Książkę dedykuję …❤️
tym, którzy odnajdują piękno w drobnych rzeczach, nawet w chwilach kryzysu, tym wszystkim, którzy walczą o zdrowie, ale nie zapominają o marzeniach.
Mojemu mężowi, który z odwagą zmienia nasze życie i każdemu, kto kiedykolwiek poczuł się zagubiony.
Niech ta książka będzie źródłem inspiracji i otuchy, przypomnieniem, że miłość i wsparcie potrafią pokonać najtrudniejsze przeszkody.
WSTĘP
Czy można podzielić życie na „przed” i „po”?
Można. Ale czy to coś zmienia?
Pamiętam ten dzień aż za dobrze. Byłam w ósmym miesiącu ciąży, a świat wydawał się stabilny, przewidywalny. I wtedy zadzwonił telefon. Cztery krótkie słowa — „Mam cukrzycę typu 1.” — i wszystko nagle się zatrzymało. Jak pogodzić radość oczekiwania na dziecko z lękiem, że codzienność, którą znałam, właśnie przestała istnieć?
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Pamiętam tylko, jak ścisnęło mi gardło i jak w jednej chwili wszystkie plany, wszystkie „normalne” wyobrażenia o przyszłości, rozsypały się jak domek z kart. Bo nikt nie przygotował mnie na to, że osoba, którą kocham, z dnia na dzień będzie musiała nauczyć się żyć od nowa. A ja razem z nią.
Opowiem Ci, jak smak życia zmienia się wtedy, gdy wydaje się, że już zawsze będzie gorzki. Jak można nauczyć się śmiać, nawet gdy wydaje się, że nie ma do tego powodu. Jak miłość potrafi ewoluować i odnaleźć się na nowo, nawet w zupełnie innej rzeczywistości. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że ta diagnoza nauczy mnie cieszyć się chwilą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, pewnie bym go wyśmiała.
A jednak, życie samo pisze dla nas nowy scenariusz i to my decydujemy, czy chcemy w nim zagrać.
Mam dla Ciebie zadanie… pomyśl o swoich relacjach z najbliższą osobą. Gdy życie idzie zgodnie z planem, łatwo mówić o miłości. Ale co jeśli świat nagle się zatrzymuje? Gdy partner budzi Cię w środku nocy, bo jego poziom cukru jest niebezpiecznie niski? Gdy każda podróż wymaga planowania niczym wyprawa na Marsa? Jeśli w życiu pojawiłoby się takie wyzwanie czy dałbyś radę? Gdy nie masz pewności, czy jutro będzie takie samo jak dziś. Cukrzyca była dla nas testem. Zdałam go… choć nie zawsze na piątkę.
To nie jest książka o chorobie. To książka o życiu. O miłości, która przetrwa wszystko. O kobiecie, która nauczyła się, że czasem słodycz można znaleźć nawet w najbardziej gorzkich momentach.
Kiedy wszystko się zmienia
To był całkiem zwyczajny dzień, niczym nie różniący się od innych. Wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem, że życie toczy się swoim spokojnym rytmem, a my trzymamy w rękach przyszłość, pełną marzeń i nadziei. Nic nie wskazywało, że za chwilę otrzymam wiadomość, która w jednej chwili wywróci nasze życie do góry nogami, a wszystko, co wydawało się stabilne, zacznie się chwiać. Pamiętam dokładnie ten moment, byłam w ósmym miesiącu ciąży z drugim synem, zbliżał się termin porodu, starszy syn spokojnie spał w swoim pokoju, pochłonięty snami, pełnymi dziecięcych marzeń. W tym czasie siedziałam w salonie, rozmawiając z mamą o codziennych sprawach, dzieląc się niepewnościami. Byłam spokojna, ale gdzieś we mnie tliła się obawa, strach przed tym, że nasze „idealne” życie może pewnego dnia pęknąć jak bańka mydlana. Te chwile dzielenia się lękami miały być taką codzienną rozmową, a jednak okazały się przeczuciem nadchodzącej burzy.
Nie myliłam się. Chwilę później zadzwonił telefon. Usłyszałam w słuchawce głos mojego męża, Grzegorza. Jego słowa wybrzmiały tak prosto, a jednocześnie nosiły w sobie ciężar, który spadł na nasz dom niczym lawina: „Mam cukrzycę typu 1”. Te cztery słowa zburzyły nasze dotychczasowe życie. Czułam, jakby ziemia osuwała się spod moich nóg. Pojawił się we mnie strach, który ściskał moje serce, a zaraz po nim — złość, bezradność i przytłaczające poczucie, że tracimy kontrolę. W jednej chwili spadło na mnie tak wiele emocji, że czułam się jak na wzburzonym morzu, gdzie fale lęku i żalu narastały z każdą sekundą, a ja nie mogłam ich powstrzymać. „Dlaczego my?” — to pytanie, jak echo, powracało do mnie raz za razem. Dlaczego to właśnie nas spotkało? Z jakiego powodu nasze życie miało się tak bardzo zmienić?
Cukrzyca wdarła się do naszego życia jak nieproszony gość, burząc wszystko, co znaliśmy. Na początku była tylko walka — zaciekła, wyniszczająca i pełna frustracji. Kłóciliśmy się o wszystko. O jedzenie, o insulinę, o to, czy on wystarczająco o siebie dba, i o to, czy ja nie przesadzam. Każdy dzień przynosił nowe pytania, na które nikt nie miał odpowiedzi: „Dlaczego nas to spotkało?”, „Jak teraz będzie wyglądało nasze życie?”, „Czy damy radę?”.
W tym całym chaosie był jeszcze nasz synek — półtoraroczny, pełen energii i zupełnie nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje. A do tego ja — w ósmym miesiącu ciąży, z ciałem zmęczonym do granic możliwości i głową pełną lęków. Jak ja sobie poradzę? Jak poradzimy sobie wszyscy?
Po każdym posiłku obsesyjnie pytałam o jego cukier. „Zmierz teraz”, „Ile masz?”, „A przed jedzeniem ile było?”, „Czy na pewno dobrze obliczyłeś insulinę?”. Próbowałam kontrolować coś, co wymykało się wszelkim schematom. Cukrzyca nie poddawała się logice — jednego dnia cukier był idealny, a następnego robił, co chciał, zupełnie bez powodu.
Noce były jeszcze gorsze. Budziłam się co chwilę — jeśli nie przez kopniaki maleństwa w brzuchu, to przez płacz naszego synka. A kiedy on w końcu zasypiał, ja leżałam i nasłuchiwałam oddechu męża, próbując wyczuć, czy wszystko jest w porządku. Strach nie dawał mi spać. Nasz dom, kiedyś pełen śmiechu i swobodnych rozmów, stał się areną ciągłych spięć, niekończących się analiz i prób przewidzenia nieprzewidywalnego. Byłam zmęczona, wyczerpana, rozdarta między byciem mamą, żoną i kobietą, która sama ledwo trzyma się na nogach.
Długo nie rozumiałam, że to walka, której nie da się wygrać. Że cukrzyca nie jest przeciwnikiem do pokonania, ale czymś, z czym trzeba nauczyć się żyć. I że tak naprawdę to nie ona była naszym największym wrogiem — to strach. A jedynym sposobem, by go pokonać, było przestać przed nim uciekać i odzyskać życie, które przez chwilę wydawało się stracone.
Z czasem zaczęliśmy dostrzegać pewien rytm. Przestaliśmy walczyć z cukrzycą jak z wrogiem. Zrozumieliśmy, że jest częścią naszego życia i że jedynym sposobem, by żyć naprawdę, jest zaakceptowanie jej obecności. Ta choroba stała się nieodłącznym towarzyszem, którego nie możemy się pozbyć, ale możemy z nim współistnieć. Zamiast nieustannej walki, przyszła akceptacja — nie poddanie się, ale świadome podejście do tego, co nas spotkało.
Nasze życie nie było już takie, jak wcześniej. Zmieniło się wszystko — nie tylko nasze codzienne nawyki, ale także nasz sposób patrzenia na świat. Zrozumieliśmy, że cukrzyca nie jest jedynie ciężarem — to także impuls do tego, by doceniać każdą chwilę, by dostrzegać małe, codzienne radości, które często umykają w pośpiechu. Nasze priorytety zmieniły się, a nasze życie nabrało głębszego znaczenia. Cukrzyca nauczyła nas, że mimo przeciwności, można odnaleźć w życiu radość, a każda trudność, choć bolesna, może być początkiem czegoś nowego.
Patrząc wstecz, wiem, że tamten telefon, choć przyniósł ze sobą ból, stał się początkiem drogi, na której nauczyliśmy się, co naprawdę znaczy życie rodzinne. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że przeszliśmy przez trudności, które wtedy wydawały się nie do pokonania.
Niewidoczne znaki
Pamiętam tamten czas jak przez mgłę. Dziś widzę go jako okres spokoju, którego pierwszych oznak problemów zupełnie nie dostrzegałam. Żyliśmy w swoim rytmie, pochłonięci codziennością. Zwykłe dni, rozmowy, obowiązki, plany na przyszłość — wydawało się, że mamy wszystko, czego potrzeba do szczęścia.
A jednak coś zaczęło się zmieniać. Na początku były to drobne rzeczy, tak niepozorne, że łatwo było je zignorować. Grzegorz częściej niż zwykle narzekał na zmęczenie, był osowiały, brakowało mu energii. Myślałam, że to stres, zbyt mało snu, może przepracowanie. Szukałam prostych wyjaśnień, bo przecież musiało być jakieś logiczne wytłumaczenie. Ale potem przyszła ta chwila, która zmieniła wszystko.
Wrócił do domu blady jak kartka papieru. Jego dłonie lekko drżały, a na czole lśniły krople zimnego potu. Przestraszyłam się. „Masz gorączkę?” — zapytałam. Machnął ręką, zbywając moje obawy. „To nic, zmęczenie” — usłyszałam w odpowiedzi. Chciałam mu wierzyć, ale coś we mnie nie dawało mi spokoju.
Zaczęłam obserwować. Te dziwne epizody pojawiały się coraz częściej. Czasem w nocy budziłam się bez powodu i wpatrywałam się w niego, próbując wyczytać z jego twarzy, czy na pewno wszystko jest w porządku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że strach, który cicho czaił się gdzieś w mojej podświadomości, wkrótce stanie się moją codziennością.
Wkrótce doszło do 2 wypadków. Pierwszy raz zadzwonił do mnie z trasy, wyraźnie zdenerwowany. Stracił panowanie nad kierownicą. Nic mu się nie stało, ale ja czułam, jak ściska mnie w środku lodowaty strach. „Po co jeździsz tak szybko?”, „Czy na pewno wszystko z tobą w porządku?” — zasypywałam go pytaniami, a on tylko wzruszał ramionami. „To nic, po prostu pech” — powtarzał. Ale pech nie zdarza się dwa razy. Kolejny wypadek był poważniejszy. I znów to samo — nie potrafił powiedzieć, jak do tego doszło.
Zaczęły się drgawki, nagłe osłabienia. Bywały dni, gdy tracił równowagę, dreszcze wstrząsały jego ciałem, choć nie miał gorączki. Zimny pot, zmęczenie, zawroty głowy – to wszystko stawało się coraz częstsze. A ja, wciąż szukając odpowiedzi, nie widziałam, że wszystkie te sygnały układają się w jedną całość.
Co gorsza, w tamtym czasie nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Mieliśmy półtorarocznego synka, który pochłaniał całą moją uwagę, i byłam w ósmym miesiącu ciąży, zmęczona, niewyspana, z brzuchem tak dużym, że każda czynność wymagała ode mnie nieludzkiego wysiłku. Czułam się jak w potrzasku – próbowałam ogarnąć dom, opiekować się naszym dzieckiem, przygotować się na poród, a jednocześnie żyłam w ciągłym napięciu, niepewności i strachu o męża.
Teraz, gdy patrzę wstecz, widzę, że te wszystkie symptomy były ostrzeżeniem. Ale wtedy? Wtedy jeszcze łudziłam się, że to przejściowe. Uśpiło mnie przekonanie, że to przez stres, zmęczenie, jego wymagającą pracę. Nie przyszło mi do głowy, że to początek czegoś, co już na zawsze odmieni nasze życie.
Diabeł tkwi w szczegółach
Poranek przywitał mnie cichym kaszlem dobiegającym z sypialni. Grzegorz czuł się trochę gorzej — przeziębienie, osłabienie. Kiedy zdecydował się pójść do lekarza rodzinnego, byłam przekonana, że wróci z garścią zaleceń, może z receptą na jakiś syrop i dodatkową witaminą C. W końcu, kto by się przejmował drobną infekcją? Takich dni było już tyle, ot, typowe osłabienie, które samo przejdzie. Lekarz rodzinny, jak się spodziewaliśmy, przepisał mu coś na kaszel i doradził, by pił dużo płynów. I wtedy Grzegorz, rozbawiony własnym, nieustającym pragnieniem, z nutą humoru powiedział: „Nigdy w życiu nie piłem tyle, co teraz. Nie mogę ugasić tego pragnienia.” To zdanie przeszłoby bez echa, gdyby nie to, że lekarz nagle zamilkł, przyglądając się Grzegorzowi uważniej niż zwykle. Po chwili ciszy zaprosił go z powrotem do gabinetu, z wyraźną zmianą w tonie, i zlecił dodatkowe badania.
Kilka dni później Grzegorz miał odebrać wyniki. Wyszedł z domu z myślą, że zaraz wróci, pewnie potwierdzi się infekcja, a może nawet dostanie kolejne witaminy czy krople. Ale zamiast tego, w gabinecie panowała cisza, a lekarz, przeglądając wyniki, westchnął głęboko, patrząc na Grzegorza tak, jakby coś przerażającego właśnie się potwierdziło. Zamiast zwyczajowego „będzie dobrze”, lekarz powiedział cicho: „a teraz wróci Pan do domu, spakuje rzeczy i uda się prosto do szpitala.” Te słowa zawisły w powietrzu jak ciężkie kamienie. Grzegorz stał tam, niezdolny do ruchu, zastanawiając się, co dokładnie się dzieje. W jego głowie pojawiło się jedno słowo, które odbiło się echem, a potem zniknęło, by powrócić z jeszcze większą siłą — cukrzyca. Wynik cukru we krwi wynosił 490. Liczba niewyobrażalna. Każdy zdrowy człowiek powinien mieć poziom cukru poniżej 100, może maksymalnie 140 po jedzeniu, ale nie 490. To był szok. Jak grom z jasnego nieba. W tej jednej chwili nasza codzienność, nasza spokojna, ustabilizowana codzienność rozsypała się w drobny mak. To, co wcześniej było tłem, stało się nagle centrum naszej uwagi.
Zwykły dzień zmienił się w ten, który na zawsze zostaje w pamięci. W drodze do szpitala Grzegorz, jeszcze oszołomiony i w szoku, zatrzymał się w sklepie. W głowie miał tysiące myśli, poczucie niedowierzania, może i przekory, że nie może to przecież być prawdą. Kupił banany, myśląc, że dobrze jest mieć coś zdrowego do jedzenia na drogę. Banany, owoc, który nie był dla niego żadnym zagrożeniem, stały się nagle symbolem czegoś zupełnie innego. Gdy tylko pojawił się na oddziale, pielęgniarka, przejmując torbę, wyciągnęła z niej banany i z uśmiechem powiedziała: „Oj, proszę pana, z tym to nie tutaj!”. To był pierwszy z serii momentów, kiedy Grzegorz zrozumiał, że jego życie zmieni się na zawsze. Wszystko, nawet tak drobny szczegół jak przekąska, będzie teraz miało znaczenie i wymagało przemyślenia.
Przez następne dwa tygodnie Grzegorz przyswajał wiedzę, uczył się nowego życia. Szpital stał się jego światem — lekarze i pielęgniarki, nieustannie ucząc go, jak mierzyć cukier, jak podawać insulinę, jak patrzeć na jedzenie, na wysiłek, na samego siebie. Każda chwila była lekcją, którą musiał opanować. Nagle to, co było zwykłą codziennością, stało się wyzwaniem, wymagającym uwagi, wiedzy i umiejętności.
Ja w tym czasie byłam ponad sto kilometrów dalej, u rodziców. Telefon zadzwonił nagle, a jego głos po drugiej stronie wywrócił mój świat. Grzegorz był w szpitalu, podłączony do pompy insulinowej, lekarze nadzorowali jego stan, a on sam próbował oswoić się z tą nową rzeczywistością. Moje emocje były chaotyczne, niepokój narastał z każdą sekundą, a opanowanie wydawało się niemal niemożliwe. Byłam daleko, bezsilna wobec sytuacji, która pochłonęła nasze życie.
Jak gotowanie uratowało moją głowę
Kiedy Grzegorz otrzymał diagnozę — cukrzyca typu 1 — poczułam, że nic już nie będzie takie samo, a jednym z pierwszych wyzwań, przed którym stanęłam, była… kuchnia. To tam, między garnkami i patelniami, przyszło mi walczyć o coś więcej niż tylko smak potraw. Zaczęły się pytania: Co teraz? Jak gotować, aby każdy posiłek był nie tylko smaczny, ale i bezpieczny? Lista wykluczeń rosła: białe pieczywo, ryż, słodycze, pewne owoce i ulubione makarony. Jak gotować, by jednocześnie spełnić restrykcyjne wymagania diety cukrzycowej i zapewnić smak, który Grzegorz pamiętał i uwielbiał?
Pierwsze tygodnie były istnym chaosem. Kuchnia stała się polem bitwy, codziennie zmagaliśmy się z nowymi wyzwaniami. Inne dania musiałam przygotowywać dla męża, inne dla dzieci. Wywróciłam swoje myślenie o gotowaniu do góry nogami, próbując znaleźć balans między różnymi potrzebami. Równocześnie pojawiła się we mnie chęć perfekcji. Starałam się być „idealna”, gotować dla każdego członka rodziny zgodnie z jego preferencjami i wymogami zdrowotnymi, ale szybko poczułam, że to zbyt wiele. Utrzymywanie kulinarnego ładu wymagało więcej energii, niż mogłam poświęcić, a chaos tylko się nasilał.
Pewnego dnia poczułam, że muszę zmienić podejście, by nie zwariować. Zrozumiałam, że jeśli nadal będę podchodzić do gotowania w ten sposób, sama zostanę w pułapce, którą stworzyłam. Postanowiłam dać sobie więcej swobody i przestałam gonić za perfekcją, a gotowanie zmieniło się w coś więcej — stało się dla mnie formą ucieczki i terapii. Zaczęłam dostrzegać kuchnię jako przestrzeń twórczą, w której mogłam wyrażać siebie i znajdować ukojenie w codziennym zgiełku.
To właśnie wtedy zrodził się pomysł na bloga. Chciałam stworzyć miejsce, gdzie mogłabym dzielić się swoimi przepisami i doświadczeniami, nie tylko dla innych, ale też dla siebie, by zyskać dystans i przypominać sobie, że gotowanie jest czymś więcej niż tylko obowiązkiem. Blog stał się moim osobistym pamiętnikiem, kulinarną przygodą, która pozwalała mi odkrywać nowe smaki i techniki, ale też wytchnieniem w niełatwej rzeczywistości.
Na początku trzymałam się ścisłych zasad diety cukrzycowej. Na naszym stole królowały kasze, pełnoziarnisty makaron, świeże warzywa i ryby. Odkładałam na bok wszystko, co mogło wpłynąć na cukier we krwi — słodycze, białe pieczywo, gotowane ziemniaki. Wydawało mi się, że to ograniczenie, ale z czasem zobaczyłam w tym szansę na stworzenie zupełnie nowej, zdrowej rzeczywistości dla całej rodziny. Każdy nowy przepis był jak kropla spokoju, wprowadzał do kuchni odrobinę harmonii, a ja czułam, że jestem o krok bliżej do odnalezienia równowagi.
Eksperymentowałam — pojawiły się u nas placki z pora, sałatki pełne kasz i warzyw, potrawy z pełnoziarnistego makaronu, kremy z dyni i świeże koktajle warzywne. Kuchnia stała się miejscem moich małych, codziennych odkryć, gdzie gotowanie nabiera głębszego sensu. Przestałam patrzeć na dietę cukrzycową jak na ograniczenie, a zaczęłam widzieć w niej szansę na coś więcej — na zdrowie i radość płynącą z tworzenia, na odkrywanie nowych smaków, których wcześniej nawet nie próbowałam.
Dzisiaj gotowanie nie jest już dla mnie walką ani wysiłkiem. Jest naturalnym elementem codzienności, a cukrzyca przestała być wrogiem, stała się częścią naszego życia, z którą nauczyłam się współpracować. Mój blog przestał być tylko zbiorem przepisów, jest opowieścią, historią, która zaczęła się od trudnych chwil, a stała się przestrzenią na odnalezienie siebie i swojej pasji. Pisząc na blogu, czułam, że to także forma wsparcia dla innych, którzy przeżywają podobne zmagania.
Widzę, jak każdy posiłek wpływa na Grzegorza, jak podtrzymuje go w jego walce z cukrzycą. Wiem, że to, co robię, ma głębszy sens. Widzę, jak cieszy się zdrowymi posiłkami, jak wraca mu energia i siła. Codziennie obserwuję, jak aktywność fizyczna staje się jego tarczą przeciwko chorobie, a nasze wspólne posiłki stanowią wsparcie, które dodaje mu sił. Właśnie dlatego cieszę się, że podjęłam tę kulinarną przygodę — nie tylko dla Grzegorza, ale dla całej naszej rodziny, dla wspólnych chwil przy stole, pełnych smaku, zdrowia i spokoju.
Kiedy blog przestaje być potrzebny. O końcu pewnego rozdziału
Prowadzenie bloga stało się dla mnie czymś więcej niż tylko hobby — to była terapia, okno na świat i bezpieczna przystań, gdzie mogłam otworzyć się z najtrudniejszymi emocjami i dać upust kulinarnym poszukiwaniom. Zaczęło się od potrzeby porządkowania myśli i zarządzania chaosem, który pojawił się wraz z diagnozą cukrzycy typu 1 u Grzegorza. Każdy dzień przynosił nowe wyzwania, a ja czułam, że tonę pod naporem obowiązków, obaw i odpowiedzialności za zdrowie najbliższych. Blog był wówczas nie tylko miejscem na przepisy, ale też moim osobistym pamiętnikiem, w którym mogłam zamknąć wszystkie niepokoje, przemyślenia i drobne zwycięstwa.
Każdy nowy przepis, każdy post stawał się czymś więcej niż tylko relacją z kuchennych zmagań. To była dokumentacja mojego życia, pełna zapachów, smaków, ale i emocji. Każda linijka, każde zdjęcie na blogu miało w sobie ładunek emocjonalny, który pomagał mi w codziennym mierzeniu się z cukrzycą. Przypominało mi o tym, że nawet w najciemniejszych momentach można znaleźć odrobinę światła, że każda zmiana może być początkiem czegoś dobrego, czegoś lepszego. Blog stał się moim wsparciem, miejscem, gdzie mogłam szczerze mówić o tym, co przeżywam, i jak bardzo staram się znaleźć równowagę w chaosie.
Jednak z czasem wszystko zaczęło się zmieniać. Powoli, ale konsekwentnie. Pamiętam ten moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że blog, który wcześniej był dla mnie niezbędnym schronieniem, przestaje pełnić swoją funkcję. Zdałam sobie sprawę, że przestałam czuć potrzebę przelewania swoich myśli na „papier”. To nie znaczy, że problemy zniknęły — raczej ja sama zaczęłam na nie patrzeć inaczej. To, co wcześniej przerażało mnie, budziło lęk i paraliżowało, teraz stawało się po prostu częścią naszej codzienności, z którą nauczyłam się żyć.
To była trudna i jednocześnie wyzwalająca refleksja. Zrozumiałam, że blog spełnił swoją rolę, że ten etap mojego życia dobiegł końca. Jak zamyka się książkę, gdy kończy się ostatni rozdział, tak samo poczułam, że czas zamknąć i ten rozdział mojego życia. Zamiast zapisywać nowe przepisy, zdjęcia i przemyślenia, poczułam potrzebę żyć tym wszystkim bez pośrednictwa ekranu. Zaczęłam bardziej doceniać każdą chwilę, skupiając się na tym, co tu i teraz, bez myśli, że zaraz będę musiała to uwiecznić na blogu.
Kiedy nadszedł dzień, w którym postanowiłam przestać pisać, poczułam spokój i pełne pogodzenie się z tą decyzją. Wiedziałam, że blog już nie jest mi potrzebny, stał się pełnoprawnym świadectwem mojego rozwoju, mojej drogi od chaosu do spokoju. Moja kulinarna podróż nie skończyła się, ale przestała być moim ratunkiem, stała się naturalną częścią codzienności, nie potrzebuje już dodatkowej oprawy. Odkryłam, że czasami rozstanie z czymś, co dawało siłę, może przynieść ulgę i nową perspektywę.
Dziś patrzę na ten okres z wdzięcznością. Blog, który kiedyś stanowił moje schronienie, spełnił swoją rolę — pozwolił mi przetrwać najtrudniejsze chwile i odnaleźć siebie. Każdy post był krokiem ku odnalezieniu równowagi i wewnętrznego spokoju. Teraz, kiedy na nowo definiuję swoją rolę, towarzysząc Grzegorzowi w jego drodze do zdrowia, czuję, że jestem gotowa na kolejne wyzwania, bez potrzeby dokumentowania każdego kroku. Gotowa, by być w pełni obecna w każdym momencie, cieszyć się codziennością i wspólnym życiem, które tak długo budowaliśmy. Rozstanie z blogiem nie oznacza końca mojej kulinarnej podróży ani mojej historii. To tylko zamknięcie pewnego etapu, który był dla mnie niezwykle ważny, ale teraz otwieram się na nowe, może jeszcze piękniejsze rozdziały.
Harmonia. Czy to koniec walki?
Kiedyś słowo „harmonia” wydawało mi się odległym, niemalże
mitycznym stanem — jakby była luksusem dostępnym tylko dla wybranych, dla tych, którzy nie zmagają się z codziennymi wyzwaniami. Nasze życie z cukrzycą przez długi czas nie przypominało tego ideału. Przeciwnie, przypominało bardziej nieustanną walkę o utrzymanie równowagi, balansowanie na cienkiej linie, gdzie najmniejszy błąd mógłby przynieść fatalne konsekwencje. W takich chwilach harmonia wydawała się poza naszym zasięgiem, a każda próba jej osiągnięcia jawiła się jak gonitwa za widmem, które zawsze ucieka.
Były dni pełne frustracji, liczba jednostek insuliny, wyważanie każdego posiłku, kontrolowanie aktywności fizycznej, a także ścisłe wytyczne, które wpływały na nasze rodzinne życie. Cukrzyca pojawiła się niczym intruz, który nie pozwalał nam na spokojne, spontaniczne momenty. Codzienne wyzwania przypominały nieustającą bitwę, podczas której trzeba było odpierać atak po ataku, bez chwili wytchnienia. Każde odstępstwo od planu, najmniejszy błąd, wzbudzał lęk, a ja czułam się jak kapitan statku w samym środku burzy. Ciągła kontrola i napięcie — tak wyglądała nasza codzienność.
Jednak z czasem coś się zmieniło. Przestaliśmy myśleć o cukrzycy jak o wrogu, którego musimy pokonać za wszelką cenę. Zamiast tego zaczęliśmy traktować ją jak współtowarzysza podróży, jak kogoś, kto po prostu jest z nami na każdym kroku, ale kogo można zrozumieć, oswoić i nauczyć się z nim żyć. Stopniowo, powoli, zmiana ta wprowadziła do naszej codzienności coś, czego wcześniej nie znałam — spokój.
W miarę jak zdrowe nawyki stały się naturalną częścią naszego życia, nie zauważaliśmy już tak bardzo tego, co wcześniej sprawiało trudność. W kuchni pojawiły się nowe smaki, a nasze dni wypełniły małe rytuały, które zaczęły dawać nam poczucie stabilności.