E-book
7.88
drukowana A5
41.73
C.B. Detektyw ze Stacji Kosmicznej Agora

Bezpłatny fragment - C.B. Detektyw ze Stacji Kosmicznej Agora


Objętość:
191 str.
ISBN:
978-83-8431-086-1
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 41.73

Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem marc@marcpetrin.com. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.

Rozdział 1:
Duch w Maszynie Snu

1.1

Podbrzusze Agory pachniało jak zawsze — mieszanką spalonej izolacji, odkażanej chemicznie wody i czegoś nieuchwytnie metalicznego, jakby sama próżnia przeciskała się przez mikropęknięcia w poszyciu. Powietrze było gęste i ciepłe, przesycone nieustannym, niskim dudnieniem systemów podtrzymywania życia, które nigdy nie spały. Mój gabinet, wciśnięty między warsztat protetyczny a punkt recyklingu biomasy, był tego zapachu kwintesencją.

Siedziałem za biurkiem z prawdziwego drewna — ekstrawagancja, na którą pozwoliłem sobie po zamknięciu sprawy fałszywych certyfikatów medycznych dla górników z Cinder-IV. Jego solidność była kotwicą w tym świecie z syntetyku i hologramów. Na blacie stała do połowy pusta szklanka i butelka z bursztynowym płynem, który udawał whisky z taką samą gracją, z jaką androidy recepcyjne w Iglicy udawały empatię. Działał. To wystarczyło.

Drzwi otworzyły się bez pukania. W progu stanął Murton, barman z „Rdzawej Orbity”. Miał twarz pooraną zmarszczkami jak wyschnięte dno rzeki i oczy, które widziały zbyt wiele opróżnianych szklanek i wylanych w nie żalów.

— C.B. — mruknął, wchodząc do środka. — Mam problem.

— Każdy ma — odparłem, nie podnosząc wzroku znad szklanki. — Mój nazywa się czynsz. Twój ma pewnie imię i ładne nogi.

— Gorzej. To duch.

Uniosłem brew. To było coś nowego. Duchy w tej części kosmosu zazwyczaj nosiły mundury FPK albo plakietki komorników korporacyjnych.

— Duch w maszynie — dodał Murton, siadając na chybotliwym krześle dla gości. Oparł grube dłonie na kolanach. — W mojej najlepszej maszynie snów. Model „Somnus-7”. Klienci płacą ekstra za „pełną immersję”.

— I co ten twój duch robi? Straszy klientów brzęczeniem łańcuchów?

— Kradnie. Klienci wchodzą na godzinę marzeń o lazurowym wybrzeżu, a wychodzą po czterdziestu minutach z bólem głowy i uczuciem, że ktoś ich okradł z dwudziestu minut czystej błogości. Niby nic, ale wieść się roznosi. Mój WPN leci w dół jak winda z zerwaną liną.

Wskaźnik Wartości Pracowniczej i Niezawodności. Fetysz Konsorcjum. Nawet tutaj, w Szarej Strefie, gdzie oficjalne metryki były żartem, ludzie wierzyli w te cyferki.

— Sprawdzałeś logi systemowe? Diagnostykę? — zapytałem.

— Technicy z Chrono-DREAM byli dwa razy. Skasowali kredyty, powiedzieli, że wszystko gra. Według maszyny sesje trwają pełne sześćdziesiąt minut. Ale klienci wiedzą swoje. Czas subiektywny, C.B. To się liczy w tym biznesie. A ten jest poszarpany. Ktoś, albo coś, majstruje przy cewkach emocjonalnych. To nie jest błąd techniczny. To sabotaż.

Oparłem się wygodniej. To nie brzmiało jak duch. Brzmiało jak człowiek. A ludzie byli moją specjalnością. Zwłaszcza ich „niemierzalne” motywacje: chciwość, zawiść, desperacja. Tego nie wychwyci żaden skaner diagnostyczny.

— Kto ma dostęp do zaplecza? — zapytałem.

— Tylko ja i mój technik. Karski. Młody, zdolny chłopak. Pracuje u mnie od roku. Zna te maszyny jak własną kieszeń.

— Zbyt dobrze, jak mniemam.

Murton westchnął. — Nie chcę go oskarżać bez dowodów. To dobry dzieciak, ale… ostatnio jakiś spięty. Nerwowy. Patrzy przez ramię, jakby go ktoś gonił.

— Gonią go rachunki — stwierdziłem, dopijając resztkę pseudo-whisky. — Zawsze gonią. Dobra, Murton. Zobaczę, co da się zrobić. Standardowa stawka. Połowa z góry.

Barman skinął głową i przelał kredyty na mój terminal. Dźwięk potwierdzenia był jedyną muzyką, która jeszcze potrafiła ukoić nerwy w tym mieście.

1.2

Znalazłem Karskiego w wąskim korytarzu technicznym za „Rdzawą Orbitą”. Powietrze było tu jeszcze cieplejsze, pachniało ozonem i przegrzanymi przekaźnikami. Chłopak klęczał przy otwartym panelu serwisowym maszyny snów, tej samej, o której mówił Murton. Był tak skupiony na plątaninie światłowodów i kryształów pamięci, że nawet mnie nie usłyszał.

Nie był dzieckiem. Miał może dwadzieścia pięć lat, ale wyglądał na więcej. Twarz miał zmęczoną, podkrążone oczy i ten rodzaj napięcia wokół ust, który pojawia się, gdy człowiek zbyt długo balansuje na krawędzi. Jego palce poruszały się zwinnie, ale zauważyłem, że co kilka sekund nerwowo pocierał kciukiem o wskazujący. Tik. Mały, zdradziecki sygnał, którego nie rejestrowały żadne kamery.

— Ładna pogoda na Santorini o tej porze roku — rzuciłem w przestrzeń.

Drgnął tak gwałtownie, że upuścił na podłogę mały kalibrator. Metaliczny brzęk poniósł się po korytarzu. Odwrócił się gwałtownie, a w jego oczach zobaczyłem błysk czystej paniki. To nie była reakcja pracownika przyłapanego na lenistwie. To był strach zwierzęcia w potrzasku.

— Kim jesteś? — wysyczał, podnosząc się powoli.

— Przyjacielem Murtona. Podobno ma problemy z duchem. A ja mam alergię na zjawiska paranormalne.

Podszedłem bliżej, celowo naruszając jego przestrzeń osobistą. Spojrzałem na otwarty panel. Nie potrzebowałem zaawansowanych narzędzi, żeby zobaczyć to, co najważniejsze. Nielegalny port obejściowy, wlutowany niezdarnie w główną magistralę danych. Dyskretny, ale dla kogoś, kto wiedział, czego szukać, widoczny jak dziura w zębie. Stąd mógł odsysać moc obliczeniową i fragmenty sesji.

— To skomplikowane maszyny — powiedziałem, wskazując brodą na plątaninę kabli. — Wystarczy drobna modyfikacja, żeby część cyklu snu przekierować gdzie indziej. Sprzedać na czarnym rynku. Fragmenty marzeń, ludzkie fantazje. W Szarej Strefie zawsze znajdzie się na to kupiec. Albo po prostu podpiąć się do mocy obliczeniowej, żeby pokopać jakieś niszowe kryptowaluty. Prawda, Karski?

Zbladł. Pot spływał mu po skroni. Jego tik z kciukiem przyspieszył.

— Nie wiem, o czym mówisz. Robię tylko standardową konserwację.

— Twoje ręce mówią co innego. I twoje oczy też. Wyglądasz jak facet, który postawił na złego konia i właśnie widzi, jak ten koń łamie nogę na ostatniej prostej.

Milczał. Wiedziałem, że go mam. Technologia była tylko narzędziem. Prawdziwa walka toczyła się w sferze psychologii. On nie bał się Murtona. Bał się kogoś innego. Tego, komu nie dostarczył towaru na czas, albo tego, komu był winien pieniądze. Jego desperacja była niemal namacalna. To była moja dźwignia.

— Słuchaj, Karski — zacząłem spokojniejszym tonem. — Murton to przyzwoity gość. Nie chce cię zniszczyć. Chce tylko, żeby jego maszyna działała. Ja też nie chcę twojej skóry. Chcę tylko zamknąć sprawę. Masz dwie opcje. Albo to naprawisz, zapomnimy o sprawie, a ty znajdziesz sobie inny sposób na spłatę długów. Albo ja powiem Murtonowi, co znalazłem, a on zgłosi cię do gildii techników. Z twoim WPN trafisz na czarną listę. Koniec z pracą na Agorze. Będziesz czyścił filtry w ładowniach za racje żywnościowe.

Patrzył na mnie, a w jego oczach walczyły ze sobą strach i resztki dumy. W końcu duma przegrała. Zawsze przegrywa, gdy na szali leży przetrwanie.

— Dobrze — szepnął. — Naprawię to.

Kiwnąłem głową. Nie musiałem pytać, dla kogo kradł. To nie było częścią zlecenia. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę baru. Sprawa zamknięta. Prosta, brudna, codzienna. Jak samo życie w Podbrzuszu.

1.3

Murton czekał przy barze, polerując tę samą szklankę. Postawiłem przed nim pusty kalibrator, który Karski upuścił na podłogę.

— Twój duch został egzorcyzmowany — powiedziałem. — Maszyna będzie działać jak nowa. Daj chłopakowi spokój. Ma większe problemy niż ty.

Barman skinął głową, a na jego twarzy pojawiła się ulga. Przesłał resztę mojego honorarium. Czułem wibrację terminala w kieszeni płaszcza. Kolejny miesiąc z głowy. Kolejna mała wygrana w grze, której nie dało się wygrać, a jedynie remisować do następnej rundy.

Wyszedłem z „Rdzawej Orbity” i ruszyłem w stronę swojego sektora. Neonowe reklamy iskrzyły w gęstym powietrzu, odbijając się w kałużach rozlanej syntetycznej kawy i czegoś, co wolałem uznać za wodę. Minąłem kantynę, z której buchała para i zapach smażonego białka sojowego. Minąłem lombard, gdzie Grogin o fasetkowych oczach wyceniał właśnie czyjeś wspomnienia zapisane na kryształowym nośniku.

I wtedy ich zobaczyłem.

Stali przy wejściu do sekcji mieszkalnej dla bezklasowców, w miejscu, gdzie metalowe ściany były nagie, niepokryte żadnym hologramem reklamowym. Było ich może z dziesięciu. Terranie. Pochodzący z planety, której nie ma na mapach. Stali w milczeniu, jak grupa figur woskowych, którym ktoś zapomniał powiedzieć, że pożar w muzeum dawno ugaszono. Ich ubrania były czyste, ale znoszone. Ich twarze — puste. Ale to nie była zwykła pustka zmęczenia czy rezygnacji, którą widywałem na co dzień. To była pustka strukturalna. Jakby ktoś wyjął z nich kluczowy element, a reszta konstrukcji jeszcze o tym nie wiedziała i tylko siłą przyzwyczajenia trzymała się w pionie.

Ich oczy. To one mnie uderzyły. Nie patrzyły na nic konkretnego. Przesuwały się po zgiełku bez rejestrowania go, jakby oglądały film w obcym języku bez napisów. Znałem to spojrzenie. Widziałem je kiedyś w lustrze, dawno temu, zanim nauczyłem się je maskować cynizmem i fasadą detektywa z taniej, papierowej powieści.

Coś w ich zbiorowej, cichej traumie było echem. Niechcianym, zimnym dreszczem, który przebiegł mi po plecach, ignorując ciepło otoczenia. Wspomnieniem nie obrazu, a uczucia — uczucia absolutnego zagubienia i zerwania. Uczucia bycia zaledwie obserwowanym fragmentem w cudzym, niezrozumiałym eksperymencie.

Otrząsnąłem się, wcisnąłem dłonie głębiej w kieszenie płaszcza i ruszyłem dalej, przyspieszając kroku. To nie była moja sprawa. To był tylko kolejny smutny obrazek w tej wielkiej, obojętnej maszynie zwanej Agorą. Ale echo zostało. Cichy, fałszywy ton w symfonii stacji. Duch, którego nie dało się tak łatwo egzorcyzmować.

Rozdział 2:
Krąg Rozbitych Luster

2.1

Duch, którego egzorcyzmowałem u Murtona, był prosty. Miał na imię Karski i motywację starą jak świat — długi. Był problemem z podręcznika, anomalią w systemie, którą dało się sprowadzić do kilku linijek kodu i ludzkiej słabości. Sprawa zamknięta, kredyty na koncie, kolejna dziura w tonącym okręcie mojej egzystencji załatana na chwilę. Ale echo, które poczułem na widok Terran, było inne. To nie był fałszywy ton w symfonii stacji; to była cisza tam, gdzie powinna być muzyka. Strukturalna pustka, o której systemy Agory nie miały pojęcia, bo nie dało się jej zmierzyć, skwantyfikować i przypisać jej wartości WPN. A wszystko, co niemierzalne, dla Konsorcjum po prostu nie istniało.

Dlatego następnego dnia, zamiast zająć się archiwizacją zamkniętej sprawy Karskiego, co powinienem był zrobić, znalazłem się w drodze do Sektora 7G, znanego nieoficjalnie jako „Wygnanie”. To nie było zlecenie. To było jak drapanie swędzącej blizny, o której dawno miałem zapomnieć.

Droga do Wygnania była jak podróż w dół rzeki czasu technologicznego. Najpierw zniknęły wszechobecne hologramy reklamowe, ustępując miejsca gołym, metalowym ścianom pokrytym warstwą brudu i kondensacji. Potem zmieniło się światło — ostre, białe neony Iglicy i kolorowy chaos Podbrzusza ustąpiły miejsca rzadko rozstawionym, żółtym lampom sodowym, które rzucały długie, chorobliwe cienie. Powietrze też było inne. Zniknął zapach ozonu z przegrzanej elektroniki i syntetycznych perfum. Zastąpiła go woń wilgotnego metalu, stęchlizny i czegoś niepokojąco organicznego — zapachu zbyt wielu ludzi stłoczonych na zbyt małej przestrzeni, zapachu biedy.

Wygnanie nie było slumsem w klasycznym, ziemskim rozumieniu tego słowa. Nikt tu nie głodował w sensie biologicznym. Konsorcjum dbało o to, by każda „jednostka biologiczna” otrzymywała minimum kaloryczne niezbędne do podtrzymania funkcji życiowych. To była ta ich odroczona, systemowa forma okrucieństwa. Dajemy wam przeżyć, ale koszt tego przeżycia jest długiem, którego nigdy nie spłacicie.

Każdy z Terran, od starca po dziecko urodzone już na stacji, był obciążony „długiem ratunkowo-relokacyjnym”. Gigantyczną, abstrakcyjną sumą kredytów, którą Konsorcjum naliczyło sobie za ich „uratowanie”. Koszt transportu, kwarantanny, minimalnej opieki medycznej, przydziału przestrzeni życiowej. Dług ten sprawiał, że ich Wskaźnik Wartości Pracowniczej i Niezawodności był trwale ujemny. Byli niewypłacalni z definicji. A w logice Agory, jeśli twój WPN jest na minusie, jesteś mniej niż zerem. Jesteś błędem w arkuszu kalkulacyjnym, obciążeniem systemu. Nikt cię nie zatrudni, nikt ci nie wynajmie porządnego mieszkania, nikt nie sprzeda ci polisy ubezpieczeniowej. Jesteś duchem, ale nie tym z maszyny snów. Jesteś duchem w systemie ekonomicznym.

Domy Terran były tego odzwierciedleniem. Mieszkali w labiryncie starych kontenerów towarowych, ustawionych jeden na drugim i połączonych prowizorycznymi trapami i kładkami. Kiedyś te kontenery służyły do przewożenia luksusowych towarów między systemami. Teraz, puste i zdekomisjonowane, stały się ostatnim schronieniem dla tych, którzy stracili wszystko. Ich metalowe ściany były zimne w dotyku, a wewnątrz panowała ciasnota i półmrok. Z zewnątrz wyglądały jak cmentarzysko zapomnianych przez logistykę pudełek. Od wewnątrz — jak ul, w którym zamiast miodu produkuje się traumę.

Przechadzałem się między nimi, czując się jak intruz. Z wnętrza kontenerów dobiegały stłumione dźwięki — płacz dziecka, cicha rozmowa, melodia nucona z pamięci, fałszywa i pełna tęsknoty. Nikt mnie nie zaczepiał. Ich spojrzenia były ulotne, jakby patrzyli przeze mnie. To nie była wrogość. To była apatia zrodzona z bólu tak wielkiego, że nie zostawiał już miejsca na inne emocje.

W końcu zauważyłem niewielki, nieoznakowany kontener, z którego dochodziło coś na kształt zorganizowanego szmeru. Drzwi były lekko uchylone, a ze szczeliny sączyło się słabe, ciepłe światło. Coś w tym obrazie — małym punkcie światła w morzu rdzy i cienia — przyciągnęło mnie jak ćmę. To nie był rozsądek. To był instynkt. Ten sam, który kazał mi zwracać uwagę na nerwowy tik Karskiego. Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Krąg Rozbitych Luster.

2.2

Wnętrze kontenera było niemal puste. Ktoś usunął wszystkie wewnętrzne przegrody, tworząc jedną, długą przestrzeń. Podłogę wyłożono zużytymi matami transportowymi, a jedynym źródłem światła była pojedyncza, lewitująca kula luminescencyjna, która unosiła się pośrodku, rzucając miękkie, drżące światło. Powietrze było ciężkie, ale nie od smrodu. Pachniało ludźmi, ich oddechem, ciepłem ich ciał i czymś jeszcze — zapachem potężnej, umysłowej koncentracji.

W kręgu na podłodze siedziało kilkanaście osób. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Siedzieli w milczeniu, z zamkniętymi oczami. Ich twarze były maskami skupienia i bólu. Pośrodku kręgu, tuż pod lewitującą kulą, leżały rozrzucone drobne przedmioty: fragment polerowanego metalu, garść piasku w szklanym naczyniu, zwęglony kawałek materiału, kilka wyblakłych fotografii, które musieli zabrać ze sobą. Relikwie. Fragmenty świata, który już nie istniał.

Jedna kobieta stała poza kręgiem, plecami do mnie. Obserwowała grupę z taką samą intensywnością, z jaką oni próbowali zajrzeć w głąb siebie. Była wysoka i smukła, ubrana w prostą, szarą tunikę, taką samą jak wszyscy tutaj. Długie, ciemne włosy miała splecione w gruby warkocz. Nie widziałem jej twarzy, ale cała jej postawa mówiła o napięciu trzymanym w ryzach siłą woli. Jak struna instrumentu, naciągnięta do granic wytrzymałości, która wibruje, ale jeszcze nie pęka.

To musiała być Anna Niewiadomska.

— Zimno — odezwał się nagle starzec siedzący w kręgu. Jego głos był cichy i łamliwy jak suchy liść. — Zawsze najpierw było zimno. Takie… metaliczne zimno. Na skórze.

— Gładkie — dodała młoda kobieta po drugiej stronie kręgu. Jej oczy pozostawały zamknięte, a po policzku spływała pojedyncza łza. — Stół był gładki i zimny. Jak lód.

— Światło — szepnął ktoś inny. — Nie żarówki. Nie słońce. Oślepiające. Ale bez ciepła.

Mówili w fragmentach. Rzucali w ciszę pojedyncze słowa, obrazy, odczucia. Jak rozbitkowie na oceanie, którzy wykrzykują swoje pozycje w nadziei, że ktoś złoży z tego mapę. To był właśnie Krąg Pamięci. Nie próbowali opowiadać historii. Wiedzieli, że to niemożliwe. Trauma rozerwała ich wspomnienia na strzępy. Próbowali je składać, kawałek po kawałku, jak archeolodzy odtwarzający naczynie z garści skorup. Każdy miał tylko fragment. Razem mogli mieć… coś więcej.

Kobieta stojąca plecami do mnie drgnęła. Powoli, jakby każdy ruch sprawiał jej ból, odwróciła się w moją stronę. I wtedy zobaczyłem jej twarz. Była młoda, może trzydziestoletnia, ale jej oczy były stare. Bardzo stare. Widziałem w nich determinację, ale pod nią, jak ciemna woda pod cienką warstwą lodu, kryło się morze traumy i bezsilności. Była piękna w ten tragiczny, poraniony sposób, jak posąg, który przetrwał trzęsienie ziemi — wciąż rozpoznawalny, ale na zawsze naznaczony pęknięciami.

Spojrzała na mnie bez zdziwienia. Jakby spodziewała się, że ktoś w końcu przyjdzie. Jej spojrzenie nie było ani wrogie, ani przyjazne. Było badawcze. Zmierzyła mnie od stóp do głów, jej wzrok zatrzymał się na moment na znoszonym trenczu i starych, skórzanych butach. Na mojej analogowej fasadzie w tym cyfrowym świecie.

Zrobiła krok w moją stronę, poruszając się bezszelestnie. — Zgubił się pan? — zapytała cicho. Jej głos był melodyjny, ale pozbawiony wibracji. Mówiła w standardowym języku Konsorcjum z lekkim, dziwnie brzmiącym akcentem, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Akcentem Ziemi. — Szukałem miejsca, gdzie cisza jest głośniejsza niż hałas — odparłem, używając starego, detektywistycznego frazesu. To była moja tarcza. Mój sposób na trzymanie dystansu. Uniosła lekko kącik ust, ale to nie był uśmiech. To był grymas zrozumienia. — To dobrze pan trafił. Tutaj mamy tylko to. Ciszę i jej echa. Czego pan chce?

Nie odpowiedziałem od razu. Zamiast tego, mój wzrok powędrował z powrotem do kręgu. Do tych ludzi, którzy z takim wysiłkiem próbowali poskładać swoje rozbite dusze. To nie było śledztwo. To była sesja terapeutyczna zrodzona z desperacji. — To, co robicie… — zacząłem, nie wiedząc, jak to ująć. — Pomaga? — Czasem — odparła. — Czasem ktoś przypomni sobie nowy szczegół. Zapach. Dźwięk. Kształt symbolu na ścianie. To jak szukanie igły w stogu siana, tylko że nie wiemy, czy szukamy igły, czy może ziarenka piasku. A stóg siana płonie. — I co potem? Kiedy już złożycie te fragmenty? Co macie nadzieję znaleźć? — naciskałem, czując się jak brutal wdzierający się do sanktuarium. Odwróciła wzrok, patrząc na lewitującą kulę światła. — Mapę — szepnęła, a w tym jednym słowie zawarta była cała ich nadzieja i cała ich rozpacz. — Legendę o mapie gwiezdnej. Wierzymy, że gdzieś w naszych pofragmentowanych wspomnieniach, ukryte są koordynaty. Droga do domu.

Mit mapy gwiezdnej. Słyszałem o tym. Plotka krążąca po Podbrzuszu, traktowana z mieszaniną litości i pogardy. Opowieść o tym, że porywacze, kimkolwiek byli, wgrali w umysły swoich ofiar pełną mapę galaktyki, a wśród niej drogę powrotną na Ziemię. Dla cyników z Agory była to bajka dla straumatyzowanych dorosłych. Sposób na przetrwanie w obliczu beznadziei. Ale dla nich… dla nich to było wszystko. Jedyny powód, by rano wstać z pryczy w zimnym, metalowym kontenerze.

— Domu już nie ma — powiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Konsorcjum usunęło Ziemię z oficjalnych rejestrów po „Incydencie”. Uznano ją za stratę całkowitą. — Systemy Konsorcjum nie są jedynym źródłem prawdy — odparła, a w jej głosie po raz pierwszy usłyszałem nutę stali. — My pamiętamy. Pamiętamy trawę. Pamiętamy deszcz. Pamiętamy słońce, które grzało. To istnieje, nawet jeśli nie ma tego w waszych bazach danych. I wierzymy, że droga powrotna też istnieje. Gdzieś tutaj. — Wskazała na skronie ludzi siedzących w kręgu. — Musimy ją tylko odnaleźć, zanim… zanim wszystko zniknie.

Zrozumiałem. Pamięć była dla nich wyścigiem z czasem. Każdy dzień, każda nowa trauma życia na Agorze zacierała stare ślady. Byli żywymi archiwami, które ulegały powolnej degradacji. Ich poszukiwania nie były tylko aktem nadziei. Były aktem desperackiej konserwacji.

Stałem tam, w progu tego prowizorycznego sanktuarium, i czułem, jak mój cynizm, moja tarcza z taniej powieści noir, zaczyna pękać. Problem z rozbitymi lustrami jest taki, że w każdym fragmencie, nieważne jak małym, możesz zobaczyć odbicie własnej twarzy. A ja w ich bólu widziałem echo swojego własnego, dawno pogrzebanego zagubienia.

Odwróciłem się, by odejść. To wciąż nie była moja sprawa. To był ich ból, ich nadzieja, ich mityczna mapa. — Poczekaj — powiedziała za mną Anna Niewiadomska. Zatrzymałem się, ale nie odwróciłem. — Czasem ludzie znikają — ciągnęła cicho, ale jej głos niósł się w ciszy kontenera. — Nawet stąd. Znikają i nigdy nie wracają. FPK mówi, że to ucieczki. Że nie wytrzymali długu i uciekli w głąb Strefy. Ale my wiemy, że to nieprawda. Oni by nas nie zostawili. Nie zostawiliby Kręgu. Czułem jej spojrzenie na plecach. Zimne i palące jednocześnie. — Piotr zaginął trzy dni temu. Miał jedno z najczystszych wspomnień. Pamiętał fragment, który wyglądał jak konstelacja. Rysował go w kółko. Teraz go nie ma. A my… my zebraliśmy wszystko, co mieliśmy. Każdy kredyt. Potrzebujemy kogoś, kto potrafi szukać. Kogoś, kogo nie obchodzą numery WPN. Kogoś, kto rozumie duchy.

Odwróciłem się powoli. Patrzyła na mnie, a w jej wyciągniętej dłoni leżał mały, sfatygowany woreczek. Czułem przez materiał chłód kilkudziesięciu metalowych monet o niskim nominale. To była zapłata. Śmieszna. Żałosna. I jednocześnie najcięższa, jaką kiedykolwiek mi zaoferowano. Bo nie płacili kredytami. Płacili ostatnim okruchem nadziei.

I ja, Carl Bennett, cynik, relikt, facet, który za pieniądze znalazłby dziurę w całej próżni, wiedziałem, że jestem w potrzasku. Bo odmówienie tej sprawie byłoby jak przyznanie, że duch z mojej własnej przeszłości ostatecznie wygrał.

Rozdział 3:
Trzydzieści Srebrnikówi Obietnica (Rozwinięcie)

3.1

Worek z monetami leżał na moim biurku i zdawał się na mnie patrzeć. Mały, brudny, uszyty z jakiegoś syntetycznego płótna, które widziało lepsze dni dekady temu. Leżał tam niczym porzucone, zdeformowane serce i uginał pod sobą solidny, dębowy blat. Dąb. Prawdziwe drewno, relikt z czasów, gdy rzeczy miały wagę, fakturę i historię. Kupiłem to biurko za pierwsze uczciwie zarobione kredyty na Agorze, przepłacając trzykrotnie, tylko po to, by mieć w swoim sterylnym, metalowym świecie jeden, jedyny fragment czegoś, co pamiętało słońce i deszcz, a nie tylko lampy UV i systemy zraszające. Teraz ten kawałek mojej prywatnej, anachronicznej twierdzy był profanowany przez ciężar beznadziejnej sprawy.

Za wzmocnioną szybą syntetyczny deszcz Agory bębnił w jednostajnym, hipnotycznym rytmie. Dźwięk zaprojektowany przez jakiegoś korporacyjnego psychologa, by uspokajać masy w trzewiach stacji, symulować normalność w świecie, który z normalnością nie miał nic wspólnego. Każda kropla uderzała w szybę z identyczną siłą i w idealnie wymierzonym interwale. Nie było w tym przypadku, nie było poezji. Była tylko zimna, obojętna matematyka. Perkusja dla przegranych spraw.

Nalałem sobie dwa palce tej samej bursztynowej podróbki, która wciąż stała na blacie. Etykieta obiecywała „Ducha Kentucky”, ale ciecz w środku miała z Kentucky tyle wspólnego, co ja z byciem bohaterem. Pachniała waniliną, wędzoną solą i chemicznym żalem. Alkohol nie palił w gardle tak, jak powinien. Spłynął po przełyku z syntetyczną gładkością, nie zmywając smaku tej dziwnej, niechcianej kapitulacji, która dokonała się tam, w kontenerze pachnącym stęchlizną, ozonem i skondensowaną ludzką koncentracją.

Przyjąłem sprawę.

To zdanie odbijało się echem w mojej czaszce, zagłuszając nawet metodyczny stukot deszczu. Wbrew logice, która kazała mi brać tylko zlecenia od klientów z dodatnim WPN. Wbrew instynktowi samozachowawczemu, który przez lata nauczył mnie, że najgorsze kłopoty zaczynają się od spojrzenia w oczy pełne szczerej desperacji. Wbrew żelaznej zasadzie numer jeden, wykutej w pierwszych, brutalnych latach na tej stacji: nie tyka się spraw, za które płacą sercem, a nie kredytami. Serce nie pokryje kosztów informatora ani nie naoliwi trybów zardzewiałej, biurokracji.

Spojrzałem na swój odbity w szklance wizerunek. Zmęczona twarz faceta, który dawno przestał liczyć lata. Cienie pod oczami były głębsze niż niektóre sektory Podbrzusza. Zrobiłem to, bo w jej oczach, w oczach Anny, zobaczyłem echo czegoś, co pogrzebałem dawno temu. Tego samego, zimnego przerażenia i zagubienia, które czułem, gdy…

Zamknąłem oczy. Nie. Tej ścieżki nie wolno mi było otwierać.

Bo odmówienie tej sprawie byłoby jak przyznanie, że duch z mojej własnej przeszłości ostatecznie wygrał. A ja wciąż, wbrew wszystkiemu, byłem zbyt uparty, by dać mu tę satysfakcję. Cholera.

Właśnie wtedy usłyszałem pukanie. Tak ciche, że na początku uznałem je za losowy trzask w systemach wentylacyjnych stacji. Ale potem przyszło znowu. Nieśmiałe, prawie niesłyszalne w szumie deszczu, ale uporczywe. Trzy szybkie, nerwowe uderzenia. To nie był stukot kastetów korporacyjnego windykatora ani pewne, aroganckie pukanie funkcjonariusza FPK. To pukał ktoś, kto bał się odpowiedzi. Ktoś, kto pukał, bo nie miał innego wyjścia.

Warknąłem coś pod nosem, odstawiając szklankę z głośniejszym niż zamierzałem stuknięciem. Spokój, ten kruchutki, ledwo zlepiony spokój wieczoru, prysł jak bańka mydlana. Odsunąłem ciężkie krzesło, którego skrzypienie było jedynym nieregularnym dźwiękiem w tym pokoju. Podszedłem do drzwi, przekręcając w zamku stary, mechaniczny rygiel — kolejny z moich anachronizmów, moja prywatna polisa ubezpieczeniowa przeciwko hakerom i cyfrowym wytrychom. Otworzyłem z zamiarem, by warknąć na intruza i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.

W progu stała ona. Anna Niewiadomska.

A za nią, jak dwa filary podtrzymujące walący się strop, stało dwóch starszych mężczyzn, których widziałem w kręgu. Stali w kałuży światła z korytarza, trójka przemoczonych, przygarbionych duchów. Woda kapała z ich znoszonych płaszczy, tworząc małą, brudną sadzawkę na metalowej podłodze mojego biura. Przynieśli ze sobą zapach wilgoci, z recyklingowanego powietrza i strachu. Ale w ich oczach, pod warstwą lęku i zmęczenia, widziałem też tę samą, cichą, upartą determinację.

Mój pancerz, który na chwilę pękł tam, w ich slumsach, zaskoczył z powrotem na miejsce z głośnym, mentalnym zgrzytem. Zimna furia zalała mi umysł — furia na nich, za to, że tu przyszli, że ośmielili się przekroczyć granicę i wejść do mojej jaskini. Ale przede wszystkim furia na samego siebie, za tę chwilę słabości, która ich tu sprowadziła.

— Czego wy tu chcecie? — mój głos był szorstki od alkoholu i samokrytyki. Nie zaprosiłem ich do środka. Pozwoliłem im stać w progu, w przeciągu.

Jeden ze starszych mężczyzn wzdrygnął się, jakby moje słowa były fizycznym ciosem. Drugi wbił wzrok w swoje rozpadające się buty. Tylko Anna wytrzymała moje spojrzenie.

— To była pomyłka — powiedziałem dobitnie, wskazując brodą na woreczek leżący na biurku. — Zabierzcie to. Nie mogę przyjąć tej sprawy.

Zimna, brutalna logika zysku i straty, jedyny prawdziwy duch tej stacji, wróciła na swoje miejsce, jak balsam na poparzoną empatią duszę.

— Moje stawki są wysokie — ciągnąłem, celowo okrutnie, patrząc jej prosto w te jej stare, zmęczone oczy. — Ta kwota… — Podszedłem do biurka, chwyciłem woreczek. Był żałośnie lekki. Wysypałem jego zawartość na dębowy blat. Monety o różnych nominałach, z różnych systemów, większość bezwartościowa poza rynkami kolekcjonerskimi, potoczyły się z cichym brzękiem. — …to kurz. Nie wystarczy nawet na przekupienie portiera w archiwum FPK, a będę musiał go przekupić, bo wasz Piotr Kowalski nie miał WPN. Dla systemu był przezroczysty. Statystyczny szum. Szukanie go to jak szukanie konkretnej kropli w tym syntetycznym deszczu za oknem.

Zgarnąłem monety z powrotem do worka i rzuciłem go na podłogę u jej stóp. Brzęk był ostateczny, żałosny.

— Nie prowadzę spraw pro bono. Nie stać mnie na to. Nikogo w Podbrzuszu nie stać. Idźcie do domu. Zapomnijcie o Kowalskim i o mnie. To jedyna rada, jaką mogę wam dać za darmo.

Mówiłem to, by ich zranić. By ich zniechęcić. By zabić tę absurdalną nadzieję, którą we mnie zobaczyli, zanim zdąży zakwitnąć i wydać trujące owoce kłopotów, które z pewnością przerosną ich i mnie. Odwróciłem się, dając im do zrozumienia, że audiencja jest skończona.

Anna słuchała w milczeniu. Nie drgnęła. Nie schyliła się po pieniądze. Jej spojrzenie było niewzruszone, jakby moje słowa były tylko kolejnym rodzajem deszczu, który trzeba przeczekać. Czułem jej wzrok na plecach, cięższy niż ten worek z monetami.

— Nie mamy nikogo innego — powiedziała w końcu cicho, ale jej głos miał w sobie twardość, która przebiła się przez mój cynizm jak diamentowe wiertło przez zardzewiałą blachę. — I wiemy, że nie chodzi o kredyty. My to wiemy. I pan też to wie.

Zrobiła krok do przodu, wchodząc w bezpieczną przestrzeń mojego biura. Kopnęła lekko woreczek, który przesunął się z cichym szuraniem. Zatrzymała się tuż przed biurkiem, jej wzrok spoczął na pustoszejącej szklance, a potem przeniósł się na mnie. Czułem się jak owad przypięty szpilką do tablicy.

— To, co pan mówi, jest prawdą. Prawdą tej stacji. Prawdą liczb i transakcji. Ale jest też inna prawda. Piotr był jednym z nas. Pamiętał coś ważnego. Coś, co mogło być fragmentem mapy. Nadziei. A teraz go nie ma. I nikt oprócz nas nie zauważył jego zniknięcia.

Zamilkła na chwilę, a w ciszy słyszałem tylko kapanie wody z ich płaszczy i regularne bębnienie deszczu.

— Powiedział pan, że ktoś, kto też został wyrwany, zrozumie.

To jedno słowo. Wyrwany. Uderzyło we mnie z siłą fizycznego ciosu. Nagle deszcz za oknem przestał być deszczem. Stał się szumem statycznym, tym samym, który wypełniał mi uszy tamtej nocy w 1957. Zapach taniej whisky zmienił się w woń spalonego ozonu i gorącego metalu. Cienie w kątach biura zgęstniały, przybrały kształty zbyt wysokie, zbyt chude, o kończynach za długich, by mogły należeć do człowieka. Czułem na skórze ten sam paraliżujący chłód, tę samą wszechogarniającą bezsilność.

— Nie przyszliśmy tu negocjować stawki — dokończyła Anna, nieświadoma burzy, którą rozpętała w mojej głowie. — Przyszliśmy dać panu to, co mamy. Początek. Resztę zdobędziemy. Będziemy pracować. Sprzedamy wszystko, co nam zostało. Ale nie odejdziemy.

Stałem odwrócony plecami, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbijały mi się w skórę. Walka, którą toczyłem, nie była z nimi. Była ze mną. Z tym dzieciakiem z Nebraski, który patrzył w gwiazdy, dopóki gwiazdy nie spojrzały na niego.

Przegrałem.

Odetchnąłem głęboko, a powietrze w płucach paliło jak kwas. Powoli, bardzo powoli się odwróciłem. Moja twarz musiała być maską obojętności wykutą z lodu, bo jeden ze starszych mężczyzn cofnął się o krok. Ale Anna stała niewzruszona. Czekała.

Mój wzrok powędrował do leżącego na podłodze worka. Potem z powrotem na nią.

W ustach miałem smak popiołu.

— Gdzie mieszkał Kowalski? — zapytałem, a mój głos był pusty i pozbawiony życia.

3.2

Cisza, która zapadła po moim pytaniu, była gęsta i ciężka jak niewzbudzona materia. Moje słowa, szorstkie i niechętne, zawisły w powietrzu między nami, brzydka, ale nieodwołalna obietnica. Twarz Anny, do tej pory napięta maska determinacji, na ułamek sekundy złagodniała. Ulga, tak czysta i krucha, że prawie bolesna do oglądania, przemknęła przez jej stare oczy. Jeden ze starszych mężczyzn u jej boku zamknął na moment oczy i wypuścił powietrze w cichym, drżącym westchnieniu, jakby przez ostatnie kilka minut wstrzymywał oddech.

Mój żołądek skręcił się w ciasny, zimny węzeł. Satysfakcja, której powinienem był doświadczyć — satysfakcja z podjęcia decyzji, z odzyskania kontroli — nie nadeszła. Czułem się, jakbym właśnie świadomie wszedł w rwącą rzekę, wiedząc, że nie umiem pływać.

Anna nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego, jej wzrok powędrował do małego, brudnego woreczka leżącego na metalowej podłodze. Jej spojrzenie było pozbawione wyrzutu, ale pełne cichej godności, która była głośniejsza niż jakikolwiek krzyk. Następnie skinęła głową w stronę starszego mężczyzny po jej prawej stronie. Tego, który wcześniej wbił wzrok w swoje buty.

Starzec poruszył się z powolną, sztywną gracją. Schylił się, a stawy trzasnęły mu cicho w nienaturalnej ciszy biura. Podniósł woreczek z podłogi dwiema rękami, jakby podnosił z prochu upadłą relikwię. Jego dłonie były pomarszczone i naznaczone plamami starczymi, ale też siłą — siłą rąk, które w innym życiu musiały pracować w ziemi, a nie polerować metalowe panele czy segregować odpady. Z cichą, pełną szacunku powagą położył woreczek na samym środku mojego dębowego biurka. Nie jako zapłatę. Jako ofiarę.

— Piotr Kowalski — zaczęła w końcu mówić Anna, a jej głos, choć cichy, był teraz precyzyjny i ostry jak skalpel chirurga. — Mieszkał w kontenerze B-7, w trzecim rzędzie od ściany reaktora. Był… cichy. Samotny. Przed… przedtem był nauczycielem historii. Tutaj zajmował się naprawą drobnej elektroniki dla innych. Nigdy nie sprawiał kłopotów.

Jej słowa malowały obraz człowieka, który starał się być niewidzialny, co w logice Agory było najlepszą strategią przetrwania dla kogoś z ich statusem. Był kolejnym duchem w systemie.

— Był dla nas kimś więcej niż tylko przyjacielem — kontynuowała, a jej wzrok znowu powędrował ku niewidzialnemu punktowi za moją głową, jakby odczytywała scenariusz z przeszłości. — Był kluczowym fragmentem naszej układanki. W Kręgu Pamięci każdy z nas ma jakieś okruchy. Rozbite lustra. Piotr miał największy, najczystszy fragment. Pamiętał drogę. Pamiętał wzór.

— Mapę gwiezdną — prychnąłem, nie mogąc się powstrzymać. Cynizm był jak odruch, jak kaszel w zadymionym pomieszczeniu. — Bajki dla dzieci, pani Niewiadomska. Kosmiczny folklor dla tych, którzy stracili wszystko inne. Konsorcjum ma mapy każdego znanego centymetra tej galaktyki. Gdyby Ziemia istniała, byłaby na nich.

— Pan myśli, że szukamy miejsca — odparła, a w jej głosie nie było urazy, tylko cierpliwość kogoś, kto tłumaczy rzecz oczywistą dziecku. — My szukamy dowodu. Dowodu, że nie zwariowaliśmy. Że nasza przeszłość była prawdziwa. Piotr nie pamiętał po prostu mapy. On ją… widział. W snach. Rysował ją w kółko na każdym skrawku papieru, na metalowych ścianach. Gwiazdy, linie, wektory. To było coś więcej niż wspomnienie. To była obsesja. Była najjaśniejsza.

Oparłem się o biurko, czując jego solidne, prawdziwe drewno pod dłońmi. Byłem w pułapce i wiedziałem o tym. Spojrzałem na woreczek. Z leniwą, udawaną obojętnością rozwiązałem sznurek i po raz drugi tego wieczoru wysypałem jego zawartość.

Tym razem jednak patrzyłem uważniej. Było tam kilkadziesiąt monet. Garść standardowych, Uniwersalnych Kredytów Konsorcjum, o niskim nominale. Ale oprócz nich leżały też inne. Dwa ciężkie, kwadratowe żetony z niebieskiego metalu, waluta górników z gromady Cygnus. Kilka opalizujących, cienkich jak opłatek dysków z masy perłowej, używanych przez handlarzy gazem z mgławicy Koński Łeb. Jeden, poczerniały i wyślizgany krążek z wybitym symbolem jakiegoś insekta, pochodzący z tak głębokiej Szarej Strefy, że nawet ja nie miałem pewności co do jego pochodzenia.

To nie były oszczędności. To była kronika ich desperacji. Każda moneta była historią o podjętej pracy, której nikt z oficjalnym statusem by się nie tknął. Czyszczenie radioaktywnych filtrów. Ręczne sortowanie toksycznych odpadów. Prace transportowe w niewentylowanych ładowniach. Godziny, dni, miesiące upokorzeń i ryzyka, przeliczone na tę żałosną, wielowalutową kupkę metalu.

Mój umysł, z nawyku, zaczął kalkulować. Po przeliczeniu na standardowe kredyty, po uwzględnieniu lichwiarskich kursów wymiany w kantorach Podbrzusza, cała ta suma nie pokryłaby nawet jednego dnia mojej standardowej pracy. Nie wystarczyłaby na łapówkę dla sierżanta FPK, ledwo starczyłaby na opłacenie mojego najtańszego informatora. Zgodnie z logiką Agory, ta zapłata była obelgą.

Ale sposób, w jaki oni patrzyli na tę kupkę monet, mówił co innego. Patrzyli na nią z nabożnym szacunkiem, z bólem i dumą. To nie były dla nich pieniądze. To był namacalny, skrystalizowany dowód ich poświęcenia. To była ich nadzieja, której nadali wagę i kształt.

Czułem, jak w mojej głowie zderzają się dwa wszechświaty. Świat mierzalny, świat kredytów, kontraktów i bilansów zysków i strat. Świat, w którym nauczyłem się przetrwać. I drugi świat. Świat niemierzalny. Świat symboli, poświęcenia, traumy i nadziei. Świat, od którego uciekałem przez większość mojego drugiego życia.

Zostałem wynajęty do przeprowadzenia śledztwa. Ale zapłacono mi w walucie, której nie akceptował żaden bank w galaktyce. Zapłacono mi w nadziei. A ja, cynik i pragmatyk, czułem jej ciężar na dłoni, cięższy niż ołów.

Zgarnąłem monety z powrotem do woreczka. Dźwięk był suchy i ostateczny. Nie rzuciłem go. Położyłem go delikatnie obok mojej szklanki z whisky. Dwa rodzaje duchów, dwa rodzaje paliwa na przetrwanie.

— Potrzebuję wszystkiego, co macie na jego temat — powiedziałem, a mój głos był już spokojniejszy, pozbawiony wcześniejszej szorstkości. Był to głos człowieka, który pogodził się z przegraną. — Jego zdjęcie. Listę miejsc, w których bywał. Nazwiska ludzi, z którymi rozmawiał. Każdy skrawek papieru, na którym rysował te swoje gwiazdy. Każdy, najdrobniejszy szczegół. Nawet jeśli wydaje wam się bez znaczenia. W moim fachu nie ma rzeczy bez znaczenia.

Anna skinęła głową. Ulga na jej twarzy ustąpiła miejsca nowej, skupionej energii. Z ofiary znowu stawała się liderką.

— Mamy to wszystko — powiedziała. — Czekaliśmy. Mieliśmy nadzieję, że pan się zgodzi.

Wyjęła z kieszeni swojej tuniki mały, zużyty datapad. Podała mi go. Jego obudowa była porysowana, a ekran migotał, ale wiedziałem, że w środku znajdę pierwszy, kruchutki wątek mojej nowej, beznadziejnej sprawy. Sprawy Piotra Kowalskiego. Sprawy rozbitych luster.

3.3

Trzymałem w dłoni ich datapad. Był lekki, prawie niematerialny, ale ciążył mi jak blok ołowiu. To było to. Pieczęć na umowie, której nie chciałem, zapłata w walucie, której nie uznawałem, za sprawę, która cuchnęła beznadzieją na kilometr. Spojrzałem znad migoczącego ekranu na ich twarze. Na ulgę w oczach starszego mężczyzny, na cichą, skupioną energię Anny Niewiadomskiej. Zobaczyli we mnie rycerza. A ja byłem tylko facetem w znoszonym trenczu, który próbował opłacić czynsz i utrzymać swoje własne duchy na uwięzi za pomocą taniej whisky i grubego pancerza cynizmu.

Ta ich nadzieja była niebezpieczna. Była jak iskra w pomieszczeniu wypełnionym łatwopalnym gazem. I to ja stałem pośrodku z kanistrem.

Poczułem, jak zimna, znajoma logika wraca na swoje miejsce, jak żelazna klamra zaciskająca się wokół serca. Musiałem to zrobić. Nie dla siebie. Dla nich. Musieli zrozumieć, w co wchodzą. Musieli zobaczyć potwora w całej jego okazałości, zanim zdecydują się wejść do jego jaskini.

— Siadajcie — powiedziałem, a mój głos był twardy i pozbawiony emocji. Wskazałem na chybotliwe krzesło dla gości i na róg mojego biurka. To nie była propozycja. To był rozkaz.

Anna i jeden ze starszych mężczyzn usiedli. Drugi został przy drzwiach, jak wartownik strzegący drogi ucieczki, której, jak wiedziałem, wkrótce będą pragnąć.

Obróciłem datapad w dłoniach, a potem odłożyłem go na blat obok woreczka z ich monetami. Dwa eksponaty w mojej improwizowanej lekcji brutalnej rzeczywistości.

— Dobrze — zacząłem, splatając dłonie na blacie. — Przyjąłem sprawę. Ale zanim pójdziemy dalej, musicie coś zrozumieć. Musicie zrozumieć zasady gry, w którą właśnie postawiliście wszystko, co macie. Bo ja je znam. A wy, z całym szacunkiem, jesteście jak dzieci, które znalazły naładowany pistolet.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na oświetlony neonami, mokry od syntetycznego deszczu kanion ulicy.

— Agora to nie jest miejsce. To jest system. Ekosystem. Działa na prostych zasadach. Wszystko ma swoją cenę, wszystko ma swoją wartość. Wartość jest wyrażona w Kredytach Synergii i Wskaźniku WPN. To, co nie daje się zmierzyć tymi metrykami, nie istnieje. Miłość, honor, sprawiedliwość, nadzieja… to szum w danych. Błędy zaokrąglenia.

Odwróciłem się i wskazałem na woreczek. — To jest nasza amunicja. Powiedzmy, po zaokrągleniu w górę, sto kredytów. Czy wiecie, ile kosztuje informacja na tej stacji? Przychylność niskiego rangą funkcjonariusza FPK, żeby „przypadkiem” zostawił otwarty dostęp do archiwum na pięć minut? Pięćset kredytów. Szept od dokera, który widział coś, czego nie powinien? Sto kredytów za dwa słowa, jeśli ma dobry dzień. Analiza danych z publicznych kamer przez hakera z Szarego Splotu? Tysiąc kredytów, płatne z góry. Ta kwota — wskazałem ponownie na worek — nie wystarczy nawet na rozgrzewkę. To jak próba ugaszenia pożaru reaktora za pomocą pistoletu na wodę.

Przeszedłem na drugą stronę biurka, siadając na jego krawędzi, by być bliżej nich. Bliżej, by mogli zobaczyć, że nie żartuję.

— Mówicie: zaginął człowiek. Ja mówię: zniknął błąd w systemie. Terranin bez dodatniego WPN. Dla Federalnej Policji Konsorcjum wasz Piotr Kowalski nie jest nawet statystyką. Dlaczego mieliby go szukać? To nie jest opłacalne. Każda godzina pracy funkcjonariusza to koszt. Każde zużycie sprzętu to koszt. A jaki jest potencjalny zysk z odnalezienia niewypłacalnego dłużnika? Żaden. Sprawa zostanie zamknięta z adnotacją „prawdopodobna ucieczka w celu uniknięcia zobowiązań”. Koniec. Nikt nie kiwnie palcem.

Starszy mężczyzna na krześle pochylił głowę. Słyszałem, jak ta brutalna, korporacyjna logika miażdży resztki jego nadziei. Anna wciąż patrzyła na mnie niewzruszona, ale widziałem, jak jej palce zaciskają się na oparciu krzesła.

— A teraz najgorsze — ciągnąłem bezlitośnie. — Załóżmy, że macie rację. Że to nie była ucieczka. Że ktoś go zabrał. Kto ma na Agorze środki i motywację, by porywać ludzi, zwłaszcza tych niewidzialnych dla systemu? Odpowiedź jest prosta: ci, którzy są systemem. Jedna z wielkich korporacji. Chrono-DREAM, Bio-Synth, Omni-Corp, wybierzcie sobie nazwę. Jeśli wasz Piotr miał w głowie coś cennego, jakąś informację, jakiś „fragment mapy”, to właśnie oni by się tym zainteresowali.

— A jeśli za tym stoi korporacja — mój głos stał się cichy i śmiertelnie poważny — to ta rozmowa jest aktem samobójstwa. Wy nie rozumiecie. Oni nie działają jak pospolici bandyci. Oni nie łamią prawa. Oni są prawem. Mają swoje prywatne armie, zwane eufemistycznie „działami ochrony”. Mają swoich prawników, którzy potrafią zagiąć czasoprzestrzeń w traktatach handlowych. Mają swoje czarne placówki badawcze, o których nie wie nawet FPK. Jeśli wejdziemy im w drogę, nie skończy się na pogróżkach. Przyślą „sanitariuszy”. Cichych, skutecznych ludzi, którzy wymazują problemy. Wymażą was, wymażą mnie, wymażą zapisy z kamer, że kiedykolwiek istnieliśmy. A na koniec wystawią Konsorcjum rachunek za „utylizację odpadów organicznych zagrażających stabilności rynkowej”. I Konsorcjum im za to zapłaci.

Zapadła kompletna cisza. Słychać było tylko jednostajny, obojętny szum deszczu za oknem. Moje słowa zawisły w powietrzu jak toksyczny pył. To była prawda. Naga, brzydka, odarta z iluzji. To była Agora.

Zrobiłem to. Wygrał cynik. Wygrał pragmatyk. Zbudowałem wokół nich mur z beznadziei tak wysoki, że nie mogli go przeskoczyć. Zrobiłem to, by ich chronić. I by chronić siebie. Bo ta ich cicha, uparta godność zaczynała wiercić dziury w moim własnym pancerzu.

Wstałem i podszedłem do biurka. Dwiema rękami delikatnie przesunąłem woreczek z monetami i datapad na ich stronę. Z powrotem.

— Dlatego nie mogę przyjąć tej sprawy. Nie za te pieniądze. Nie za żadne pieniądze. To, o co prosicie, to nie śledztwo. To wypowiedzenie wojny systemowi, w której nie mamy żadnych szans. Przykro mi. Jedyne, co mogę zrobić, to zapomnieć o tej rozmowie. Radzę wam zrobić to samo.

3.4

Patrząc na ich twarze, nie czułem satysfakcji. Starszy mężczyzna na krześle wyglądał, jakby postarzał się o dekadę w ciągu ostatnich pięciu minut. Drugi, ten przy drzwiach, opierał się o framugę, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

A Anna … ona po prostu patrzyła. Nie na mnie. Jej wzrok utkwiony był w woreczku z monetami i datapadzie, które leżały na moim biurku. Dwa symbole — ich poświęcenie i ich nadzieja — teraz, po moim wykładzie, wyglądały jak dwa nagrobki.

Wstała powoli, z godnością, która zdawała się nie pasować do tego obskurnego biura i beznadziejnej sytuacji. Pozostali dwaj podnieśli się za nią, jakby byli połączeni niewidzialnymi nićmi jej woli. Nie sięgnęła po pieniądze. Nie dotknęła datapadu. Po prostu stała przez chwilę, a ja miałem wrażenie, że to nie ja ich osądziłem, ale ona mnie.

— Dziękuję za szczerość, panie Bennett — powiedziała cicho. Jej głos był pozbawiony emocji, co było gorsze niż jakikolwiek krzyk czy oskarżenie. — Ma pan rację. We wszystkim. Jesteśmy naiwni. Nasza nadzieja jest nielogiczna. Nasza sprawa jest beznadziejna.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi, a jej towarzysze podążyli za nią jak cienie. Przez ułamek sekundy poczułem ukłucie czegoś na kształt chorej satysfakcji. Udało się. Zrozumieli. Odejdą. A ja będę mógł wrócić do mojej whisky, do moich prostych, brudnych spraw, w których jedyną stawką są kredyty. Udało mi się uniknąć kłopotów.

Ale gdy Anna była już w progu, gotowa zniknąć w żółtawym półmroku korytarza, zatrzymała się i odwróciła po raz ostatni. W jej oczach nie było już prośby, nie było nadziei. Było tylko ciche, gorzkie, dogłębne zrozumienie.

— Rozumiem — powiedziała, a jej głos był ledwie szeptem, skierowanym bardziej do wszechświata niż do mnie. — Po prostu… liczyliśmy, że ktoś, kto też został

wyrwany ze swojego czasu, zrozumie to lepiej niż inni.

To nie było oskarżenie. To było stwierdzenie faktu. Proste, intuicyjne podsumowanie, które trafiło prosto w najgłębsze pęknięcie mojego pancerza.

Wyrwany.

To jedno, cholerne słowo.

Uderzyło we mnie jak fizyczny cios. Świat w moim biurze zawirował. Na ułamek sekundy syntetyczny deszcz bębniący o szybę przestał być jednostajnym, cyfrowym rytmem Agory. Zmienił się w prawdziwy, zimny, jesienny deszcz uderzający o metalowy dach pickupa. Woń stęchlizny i odkażanej wody zniknęła, zastąpiona przez zapach mokrej ziemi, ozonu i czegoś jeszcze — czegoś niewyrażalnie obcego. Światła neonów za oknem zgasły, a ich miejsce zajęły inne światła. Ciche, pulsujące, wiszące na czarnym, atramentowym niebie nad pustą, wiejską drogą gdzieś w Nebrasce. Poczułem na skórze ten sam paraliżujący chłód, a w uszach ten sam, wysoki, wibrujący dźwięk, który sprawiał, że plomby w zębach bolały.

To było tylko mgnienie. Niechciane, brutalne echo mojej własnej przeszłości, błysk wspomnienia, które przez dekady topiłem w alkoholu i zakopywałem pod stertami cudzych, trywialnych problemów.

Z gardła wyrwał mi się zduszony warkot, byłem wściekły, bardziej na siebie i na swoje wspomnienia niż na nich.

— Czekajcie!

Moje własne słowo zaskoczyło mnie tak samo jak ich. Odwrócili się, ich twarze były mieszaniną zdumienia i ostrożności.

Podszedłem szybkim, zdecydowanym krokiem do biurka. Zgarnąłem woreczek z monetami i bez liczenia wcisnąłem go głęboko do kieszeni płaszcza. Chłód metalu przy moim udzie był kotwicą, która ściągnęła mnie z powrotem do teraźniejszości. Chwyciłem datapad.

— Powiedziałem, że przyjąłem sprawę, i tak jest — warknąłem, patrząc prosto na Annę. Mój cynizm nie zniknął, ale teraz pod nim płonęło coś innego. Coś osobistego. — Ten wykład był po to, żebyście wiedzieli, w co wchodzimy. Żebyście nie mieli złudzeń. To nie będzie spacer po parku. To będzie czołganie się przez kanał ściekowy pełen rekinów. Zrozumiano?

Anna patrzyła na mnie, a w jej oczach, po raz pierwszy od kiedy ją spotkałem, pojawił się błysk prawdziwego, nieśmiałego uśmiechu. Skinęła głową.

— Zrozumiano.

— Dobrze. W takim razie dajcie mi wszystko, co macie na tego waszego Kowalskiego. Każdy szczegół. Każdy rysunek. Każdego, z kim rozmawiał na dzień przed zniknięciem. Chcę zbudować obraz jego życia, zanim ktoś inny go do końca wymazał.

Umowa została zawarta. Nie na moich warunkach. Nie na ich warunkach. Została zawarta na warunkach podyktowanych przez wspólne duchy, przez wspólną traumę bycia wyrwanym. A ja wiedziałem, że właśnie popełniłem największy błąd, odkąd trafiłem na tę stację. Albo jedyną słuszną rzecz.

Rozdział 4:
Zimne Ślady w Ciepłym Powietrzu

4.1

Powrót do Wygnania z Anną u boku był jak ponowne zanurzenie się w zimnej, stojącej wodzie. Za pierwszym razem byłem tylko obserwatorem, turystą w krainie beznadziei. Teraz niosłem ze sobą ten ich mały, ciężki woreczek z monetami i jeszcze cięższy datapad. Byłem ich człowiekiem. To zmieniało wszystko. Każde spojrzenie, które na nas padało, wydawało się teraz inne — nie tylko apatyczne, ale też pełne wyczekiwania. Albo może to ja się zmieniłem. Może ten ich absurdalny, zaraźliwy wirus nadziei zaczął już korodować mój system odpornościowy.

Milczeliśmy. Słowa były zbędnym luksusem w miejscu, gdzie jedynymi dźwiękami, które miały znaczenie, były kapanie skondensowanej wody z rur biegnących pod sufitem korytarza i daleki, wszechobecny huk systemów recyklingu, niestrudzenie przetwarzających odpady tej stacji w zdatną do spożycia papkę. Zapach stęchlizny, wilgotnego metalu i niepranej odzieży był taki sam, ale teraz mieszał się z czymś nowym — zapachem śledztwa. To była woń otwartych drzwi, których nikt nie powinien był otwierać, i pytań, na które nikt nie chciał odpowiadać.

Kontener Piotra Kowalskiego, oznaczony wyblakłym numerem B-7, nie różnił się od pozostałych. Był prostokątną, metalową trumną, w której Konsorcjum pozwalało ludziom oddychać, ale nie żyć. Drzwi nie były zamknięte na zamek elektroniczny — fanaberia, na którą nikt tutaj nie mógł sobie pozwolić. Zabezpieczała je prosta, metalowa zasuwa. Anna zatrzymała się przed nią, a jej ręka zawisła w powietrzu.

— Był tu ktoś? — zapytałem cicho.

Potrząsnęła głową. — Nikt by nie wszedł. Szanujemy prywatność. To jedyne, co nam zostało.

— Prywatność to ściana, za którą umierają samotni ludzie — mruknąłem, bardziej do siebie niż do niej.

Odsunąłem zasuwę. Zgrzyt metalu o metal był jak krzyk w tej wymuszonej ciszy. Wnętrze było pogrążone w półmroku, zasilanie było oczywiście wyłączone w celu oszczędzania energii. Włączyłem latarkę w swoim terminalu. Wąska wiązka światła przecięła mrok, tańcząc po ścianach.

To była scena zbrodni bez ciała. Zbrodni, której nikt nie zgłosił, bo ofiara oficjalnie nie istniała. Powietrze w środku było ciepłe i gęste, stało w miejscu od trzech dni. Pachniało zimnym potem, samotnością i czymś jeszcze. Czymś metalicznym, jak ozon po wyładowaniu elektrycznym. Zapach kłopotów.

— Niech pani zostanie na zewnątrz — powiedziałem do Anny. — Proszę pilnować, żeby nikt się nie zbliżał. I niczego nie dotykać.

Spojrzała na mnie, a w jej oczach zobaczyłem coś na kształt wdzięczności. Nie chciała tam wchodzić. Nie chciała zobaczyć, jak prywatny świat jej przyjaciela zostaje rozebrany na części pierwsze przez obcego. Skinęła głową i cofnęła się w głąb korytarza, stając się cieniem przyglądającym się innemu cieniowi przy pracy.

Wszedłem do środka. To była klatka. Dwa na sześć metrów. Prycza w rogu, mały stolik, krzesło, kilka półek ze starą elektroniką, którą naprawiał. I tyle. Całe życie faceta zredukowane do podstawowych funkcji: spać, siedzieć, pracować. Konsorcjum byłoby dumne z takiej optymalizacji przestrzeni życiowej.

Zacząłem od siatki. Zawsze zaczynam od siatki. Metodyczna, nudna, powolna praca, która oddziela profesjonalistów od amatorów szukających błyszczących łusek na podłodze. Moje oczy, przyzwyczajone do szukania anomalii, przesuwały się po powierzchniach cal po calu. Nie szukałem jeszcze dowodów. Szukałem śladów normalności, która została przerwana.

I wtedy je zobaczyłem. Moja latarka omiotła ścianę nad pryczą i zamarła. To nie była normalność. To było jej dokładne przeciwieństwo.

4.2

To nie były rysunki. To była gorączka przelana na metal. Cała ściana nad pryczą, fragment podłogi obok niej, a nawet wewnętrzna strona drzwi były pokryte siecią linii, symboli i kropek. Ktoś, prawdopodobnie Piotr, z obsesyjną precyzją wydrapał je na powierzchni za pomocą jakiegoś ostrego narzędzia. Niektóre linie były głębokie, wyżłobione w metalu z furią. Inne ledwo widoczne, jakby rysowane drżącą ręką.

To były mapy gwiazd. Ale nie takie, jakie można znaleźć w oficjalnych bazach danych Konsorcjum. Te były inne. Chaotyczne, nakładające się na siebie, pełne dziwnych, nieznanych konstelacji połączonych wektorami i adnotacjami w nieznanym mi języku, który był mieszanką piktogramów i geometrycznych kształtów. Wyglądało to jak praca szaleńca próbującego narysować mapę własnego, rozpadającego się umysłu. Albo… jak praca kogoś, kto widział coś, czego nie powinien, i próbował to rozpaczliwie zapisać, zanim wspomnienie wyparuje.

— Anna — zawołałem cicho.

Weszła do środka, mrużąc oczy od światła mojej latarki. Jej wzrok padł na ściany i zamarła. Westchnienie, które wyrwało się z jej piersi, było mieszaniną zgrozy i podziwu.

— To właśnie o tym mówiłam — szepnęła. — Rysował to bez przerwy. Mówił, że musi zdążyć, zanim… zanim linie się zatrą.

— Zdążyć przed czym?

— Przed zapomnieniem.

Podszedłem bliżej jednej ze ścian. Przesunąłem palcem po wyżłobionej linii. Była zimna i ostra. To nie była praca artysty. To była praca archiwisty walczącego z czasem. Kim byłeś, Piotrze Kowalski? Nauczycielem historii, jak mówiła Anna? Czy kluczem do jakiejś cholernej, mitycznej mapy?

Mój wzrok powędrował niżej. Obok pryczy, na podłodze, leżała przewrócona puszka po odżywczej papce proteinowej. Obok niej, niemal niewidoczna w półmroku, była ciemniejsza smuga. Znak, że coś zostało gwałtownie przesunięte. Przyklęknąłem. Na metalowej nodze pryczy, tuż przy podłodze, był świeży, długi na cal ślad. Ciemna rysa na jaśniejszym od kurzu metalu. Ślad po bucie. Ktoś się o nią zaparł. Gwałtownie.

A potem poczułem go znowu. Ten słaby, ale wyraźny zapach ozonu. Zapach jak po burzy. Nie pasował do tego miejsca. Nie było tu urządzeń, które mogłyby go wygenerować. Chyba że…

Moja latarka powędrowała w górę, skanując sufit. I tam, w rogu, tuż nad drzwiami, znalazłem to. Małe, okrągłe przypalenie, nie większe od monety o najniższym nominale. Metal wokół był lekko odbarwiony. To nie było zwarcie. To było coś innego. Coś, co emitowało energię.

Wstałem. Obraz zaczął nabierać kształtów w mojej głowie. Kowalski nie wyszedł stąd o własnych siłach. Został zabrany. Była walka. Krótka, gwałtowna. Ktoś go obezwładnił. A ten zapach, to przypalenie… to ślady po broni, której nie używa się w typowych porachunkach w Podbrzuszu. To była robota profesjonalistów.

— Mówiła pani, że był cichy i samotny — powiedziałem, odwracając się do Anny. — Czy miał jakichś wrogów? Długi, o których nie wiedzieliście?

— Nie. Piotr był… ostrożny. Unikał kłopotów. Jego jedyną obsesją było to. — Wskazała na ściany. — To i Krąg.

— A ostatnio? Z kim rozmawiał? Gdzie bywał?

Zamyśliła się. — Był taki sam jak zawsze. Ale trzy dni przed zniknięciem… wspomniał, że wybiera się w okolice starego Salonu Snu. Tego zamkniętego, od Chrono-DREAM. Mówił, że tam jest „cicho” i „dobra akustyka”. Cokolwiek to znaczyło.

Chrono-DREAM Inc. Nazwa zadźwięczała w mojej głowie jak pęknięty dzwon. Korporacja od syntetycznych snów. Robiło się coraz ciekawiej.

4.3

Zostawiłem Annę, by pilnowała kontenera, a sam ruszyłem, by zrobić to, czego nienawidziłem najbardziej w tej robocie: rozmawiać z ludźmi. Zwłaszcza z ludźmi, którzy boją się własnego cienia. Sąsiedzi Kowalskiego byli podręcznikowym przykładem.

Przesłuchiwanie ich było jak próba przybicia galaretki do ściany za pomocą mokrej gazety. Pukałem do metalowych drzwi, a one otwierały się na szerokość łańcucha, odsłaniając skrawek zmęczonej twarzy i przestraszone oko.

— Policja? — pytał pierwszy, chudy mężczyzna o zapadniętych policzkach. Jego WPN musiał wyglądać jak zapis EKG zmarłego.

— Prywatnie — odparłem. — W sprawie Piotra Kowalskiego z B-7. Zaginął.

— Zaginął? — powtórzył, a w jego głosie nie było zdziwienia, tylko rezygnacja. — Ludzie tu znikają. Długi. Problemy. Idą w głąb Strefy i nie wracają.

— On nie uciekł. Widzieliście coś nietypowego trzy dni temu w nocy? Słyszeliście?

Jego oko zwęziło się. — Tutaj wszystko jest nietypowe, panie… prywatny. A ja mam swoje problemy. Nic nie widziałem. Nic nie słyszałem. — Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem.

Następna była kobieta, która hodowała w skrzynce pod lampą UV jakieś blade, anemiczne warzywo. Jej reakcja była podobna. Strach. Chęć jak najszybszego zakończenia rozmowy.

— Piotr? Cichy był. Miły. Zawsze się kłaniał. Ale trzymał się na uboczu. Swoje sprawy miał. Nie, nic nie wiem.

To był ten sam refren. Chór milczenia. Oni nie kłamali. Oni po prostu wymazali ze swojej pamięci wszystko, co mogłoby przyciągnąć uwagę. Uwaga w Wygnaniu oznaczała kłopoty. Kłopoty oznaczały wizytę FPK albo, co gorsza, korporacyjnych windykatorów. A to mogło zrujnować ich i tak już ujemny bilans życiowy. Ta ich apatia była pancerzem. Tarczą zrodzoną z traumy.

Już miałem dać za wygraną, gdy ostatnie drzwi w rzędzie uchyliły się same, zanim zdążyłem zapukać. Stała w nich staruszka. Twarz miała pomarszczoną jak suszona śliwka, ale jej oczy, małe i czarne jak paciorki, były bystre. Patrzyła na mnie bez strachu. Raczej z ciekawością.

— Szukasz tego od gwiazd — stwierdziła, nie pytając. Jej głos był skrzekliwy jak niezdatny do użytku głośnik.

— Wie pani coś o jego zniknięciu?

— Ludzie mówią, że uciekł. Ale on by nie uciekł. Nie przed dokończeniem mapy. Był zbyt blisko.

— Więc co się stało?

Zamilkła na dłuższą chwilę, wpatrując się we mnie tymi swoimi świdrującymi oczami, jakby oceniała, czy jestem wart jej informacji. W końcu skinęła głową.

— Nie było krzyków. Nie było walki. Był tylko… cichy syk. Jakby ktoś wypuścił powietrze z opony. A potem ten zapach.

— Jaki zapach? — spytałem, czując, że wreszcie trafiam na coś twardego.

— Jak po letniej burzy na Ziemi. Czysty. Ostry. Zapach, którego nie ma na tej stacji.

To było to. Potwierdzenie. Cichy syk broni energetycznej i woń ozonu. Dostałem więcej, niż się spodziewałem. Staruszka już zamykała drzwi.

— Jeszcze jedno — rzuciłem szybko. — Dlaczego pani mi to mówi? Inni się boją.

Uśmiechnęła się, a jej bezzębne dziąsła zalśniły w półmroku. — Bo jestem stara. Mój WPN jest tak nisko, że nawet system o mnie zapomniał. Co mi mogą zrobić? Wyzerować? Już jestem zerem. A poza tym, nie lubię, jak ktoś zabiera ludzi, którzy pamiętają gwiazdy.

4.4

Biuro Federalnej Policji Konsorcjum w Sektorze 7 było sanktuarium obojętności. Sterylna biel ścian, chłodne, niebieskawe światło i cichy szum systemów filtracji powietrza tworzyły atmosferę, w której ludzkie dramaty parowały, zanim zdążyły skondensować się w coś wartego uwagi. Wszystko było zautomatyzowane. Zamiast recepcjonistki był terminal, który kazał mi wypełnić formularz zgłoszenia zaginięcia, zadając serię pytań tak bezdusznych, że równie dobrze mógłbym zgłaszać zagubiony bagaż.

Imię i nazwisko zaginionego. Numer identyfikacyjny Konsorcjum. Status zatrudnienia. I kluczowe pytanie: Wskaźnik Wartości Pracowniczej i Niezawodności (WPN). Wpisałem dane Piotra Kowalskiego. Przy WPN zawahałem się, a potem wpisałem prawdę: Ujemny.

Terminal zamigał i wypluł karteczkę z numerem. Po dwudziestu minutach czekania na niewygodnym, plastikowym krześle, numer wyświetlił się nad jednymi z matowych, szklanych drzwi. Wszedłem.

Za biurkiem siedział funkcjonariusz Kaelen. Był Groginem, przedstawicielem insektoidalnej rasy znanej z pragmatyzmu i ścisłego trzymania się procedur. Jego chitynowy, ciemnozielony pancerz lśnił w sterylnym świetle. Dwie pary mniejszych ramion poruszały się bezszelestnie po holograficznej klawiaturze, podczas gdy dwie większe spoczywały nieruchomo na blacie. Jego wielofasetkowe oczy lustrowały mnie bez śladu emocji, przetwarzając mój wizerunek jak strumień danych.

— Sprawa 7-G-994/B. Zaginięcie — powiedział bez wstępów. Jego głos był suchym, pozbawionym intonacji klikiem, generowanym przez membranę w jego gardle. — Piotr Kowalski. Terranin. Status: bezklasowy. Dług ratunkowo-relokacyjny: znaczny. WPN: ujemny. Czy te dane są poprawne, panie Bennett?

— Tak. Ale brakuje tam kilku szczegółów. Na przykład tego, że został porwany ze swojego mieszkania. I że istnieją dowody na użycie broni energetycznej.

Kaelen nawet nie podniósł na mnie wzroku. Jego mniejsze dłonie zatańczyły po klawiaturze. — W systemie brak jest zgłoszenia o nieautoryzowanym użyciu broni w Sektorze 7G w ciągu ostatnich 72 godzin. Pana twierdzenia są niepoparte dowodami.

— Dowody są w jego mieszkaniu. Ślady walki, przypalenie na suficie.

— Zgodnie z procedurą FPK 34.5, przeszukanie lokalu mieszkalnego jednostki o statusie dłużnika wymaga nakazu wydanego przez Sąd Korporacyjny. Wniosek o taki nakaz może zostać złożony tylko wtedy, gdy istnieje uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa o znaczącej szkodliwości dla interesów Konsorcjum. Zaginięcie jednostki o ujemnym WPN nie spełnia tych kryteriów.

Mówił jak maszyna. Bezlitosna, biurokratyczna logika. Czułem, jak rośnie we mnie frustracja. Była jak kwas, który przeżerał resztki mojego profesjonalizmu.

— Słuchaj, Kaelen — zacząłem, celowo używając jego imienia. — Wiem, jak to wygląda w waszych arkuszach kalkulacyjnych. Kolejny dłużnik uciekł przed zobowiązaniami. Ale ja tam byłem. Ten człowiek nie uciekł. Ktoś go zabrał. Ktoś, kto używa sprzętu, na który nie stać typowego bandyty z Podbrzusza. To jest coś większego.

Po raz pierwszy Grogin uniósł na mnie swoje fasetkowe spojrzenie. Było w nim coś, co mogłem zinterpretować jako cień zainteresowania. Albo może tylko analizował nietypowy wzorzec w moim głosie.

— „Coś większego”, panie Bennett, to termin nieprecyzyjny i niemierzalny. Federalna Policja Konsorcjum operuje na faktach i danych. A dane mówią, że w 92.7% przypadków zaginięć jednostek o podobnym profilu ekonomicznym, jest to dobrowolne zejście do podziemia w celu uniknięcia spłaty długu. Sprawa zostanie oznaczona jako „niski priorytet, oczekuje na dalsze dowody”. Otrzyma pan oficjalne powiadomienie. Dziękuję za poświęcony czas.

Odprawił mnie. Jednym ruchem swoich chitynowych palców zamknął sprawę, zanim ta na dobre się otworzyła. Wstałem, czując w ustach smak popiołu.

— Rozumiem — powiedziałem cicho. — Wskaźnik Wartości Pracowniczej jest ważniejszy niż sprawiedliwość.

Kaelen przechylił głowę. Jego żuwaczki kliknęły cicho. — Sprawiedliwość, panie Bennett, to optymalizacja systemu w celu zapewnienia maksymalnej stabilności i produktywności. Ochrona aktywów Konsorcjum jest naszym priorytetem. Człowiek o ujemnym WPN nie jest aktywem. Jest zobowiązaniem. Logika jest prosta.

Wyszedłem, nie oglądając się za siebie. W dłoni ściskałem bezwartościowy wydruk z terminala, potwierdzenie złożenia raportu. Był cienki i zimny. To nie był tylko kawałek papieru. To była deklaracja. Deklaracja, że jestem sam. Że system nie tylko mi nie pomoże. On będzie mi aktywnie przeszkadzał.

Sprawiedliwość na Agorze była towarem. A ja właśnie sprawdziłem cenę i okazało się, że jestem bankrutem. Ale oni mieli coś, czego nie dało się wycenić w kredytach. Mieli nadzieję. A ja, wbrew wszelkiej logice, właśnie zostałem jej jedynym inwestorem. To był cholernie ryzykowny interes.

Rozdział 5:
Szepty w Szarym Splocie

5.1

Wizyta w biurze Federalnej Policji Konsorcjum zostawiła w moich ustach smak, którego nie mogła spłukać żadna, nawet najgorsza whisky. To był smak zimnego, sterylnego metalu i biurokratycznej obojętności. Smak systemu, który zaprojektowano tak, by był głuchy na wszystko, co nie generuje zysku. Kaelen i jego fasetkowe oczy nie byli problemem. Byli tylko objawem. Prawdziwą chorobą była logika, którą reprezentowali: jeśli czegoś nie da się wpisać do arkusza kalkulacyjnego jako aktywa, to jest to pasywa. A pasywa się utylizuje, nie szuka. Proszenie FPK o pomoc w sprawie zaginionego Terranina o ujemnym WPN było jak proszenie mafii, żeby wszczęła śledztwo w sprawie zniknięcia jednego z własnych dłużników. Strata czasu i energii.

Wiedziałem, że jeśli mam znaleźć jakąkolwiek odpowiedź, nie znajdę jej w lśniących, oficjalnych korytarzach Agory. Musiałem zanurkować tam, gdzie system miał swoje pęknięcia, swoje zapomniane piwnice i zaśniedziałe styki. Musiałem udać się do Szarego Splotu.

Szary Splot nie był miejscem na żadnej oficjalnej mapie. Był nieindeksowanym, wirtualnym podbrzuszem stacji, siecią w sieci, cyfrowym czarnym rynkiem, gdzie informacja była najcenniejszą walutą. Nie wchodziło się tam z lśniącego terminala w moim biurze. To byłoby jak wejście na spotkanie z gangsterami w białym garniturze i z walizką pełną pieniędzy. Zbyt czysto, zbyt łatwo do namierzenia. Do Splotu wchodziło się z fizycznych, brudnych nor, rozsianych po najgłębszych sektorach Podbrzusza — z miejsc, gdzie linie danych były tak splątane, a sygnały tak zakłócone, że nawet policyjne algorytmy śledzące gubiły trop.

Moja nora nazywała się „Gniazdo Pająka”. Był to podupadły salon z automatami do gier i terminalami publicznymi, wciśnięty między zakład utylizacji płynów chłodniczych a kantynę serwującą białko z grzybów, które smakowało jak mokry karton. Powietrze w środku było gęste i gorące, przesycone zapachem ozonu, spalonej elektroniki i taniego stymulantu, który większość klientów wstrzykiwała sobie prosto w kark, by wytrzymać wielogodzinne sesje.

W rzędach stały stare, połatane konsole, a w ich wklęśniętych fotelach siedzieli cyfrowi rozbitkowie. Ludzie, których WPN był tak niski, że jedynym światem, w którym mogli coś znaczyć, był ten wirtualny. Ludzie uciekający przed długami, przeszłością albo po prostu przed potworną nudą życia na dnie drabiny społecznej Agory. Ich twarze, oświetlone migoczącym blaskiem ekranów, były maskami pustej koncentracji. Ich ciała były tutaj, ale umysły dryfowały gdzieś w bezkresnym, nielegalnym oceanie danych Szarego Splotu.

Przeszedłem między nimi, ignorując ich beznamiętne spojrzenia. Mój cel znajdował się na samym końcu sali, za zasłoną z antystatycznej folii. Była to mała, klaustrofobiczna kabina, w której urzędował mój informator. Człowiek, który był dla Szarego Splotu tym, czym pająk dla swojej sieci.

5.2

Nazywał się Echo. A może to była tylko jego sieciowa ksywka. Nikt nie wiedział na pewno. Był chudy jak szczur z kanałów i blady jak mieszkaniec księżyca, który nigdy nie widział prawdziwego słońca. Jego oczy, ukryte za grubymi soczewkami gogli neuro-optycznych, zdawały się patrzeć jednocześnie na mnie i na tysiąc niewidzialnych punktów w cyberprzestrzeni. Siedział w fotelu, który wyglądał bardziej jak gniazdo z kabli i połatanych płytek drukowanych niż mebel. Jego palce, zakończone zestawem niestandardowych, cybernetycznych implantów, unosiły się nad konsolą, która była chaotyczną plątaniną części z co najmniej dziesięciu różnych modeli.

— C.B. — mruknął, nie odrywając wzroku od swoich ekranów. Jego głos był suchym szeptem, jak szum uszkodzonego głośnika. — Dawno cię nie było. Myślałem, że znalazłeś sobie uczciwą pracę.

— Humor ci się wyostrzył, Echo — odparłem, siadając na jedynym wolnym stołku, który groził zawaleniem. — Mam robotę. Potrzebuję informacji.

— Każdy potrzebuje. Informacja to nowa woda. Bez niej umierasz z pragnienia. — Jego palce zatańczyły na konsoli. — Co masz dla mnie?

Położyłem na blacie zaszyfrowany chip kredytowy. Nie spojrzał na niego. Wiedział, że go nie oszukam. To nie był nasz styl. Nasza relacja opierała się na prostej, brutalnej symbiozie: ja dawałem mu środki na utrzymanie jego cyfrowego nałogu, on dawał mi dostęp do swojej pajęczej sieci.

— Zaginięcie. Terranin. Piotr Kowalski. Z Wygnania. Sektor 7G. Zniknął trzy, może cztery dni temu. FPK umyło ręce.

Echo prychnął. To był jedyny dźwięk, który zdradzał jakąkolwiek emocję. — Terranin z Wygnania. To jak szukanie konkretnego ziarenka piasku na pustyni, na której codziennie przechodzi burza piaskowa. System filtruje takie dane jako statystyczny szum.

— Wiem. Dlatego przyszedłem do ciebie. Ty nie filtrujesz. Ty słuchasz szumu. Sprawdź wszystko. Nagrania z kamer, publiczne i prywatne. Logi transportowe. Transakcje. Plotki na forach. Cokolwiek.

Skinął głową. Wsunął mój chip do portu w swojej konsoli. Przez chwilę jego oczy za grubymi szkłami zamgliły się, jakby patrzył w dal. Jego palce znieruchomiały, a potem zaczęły poruszać się z niewiarygodną prędkością, stukając w klawisze, przesuwając niewidzialne okna w wirtualnej przestrzeni. Patrzyłem, jak pracuje. To było jak obserwowanie mistrza ceremonii przywołującego duchy. Ja widziałem tylko migoczące linie kodu i chaotyczne diagramy. On widział rozmowy, tajemnice i kłamstwa płynące w żyłach Agory. Czekałem. W tej robocie cierpliwość była równie ważnym narzędziem, co naładowany pistolet i butelka taniej whisky.

5.3

Minęło dziesięć minut. Może piętnaście. W „Gnieździe Pająka” czas płynął inaczej. Echo znieruchomiał. Jego palce zawisły nad konsolą.

— Ciekawe — szepnął. — Twój Piotr Kowalski to nie jest jednorazowy błąd w systemie.

— Co masz na myśli?

Zamiast odpowiedzi, machnął ręką. W powietrzu między nami zamigotał trójwymiarowy hologram. Była to uproszczona mapa Agory, lśniąca siatka korytarzy i sektorów. Echo stuknął w kilka klawiszy i na mapie zaczęły pojawiać się małe, pulsujące, czerwone punkty.

— To są zgłoszenia zaginięć Terran z ostatnich sześciu miesięcy — powiedział Echo. — Tylko te z najgłębszych sektorów. Wszystkie z ujemnym WPN. Wszystkie zamknięte przez FPK z adnotacją „prawdopodobna ucieczka w celu uniknięcia zobowiązań”. Siedemnaście przypadków. Twój Kowalski jest osiemnasty.

Patrzyłem na te pulsujące punkty. Każdy z nich był człowiekiem. Każdy był historią, która została wymazana przez system, uznana za nieistotny błąd zaokrąglenia. To nie było już śledztwo w sprawie zaginięcia. To była cholerna archeologia masowego grobu, którego nikt nawet nie zauważył.

— Widzisz wzór? — zapytał Echo. — Znikają w regularnych odstępach czasu. Zawsze z miejsc o niskim poziomie monitoringu. Zawsze jednostki bez powiązań, bez rodziny, które łatwo uznać za uciekinierów. To nie jest chaos. To jest metodyczne. To jest polowanie.

— Kto za tym stoi? — zapytałem, chociaż w żołądku czułem już zimny węzeł przeczucia.

Echo znowu zaczął pisać. Hologram zniknął, zastąpiony przez strumienie danych. — To jest trudniejsze. Ktokolwiek to robi, jest dobry. Używa fałszywych sygnatur, czyści logi. Ale każdy zostawia echo. Nawet najcichszy szept. — Zamilkł na dłuższą chwilę. Słyszałem tylko szum wentylatorów chłodzących jego maszynę. — Mam coś. Skrawek danych. Fragment usuniętego logu z kamery serwisowej, dryfujący w cyfrowych śmieciach. Ktoś go nieudolnie próbował nadpisać.

Na ekranie pojawił się niewyraźny, zaszumiony obraz. Korytarz serwisowy, gdzieś w Podbrzuszu. Przez ułamek sekundy przemknęła przez niego postać. Nie dało się rozpoznać twarzy, ale widać było fragment uniformu.

— To korytarz w Sektorze 4, Poziom Gamma. Tuż przy starym, zamkniętym Salonie Snu „Morfeusz-Prime” — powiedział Echo. — Należy do Chrono-DREAM Inc. Zamknęli go pięć lat temu po jakimś skandalu z nielegalnymi testami neuro-stymulantów.

— A ta postać? — spytałem.

— Według sygnatury czasowej, to Piotr Kowalski. Dwa dni przed swoim zniknięciem. Kręcił się w okolicy. I to nie wszystko. — Echo przybliżył inny fragment obrazu. Na ścianie za Kowalskim widać było ledwo widoczne, świeżo namalowane logo. Logo ochrony korporacyjnej Chrono-DREAM.

Chrono-DREAM Inc. Korporacja od syntetycznych snów i snów na kredyt. Nagle sprawa przestała być mglistym polowaniem na duchy. Nabierała kształtu. Brzydkiego, korporacyjnego kształtu.

5.4

Zapłaciłem Echo dodatkowe kredyty za milczenie i kopie wszystkiego, co znalazł. Wyszedłem z „Gniazda Pająka” i znowu znalazłem się w głośnych, cuchnących korytarzach Podbrzusza. Świat na zewnątrz nie zmienił się ani na jotę. Te same neony wciąż iskrzyły, ten sam tłum wciąż płynął w obie strony, ten sam zapach smażonego białka i recyrkulowanego powietrza wciąż unosił się wkoło. Ale dla mnie wszystko było inne.

Wiedziałem już, że nie szukam jednego zaginionego człowieka. Wdepnąłem w coś znacznie większego. To była systematyczna operacja, dobrze zaplanowana i bezwzględnie realizowana. Ktoś porywał najbardziej bezbronnych mieszkańców Agory, ludzi, o których nikt się nie upomni, bo dla systemu byli tylko liczbą w kolumnie „pasywa”. Chrono-DREAM Inc., korporacja, która oficjalnie sprzedawała marzenia, najwyraźniej prowadziła po godzinach zupełnie inny, mroczniejszy interes.

Wróciłem do swojego biura. Syntetyczny deszcz znowu bębnił o szybę. Nalałem sobie szklankę tej samej podróbki whisky, ale jej smak wydawał mi się jeszcze bardziej chemiczny niż zwykle. Wpatrywałem się w zaszyfrowany datapad od Echo, na którym wyświetlała się mapa z osiemnastoma czerwonymi punktami. Osiemnaście dusz, niewidzialnych dla świata.

Piotr Kowalski nie był ofiarą przypadkowego porwania. Był kolejnym ogniwem w długim łańcuchu. A jego obsesyjne rysunki gwiazd, jego rzekoma „mapa”, nagle nabrały nowego, złowieszczego znaczenia. Może nie był szaleńcem. Może był kimś, kto wiedział zbyt dużo.

Sprawa przestała dotyczyć garści monet od zrozpaczonej społeczności. Przestała być nawet kwestią mojej zawodowej dumy. Stała się czymś osobistym w sposób, którego nie potrafiłem jeszcze nazwać. Patrząc na te czerwone punkty, widziałem nie tylko Terran. Widziałem cienie. Echa ludzi wyrwanych ze swojego życia, potraktowanych jak surowiec.

Dopiłem whisky jednym haustem. Czułem jej syntetyczne ciepło rozchodzące się po żołądku. Spojrzałem na mapę Agory na swoim terminalu i wyznaczyłem kurs. Sektor 4. Poziom Gamma. Zamknięty Salon Snu „Morfeusz-Prime”.

Czas było przestać słuchać szeptów. Czas było zapukać do drzwi. Nawet jeśli wiedziałem, że po drugiej stronie nie czeka nikt, kto ucieszyłby się na mój widok.

Rozdział 6:
Pan Thorne Patrzy z Góry

6.1

Iglica. Wbijająca się w zanieczyszczone chmury Neo-Veridii niczym igła ze szkła i stali, była pomnikiem arogancji jednego człowieka. Na samym jej szczycie, w biurze tak przestronnym, że mogłoby pomieścić tuzin mieszkań z niższych poziomów, rezydował Julian Thorne. Świat na dole był dla niego jedynie gobelinem świateł i cieni, odległą mapą, po której poruszały się nieistotne punkciki. Jego świat znajdował się tutaj, w sterylnym, klimatyzowanym sanktuarium, gdzie powietrze smakowało zwycięstwem, a widok z panoramicznych okien potwierdzał jego status pana i władcy.

Ściany biura były żywym dziełem sztuki — cyfrowymi płótnami, na których powoli przesuwały się uspokajające, abstrakcyjne formy w odcieniach chłodnego błękitu i srebra. Pośrodku stało masywne biurko z polerowanego obsydianu, tak czarne i gładkie, że zdawało się pochłaniać światło. Na jego powierzchni nie leżał ani jeden zbędny przedmiot. Porządek był dla Thorne’a nie tyle nawykiem, co manifestacją kontroli.

Julian Thorne, Prezes Zarządu i założyciel Chrono-DREAM Inc., nie był istotą, która lubił niespodzianki. Dlatego też, gdy na jego biurku zmaterializował się trójwymiarowy, półprzezroczysty raport, jego idealnie wyprofilowane brwi uniosły się o ułamek milimetra. Gest ten, dla kogoś, kto go nie znał, byłby niezauważalny. Dla jego podwładnych byłby zwiastunem burzy.

Palcami o długich, wypielęgnowanych paznokciach, Thorne przewijał holograficzne strony. Raport, przygotowany przez jego wewnętrzny dział bezpieczeństwa, był zwięzły i rzeczowy. Dotyczył niejakiego C.B. — prywatnego detektywa. Zmarszczył lekko nos na to archaiczne określenie. „Prywatny detektyw”. Brzmiało jak coś z historycznych filmów, relikt epoki, w której tajemnice można było jeszcze odkryć, grzebiąc w fizycznych śmieciach, a nie w strumieniach danych.

Raport zawierał wszystko: profil psychologiczny C.B., jego byłą przynależność do sił policyjnych, listę jego ostatnich, mało znaczących spraw, a co najważniejsze, jego obecne zainteresowanie zniknięciem niejakiej Elary Vance. Imię to nic Thorne’owi nie mówiło. Było jednym z tysięcy, setek tysięcy imion Terran, którzy przewinęli się przez jego korporację. Surowiec. Naczynia dla snów, które sprzedawał elitom.

Thorne oparł się wygodniej w swoim fotelu z prawdziwej, nie syntetycznej, skóry. Jego spojrzenie błądziło po danych. C.B. odwiedził klinikę snów. Rozmawiał z technikiem. Węszył w pobliżu magazynów. Wszystko to było… irytujące. Jak mucha brzęcząca przy uchu podczas ważnego spotkania. Nie było to zagrożenie, nie w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Zagrożeniem mogłaby być konkurencyjna korporacja z podobną technologią lub rządowy regulator z realną władzą. Prywatny detektyw opłacany z resztek funduszy jakiejś zrozpaczonej rodziny był jedynie niedogodnością. Statystycznym błędem w jego doskonale skalibrowanej maszynie.

Mimo to, ziarno irytacji zostało zasiane. Jego operacje były zbyt delikatne, zbyt ważne, by pozwolić na jakąkolwiek formę zewnętrznej ingerencji, nawet tak nieudolnej. Perfekcja nie toleruje skaz. A C.B. był właśnie taką skazą — brudnym śladem buta na nieskazitelnie białej podłodze jego imperium.

6.2

Thorne dotknął niewidocznego sensora na krawędzi biurka. — Panie Graves, do mojego biura. Natychmiast. — jego głos był spokojny, niemal monotonny, ale niósł w sobie ciężar niepodważalnego autorytetu.

Nie minęło trzydzieści sekund, a bezszelestne drzwi otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna zbudowany jak opancerzony transporter. Marcus Graves, szef ochrony Chrono-DREAM, był przeciwieństwem swojego pracodawcy. Tam, gdzie Thorne był smukły i elegancki, Graves był masywny i brutalny. Jego twarz, poorana bliznami z czasów służby w korporacyjnych siłach pacyfikacyjnych, była pozbawioną emocji maską. Ubrany był w nienagannie skrojony, wzmacniany kevlarem garnitur, który nie ukrywał potężnej muskulatury.

— Panie Thorne — mruknął Graves, stając w idealnej odległości od biurka, ani za blisko, by naruszyć przestrzeń osobistą, ani za daleko, by okazać brak szacunku.

Thorne nie podniósł na niego wzroku, wciąż wpatrując się w wirujące dane raportu. — Mamy problem natury… sanitarnej, panie Graves. Karaluch dostał się do kuchni.

Graves milczał, czekając. Znał metafory swojego szefa.

— Nazywa się C.B. — Thorne machnął ręką, a hologram z raportem przesunął się w stronę szefa ochrony. — Były glina. Teraz bawi się w detektywa. Węszy w sprawie jednego z naszych… dawnych aktywów. Kobiety o nazwisku Vance.

Graves w milczeniu przyswajał informacje, jego oczy skanowały dane z prędkością maszyny. — Rozumiem, proszę pana. Jakie są dyrektywy?

— To nie jest cel do eliminacji — powiedział Thorne, w końcu podnosząc wzrok. Jego oczy, w kolorze arktycznego lodu, spotkały się ze spojrzeniem Gravesa. — Jego zniknięcie mogłoby przyciągnąć niepotrzebną uwagę. Nie chcemy śledztwa w sprawie morderstwa, chcemy, żeby stracił zapał. Chcę, żeby poczuł, że wsadził nos w gniazdo genetycznie zmodyfikowanych szerszeni. Chcę, żeby obudził się pewnego ranka i uznał, że dalsze grzebanie w tej sprawie jest najgorszym pomysłem w jego krótkim, nieznaczącym życiu.

Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym szumem systemu wentylacyjnego. Thorne delektował się tą chwilą, władzą, jaką dawało mu jedno słowo.

— Zniechęćcie go — powiedział w końcu, smakując to słowo. — Użyjcie wszelkich niezbędnych środków z wyłączeniem siły letalnej. Niech jego sprzęt ulegnie awarii. Niech jego źródła informacji wyschną. Niech poczuje się obserwowany na każdym kroku. Niech zrozumie, że są siły, z którymi nie może wygrać. Niech to będzie lekcja pokory. Subtelnie, ale stanowczo.

— Tak jest, panie Thorne — odparł Graves bez mrugnięcia okiem. — Zajmiemy się tym. Detektyw straci zainteresowanie.

— Wiem, że tak będzie, panie Graves — odparł Thorne, ponownie odwracając wzrok w stronę panoramy miasta. — Dlatego cię zatrudniam. Możesz odejść.

Gdy tylko Graves wyszedł, Thorne machnięciem dłoni zamknął hologram. Sprawa C.B. została delegowana. Z problemu stała się zadaniem do wykonania. A w jego umyśle nie było już na nią miejsca.

6.3

Thorne wstał i podszedł do ogromnego okna, opierając dłonie o chłodną szybę. Pod nim, tysiące stóp niżej, miasto pulsowało życiem. Rzeki świateł pojazdów, migotanie neonów, niezliczone okna w wieżowcach — każde z nich było domem dla Terranina. Dla niego, patrzącego z góry, nie byli oni ludźmi. Byli zasobem. Byli liczbami w arkuszu kalkulacyjnym.

Początkowo ich wartość leżała w ich umysłach, w ich zdolności do śnienia. Chrono-DREAM Inc. zbudowało swoje imperium na sprzedaży tych snów. Bogaci, znudzeni, nieśmiertelni niemal dzięki technologiom medycznym, płacili fortunę, by na kilka godzin zanurzyć się w autentycznych, surowych emocjach, jakich sami nie potrafili już doświadczyć. Strach, radość, miłość, rozpacz — wszystko to było towarem, zbieranym od Terran jak owoce z drzewa. A kiedy umysł dawcy był już wyeksploatowany, pusty i wypalony, stawał się bezużyteczny.

Ale Thorne był wizjonerem. Zawsze patrzył kilka kroków w przyszłość. Zrozumiał, że prawdziwa wartość nie leży w ulotnych marzeniach sennych, ale w samym budulcu życia. W genach.

Terranie, żyjący w zanieczyszczonym środowisku niższych poziomów, byli fascynującym materiałem badawczym. Ich ciała, przez pokolenia, adaptowały się, mutowały w subtelny sposób, by przetrwać w toksycznym otoczeniu. Ich DNA było kopalnią unikalnych sekwencji, kluczem do odporności, regeneracji, a może nawet czegoś więcej.

Wartość. To słowo definiowało jego światopogląd. Jaka jest wartość jednego Terranina? Dla jego rodziny — ogromna. Dla społeczeństwa — znikoma. Dla Juliana Thorne’a — warunkowa. Była to wartość surowca, który można przetworzyć w coś znacznie cenniejszego. Tak jak przetwarza się rudę żelaza w stal, tak on zamierzał przetworzyć ludzkość w jej następną, doskonalszą formę. A sentymenty? Sentymenty były dla biedaków i filozofów. W sali posiedzeń zarządu liczył się tylko zysk i postęp. A on, Julian Thorne, był kapłanem ich obu.

6.4

Odwrócił się od okna i podszedł do innej części swojego biura, do wnęki ukrytej za panelem z onyksu, który odsunął się bezszelestnie na jego komendę. Wewnątrz znajdował się pojedynczy terminal, znacznie bardziej zaawansowany niż ten na jego biurku. To było jego prawdziwe sanktuarium.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 41.73