E-book
5.88
drukowana A5
37.56
Butelkowy kwas posoki

Bezpłatny fragment - Butelkowy kwas posoki


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-8369-489-4
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 37.56

Wstęp

Tekst ten jest dla nas tym, czym kiedyś Koran był dla muzułmanów, lub Ewangelia dla chrześcijan. Zapiski człowieka tamtej odległej epoki traktujemy z oczywistym nabożeństwem, jest to znak minionych czasów, minionych słusznie, albowiem postapokaliptyczna rzeczywistość będąca konsekwencją totalnej wojny nuklearnej na Ziemi, była czymś okropnym, mrocznym, straszliwym, złym. Okoliczności tych co przeżyli a było ich mniej niż niewielu, zmusiły do stawiania czoła licznym niebezpieczeństwom. Warto również zaznaczyć, iż najprawdopodobniej panował wówczas kanibalizm, więc z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem napełnieni, przyjęliśmy fakt, iż odnaleziono ludzkiego trupa w lekkim rozkładzie, przy którym leżał w opłakanym stanie zeszyt, a raczej to co z niego zostało, oraz smartfon. Ciało, jak to określił doktor będący członkiem wyprawy, magister Gutenwasser, było jeszcze całkiem świeże. Owa misja nazwana przez pułkownika Lebanona Fruitza: „Odwiedziny zapomnianego domu”, miała miejsce tysiąc lat po owej wyniszczającej światowej wojnie. Trzy lata musiały minąć, nim zdecydowano ogłosić obywatelom to niesamowite odkrycie.

Otóż resztki człowieka i leżące przy nim przedmioty zostały przetransportowane statkiem kosmicznym Blitz 106p02 na naszą planetę Pamelę.

Nawiasem mówiąc, zaskakujące jest to, z jaką szybkością zadomowiliśmy się na tej cudnej planecie, znajdującej się daleko za Andromedą. Pamela jest trzy razy większa od Ziemi, gdzie ląd to tylko dziesięć procent, a reszta to ocean. Klimat tam panujący jest jakby stworzona dla gatunku jakim jest człowiek.

Jeśli mowa o lądzie, jest on zwarty, to znaczy nie ma podziału na kontynenty; jest to jeden obszar przypominający z wyżyn orbity niekształtny kwadrat. Ów ląd, mający swą nazwę: Kanajara, jest na północnej półkuli, klimat jaki panuje na południu jest, posługując się nomenklaturą ziemską podzwrotnikowy, natomiast na górze mamy do czynienia z klimatem śródziemnomorskim z domieszką umiarkowanego. Jeśli Bóg istnieje, a twierdzić w obecnej sytuacji, że go nie ma, jest podstawą głupoty większości polityków rządzących Kanajarą, a więc jeśli Bóg istnieje, to możemy mieć pewność, że dał nam drugą szansę. Lecz z pewnością nie kochał tych, którzy musieli zmagać się z potwornościami postapokaliptycznej rzeczywistości.

Truchło owego człowieka znaleziono w swoistym dole, przy ogromnym, dziwnym i falującym lesie, a potem zostało gruntownie zbadane w instytucie Human INC, na wschodnim wybrzeżu Kanajarskim, na Pameli. Wychodzi zatem na to, że to on jest autorem treści znajdujących się w znalezionym przy nim zeszycie. Otóż wiele razy wspominał na kartach brulionu, że jest kobieciarzem, co można było zaobserwować po licznych malinkach. Utrzymywał takoż, że nie gardził używkami, a w organizmie wykryto ślad ultramefedronu. Wszystko się zgadzało.

Jednak prawdziwy szok nastąpił, kiedy udało się doprowadzić smartfona do używalności. Smartfon ten, uważany przez współczesnych za zabytek, musiał zostać poddany wielu innowacyjnym technikom, które doprowadzić miały do odzyskania zawartych tam treści. Po długich, wyczerpujących pracach, udało się. Otóż co sprawiło, że naukowcom włosy stanęły dęba? Nagrania. Nagrania, które autor i posiadacz rzeczonego smartfona, uwieczniał solennie, a potem rozwijał i tłumaczył we względnie grubym, bo ponad dwieście-stronicowym brulionie, to co zostało zarejestrowane.

Pole dla historyków zostało otwarte. Mogą śledzić, posiłkując się narracją owego człowieka, o nazwisku Poświnoga, bieg wydarzeń najmroczniejszej epoki w dziejach Świata. Epoki Postapokaliptycznej. Udostępniamy więc ten tekst, nie wnosząc doń żadnych poprawek, pozostawiając oryginalną pisownię, czasem pełną błędów, czasem wulgaryzmów, czy uroczych porównań. Według prezydenta Pameli, Billa Waginalnego, Lektura musi zostać przeczytana przez każdego obywatela.

Mamy bowiem nadzieję, iż zło już nigdy nie podniesie swego plugawego ryja — rzekł podobno przy kolacji prezydent.

Ewangelista

Przydybali mnie pod wilgotnym strzępem muru, przyłożyli noże do gardła i rzekli: będziesz pisał. Co pisał? — zapytałem, mając zwieracze w stanie cholernej nadwytrzymałości. Będziesz opisywał historię tego posranego świata, będziesz ewangelistą, rozumiesz, będziesz swoistym dziennikarzem, kronikarzem, czy kim tam jeszcze można być.

Ostrza noży napierały na me gardło mocno, więc zmuszony byłem pokiwać łbem na znak, że tak. Odstąpili wonczas ze swymi ostrzami podłemi. Kim byli napastnicy? Moim ojcem oraz moją matką. Jędza cholerna.

Moi rodzice to wieśniacy, tępi ludzie. Zresztą, w tym postapokaliptycznym świecie są sami wieśniacy, miasta bowiem szlag trafił. Natomiast krajobraz od przebudzenia, po ułożenie się do smacznego snu, wyglądał następująco: mrok. Podobno pył zawierający wszystko co tylko może wyobrazić sobie prosta baba z brakiem prostaty, zasłania tę ognistą kulę, o której dawniej mówiono: słońce. Otóż słońca nie ma i nie będzie.

Tak dla informacji napiszę jeszcze, że efektem owych licznych potężnych eksplozyj, były lasy. Tak jak podobno onegdaj w Hiroszimie, czy w Nagasaki, (już nie pamiętam), po wybuchu zaczęły w pobliżu zniszczeń wyrastać jak głupie — pomidory — tak i w naszym przypadku wyrastały lasy, więc aby przejść z jednego skupiska ludzkiego do drugiego, trzeba było odbyć wielce niebezpieczną podróż poprzez gęstwinę. Przynajmniej na Iberii, gdzie mieszkałem.

Promieniowania, przed którymi matula i tatula kazali się chować do dziury jakiej, przyczyniły się do powstania mutacji, czy wręcz sytuacji do opisania trudnych. Bo nagle prócz ludzi pojawili się tacy Zombiacy, co wstawali z grobów i ruszali w stronę mięcha (a ich ruchy miały coś w sobie z paralityctwa), były wampiry, ale tych wytępili ludzie, lub starali się (według mnie jest to cholerna propaganda, by uzmysłowić wszystkim nie-ludziom, iż to właśnie ludzie są najliczniejszą grupą). Były również Zgnilaki, których głównym zajęciem było wesołe gnicie, no i Topielce. To tak w dużym skrócie, bo tego popromiennego draństwa aż policzyć trudno.

Co do ludzi, to ci nie pałali do siebie miłością. Jeśli chodzi np. o mnie, to najbardziej lękałem się właśnie ich. A to że mnie okradną, a to że coś… Nawet ktoś wymyślił powiedzenie, iż człowiek człowiekowi sroczem łajnem oblepionym.

Pozostała jeszcze ważna kwestia dotycząca języka. Otóż język w epoce postapokaliptycznej cofnął się w rozwoju. Doszło z czasem do tego, że ludzie posługiwali się gestami i nawoływaniami, w stylu: eee, albo łooo, albo brrr, albo wrrr. Aby ożywić konający język postanowiliśmy, jako społeczność przypominać słowa (czasem nieudolnie), potem łączyliśmy je w zdania i tak dalej. Na szczęście w chwili, w której toczy się to opowiadanie, nasz język ma się — z mojej perspektywy — całkiem nieźle. Wiadomo, są rasy, np. Zombiaki, które mówią w sposób bardzo kaleki, zaś Zgnilaki jeno buczą, lub skuczą, ewentualnie pierdzą w sposób syczący.

Tworzyliśmy niewielką społeczność na gruzach Malagi. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie geograficznie była Hiszpania. Chyba nie muszę tłumaczyć, że wszelkie nazwy straciły sens. Po co nazewnictwo, skoro wszystko chuj, za przeproszeniem, strzelił?

Ta nasza społeczność to zbiorowisko różnych ludzi, wywodzących się z odległych kultur. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu nie potrafiliśmy się dogadać, bo jeden szprechał po szwabsku, drugi po turecku, trzeci po angielsku, czwarty suahili. Ten co gadał po angielsku wpadł na pomysł, żeby wszyscy nauczyli się angielskiego. Wówczas ludzie pokazali mu faka, i orzekli, że nikt nie będzie się angielskiego uczył. Ludność była uparta, miała gdzieś naukę, tak więc powstał język eurorabski, mający w sobie elementy francuskiego.

Co do mego zadania, czyli pisania, to opisywałem różne rzeczy: a to jak Husajn złamał nogę, a to że dziura na odchody przepełniła się i trzeba było kopać drugą, a to, że Atena bardzo źle znosiła permanentną ciemność. Kiedy father zerknął na me zapiski — zaklął szpetnie i wpadł we furię nieokiełznaną. Huknął:

— Nie o tym masz pisać, baranie rozwiniętości nie posiadający! (żem niby niedorozwinięty).

— Ależ o czym tu pisać, ojcze, kiedy panuje mrok, a i tak prędzej czy później zjedzą nas Zombiaki lub inne maszkary.

W tym momencie ojciec wziął mnie na bok i wręczył mi niedużych rozmiarów pudełko. Rzekł:

— Wiesz co jest w środku? — zapytał złowrogo.

— Pączki? — powiedziałem łykając ślinkę.

— Gówno, nie pączki. W tym pudełku jest telefon i ładowarka. Ten telefon ma ci głównie służyć do nagrywania i do robienia filmików.

— Ale po co? — zapytałem kompletnie zdziwiony.

— Od dziś będziesz Ewangelistą Końca Czasów. Pójdziesz w świat i będziesz spisywał i nagrywał to, co zobaczysz.

— Ale… po co?

Ojciec zamilkł na chwilkę. Lecz po paru sekundach drżącym głosem rzekł:

— Dla przyszłości. Wiadomym jest, że Ziemia jest zniszczona. Została potraktowana taką ilością bomb atomowych, że kwestią czasu jest opad trujących gazów, oraz pozbycie się ich poprzez kratery, bowiem glob ten jest nimi nasączony niczym gąbka. Idź zatem w świat i opisuj, patrz, uciekaj przed niebezpieczeństwami, słowem: zostaw potomnym ślad, w jakim piekle żyli ci, co przeżyli.

Spuściłem łeb i zacząłem pakować mandżur.

Podróżnik

Szłem w ciemnościach srogich pogrążon, jak jakiś mumin. Ojciec i matka dali mnie do plecaka różne takie do jedzenia zdatne śmieci, dali mnie szaty, coby zimno nie dawało w kość, oraz komplet zapalniczek zippo, papierosy i londyninę. Londynina to narkotyk, będący raczej czymś w rodzaju halucynogena. Dali mi go po to, że jak będzie już bardzo źle ze mną, żebym go zażył doustnie, bądź doodbytniczo, a nawet przedawkował. Dali mnie takoż ultramefedronu cztyry gieta — coby w razie wu, przypierdolić przeciwnikowi prosto w cymbał. Lecz przecie nie pięścią! Dali mnie przeto szablę, czy może maczetę, sam nie wiem jak to nazwać — i tak uzbrojon — lazłem poprzez mroki diabelskie.

Ipsacja

Z niebywałą łatwością zlokalizowałem łódkę, wskoczyłem na nią i odpaliłem motór. O dziwo chodził. Trochę się zlękłem, że odgłosem motóra wybudzę jakie monstra, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Na ląd będący dawniej Afryką, a teraz wylęgarnią bandytów wszelkiej maści, dopłynąłem, łódź przywiązałem do pala i sru na zwiady. Co rusz siadałem i zapisywałem, tak jak kazał tatko.

Potem ruszyłem, jak to się mówi, z buta, w dal, na południowy zachód. My, ludzie którzy przeżyli Apokalipsę, już dawno pogubili się w tym, kiedy jest dzień, a kiedy noc. Zresztą co ja gadam. Dnia i nocy nie ma! Mam jednakowoż cichą jak cicha noc, nadzieję, że cały ten syf w końcu opadnie i ujrzymy ożywiający słońca blask.

Co rusz mijałem szkielety aut, ich kręgi i słupy, jakieś powyginane żelastwo, żeliwo, stal, metal, a to wsio w formach niemal artystycznych. Instalacje stworzone ostatecznym gestem zniszczenia, wykraczały mocno poza strefę interpretacji. Stanąłem więc na małą chwilkę, zapatrzony w ten przedziwny układ tworzyw. Im dłużej stałem, tym bardziej potrafiłem rozpoznać kształty, z tym że owe kształty nie przypominały mi nic, co mogłem kiedykolwiek zobaczyć.

Otrząsnąłem się i poszedłem. Mrok rozgarniałem latarką. Miałem przy sobie duży zapas baterii. No i Ajfon. Ładowanie jego zostało głęboko przekminione przez mego wuja, faceta totalnie owładniętego technologią. Jak mi zorganizował źródło zasilania? Nie wiem. Było to coś kwadratowego i ważyło może ze dwa kilo. Dość małe, poręczne.

Idąc, myślałem, że fajnie byłoby, żebym miał jakiego ziomka. Łażąc tak w pojedynkę, zajoba idzie dostać. Zacząłem gadać do siebie bzdurne rzeczy, typu: odbyt, wenflon, kiełbasa, żyletka. Lecz co mi z tego gadania? Jeno smutek i zgroza! Zgryzota! Zgrzyt! Zygfryd! Zygzak! Ziuta! Zupa!

Miałem ponadto dość duży apetyt seksualny. Bardzo pragnąłem kobiety, lecz jak poznać dziewkę w rzeczywistości postapo? To jak szukać myszy w stogu mysz. Czy coś takiego.

Mogłem oczywiście ulżyć sobie w wiadomy sposób, przecie nikogo nie było, mogłem trząchać kapucynem ile wejdzie!

Zdjąłem więc swoje dżiny, zsunąłem majty i wio! Moja wyobraźnia należała do wybitnie bujnych, więc wyobrażane kobiety wypinały zady, bądź też ujeżdżały mnie niczym rumaka dzikiego. Niestety był mały problem. Nie mogłem dojść. Musiałem zwiększyć intensywność czynności, wrzucić drugi bieg musiałem. W głowie filmy erotyczne: blondynki, brunetki, rude, krótko-włose, chude, tłuste. Zmieniałem rękę co pięć minut, kląłem niczem szewc rąbiący młotem w podeszwę butka.

— A dojdźże Kapucynie przekorny! — krzyknąłem do wacka swego, lecz nic. Zero. Fajerwerków niet. Wkurzony na maksa wciągnąłem spodnie i lazłem dalej.

Po co właściwie to robię — pomyślałem. Lecz nie o masturbacji, lecz o tej głupiej misji. Tu, prócz ciemności nic nie ma. O czym mam pisać!

— Tato — darłem się wniebogłosy — po co mi kazałeś opisywać postapokaliptyczną rzeczywistość! To jest POWALONE!

I gdym to wyrzekł, zobaczyłem wóz. Wsiadłem do niego, pogmerałem kabelkami i — eureka — ruszył! Jechałem i wyłem z radości, bowiem ostatni raz za kółkiem byłem piętnaście lat temu. Euforia trwała długo i kiedy minęła, zacząłem intensywną rozkminę. Po pierwsze jak to możliwe, że wóz miał paliwo, po drugie co on robił na środku wielkiego niczego? Czyżby gdzieś w pobliżu był człowiek? Może Wampir?

Światła samochodowe odkrywały łany pustyni, jechałem prosto na południowy zachód, w kierunku znanego mi miasta, a raczej jego ruin. Do Marakeszu, który cały porośnięty lasem, jest dalej w stanie funkcjonowania, z tym że panują tam bandyci, ludzie niebezpieczni i psychopatyczni. Dlaczego więc tam jechałem?

W pobliżu Marakeszu góruje pośród strasznych palm — cmentarz. Jest tam pochowana moja babcia, którą kochałem i kocham z całego serca. Oczywiście, wkraczanie na teren cmentarza niesie ze sobą niebezpieczeństwo w postaci Zombich. Kolejny efekt uboczny bomby.

Zombiaki śpią w grobach, można jednak rzec, że bardziej czuwają niż śpią, są permanentnie głodne. Ich mózgi, czasem wystające z czaszek, zawierają tylko jedną myśl: mięso. Ucieczka przed takimi nie należy do trudnych, bowiem Zombi to gnijący człowiek, żywo-martwy, pragnący wspomnianego mięsiwa i krwi.

Tymczasem pędziłem setką przez piach; zaczynały pojawiać się pierwsze drzewa, no i te żelastwa. Musiałem zwolnić. Zgasiłem też światła, tak w razie wu. Wiedziałem, że jeszcze trzy godziny jazdy, nim dotrę na cmentarz. Wciągnąłem malutką ścieżkę ultramefedronu, bo senność zaczęła napływać. Jak mnie wystrzeliło, to szok. Gały z orbit mnie wyszły i depłem tak, że aż silnik zafyrczał. Pędziłem poprzez przeszkody: tu zakręt, tam zakręt, tu zwolnić, tam przyspieszyć, aż w końcu pojawiła mnie się przestrzeń od wszelakich przeszkód wolna. No to więc depłem jeszcze bardziej.

Po kwadransie czułem, że silnik ulega tak zwanemu zacieraniu, ktoś musiał oleju poskąpić, więc wkurw mną targnął, aż grzmotnąłem na cały głos: holy shit!

Zahamowałem, wyskoczyłem z całym swym mandżurem i pożegnawszy auto skromnym: żegnaj, poszedłem w swoją stronę. Najgorsze było to, że wzmagał się wiatr, który mógłby się przerodzić w pustynną burzę. Szedłem z duszą na ramieniu, ale że wciąż działał we mnie ultramefedron; zamiast szukać odpowiedniego schronu, ja lazłem centralnie w piach, w serce pustyni.

Głupi ma szczęście, to fakt, lecz ja za głupiego się nie uważam. Otóż żadnej burzy nie było, a mój upór marszu zaowocował tym, że na horyzoncie można było zobaczyć wzgórze palmami otoczone. Cmentarz czyli! A dalej Marakesz. Planowałem kupić tam przynajmniej kałacha, lub shotguna. Oby tylko nie zastrzelili mnie za wygląd, gdyż me zewnętrze nie pasowało do wyrazu — zbój.

Zombiak

Cmentarz nocą mnie przeraża — rzekłem. Zrobiłem parę kroków i coś zakłuło mnie w sercu. Nie wchodź tam — odezwał się jakiś głos wewnątrz mej czaszy. Przecież leży tam twoja babcia — usłyszałem drugi. Krok pierwszy, krok drugi, krok trzeci i… i znalazłem się na terenie cmentarza. Zmieniło się tu, odkąd byłem ostatni raz z wizytą u nieboszczki. Szedłem cicho, tak cicho, by nie wybudzić Zombiaka, w myśli zmawiałem modlitwę do boga Androida, bo musicie wiedzieć, że jeszcze przed Apokalipsą pojawił się, w glorii i nimbie niemal, a działo się to przy okazji przemowy prezydenta Stanów Zjednoczonych — Kirka Pickermanna, w Kansas City, no więc wskoczył ów Android na scenę, pokonawszy wcześniej wszelkiej maści ochroniarzy, odepchnął od mikrofonu prezydenta, i ogłosił, iż nowym Bogiem jest. Ludzie porażeni jego jestestwem, jakże intensywnym jestestwem, jestestwem rażącym system nerwowy, padali na kolana, mdleli. Android, humanoidalny robot, rzekł: Nie bójcie się, śmierć was ulula — i od tamtej pory ludzie przestali bać się perspektywy wojny nuklearnej, która i tak nadeszła.

Ale do rzeczy. Przyświecałem sobie latarką z Ajpoda, trochę błądząc między alejkami, ale w końcu znalazłem. Na grobie nie palił się żaden znicz. Wyjąłem z plecaka duży, fioletowy, zapaliłem świeczkę i zmówiłem krótką modlitwę, lecz nie do Androida, a do samej babci. Była to swoista rozmowa wspomnieniowa, która trwała dobre pięć minut. I nagle coś nastąpiło. Otóż ruch, osypywanie ziemi. Przyświeciłem w stronę sąsiedniego grobu, który jeno kopczykiem był, nie tak jak u mojej św. pamięci babci — solidnym grobem z granitu. Patrzę i oczom nie wierzę: z owego lichego grobu wysunęła się była — ręka — zielonawa, o palcach rozczapierzonych, przegnita i cuchnąca. Już wyciągnąłem maczetę i parę kroków wstecz. Czekałem, obserwowałem. Zombiak powoli i ślamazarnie odkrywał coraz więcej siebie. Pokryty ziemią, posoką, zgnilizną, wyszedł poza obręb grobu, i stanął. Dzielił nas metr, może ciut mniej. Z jego ust, jeśli można było rzec, iż on w ogóle posiadał usta, zionął cuch taki, że musiałem zwymiotować.

— Przepraszam, która godzina? — zapytał Zombi głosem przypominającym growling wokalisty należącego do chorobliwie wręcz starego zespołu — Morbid Angel.

Doznałem szoku. Już przygotowany byłem do odcięcia temu obrzydliwcowi łba, a tu takie zaskoczenie.

Rzekłem:

— Czas dawno przestał istnieć. Teraz jest tylko ciemność i każdy walczy o przetrwanie. Kumasz już czaczę?

— Tak, proszę pana, ale mam do pana jeszcze jedno pytanie.

— Słucham — rzekłem z absmakiem.

— Głodny jestem jak wieprzak czekający tydzień na paszę.

Zanurzyłem się wówczas w myślenicy. Po pierwsze Zombiak nie zaatakował mnie, co stanowiło już duży plus. Po drugie przejawia oznaki kultury, i mimo że capi od niego na kilometr, może warto zabrać go do jakiejś jadłodalni.

Rzekłem:

— Dobra, chodź ze mną, zaprowadzę cię do knajpy, w końcu niedaleko jest Marakesz.

Dreptaliśmy i dreptaliśmy, a słowa jakoś nie kleiły się. Bo o czym, do jeża kolczastego, można gadać z Zombiakiem? Na szczęście w przedmieściach zaczynało być gęstawo od budynków. Wstąpiliśmy do Mc Donaldsa. Facet zza lady błyskawicznie wyciągnął shotguna i powiedział, że zaraz odstrzeli mu łeb.

— Nie przyprowadzałbym tu Zombiaka, gdyby był niebezpieczny. Po prostu daj nam po wieśmaku i już.

— Nie — gorączkował się facet, który jakby wpadł w rodzaj paranoi. I wciąż do nas celował.

— Gościu, my jesteśmy głodni, więc jeśli chcesz zarobić to schowaj, kurwa, gnata! — rzekłem.

Gościu jednak nie wytrzymał napięcia. Strzelił w stojący obok automat vendingowy: wysypały się zeń puszeczki, syczało z nich, pryskało, słowem: burdel że hej.

Pełen anielskiej cierpliwości podszedłem do faceta w amoku i pomachałem mu przed nosem wertiksem. Wertiks to kolejne uboczne zjawisko promieniowania. Nikt nie mógł przypuszczać, że skutkiem opadu promieniotwórczego, będzie taka zmiana genetyczna, że z jaj kurzych wykluwać się będą, niezbadane do tej pory, kamienie, które, gdy skutecznie podlewane pewnym specyfikiem, przeobrażają się w dziwnego stworka, dziwny stworek zaś w niszczącego potwora. Takich wertiksów miałem trochę. Gdy wręczyłem mu jednego, to aż zbaraniał. Już nie zwracał uwagi na Zombiaka, tylko schował podarunek tymczasowo do szafki i zapytał milusim głosem:

— Co podać?

— Dwa Wieśmaki, jeden dla mnie, drugi dla kolegi obok — rzekłem.

Sprzedawca w ogóle już nie zwracał na nas uwagi, błyskawicznie podał kanapeczki i gdzieś wybył.

Gdyśmy spożywali nasze pyszne buły z mięsem kocim, a światło jarzeniówki co rusz gasło i zapalało się, tak rzekłem do Zombiaka:

— Jesteś dość nietypowy jak na Zombi.

— Wiem. I to jest mój najstraszniejszy, największy, najplugawniejszy problem. Gdzie ja się podzieję? No gdzie? Nie chcą mnie moi rodacy, a ludzie najchętniej by mnie utłukli na miejscu.

Pomyślałem chwilkę. Przypomniałem sobie, jak jeszcze nie tak dawno temu tęskniłem za jakimś towarzyszem. No, może nie za Zombim, ale lepsze to niż nic.

Rzekłem:

— Dobra. Zabieram cię ze sobą, panie Zombiak.

Londynina

— Nie wyjadaj mi zapasów, podły chwaście! — huknąłem do Zombiego, który zaczął szperać w moim plecaku, podczas kiedy ja sikałem pod drzewem. Podbiegłem do niego i wyrwałem mu kiełbachę.

— Ty falliczny masonie, odłóż to natentychmiast!

Przestraszony Zombiak wypuścił z ręki tęgi kawał fiuta i tak mi zaczął chrząkać:

— Serdecznie przepraszam, ja po prostu jestem Zombiakiem, sam pan zobacz, mam dziurę w brzuchu, co zjem, to mi zaraz wylatuje!

— Rzeczywiście masz pan dziurę jak, nie przymierzając pani gejsza. Można jednakowoż rzecz załatać!

Kiedy udało nam się znaleźć jakiś zakątek przypominający wiatę, wyjąłem z plecaka mały pojemniczek. Miałem tam różne takie swoje pierdołeczki, a wśród nich igłę oraz nić. Z precyzją chirurga zacząłem zszywanie Zombiakowego bębna.

Po godzinie było po wszystkim.

— Jeśli chcesz być mym druhem, musisz mieć jakieś umiejętności. Wiedz, że będziemy musieli dać w mordę temu czy tamtemu, i wiedz, że takich sytuacji będzie mnogo.

— Nie zapominaj pan, że jednak jestem Zombim. Co prawda jestem wegetarianinem, lecz jak trzeba, zjem trochę mięsa.

— Ach, to dlatego mnie wtedy na cmentarzu nie zjadłeś — powiedziałem łapiąc orient.

— Nie tylko dlatego. Jestem trochę innym Zombiakiem, mam łagodne usposobienie. Podobno po matce, którą zresztą zjadł mój dziadek.

— A jak się w ogóle nazywasz? — zapytałem ciekaw.

— Szon — rzekł Szon.

— Poświnoga — powiedziałem i podaliśmy prawice. Jego gnijąca dłoń pozostawiła na mojej niewielką ilość posoki, więc musiałem ją strząchnąć.

— Posłuchaj mnie uważnie, mister Szon. — Powiedziałem patetycznie. — Otóż mam zamiar iść do Marakeszu. Będziesz niestety lub stety zmuszony czekać tu na mnie, bo gdybyś chciał ze mną iść, na bank tamci łotrzykowie by cię dorwali a łeb oderżnęli. Ja zaś pragnę kupić nieco broni, bo szabelka, którą mam, na nic się nie zda. Zrozumiał?

— Tak.

— A więc z Bogiem. Znaczy z tym… Androidem.

Szona zostawiłem w szuwarach w pobliżu tej wiaty. Miał blisko wodę, mógł w razie głodu zjeść sobie i popić deczko zieleniny.

Tymczasem twardo szedłem do miasta. Marakesz, cały porośnięty dżunglą, wprawił mnie w szok.

Lecz ciągły mrok sprzyjał licznym włamom, wtargnięciom, wdarciom. Szedłem pewnie z maczetą wyciągniętą. Niech mnie jaka szelma wyjdzie, to przyrodzenie postrada — myślałem, dodając sobie animuszu.

W końcu wlazłem w las. Mimo braku słońca było ciepło, duszno nawet. Kiedy nie miałem jak iść przez rosnące krzewulce, zaczynałem ciachać, rąbać, płatać, odcinać, wycinać, docinać. Maczeta okazała się niezawodną być.

Miałem wrażenie, że przede mną majaczy budynek, gmach raczej wielki, a z okien jego gałęzie wystające, bo sam jakby na drzewostanie osadzony, od dawna drzewem się stający. Miałem ochotę zapalić latarkę, lecz bałem się. Na bank gmach chroniony był przez najemników.

Szedłem aż znalazłem się w środku obiektu. Wszędzie mrok, lecz ktoś wpadł na dość mądry pomysł, by poustawiać w miejscach newralgicznych świece. Lazłem więc, pewniej wyostrzając wzrok. Chciałem bowiem człeka jakiego dojrzeć, a tu, za przeproszeniem — gówno z masłem.

Przeszedłem przez swoisty tunel i znalazłem się w wielkiej sali. Tutaj dawniej była hala targowa, pomyślałem, a tu teraz pustka. Gdzie ja kupię potrzebne mi rzeczy? — powiedziałem głośno, i w tym momencie sznur na moich nogach się zacisnął, poszybowałem z wielką szybkością w górę, aż pojąłem moje położenie: otóż wisiałem do góry nogami. O ja głupi, wpadłem w tak prostą pułapkę! Otoczyli mnie wtedy ludzie, nad którymi górowałem rzecz jasna, z powodu wiszenia.

— Co chcecie? — zapytałem

— Twojej śmierci — odpowiedziała ładna niewiasta. Prócz niej było tam dwóch facetów. Wszyscy celowali we mnie kałachami. I właśnie w tym momencie przyszła mi na myśl londynina. Londynina proszę państwa, ten halucynogen, pozwalał człowiekowi w błyskawiczny sposób przenieść się w inny, oniryczny świat. Nie namyślając się, i korzystając z tego, że mam wolne ręce, sięgnąłem do zapiętej brustaszy, wyjąłem ostrożnie z niej kapsułkę (a miałem ich sporo), i łyknąłem. Dodać jeszcze powinienem, iż połknięcie takiej kapsułki za nic nie mogła pomóc w rozwiązaniu mojej sytuacji. Po prostu byłem pewien, że mnie tam zastrzelą, więc wolałem na ten czas przenieść się w świat narkotycznej kraniy. Choćby trwało to sekundę.

Jakiś czas temu naukowcy (czyli najczęściej znawcy narkotyków, którzy, chcąc stworzyć coś extra, przeczytali wszystko co się tyczy chemii, farmacji, biochemii mózgu itd.), otóż ci naukowcy wyszli naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom ludzi dotkniętych depresją spowodowaną ciągłym brakiem słońca. Tak powstała Londynina. Dlaczego taka nazwa? Nie wiem, może dawniej w Londynie, kiedy kwitły sobie przedapokaliptyczne czasy, było słońce?

W każdym bądź razie, kiedy zażyłem wspomniana kapsułkę, świat zaczął wirować, a ja razem z nim. I po chwili cisza, czerń, jakbym miał zamknięte oczy. Otworzyłem je, i ujrzałem polanę zalaną słońcem, polanę lasem gęstym otoczoną. Śpiew ptaków i bzyczenie owadów, pyłki traw, kwiaty, bogactwo przyrody. Byłem wniebowzięty. Czułem euforyję do opisania trudną.

Aż tu nagle oczom mym ukazał się tron z desek byle jak zbity, a na nim dziewka naga. Nogę miała ona założoną na nogę, szczupłą, erotyczną, że się tak wyrażę, ten tego, wiecie.

Rzekła dziewka:

— Oto me królestwo, które zwie się Londynina. Ten kto zburzy w taki czy inny sposób spokój owego królestwa, wygnanym z niego będzie.

— Droga pani, wszystko, co żeś pani wypowiedziała ustami ślicznymi, uważam za zrozumiałe, i oświadczam, iż nie zamierzam burzyć porządku tej krainy — rzekłem pewnym głosem.

— A więc ciesz się pan życiem, dbaj o pozostałych, czyń dobro, a liść ci z głowy nie spadnie.

Gdy to powiedziała, wstała, podeszła do mnie i położyła na mej głowie liść dość dużych rozmiarów.

— Dzięki ci, o pani — rzekłem.

Kiedy królowa odeszła, zauważyłem, że pod lasem jest stół dębowy i krasnoludów cała masa. Podbiegłem tam, bo coś wyczuwałem, że na kłótnię jaką się ma.

— Hej, drodzy panowie mali, w pierwszej chwili chciałem nazwać was liliputami, lecz kultura ma wrodzona nie pozwoliła na takie coś. Gadajcie prędko, co się dzieje!

Krasnoludowie luknęli na mnie spojrzeniem niemiłym, rzekłbym, że nawet wrogim, a jeden z nich, tak mi odparł:

— Dlaczego wsadzasz pan nosa w nie swoje sprawy?

Zatkało mnie. Cały czas pamiętałem o tym, co mi królowa powiedziała, więc zacisnąłem wargi i milczkiem wnet się stałem.

Krasnoludowie tymczasem poszli do lasu. Zacząłem myśleć, co by tu, bo przecie z dość wrednawymi liliputami iść nigdzie nie zamierzałem, a po królowej ani śladu. Krzyknąłem więc za odchodzącymi Krasnoludami:

— A wiecie może, gdzie jest królowa?

— Poszła do Guantanamara — odparł mi któryś z nich.

Resztę dnia spędzałem na rozmyślaniu: któż to ten Guantacośtam.

Patrzyłem beznamiętnie na krajobraz sielski i zauważyłem kosiarkę. A, pokoszę deczko — pomyślałem. Jak się okazało, kosiarka była na benzynę, więc odpaliłem machinę i, za przeproszeniem, sru!!!

Dwie godziny minęły a polana była niczym łeb skinheada. Ale coś się zaczynało nagle dziwnie burzyć, trząść jakby, falować; poprzez nieboskłon przeszła taka jakby błyskawica, drąca na kawałki części świata. To koniec królestwa — pomyślałem i to była moja ostatnia myśl w Londyninie.

Jak się niełatwo domyśleć, narkotyk przestał działać, a podła rzeczywistość powróciła ze swą ponurością. Lecz, z tego co pamiętam, to przed zażyciem londyniny, dyndałem za nogi powieszony, głową do dołu, a tymczasem stałem w lesie z Szonem, oraz brunetką, która celowała we mnie z kałacha.

Przebudzenie

— Bardzo proszę wytłumaczyć mi wszystko, od a do zet, co działo się, podczas gdy byłem pod działaniem londyniny, i jak to się stało, że żyję, i jestem teraz w lesie z moim przyjacielem, Zombim Szonem, i z tobą, podstępna brunetko, która chciała wtedy pewnie odebrać mi życie, kiedy tak wisiałem w galerii… — rzekłem mając w głowie niezły bigos.

Brunetka rzekła:

— Kiedy tak wisiałeś sobie i odpływałeś do narkotycznej krainy, opuściliśmy cię na dół i przetrzepaliśmy ci kieszenie. A tak w ogóle to wiesz skąd wiedzieliśmy o twojej obecności? Wszystko wypaplał nam właściciel knajpy, w której jadłeś śniadanie z tym swoim Zombiakiem. Właściciel knajpy powiedział nam także, że masz wertiks, cholernie pożądaną rzecz… chyba nie dziwi cię zatem, że wpadłeś w nasze sidła, co? Ale czekaj, historia jeszcze nie dobiegła końca. Po jakimś czasie znaleźliśmy w plecaku ten wertiks, i było go sporo. Wiesz, że żyjemy w czasach, w których ufność, to słowo występujące tylko w bajkach? A więc zanim tamci moi „wspólnicy” zaczęli coś rozkminiać pod tytułem: kto pierwszy, ten lepszy, przecięłam ich serią z tego oto kałacha. Uradowana, że wertiks jest mój, miałam już pójść w swoją stronę, lecz jakoś żal mi się ciebie zrobiło. Wzięłam cię, chłopaku, na plecy, nieprzytomnego, wiotkiego i cholernie ciężkiego, i zaniosłam w miejsce, gdzie stał przerażony Zombiak, twój ziomek. Od razu mi powiedział, że ciebie zna, i że w ogóle to on jest łagodny, jak bułka z chedarem, lecz bez chili. Dobrze, że to powiedział, bo miałam mu odstrzelić ten jego zgniły łeb.

Kiedy tak słuchałem opowieści owej damy, miałem niejasne przeczucie, iż z jej strony nie zagraża nam niebezpieczeństwo.

— Zakładam — rzekłem łagodnie — że jeśli to wszystko nam powiedziałaś, to że twój plan zabrania wertiksów spalił na panewcę.

— Niekoniecznie. To ja mam kałacha, ty zaś maczetę i niedorozwiniętego Zombiaka. Po prostu uznałam, że bezpieczniej poruszać się po tym świecie w grupie, niż w pojedynkę. Chociaż ten zielony gbur…

— To Szon — przerwałem jej.

— … chociaż ten Szon nie napawa optymizmem.

— Jeszcze pokażę na co mnie stać — ryknął Szon.

— A skąd mamy mieć pewność, że nie skończymy, jak twoi poprzedni współpracownicy? — zapytałem.

— Spójrz mi głęboko w oczy. Co w nich widzisz?

— Nic — powiedziałem po dłuższych oględzinach.

Fajbusta i Szon

Kierowaliśmy się na wschód, przecinając gęsty, niebezpieczny las. Od czasu do czasu kamerowałem smartfonem przepyszny zadek brunetki. Lecz tak, by się nie zorientowała. Co chwilę zatrzymywaliśmy się w celu zjedzenia czegoś, bądź odsapnięcia. Szon szedł obok mnie, zaś kobieta zajęła przód. Tak do niej wypaliłem, razu pewnego:

— A jak ty właściwie masz na imię, droga lejdi?

— Fajbusta. — Jej rzeczowość niczym poranny liść.

— Fajne imię — rzekłem.

— Imię jak imię — odparła ona.

Dalej szliśmy w pocie umazani, bowiem temperatura należała do ekstremalnych. I ten mrok zawierający w sobie gęstość, którą można było kroić nożem.

Kiedy rozkładaliśmy manatki w celu spędzenia w lesie dłuższego odcinka czasu, wyjmowałem swój kajecik, i notowałem to, co uważałem za słuszne. Albo nagrywałem.

— Po co to robisz? — zapytała Fajbusta, kiedy przydybała mnie na pisaniu.

— Jestem ewangelistą — powiedziałem zgodnie z prawdą.

— Czym? Co ty bredzisz, Poświnogo, jakim znowu ewangelistą?

— Otóż father mój, z fuhrerem nie myląc, dał mnie takie oto zadanie: pisz synie wszystko co widzisz, słyszysz i czujesz. Opisuj, a świat uzna cię za pisarza narodów.

— Przepraszam cię, ale to co mówisz, to jakieś berbeluchy z kaczej dupy.

Zagotowało się we mnie. Zanim ku niej skoczyłem, pomyślałem o gargantuicznym, odkrytym, nagim wstydzie. Zwarliśmy żeśmy się w kupę zjednoczonych stanów. Walka trwała w najlepsze. Fajbusta była silna, zwinna i kreatywna, nawet w czymś tak atawizmem zajeżdżającym, jak bójka. Finał był taki, że siedziała na moim brzuchu, a ja nie mogłem nic zrobić. Nóż zbliżał się do szyi.

— Okej — powiedziałem — uznaję wyższość twą, teraz zaś proszę cię łaskawie, byś opuściła me brzuszysko, bowiem deczko się duszę.

Wstała i rzekła:

— Nigdy nie prowokuj silniejszego. Taka rada.

— A ty nie daj się sprowokować — dogryzłem jej.

Po kilku godzinach odpoczynku, toczyliśmy się dalej. Wiedziałem, iż za parę dni ujrzymy oazę. Miałem wielką pewność, że woda tam jeszcze jest i że się nią wzmocnimy. Pokrzepimy.

Szliśmy w milczeniu, co mogło oznaczać, że każde z nas toczy w myślach bitwę o spokój ducha. Lecz, czy Szon myślał o czymkolwiek?

— O czym myślisz, Szon? — zapytałem.

— O niczym — odpowiedział ten.

— Ale tak zupełnie, zupełnie o niczym? — drążyłem temat.

— No teraz na przykład, myślę o naszej rozmowie — rzekł Szon.

— Ale konkretnie, że co?

— No, że rozmawiamy.

— O czym?

— O myśleniu.

— Ale wcześniej nie myślałeś o niczym, zgadza się?

— No niby tak…

— Ale jak to: niby?

— No bo ja zawsze coś tam chyba jednak myślę…

— A widzisz! I o czym tak sobie wówczas dumasz?

— O mięsie. O jedzeniu.

— I tak bez przerwy, non stop?

— Chyba tak.

Zamilkłem. Zacząłem myśleć o naturze Zombiaków, kiedy Szon rzekł:

— Ale jeśli to błąd, to ja mogę nad tym popracować, mogę spróbować przestać myśleć…

— Nie nie nie, myślenie to nie jest żaden tam błąd, błędem można nazwać to o czym się myśli, w twoim przypadku o mięsie. Lecz już sam fakt, że w ogóle myślisz, że zdolny jesteś, by w ciszy karmić swój mózg wyobrażeniami takimi czy innymi, czyni cię nieco wyżej w hierarchii zombiackich intelektualistów.

Zanurzeni w tego typu polemikach, prawie żeśmy nie zanotowali faktu, że oto las skończył się, a nastała pustynia. Widocznie Sahara, mimo aberracji o różnych proweniencjach, pozostała sobą: piaszczystą surowością. To co uległo jednak bezapelacyjnej zmianie, to owa noc, cholerny słońca brak, prowokujący do rzucenia w przestrzeń publiczną powiedzonka: nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Zaczęły się małe trudności: chodzenie po piachu nie należy do przyjemności. Fajbusta rzucała bluzgami, chlapała nimi, obryzgiwała rzeczywistość cuchnącą posoką słów. A niech sobie lży, myślałem również podenerwowany na maksa. Bowiem prócz marszu obarczony zostałem czymś niebywale irracjonalnym, czymś co chęć życia odbierało. Powiedziano mi ze wzgardą swoistą: ewangelistą od teraz będziesz, opisując świat zastany, wtoczysz się na górę zbawionych, mówiono w patosie, a patos ów niczym nimb tleniony, niby element deko, niby religia, wiara, miłość, nadzieja, a chuj z tym wszystkim!

Wskrzeszenie auta

I oto niespodzianka spadła nam, jak z nieba kropla dla spragnionego: wóz w wydmie ukryty, deczko piachem przysypany, aczkolwiek wyglądający świeżo, gdym latarką przyświecił tam i siam. Od razu w pamięci stanął mnie tamten wóz, który mi Wielki Android chyba zesłał, a który porzucony przeze mnie został w okolicach cmentarza.

Zajrzałem w paszczę temu oplowi, czy innemu peugotowi. Bebechy to miał wysuszone bardziej niż tamten, chyba nici z jazdy, pomyślałem. I wówczas Fajbusta wyciągnęła z czeluści swego ekwipażu plastikową butelczynę z czarną i gęstą zawartością. Wlała tam gdzie trzeba, lecz nie za dużo. Weszła do środka pojazdu, ja zaś wciąż gapiłem się na akumulator, wyglądający niezbyt optymistycznie.

— Nici z tego. Nie ma nawet pedałów — usłyszałem głos z wnętrza.

Tymczasem Szon odłączył się od nas. Zawołałem:

— Szon! Gdzie jesteś!

Długo czekałem na odpowiedź. Okazało się, iż Szon znalazł drugi wóz. Zawołałem Fajbustę.

Samochód nie był aż tak zdezelowany jak tamten, jednakowoż sporym mankamentem na pierwszy rzut oka stanowił brak szyb.

— Następnym razem nie rób takich numerów i nie oddalaj się od grupy, zrozumiano, Szon?

— Zrozumiano — odrzekł chmurno tamten.

Już miałem luknąć pod maskę temu mechanicznemu pacjentowi, gdym usłyszał wspaniały dźwięk chodzącego silnika.

— Diesel! — wykrzyknęła Fajbusta. Zapakowałem się do środka, na miejscu pasażera, i ruszyliśmy z kopa. Zrobiliśmy trzy okrążenia dookoła zdziwionego Zombiaka, po czym huknąłem:

— Ładuj się, Szon!

Szon wskoczył i pojechaliśmy na zachód, w mrok.

Fajbusta, wskrzesicielka aut nie chciała zdradzić sekretu. Musiała przecież mieć jakiś sposób na przywracanie starych mechanizmów życiu.

Zaufanie to rzecz, która przypomina klucz. Za pomocą zaufania można otworzyć niejedną skrzyneczkę chowającą skarb. Postanowiłem, iż zrobię wszystko, aby zdobyć zaufanie Fajbusty, wszak niewiasta ta jest w posiadaniu wielu cennych wiadomości i umiejętności, myślałem. Potrzebuję jej, jak ona moich wertiksów.

Sunęliśmy zatem jak błyskawica z okładki jakiejś thrash metalowej kapeli.

— A tak w ogóle, to gdzie jedziemy? — zapytał lekko zdezorientowany Szon.

— Na wschód — huknąłem.

— Ale… po co?

— Jak to po co? Czy według ciebie bezruch jest właściwym sposobem spędzania wolnego czasu?

— Tak — powiedział Szon.

— No jasne, przecież jesteś zombiakiem. Wiedz jednak, iż nam, ludziom, ruch jest bardzo potrzebny. Bez niego umieramy. Rozumiesz?

— Niby tak. Ja zaś preferuję leżeć spokojnie w grobie. Popkultura trochę zniekształciła nasz — zombiaków — obraz. To nie tak, że my tylko mordujemy; owszem, niektórzy z moich znajomych lubią sobie po obiedzie zjeść świeży ludzki mózg, jednakowoż dobrze wiemy, że wiąże się to z kłopotami. Dlatego często jemy koty.

Ta krótka przemowa Szona wprawiła mnie w coś w rodzaju szoku. Zaniemówiłem i spojrzałem na Fajbustę. Otóż kłopot polegał na tym, iż ja Szona zdążyłem zaszufladkować. W moim postrzeganiu był on tępakiem i wieśniakiem, który myśli tylko o jedzeniu, tymczasem jego sensowna wypowiedź uświadomiła mi, że to niekoniecznie jest jakiś dekiel. Rzekłem:

— Szonie, czy możesz o sobie powiedzieć, żeś jest intelektualistą?

— O nie, co to, to nie. Różne rzeczy można na mój temat powiedzieć, ale na pewno nie to. Jestem facetem raczej mało bystrym, aczkolwiek leżąc ostatnimi czasy w grobie, przeczytałem parę książek, między innymi Panią Bovary. Lubię literaturę.

— Co? Panią Browary? Jest taka książka?

— Owszem.

— Powiedz mi coś o niej.

— A więc słuchaj Poświnogo: Panią, bohaterkę powieści Flauberta, targają przeróżne namiętności. Jest to kobieta niespokojna, która, jako młoda osoba, szuka miejsca na świecie. Trafia nawet do klasztoru! Jednak życie towarzyskie pociąga ją dużo bardziej. Kiedy, już jako mężatka, spędzała długie dnie i noce w samotności, postanowiła, że poszuka ogni pożądania poza domowym ogniskiem. Zdradza męża i cierpi, cierpi i zdradza, aż w finale popełnia samobójstwo. Połykając truciznę.

Nerwy zaczęły mną targać, kiedy usłyszałem ową piękną mowę z ust wstrętnego zombiaka. Postanowiłem, jako człek, który w życiu przeczytał tylko instrukcję do obsługi wyrzutni rakietowej, iż muszę prześcignąć owego Szona w literaturoznawstwie. To nie może tak być, żeby byle zombiak przewyższał mnie wiedzą, myślałem we furii pogrążon. Rzekłem:

— Szonie, rozkazuję ci, abyś już nigdy nie czytał żadnych książek. Zrobiłeś się wielce zarozumiały i wścibski. Powiadam: nie bądź mądrzejszy od pana swego, zrozumiano?

Guantanamar

Gdyśmy tak pędzili przez nocny bezkres pustyni, pomyślałem, że fajnie bym zrobił, gdybym połknął sobie londyninę. Wrzuciłem więc do paszczy tabletkę i wstąpiłem bezszelestnie do cudownej krainy — do Londyniny.

Spadłem na trawę, co to ją ostatnio kosiarką żem przystrzygł. Pierwsza myśl jaka nawiedziła mą głowę, brzmiała: któż to jest ten Guantanamar. Bo do niego udała się królowa. Chciałem z nią porozmawiać, więc z czterech stron świata wybrałem południe i polazłem z nadzieją, która niczym krwawy karmazyn, rozlała się była na błękicie porannego nieba.

Na mojej drodze spotkałem kosa. Siedział ów kos na gałęzi gruszy kwitnącej i tak mi ten ptak zaśpiewał: tralala tralali, Guantanamar na wiosce śpi!

— Gdzie ta wioska, drogi kosie, gadaj prędko! — zawołałem.

— Tam, gdzie właśnie idziesz, dobrą intuicję masz, ostro widzisz — zaśpiewał ptaszek.

Szedłem podskakując deko, niczym chłystek jaki, co to dopiero zaczyna zaprzyjaźniać się z wspaniałymi dziełami świata. Karmiłem oczy żywymi kolorami liści, trawy, nieba, pni drzew, oraz krzaków szumiących cudnie. Mój listek, spoczywający na czubku głowy, przylgnął do niej jak jaka czapa. Po lewej stronie rzeka chlupotem swym dzikim, chwyciła uwagę mą za uszy: szmer, szum, szelest, i w ogóle wszelakie eszki fruwały dokoła jakby pijane.

Idąc wzdłuż rzeki układałem wiersze, zapisywałem, próbowałem je także zaśpiewać. Wiele inspiracyj wleciało wówczas do mojej głowy, a ja natomiast, podłechtany przez muzy, tworzyłem poezję na bazie radości oraz miłości do przyrody.

Nagle mostek — przeszedłem przez kładkę, gdyż bardziej prowizorkę przypominała ta ułatwiająca pokonanie rzeki byle jak zbita konstrukcja — i zauważyłem wieś w oddali. Pognałem ku niej polną dróżką, a kiedy znalazłem się na ryneczku, zawołałem:

— Hej, hej, czy jest tu może Pan Guantanamar?

Po chwili ciszy z jednej małej chatynki wyszedł jakiś, dość wysoki i barczysty mężczyzna. Odziany był on w brązowy szlafrok. Kiedy się do mnie zbliżył, tak rzekł:

— Zapewne powiedziała ci królowa, że masz przestrzegać regulaminu królestwa? Wiesz jaka jest kara za nieprzestrzeganie regulaminu?

— Wydalenie z królestwa?

— Otóż to!

— A czy pan nazywa się Guantanamar?

— Tak, a co?

— Bo powiedziano mi, iż z panem jest królowa!

— Może jest, może nie.

— Ja jednak stanowczo antycypuję, czekając na konkretną odpowiedź.

— Na boga wszystkich przesterów Hendriksa Dżima, czego chcesz, upierdliwy odszczepieńcu?

— Powtarzam raz jeszcze: chcę się widzieć z królową!

Guantanamar zniknął w chacie, i po nieokreślonym czasie pokazała się zgarbiona, o rozczochranych włosach — królowa. Naga. Opuściwszy mansardę, podeszła do mnie. Milczała.

— O królowo, ja chciałem… chciałem… — jej weltszmerc przeszył mnie jak zimny sztylet, i nie potrafiłem przypomnieć sobie, z jaką sprawą przyszedłem do królowej.

Smutne oczy posiadasz, o wielka pani, myślałem zawstydzony. Płonąc tak, zapytałem w końcu:

— Dlaczego smutek gości na pani twarzy?

I wówczas wzrok swój skierowała na niego: Guantanamar stał w rozkroku, podpierał się pod boki. Przypominał pana i władcę ziem wszystkich.

— Nie przeszkadzaj pani pacholi chłystku, weź dupę w troki i paszoł won! — gromił on.

Odszedłem więc, doświadczając sporych rozmiarów niesmaku, bądź abszmaku nawet. Szedłem nie wiedząc co czynić. A może królowa potrzebowała pomocy?

Mając głowę pełną znaków zapytania, spotkałem znanego kosa. Siedział na gałęzi jak i wówczas. Rzekł:

— No i co, Poświnóżko, jak spotkanie z królową? Czy wpadłeś w intrygę ową?

— Jaką znowu intrygę? Zauważyłem, że królowa jest bardzo smutna.

— Królowa nasza na imię ma — Kuneguninguninda.

— I cóż od niej chce ten Guantanamar?

— To podstępny człowiek, zło mu wyziera spod powiek — powiedział kos i poleciał w siną dal.

Bardzo abszmakiem przygnieciony, szedłem polaną, aż zauważyłem, iż wkraczam w las. Słoneczko tu słabo dawało radę, ale nie przejmowałem się. Szedłem i szedłem aż wilka spotkałem. Wilk patrzył na mnie z niechęcią, ja zresztą na niego również. Czekałem na atak, lecz zamiast niego usłyszałem szelest biegnących nóżek. Spojrzałem w lewo, a tam czerwień w pędzie takim, że kolor jeno smugą prawie przejrzystą się stał.

Szybkość, z jaką wspomniany herc zrobił napad na wilka, sprawiła, iż nici z klarownego opisu. Gdy oszołomienie minęło, zauważyłem brak wilka i usłyszałem w oddali jego żałosne pojękiwanie.

Sprawdziłem, czy listek jest na swoim miejscu, czyli na głowie, a gdy się okazało, że jest, z góry skoczył na ziemię ktoś. Ktoś w kapturku, czerwonym w dodatku.

— Czy żywi pan do mnie swego rodzaju urazę? — zapytało ktosidło.

— Absolutnie, żadnej urazy. Ktoś ty?

— Zwą mnie Czerwonym Kapturkiem. A ty?

— Ja? Ja jestem Poświnoga.

I wówczas zobaczyłem, że cudne uniwersum Londyniny ulega rozmotywowaniu.

Fajbusta kradnie wertiksy

Gdym wybudził się z narkotycznej wizji, ujrzałem rzecz niepokojącą. Otóż siedziałem obok Szona, na piasku, a Fajbusta, trzymając shotguna, stała, opierając się o drzwi wozu.

— No i co? — zapytała z szelmostwem wypisanym na twarzy.

— Ale co „co”? — moje zdziwienie było totalne.

— Popełniłeś błąd, mój miły, lecz tępawy Poświnogo. Zostałeś ograbiony!

Wertiksy! — pomyślałem i w momencie zbladłem. Rzuciłem się na torbę mą podróżną, pogrzebałem, przetrzepałem i nic, zero! Fajbusta zabrała mój najcenniejszy skarb, kiedy byłem pod wpływem londyniny. A Szon? Czy on nie mógł zareagować? — pomyślałem i luknąłem na niego wrogo. Zaś rozbawiona Fajbusta kontynuowała:

— Zgniły ziomek, zombiak Szon, nawet palcem nie kiwnął, kiedym jumała twoje wertiksy. Lecz spójrz prawdzie w oczy: twoje wertiksy przestały już być twoje!

— Bzdura! Moje wertiksy są wciąż moje, i wiesz co? Ja je zaraz odzyskam!

Gdy to rzekłem, wstałem i chciałem podejść do Fajbusty i wyciągnąć od niej moją własność, ale wtenczas ona wymierzyła we mnie lufę shotguna.

— Zrobisz krok, a zginiesz — powiedziała tonem kogoś, kto z żartowaniem ma tyle wspólnego, co aktor porno ze słabym krążeniem.

Jeszcze raz popatrzyłem na Szona. Byłem załamany i wybuchnąłem:

— A ty, tępa ruro, albo nauczysz się, że ziomków trzeba chronić, albo wylecisz na zbity pysk i będziesz sam. Po co mi zombiak, który zna literaturę klasyczną, ale nie potrafi odgryźć przeciwnikowi ręki? Tak to nie będzie, nie, nie.

Tymczasem Fajbusta wsiadła do samochodu, i huknęła na cały głos:

— Sajonara frajerzy, niech was sam Android strzeże!

Odjechała obsypując nas falą piachu. A niech ją pies trąca — krzyczałem w duchu.

Zacząłem panicznie grzebać w torbie, ponieważ miałem obawy, iż Fajbusta zajumała mi również ultramefkę, oraz londyninę. Na szczęście narkotyki zostały na swoim miejscu. Nietknięte.

Aby rozładować napiętą atmosferę, wciągnąłem kreseczkę ultramefedroniku. Zrobiło mi się lżej na duszy. Natomiast moje podniecenie seksualne dało o sobie znać. Mogłem wówczas, korzystając z nieobecności Fajbusty, pokatować Niemca, ale przy Szonie jakoś nie potrafiłem. Podszedłem do siedzącego na piachu zombiaka i rzekłem:

— Nie przejmuj się, musiałem wylać frustrację. Lecz nie zmienia to faktu, że musisz stać się bardziej bezwzględny. Czy potrafiłbyś odgryźć wrogowi rękę?

— Obawiam się, iż nie.

— No to mamy problem.

Po chwili zmuszony zostałem przez wyjątkowe okoliczności, oddalić się nieco od Szona, by oddać się czynności, powiedzmy sobie szczerze — plugawej.

Gdym zrobił to, co zrobić miałem, zacząłem przechadzkę po zalanej gęstą nocą — pustyni. Różne myśli nawiedzały mą głowę, myśli filozoficzne, oraz górnolotne. Kamerowanie telefonem czegokolwiek nie ma sensu w takim mroku, już lepiej zapisywać — myślałem. Zapisywać wydarzenia, myśli, sny, wizje. Jeśli jestem ewangelistą, muszę być bardziej uduchowiony. Cóż to jest w ogóle ta duchowość? Z czym ją wiązać, z czym jeść?

Duchowość to ażur — pomyślałem na początku owego rozważania. To wszystko to, czego nie widać gołym okiem. Czasy, w których przyszło mi żyć, (moim skromnym zdaniem), sprzyjają w poznawaniu obszarów związanych z duchowością. Bowiem brak słońca i ta cholerna niepewność towarzysząca wszelkim poczynaniom, odkrywają prawdę o człowieku: jest on nikim, jest bezbronny i mały. Nowe rasy, które powstały po wielkim wybuchu nuklearnym, są od nas silniejsze. Choćby na przykład zombi. Mam co prawda przyjaciela zombiaka, ale to wyjątek, łagodny baranek pośród wilków. Zaraz… nazwałem Szona przyjacielem? Chyba przesadziłem. Nie znamy się aż tak dobrze, abym mógł mu zaufać. A zaufanie to niesłychanie ważna kwestia w postapokaliptycznej rzeczywistości. Tak przecież bardzo pragnąłem zdobyć zaufanie Fajbusty, i co? Skończyłem jak ostatni kretyn! Muszę jednak zacząć wyciągać wnioski i uczyć się na błędach. Otóż Fajbusta okradła mnie, gdy byłem naćpany londyniną. Wniosek? Nie ćpaj przy innych. Ale jak mam dać sobie na wstrzymanie, kiedy świat wykreowany przez londyninę jest taki ciepły, pełen słońca, śpiewających ptaków, trawy i pachnących kwiatów! Toż to raj na tej zepsutej, mrocznej ziemi. Jeszcze będzie czas na odpoczynek — mawiał mój ojciec. Ojciec, który wraz z matką wpadli na szalony pomysł, by wypchnąć mnie w świat i uczynić ewangelistą.

Spojrzałem na smartfona. Oto moje narzędzie pracy, pomyślałem. Nagrałem raptem cztery filmy, z czego jeden jest o tyłku Fajbusty. Nieźle, nie? Tak, trzeba zmienić podejście do świata, trzeba stać się czujny i bezwzględny, tak jak bezwzględni są inni.

Czy zaufanie zdobywa się tylko za pomocą czasu? A może jest jeszcze inna metoda na zdobycie tego złotego klucza? Może powinienem obdarowywać, być szczodry, miły i szczery? Może ktoś zna czary, za pomocą których można urabiać człowieka na podobieństwo plasteliny? Podobno topielice są za pan brat z magią i czarostwem. Lecz gdzie ja spotkam topielicę, i czy gdy takową spotkam, to czy będzie chciała ze mną nawiązać dialog?

W pewnym momencie poczułem marność, siedząc bezradnie w samym sercu nocnej pustyni. Postanowiłem wrócić do Szona, a gdy dotarłem do siedzącego ziomka, tak mu rzekłem:

— No, panie kochany, bierzemy dupę w troki, raz, raz!

Szon wstał, wziął mandżur i ruszyliśmy na wschód.

Gdyśmy tak szli w milczeniu pogrążeni, zauważyłem, iż w niebie pękła skaza, i nagle wychynęła biel, lecz nie była ona jasnością, a tylko swego rodzaju rodzajem koloru. Przez chwilę byłem natchniony nadzieją. Nadzieja jednak prysnęła wzorem bańki.

Nadzieja. Kolejne ważne zagadnienie. Chociaż w obecnych czasach nadzieja to coś martwego, to coś z minionych czasów, to coś żałosnego, coś o zielonym kolorze. Dlaczego zielonym? Co takiego ma w sobie zieleń? Otóż ma, i to nie tylko zieleń. W postapo panuje mrok, więc kolory to egzotyka, to elementy, które wiążą się gdzieś tam z radością i nadzieją właśnie. Kolory bowiem to życie, atrakcyjność, podnieta, bogactwo nasycenia. Dlatego tak bardzo pokochałem londyninę. Będę musiał stoczyć ze sobą potężny bój, by nie odwiedzać zbyt często królowej Kuneguningunindy.

Zacząłem też analizować Szona. W milczeniu spoglądałem na zombiaka, co posłusznie dreptał, dzierżąc na plecach potężny mandżur. Co natura z tobą zrobiła, biedny zombiaku, myślałem. Bliski powiedzenia mu: paszoł won, kminiłem jaki z niego może być pożytek. Bo już sam fakt, że Szon raczej nie należał do gadatliwych, wprawiał mnie w nerwację. Nic tak bowiem nie urozmaica podróży jak dobra pogadanka, tymczasem ten czub nawet jednego słowa nie był w stanie wydać na świat. A znajomość literatury przez Szona, to przegięcie. Wzbudzało to we mnie zazdrość i złość. Próbowałem wymyślać różnych autorów, by pokazać temu dumnemu zombiakowi, że ja też nie w ciemię bity.

Mówiłem:

— A czy wiesz, Szonie, że przeczytałem kiedyś książkę mającą dwa tysiące stron? To była powieść Dana Sulejmana, pod znamienitym tytułem: Magia i orgazm.

— Ooo, ciekawe, nigdy nie słyszałem o tym autorze. Rozumiem, że tworzył przed wielkim wybuchem bombowym. Z jakiego kraju pochodzi?

— Ten pisarz pochodzi z… Ameryki. — Moja wyobraźnia nie miała wówczas dnia.

— A z jakiej Ameryki? — drążył temat Szon.

— Jak to z jakiej? Normalnej!

— Ale chodzi mi czy z północnej, czy z południowej.

— Oczywiście, że z północnej — rzekłem podenerwowany nieco.

— A ile książek napisał?

— Z tego co wiem, to sto.

— Koniecznie muszę dorwać choć jedną jego książkę, gdy dotrzemy do jakiejś opuszczonej biblioteki.

I ja takiż sam pomysł miałem, by nadrobić zaległości książkowe, chciałem przeczytać powieści wszystkich najbardziej znanych autorów świata, lecz rzecz w tym, iż nie znałem ja za bardzo pisarzy. Byłem nieukiem, facetem co to myślał jak tu przeżyć, nie zaś rozmiłowanym w literaturze niebieskim ptakiem, co nic innego nie robił, tylko czytał.

Wampiry

Szliśmy bez przerwy dziesięć godzin. Pierwszy ze zmęczenia padł Szon. Padł na twarz, po czym huknął:

— Ja już nie mogę mości panie!

Nie jestem bezwzględnym człowiekiem. Jakoż, iż takoż doświadczyłem zwierzęcego styrania, oświadczyłem:

— Odpoczniemy tu, zjemy coś, popijemy i za trzy godziny ruszymy dalej.

Zombiak uśmiechnął się z radości, pokazując swe gnijące zębiska.

Na kolację piliśmy elektrolity. Miałem trzy cukierki, więc postanowiłem, że zjemy jednego na pół. Zapasy kończyły się, a do najbliższego miasta mieliśmy jeszcze z pięćdziesiąt kilometrów.

Nagle usłyszałem niepokojące odgłosy. Czy to szuranie, czy to przesypujący się piasek, nie potrafiłem określić, ale coś wyraźnie było nie tak. Nawet Szon zamarł w bezruchu.

Nastąpił atak: sześć wampirów spadło nam na głowy, niczym deszcz z nieba. Najtęższy z nich ruszył na mnie; błyskawicznie powalił na piach i zaczął dusić. Zbliżały się do mojej szyi zębate usta wampirze, lecz czujny Szon widocznie odrobił lekcję, bowiem rozwalił napastnikowi, co to mnie przewrócił, butelkę na głowie, po czym wbił tulipana w tył czaszki. Uwolniony, pędziłem zmierzyć się z następnym łotrzykiem. Biedaczek nie wiedział, iż z tyłu mam maczetę: odciąłem mu rękę, co to nieświadoma zamachnęła się na mnie. Wziąłem ją, ową rękę, i naparzałem nią następnego delikwenta. Po gębie go lałem, a walkę zwieńczyłem odcięciem głowy maczetą. Krew i jucha bryzgały ze wszech stron, myślałem z początku, iż znajdujemy się na jakimś placu fontann. Kątem oka obserwowałem Szona, który chyba bardzo wziął sobie moje słowa do serca, bo widziałem, jak wsadzał leżącemu na plecach wampirowi rękę do gęby, a gdy miał ją wsadzoną aż po łokieć, zaatakował go od tyłu kolejny wampirzy rabuś. Zombiak z szybkością błyskawicy odwrócił się i oderwał tamtemu łeb, bez najmniejszego wysiłku. Krew wystrzeliła w górę, niczym odkryta ropa. Został ostatni wampir. Szon odciął mu drogę ucieczki, więc zostało mu jedno: walka. Rzucił się niczym wściekły, powalając mnie na ziemię. Myślałem, że mnie udziabie tymi zębiskami, lecz Szon odciągnął go, chwytając za włosy. Podniosłem prędko maczetę i chlast — odciąłem mu girę. Jucha trysnęła, jak ze słoniowej trąby — woda życia.

Sukces: zamordowaliśmy wszystkich. Co prawda niektórzy jeszcze żyli, ale wykrwawiając się tracili resztki owego życia.

— Szon, gratuluję ci, zawalczyłeś jak na zacnego zombiaka przystało.

Uścisnęliśmy sobie dłonie w geście wiktorii.

Jednak nie dawało mi spokoju to, z jaką łatwością nas zaskoczyli. Przecież byliśmy na pustyni, tu nie ma możliwości, żeby uskuteczniać jakieś podchody, czy co. Podeszli nas zbyt łatwo.

Wziąłem lornetę i przytknąłem ją do oka. Wampiry musiały przyjechać tu czymś, jest mało prawdopodobne, by przyszły tu z przysłowiowego buta. Uważnie badałem teren, co było rzeczą trudną, bowiem noc nie sprzyja lustrowaniu otoczenia. I wtem zauważyłem coś w oddali. Coś jakby… wóz? Może samolot? Powiedziałem o tym Szonowi i pognaliśmy w stronę tego obiektu. Był on dość daleko, więc nim dotarliśmy, minęło sporo czasu.

Gdy ujrzałem, czym ów obiekt był, doznałem szoku. Otóż na piachu stał czołg T-72. Ciężka machina prawie zakopała się w piachu. Zapaliłem latarkę smartfonową i zaświeciłem do środka. Ani żywego ducha. Czy więc można domniemywać, iż czołg należał do wampirów? — myślałem w rozgorączkowaniu. Tymczasem Szon wtarabanił się był do środka.

Wiele złych rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że nie znam się na wojskowości. Od małego łaziłem z fatherem po zgliszczach, gdzie były zezłomowane czołgi, samoloty, rosomaki itd. Czasem udawało się ojcu doprowadzić czołg do stanu używalności, i jeździliśmy nim po okolicach, na przykład po drewno, wodę itd… Nauczyłem się więc prowadzić, nawet strzelać i całkiem spoko mnie to wychodziło.

Odpaliłem więc potwora i jechaliśmy na wschód. Jako iż senność dawała mi w kość, zarzuciłem deczko ultramefki, poczęstowałem również Szona. Ten, o dziwo, wciągnął kreseczkę bez zastanowienia. Oczy wyszły mu z orbit i tak zaczął mówić:

— Otóż, mój drogi Poświnogo, jesteśmy w sytuacji, którą można nazwać śliską. Nie wiemy, czy tych wampirów jest więcej, czy tworzą coś na kształt wojska, nie wiemy, dokąd jechali tym czołgiem, o ile w ogóle nim jechali, a jeśli tak, to śmiem twierdzić, że nie po nas, bo to by wyglądało tak, jakby do muchy z armaty walić. Oj, widzę, że tu jest jakiś notes…

Zaciekawiony znaleziskiem, nakazałem Szonowi czytać na głos.

— Protokół Wolnych Jednostek Wampirzych — czytał Szon — pod przewodnictwem generała Wampana De Bedeesema. W dniu sto tysiące mrocznym, podług wampirzego liczenia czasu, wybuchła wojna pomiędzy Wampirami a Zgnilakami. Wojnę rozpoczął incydent, który z perspektywy naszego ministra od spraw Wysysania Krwi, był niczym więcej, jak prowokacją, udaną prowokacją. Nasze oddziały składające się z cichych zwiadowców, weszły na teren wroga i zanotowały, iż Zgnilaki szykują inwazję z krwi i kości, że się tak, jako rodzony Wampir, wyrażę, i, że ich tajna broń, po dziś dzień pozostała tajną, dlategóż wprowadzam nakaz tępienia wszelkich przejawów zgnilaciarstwa. Nawet, jeśli znaleziony przez was Zgnilak, nie okaże się Zgnilakiem, należy go zlikwidować w trybie expresso.

— To koniec? — zapytałem, gdy Szon urwał i przez jakiś czas panowała cisza, zakłócana jedynie głośną pracą czołgu.

— Tak — rzekł Szon, gasząc latarkę telefonu.

— No to mamy wojnę, panie Zombi.

Jazda stała się monotonna, lecz przyjemna. Kiedy wrzuciłem siódmy bieg, poczułem, że jestem panem tej pustyni. O wiele lepiej było siedzieć we wnętrzu mrocznego czołgu, niż dreptać z buta przez pustynię długą i szeroką, niczym kocia kuweta. Kiedy siedziałem za sterami wojskowego cacka, Szon rozkminiał armatę i pociski.

Szon rósł w moich oczach. Jeszcze parę dni temu miałem go za totalnie niepotrzebnego, za zbędny element, natomiast w ostatniej walce pokazał charakter oraz brutalność. W końcu jest zombiakiem, natury nie oszuka, myślałem.

Coraz częściej przychodziła mi do głowy Fajbusta, oraz moje wertiksy. Gdzie poszła, i co zamierza z nimi zrobić? A jeśli wyhoduje potwora, nad którym błyskawicznie utraci kontrolę? Byłoby to mega głupie. A może ma w planie sprzedaż wertiksów? Trzeba ją znaleźć, nim to zrobi. Wertiksy mogą trafić tylko w ręce odpowiedzialne, w ręce doktora, kogoś z moralnością.

Moralność? A co to takiego? Czy to nie jest przypadkiem dżem z moreli? Czasami wydaję mi się, że jestem zbyt naiwny. Wciąż wierzę, iż spotkam na swej drodze kogoś wyższego, kogoś, kto nie zabije mnie dla swoich korzyści. Czy znajdzie się taki ewenement?

Czas postapokaliptyczny ujawnia kurestwo, odziera je z łupin. Widać jak na dłoni kto jest kim, i, niestety wynik mych obserwacji jest taki a nie inny: wszyscy są zepsuci. Z jednej strony nie dziwię się, z drugiej natomiast jest mi żal, iż człowieczeństwo zostało tak gwałtownie wessane do odkurzacza zwierzeńcości. Nikt jednak nie zakładał, że nastąpi apokalipsa w postaci wybuchów bomb atomowych, nikt nie zakładał, że nastąpi czas ciemności, czas, gdzie walka o przeżycie jest codziennością, czymś tak normalnym jak oddychanie.

Wielkim zaskoczeniem i tajemnicą, jest dla mnie wciąż Szon. Zombiak, który wstał z grobu i pokazał się z zupełnie innej strony. Miły i oczytany milczek, który szybko się uczy. Wystarczyło, że nakrzyczałem na niego deczko, a on w momencie pojął o co cho.

Tonąc w tego rodzaju myślach, prowadziłem czołg. Pokonywaliśmy pustynię w tempie zadowalającym. Było git. Lecz zawsze, kiedy jest zbyt fajnie, po jakimś czasie przychodzi swego rodzaju krach. Ja, oraz mój przyjaciel Szon, nie chcieliśmy żadnych krachów.

— Ile mamy pocisków? — zapytałem Szona.

— Pięćset sztuk, mości dowódco.

— To spoko. Rozkminiłeś już może, jak strzelać?

— Owszem, panie dowodzący. Wszystko mam w tym oto palcu.

A więc żartowniś! — pomyślałem o mym druhu. Przyjemnie mnie było, gdy nazywał mię dowódcą etc. Z minuty na minutę, coraz bardziej ceniłem tego gościa. Pojawiło się nawet… uczucie?

Tymczasem Szon zaczął śpiewać:

— Pokonamy wszelkie wojska, czy wampirze, czy zgnilarskie, dotrzemy na skraj świata, by odnaleźć sens istnienia. Hejże ho, hejże ha, tralalalalalala!

Walenie do namiotów

Na niebie pojawiły się pewne zmiany. Ciężko to jakoś nazwać, ale myślę, iż mamy do czynienia z przełomem. Przez szczelinę w chmurach coraz jaśniejszy błysk, i tym samym na ziemi jest coraz jaśniej. Dalej trwa noc, lecz nieco mniej ciemna, jeśli mogę to tak ubrać we słowa.

Zatrzymaliśmy się by wszamać ostatniego cukierka. Głód coraz bardziej dawał się nam we znaki. Tak naprawdę, to nie miałem zielonego pojęcia, ile kilosów jest do następnego miasta. No i jeszcze ta wojna wampirów ze zgnilakami. Jeśli miewałem chwile słabości, to właśnie zaliczałem taką chwilę. Chciałem rzucić to wszystko i wrócić do domu. Lecz czy matka i father przyjmą mię z otwartymi ramiony? Śmiałem wątpić.

Przytknąłem lornetę do oka, lustrując teren. Uważnie, powoli, by nic mnie nie umknęło. I zauważyłem coś, jakby obozowisko. Wytężyłem wzrok i… tak to było obozowisko, tylko nie potrafiłem rozpoznać, co oczywiste, czy byli tam ludzie, wampiry, czy zgnilacy.

Podjechaliśmy trochę bliżej, zgasiliśmy silnik.

— Co robimy? — zapytałem Szona.

— Ja bym podjechał jeszcze bliżej, pod sam obóz, lecz z wywieszoną białą flagą. To będzie podstęp. Gdy zobaczą, że jesteśmy w fazie poddaństwa, otworzymy ogień.

— Szonie, to pomysł niemal wybitny!

Białą flagę zrobiliśmy z moich majtek, które były, co tu dużo mówić — żółtawe. Umieściliśmy je na lufie i jechaliśmy, dość napięci, w stronę tamtych.

Gdy byliśmy jakieś dwadzieścia metrów od obozu, zobaczyliśmy, że jest tam pięć namiotów, i że obozującymi byli ludzie, co wcale nie oznaczało braku problemów, wręcz przeciwnie. Stanęliśmy, nie wyłączając silnika.

W stronę czołgu zmierzało dwóch rosłych mężczyzn. Otworzyłem klapę i zawołałem ich do środka. Gdy się jakoś wgramolili, zaczęliśmy rozmawiać.

— Skąd jedziecie — zapytał szorstko jeden z nich, ze szramą na policzku.

— Jedziemy z zachodu na wschód — odparłem zgodnie z prawdą.

— A dokładniej? — dopytał tym razem drugi, z zasłoniętym bandaną lewym okiem.

— Do najbliższego miasta. Potrzebujemy wody, pożywienia oraz paliwa — powiedział spokojnym głosem Szon.

I wówczas zerknęli na niego, jakby dopiero co go ujrzeli.

— A to co, zombiak? — zapytał ten ze szramą.

— Tak, aczkolwiek bezpieczny — odparłem.

— Zombiaka nie wpuścimy. Co więcej, zombiak zostanie zaszlachtowany — rzekł ten bez oka, i uśmiechnął się obleśnie.

I kiedy ten drugi sięgał dłonią w stronę kabury, ja wziąłem zamach maczetą (a był to w ciasnym pomieszczeniu nie lada wyczyn) i przepołowiłem mu czerep, tak, że łeb rozłożył się na boki, niczym kwiat z minionej epoki. Tymczasem Szon zaczął dusić jednookiego. Po dwóch minutach szarpaniny — facet, mówiąc brutalnie — zdechł.

Wyrzuciliśmy martwe ciała z czołgu, i zamknęliśmy właz. Atak był czymś nieuniknionym.

Szon załadował pocisk, cel został ustalony i nastąpił huk: jeden namiot zmiotło z powierzchni ziemi, barwiąc płótno na czerwono. Potem drugi namiot i huk, trzeci i grzmot, czwarty namiot — łomot. Kiedy likwidowaliśmy te namioty, przeleciała mi przez głowę myśl, czy aby nie marnujemy amunicji, waląc do namiotów. Ale trudno, amunicji mieliśmy pod dostatkiem. Został ostatni namiot, lecz postanowiliśmy go oszczędzić. Wyszliśmy z czołgu: z maczetą w dłoni wparowałem do namiotu. Co ujrzałem w środku? Związaną i zakneblowaną kobietę, i brodatego grubasa, który podnosił ręce w geście poddaństwa. Szon rozpoznał Fajbustę. Wyostrzyłem wzrok i… rzeczywiście, związaną kobietą była Fajbusta. Wyciągnąłem knebel, odwiązałem jej dłonie i nogi.

— Góra z górą… — rzekłem, a ona posłała mi uśmiech zatytułowany: głupio mi strasznie, ale nie pokażę skruchy.

Grubego brodacza związaliśmy, żeby nam nie czmychnął. Szon zapytał go:

— Kim jesteście?

— Jak to kim? Bandytami. Porywaczami, złodziejami, gwałcicielami, mordercami, onanistami.

Kiedy brodacz, wychyliwszy się deczko z namiotu, zobaczył, że wszystkie inne „jurty” poszły w pizdu, krzyknął:

— Wy bydlaki, wy skurwysyny! To byli moi bracia! Zapłacicie mi za to!

— Spokojnie, ciesz się, że jeszcze żyjesz — powiedział Szon.

Fajbusta zaś, wpatrzona nienawistnym spojrzeniem w brodacza, układała zapewne plan zemsty. Dostrzegłem jej zapatrzenie, więc zapytałem:

— Czy ten osobnik wyrządził ci jakąś krzywdę cielesno-psychiatryczną?

— Tak. I zapłacisz mi. Wiesz dobrze za co — rzekła wprost do grubego brodacza.

— Nieee, boże, nieee! — zaczął lament otyły.

— Jak chcesz go załatwić? — zapytałem.

— A pożyczysz mi maczetę? — Uśmiechnęła się jak dziecko proszące rodzica o pozwolenie wyjścia z koleżankami.

— Wszystkie gwiazdy na niebie mówią, żeby już ci nie ufać. Ale tak, pożyczę ci.

Wyszedłem razem z Szonem na zewnątrz. Po chwili nastąpił głośny wrzask, potem jęk zwierzęcy, chrapliwe wołanie i cisza. Fajbusta wyszła z namiotu z zakrwawioną maczetą.

Oddając mi broń, rzekła:

— I wiem o co teraz mnie zapytasz. Czy mam wertiksy. Otóż spokojnie. Tam są — pokazała worek za namiotem.

Doskoczyłem do owego worka, otworzyłem i doznałem ulgi. Wertiksy mieniły się szmaragdowym światłem.

Erotomaństwo w czołgu

— Co zamierzasz teraz zrobić — zapytałem Fajbusty.

— Hmm, głupia sprawa. Bo ten… bo chciałabym dołączyć do was.

— I ja mam ci zaufać?

— A mógłbyś?

Zerknąłem na Szona. Ten pokiwał w milczeniu głową.

— Właź — rzekłem, wskazując na czołg.

Przed odpaleniem silnika, zapytałem:

— A wiesz może, ile jest do najbliższego miasta?

— Z tego co podsłuchałam z rozmów tych zbirów, to do miasta jest jakieś pięćdziesiąt kilometrów.

— To dobrze. Musimy się posilić, napić, jedziemy na oparach. Znaczy mówię o sobie, bo Szon jako zombiak, pewnie inaczej odczuwa głód.

— Tak, to dość skomplikowana sprawa — odrzekł Szon.

— Mam pomysł — rzekła nagle Fajbusta. — Poczekajcie chwilkę.

Kobieta wyszła z czołgu i pobiegła na chwilkę do jedynego namiotu. Po minutce wróciła z jakimś zawiniątkiem.

— Co to? — zapytałem, domyślając się.

— Trochę jedzenia i picia. Te łotry miały pyszne mięso, wyobrażacie sobie?

Gdy to rzekła, rozwinęła szmatki, a w nich ukazały się pajdy chleba, mięso i mleko.

— Skąd, do diabła, oni to mieli? — zapytałem i rzuciłem się na chleb.

Jadłem ja i Fajbusta. Szon przyglądał się nam, i, miałem wrażenie, że z czymś walczy.

— Wszystko w porządku? — zapytałem z buzią pełną żarcia.

— Nie. Nie jest w porządku.

Szon wygramolił się z czołgu. Gdym zaspokoił swój gigagłód, wyszedłem za nim.

— Co jest brachu?

— Czuję rozdwojenie. Z jednej strony pragnę być taki jak wy, ludzie, z drugiej strony moja prawdziwa natura nakłania mnie, żeby być taki jak inni zombi. Żeby jeść surowe, ludzkie mięso, żeby robić wiochę, wiesz o co chodzi. Żeby z wyciągniętymi rękoma wołać: mięsa, mięsa!

Pomyślałem trochę, po czym położyłem mu dłoń na ramieniu.

Rzekłem:

— Szonie, bądź sobą. Natury nie oszukasz. Idź do namiotu i zjedz tego brodacza, co go Fajbusta zaszlachtowała.

Gdy Szon wpierdalał grubasa, wróciłem do czołgu z planem, powiedzmy sobie wprost: erotomańskim. Drżałem, a powodem drżenia była moja wyobraźnia, która wyprzedzając wydarzenie, malowała obrazy pełne wyuzdania oraz pornograficznych chochlików.

Poczęstowawszy Fajbustę ultramefedronem, zacząłem się do niej dobierać.

Najpierw me oczy ujrzały piersi. Piersi wiszące, o brązowych sutkach. Już żem łapska swe plugawe wyciągał w kierunku niewiasty, i… dotknięcie nastąpiło. Prąd przeszedł przez moje ciało, od góry do dołu. Przytuliłem się do niej i zacząłem całować. Otóż usta jej należały do mokrych, śliskich, słodkich, oraz uwydatnionych. Nasze języki spotkały się i zaczęły taniec, który łączył elementy fristajlowe z klasycznymi. Już miałem pokazać jej, jak bardzo jestem napalony, gdy usłyszałem pukanie. To Szon dobijał się do czołgu. A więc klęska, szlag, pies to trącał. Fajbusta chyba cieszyła się z takiego obrotu sprawy, gdyż szybko wpuściła zombiaka do środka.

Nie zastanawiając się zbytnio, odpaliłem silnik i ruszyliśmy w stronę miasta.

— Opowiedz nam, Fajbusto, jak to się stało, że wpadłaś w ręce zbójców.

— No więc kiedy was opuściłam z workiem pełnym wertiksów, oraz sprawnym wozem, jechałam na pełnym gazie, mijały godziny, i nagle, jakieś dwa kilometry przede mną, zapaliły się światła reflektorów. Chciałam je jakoś wyminąć, lecz okazało się, że jestem w środku reflektorowego okręgu. Wybiegli mężczyźni, wyciągnęli mnie z wozu, pobili, zabrali worek z wertiksami, a wóz zabrali. No i siedziałam tam w tym ich obozowisku. Brodate ścierwo dobierało się do mnie trzy razy. Chuj mu na odcięty łeb.

— Szon go zjadł — powiedziałem i popatrzyłem na spokojnego zombiaka. Natura wygrała. Tak powinno być.

Albowiem zombiaki ubóstwiają surowe ludzkie mięso. Jest to dla nich swego rodzaju filozofia, religia i istota zombiactwa. Krew, wnętrzności, przemoc oraz permanentny głód, którego nie sposób zaspokoić, to wszystko właśnie definiuje prawdziwego zombiaka. Szon natomiast był swego rodzaju odszczepieńcem, który nie przejawiał zachowań agresywnych. Natomiast miłość do surowego mięcha pozostała w nim, mimo jego usilnych działań mających na celu wyeliminowanie wg. niego tych patologicznych zachowań.

Jechaliśmy w pewnym momencie w totalnym milczeniu, najedzeni i pobudzeni. Znaczy pobudzony byłem ja, gdyż ultramefedron nieco podbił moje adrenalinowe zapędy.

Fajbusta zerknęła na wizjer i oświadczyła:

— Uwaga, uwaga, miasto na horyzoncie!

Fala ciepłego szcześcia zalała mnie w całości. Pędziłem czołgiem na miasto by w końcu odpocząć.

Bill Bergenshkopf

Staliśmy przed żelazną, ogromną bramą miasta. Strażnik, bądź odźwierny, rzekł, iż nie mamy prawa wjechać do środka. Różnymi pociętymi fragmentami stali, plastikami wszystkich generacji, płytami pilśniowymi i większymi częściami muru, ozdobiony był wał, otaczający miasto na środku pustyni. Miasto nazywało się Mosad, od agenta żydowskiego pochodzenia, który to miasto stworzył. Odźwierny powiedział też, że burmistrz miasta obawia się mącicieli, rewolucjonistów, wampirów, zgnilaków i zombiaków. Na oświadczenie, że nie jesteśmy ani mącicielami, ani rewolucjonistami, ani wampirami, ani zgnilakami, odźwierny rzekł, że jest między nami zombiak. Nie dało się tego faktu ukryć, Szon był zombiakiem, a że nieco innym, tego już odźwierny nie chciał wziąć pod uwagę.

Godziny mijały a my staliśmy pod bramami Mosadu. Frustracja rosła, a pomysły niebezpiecznie skręcały w stronę przemocy.

— Czekamy jeszcze godzinę. Jeśli nam nie otworzą, rozpoczniemy ostrzał — rzekłem z miną nietęgą.

Ustaliliśmy, iż celowniczym będzie Fajbusta, a ładowniczym Szon. Ja, jak zwykle, siedziałem w niewygodnej pozycji, na przodzie, jako kierujący.

Wycofaliśmy się o jakieś dwa kilometry. Lufa została podniesiona, kawałek muru wybrany, i czekaliśmy na moment ataku. Łudziliśmy się, że może burmistrz miasta zmięknie, i otworzy nam bramy miasta.

Nagle okrzyk: cel — pal! Huk ogłuszający i wielka wyrwa w górnej części muru, z lewej strony od bramy. Znowu: cel — pal! Fragmenty blach, jakichś opon i cegieł w rozprysku. Cel — pal! Kolejna dziura, tym razem tuż nad wrotami. Cel — pal! Wrota w drzazgach, poszły za jednym trafieniem.

Nie namyślając się zbytnio, ruszyłem prosto w kierunku rozwalonej bramy. Gdy wjechaliśmy do miasta, znaleźliśmy się pod ostrzałem wojsk. Dodałem więc gazu, a tamci, czyli Szon i Fajbusta nie zamierzali przestać ładować. Walili na oślep, byle pokazać im, że się tak łatwo nie poddamy.

Wjechaliśmy w jakąś wąską uliczkę i zaprzestaliśmy wówczas strzelać. Machina ledwo mieściła się pomiędzy starymi kamienicami. Żołnierze biegali za nami i cały czas razili ogniem, rzucali granatami. Jeden nawet skoczył z jakiegoś balkonu na czołg, próbując otworzyć właz. Szon postanowił zrobić go w bambuko: otóż otworzywszy drzwiczki, błyskawicznie wciągnął go do środka i przyłożył nóż do gardła.

Tymczasem zauważyłem blokadę uczynioną z ponad dziesięciu aut. Zatrzymałem czołg.

Przez megafon wybrzmiewał okrzyk postawnego mężczyzny, stojącego na dachu samochodu tworzącego element zapory:

— Poddajcie się, nie macie szans, powtarzam, poddajcie się!

Wtenczas wyszedł z pojmanym żołnierzem Szon, trzymając mu nóż tuż przy gardle. Wyszedłem też i ja. Rzekłem:

— Jeśli nie wyciągniecie wobec nas konsekwencji z tej oto strzelaniny, i jeśli pozwolicie nam zostać w mieście, puścimy tego wojaka wolno.

— Zgoda — huknął mężczyzna.

— Czy mogę panu wierzyć? — zapytałem infantylnie.

— Oczywiście. Słowo Człowieka.

Dałem znak Szonowi, a ten puścił żołnierza, który zeskoczył z czołgu i pobiegł w kierunku tamtego. Mierzyły w nas setki luf. Na zewnątrz wyszła również Fajbusta. Staliśmy jak ostatnie sieroty, nie wiedząc co zrobić. Niby dał słowo, więc luz, lecz czemu wciąż trzymali nas na muszkach?

— Rozumiem, że i my jesteśmy już wolni?

— Zaraz, zaraz — rzekł stanowczo mężczyzna.

Zeskoczył zwinnie z dachu samochodu, i szybkim krokiem zbliżył się do czołgu. Dał znak, żebyśmy z niego zeszli.

Gdym stanął twarzą w twarz z onym facetem, zdobyłem się na odwagę i powiedziałem:

— Obiecał pan, dał słowo Człowieka.

— Tak. Lecz obietnica nie jest ważna.

— A czemuż to?

— Bo nie jestem człowiekiem.

Szlag, mógłbym się domyśleć. Zbyt idealna twarz, rysy, mięśnie…

— Jestem androidem dziesiątej generacji — rzekł z dumą. — No i przy okazji pełnię obowiązki burmistrza. Nakazuję was zatrzymać!

Subtelnym ruchem dłoni dał znać, aby nas pojmano.

Szliśmy przez ulice miasta, przez korytarz zrobiony z ludzi, którzy wykrzykiwali obraźliwe hasła pod naszym adresem, lecz najbardziej obrywało się biednemu Szonowi. Rzucano w niego puszkami, papierami, nawet butelkami.

Na szczęście szybko doprowadzono nas do budynku. Szliśmy za burmistrzem, poganiani przez piątkę policjantów. Wspinając się po schodach na ostatnie piętro, miałem czarne myśli. Podejrzewałem, że koniec jest blisko. Kiedy weszliśmy do pokoju, automatycznie zajaśniały światła lamp. Burmistrz wskoczył na fotel, oparł łokcie na blacie biurka. Spoglądał na nas, jak na egzotyczną zwierzynę.

— Myślę, że wykazaliście się ogromnym deficytem wiedzy, że wybraliście ostrzał, a nie cierpliwe czekanie. — Burmistrz sprawiał wrażenie elokwentnego, bystrego i inteligentnego faceta. — Ludzie są w gorącej wodzie kąpani i to czyni ich słabymi. Lecz widzę, iż w skład waszej kompanii wchodzi również zombi. Śmiem wątpić w autentyczność jego zombiactwa.

— Tak, ma pan rację, Szon, bo tak na imię ma nasz zombiak, odstaje trochę od swych braci. Za bardzo pragnie być ludzki, lecz natura daje o sobie znać — rzekłem, pokonując nieśmiałość. Bo dziwną aurę dostojeństwa roztaczał burmistrz android.

— Tak w ogóle powinienem się przedstawić. Nazywam się Bill Bergenshkopf. Numer seryjny 10127742, model Xdg2, rok produkcji 3023. O generacji raczyłem już wspomnieć.

Cisza zapanowała w biurze burmistrza Billa. Ten badał nas wzrokiem, jego niesamowicie rentgenowskie oczy czytały nas jak książkę. Nie pytał o nic, on wiedział.

— Co nas czeka, jeśli mogę zapytać? — zapytałem.

— O co konkretnie ci chodzi, Poświnogo?

— Noo, czy zostaniemy ukarani, jak zostaniemy ukarani, i czy uda nam się kary uniknąć…

— A czy ja mam was ukarać?

— Jeśli o mnie chodzi, to bym wybrał nie karanie, a słowo pouczenia.

Bill spojrzał na Fajbustę i Szona, uśmiech zakwitnął na jego blado-karmazynowym obliczu i rzekł:

— A czy twoi kompanowie, jeśli mogę tak wyrazić się o tych uroczych bytach, czy oni też podzielają twoje zdanie, mister Poświnoga?

— Tak tak — powiedzieli Szon i Fajbusta jednocześnie.

— No więc żadnej kary nie będzie.

Doznaliśmy ulgi, a jednocześnie jakaś niepewność podtruwała mnie.

Ledowa lampa, co migała bez przerwy nad głową Billa, wybijała mnie z rytmu. Nie potrafiłem się skupić na własnych myślach, co rusz gubiłem wątek. Okno, za plecami burmistrza, ukazujące czerń nocy, nie sprzyjało nadziei. Staliśmy jak uczniakowie na dywaniku u dyrektorki. Radość oraz lęk mieszały składniki w taki sposób, iż nie umiałem orzec, w jakim właściwie nastroju żem jest.

Bill lustrował nas uważnie.

Rzekł:

— Wy coś macie. Coś bardzo cennego. Pokażcie mi ten worek.

Podałem mu drżącą dłonią wór z wertiksami. Bill rozsypał na blat szmaragdowe świecidełka różnej wielkości. Ich światło osiadało na kwadratowym podbródku burmistrza, który na chłodno analizował sytuację.

— Wertiksy — powiedział beznamiętnie. — Kamienie o kolosalnej mocy. Można za ich pomocą stworzyć byt, będący odwzorowaniem jakiegokolwiek potwora. Potwór może mieć dowolną siłę, może rujnować miasta, może mieć określoną odporność na ciosy (w zależności od architekta). Wertiksy wykluwają się z kurzych jaj, nie ze wszystkich, lecz większość kur potrafi znosić jaja z wertiksami. Aby z wyklutego wertiksa powstał potwór, trzeba go podlewać specyfikiem o nazwie klastina. Klastinę można dziś spotkać tylko w Ameryce Południowej, a dokładniej w Brazylii. Klastinę pozyskuje się z araukarii, drzewa iglastego z rodziny araukariowatych, a wybuch bomb nie zrobił jej wielkiego kuku. Bez klastiny nie uda się wyhodować potwora z wertiksa. Lecz jest również inne zastosowanie wertiksów. Są one po prostu drogocennymi kamieniami. Jest kwestią miesięcy, kiedy wertiksy będą alternatywną walutą w tym dzikim postapokaliptycznym świecie.

Bill wsypał wertiksy do worka i oddał mi go, co wzbudziło zdziwienie.

— Na świecie wrze — kontynuował burmistrz. — Są uzbrojone bandy, szukające możliwości, by kontrolować znaczne obszary terenu, trwa wojna między wampirami a zgnilakami, a wywołał ją Mark De Morden, który podobno powiedział na zlocie wampirzym w Hurgadzie, że trzeba zlikwidować zgnilaków, bo ci zabijają ludzi, a jak powszechnie wiadomo, wampir bez żywego człowieka może wracać do trumny na wieczny sen. Z perspektywy ludzi, ten konflikt jest dobry. Niech się powyrzynają — powiedział mi przez telefon Paul Houl, były dowódca sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. A więc podsumujmy: przed wybuchem bomb, świat liczył 9 miliardów ludzi. Dziś liczba żyjących na ziemi to około 900 milionów. Dodać należy jeszcze inne rasy, ale one są wynikiem popromiennym. No, może prócz wampirów. Ci wyszli z trumien na miesiąc przed apokalipsą, by pomóc masonom zniszczyć życie na ziemi. I ja, drodzy moi, zostałem wpleciony, jeśli mogę tak rzec, w struktury dewastacyjne. Zasilałem oddział anihilacji. Lecz zbuntowałem się. Tak, bunt i samodzielne myślenie z wykluczeniem bezrefleksyjnej wierności, to nowość mojej generacji. Jestem wdzięczny mym inżynierom, że dali mi możliwość wyboru. Wielu moich starszych kolegów go nie ma. Do końca pozostali wierni masońskiej ideologii. Moi drodzy, zobaczcie, że dopiero w czasach postapokaliptycznych ludzie dostrzegli w androidach bóstwa. To wspaniałe uczucie, gdy wszyscy myślą, że ode mnie (między innymi) zależy przyszłość tego dogorywającego świata. Lecz ja tak nie uważam. Bóg, to mimo wszystko ktoś inny. Zapytacie: jak to, wierzący android? Odpowiem: szukający.

Chwila ciszy zaciążyła nad naszymi zmęczonymi głowami.

— Czy dostaniemy pożywienie? — zapytałem, ściągając temat na przyziemność.

— Oczywiście. George, zaprowadź ich do jadalni.

Gdyśmy zasiedli do stołu zastawionego żarciem, rozpoczęliśmy żarcie. Wpieprzanie — bo tak tylko można było nazwać pakowanie jedzonka do ust, szło mi wybornie szybko. Kątem oka patrzyłem na Szona, który siedział wyprostowany na krzesełku i skubał sobie winogronka. Ale i o Szona zadbał Bill. Po chwili na stole wylądował jakiś trup z przestrzeloną głową. Szon rzucił się na niego, jak wówczas na tamtego brodacza. Fajbusta zaś chlała wino z dzbana i zagryzała mięchem. Cudowne to uczucie, gdy możesz zaspokoić swe pragnienia w nieograniczonym zasięgu. Umiera podówczas ten głód, który trwał obok ciebie, był nawet w tobie, drążąc tunele do najwrażliwszych elementów duszy. Oj, napisałem to, wspomniałem o duszy, podczas gdy mój father chował mnie na ateistę. Wierzę jednak w to, iż ani mój father, ani nikt z mojej rodziny nie przeczyta ewangelii, której jestem lub stanę się autorem. Tworzę ją każdego dnia, nagrywam najciekawsze akcje na telefon, słowem: wykonuję powierzone mi zadanie. Wierzę również, iż ludzkość podniesie się z kolan, wyjdzie ze strefy postapo, by od nowa tworzyć cywilizacyjne koła humanizmu. I kiedyś, ktoś, może prezydent nowego mocarstwa, odnajdzie moją księgę i przeczyta ją. Gdy przeczyta, uzna, że ewangelia Poświnogi musi być podręcznikiem w szkołach, by ludziom pokazać jak było dawniej, by już nigdy nie dopuścili do wylewu zła. Do księgi dołączony będzie telefon i filmy nań nagrane.

Zatopiony w takich myślach nie zauważyłem, jak do stołu dosiadł się Bill Bergenshkopf.

Kiedy zjedliśmy, android zabrał głos:

— No więc kochani moi, moją propozycją jest, abyście przyłączyli się do mnie. Ściślej mówiąc, mogę też ująć to następująco: chciałbym dołączyć do waszego teamu.

Spojrzałem na twarze Szona i Fajbusty. Team? Nawet nie wiedziałem, że tworzę jakiś team. Ale, jeśli Bill ugościł nas tak pięknie, mimo naszego agresywnego wejścia, to chyba nie mamy wyboru.

Rzekłem:

— Okej. Przyjmujemy pana w nasze szeregi. I tak przecież nie mamy wyboru…

— Macie. Lecz beze mnie będziecie błądzić we mgle. Ja wiem doskonale jak poruszać się w tym zniszczonym świecie.

— Czy mam rozumieć, że dołączenie pana do naszej grupy równoznaczne jest z pańskim panowaniem? — zapytał Szon.

Bill zmierzył go wzrokiem.

— Tak. Bystrzak z ciebie. To dziwne, zombiaki nie przejawiają cech inteligencji. Ale wiem, żeś jest nieco inny.

Po chwili Bill zerknął na Fajbustę.

— Niewiasta w teamie to bardzo dobry pomysł. Nawet android, taki jak ja, nie do końca pojmuje logikę kobiecej intuicji. Brawo, kobieta to skarb, niewątpliwie.

Fajbusta we wszystkim doszukująca się podstępu, nie odcięła się swym ciętym językiem. Chociaż korciło ją.

Bill kontynuował:

— Rozumiem zatem, że nie ma sprzeciwu co do mojego panowania w waszych szeregach? Tak więc uwaga: w środku Europy doszło do jakiegoś poważnego incydentu: podobno został uwolniony Golem. Jako były wojskowy, wziąłem na swoje barki zlikwidowanie tego Golema. Zatem naszym pierwszym zadaniem będzie znalezienie bestii i ukrucenie jej życia. Zrozumiano?

Barwaneria

Golem, a cóż to? — zadawałem sobie pytanie, i szukałem w głowie odpowiedzi. Tymczasem Bill Bergenshkopf poszedł rozmawiać z podwładnymi na temat jego rezygnacji ze stanowiska burmistrza. Czołg został odrestaurowany, zaopatrzony w paliwo, oraz pociski, my dostaliśmy zapasy pożywienia i wody. Git majonez, powiedziałem sobie po cichu, patrząc na lśniącą lufę machiny.

Co do Golema to nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi — któż to.

Świat postapo, pozbawiony całkowicie internetu, poprzez globalny brak ciągłości kabli, i masowo uszkadzane serwerownie, jasno wskazywał na spadek formy intelektualnej ludzi. Ci, przyzwyczajeni do permanentnego gapienia się w ekran, nagle zostali pozbawieni czegoś dla nich cholernie ważnego. Rodziły się dzieci, które o internecie wiedziały tylko od dziadków.

Świat poznawaliśmy od nowa. A raczej to co ze świata pozostało, a pozostało niewiele, biorąc pod uwagę potęgę przyrody, która wtargnęła w miejsca całkowicie przekształcone przez człowieka. Dziwne, ale właśnie w miejscach najbardziej modernistycznie wypasionych, takich jak Tokio chociażby, wyrastały bogate i gęste drzewostany, dżungle wręcz, pełne zwierzyny i nowych roślin. A może te rośliny już kiedyś były, tylko człowiek zabiegany, patrzący bez przerwy w mały ekran smartfona, zapomniał o bożym świecie? Zaraz zaraz, napisałem bożym? Fałsz. Przecież boga nie ma, wg. słów mego fathera.

Bill przyszedł do nas i rzekł:

— Załogo! Od teraz jestem waszym parszywym dowódcą. Ty, Poświnogo będziesz prowadzącym czołg. Ty, Fajbusto, będziesz celowniczym. Albo celowniczką, jak wolisz. Ty zaś, Szonie, będziesz ładowniczym. Ja będę siedział na miejscu dowódcy, i wydawał rozkazy. Zrozumiano?

— Zrozumiano — rzekła Fajbusta — lecz czy można w relacjach używać formy mniej rozkazującej?

— Oczywiście — powiedział Bill. — A teraz do czołgu, marsz!

Jechało nam się całkiem, całkiem. Podług wiadomości Bergenshkopfa, Golem był w północnym Egipcie, i wszystko wyglądało na to, iż zostanie tam na dłużej. Na pytanie, jaki mamy plan na pokonanie tego stwora, Bill rzekł, że zabawimy się z nim w dwa ognie. Jednym ogniem będzie czołg, drugim ogniem Bill z bazuką.

Fajbusta spostrzegła radio z kasetą w środku. Włączyła. Leciała piosenka Born to be wild, stary dobry rock. Nutka umilała jazdę. Miałem chętkę na londyninę, lecz wiedziałem, że na razie nici z tego. W końcu prowadziłem czołg!

Miałem wrażenie, iż niebo robi się coraz jaśniejsze, innymi słowy, że z wolna noc rzedła, stawała się mniej esencyjna, gęsta. Bardzo możliwe, iż pył który został onegdaj wzniesiony poprzez wybuchy, opadał.

Nagle, kiedy dowódca zdecydował, że musimy się zatrzymać w celu odpoczynku, i gdyśmy wyszli z czołgu, zaczął dopytywać mnie o szczegóły mojej misji.

— Czyli, powiadasz drogi Poświnogo, że twoi rodzice pchnęli cię w stronę bycia swoistym kronikarzem, tak? — pytał Bergenshkopf.

— Pchnęli to zbyt delikatne słowo. Oni mnie zmusili do tego nożem przystawionym do gardła!

— Nie może być!

— A jednak! Poszedłem w świat sam jak palec, zapisując każdy mój krok, by następne pokolenia, które, mam nadzieję będą funkcjonować już w innych, lepszych okolicznościach, zobaczą, jak było strasznie w epoce, w której obecnie żyjemy.

— Co by nie mówić, całkiem zacna inicjatywa.

— Panie Billu, jeśli mogę tak do pana. Otóż, zmieniając temat, mam pytanie. Mamy teraz postój. Czy mogę w tym czasie deczko odlecieć?

— Odlecieć? A cóż masz na myśli, Poświnogo?

— Mam trochę londyniny. Chciałbym powrócić na krótki czas do tamtego świata.

— Okej, nie widzę przeciwskazań, jeśli oczywiście londynina nie powoduje braku koncentracji. Wszak prowadzisz czołg!

— Nie nie, londynina to pod tym względem całkiem bezpieczny narkotyk, proszę się nie obawiać.

— Tak więc zażywaj, bez obaw.

Ucieszony takim obrotem sprawy, poszedłem jeszcze do Fajbusty, aby rzec jej parę słów.

— Droga Fajbusto, rozmawiałem przed chwilą z Bergenshkopfem i ten pozwolił mi zażyć londyninę. Pamiętam, że ostatnio, kiedy byłem pod jej wpływem, okradłaś mnie. Czy możesz dać słowo, że nic takiego teraz nie zrobisz?

— Masz mnie za debilkę? Nawet jak bym chciała cię okraść, to miałabym niezły problem, przecież jest jeszcze Bill, który zdaje się mieć na wszystko baczenie. Wyluzuj więc. I daj mi spokój, chcę się chwilkę przespać.

Pognałem więc na tyły czołgu i łyknąłem kapsułkę. W mig wylądowałem w znanej i wspaniałej, słonecznej krainie. To błyskawiczne przejście między światami, dało mi do myślenia.

Otóż stał przede mną Czerwony Kapturek, który wilka przegonił. Dobrze zrobił, bowiem gdyby nie on, wilk pewnie pożarłby mnie.

— Jesteś tu nowy — zauważył Kapturek — i pewnie masz spory mętlik w czerepie głową zwanym.

— Otóż to! Może wytłumaczysz mi, co się dzieje w tej krainie mlekiem i miodem płynącej?

— Okej, lecz najpierw popatrz na mnie. Kogo widzisz?

— Jak to, kogo? Czerwonego Kapturka!

— Ale nie o to mi chodzi. Czy widzisz kobietę, czy mężczyznę. Jaką dostrzegasz płeć?

Przyjrzałem się owemu czemuś i zaistniał swoisty zonk. Niby głos był nieco chropowaty, niby ruchy takie chłopięce, lecz kształty… o kształtach mało mogłem rzec, gdyż były mocno zakryte czerwoną niby sukienką… ale…

Rzekłem:

— Mam z tym problem. Nie wiem jaką płeć nosisz w sobie.

— A więc jest tak jak podejrzewałam, łem. Zapraszam cię do krainy Wielobarwności. Podaj mi rękę.

Kiedy to coś chwyciło mnie za dłoń, zaczęliśmy mega szybko pędzić poprzez zarośla gęstego boru. W głowie wirowało mi, zieleniał cały obraz, przekazywany do mojego mózgu przez patrzałki.

I oto znalazłem się na łące lasem otoczonej. Różne czerwone kapturki przechadzały się, szukając kwiatów, czy czegoś… z tym że owe kapturki były różnokolorowe. Kolory występujące na owych płaszczykach sprawiały, że traciłem orient, nie potrafiłem znaleźć słów na opisanie onych barw. Ich przesyt zawirował mi w głowie ponownie.

Czerwony Kapturek podszedł do mnie i rzekł:

— Kuneguninguninda to królowa Londyniny, lecz my, Wielobarwni Kapturkowie, mamy swoją, jakby podkrólową, a zwie się ona Barwaneria. Co trzy lata następuje zmiana, i na tronie zasiada inna. Barwaneria siedzi na stołku władzy od trzech tygodni i już sprawiła, że prawie wszyscy jej nienawidzą.

— Dlaczegóż to? — zapytałem, rozglądając się z ciekawości na wsze strony.

— Ponieważ tutaj nie ma dwóch tylko płci. Płci jest sześć, i to co najmniej, a ja przedstawiam hermafrodytyzm. Są tu także typowi samcowie, samice, a także osobniki niebinarne, czyli: są apłciowcy, neutralni płciowo i płynni płciowo. Rozglądnij się tylko, jak wielka homeostaza panuje pośród tych sześciu płci. Natomiast obecna królowa nie respektuje nowego podziału. Barwaneria jest za bardzo skostniała, jej konserwatyzm jest przykładem ignorancji, buractwa a także zaściankowości. Czy, jako nowa osoba w naszym uniwersum, czy mógłbyś porozmawiać z nią?

— Z Barwanerią? No dobrze, a gdzie ją spotkam?

— W wylaszczonym lasku, chodź za mną.

Gdym kroczył za Czerwonym Kapturkiem, pomyślałem, iż kolor czerwony to najbiedniejszy z kolorów tu panujących. Musiałem czasami zamknąć całkiem oczy, by nie dostać jakiegoś oczopląsu od tej mozaiki niekończących się barw.

Barwaneria siedziała na patio, zaś obok niej krzątali się służący. Czerwony Kapturek podszedł/podeszła do królowej, przedstawił/ła cichcem cel mojego tu przyjścia.

Kiwnęła palcem, ruszyłem. Stanąłem blisko niej, może nawet za blisko. Czerwony Kapturek oddalił/ła się nieco.

— Witam królową. Jestem przybyszem, nowym człowiekiem, który jeszcze nie bardzo orientuje się w tym całym bajzlu. Oj, przepraszam, nie bajzlu, lecz królestwie. Czerwony Kapturek przyprowadził/ła mnie tu i zarysował/ła sytuację tu panującą.

— No i? — lekka niecierpliwość zaistniała w głosie Barwanerii.

— Wiem, że… jakby to powiedzieć… Wiem, że istnienie różnych płci niekoniecznie współgra z wektorem myśli szanownej królowej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 37.56