc jeszcze połączenia ze smartfonu od Laury. I tym razem odpowiedziała mu wyłącznie martwa cisza, zupełnie jakby wydzwaniał do… ducha.
Westchnął sobie zrezygnowany. Lecz z powodu wrodzonej zawziętości analogiczny kontakt chciał jeszcze złapać z identycznie ignorującym go Krisem. Zmarszczył brwi, gdy podwójny atak telefonami, niczym zezowatego rewolwerowca, i w tym przypadku nic nie dał.
Od Laury Albert wiedział jedynie tyle, że znajomy blondyn się trwale zamelinował u Madali Lopes, z której zrobił inwalidkę. Domniemał, że tę parę — kata i ofiarę — połączył syndrom sztokholmski. Ponieważ raczej nie sądził, aby nagle doszło między nimi do wybuchu namiętnej miłości. Bo niby w wyniku czego? Że jedno zniszczyło życie drugiemu i pod presją się do tego przyznało?
Swoją drogą z powodu tej nagłej skruchy Modremu przeszło koło nosa dziesięć tysięcy euro za wsypanie u Madali Krisa. Więc tak czy inaczej blondyn miał wpierdol. Niech tylko w końcu odbierze kurewski telefon i umówią się gdzieś, najlepiej w ustronnym miejscu, na spotkanie.
Jednakże zdrajca Kris Kroos, zapychacz cudzych lasek z kutasami, który sam brał od nich w tyłek, w każdym razie od jednej, haitańskiej, ciągle nie odbierał. Nie dawał tym sposobności Modremu, aby ten wymierzył mu kolejną z przewidzianych dla niego bolesnych kar. Zaś należało mu przyjebać, jak nikomu, bo chuj blondas grabił sobie coraz bardziej, paplając na temat utopienia Fatmira Imeri.
Jaki miał cel wyjawiając to Laurze? Albert podejrzewał, iż żadnego, jego działanie było bezcelowe, a sprowokowała je słaba psychika. Zapewne chłopaczek Polaczek musiał się komuś wyżalić, zwierzając z traumatycznych przeżyć.
Tylko, do kurwy nędzy, czemu przewrotnemu transowi w mini spódnicy? Czyżby pod presją następnego już analnego gwałtu? Chyba że z wdzięczności za takowy, bo blondyn zagustował w penetracji swej bladej dupy ciemnym fiutem i miano tu do czynienia z wyznaniem łóżkowym. Może jeszcze w trójkącie z trzepnięto rozchichraną Filipinką Madali?
Nagle Mokradło poczuł wręcz ulgę, że nikt nie raczył odebrać od niego telefonu. Doszedł bowiem do błyskotliwego wniosku, że zewsząd otaczali go psychole, degeneraci i dziwacy. Czyli generalnie osoby pokrewne charakterem jemu samemu.
Choć nie powinien jeszcze zapominać o dziwkach. Ponieważ tych, za sprawą Laury, otaczał go kurewski tabun. Gdzie nie spojrzał, tam kurwy; Laura vel Sally, Madali Lopes, niedawno Milica Jovanović, a obecnie Sharbat. Ta, po tygodniu od ich ostatniego spotkania, właśnie zapukała w przeszklone drzwi.
— Otwarte! — wrzasnął Albert, co było zgodne z prawdą. Jednocześnie spojrzał na zegarek na ręku. Jak zwykle niezawodna Sharbat się okazywała punktualna. Zamiast patrzeć na zegarek, aby sprawdzić godzinę, mógł go wręcz nastawiać według cyklicznego dymania Afganki
Ta weszła do pokoju slalomem między pudłami, trącając kilka z nich. Potem się zatrzymała, patrząc skonsternowana na polowe łóżko. Zapewne się nie spodziewała seksu w warunkach polowych. Ale jak weteran żołnierz przed bitwą nie powinna okazać lęku. I nie okazywała.
— Więc tu teraz mieszkasz — powiedziała z obojętnością w głosie, przenosząc spojrzenie z siermiężnego posłania na graciarnię.
— Witaj Sharbat — odparł swobodnie Albert. Odruchowo się uśmiechnął na widok Afganki, ale też dostał pełnej erekcji. Działo się tak, bo ta kobieta kojarzyła mu się dobrze, jak żadna inna. Dawała mu się rżnąć, nie gadała od rzeczy, nie sprawiała problemów i jeszcze przynosiła w kopertach tysiące euro. Czego można było chcieć więcej od przedstawicielki płci pięknej? — Ładnie pachniesz — stwierdził, gdy zaszedł ją od tyłu, przytulił się do niej i zagłębił twarz w czarnych lokach.
— Za to tutaj czuć nieprzyjemny zaduch, powinieneś wietrzyć. — Sharbat zwyczajowo nie przejawiała romantycznego nastroju. Ale Albertowi to nie przeszkadzało. Tak na dobrą sprawę miał w dupie romantyzm. Jedyne na czym mu zależało, to aby po tygodniowym poście przerwać abstynencję, przelecieć siostrę Zahry i sobie ulżyć. — To tutaj zabito dzieciaka Milicy, na tym łóżku? — Sharbat wskazała ręką na polówkę. Albert się domyślił, że przez Laurę Afganka się znała z jego nową zleceniodawczynią, stanowiąc z pozostałymi dziwkami klan zagranicznych kurew. Jednak teraz daleki był od chęci prowadzenia rozmów o, jakby nie było, pracy. Przez to tylko na odczepnego rzucił:
— Tak, tu — i z pewną pretensją dodał: — przeszkadza ci to?
Wschodnia dziwka zamiast udzielić słownej odpowiedzi, zaczęła się rozbierać. To także stanowiło formę komunikacji, do tego zupełnie Modremu wystarczającą.
Stojąc za kobietą, pomógł jej zdjąć płaszcz, który odłożył na krzesło. Następnie kobiece ciało opuściła koszula, później długa spódnica. Na tym etapie Albert już nie wspierał w roznegliżowywaniu się Afganki. Z przyjemnością wodził dłońmi po częściach jej już nagiego ciała. Szczególną uwagę poświęcał udom, ich wewnętrznej stronie i pośladkom.
Wraz z pozbyciem się przez Sharbat niezbyt seksownej bielizny pomasował kobiecie krocze. Z zadowoleniem przyjął fakt, że nic tam nie miała, bo wspomnienie fizjologii Laury go ciągle prześladowało. Potem pochylił Afgankę tak, aby oparła się dłońmi o łóżko polowe.
Nie chciał już czekać. W pośpiechu ściągnął sobie do kostek spodnie i od tyłu przymierzał sterczącego fiuta w szparę sromową.
— W porządku, możesz bez prezerwatywy. — Kobieta przyjęła stabilniejszą pozycję. Ugięła nieco oparte o podłogę nogi i ręce wspierane na łóżku. Za sprawą zgięcia stawów jej ciało się przygotowywało do amortyzacji wstrząsów. Ta korekta postawy się rzeczywiście przydała, bo Albert w atakach fiutem sobie nie żałował. — Mhm… mmh — postękiwała głucho Sharbat w reakcji na wyjątkowo intensywne pchnięcia. Trzymana była mocno za biodra i posuwana jak suka przez psa, zresztą w podobnie żywiołowym tempie.
Może ta pozycja seksualna nie dawała mężczyźnie jakichś szczególnych doznań fizycznych, ale psychicznie przyjemnie pompowała samcze ego. Dawała satysfakcjonujące poczucie dominacji nad uległą samicą. Zaś oglądanie jej wypiętego i podrygującego od wstrząsów tyłka też było niczego sobie
Jednak Modry nie chciał tak finalizować stosunku. Z czasem dobrze już sobie wymasował penisa o wilgotne ściany waginy. Lecz zanim ją wypełni nasieniem, pragnął poczuć całe ciało kobiety. Dlatego się z niej wycofał i polecił.
— Połóż się.
Afganka spełniła polecenie. Położyła się na łóżku polowym, a ze względu na jego skromne gabaryty rozsunięte nogi skierowała poza ramy posłania. Albert z kolei się wcisnął pomiędzy jej uda, spoczywając na niej.
W tym momencie podstawa, na której przyjęli pozycję horyzontalną, zaskrzypiała żałośnie i się ugięła. Szczęśliwie nie pękła i się nie rozpruła, mimo że chyba niewiele brakowało.
Tak czy inaczej, zmobilizowany niepewnością podłoża, które przypominało sobą zdradliwe mokradło, Albert już nie zwlekał z finalizacją stosunku. Przylgnął do Sharbat i napierał na nią już tylko po to, aby jak najszybciej wywołać jądrową reakcję łańcuchową, której nie powstrzyma, wyzwalając w kroczu orgazm.
— Kurwa. O… kurwa — stękał podczas tłoczenia do pochwy kolejnych porcji ejakulatu. Ściskał przy tym pierś i pośladek kobiety, co wzmacniało jego doznania.
Już przyjemnie wynasienniony odpoczywał na miękkim ciele Sharbat, które było o wiele wygodniejsze niż jego miejsce do spania. Właściwie to nawet na kochance by się teraz chętnie zdrzemnął. Ta jednak go poklepała po plecach i na bezdechu wycharczała:
— Przygniatasz mnie. Nie mogę oddychać.
Wobec tych słów Albert niechętnie, ale uklęknął pomiędzy nogami Afganki. Pijanym od seksu wzrokiem popatrzył na spermę, jak kremowy budyń, wypływającą ze sromu. Dłużej ogniskował wzrok na tym miejscu, aż z uznaniem stwierdził:
— Masz estetyczną pizdę. Jedynie podłużna szpara, żadnych dyndających się tam farfocli.
— Zostałam obrzezana.
— Że… co? — Będący po wytrysku, a przez to czujący się niczym w narkotycznym śnie, Albert się zdziwił, że pizda do niego przemówiła. Ale zaraz do niego dotarło, że wypowiedziana treść pochodziła oczywiście od Sharbat. Ona wyjaśniła:
— Jak miałam kilka lat wycięto mi wszystko między nogami.
— Łechtaczkę… też?
— Nie mam łechtaczki.
— Ale… To masz w ogóle jakąś przyjemność z… No wiesz.
— Jak jest seks, to coś tam mi się gmera w podbrzuszu. Nie boli, ani przyjemnie nie swędzi. Zwyczajnie jest, a potem ze mnie wychodzi. Mi to bez większej różnicy. — Kobieta wstała. Wyciągnęła z przyniesionej ze sobą torebki chustkę, po czym podtarła sobie krocze. Ubrała się i na odchodne swobodnie rzuciła: — Za tydzień będę o tej samej porze. Postaram się przynieść pieniądze.
— Lubisz… seks? — zapytał Albert, wykrzywiając swoją facjatę.
— Pójdę już.
— Może… herbaty? — jęknął.
— Spieszę się. Idę z Zahrą obejrzeć nowe mieszkanie, dwupokojowe, bo siostra musi mieć własny pokój.
— No to… pa — mruknął Mokradło, który zmienił pozycję na leżącą i zamknął oczy.
Poczuł, że z wielu względów musi odpocząć. Musiał się zregenerować, a o pewnych sprawach nie myśleć. Powinien potraktować je, jakby ich nie było, aby swymi refleksjami się znowu nie katować.
Kiedy zaś nie mógł już powstrzymać napierającego niczym wezbrana rzeka strumienia myśli, skierował go na dochodzenie w sprawie śmierci Śnieżany Jovanović. Obecnie wiedział jedynie tyle, że pochwycenie mordercy będzie nie lada wyzwaniem, bo na starcie ewidentnie miał więcej pytań niż odpowiedzi.
Co wiedział na ten czas o zamordowanej dziewczynie? Tyle, aby określić ją, jako szarą myszkę. Lecz nic ponadto, co pozwoliłoby mu ruszyć z kopyta tropem zabójcy.
Śnieżana została ściągnięta przez matkę do Wiednia z Belgradu, gdzie ukończyła szkołę średnią. W stolicy Austrii pracowała legalnie w kilku knajpach, jako pomoc kuchenna, ale nigdzie nie zagrzała na dłużej miejsca. Utrzymywała się głównie z zasiłku i robiła otrzymywane z urzędu kursy językowe. Wypłacane jej pieniądze wystarczały na tyle, by mogła opłacić czynsz i wieść skromne życie.
Jej nieliczni znajomi, z którymi się skontaktował Modry, opowiadali o Śnieżanie niewiele. Ale raczej nie żeby coś zataić, a zwyczajnie nie mieli o czym rozprawiać na temat dziewczyny, która chyba się średnio odnajdywała w wiedeńskich realiach.
Niemniej, w zajmowanym dotąd przez nią mieszkaniu nie znalazł alkoholu, śladu po narkotykach, czy mocnych używkach. Chłopaka ponoć nie miała, dziewczyny też nie, ani też półdziewczyny, na którą to ewentualność Albert również był już wyczulony.
Reasumując, rodzaj jej zgonu w odniesieniu do prowadzonej przez Śnieżanę egzystencji sugerował, że nikt tu niczego nie próbował zakamuflować, myląc tropy. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, jak wyselekcjonowane zwierzę rzeźne, została pocięta na organy. Wszelkie wątpliwości co do takich wniosków zdawał się rozwiewać fakt, że w ostatnich tygodniach w takich samych okolicznościach zginęły jeszcze dwie młode dziewczyny.
Zatem, aby szukać mordercy, należało zapewne grzebać w mafijnym światku; albańskim lub czeczeńskim. Jednak po ostatnich doświadczeniach z tym środowiskiem Modry nie widział większych szans na jego skuteczną infiltrację. Co więcej, próba ponownego nadepnięcia na odcisk mafiozom potęgowałaby już wiszącą nad nim groźbę odwetu z ich strony.
Więc co wypadało czynić? Przede wszystkim nie mógł zrezygnować z prowadzenia tej sprawy, bo trzy tysiące euro zaliczki od Milicy wyglądały dobrze. Wręcz wyjątkowo atrakcyjnie w obliczu spóźniających się działek od Sharbat, która zawzięcie inwestowała w Zahrę. Natomiast rodzina Straussów tylko czekała, aby spuścić ze smyczy prawników, jeśli Albert regularnie nie będzie spłacał długu.
W konsekwencji, mobilizowany finansowym nożem na gardle, postanowił, że będzie kontynuował rozpoczęte już podstawowe czynności śledcze. Po przesłuchaniu znajomych i sąsiadów pierwszej denatki, co miał za sobą, nadchodził czas na pogadanie z rodziną i najemcami kolejnych dwóch zamordowanych dziewczyn.
Co prawda, nawiązanie kontaktu z ich familią mogło nastręczać pewne problemy, bo jedna pochodziła z Maroka, a druga z Ukrainy. Ale najemcy byli już w wiedeńskim zasięgu Alberta.
Jego początkowe prośby telefoniczne o spotkanie wyżej wymienieni solidarnie zignorowali. Przeszedł więc płynnie do gróźb, nawiązując w nich do kwestii utrudniania śledztwa i potencjalnego współudziału w zbrodni.
Przy czym Mokradło szczerze przyznawał przed sobą, że w czynionych groźbach czuł się o wiele lepiej, by nie powiedzieć, jak ryba w wodzie. W ten sposób symbolicznie zarzucił do wody przynętę z ostrym haczykiem i czekał. Żywił nadzieję, że nie będzie musiał czekać na kontakt z najemcami zbyt długo, bo inaczej pogada z nimi bez ogródek niczym z bandą niesfornych bachorów.
Tymczasem, jak na dobrego ojca przystało, postanowił sprawdzić, jak tam się miewała jego dziewczęca, w cudzysłowie, pociecha. W tym celu sięgnął na podłogę pod krzesło, gdzie zostawił odbiornik obrazu kamery z domu na Schlachthausgasse. Włączył elektroniczne urządzenie i spojrzał, co też się działo obecnie w pokoju Marty, na który miał podgląd.
Zobaczył, że postać, którą nazywał swą córką i nie zamierzał przestawać, leżała na wznak na łóżku. Oczy miała otwarte, wzrok wbity w sufit, a ubrana była w niebieski dres. Koło niej na posłaniu siedziała Laura. Akurat trzymała ją za rękę. Splecione dłonie tych osób raziły brakiem wskazujących palców, co przywodziło złe wspomnienia.
Jednak ponadto Haitanka wykonywała górną kończyną Marty monotonne ruchy, zginając, to prostując rękę biedaczki w stawie łokciowym. Modry rozpoznawał ten schemat działań. Stanowił element rehabilitacji. Widział już w szpitalu podobną akcję fizjoterapeutki.
Kiedy Mulatka skończyła z ręką, wzięła się za nogę sparaliżowanej dziewczyny i kontynuowała z nią ćwiczenia. Dla postronnego obserwatora, czyli Alberta, wyglądało to na piekielnie żmudną i nudną robotę. Do tego trwało nieznośnie długo. Z tego powodu czuł narastające znużenie, ale też cień uznania dla… Laury.
Ona naprawdę się zajmowała Martą. Nie traktowała jej jak więdnącego warzywa, które czasem wypadało podlać przez rurkę do gardła. Co pewien czas przerywała nawet monotonną ciszę i coś mówiła, się uśmiechała.
Po czynnościach fizjoterapeutycznych przytuliła się do okazałego już ciążowego brzucha z płodem w szóstym miesiącu. Przyłożyła zakolczykowane na złoto ucho w okolicę pępka i nasłuchiwała. Nagle się roześmiała głośno, piszcząc, że berbeć się rusza.
Dała wreszcie za wygraną? Nic z tych rzeczy, bo przekręciła Martę na bok, ściągnęła jej z tyłka dres, po czym przystąpiła do zmiany pieluchy.
W tym momencie Modry przerwał oglądanie transmisji na żywo z przewijania szesnastolatki. Ponieważ zadzwonił jego pancerny telefon, czyli się rozwrzeszczała Nokia.
Ją także trzymał pod krzesłem, bo obawiał się, że jeśli położy gdzieś w gąszczu cudzych gratów w pokoju, to już jej nie odnajdzie, dopóki sama się z nim nie skontaktuje.
Obecnie zaś odebrał połączenie od jednego ze skruszonych najemców. Zaproponował on spotkanie jeszcze dziś i to niebawem. Jak zakomunikował po to, aby mieć już tę przykrą sprawę z głowy. Również dlatego, że do pokoju denatki się wprowadzała inna osoba i wypadało tam więcej nie robić wizji lokalnych.
Mokradło jedynie przytaknął i od razu ruszył na spotkanie. Zarzucił na grzbiet ciemnoszary płaszcz, założył buty, po czym już zbiegał po schodach na zewnątrz budynku. Po drodze wyminął siedzących na parapecie i kopcących papierosy Murzynów, o których już się dowiedział od Chorwackich sąsiadów, że to Somalijczycy. Następnie poszedł na niezbyt odległą stację U-Bhanu Johnstraße.
Zadowolony był, że w jakimś konkretnym celu mógł opuścić zagracone mieszkanie, gdzie w pewien sposób, bardziej psychologiczny, ciągle jechało trupem. Natomiast ciut nie wiosenna aura aż zachęcała, aby zaciągnąć do nozdrzy powietrze, w którym dało się wyczuć dla odmiany coś ożywczego, jakby nieuchwytną nutę odrodzenia.
W samym wagonie kolei podziemnej nie było już tak przyjemnie. Ale ciągle lepiej niż na Märzstraße, więc Modry nie narzekał, tylko jechał wpatrzony za okno, za którym przez większość trasy widniało wielkie nic, czyli mroczna ściana tunelu.
Lecz on pragnął podążać w stronę światła. Czynił to po wyjściu z metra na przystanku Am Schöpfwerk. Nawet unosił ku promienistemu słońcu twarz, aby skąpać ją w jego cieple. Niby takie nic, a cieszyło i to takiego starego zgreda, jak on, który upajając się przedwiośniem, momentami czuł się na otwartej przestrzeni niczym skowronek.
Czy potrafił takie swe skowronkowe odloty uzasadnić? Chyba jedynie odświeżającą naturą nadchodzącej pory roku, bo jego typowo ludzki świat przypominał raczej jesień i to średniowiecza. Kroczył w nim bowiem od okaleczonej dziewczyny do takowej półkobiety, czy innej kaleki na wózku. Kluczył między postrzelonymi przez siebie czy wręcz zastrzelonymi partnerkami. Natomiast w pracy miał do czynienia głównie z… trupami.
Odnośnie do tego ostatniego aspektu właśnie przespacerował się uliczką Am Schöpfwerk i zadzwonił do domofonu pod numer, gdzie się umówił na spotkanie. Bez słowa wstępu został wpuszczony do kilkunastopiętrowego bloku stojącego obok kilku podobnych, które w tej części miasta górowały nad okolicą. Wjechał windą na siódme piętro i nieco ubłoconymi buciorami zawitał do pokoju drugiej denatki. Obok niego stanął najemca; siwy, otyły i niski Węgier.
— To było jej łóżko i pokój, tej Amal z Maroka — oświadczył zmęczonym głosem Madziar, po czym ponuro ciągnął dalej: — Mogę powtórzyć jedynie to, co powiedziałem już policji. Ta dziewczyna wynajmowała pokój od pół roku. Płaciła regularnie, utrzymywała czystość, nie kłóciła się z innymi lokatorkami, nie sprawiała kłopotów.
— Kto mieszkał tu przed nią? — zapytał wpatrzony w nieskazitelną biel idealnie zasłanego łóżka Albert. Chociaż oczyma wyobraźni widział zmiętoszoną i czerwoną od krwi pościel, a na niej leżącą na brzuchu dziewczynę rozprutą powyżej lędźwi.
Odwrócił wzrok, zupełnie jakby nie mógł oglądać drastycznego, mimo że wyimaginowanego, obrazu. Najemca coś do niego ciągle mówił, ale on go nie słuchał. Akurat ogniskował spojrzenie na regale, gdzie przyszpilił wzrokiem… laleczkę. Była szmaciana i paskudna, czyli identyczna, jak ta z domu Śnieżany Jovanović.
— …i to chyba tyle — zakończył swój, wydawało się, bezużyteczny wywód na temat tutejszych lokatorów Węgier. Modry natomiast wziął z półki lalkę i uważnie się jej przyjrzał.
Przeszedł go dreszcz zarówno podniecenia, jak i niepokoju, gdy na plecach zabawki zobaczył igłę wbitą w miejscu odpowiadającemu lewej nerce. W myślach sobie szepnął „o kurwa”. Wyglądało to bowiem, jak wizytówka seryjnego mordercy psychola, a nie muzułmańskich cwaniaczków skurwieli polujących na organy do przeszczepu.
— Czyja to zabawka? — Pomachał lalką przed twarzą Madziara. Ten się tylko skrzywił, najwyraźniej nie rozumiejąc, skąd u przybysza podejrzane zainteresowanie dziewczęcymi zabawkami. On powtórzył: — Pytałem, czyja to lalka? — Tym razem Węgier wzruszył tylko ramionami. — W porządku. — Albert odłożył szmaciankę na miejsce, rozumiejąc, że właściciel mieszkania nie znał jej pochodzenia.
To mu wystarczało, a także zmotywowało, aby podczas dalszej gadki w pewnej chwili dyskretnie zwędzić lalkę, wkładając ją sobie za pas pod płaszcz. Wyglądał przez to, jakby nagle dostał piwnego brzucha. Ale zmarnowany najemca nie zwracał na niego większej uwagi. Dzięki temu Albert opuścił go z garścią informacji, z którymi jeszcze nie wiedział, co zrobić, ale też odszedł z lalką za pazuchą. Z nią niby także nie miał jeszcze pomysłu, co uczynić. Za to względem niej posiadł ambitne plany, nadzieję, że za jej sprawą podąży tropem mordercy.
Już w domu na Märzstraße i po oględzinach lalki Śnieżany się upewnił, że jej zabawka była bardzo podobna do tej z pokoju Marokanki. Kluczową różnicę stanowiła szpilka wbita po drugiej stronie pleców na analogicznej wysokości.
Prosta analiza pozwalała szybko rozwikłać podstawową symbolikę serii morderstw. Lalki to oczywiście zamordowane dziewczyny. Natomiast co miały prezentować szpilki, czego być nośnikiem? Ponadto w jakim celu zabójca wycinał organy, skoro otwierała się realna możliwość, że nie na handel?
Albertowi przemknęło głupkowato przez myśl, że pobierane podroby raczej nie były też pozyskiwane celem konsumpcji. Ponieważ wtedy w miejscu szpilek tkwiłby przykładowo… widelec. Jednak autentycznie śmiać mu się nie chciało. Jego pasja do rozwiązywania detektywistycznych zagadek została rozbudzona i pochłaniała go czysta ciekawość — co dalej?
Spodziewał się, że w pokoju trzeciej denatki odnajdzie lalkę ze szpilką w miejscu wątroby. Bardzo się zdziwi, jeśli będzie inaczej, skoro niejaka Nadieżda z Ukrainy znaleziona została u siebie właśnie bez wspomnianego organu. Lecz sam trop lalek to wydawało się za mało. Ale skoro się pojawił, to dokąd prowadził?
Albert odruchowo pomyślał o Laurze i mrocznych praktykach voodoo. Jednakże znana mu trans Haitanka, jako nagle przebudzona seryjna zabójczyni z altruistycznym zacięciem do fizjoterapii? Absurdalność takiego pomysłu kazała go analitycznemu umysłowi zgasić, nim na dobre zacznie się tlić. Chociaż nie myśli na temat samej Mulatki.
Żeby odświeżyć umysł, odrywając go od Lalkarza, czy też Pokojówki, jeszcze nie wiedział, jak nazwie seryjniaka i jakiej był płci, sięgnął po ekran dający mu wgląd do cudzego pokoju. Chociaż także cudzego życia. Usiadł na łóżku polowym i postanowił sprawdzić, co tam u jego laleczek, to jest dziewczynek, rzecz jasna.
Bez skrupułów zakłócając cudzą prywatność, co miał już w detektywistycznej krwi, popatrzył na pokój Marty. Poczuł lekkie rozczarowanie, widząc ją na posłaniu samą. Ów zawód nieco koiła lekka muzyka, która miała swe źródło w pomieszczeniu, gdzie leżała Matte.
Zatem Laura nie pozostawiła podopiecznej ot tak, zostawiła ją z muzyką. Dobre i to. Zresztą, nie mogła przecież warować przy sparaliżowanej dziewczynie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiadomo, Haitanka musiała zarabiać na utrzymanie.
Nie stanowiło tajemnicy, jak to robiła. Modremu przemknęła nawet myśl, że być może harowała teraz w pocie tyłka w sąsiednim pokoju na Schlachthausgasse. Kogoś tam posuwała albo to klient obrabiał jej czekoladową dupę.
Nic to, posiłkując się żargonem prawniczym, grunt, że czerpała korzyść majątkową z nierządu. Dzięki temu on sam nie musiał się martwić utrzymywaniem Marty i rzeczywiście to doceniał.
Skoro jednak w jej pokoju nic ciekawego się nie działo, to się pożegnał w myślach z córką. Zgasił obraz z kamery, po czym wziął na kolana laptop Matte, który zabrał do mieszkania Śnieżany.
Pobuszował po Internecie, czytając na temat lalek w powiązaniu z wbijaniem w nie szpilek. Natrętnie wyskakiwały mu jedynie artykuły na temat voodoo, żadnych alternatyw, żadnych rewelacji.
W relacji do zabójcy mógł więc na tym etapie założyć, że miał do czynienia z osobą pochodzenia afrykańskiego albo też białym entuzjastą czarnej magii. Żadna z tych wersji nie wydawała się mniej lub bardziej prawdopodobna i niczego ostatecznie nie definiowała. Potrzebował więcej poszlak, aby zacząć odsiewać ziarna od plew, winnych od niewinnych i w rezultacie dopaść mordercę.
Za to obecnie powoli dopadał go już sen, ponieważ pora zrobiła się późna. Wskazówki zegarka na ręku nieubłaganie maszerowały na punkt zborny, wspólne spotkanie o godzinie zero, czyli północ.
Wcześniej Modry poszukał jeszcze filmu na dobranoc, logując się na polskim portalu z kopiami pirackimi. Najpierw spróbował obejrzeć klasykę, ale ekranizacja Wojny i Pokoju znudziła go już po kwadransie. Postawił więc na coś również w temacie pokoju, ale w zestawieniu z prowadzoną sprawą, a ściślej mieszkaniami i podejrzanymi lalkami.
Niestety podziwiany już zaraz horror Laleczka Chucky to było dokładnie to, co zamiast sprowadzić na Modrego sen, go od zaśnięcia odwodziło. Co opadły mu powieki, to się podnosiły, gdy z laptopa, a zarazem filmu, dochodziły raptownie koszmarne dźwięki. Coś jak kłucie szpilkami w uszy. Z demonicznym brzmieniem szły w parze makabryczne obrazy, na których tytułowa Chucky ze złośliwym uśmieszkiem na szmacianych ustach odwalała krwawą manianę.
Podczas rzeźniczego seansu Mokradło spojrzał na parapet, gdzie sam postawił koło siebie dwie lalki. W zatopionym w mroku pokoju odniósł paskudne wrażenie, że te zabawki się skradały, pełznąc w kierunku zdjęcia Anny z Martą na rękach.
Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Złapał się na tym, że prawie wstał z łóżka, aby powstrzymać przeklęte zabawki, by nie dopadły bliskich mu osób.
Raptem się zreflektował, iż te osoby dopadło już przekleństwo. Ale nie ze strony żadnej laleczki, a jego samego. Przez to między Albertem Mokradło, a Laleczką Chucky niemal postawił znak równości.
Poczuł się jak bohater horroru z unurzanymi we krwi rękoma. Jak ostatni kretyn spojrzał na swoje dłonie, aby się upewnić, że nie znaczyła ich czerwień.
Pod światło migającego jak stroboskop laptopa, na ekranie którego Chucky akurat szlachtowała nożem kobietę, dostrzegł coś, co go zdegustowało. Były to na jego własnych palcach czerwone plamki.
Wzdrygnął się. Ale wspomniał, że jadł na kolację hot doga ubabranego w keczupie. Jakoś tak wyszło, że mieszkając obecnie w chlewie, sam się zachował jak świnia, nie myjąc po jedzeniu rąk.
Wstał i skierował się do przedpokoju, gdzie była umywalka. Po drodze obrócił się, aby nabrać pewności, że nie pełzła za nim po podłodze żadna uzbrojona w nóż lalka.
Nie pełzła. Co było już kuriozalne, Albert odebrał w sobie z tego tytułu ulgę, zupełnie jakby naprawdę mogła się za nim skradać zabawka. A przecież, kurwa, nie mogła.
Wtem nieuważnie zahaczył o stos pudeł, niszcząc ustawioną z nich piramidę. Upadły na posadzkę i wysypały się z nich szklane elementy, tłukąc się i robiąc w środku nocy nieznośnie dużo hałasu.
Mokradło może jeszcze nie zeszczał się ze strachu, za to uciekł do przedpokoju. Przy umywalce umył ręce, ale też dla ocucenia przemył zimną wodą twarz. Jednocześnie kątem oka dostrzegł światło z klatki schodowej przezierające przez szparę pod drzwiami wyjściowymi.
Następnie usłyszał na klatce niespiesznie stawiane kroki, które rozbrzmiewały donośnym echem. Ktoś się zatrzymał, a na szklane drzwi padł ludzki cień. Rzucająca go postać uniosła rękę, w której trzymała coś podłużnego, jakby nóż.
Na ten widok Modry zatoczył się z powrotem do zagraconego pokoju. Poczuł się dziwnie oszołomiony. W jego wnętrzu kiełkował lęk, który się szybko rozrastał do nieznanych mu dotąd rozmiarów. Nie ogarniał tego stanu, który był mu praktycznie obcy. Coś go jakby osaczało, wszędzie dostrzegał ruch oraz złowrogą grę światła i cienia, zwiastujące coś przerażającego.
Niemal się przewracając, dotarł do parapetu. Pochwycił lalkę Marokanki i gnany złymi przeczuciami powąchał zabawkę. Odebrał nietypową woń, jakby spleśniałych przypraw. Coś trochę podobnego czuł już na Schlachthausgasse z palonych przez Laurę kadzideł.
Nagle potężnie zawirowało mu w głowie. Wydawało mu się też, że zatańczył cały pokój. Nie zdołał utrzymać równowagi i runął na podłogę. W drodze na nią uderzył skronią o kant krzesła. Chwilę potem stracił świadomość.
III. Pokój trzeci
Przebudzenie Modrego w noc po seansie z Laleczką Chucky nie należało do zbyt przyjemnych. Otworzył oczy dopiero wieczorem. Głowa bolała go jak po monstrualnym kacu. Do tego wstał koszmarnie ociężały i cały wytaplany we własnych rzygowinach.
Pierwsze co zrobił, to w graciarni wybebeszył jedną z walizek i szczelnie zamknął w niej lalki. Robiąc to, wspomniał, że już Sharbat zwracała mu uwagę, że coś tu cuchnie. On tego nie wyniuchał, austriacka policja też nie, ale afgańska dziwka najwyraźniej miała nosa.
Lalki z igłami jak nic zawierały podejrzaną substancję odurzającą. Zapewne posłużyły mordercy do uśpienia i znieczulenia ofiar. W końcu nie kroił ich przytomnych i wrzeszczących z bólu. Oczywiste było, że się pastwił nad pozbawionymi przytomności osobami.
Zatem morderca znał się na rzeczy, czyli na egzotycznych truciznach? Może raczej to nawiedzony chemik botanik? Nie wiadomo. Jednak zdecydowanie dał się poznać, jako ktoś szczycący się ponadprzeciętną wiedzą, której perfidnie używał.
Aby pokusić się o zdemaskowanie substancji, którą został struty, Modry zadzwonił do Alicji Schmidt Piotrowskiej. Marzyło mu się otrzymanie raportu toksykologicznego ze śledztwa, który znajoma policjantka zapewne mogła zdobyć. Lecz suka pozbawiona młodych, to jest embrionu, jak to pamiętliwa, policyjna suka, jak zwykle ostatnio nie odebrała.
Kris? Też nie odbierze, więc telefon do niego detektyw od razu sobie darował. Zresztą raczej słusznie podejrzewał, że sprawa trucizn blondyna i tak przerastała. Tym bardziej kontakt z nim uznał za zbędny.
Przycisnął za to najemcę pokoju trzeciej ofiary. Z pianą na ustach telefonicznie przedstawił się pewnemu Czechowi jako ten, który szykował materiał na pozwy zbiorowe wszystkich uwikłanych w sprawę Pokojówki. Zatem lepiej z nim współpracować, a nie stawać okoniem.
Pepiczek zmiękł. Umówił sią z Albertem na spotkanie w pokoju trzeciej denatki, co miało mieć miejsce za kilka dni, kiedy przyjedzie z Pragi do Wiednia.
Natomiast ksywki mordercy, określającej go mianem Pokojówki, detektyw użył na potrzebę chwili, aby brzmieć bardziej wiarygodnie. Chociaż nadal nie miał pojęcia, czy ścigał mężczyznę, czy kobietę. Z tego powodu jebanego oprawcę postanowił nazywać zamiennie Pokojówką i do kompletu Lalkarzem, w zależności od nastroju. Na tym ostatecznie w kwestii nazewnictwa psychola, czy też psycholki, stanęło.
Następnie w postępujących po sobie dniach udało mu się porozmawiać ze znajomymi zamordowanej Marokanki i Ukrainki, trzeciej ofiary. Szukał punktów stycznych między tymi dziewczynami i Serbką. Znalazł mniej, niż oczekiwał, ale nie było to nic.
Otóż wszystkie te osoby pochodziły z zagranicy. Każda wynajmowała w Wiedniu pokój, a Śnieżana jednopokojowe mieszkanie. Dwie pierwsze ofiary prawdopodobnie wpuściły mordercę, bo brak było śladów włamań oraz walki w mieszkaniach. Albert podejrzewał, że ten schemat został powielony również w przypadku trzeciej denatki.
Ponadto ofiary nie należały do osób towarzyskich, a zabite zostały, gdy nikt inny nie przebywał w domu. Zatem morderca wybierał szare myszki, działał w sposób zorganizowany i się przygotowywał do zbrodni, co nie dziwiło.
Samych mordów dokonywał mniej więcej w odstępach tygodniowych, ale nie działał według zegarka. Do drugiego zabójstwa upłynęło sześć dni, a między drugim, a trzecim osiem. Te liczby nie sugerowały, kiedy dokładnie Lalkarz zaatakuje po raz czwarty. Lecz istniało zasadne podejrzenie, że się nie ograniczy do trzech trupów.
Podobnie nie dało się w bieżącej chwili wywnioskować, gdzie mógł teraz uderzyć. W komputerze na mapie Wiednia Mokradło naniósł znaczniki z dotychczasowymi punktami, gdzie atakowała Pokojówka. Uzyskał nierównoramienny trójkąt. Niczego sensownego to nie podpowiadało, bo ciężko było w tym przypadku o mniej przewidywalną figurę geometryczną. Sprawiała wrażenie wygenerowanej losowo, a nie zaprogramowanej.
Co jeszcze? Cuchnące lalki wyglądały na zrobione ręcznie i przez tę samą osobę. Ich podobieństwo było uderzające, ale posiadały różniące je detale.
Czy coś sugerowały takie elementy, że jedna zabawka była nieco większa od drugiej, miała zielone lub szare oczy? Modremu nic poza tym, że z doświadczenia już wiedział, iż w każdym przypadku należało dokonywać ich oględzin w masce gazowej albo przynajmniej chirurgicznej.
No i jeszcze szpilki. W tym wypadku prezentowały się jako klasyki, które można było nabyć w pierwszym lepszym sklepie z takimi akcesoriami. Więc ich producenta Modry nie zamierzał nawet dochodzić. Nie widział w tym sensu.
W czym zaś go zauważał? Na pewno liczył na wizytację w trzecim pokoju. Zamierzał go dogłębnie zlustrować. Ustawicznie też analizował punkty styczne między ofiarami, szukając innych łączących je elementów. Ostatecznie oczekiwał następnych morderstw Lalkarza, a w rezultacie potencjalnie odsłanianych przez niego kolejnych kart.
W bieżącej zaś chwili oczekiwał w swoim lokum zerżnięcia Sharbat i od niej tysiąca euro w kopercie. Sam nie wiedział, czego chciał w tym momencie bardziej, pewnie mniej więcej po równo.
Okupując krzesło i wypatrując o umówionej godzinie Afganki, postanowił jeszcze sprawdzić, co tam u jego dziewczynek, lalek ze Schlachthausgasse. Czy aby grzecznie się razem bawiły w pokoju?
Zaserwowany mu widok w pierwszym momencie wprawił go w konsternację. Ale czy powinien? Wszak Laura już mu zapowiedziała, że teraz stanowiły z Martą parę. Czy jednak to, co robiła właśnie Haitanka, na pewno się działo za przyzwoleniem, czyli mrugnięciem, Matte?
Ciężko było mu to stwierdzić, bo w pozycji leżącej na plecach wpatrzona w sufit i z rozsuniętymi nogami bezwolnie dawała sobie wylizywać srom. Ale nie wykazywała przy tym żadnych emocji. Jej twarz wyglądała niczym silikonowa maska podstarzałej aktorki.
Inaczej reagował na prezentowany mu obraz Modry. Świadomość, że Marta nie była jego biologiczną córką, zdążyła już nieco zmienić jego perspektywę jej postrzegania. Obecnie sprawiało to, że nie panował nad swoją fizjologią. Za to jego fizjologia, ta niewyżyta suka, panowała nad nim.
Szybko mu stanął, biorąc pod uwagę okoliczności, nawet za szybko. Kiedy zaś Laura wymiędoliła już językiem kochance krocze, ułożyła ją sobie na boku, sadowiąc się za jej plecami. Uniosła jej udo i zainicjowała wygodny dla ciężarnych kobiet stosunek w pozycji na łyżeczkę.
Obserwując tę scenę seksu, Mokradło zamknął oczy z zamiarem odliczenia od dziesięciu do zera, aby ochłonąć. Lecz odliczył ledwie do siedmiu. Wtedy podniósł powieki, zdjął spodnie i sobie mocno obciągnął.
Ależ mu to sprawiło ulgę. Aż westchnął i wspomniał męską maksymę. Duży chłopiec się nie bawi cudzymi zabawkami. Duży chłopiec ma najlepszą zabawkę między własnymi nogami.
Pod dyktando tej tezy poszedł za ciosem, to jest posuwisto zwrotnym ruchem własnej ręki, trzepiąc gruchę, jak należy. Równocześnie, niczym zahipnotyzowany, wpatrywał się w ekran, podziwiając spółkującą tam parkę.
Nie wiedział, jak tam leżąca jak kłoda oziębła Marta, nie sposób było zgadnąć. Za to Laura napierała konkretnie, pierdoląc, aż miło. Widać było, że się jej podobało dmuchanie bezwładnej lalki-Marty. Modremu, oglądanie tego, też i to coraz bardziej.