E-book
15.75
drukowana A5
67.16
Brzydki hrabia

Bezpłatny fragment - Brzydki hrabia


Objętość:
381 str.
ISBN:
978-83-8384-978-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.16

Przedmowa od autorki

Do stworzenia romansu historycznego „Brzydki Hrabia” zainspirowała mnie adaptacja bajkowa literackiej baśni „Piękna i bestia” autorstwa francuskiej pisarki Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve, napisana w 1740 roku (rokoko). Jeanne-Marie Leprince de Beaumont (1756 r.) napisała skróconą wersję tej bański, która przetrwała do dziś. Ja wybrałam sobie za główny wątek motyw przewodni, czyli: piękna dziewczyna oraz brzydki mężczyzna, który się w niej zakochuje. Jako że za czas akcji wybrałam sobie wiek XIX, musiałam dopasować ten wątek do panujących tam obyczajów i realiów życia. Powstała powieść pisana częściowo w listach — początek romansu daje właśnie korespondencja listowna.


„Piękna i Bestia” to motyw, który pociągał mnie od zawsze w filmach i w tej jednej bajce. Nie przeczytałam jak dotąd żadnego romansu historycznego osadzonego w XIX wieku, który wykorzystywałby ten motyw.


Motywem przewodnim w książce jest miłość oparta na kontrastach; przyciąganie ciemności, w której on tkwi, oraz światła, którym ona jest. Piękno i brzydota, ukryta miłość, która nie może ujrzeć światła dziennego. Bohaterowie błądzą, odpychają się i przyciągają, ale akcja toczy się dalej, aż do pierwszego spotkania zakochanych, gdy ich miłość z platonicznej i romantycznej, nagle staje się nierealną i jakby urojoną. Oboje zadają sobie pytanie, czy ta korespondencja nie była jedynie marzeniem, które rozbiło się o skały prawdziwego życia. I tym sposobem muszą zacząć swoją podróż od nowa, ku prawdzie i autentycznej miłości, która nieraz zostanie wystawiona na próbę przez jej przeciwników oraz realia świata, w którym żyją Telimena oraz Rudolf.

Życzę przyjemnego czytania

Ewelina C. Lisowska :)

1. Wyczekiwanie na miłość

„Och, kiedyż w końcu ktoś mnie pokocha?”


Na cichej, sielskiej wsi, pod opiekuńczymi skrzydłami swoich rodziców, żyła sobie panienka dwudziestodwuletnia, całkiem ładnej urody. Jako najstarsze z pięciorga dzieci państwa Rojków troszczyła się o swoje młodsze rodzeństwo na równi z matką i ojcem. Właściciele dworku, posiadacze ziem i dużych sadów owocowych, wiedli życie układne i spokojne, w szczęściu licząc każdy kolejny dzień, zdolni każdy problem rozwiązać z optymizmem na ramieniu. Rodzina Rojków cieszyła się sympatią sąsiadów z różnych warstw społecznych. Nigdy nie było z nimi problemów, a i sami często swoją hojnością ratowali ubogich czy chorych. Nic zatem dziwnego, że najstarszej z córek, Telimenie, zwanej zdrobniale Leną, wróżono doskonałą partię w małżeństwie i cudowną przyszłość. Ale czas mijał, a dziewczyna nadal nie miała żadnego poważnego adoratora. Nic nie dały wyjazdy do miasta na spotkania towarzyskie. Lenka nie miała innych sposobności, aby poznać kogoś odpowiedniego. Zwłaszcza, że to niebieskookie stworzenie z burzą czarnych loków na głowie, stroniło od balów. A jak już Lena dała się namówić na wyjazd do miasta, do swojej ciotki, przeważnie siadywała przed kominkiem i czytała książki. Jakoś niespieszno było jej gnać na ulicę, do sklepów, parków i skwerów, czy nawet domów mody. Nazbyt kochała ciszę, spokój i bliskość natury. Taka to właśnie była panienka Telimena Rojek — trochę płocha, ładna i opiekuńcza, zaś największą jej zaletą była pogoda ducha i pozytywne nastawienie… z tym, że do świata przyrody, bo od obcych przeważnie stroniła.

Pewnego letniego popołudnia, tuż po obiedzie, wybrała się panienka sama na spacer do lasu. Ubrana w jasną sukienkę i wygodne buty, założyła na głowę kapelusik słomkowy i z koszyczkiem w ręku poszła zbierać jagody. A że do lasku miała nie dalej jak pięć minut, pozwalali jej rodzice chodzić tam samej — przecież po swoim chodziła. Las bukowy był bowiem własnością Rojków i często korzystali oni z jego naturalnych zasobów. Panienka znała się na ziołach, często zbierała je, suszyła i samodzielnie robiła mieszanki lecznicze. Zdarzyło się jej już nieraz pomóc swoim bliskim w zimie, a czasem służącym i gosposi, w chorobie. Nawet raz chłopce pomogła, która jajka im przyniosła, bo im lis w kurniku wszystkie kury zadusił i długo mieli problem z brakiem jajek. Bolał ją brzuch, więc dała jej ziół, po których kobieta poczuła się dużo lepiej.

Tego popołudnia Lena także zbierała zioła, na zmianę z czarnymi jagodami, których pełno było o tej porze lata. Spacer okazał się na tyle przyjemny, że zaszła znacznie dalej niż powinna. Stanąwszy na dużej łące pokrytej przekwitającymi kłosami traw, zachwyciła się zapachem nieznanego kwiecia. Całkiem sama, sam na sam z naturą, westchnęła tęsknie do rąk mężczyzny, którego jeszcze nie znała. Tęsknota wyrwała się jej z serca jak spłoszony ptak, który przyćmił na moment zachwyt nad naturą. „Och, kiedyż w końcu ktoś mnie pokocha?” Westchnęła smętnie. Była pełna nadziei, że to w końcu się stanie. Może jakiś młodzieniec z miasta przybędzie i na dłużej zabawi w ich dworku? Może spotka kiedyś jakiegoś nieznajomego, dalekiego krewnego sąsiadów, albo w mieście na spacerze ktoś podniesie jej chusteczkę? Lada dzień miała znów jechać do cioci Pelagii na dwa tygodnie. „Może tym razem?” Wciąż jeszcze łudziła się, że wyjdzie za mąż z miłości. Od siedemnastego roku życia błagała mamę i tatę, żeby nie wydawali jej za kogoś, kto by jej do gustu nie przypadł. A że rodzice mieli słabość do swojej najstarszej pociechy, zwlekali z ofertami, licząc na łut szczęścia. Wiedziała jednak, że pewnego dnia będzie musiała poddać się ich woli i wyjść za kogoś, kogo jej wybiorą. Póki co, nadal w sercu jej mieszkała wielka miłość, którą chciałaby komuś podarować.

Zawróciła w stronę domu, żeby nie martwić rodziców zniknięciem. Obiecała pouczyć dziesięcioletniego Ignasia i siedmioletnią Marysię czytania. Starszym, dwunastoletniemu Michasiowi i szesnastoletniej Lucynie obiecała pomóc zrobić latawiec. Jako lepiej wykształcona, nauczana niegdyś przez guwernantkę, była odpowiedzialna za młodsze dzieci. Ale nie było jej z tym źle. Sama marzyła o tym, aby móc czegoś uczyć dzieci, tylko że z tą czwórką miała i tak wystarczająco dużo pracy. Ale tego popołudnia miała zamiar świetnie się bawić. Latawiec był już prawie gotowy, trzeba mu było tylko doczepić ogon i sznurek, aby mógł wzbić się w niebo. Po powrocie oddała jagody i zioła w ręce gosposi, która miała się zająć ich przetworzeniem i poszła zaraz do saloniku, gdzie cała czwórka rodzeństwa już na nią czekała. Mama leniwie robiła na drutach oczka szalika na zimę, tato czytał gazetę i popalał fajkę na werandce.

— Lena, Lena! — krzyknęła na jej widok najmłodsza, Marysia. Podbiegła ku niej i pokazała jej kolorowy ogon, który miała przyczepić. — Zawiąż ogon!

Wzięła do rąk ten element zabawki i przykucnęła przy stoliczku, na którym leżał kolorowy latawiec. Zręcznie wsunęła sznurek pod listeweczkę z lekkiego, jasnego drewna i zawiązała supełek. Sznurki do puszczania latawca ktoś już ładnie przymocował. — Czyje to dzieło? Kogo mam pochwalić?

— Każde z nas przywiązało jeden koniec — wyjaśniła szesnastoletnia Lucyna. — To był mój pomysł, mam nadzieję, że się nie gniewasz?

— Lusiu, ależ oczywiście, że nie! — posłała siostrze uśmiech. — Teraz przynajmniej od razu możemy iść na łąkę i puścić latawiec!

Młodsze dzieci ucieszyły się, dając popis klaszcząc i krzycząc.

— Tylko ostrożnie — upomniała je mama, Alina. Tato tylko zerknął przez ramię nadąsany i powrócił do czytania gazety. Nie lubił hałasu i niekontrolowanych wybuchów entuzjazmu. Lena przyłożyła palec do ust, aby dzieci zachowały spokój.

— Dobrze, mamo — rzekła i sięgnęła po latawiec. Wszyscy razem wyszli na podwórko, a potem prosto na łąkę za domem.


Łąka rosła wzdłuż polnej drogi, którą często jeździły różne powozy. Droga ta łączyła z sobą sąsiednie miejscowości, więc była dosyć ruchliwa, nawet jak na wieś. Lena wybrała za miejsce skoszoną niedawno łąkę, kilka metrów od traktu. Ułożyła latawiec w swoich dłoniach, odpowiednio do kierunku wiatru, a dwunastoletni Michał chwycił za sznurek, żeby rozpędzić latawiec w powietrzu. Na znak siostry, pobiegli kawałek razem, a potem już tylko Michaś. Chłopiec był dobry w bieganiu, puszczał latawiec nieraz, dlatego i tym razem świetnie sobie poradził. Już po chwili całe rodzeństwo mogło oglądać z dołu szybujący w powietrzu, kolorowy latawiec. Mieli przy tym tyle radości… I to właśnie podczas tej sielanki po drodze zaczął przemieszczać się czarny powóz, zaprzęgnięty w sześć karych koni. Na jego widok Lena przystanęła i zachowała powagę. Rzadko widywano w tej okolicy takie wystawne powozy. Nie znała powożącego i jego towarzyszy — nie znała tych służących. Powóz na ich widok zwolnił, jakby ktoś dał im znak, żeby tak zrobili. Z ciemnego, przysłoniętego czarnymi kotarami wnętrza, wyjrzała jaśniejsza połówka czyjejś twarzy. Postać utkwiła w niej swój wzrok i jeszcze długo, zanim powóz zjechał w dół po polnej ścieżce, wyglądała na nią i jej rodzeństwo. Czarna czterokołówka potoczyła się dalej, w dolinkę i zniknęła w bukowym lesie.

— Lena, kto to był? — zapytała Lucyna. Ona i dzieci wyglądali na zatrwożonych. Jakby jakiś intruz pojawił się w okolicy, ktoś, kto może im zrobić krzywdę.

— Nie wiem, może ktoś po prostu przejechał sobie przez nasz pagórek, żeby dotrzeć do drugiej wsi, albo jechał skrótem do miasta.

— Lenko — zwrócił się do niej Michaś, który latawiec chwilę wcześniej sprowadził na ziemię. — Ten ktoś miał straszną twarz, taką wykrzywioną — pokazał jej na przykładzie swojej mimiki, szkaradzieństwo tamtego ktosia. Wszyscy zaśmiali się zgodnie, prócz Telimeny.

— Nie wolno śmiać się z cudzej brzydoty. Przecież nikt nie wybrał sobie takiej twarzy jaką ma. A takiej osobie musi być ciężko tak wyglądać — wyjaśniła, jak umiała. Śmiechy ucichły.

— Jeszcze raz? — zapytała Marysia, która chciała po raz kolejny zobaczyć, jak latawiec wzbija się w niebo i krąży na tle chmur niczym ptak uwiązany na sznurku.

— Jeszcze raz! — potwierdził dziesięcioletni Ignacy. Złapał za latawiec, który brat trzymał w dłoniach i dawaj ciągnąć za niego. Michaś nie myślał jednak puścić.

— Ej! Bo go zniszczycie! — zaprotestowała Lusia. Chłopcy przestali się szarpać, za to ona wzięła latawiec do rąk. — Teraz my z Ignacym puszczamy latawiec!

— A ja też będę mogła? — pytała błagalnie najmłodsza.

— Jesteś na to za mała — zrugał ją Ignaś i pokazał jej język.

— Oj, ale z ciebie zbój, Ignacy! — Lena pogroziła mu palcem. Marysi zebrało się na płacz. Lena wzięła ją za rączkę i poszła pokazać jej kwiatuszki, które lubiła oglądać. Dziewczynka była niezwykle wrażliwa, łatwo było ją doprowadzić do płaczu. Ale Telimena wiedziała, jak zająć ją czymś ciekawym i odciągnąć na bok smutki. Przykucnęły razem kilka metrów od swojego rodzeństwa i zaczęły oglądać błękitny chaber, który pachniał słodko, aż mdło. Wtedy dwudziestodwuletniej panience przypomniała się zagadkowa postać. Czarny powóz, czarne konie i czarne kotary. Może ktoś w żałobie? Nie wiedziała, ale wytłumaczyła sobie, że mógł to być każdy, niekoniecznie ktoś, kto miał zamiar zamieszkać w okolicy. Porzuciła za sobą ten cudzy dramat i skupiła się na radosnym podziwianiu klejnocików natury.

2. Uwięziony w samotności

A gdyby tak móc ją ujrzeć raz jeszcze?


Rudolf Michałowski, spadkobierca swojego ojca, świętej pamięci Fryderyka. Lat czterdzieści, nieżonaty. Zdawałoby się, że dziedzic fortuny będzie mógł przebierać w pannach, cieszyć się powodzeniem w towarzystwie, spędzać czas na polowaniach i hucznych balach… Ale on był inny, i to inny w każdym tego słowa znaczeniu. Jako starszy z dwóch braci, był owocem aranżowanego w rodzinie małżeństwa między kuzynostwem. Nieszczęśliwe małżeństwo jego rodziców stało się tłem jego życia, pełnym rodzinnych dramatów. Zdawać by się mogło, że pieniądze czynią każdego człowieka szczęśliwym, lecz nie w tym przypadku.

Spędził większość swojego życia w mieście, w swojej samotniczej willi, otoczony książkami, muzyką i malarstwem. Stronił od bali, od wystawnych przyjęć i w ogóle od wszelkiego towarzystwa. Nie żeby był niespełna rozumu, ale wolał towarzystwo siebie samego od pełnych krytyki spojrzeń obcych osób, nieraz i członków swojego rodu. Ponieważ Rudolf był inny, od dziecka był wytykany palcami. Mimo swojej pozycji, nie miał przyjaciół, nie cieszył się żadnym powodzeniem, nie szczycił żadnym doniosłym wyczynem. Zamknięty w czterech ścianach biblioteki, marzył tylko o jednym dniu: kiedy umrze i jego nieszczęśliwy żywot na zawsze zostanie zapomniany.

Zgorzkniały kawaler marzył też potajemnie o miłości, którą traktował jako zjawisko ulotne, niepochodzące ze świata materii. Miłość była dla niego Bogiem, Bóg był dla niego miłością. I choć wyznawał szlachetne wartości i pilnował czystości sumienia, nie potrafił okiełznać swojej dzikiej natury. Czy jednak na pewno był samotnikiem, czy tylko wyrzuconym na margines elit odmieńcem? Tego nikt nie wiedział, jedynie on sam.

Po śmierci ojca długo nie potrafił się pozbierać. Ojciec był jedyną osobą, która okazywała mu jako taką miłość — choć głodna to była miłość, bo okazywał mu ją góra raz na miesiąc, odwiedzając go w jego zamkniętym świecie. Nikt inny go nie odwiedzał, nawet służby do siebie nie dopuszczał, wiecznie musiał żyć w ukryciu, marzyć w cichości o tym, czego nigdy nie doświadczy. I zdawało się, że nic już Rudolfa nie wyrwie z murów jego willi, gdy nagle okazało się, że jest spadkobiercą fortuny i przysługuje mu pałac na wsi Skolimowo i wszelkie ziemie i inwentarz. Odziedziczył zatem nie tylko tytuł, ale i bogactwa.

Przez dłuższy czas borykał się utratą bliskiej osoby, ojca, tak jak kilka lat wcześniej — matki. Dopiero latem, pół roku później zdecydował, że czas zmienić otoczenie. Od dawna ciążyła mu ta przestrzeń, tak dobrze mu znana, wypełniona po same brzegi bólem i tęsknotą. Zapragnął uciec z miasta na wieś, choćby nawet tylko móc popatrzeć na inne ściany, zobaczyć jakie książki ojciec trzymał w pałacu i czy może by nie mógł przywieźć stamtąd jakiego nowszego fortepianu. Rudolf bowiem nie lubił wydawać pieniędzy na zbytki. Jeśli zaś chodziło o książki, nigdy nie żałował na nie środków. Marzył, aby móc stworzyć w mieście takie miejsce, gdzie każdy, niezależnie od stanu społecznego, będzie mógł przyjść i poczytać. Zaś na wsi postanowił wybudować szkołę i rozpowszechnić gazetę dla ludu, która informowałaby biednych ludzi o tym, co na świecie się dzieje. Hrabia Michałowski w stosunku do ludzi biednych zawsze miał więcej serca i otwartości. Służbę swoją postrzegał jako miłosierną i oddaną, w odróżnieniu od ludzi wysoko urodzonych, których unikał.

Jadąc więc w lecie do pałacu, jakieś piętnaście lat po ostatnich swoich tam odwiedzinach, nie spodziewał się niczego dobrego. Kiedy jednak przywitała go jedynie służba, lokaj i stajenni, odetchnął z ulgą. Wujostwo najwidoczniej nie zostało poinformowane o jego przyjeździe. Brat zaś jego, trzydziestopięcioletni Dominik, nie wyraził chęci przyjazdu i posłał nieporadnego brata samego w świat. Nie dbając o jego kiepską kondycję, strach przed ludźmi i wychodzeniem na zewnątrz.

Wszedłszy do biblioteki ojca, poczuł znajomy zapach książek, który na moment rozjaśnił jego ponure myśli. Podszedł do półek, aby przeczytać tytuły widniejące na grzbietach opasłych tomów. Było tego sporo, a Rudolf miał sporo czasu, więc ucieszył się, że będzie mógł odciąć się od życia i zagłębić w tych powieściach. Zmęczony wchodzeniem po schodach na pierwsze piętro, przysiadł na fotelu i rozparł się wygodnie. Odetchnął. Był dosyć wysokim mężczyzną o jasnych włosach, naznaczonych już siwizną i zakolami. Miał trzydzieści kilo nadwagi, ale dzielnie walczył z nią, głodząc się od czasu do czasu, żeby schudnąć. Nie zażywał ruchu, stąd brało się jego słabe zdrowie. Wrażliwy na swoim punkcie, od dziecka zmagał się z jednym zasadniczym problemem, jaką była obrzydliwa brzydota jego twarzy. Wynikała ona z braku symetrii między ułożeniem jego zielonych oczu, jedno miał wyżej od drugiego. Duży, zadarty nos czynił jego pulchną twarz podobną do świńskiego ryjka. Niewielka w stosunku do reszty ciała głowa posiadała odstające, duże uszy, które Rudolf starał się zatuszować przydługimi, rudymi włosami sięgającymi mu do ramion. Do tego miał piegi, podgardle i garb, który wykształcił, siedząc całe dnie nad pulpitem przy pisaniu lub czytaniu książek. Choć garb można by też uznać za efekt chęci zmniejszenia jego wysokiego wzrostu…

Nieszczęśliwy biedak, hrabia mający fortunę, człowiek cichego czynu, miał jednak jedno wielkie marzenie, którego nie mógł już na tym świecie spełnić: kochać i być kochanym. Był święcie przekonany, że nigdy nie doświadczy grama prawdziwej, kobiecej miłości, gdyż było to niemożliwe ze względu na jego wygląd. Kogo obchodziło, co miał w sercu? A jeśli o jego serce chodzi, stało się ono ostatnimi czasy nazbyt gorzkie, aby okazywać sympatię komukolwiek. Zachował swoją duszę miłosierną i uczynną, ale w stosunku do ludzi był nieraz bardzo nieprzyjemny, jakby chciał odstraszyć wszystkich nie tylko swoim wyglądem, ale i czynem. Uważał siebie za straconego… i tylko ten wyjazd z miasta jakoś tak rozbudził w nim nadzieję.

Po drodze do pałacu widział bawiące się na łące, radosne dzieci. Kazał zwolnić powożącemu, aby mógł się im przyjrzeć. Dzieci na widok dużej, czarnej karety zapatrzyły się i oderwały od puszczania latawca. Zabawka opadła w dół. Rudolf, schowany za kotarą, przyglądał się im jeszcze przez chwilę. Wtedy jego oczy padły na smukłe, słodkie dziewczę z rozpuszczonymi, długimi, czarnymi lokami na głowie. Postać ta wydała się mu w powiewach wiatru tak romantyczna i anielska, że postanowił o niej tego wieczora napisać.

„Piękne, słodkie dziewczę, którego imienia nie znam. Anioł w powiewającej na wietrze, białej sukience. Jedno tylko jej spojrzenie napełniło moje samotne serce radością. Kimże jest ona?” — odłożył piórko na pulpit. Kurant zegara w jego nowym pokoju wybił dwunastą w nocy.

— A gdyby tak móc ją ujrzeć raz jeszcze? Gdyby tak móc… choćby i korespondencję nawiązać. — Wyobraził sobie, jak wysyła do niej listy jako cichy wielbiciel i zdobywa jej serce… Sekundę później, wzbudzoną w sercu nadzieję potraktował okrutnie. Uderzył pięścią w stół i krzyknął: — Nie, poczwaro! Nie! Nigdy tego nie dostaniesz! Nigdy! — Uderzył jeszcze raz i rozlał atrament, który wylał się na dopiero co skreślone słowa. Rudolf poderwał się z krzesła i podszedł do okna. Otworzył je na oścież i zaczął łapać łapczywie świeże, letnie powietrze. Była noc, na granatowym nieboskłonie zawisł księżyc. Rudolfa opanowało straszne pragnienie, którego nie potrafił nazwać. Żeby zagłuszyć tęsknoty serca, podszedł do stolika z alkoholami i zaczął siłować się z otworzeniem butelki pełnej czerwonego wina. Zrobił to zręcznie, zawsze otwierał sobie butelkę sam, aby nie musieć znosić krzywych spojrzeń służących. Podniósł butelkę i zacząć pić prosto z gwintu. Pił i pił, póki nie poczuł, że jego żołądek jest pełny. Wypił prawie do końca całą butelkę. Po chwili poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Jego ciało zaczęło wiotczeć. Podszedł do sofy i tam padł jak długi, twarzą w dół, na swój pełny brzuch. O mało co nie zwrócił trunku.

— Przeklęty Rudolf Michałowski, poczwara jakich mało — jęczał zrozpaczony. Na wspomnienie piękna dziewczyny, która stała na łące, targnął nim płacz. — Nigdy, nigdy, nigdy! — zakończył głośnym krzykiem. Potem uspokoił się. Nie miał więcej siły na walkę z wiatrakami i użalaniem się nad sobą. Przymknął oczy i zasnął.

3. Cichy wielbiciel

Ledwie moje oczy ujrzały twoje piękno, Aniele, a serce zabiło tak, jakby chciało żyć na nowo.


Wizyta Telimeny u cioci tym razem niesłychanie się jej dłużyła. Początek jesieni w mieście nie przypadł jej do gustu. Panienka, prócz dwóch sukienek więcej oraz nowego kapelusza, nie znalazła tam niczego nadzwyczajnego. Nudziła się Lenka na spacerach po parku, reagowała nieśmiało na mijanych kawalerów. Dobre rady cioci, aby się uśmiechała do mężczyzn, spowodowały tylko dwa nieprzyjemne incydenty. Raz chłopcy wyśmiali ją za jej plecami, zupełnie nie wiedziała, dlaczego. Drugim razem uśmiechała się do żonatego mężczyzny, którego małżonka rozmawiała nieopodal ze swoimi przyjaciółkami. Owszem, jej umizgi nie były mu niemiłe, jednak żona dostrzegła, co się święci i podeszła do męża, żeby dać mu w twarz. Biedak, poleciał za nią, żeby ją przepraszać! A musiał wkładać wiele starań w to, aby ją dogonić, bo była od niego wyższa i szybko wsiadła do powozu, nie pozwoliwszy i jemu zająć swojego prawowitego miejsca. Po tych scenach nie miała już dziewczyna tyle śmiałości. Odmówiła pójścia na jedyny w tym miesiącu, ostatni bal sezonu letniego.

Co ostatecznie skłoniło pannę Rojek do powrotu do domu? Dziwna wiadomość przesłana jej dwa tygodnie po przyjeździe. Ciocia nalegała, aby została i dotrzymała jej towarzystwa — kobieta nie miała dzieci, więc Telimena była dla niej jak córka — ale wiadomość tak ujęła za serce młodą dziewczynę, że nie wytrzymała. Musiała natychmiast wrócić do dworku!

— Wybacz ciociu, ale to niezwykle ważne! — mówiła, telepiąc się cała nie tylko od środka, ale i na zewnątrz. Trzymany w dłoni, rozpieczętowany list, drżał razem z nią. Co zawierała owa wiadomość?


„Telimenko

Informuję Cię, Kochanie, że ktoś przysłał do Ciebie list gońcem, bez podpisu na to wygląda. Nie sprawdzałam w środku. Czy poznałaś jakiegoś młodzieńca?


Twoja mama

Alina Rojek”


Nie posiadała żadnych przyjaciółek, które mogłyby do niej słać takie anonimowe listy. Nie posiadała także daru przemieszczania się w mig z miejsca na miejsce. Ale tego jeszcze wieczora postanowiła spakować się i z samego rana wrócić do domu.

— Zastanów się jeszcze, dziecko! — nalegała ciocia, z którą właśnie piła herbatkę z białych, porcelanowych filiżanek, siedząc przed kominkiem. — Zostań, a niech rodzice nadeślą list z kolejną korespondencją.

— Ciociu, ja koniecznie muszę się dowiedzieć, kto to! Jak się dowiem, to wrócę do cioci! — obiecywała na chybił trafił, byle tylko ciotka ją wypuściła do domu.

Niezwykle podobna do swojej młodszej siostry, pięćdziesięciotrzyletnią Leokadia, westchnęła smętnie. Znów miała pozbyć się tej słodkiej ozdoby ze swojej szarej codzienności. Może panienka była dzika i nie umiała się w towarzystwie odnaleźć, ale jej naturalny wdzięk i dziewczęca świeżość czyniły jej życie bardziej znośnym. Męża Leokadii często nie było, a na co dzień tylko z gosposią mogła sobie porozmawiać. Starała się nie nadwyrężać dobroci przyjaciół i sąsiadów, i nie napraszać się zbyt często ze swoją osobą. Uwielbiała, kiedy siostra przysyłała jej swoje dzieci.

— Dobrze, Tosiu — bo tak mawiała do niej ciotka — niech będzie. Ale w grudniu masz przyjechać do mnie i zostać do samego Nowego Roku! — zaszantażowała ją.

Póki co panienka jeszcze nie wiedziała, co jej grudzień przyniesie, złożyła więc nieświadomie obietnicę bez pokrycia.

— Och, będę na pewno! — westchnęła i po raz kolejny przeczytała list, jakby mogła znaleźć w nim odpowiedź na zasadnicze, najważniejsze dla niej pytanie: kto do niej napisał?


Podróż powozem dłużyła jej się niemiłosiernie. Czekały ją dwie godziny drogi, nic ponad to. Ale jej zdawało się, że jedzie całe wieki! Tak bardzo chciała być już na miejscu, że z niecierpliwości bolał ją brzuch i czuła mdłości. Potem rozbolała ją głowa, więc musiała poprosić wysłaną z nią przyzwoitkę, aby powachlowała ją wachlarzykiem i podała coś do picia. Telimena Rojek dojechała do domu cała blada i chora z przejęcia. Była niemal na sto procent pewna, że list ten zawierał coś niezwykłego, coś, co mogło zmienić jej życie o sto osiemdziesiąt stopni i nadać mu nieznany, tajemniczy sens.

Weszła do domu pod rękę z przyzwoitką, która dała sobie chwilę na odpoczynek, aby niezwłocznie wracać do miasta, do swojej pani. Lena nie chciała jeść i pić, chciała tylko przeczytać list.

— Dziecko, spokojnie — prosiła przejęta mama. Właśnie była pora drugiego śniadania, cała rodzina zebrała się w jadalni. Wszyscy na nią patrzyli ze współczuciem. — Zjedz, napij się… przecież dziś w ustach nic jeszcze nie miałaś.

Dla świętego spokoju ugryzła dwa razy chleb z masłem i miodem, i wypiła napar z liści malin na przeziębienie, które wywróżyła jej matka.

— Proszę, daj mi ten list — rzekła pięć minut po śniadaniu, z którego zapamiętała tylko tyle, że wciąż czuła mdłości i drżały jej ręce. Rodzina rozeszła się do swoich zajęć, przyzwoitka pojechała, a mama pozostała razem z nią. Z kieszeni sukienki pani Rojek wyciągnęła tajemniczy, zalakowany list, który jej podała. W jej oczach córka widziała tę samą nadzieję, która stawała się jej udręką w oczekiwaniu na cud. Drżącymi z przejęcia dłońmi przełamała czerwoną pieczęć oznaczoną dużym „R” i rozłożyła kartkę.


25 IX 18… r.

„Ledwie moje oczy ujrzały twoje piękno, Aniele, a serce zabiło tak, jakby chciało żyć na nowo. Pozwól mi raczyć Cię pięknym słowem, Miła, w zamian nic nie będę chciał, tylko przyjęcia tego, co tak niewinne i skryte. Krzywdy Ci niejakiej nigdy nie uczynię, jeśli słać Ci będę te słowa uwielbienia.”


Lena zamarła. Właśnie jej marzenie spełniło się. Ktoś wysłał jej wyznanie miłości. Tylko był jeden szkopuł.

— Kto to? — zapytała pani Rojek.

— Nie wiem — odparła zdumiona i podała list mamie. Na twarzy rodzicielki pojawiły się rumieńce i uśmiech pełen podziwu. Ktoś w końcu pokochał jej wyjątkową córkę. Mama zerknęła na pieczęć i odpowiedziała:

— To jakiś pan „R”.

— Mamo… dlaczego nie podpisał się?! — zapytała rozczarowana.

— Bo to widać cichy wielbiciel, Lenko.

— O nie! To jak ja mu teraz odpiszę? — przestraszyła się.

— Ten młodzieniec chce tylko, abyś przyjmowała jego słowa uwielbienia. Myślę jednak, że z czasem wyzna, kim jest. Nikt nie wysyła takich listów bez zamiaru ostatecznego przedstawienia się. Musisz być jedynie cierpliwa i czekać. — Zakończyła ciepłym uśmiechem.

— Jak długo można słać takie listy? — zapytała nieświadoma panienka.

— Tyle ile nadawca zechce — rozłożyła ramiona i westchnęła ze współczucia dla młodego serca, które pragnęło kochać i być kochanym. Oddała jej list, a ona jeszcze raz go przeczytała:

— …słowa uwielbienia — powtórzyła za nadawcą, którego pismo odznaczało się szczególną kaligraficzną finezją. Jej zasmucona twarz rozpogodziła się. Nagle zaczęła bardzo cieszyć się z tego listu i że otrzyma tych listów być może jeszcze o wiele więcej. — Zatem poczekam, aż się ujawni — rzekła na głos i westchnęła rozmarzona. Nawet przez chwilę nie spodziewała się tego, kto do niej pisał i jak potoczą się dalej jej losy.

4. Wodzony na pokuszenie

Jakże mi cudownie słać do Ciebie te słowa, kiedy wiem, że Cię one ucieszą.


Trzy tygodnie walczył ze sobą, aby nie wysłać listu do panienki z łąki. Co pewien czas dowiadywał się tylko jakichś szczątkowych informacji na jej temat, targany nieznośną ciekawością i tęsknotą, jakiej jeszcze nie znał. Ta tęsknota była jakaś inna niż zwykle. Jakby bardziej widoczna — przybrała kształtów nieznajomej. Tęsknił teraz za żywą istotą, nie za czymś ulotnym, czego nie dało się dotknąć czy spróbować. Drżał na myśl, że mógłby pocałować jej usta, lub choćby dotknąć jej policzka czy włosów.

Przy pomocy służącej, która nosiła mu pod drzwi posiłki i zaraz potem uciekała, dowiedział się, kim jest dziewczyna. A była to dwudziestodwuletnia córka właściciela dworku, wywodząca się z ziemiaństwa szlachcianeczka o słodkim imieniu Telimena. Nie była nikomu zaręczona. Co pewien czas walczył ze sobą, aby nie pisać o niej poemacików, które już śniły się mu po nocach. Te słowa żądały zapisania. Dlatego pewnej nocy Rudolf musiał wstać z łóżka i przysiąść do pulpitu. A pisał hrabia przy świecy, do samego rana, póki go słońce poranne nie oślepiło do tego stopnia, że musiał odłożyć piórko na bok. Miał przed sobą pięć spisanych arkuszy papieru.

„Tylko jak ja jej to teraz dostarczę?”

Tu kwestia się komplikowała. Musiał znaleźć na tyle dyskretną osobę, żeby nie rozniosła plotek, że hrabia Michałowski pisze do panienki z dworku. Znał potęgę ludzkiego języka, dlatego najpierw dowiedział się, kto mógłby być dobrym i dyskretnym gońcem. Okazało się, że jest w pałacu jedna taka posługaczka, która nie umiała mówić i czytać. Jej praca, którą było sprzątanie, nie zmuszała jej do nauki pisania czy czytania. Miała ona małego synka, który wychowywał się w stajni razem z końmi hrabiego. Rudolf miał zamiar użyć do dostarczenia listu tych dwóch osób. Wezwał służącą do siebie wieczorem, żeby nie widziała jego twarzy. Usiadł w ciemnym kącie, w pomieszczeniu oświetlonym jedynie blaskiem dobywającym się z kominka. Służąca miała stanąć z daleka od niego, przy drzwiach.

— Stój tam, gdzie stoisz — rozkazał donośnie, kiedy chciała zbliżyć się do swojego pana, aby oddać mu cześć.

Kobieta zadrżała, przestraszona jego nieprzystępnym tonem. To był jej pierwszy bezpośredni kontakt w hrabią. Nigdy wcześniej nie było jej dane rozmawiać z wielkim panem, nawet z świętej pamięci ojcem obecnego pana.

— Mam dla ciebie kobieto zadanie, które wymagać będzie niezwykłej dyskretności. Chodzi o dostarczenie listu pewnej osobie. Nie wolno ci w żaden sposób przekazywać dalej tego, co tutaj usłyszysz. A żeby twoją dyskrecję zachować, otrzymasz sowitą zapłatę. Na komódce obok drzwi znajduje się list i stosowna moim zdaniem kwota.

Hrabia zaczekał, aż kobieta weźmie do rąk monetę i list. Widział z ciemności, jakie wrażenie zrobiła na niej podarowana kwota.

— List dostarczysz nie osobiście, ale przy pomocy twojego dziecka. Alej najpierw przysięgnij dyskrecję, za siebie o twojego syna.

Służąca skinęła głową, choć nie miała pewności, czy pan to zobaczy.

— Chodzi o pannę z dworu Rojków, niejaką panienkę Telimenę… Jeśli się spiszecie, ty i twój syn, otrzymacie kolejne takie zadanie. I najważniejsze: pod żadnym pozorem nie wolno wam mówić, kim jestem. Jasne?

Znów pokiwała głową.

— Możesz odejść — odparł łaskawie.

Skromna kobiecina miała ochotę ucałować pana po rękach, ale ten nie pozwolił jej zbliżyć się do siebie nawet na krok. Poszła więc, szczęśliwa ze swojego bogactwa. Teraz mogła kupić nowej tkaniny na suknię, mogła coś ładnego dziecku kupić, jak będzie posłana do miasta ze sprawunkami. Musi tylko dobrze objaśnić dziecku, co ma zrobić i jak. Jednak to nie było takie proste. Nie mogła mówić. Pozbawiona od dziecka daru mowy, teraz musiała zdać się jedynie na siłę werbalnego przekazu. Postanowiła zaprowadzić dziecko pod sam dwór, aby zaniosło list. Wiadomość była podpisana, więc nie było to nic trudnego. A następnym razem już Krzyś będzie wiedział, co ma zrobić i gdzie zanieść list.

Zatem Rudolf posłał swój pierwszy list miłosny. Utrudzony trzema tygodniami walki z samym sobą, odetchnął teraz. Spełnił jedną ze swoich maleńkich tęsknot. Wyobraził sobie, jak zachwycona będzie panienka, kiedy przeczyta ten piękny poemacik. Tak bardzo się mu spodobała ta idea, że zapragnął wysłać na drugi dzień kolejny i słać po jednym każdego dnia. Zakochany w swoim pomyśle i w wyimaginowanym zachwycie Telimeny, przysiadł znów do pisania. Miał zamiar pisać do rana…

Jednak zanim zaczął słać listy, nie zadał sobie jednego, bardzo ważnego pytania: co zrobi, kiedy panienka zechce jego ujawnienia się lub podania adresu, aby i ona mogła coś do niego napisać. Na razie nie żywił jednak takich obaw, nie żył takimi pytaniami, skłonny jedynie wierzyć temu, że miłość będzie platoniczna, że będzie otaczał się jej złudzeniem i żył marzeniami. Nigdy nie sądził, że kiedyś będzie musiał stanąć oko w oko z tą anielską panną i odpowiedzieć na jej spojrzenie i słowa skierowane ku niemu.

I tym sposobem Rudolf wysłał kolejne dwa listy, dzień po dniu. To dawało już trzy.


26 IX 18… r.

„Tyleż radości daje mi to pisanie do Ciebie, Aniele zesłany z Nieba. Jakże mi cudownie słać do Ciebie te słowa, kiedy wiem, że Cię one ucieszą. Powiem Ci skrycie, że tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.”


27 IX 18… r.

„Nadal pamiętam Twoje spojrzenie, kiedy widziałem Cię, Miła, po raz pierwszy. Jakże ono mnie prześladuje po nocach, jakże spać nie mogę przez nie. Jedno Twoje spojrzenie dałoby mi teraz tyle radości, co słodki smak nektaru, upajałbym się nim.”


Ale czwartego listu postanowił hrabia już tak prędko nie wysyłać. Kobieta, która brała listy, miała mu bowiem do przekazania wiadomość przy pomocy swojego mówiącego synka. Chłopczyk miał siedem lat i był małym mądralą. Umiał także trzymać język za zębami, wszak niewiele mówił, mając za towarzystwo konie i niemówiącą matkę. Stronił od ludzi. Co zatem powiedziało to trochę dzikie stworzonko:

— Pani chce znać adres pana, bo chce napisać.

— Nie! — warknął swoim grubym głosem Rudolf. Dziecko i kobieta wyszli z pokoju hrabiego, aby nie rozsierdzać bardziej swojego pana. Pan bowiem uderzył przy tym słowie pięścią w stolik, który miał pod ręką. Potem zadrżał ze strachu, bo poczuł nóż na gardle. „Nie, nigdy!”

Dał sobie jednak ostatecznie czas do namysłu. Cóż mogłyby ostatecznie zrobić mu jej słowa? A jeśli ona chciała napisać mu, że jest zbyt nachalny i żądać, aby się od niego odczepiła? Tego biedak nie przemyślał. Nie był w stanie przewidzieć, co ona napisze i jakie będą jej prawdziwe, osobiste wrażenia czy przemyślenia. Musiał przemyśleć sprawę, zanim podejmie kolejny ruch. Bał się, że ściągnie na siebie kłopoty, kiedy sprawa wyjdzie na jaw. Musiał więc zmienić posłańca, aby panienka nie wyciągnęła prawdy z chłopca albo nie śledziła go aż do pałacu. Musiał też pozbyć się służącej i jej syna — wysłać ich do miasta na służbę do kogoś innego. Postanowił wezwać swojego wiernego służącego, Teofila, osobę którą darzył całkowitym zaufaniem.

5. W objęciach romantyzmu

tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.


Lena dokładnie rozpytała służące o posłańca, który dostarczył list. Mówiły, że to był siedmioletni chłopczyk, którego nigdy nie widziały w okolicy. Nie znały jego pochodzenia, a dziecko nie umiało się nawet przedstawić. Tylko drżącą rączką podało im list i uciekło. Nie poczuwały się w obowiązku biegania za nim i śledzenia. Musiała więc Telimena po pierwszym liście zadowolić się jedynie jego cudownym, słodkim wybrzmieniem.

Czytała go kilkanaście razy, raz po raz dostrzegając w nim inne emocje. A to zachwyt, a to tęsknotę, a to znów obudzoną na nowo nadzieję. Rozbudziła w kimś na nowo chęć do życia! To musiał być początek wielkiej miłości. Zamyślona panienka stała się bardziej roztargniona i zamknęła się w swoim pokoiczku. Nie chciała nawet słyszeć tego wieczora o nauczaniu dzieci.

— Jutro, proszę — mówiła utrudzona rozwiązywaniem zagadki listu. Może ten ktoś zawarł tam swoją tożsamość? Może wystarczyło tylko przypomnieć sobie kogoś, kogo widziała niedawno temu? Jedno było pewne: adorator chciał być anonimowy i „skrycie” ją wielbić. Uważał, że nie robi niczego złego, posyłając jej te słowa. A ona była innego zdania.

— Jak mógł skazać mnie na takie męki niepewności?! — buntowała się jeszcze w łóżku, kiedy już miała zasypiać.

Rankiem następnego dnia, tuż po śniadaniu otrzymała następny list. Od razu rozpoznała pieczęć nadawcy naznaczoną dużą literą „R”. Wszystkie oczy domowników spoczęły na niej. Rodzice popatrzyli na nią z dumą, rodzeństwo z zaciekawieniem. Ledwie jednak dziewczyna dostała list, zapytała prędko doręczycielkę:

— A posłaniec? Czy jest jeszcze?!

— Nie. Dziecko poszło dawno temu.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś?! — zdenerwowała się panienka.

— W trakcie posiłku nie wypada przeszkadzać państwu — wyjaśniła prędko swoje postępowanie.

— Och! — westchnęła Lena rozczarowana i ukryła twarz w dłoniach.

— Czy mam następny razem powiadomić panienkę o przybyciu posłańca?

— Tak! — odparła trochę poirytowana, ledwie zapanowała nad tonem swojego głosu.

Trzydziestoletnia kobieta z czepkiem na głowie, dygnęła i odeszła.

— Córciu, nie denerwuj się tak — prosiła ją mama, kiedy zostały same. Dzieci poszły do swoich spraw, a tato, jakby nigdy nic, zasiadł na fotelu z gazetą. Sprawiał wrażenie najmniej zainteresowanego jej sprawą. W gruncie rzeczy jednak zaczynał się niepokoić stanem nerwowym córki. Obiecał sobie, że jeśli będzie coraz gorsza, znajdzie delikwenta i przyprowadzi jej go osobiście. Ale najpierw zapyta, jakie intencje ma ów mężczyzna. Jeśli byłby to tylko nieszkodliwy flirt, przymknąłby oko. Ale serce dziewczyny ogarnął romantyczny amok, zwłaszcza po tym, co przeczytała w kolejnym liście od tajemniczego wielbiciela.

— …tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.” — przeczytała na głos ostatni ustęp tego poemaciku. — Och, mamo! Jakże ja mogę nie wiedzieć, kto to jest?! Przecież powinnam zapamiętać twarz, jakieś spojrzenie, słowo… — łamała sobie głowę panienka, a na jej bladych licach pojawił się ciemnoróżowy rumieniec.

— Wszystko w swoim czasie wyjaśni się — powiedziała mama tak, jak wczoraj. Dzień wcześniej cieszyła się z tego, że córka ma adoratora. Teraz i ona zaczynała widzieć w zachowaniu Leny szkodliwe efekty uboczne tej jednostronnej korespondencji.

Trzeciego dnia panna Telimena Rojek wstała skoro świt i zamiast na śniadanie, poszła prosto na podwórko, aby czekać na chłopca z listem. Chodziła w tę i drugą stronę, zdecydowana wyczekiwać do samego wieczora, aby tylko móc poznać imię nadawcy. Nie pomogło proszenie rodziców, aby córka zjadła z nimi posiłek. Nie pomogły też i nalegania dzieci, które niepokoiło zachowanie zwykle rozsądnej i opiekuńczej siostry. Tylko szesnastoletnia Lucyna domyślała się, co przeżywa Lena. Wszak i ona była zakochana i wyczekiwała nieustannie listu z miasta. Poznała tam pewnego młodzieńca na balu w lecie, kiedy była u ciotki.

Tymczasem Telimena przemierzała podwórko z upartością barana, który jak się zaprze, to już nie odpuści. I doczekała się! Zza płotu wyszedł siedmioletni, rudy chłopaczek, który niósł w ręce list. Na jego widok zamarła, podobnie jak on na jej widok. Odwróciła się ku niemu i zaczekała z drżeniem serca, aż podejdzie. Mały owszem podszedł ku niej i podał jej list, ale kiedy zapytała o nadawcę, nie był w stanie rzec ni słowa:

— To twój pan kazał ci ten list przynieść? Skąd jesteś? Powiedz? — obrzuciła go pytaniami.

Dziecko milczało uparcie. Pomyślała sobie, że może jest głodne, więc zabrała je najpierw do pomieszczeń gospodarczych, gdzie gosposia robiła zaprawy. Tam to kazała podać dziecku coś do jedzenia. Ale mały nie był głodny.

— Skąd jesteś? — zapytała znów cierpliwie.

Krzysiu był onieśmielony. Piękna panienka mówiła do niego ładnie, ale pytała o coś, o czym nie wolno mu było mówić. Trzymał więc Krzysiu język za zębami i modlił się, żeby mu panienka pozwoliła odejść.

— Niechże go panienka puści — odezwała się w końcu gospodyni.

— Nie! Ja muszę wiedzieć! — upierała się.

— Nic nie powie. Pewnie zobowiązany do milczenia — ona jedna to rozumiała, że jak tajemnica, to trzeba dochować choćby i do grobowej deski.

Telimena westchnęła. Nie wiedziała, co robić. Mogła tylko przekazać nadawcy listów, aby pozwolił jej napisać.

— Powiesz swojemu panu, aby pozwolił mi do niego napisać?

Chłopiec kiwnął głową. Ale wtedy dziewczyna postanowiła kuć żelazo, póki gorące.

— Zaczekaj tutaj! Podam ci list dla twojego pana! — Poderwała się i pobiegła do swojego pokoiczku, aby napisać prędko kilka zdań.


„Szanowny Panie, miłe mi są Pańskie słowa. Proszę w zamian podać mi Pana imię. Pragnę podziękować z serca i osobiście…”


— Nie, to głupie! — potargała list. Wzięła następny pergamin i zaczęła innymi słowy:


„Pięknie dziękuję za trzy cudowne listy. Czy w zamian poznać mogę imię Pana?”


Postawiła duży pytajnik na końcu zdania i zalakowała papier. Potem pozostało już tylko podać list posłańcowi. Ale kiedy Lena przestąpiła próg pomieszczenia, w którym pozostawiła tego małego doręczyciela, okazało się, że już go tam nie ma. Co miała do powiedzenia gosposia?

— Tylko na chwilę wyszłam, żeby mu jabłko dać na drogę, a on… uciekł! — mówiła zakłopotana. Panienka usiadła utrudzona na krześle przy stole i wsparła swoją śliczną główkę na dłoni. Potem wyciągnęła list od tajemniczego wielbiciela i przełamała pieczęć. List do niego miała zamiar dać chłopcu jutro. Tymczasem przeczytała w myślach słowa: „Nadal pamiętam Twoje spojrzenie, kiedy widziałem Cię, Miła, po raz pierwszy. Jakże ono mnie prześladuje po nocach, jakże spać nie mogę przez nie. Jedno Twoje spojrzenie dałoby mi teraz tyle radości, co słodki smak nektaru, upajałbym się nim.”

Telimena zakochała się po same uszy w tych słowach. Ileż było w nich nietajonej tęsknoty, ileż desperacji! Była dla niego kimś bardzo niezwykłym. I co najważniejsze, teraz była pewna, że musieli się kiedyś widzieć. Pisał o spojrzeniu, którego już kiedyś doświadczył.

— Och, Natalio, kto to jest? — zapytała gosposię. Potem podniosła się i wyszła.

Czterdziestoletnia służąca wzruszyła tylko ramionami i powiedziała pod nosem:

— No to się panienka zakochała na zabój.

Wstała następnego dnia z wielką determinacją, aby jeszcze dziś poznać imię i nazwisko tego mężczyzny, który umierał po nocach z tęsknoty za jej spojrzeniem. Ale jej oczekiwania były dziś daremne. Nie doczekała się listu w godzinach śniadania. Przykazała służącym, że jak tylko chłopiec się zjawi, mają go zamknąć w kuchni i przypilnować. Minęła jednak pora obiadu, podwieczorka i kolacji… Dziś posłaniec nie dotarł. Była Lena niezwykle zawiedziona. Przez cały dzień snuła się jak zjawia po dworku lub po sadzie, oczekując na coś, co w ostateczności nie nadeszło. Tym razem to ona nie mogła spać, stęskniona kolejnych słów uwielbienia dla niej.

Podobnie też i było następnego dnia. Była niedziela, a Telimena nawet nie miała ochoty jechać na Mszę Świętą. Zmuszona jednak została przez ojca, który martwił się stanem córki. Zawsze pogodna i ochocza do pomocy, stroniła teraz od swojego rodzeństwa, tylko smuciła się i rozmyślała. Nie służyła jej ta znajomość, jeśli można ją tak było nazwać. Tylko nalegania żony, aby dał temu czas, zachowały jego nerwy na wodzy. Ostatecznie młoda dama nie umrze z tęsknoty za listami od kogoś, kogo przecież jeszcze nie poznała.

Ale poniedziałek przyniósł Lenie odmianę losu. Tym razem nie musiała wyczekiwać na posłańca. Bowiem do jadalni, jeszcze podczas śniadania, został wprowadzony dostojny, wciąż jeszcze młody człowiek, który miał dla niej wiadomość. Wszyscy zapatrzyli się na tego wyjątkowego służącego. Widać przybył od wielkiego pana.

— List dla panienki Telimeny Rojek — oznajmił.

Dziewczyna powstała i podeszła do niego. Przyjrzała się twarzy poważnego, czterdziestoletniego mężczyzny. Przez moment pomyślała, że to może on był jej wielbicielem. Nie znała go jednak, więc porzuciła prędko tę niedorzeczność.

— Kto jest nadawcą listu? — zapytał tym razem pan Rojek, a nie jego córka. Wstał i zbliżył się do służącego. — Mam prawo wiedzieć, kto zakłóca spokój mojej córki!

— Tato, uspokój się! — prosiła Lena. Nie chciała, aby jej ojciec był tak niemiły dla tego wytwornego doręczyciela.

Po chwili dołączyła także do nich mama, która odciągnęła na bok swojego męża.

— Pan nie pozwolił mi ujawniać swojej tożsamości — wyjaśnił zgrabnie.

— Czy mogłabym jednak nadesłać i ja dla niego jakąś wiadomość?

— To nie było zabronione — odparł Teofil zastanowiwszy się krótko.

— Będzie pan tak uprzejmy zaczekać na mnie — poprosiła.

— Tak.

— Mamo, dajcie co do picia — rzuciła prędko, nie wiedząc, jak wysławiać się o tym wytwornym gościu. Swoją drogą, jeśli posłaniec wyglądał tak dystyngowanie, kimże był jego pan?! Poszła do swojego pokoju.

Usiadła do pulpitu i drżącymi dłońmi, przejęta tym nowym odkryciem, otworzyła czwarty list i przeczytała jego zwartość.

30 IX

„Wierność w moim sercu wyryta, skłania mnie po raz kolejny do napisania do Ciebie, Miła. Z lubością posyłam Ci słowa pełne uczuć słodkich, które co rusz wzrastają we mnie, kiedy o Tobie myślę.”


Wyobraziwszy sobie romantycznego kochanka jako mężczyznę młodego, majętnego i niepozbawionego uroku osobistego, przypomniawszy sobie o poprzednim liście, napisała:

30 IX

„Jestem niezmiernie wdzięczna za wszystkie cudowne słowa skierowane ku mnie. Jakże chciałabym zapamiętać to spojrzenie, za którym Pan tak tęskni. Nie pamiętam jednak nikogo, kto darzył by mnie niezwykłym spojrzeniem ostatnimi czasy. Czy będzie Pan tak uprzejmy przypomnieć mi swoje imię?


Telimena Rojek”


Napisała ten list, zdając sobie sprawę, że może jednak tak szybko nie poznać imienia swojego wielbiciela. W jej sercu jednak zaświtała nadzieja:

— Któregoś dnia je poznam i przypomnę sobie tego mężczyznę.

6. Bezimienny

Niech dla Ciebie na zawsze pozostanę tylko człowiekiem darzącym Cię z daleka uczuciem, mężczyzną bez żadnego imienia.


Posłał do miasta niemą służącą oraz jej synka, aby nie doszło do wyjawienia tajemnicy. Kobieta miała pracować w jego willi, miała też dostarczyć list do jego wiernego służącego. Miał zamiar niezwłocznie sprowadzić Teofila do siebie. Tylko na nim mógł polegać w tak dyskretnych sprawach.

Tym razem uznał, że musi być bardziej ostrożny. Wysłał posłańca konno i kazał mu nadjechać nie od strony drogi do pałacu, ale z bocznej drogi, do której posłaniec miał dotrzeć poprzez lasek brzozowy. Chciał, aby za każdym razem Teofil nadjeżdżał z innej strony, tak aby panienka nie mogła się domyślić, od kogo dochodzą te wieści.

Ale tego jesiennego przedpołudnia służący nie tylko zawiózł jego romantyczne wyznania do jego wyśnionej damy. Przybył do niego z innym listem, który podał mu do rąk własnych.

— Co to, Teofilu? — zdumiał się. — Czyż nie dostarczyłeś listu?

— Panie, to list od… — nie wymienił jej imienia. Nie wiedział, czy może je wypowiedzieć na głos — do tego stopnia był dyskretny. Bał się, że nawet i głuche ściany mogłyby zdradzić ten sekret, który przysiągł strzec aż do śmierci.

Rudolf wziął list i przypatrzył się pieczęci odbitej na lace. Widniała na niej duża litera „T”.

— Jak to wytłumaczysz? — odezwał się gniewnie.

— Wszak pan nie zakazał odpisać — odparł przestraszony warczącego tonu hrabiego.

— Tak, masz rację — rzekł i zapatrzył się na list. Siedząc wygodnie na swoim fotelu, wygrzewał się przed kominkiem, na którym wesoło tańczyły płomyczki ognia. W pałacu było zimno, a on nigdy nie korzystał z pięknej pogody. Zresztą w ogóle nie wychodził na spacery, nawet nocą. — Możesz odejść — skinął na niego ręką.

Służący ukłonił się i odszedł, pozostawiwszy swojego pana w dziwnym nastroju. Mężczyzna już nie wyglądał mu na zdenerwowanego, ale na przejętego. Trzymał w dłoni list i nie wiedział, co ma z nim zrobić. Ostatecznie uznał, że pan otworzy wiadomość, kiedy zostanie sam.

Rudolf przełamał w końcu pieczęć i drżącymi z przejęcia dłońmi rozłożył kartkę. Jego zielone oczy zaczęły przebiegać po zapisanych tam elegancką literą słowach.

— Czy będzie Pan tak uprzejmy przypomnieć mi swoje imię? — przeczytał szeptem kilka razy.

Była mu wdzięczna, chciała go poznać albo sobie przypomnieć, kim był. Ale przecież nigdy go nie widziała, nie mogła. A imię? Wiedział, że jeśli poda jej swoje imię i nazwisko, będzie wiedziała, skąd pochodzą listy. Zawsze mógł się jeszcze wycofać, zerwać tę pisaninę. Ale jego serce w tej chwili ujrzało efekty swoich poczynań. Panna była zainteresowana, chciała podtrzymać korespondencję, sama słała do niego wiadomości.

— Tylko to imię… — szepnął w swoje palce. Dotykał swoich spierzchniętych warg. Z wrażenia zaschło mu w gardle. — Skoro chcesz, Telimeno, poznać moje imię… dobrze. — Wpadł w tej chwili na świetny pomysł.

Niezwłocznie przysiadł do pulpitu, korzystając z południowego słońca, i zaczął kreślić coś więcej niż tylko sam poemat pochwalny na cześć pięknej damy. To miał być początek ich poważnej korespondencji. Dama chciała go poznać? Proszę bardzo! Ale tylko na jego zasadach. Naturalnie nie myślał o tym, aby kiedykolwiek spotkać się z nią oko w oko. Wolałby umrzeć niż dać się jej zobaczyć i przeżyć koszmarny wstyd, który i tak by go zabił. Wolał konać z tęsknoty za nią niż przed odejściem zapamiętać choćby jedno jej spojrzenie pełne obrzydzenia i pogardy dla niego.


„Zaskoczyłaś mnie Pani tym listem. Nigdy nie spodziewałem się, że zechcesz mi odpisać. Miałem wielbić Cię skrycie, jedynie słać Ci wyrazy szacunku i czułości. Ale sama wyciągasz ku mnie swoją dłoń, śląc mi na piśmie swoją prośbę. Chcesz pani wiedzieć, czyśmy się widzieli, kiedy? Nie. Ty z pewnością nigdy mnie nie widziałaś, ja widziałem Ciebie raz zaledwie. Pewnie wyda Ci się to pisaniną szaleńca, ale ten jeden raz sprawił, że zapadłaś mi głęboko w sercu… — pisał i pisał, a ręce drżały mu coraz bardziej. Był coraz bardziej przejęty. Znów odsłaniał przed nią swoje serce, wiedząc, że nigdy nie będzie mu dane dotknąć jej dłoni. Platoniczna ta miłość miała swój koniec tam, gdzie miała i początek: w wieczności. Nic, co poza duchową wiecznością, nie miało prawa zaistnieć: ani dotyk, ani zapach, ani słyszenie czy mowa osobista. Dotknięty tą myślą, nalał sobie wina, aby móc pisać dalej. — Teraz chcesz także i moje imię poznać? Dobrze, zatem powiem Ci je, ale nie będzie miało ono dla Ciebie nigdy żadnego znaczenia. Nie chcę, abyś roiła sobie w głowie na mój temat rzeczy, które nigdy nie pokryją się z rzeczywistością. Niech dla Ciebie na zawsze pozostanę tylko człowiekiem darzącym Cię z daleka uczuciem, mężczyzną bez żadnego imienia.


Z wyrazami czułości

Bezimienny”


Skończył pisać, złożył podpis i zaczął czytać. Spodobało mu się, jak zręcznie wyszedł z tej pułapki, w jaką zagnała go śliczna panienka z dworku. Już nie mógł doczekać się, aż dama mu odpisze! Najpierw jednak musiał jej odesłać ten list. Czy wypadało jeszcze tego samego dnia odpisywać? Czyż nie pragnął z całego serca przeczytać znów nowe słowa skreślone do niego przez dłoń Anioła z łąki?

— Nie, nie! To za szybko! — poderwał się z miejsca, porzuciwszy pisanie. Lada chwila miał zjeść obiad, potem miał zamiar czytać do wieczora. Otrzymał także parę listów od wspólników ojca, z którymi miał utrzymywać korespondencje biznesową. Musiał skupić się na odpowiedzi… ale teraz jego myśli były daleko od poważnych interesów. Przyłapał się na tym, że jest podniecony! Ekscytowała go ta literacka przygoda.

Niezwłocznie przysiadł znów do pulpitu, aby jeszcze raz przeczytać jeden i drugi list i zalakować. Miał zamiar natychmiast odesłać panience wiadomość. Ostatecznie jednak pomyślał sobie, że wygodniej będzie dla niej, jeśli wyśle posłańca jutro, aby mogła mu odpisać, wypoczęta po nocy i po śniadaniu, które wzmocni jej siły. I tylko ta troska o nią powstrzymała go od działania. Będzie mogła wysłać mu list jego służącym, który będzie musiał zaczekać, aż poda mu dla niego odpowiedź.

Tymczasem sięgnął po listy nadesłane z miasta. Jeden od barona, drugi od jakiegoś kupca. Obydwaj nalegali, aby spotkał się z nimi osobiście, aby omówić najważniejsze sprawy spółki, która przynosiła świętej pamięci hrabiemu Michałowskiemu wielkie zyski. Takiej sprawy nie wolno mu było zaniedbać. Musiał stawić się w mieście góra do dwóch tygodni. Jeszcze nie wiedział, w jaki sposób zorganizuje to spotkanie, ale był pewien, że nie wyściubi nosa ze swojego domu.

Póki co mógł pisać do swojej platonicznej miłości. Potem miał zamiar pisać do niej z miasta. Zadowolony z przysłanego mu listu, sięgnął do niego jeszcze raz i zaczął zachwycać się nad ślicznością stawianych przez panienkę liter. Szczególnie podobała się mu litera „T” przy jej imieniu. Potem odnalazł w treści nie tylko elegancję, ale i polot, które wysoce przypadły mu do gustu. Panienka musiała być dobrze wykształcona. Niebawem miał dowiedzieć się o niej znacznie więcej! Serce zabiło mu mocniej na myśl o tych długich wiadomościach, które będą do siebie słali. I raz tylko jeden wyobraził sobie, jak byłoby usłyszeć w tych ścianach jej głos, aby chwilę później przegonić to marzenie precz.

— Nigdy — rzekł na głos i zapatrzył się w okno na wysoki pagórek, który widział z okna swojego pokoju.

7. Poważna korespondencja

Od chwili, gdy poznałam Pańskie „imię”, stało się ono dla mnie cenne.


Co poczuła Telimena, kiedy przeczytała list od Bezimiennego? Przede wszystkim na widok doręczyciela listu zabiło jej mocniej serce. Nie żeby Teofil wzbudził w niej uczucia, lecz był to sam fakt, że oto właśnie doręczał jej upragnione wiadomości. Tajemniczy wielbiciel odpisał na jej wiadomość. Tak była ciekawa, co zawiera list, i tak spieszyło się jej do odpisania, że wyszła w trakcie śniadania.

— Córko! — upomniał ją ojciec. Ale pani Rojek położyła tylko swoją pełną cierpliwości i pobłażliwości dłoń na jego dłoni i uśmiechnęła się, żeby pozwolił Lenie na to nietaktowne względem całej rodziny zachowanie.

— Pozwól jej, ona tak bardzo się cieszy tą korespondencją. — Dodała czuły uśmiech.

— Byleby tylko nie przyniosła ona więcej szkód niż pożytku — rzekł cicho, po czym zarządził służącej, aby podała posłańcowi posiłek. Zaprosił go do stołu.

Tymczasem zauroczona panienka czytała list od mężczyzny, który podpisał się:

— Bezimienny — powtórzyła na głos. Na początku ją to rozczarowało, ale potem zaintrygowało. Mężczyzna był tajemniczy. Dała się wciągnąć w tę jego grę. Napisała tymi słowy:

31 IX

„Drogi Bezimienny

Dziękuję, że napisał Pan odpowiedź na mój list. Wiem już teraz zatem, że nigdy Pana nie widziałam, a Pan mnie tak. Czyż widział mnie Pan z ukrycia? Lub na jakim balu, gdzie nie mogłam się odnaleźć? Bywam u cioci w mieście, ale od balów stronię. Jak już na nich jestem, trzepoce mi serce, drżą mi dłonie. Zbyt wielu kawalerów na raz, zbyt wiele osób, które mogłabym niechcący pominąć — być może ważnych osób. To wtedy widać musiałam nie zauważyć, jak mi się Pan przyglądał. Proszę mi wybaczyć.

Myli się Pan, jeśli uważa, że Pańskie imię będzie mi się kojarzyło z nic nieznaczącą dla mnie osobą. Od chwili, gdy poznałam Pańskie „imię”, stało się ono dla mnie cenne. Będę z nim wiązała nadzieje i marzenia. Uzasadniam to uczuciem, którym darzył mnie Pan w poprzednich listach. Są mi one bardzo drogie. Czytam je codziennie i wyobrażam sobie, jaka dłoń je skreśliła, jak wygląda nadawca tych wiadomości. Musi On odznaczać się romantyczną naturą, tak bliską mnie samej. Musi to być Ktoś o wielkim sercu, skoro zobaczył we mnie anioła, a do aniołów to ja nie należę.

Tak wiele mam Panu do napisania o sobie! A moja ręka drży! Spieszę się. Posłaniec od Pana czeka już na mnie w jadalni. Och, czyż mogę liczyć na kolejną odpowiedź?


Telimena Rojek”


Zakończyła swoją, nieskładną jej zdaniem, wypowiedź i poszła oddać list posłańcowi. Idąc tam, już przypominała sobie słowa z jego listu. Już nie mogła się doczekać, aż on odpisze na jej wiadomość. Czego dowie się o nim z następnej wiadomości? Tak była zajęta tą korespondencją, że zupełnie zaniedbała swoje młodsze rodzeństwo. Obiecała sobie, że po śniadaniu pouczy ich znów czytać i pisać. Jej najstarsza siostra Lusia chciała z nią porozmawiać. Telimena należała do osób słownych, czekał więc ją dzień wypełniania siostrzanych obowiązków. Na wspomnienie listu od tajemniczego mężczyzny, poczuła łaskotanie w swoim sercu. Była taka szczęśliwa, że ktoś darzył ją takimi względami. Jeszcze nie wiedziała, kim on jest, ale już w myślach zaczynała roić sobie jego wygląd. Nawet przez moment nie domyślała się, jak daleka jest do prawdy.


Niezbyt mogła skupić się na nauce młodszych dzieci, zamyślała się, zapominała, gdzie jest i co robi. Wciąż przypominała sobie słowa wiadomości — pragnęła znów zanurzyć się w tej lekturze, aby móc odnaleźć między strofami coś niezwykłego, co powiedziałoby jej, kim on był. Ale tuż po obiedzie Lucyna poprosiła ją o rozmowę w cztery oczy. Udały się więc razem na spacer do ich ulubionego lasku.

— Nie chciałam ci zawracać głowy Lenko, bo wiem, jak bardzo przeżywasz ostatnimi czasy tę korespondencję… — Lusi zabrakło mowy w ustach. Bardzo chciała się zwierzyć swojej siostrze z sercowych rozterek, ale nie wiedziała, jak ma je wypowiedzieć słowami.

— Mów, siostrzyczko — zachęciła ją łagodnie starsza siostra. Lusia westchnęła i wyznała:

— Poznałam kogoś w mieście na balu. Wtedy, w lecie, kiedy ciocia mnie do siebie zaprosiła.

— W lipcu?

— Tak.

— Któż to taki?

— Wywodzi się z zamożnej rodziny kupieckiej.

— Tak? — zachęcała ją dalej do mówienia, patrząc pod swoje stópki. Właśnie szły po opadłych z drzew po ostatnich wiatrach, gałązkach, które przeszkadzały im swobodnie przechadzać się.

— Obiecał, że do mnie napisze, ale do dziś nie otrzymałam od niego wiadomości.

— Czy dał ci swój adres korespondencyjny?

— Tak.

— Zatem napisz do niego pierwsza!

— Och, nie śmiem. To nie wypada.

— Przecież nie musisz pisać do niego od razu listu miłosnego. Napisz jak dobra znajoma z zapytaniem o zdrowie. Skoro obiecał, że napisze, a tego nie zrobił, widać coś się stało. Upewnij się, inaczej wciąż będziesz żyła w niepokoju.

— Och! Tak chciałam właśnie zrobić, ale boję się.

— Czego?

— Że wystawię się na śmieszność.

— Lusiu — Lena zatrzymała się i popatrzyła w smutne oczęta siostry. Wyglądała jej na zakochaną. — To żadna śmieszność, pytać o zdrowie znajomych.

Dziewczyna spuściła swoją główkę i zapytała:

— Czy mogłabyś szepnąć słówko cioci, żeby tym razem zaprosiła mnie? Wiem, że lubisz tam jeździć i że ciocia darzy cię szczególnymi względami… — znów zaniemówiła. Nie umiała prosić wprost, tylko zawsze sugerowała, a potem urywała temat, jakby kierowała się wewnętrznym pesymizmem.

— Oczywiście! — rzekła prosto z serca. Pasowało jej to, zwłaszcza teraz, gdy prowadziła tę tajemniczą korespondencję. Lucyna pojedzie do miasta, aby spotkać swojego znajomego, a ona będzie miała pretekst, aby zostać w domu i pisać z Bezimiennym. To jej bardzo odpowiadało.

Twarz Lusi poweselała. Dziewczyna dała całusa swojej siostrze w policzek, a potem już razem poszły sobie na wesoły spacerek. Miały nadzieję, że przyniosą do domu jakieś smaczne grzyby lub nowe kwiaty do zielnika dla Ignasia i Małgosi.

8. Zazdrosna nicość

Nicość taka jak ja, jest po to, aby przejść obok niej obojętnie i zapomnieć o niej.


Kiedy czytał jej odpowiedź, uderzyła go jedna rzecz. Telimena bywała na balach w mieście i, choć tego nie lubiła, spotykała tam wielu młodych kawalerów. Kiedy trafił na ten ustęp listu, podniósł się gwałtownie z fotela i porzucił wiadomość na stoliku podręcznym. Właśnie pojął, że dziewczyna może mieć znacznie więcej adoratorów, którzy będą mieli większe szanse w zalotach niż on. Chwilę potem zaśmiał się ze swoich myśli. Na początku pisał do niej bez nadziei na jakąkolwiek odpowiedź. Chciał raczyć się samym jedynie pisaniem do niej poemacików. A teraz, kiedy dostał o wiele więcej niż śmiał chcieć, zaczynał być zazdrosny.

— Głupcze, przecież doskonale wiedziałeś, że z tego nigdy nic będzie! — zrugał samego siebie.

Nie miał ochoty na dalsze czytanie tego listu. Spodziewał się, że zaraz Telimena wyzna mu, że poznała tam kogoś i zapyta go, czy to przypadkiem nie on do niej pisze. Żeby zagłuszyć ciekawość i ten nagle odkryty, niewygodny fakt, podszedł do półki z książkami i sięgnął po pierwszą z brzegu. Ze złością powrócił do fotela, z którego dopiero co się poderwał, i usiadł, żeby czytać. Przewrócił okładkę, potem pierwszą stronę i zaczął wodzić oczyma po literach… lecz nie rozumiał ani słowa. Wciąż tylko zerkał na porzucony na stole list od ukochanej. Walczył z samym sobą przez minutę. Potem z wściekłości sięgnął po kartkę, zmiął ją i rzucił się ku kominkowi, aby dokonać całopalenia tej wiadomości. Lecz kartka nie chciała się odkleić od jego ręki, a raczej on nie chciał od tak jej porzucić, bez przeczytania tego, co było tam dla niego napisane. Wszak ledwie zaczął czytać. Rozłożył kartkę na powrót i zaczął pochłaniać kolejne słowa i zdania.

— Od chwili, gdy Poznałam pańskie „imię” stało się ono dla mnie cenne — czytał sobie szeptem, a z każdym kolejnym zdaniem jego serce coraz bardziej miękło, przynosząc mu ulgę i nadzieję. — Będę z nim wiązała nadzieje i marzenia. Uzasadniam to uczuciem, którym darzył mnie Pan w poprzednich listach. Są mi one bardzo drogie. Czytam je codziennie i wyobrażam sobie, jaka dłoń je skreśliła, jak wygląda nadawca tych wiadomości. Musi On odznaczać się romantyczną naturą, tak bliską mnie samej. Musi to być Ktoś o wielkim sercu, skoro zobaczył we mnie anioła, a do aniołów to ja nie należę.

Przysiadł znów na fotelu i zaczął analizować jej słowa od nowa. Wyglądało na to, że jednak wzbudził w niej pewnego rodzaju przywiązanie. Lecz było to na razie przywiązanie do słów. Dziewczyna zaczynała go sobie wyobrażać.

„Nie mogę jej na to pozwolić! Nie może mnie zrobić w swoich myślach romantycznym Adonisem, który okaże się kiedyś poczwarą! I te słowa, że nie jest aniołem…” Zmienił miejsca do siedzenia, tym razem wybrał krzesło przy pulpicie. Zaczął kreślić słowa odpowiedzi:

31 IX

„Aniele Cudowny

Nie mógłbym się aż tak bardzo pomylić w rozpoznawaniu natury ludzkiej po spojrzeniu na jej właściciela. Jedno tylko spojrzenie, a także i Twoje słowa do mnie pisane, pokazały mi Twoją dobroć i czułe serce. Zaledwie kilka słów skreśliłem, a Ty obdarzyłaś mnie przywiązaniem, na które nie zasługuję. Tak, piękna Telimeno, nie zasługuję na jedno choćby Twoje spojrzenie. Dlatego nie mogłaś mnie dostrzec. W nicości niczego się nie dostrzega. Nicość taka jak ja, jest po to, aby przejść obok niej obojętnie i zapomnieć o niej.

Jeśli mógłbym Cię prosić o coś… nie śmiem, ale spróbuję. Proszę, nie staraj się mnie sobie wyobrażać. Niechaj pozostanę w Twoich myślach jako mężczyzna bez twarzy, bez żadnego kształtu ciała czy choćby koloru oczu. Wiem, że to może być trudne, z reguły zawsze jakoś czytelnik wyobraża sobie postać opisaną w książce. Nigdy jednak nie jest ona taką, jaką widział ją autor. Podobnie jest z listami. Widzisz we mnie romantyzm i wielkie serce. Niech one nie będą synonimem pięknej twarzy, smukłych dłoni i zgrabnej sylwetki uwodzicielskiego młodzieńca z romansu.


Bezimienny”


Przez chwilę zastanawiał się, czy nie napisał jej zbyt wiele o sobie samym. List przekazywał jej jedno: że jest niegodnym jej uwagi ze względu na wygląd. Musiał dopisać coś jeszcze, aby nie skupiać się na samym tylko wyglądzie.

„Ale kiedyś będziesz jej musiał to powiedzieć, Rudolfie.” — powiedział w myślach do siebie samego.

— Jeszcze nie, nie teraz! Zresztą ona nigdy mnie zobaczy, przysięgam to sobie samemu! — złożył uroczystą przysięgę, której miał zamiar dotrzymać. Potem napisał krótkie Post Scriptum:


„Być może znajdziesz Pani w swoim życiu kogoś godniejszego swojej uwagi, skoro bywasz na balach. Nie krępuj się wówczas powiedzieć mi o tym i pozostawić w nicości bezimiennego adoratora, który boi się własnego cienia.”


Co chciał przez to jej przekazać? A właściwie co chciał pokazać samemu sobie? Że nie powinien żywić nadziei, lecz przygotować się na dzień, gdy ona napisze, że z kimś się zaręczyła, lub dzień, gdy nie nadejdzie już od niej żadna odpowiedź.

9. Niecierpliwa

Wystarczy oderwać oczy od cienia, aby dostrzec światło wszędzie indziej.


1 X

„Drogi Bezimienny

Jakże może Pan żądać ode mnie, abym traktowała Pana jak nicość niegodną mojej uwagi?! Czyż nie okazuję Panu moim pisaniem należytego zainteresowania? Czyż źle odpisuję na Pańskie wiadomości? Jeśli czymś Pana uraziłam, proszę mi wybaczyć i nakreślić sprawę.

Ja w mieście bywam rzadko, raczej tylko dla cioci samej. Ona nie ma dzieci. Ma męża, ale stronią od siebie. Och, mam nadzieję, że moje małżeństwo nigdy takie nie będzie! I wiem, że miłości mojej nie poznam na żadnym balu i nigdzie indziej.

Mówi Pan o sobie, jakby chciał wcale nie istnieć, ale być tylko cieniem bez znaczenia. Skąd to wynika? Och, tak wiele pytań Panu zadałam! Jakże mam wszak nie wyobrażać sobie wyglądu kogoś, kto tak pięknie do mnie pisze? Musi Pan być mężczyzną eleganckim, przystojnym i ułożonym. Emanuje od Pana kultura słowa i osobista. Choć smutek wyziera z pisanych do mnie słów, widzę także i nadzieję. Pan chce spotykać się ze mną w sferze ducha, daleko od ciał i słów. Ja muszę jednak wyobrażać sobie choćby twarz: oczy, usta, kolor włosów. Czyż to zbyt wiele?


Niecierpliwa Telimena Rojek


PS: boi się Pan swojego cienia? Ja boję się ciemności, gdy mojego cienia nie widać. Kiedy widać cień, to znaczy, że gdzieś jest światło, nawet jeśli w tej chwili czujemy strach. Wystarczy oderwać oczy od cienia, aby dostrzec światło wszędzie indziej.”


Chwilkę po tym, jak posłaniec opuścił ich podwórze, galopując na białym koniu w siną dal, Telimena przestraszyła się swoich słów. Kiedy teraz przypomniała sobie, jaką niecierpliwość okazała Bezimiennemu, wydała się sobie nazbyt śmiałą i nieokiełznaną. „Och, z jak złej strony ukazałam się mu tym razem!” Nie mogła sobie tego darować przez dzień cały, do samego wieczora, i jeszcze w nocy się rugała, nie mogąc usnąć. Dlatego wstała na śniadanie z sińcami pod oczami, niewyspana i markotna. Bała się, że Bezimienny tym razem nie odpisze, albo że okazała się na tyle niegrzeczna, że napisze do niej w niemiłym tonie.

Kiedy więc po śniadaniu zjawił się w salonie Teofil z listem dla niej, poczuła strach. Powoli zbliżyła się i odebrała list. Potem jak na ścięcie poszła do swojego pokoiczku.

— Czy ja o czymś nie wiem, żono? — zapytał pan Rojek, który dostrzegł jakby opadłą z życia Telimenę. Mama dziewczyny tylko wzruszyła ramionami i zaprosiła posłańca do stołu. Nie wypadało trzymać tak wytwornego służącego w progu salonu. Wszak był to posłaniec od wielkiego pana. Jak tylko mężczyzna usiadł, Tadeusz wziął go w dwa ognie. Musiał koniecznie dowiedzieć się, kim jest ten człowiek, który robi w sercu jego córki takie zamieszanie.

— Kimże on jest? — zapytał po raz trzeci, nie uzyskawszy odpowiedzi. Za każdym razem słyszał tylko:

— Przysięgałem dochować tajemnicy.

— Gadaj człowieku, bo jak nie, to…

— Kochany, pójdź może zobaczyć, co robią młodsze dzieci. Obawiam się, że znów będą próbowały dosiąść tej nieujeżdżonej klaczy. Wiesz, jacy oni są — mówiła Alina trzymając za dłoń rozjuszonego męża. Kochał swoją najstarszą córkę miłością zdolną stawać w jej obronie do utraty tchu, tak jak to prawdziwy ojciec. — Idź, idź — prosiła. Tuż przed córką, w sercu mężczyzny miała miejsce ukochana małżonka, powstał więc i posłusznie opuścił salon.

— Proszę wybaczyć, on jest taki niecierpliwy — wyjaśniła Alina Rojek i nalała Teofilowi herbaty do filiżanki. — Może ciasteczko? Wczoraj pieczone.

Sięgnął po ciastko i zamienił się w posąg zimnej cierpliwości.

— Dlaczego wasz pan nie chce sam zjawić się u nas i prosić o widzenie z naszą córką? — zadała mu pytanie, na które spodziewała się odpowiedzi.

Teofil zagryzł je kęsem, który zaczął mielić w ustach. Po namyśle odpowiedział:

— To nie moja sprawa, łaskawa pani.

Alina westchnęła i popatrzyła na okno. Jesień w pełni, szła zima… była ciekawa, czy związek ten wytrzyma choćby do jej początku.


W tym czasie Telimena przeżywała odpowiedź na swój niestosowny list.


2 X

„Słodki Aniele

Jakże mógłbym zabronić Ci pytać? Wszak nie mogę tego uczynić, jesteś duszą wolną, zdolną do własnych pragnień i poglądów. Wybacz jednak, że nie opiszę Ci siebie, abyś fałszywego nie miała o mnie wyobrażenia.

Nic złego Pani nie zrobiłaś. To tylko serce zmęczone podyktować musiało słowa, które wydały Ci się oburzeniem. Jakże cudownie jest istnieć choćby w Twoich myślach jako duch. Czytać jednak pochwał na swój temat nie potrafię.

Wybacz Pani, ale pisząc ze mną, patrzysz na cień. Jestem cieniem człowieka, nikim. Proszę Aniele, patrz ku światłu, niech Twoje serce zawsze będzie radosne. Światłem jest to wszystko, co dookoła mnie. Ja zaś muszę pozostać ukryty przed światłem.


Bezimienny


PS: Wiem, że Pani Post Scriptum było jedynie metaforą, ale jakże czytelną. Próbujesz mnie Pani podnieść ku światłu, ku sobie. Ale mnie zawsze będzie do Pani daleko, najdalej.”


Jakże smutne wydały się jej te słowa. Pisał do niej, ale jednocześnie uciekał przed nią. Chciał z nią kontaktu, ale jednocześnie się go obawiał. Wtedy po raz pierwszy Telimena pomyślała o tym, że Bezimienny musi posiadać jakąś wadę, która skłania go do ukrywania się przed światem. A skoro nie chciał jej opisać swojego wyglądu, więc może było to związane z jego aparycją? Musiała mieć trochę więcej czasu do przemyślenia sprawy. Nie chciała znów napisać czego głupiego i wydać się mu płochą kozą, która nie panuje nad językiem i emocjami. Postanowiła odesłać posłańca bez listu, aby przybył po niego wieczorem bądź jutro z rana.

— Będę jutro o tej samej porze — odparł doręczyciel. Jeśli powiedziałby, że może być dziś, panienka mogłaby się domyślić, że nadawca jest bliżej niż sądzi. Zjawienie się na dzień drugi było bezpieczniejszym fortelem. Musiał wszak teraz wytłumaczyć niecierpliwemu hrabiemu, dlaczego nie przynosi mu upragnionej wiadomości od ukochanej. Bo że pan był zakochany w Rojkównie, był święcie przekonany. Jeszcze nigdy nie widział go w takim miłosnym amoku. Żył ostatnio tylko tymi listami.

— Proszę powiedzieć swojemu panu, że dam mu odpowiedź jutro. List wymaga ode mnie głębszego zastanowienia.

Teofil znał Rudolfa –wiedział, że odczyta to jako afront dla jego listu. Musiał przygotować się na jego złe samopoczucie i zdenerwowanie.

10. Porzucony

Jest mi Pan tak bliski, że żaden cień czy ciemność nie sprawią, że przestanę Pana wyciągać ku światłu.


Wiele by dał wierny sługa, żeby nie widzieć tego wielkiego rozczarowania na twarzy pana hrabiego. Kiedy powiedział mu, że panienka odpowie jutro, Rudolf zbladł, a jego pełne nadziei oczekiwanie przerodziło się w dramat.

— C–co ci dokładnie p–powiedziała — zająknął się nieswoim głosem. Był przestraszony. Czyż to już koniec ich pisania? Tak prędko?! Ledwie co zdążyli wymienić kilka listów.

— Panienka dziś rano była blada, wyglądała na niewyspaną — mówił, stojąc przed nim. Pan siedział na fotelu i słuchał go z zapartym tchem. — Na mój widok podniosła się z krzesła niechętnie, jakby ociężale. Choć wydaje mi się, że wyglądała bardziej na przestraszoną.

— Czego miałaby się bać?

— Nie wiem. Ale kiedy wróciła bez listu, wydawała się zmartwiona, poważna. Ale jej policzki były zaróżowione. Może pod wpływem emocji?

— Ona coś wie — wyszeptały blade usta hrabiego. Mężczyzna wyglądał, jakby zaraz miał mieć atak jakiejś strasznej choroby.

— Jutro odpisze…

— Nie! Nie odpisze! Ona coś wie! — krzyknął nagle.

Teofil znał ten stan swojego pana. Najpierw się wściekał, potem użalał nad sobą, aby na końcu skierować całą winę na siebie.

— Nie wyglądała na taką, co wie. Bardziej na taką, co nie wie, co napisać — nakierowywał jego destrukcyjne myśli ku nadziei. — Wszak przecież jeszcze nic nie wiadomo.

— Wiadomo! — krzyknął. — Wszystko wiadomo! — zakrył twarz dłońmi i odparł ciszej: — A teraz zostaw mnie samego!

Teofil ukłonił się swojemu panu i odszedł.

Rudolf był pewien tylko jednej rzeczy, że panience coś źle musiał napisać, skoro tak się zachowała. Ale to musiało być już wczoraj, skoro dziś rano była taka, jeszcze zanim przeczytała od niego list. Czyż mogło być tak, że dowiedziała się, kto do niej pisał?! A jeśli ktoś śledził posłańca i doniósł jej, kto do niej wysyła wiadomości? Przecież wszyscy w okolicy wiedzieli, że stary hrabia zmarł. Nie był jednak pewien czy wszyscy wiedzą o pobycie tutaj jego najstarszego syna.

W każdym jednak razie popadł w tak zły nastrój i zaczął siać tak chore domysły, że miał wrażenie, że zaraz oszaleje. Musiał się napić wina. I pił aż do samego wieczora, nieskłonny przyznać przed sobą samym, że jego nadzieje upadły. Dopiero kiedy obudził się w nocy, w pełni świadomości powiedział do siebie:

— To koniec. Ona już nigdy do mnie nie napisze.

„Ty głupcze, przecież doskonale wiedziałeś, że tak będzie! Dlaczego śmiałeś się łudzić?!” — potępiał go wewnętrzny Krytyk. Zaraz potem Pesymista dodał jeszcze: „Już nigdy więcej nie pisz do nikogo, bo za każdym razem skończy się to tak samo.”

— Nigdy więcej — powtórzył za tymi swoimi wewnętrznymi przeciwnikami, którzy śledzili jego życie na każdym kroku.

Użalał się nad sobą do samego rana, raniąc się po stokroć. Robił to do tego stopnia, że rano nie chciało się mu wstać z łóżka. Sprawiał wrażenie chorego, opętanego niemocą i pokonanego. Dlatego kiedy koło południa Teofil przyniósł dla swojego pana list, przestraszył się, że pan popadł w straszną chorobę. Przed podaniem mu wiadomości od Telimeny, musiał najpierw zająć się jego zdrowiem. Kazał naszykować jedzenie i kąpiel, która rozluźni jego ciało. Jednak musiał się nim zająć sam, bo pan nikogo z tutejszej służby do siebie nie chciał dopuścić.

Kiedy Rudolf już leżał w swoim łóżku, nakryty kołdrą, Teofil dał mu list do rąk własnych. Ale pan nie chciał go nawet przeczytać. Odłożył go na szafkę i wsunął się cały pod kołdrę, aby ukryć się przed światem.

Niepocieszony sługa, sięgnął po list i wbrew zasadom przełamał pieczęć. Nie było innego wyjścia, musiał najpierw sam przejrzeć treść listu, aby móc przeczytać go na głos swojemu panu. Kiedy już pojął, co tak przejęło panienkę Telimenę, zaczął na głos czytać jej słowa:

— Wybacz mi Panie ton poprzedniego listu. Byłam nazbyt natarczywa i niesforna. Pewnie myśli Pan sobie teraz, że jestem dziką, młodą kozą bez ogłady. Być może tak jest, ale uprzedzałam Pana, że nie jestem aniołem. Anioł ma więcej cierpliwości niż ja i pewnie przystałby na Pańską prośbę…

Spod kołdry wyzionęła gwałtownie głowa hrabiego, otoczona plątaniną rudych, przydługich, cienkich włosów. Na twarzy tego szkaradnego nieszczęśnika rysowało się zdumienie. Teofil czytał dalej:

— Musiałam przemyśleć odpowiedź, aby nie napisać w przypływie nagłego olśnienia jakich głupot. Moje serce bowiem podpowiada mi, że jest Pan człowiekiem, który chowa się przed światem, bo ma ku temu powód. Domyślam się także, że ma on związek z Pana wyglądem…

— Wystarczy! — huknął hrabia. Teofil jednak cofnął się o krok i kontynuował:

— Dlatego w przypływie uczuć, jakie do Pana żywię, pragnę zapewnić, że żadna Pańska ułomność nie może stanąć nam na drodze do tej korespondencji.

Jest bowiem tylko jedna brzydota ludzka, której nie może znieść moja dusza: brzydota złego serca. Pan jest dobry, wiem to! Po prostu wiem! I jeśli kiedyś przyjdzie się nam osobiście spotkać, żadne słowo potępienia nie padnie z moich ust pod adresem Pana powierzchowności. Jestem istotą, która patrzy w serce i tak proszę mnie oceniać. Jestem pewna, że kiedy spojrzę Panu w oczy, zobaczę w nich samo dobro. Podpisano: Telimena Rojek. I jest jeszcze PS: jest mi Pan tak bliski, że żaden cień czy ciemność nie sprawią, że przestanę Pana wyciągać ku światłu.”

Teofil podał hrabiemu list, ukłonił się i wyszedł, pewien tego, że wykonał kawał dobrej roboty dla tego pesymistycznego biedaka, który w nienawiści miał samego siebie. W efekcie jednak zmotywował swojego pana do podjęcia ostatecznej decyzji:

— Muszę stąd wyjechać, zanim ona dowie się, kim jestem — postanowił.

Mimo dobrych słów zawartych w liście, wiedział już, że panienka domyśliła się, w czym tkwi jego problem. Nie docenił jej niewątpliwej inteligencji emocjonalnej. Podjął niezwłoczną decyzję o powrocie do miasta.

„Z tego i tak nic nie będzie, szkarado.” — podsumował Krytyk, który usiadł mu na ramieniu.

— Tak, już czas wrócić do willi — orzekł i schował list do szuflady, gdzie trzymał całą od niej korespondencję.

11. Długie oczekiwanie

Długo błądziłem w ciemnościach, teraz w końcu szukam światła. Pomożesz mi je znaleźć?


Spodziewała się otrzymać odpowiedź od niego na dzień drugi. Ale ta nie nadeszła. Posłaniec nie zjawił się także ani kolejnego dnia, ani każdego kolejnego dnia przez dwa tygodnie. Co w tym czasie robiła panienka Rojek? Czekała, tęskniła, rozpamiętywała. Czytała wszystkie listy od Bezimiennego i rozmyślała nad tym, co zrobiła źle. Za każdym jednak razem dochodziła do sedna zerwania tej korespondencji:

— Tak, jego wygląd to musiał być prawdziwy powód, dla którego przestał do mnie pisać.

Nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Początkowo łudziła się, że odpowiedź od niego nadejdzie lada dzień. Potem myślała, że może się rozchorował i nie mógł odpisać. Martwiła się i modliła za niego. Ale po dwóch tygodniach była już przekonana, że to ten ostatni list wywarł na nim tak wielkie wrażenie, że odciął się od niej definitywnie. Jeszcze łudziła się, że być może wyjechał na jakiś czas, ale nie mógł jej uprzedzić. Może wiadomość nadejdzie do niej z innego krańca świata?

— Leno, ciocia Pelagia napisała! — Zadowolona mama weszła do salonu i podeszła ku niej. Dzieci bawiły się zabawkami na podłodze, ona zaś i Lucyna szydełkowały nowy obrus. Na dźwięk imienia ciotki, Lusi zadrżało serce. Jeśli teraz w liście dowie się ona, że ciocia wzywa do siebie Telimenę, Lusia będzie mogła zgodnie z umową do niej pojechać! Telimenie zaś było obojętne, kto do niej pisze, chyba że byłby to sam Bezimienny. Odebrała list od mamy i położyła go do koszyczka z robótkami, zupełnie beznamiętnie, jakby nic się nie stało.

— Lenko — odezwała się do niej nieśmiało Lusia. Telimena dopiero po chwili przypomniała sobie, co razem ustaliły. Dokończyła rządek niewielkiego kwadratu szydełkowego, który potem miała połączyć z innym, i otworzyła kopertę. Zaczęła cicho czytać to, co napisała Pelagia.

— Droga Tosiu — jak zwykła nazywać ją siostra mamy — mam nadzieję, że pamiętasz o danej mi obietnicy, że w grudniu odwiedzisz mnie na dłużej. Póki co, jest jeszcze jesień, ale mnie się tęskni za wami, za tobą, Lusią i młodszymi dziećmi. Proszę, nakłoń które, żeby się do mnie wybrało. Przekonaj matkę, że jak na chwilę swoje pociechy z oczu straci, nabierze do nich większą cierpliwość. To się tyczy zwłaszcza chłopców… — tu ściszyła jeszcze bardziej głos, żeby tego nie usłyszeli Michaś i Ignaś. Obydwaj chcieli wybrać się w mieście do kilku ciekawych miejsc. Starsza siostra jednak obiecała już Lucynie, że postara się ją tam wysłać w pierwszej kolejności. — Bardzo chciałabym tych dwu drani zabrać tam, gdzie chcą najbardziej, czyli do cyrku! Następnym razem zaproszę Lusię, bo ona na bale lubi chodzić, a jeszcze przed adwentem chciałabym ją zobaczyć, jak tańczy pośród kawalerów. Ona ma taką klasę! Zaraz po tobie jest najpiękniejszą z panien, jakie widziałam. Przygotuj ją także na to, że pod koniec jesieni wezwę ją do siebie… — Nie miało dalej sensu czytać na głos. Pelagia stawiała sprawę jasno: najpierw chłopcy, potem Lucyna, na końcu zaś jej ulubiona Tosia.

— Dobrze, niech jadą — odparła smutna szesnastolatka i porzuciła robótkę. Jej nadzieje na odnalezienie znajomego syna kupca, musiały, póki co, poczekać. Była zawiedziona.

— Ignacy i Michale — zwróciła się Lena do chłopców, którzy bawili się drewnianym jo–jo. Podeszli ku niej, a ona wesoło zapytała: — Chcecie jechać do cioci Peli?

— Tak, tak! — odparli chórem.

— No, to wasze marzenie się spełni.

Chłopcy zaczęli wywijać różne taneczne kroki, tak byli szczęśliwi. Na jesieni w mieście miał być cyrk, a w nim gabinet osobliwości. Byli zafascynowani różnego rodzaju anomaliami, jakie mogły dotknąć ludzi w sferze cielesnej. Albo byli strasznie duzi, albo malutcy, albo strasznie brzydcy. Raz chłopcy widzieli kobietę z brodą, to znów dwóch połączonych z sobą mężczyzn. Telimena nie lubiła tego oglądać. Uważała, że ludzie ci pokrzywdzeni przez los, cierpią straszne katusze z powodu różnych swoich ułomności. Nie należało śmiać się z nich czy płacić ich najemcom za wystawianie dziwadeł. Choć właściwie jak mieliby tacy się utrzymać w normalnym świecie? Przypomniała sobie o ułomności Bezimiennego. Czymże ona mogła być? Może miał dwie twarze? Albo był połączony z kimś drugim, tak że nie mógł mieć swojego własnego życia? Póki co mogła się tylko domyślać i z nadzieją czekać na wiadomość od posłańca.

I stało się! Ledwie chłopcy pobiegli na dwór, żeby gdzie udać się z ojcem na spacer, a do salonu weszła mama z posłańcem od Bezimiennego. Na jego widok Telimena podniosła się, a z jej rąk wypadła robótka, razem z metalowym szydełkiem, które narobiło hałasu, upadając z brzękiem na podłogę i lądując na posadzce obok kominka. Zbliżyła się niezwłocznie i zarzuciła gościa pytaniami:

— Co z nim?! Czy chory?! Niech pan mówi prędko!

Dziewczyna wydała się Teofilowi niezwykle poruszona. Widać czekała przez ten cały czas w najwyższym napięciu, na odpowiedź od hrabiego. Teraz z rumieńcami na policzkach i przejętym głosem pytała o niego.

— Pan czuje się dobrze — odparł jak zwykle poważny.

— Dlaczego nie pisał!?

— A to już może sam wyjaśni panience w liście — podał jej zalakowaną wiadomość.

Przyjęła ją z drżeniem rąk i szybko bijącym sercem. Prędko poszła do siebie, aby przeczytać wiadomość i niezwłocznie mu odpisać. Ale kiedy przełamała pieczęć i rozchyliła poły kartki, była zdumiona zwięzłością wiadomości:


18 X

„Wybacz tę zwłokę, Aniele. Czy mimo wszystko zechcesz nadal ze mną pisać? Czyż nie jest za późno na przyjaźń między nami?


Bezimienny


PS: długo błądziłem w ciemnościach, teraz w końcu szukam światła. Pomożesz mi je znaleźć?”


— Tak — szepnęła i wyciągnęła pergamin, aby móc skreślić na nim to, co jej na sercu leży. Zdziwiła ją tylko ta „przyjaźń”, po tych cudownych słowach na jej temat. Myślała, że wzbudziła w nim gorętsze uczucia, a tymczasem cofali się o wiele kroków wstecz. Pełna nadziei na naprawienie tej relacji, zaczęła pisać:


18 X

„Och, jakże się martwiłam, gdy nie miałam wiadomości od Pana! Myślałam, że coś się stało! Że Pan chory albo wyjechał! Ale teraz wiem, że to moja poprzednia wiadomość uraziła Pana. Stąd milczenie zapewne.

Proszę mi wybaczyć, jeśli byłam zbyt śmiała. Pisałam z serca, bo taka już jestem.

Pyta mnie Pan, czy jest za późno?! Ależ nigdy nie jest za późno, póki jedno do drugiego chce pisać. Ja nadal pragnę utrzymywać ten kontakt. Proszę więc do mnie pisać tak często, jak tylko Pan zechce.


Pańska wierna przyjaciółka

Telimena Rojek


PS: tak, pomogę.”

12. Uparta tęsknota

Nie był w stanie pojąć, że kobiece serce może żywić do mężczyzny taką miłość, która patrzy tylko na serce, nie zaś na szkaradę twarzy.


Wyjechał do miasta jeszcze tego samego dnia. Kazał pojechać woźnicy inną drogą niż ta, która przebiegała koło łąki, gdzie ujrzał po raz pierwszy Telimenę. Nie chciał wspominać, musiał o niej zapomnieć. A mimo wszystko zabrał z sobą do walizy listy od niej. Postanowił, że spali je, jak tylko dojedzie do willi. Chciał jeszcze po raz ostatni przeczytać te drogie mu wiadomości.

Myślał, że kiedy powróci do swojej kryjówki, poczuje się znacznie lepiej. Pogodzony z losem, wszedł pod osłoną mroku do swojego domu. Powitał go służący, który wyszedł ku niemu ze światłem. Zaprowadził swojego pana prosto do pokoju. Służba miała zająć się bagażami. Podążał za nim także Teofil, jego towarzysz i sługa. Kiedy Rudolf przestąpił w końcu próg znajomej sypialni, poczuł jak na jego szyi zaciska się zimna pętla starej i znajomej codzienności. Ten okropny zapach, chłód i surowość. Spędził tu wiele długich lat.

Przystanął przy kominku, czekając aż służący rozpali ogień. Zmarzł tego chłodnego, typowo jesiennego wieczora. Usadowił się w znajomym fotelu, aby usłyszeć znajomy zgrzyt drewnianych nóżek. Ale tym razem ich nie usłyszał. Nie zdawał sobie sprawy, że wizyta na wsi i towarzyszące jej emocje, pozbawiły go dziesięciu kilo wagi. Zauważył to tylko stary służący Jakub, który zawsze mu usługiwał. Nic jednak nie powiedział, ale dygnął grzecznie i wyszedł.

— Teofilu, odszukaj w moim bagażu listy od Telimeny — wydał polecenie wiernemu słudze.

Utrudzony jazdą konną i przemoczony padającą dziś mżawką, sięgnął posłusznie do bagażu. Listy były na wierzchu, tuż pod wiekiem walizy. Podał je hrabiemu i zaczekał na jego dalsze polecenia. — Idź, przebierz się i ogrzej — powiedział łaskawie pan. Teofil wyszedł, a on został sam na sam z wspomnieniami.

Zaczął od pierwszego listu od niej. Czytał i czytał, aż doszedł do ostatniego, do ostatniej kropeczki zdania. Przyszło mu teraz pożegnać te bezcenne dla niego słowa. Wstał i przystanął przy ogniu. W ostatniej jednak chwili zdecydował się na spalenie ich później.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi, uparta tęsknota za tym, co mogło być i co jeszcze może być, oddalała egzekucję listów na kolejne dni. Rudolf musiał też zająć się w końcu zaległymi sprawami. Musiał zwołać u siebie w domu zebranie wspólników ojca. Wychynięcie z willi byłoby dla niego zbyt niebezpieczne, zaprosił więc barona i kupca na wieczorne spotkanie, mając nadzieję, że w mroku wyda się im mniej brzydki.

Niestety, obydwaj skrzywili się na jego widok z obrzydzeniem, nie ukrywali, że jest im szkaradny. Szybko załatwili sprawę i po pół godziny już ich nie było.

— Miał pan rację, że nie wychodził z domu — odezwał się stary baron do Rudolfa. — Byłoby to wyjątkowo ohydne, gdyby ktoś przyczepił się do nas, aby naigrawać się z naszego wspólnika.

— Tak, panie hrabio — przytaknął kupiec. — Jeszcze by kto nas pobił za to!

Pożegnali się i wyszli, zgadzając się na prowadzenie korespondencji listowej ze względów bezpieczeństwa. Ale Rudolf doskonale wiedział, że mówili jedynie za siebie. Wydał się im tak szkaradny, że nie dość, że nie chcieli się z nim pokazywać publicznie, to jeszcze nie chcieli go widzieć częściej, niż to wymagały okoliczności. Dawno nie miał Rudolf takich spotkań z obcymi ludźmi. Dawno też tak bardzo nie ugodziło go to, co usłyszał. Smutny i upokorzony, przysiadł po tym niemiłym spotkaniu do swoich listów i odnalazł ten ustęp, który prawił o pięknie.

— Jest bowiem tylko jedna brzydota ludzka, której nie może znieść moja dusza: brzydota złego serca. Pan jest dobry, wiem to! Po prostu wiem! I jeśli kiedyś przyjdzie się nam osobiście spotkać, żadne słowo potępienia nie padnie z moich ust pod adresem Pana powierzchowności. Jestem istotą, która patrzy w serce i tak proszę mnie oceniać. Jestem pewna, że kiedy spojrzę Panu w oczy, zobaczę w nich samo dobro. — Nagle zorientował się, że po jego policzkach spływają łzy. Tak bardzo zatęsknił za nią. — Och, Telimeno! Telimeno! — rozpaczał cicho.

Kolejne dni były już tylko myśleniem, co mógłby jej napisać, aby naprawić swój błąd. Nie odpisał jej na tak piękne słowa. Wiedział, że nie może już liczyć na miłość z jej strony, nawet platoniczną. Bo która kobieta mogłaby pokochać dziwadło, osobliwość jakąś, która nie miała ani grama fizycznego piękna? Zupełnie nie docierały do niego jej słowa o urodzie wnętrza. Nie był w stanie pojąć, że kobiece serce może żywić do mężczyzny taką miłość, która patrzy tylko na serce, nie zaś na szkaradę twarzy. Biedny Rudolf miotał się w sobie równe dwa tygodnie. W końcu przysiadł do napisania listu i w przypływie wzruszenia potrafił napisać jedynie kilka zdań. Nie spodziewał się rychłej odpowiedzi, a nawet nie spodziewał się jej wcale. Zdał się na cud, o który zaczął się modlić, gdy Teofil wyruszył w drogę na wieś, aby dostarczyć list do Telimeny. Nie spodziewał się, że dama odpisze.

Ale cud nadszedł, a raczej nadjechał, w postaci dłuższej wypowiedzi panienki, którą przeczytał z drżeniem całego ciała. Był tak przejęty i tak wzruszony.

— Proszę więc do mnie pisać tak często, jak tylko Pan zechce — przeczytał szeptem. Ciężar spadł mu z serca, i to do tego stopnia, że Rudolf zaśmiał się z radości. Mógł pisać, ile zechce! Nie zwlekając więc z czasem, przystąpił do pisania. A kiedy w trakcie pisania nagle zorientował się, że Teofil nadal stoi przy drzwiach i czeka na jego rozkazy, zapytał jeszcze:

— Jakże cię panienka przyjęła?

— Od razu zapytała, czy pan chory. Była bardzo przejęta.

— I coś jej powiedział?

— Że list jej wyjaśni.

— Tak, zasługuje na to, abym jej wyjaśnił — odparł i zaczął pisać, tymczasem Teofil wycofał się w ciszy i wyszedł z pokoju. Zadowolony z tego, że wypełnił swoją misję i że pan odżył, poszedł odpocząć po tym maratonie. Przypuszczał, że będzie teraz robił codziennie takie konne eskapady. Trzy godziny dziennie, w różnej pogodzie. Musiał zadbać o zdrowie, żeby nie przypłacić tego przeziębieniem. Ale czego nie zrobi wierny sługa dla swojego dobrego pana?

13. Otwarte serce

Raz dotknięte uwielbieniem serce nie potrafiło bowiem pogodzić się z detronizacją.


18 X

„Zadaniem niewiernego sługi jest tak przekonać pana o konieczności swojego złego postępowania, żeby pan nie wymierzył mu srogiej kary. Lecz ja, Pani, nie uchylam się od wymierzenia mi kary, nie protestuję, gdyż nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Dwa tygodnie milczenia, Pani niepokój i koszmarne domysły. Winien jestem Pani po stokroć przeprosiny!

Wdzięczny jednak jestem, żeś Pani zachowała do mnie przyjacielskie uczucia, którymi teraz koisz moje stargane nerwy. Życie potrafi mocno się naprzykrzyć takim, jak ja. To z czym się zmagam od dziecka, jest jednak nie do ominięcia. Twoje czułe serce prędko jednak zgadło, w czym tkwi problem. Zatem rozumiesz, Aniele, że nigdy nie będziesz mogła mnie ujrzeć? Nie darowałbym sobie tego i przysięgam Ci, że mnie nigdy nie ujrzysz.

Proszę jednak, jeśli co dla maszkary zrobić możesz, abyś mnie w swoim sercu zachowała w przyjaźni i pozwoliła mi nadal grzać dłonie od ciepła Twoich słów, skierowanych ku mnie. Wiem, że jestem ich niegodzien, ale tak to już jest, że Anioł pochyla się zawsze w pierwszej kolejności ku potrzebującym. Taka już Twoja natura, Pani. Prowadzić ślepca do światła, którego nie widzi i nigdy nie ujrzy.


Twój wierny przyjaciel

Bezimienny


PS: ze względu na mojego sługę jestem zmuszony wysyłać listy co dwa dni. Obawiam się, że Teofil rozchoruje się przez te eskapady. Nie darowałbym sobie, gdyby ten wierny sługa podupadł przeze mnie na zdrowiu, choć dla Ciebie Aniele byłbym zdolny do każdego poświęcenia.”


Kiedy skończyła czytać list od swojego przyjaciela, musiała przyznać mu rację. Posłaniec wyglądał dziś niezbyt zdrowo. Pogoda ostatnimi czasy była kapryśna. Musiał biedak przemoknąć i przemarznąć, a jego wierzchowiec musiał być zmęczony. Obaj zasłużyli na dłuższy postój lub dzień wolny. Z radością dostrzegła natomiast dobroć serca nadawcy listu. Miał na uwadze dobro swojego posłańca, a wiadomość, że był to jego wierny sługa, pokazywała jej, że prości ludzie mogą się do niego przywiązać. Musiał być bardzo dobrym człowiekiem. Postanowiła też zatrzymać Teofila na chwilę dłużej w ciepłym salonie, aby doczekał obiadu, zaś jego wierzchowcowi zapewnić suchą stajnię i obrok. Tymczasem zabrała się za odpisywanie.


19 X

„Drogi Przyjacielu!

Pięknie dziękuję za tak długi list pełen przeprosin i wyjaśnień. Przeprosiny przyjmuję oczywiście, w imię naszej przyjaźni, którą pragnę rozwijać. Wzbraniam się jednak przed mówieniem o Panu w kategoriach sługi czy karania Pana! Widać miał Pan poważny powód tego milczenia. I nawet jeśli był to problem związany z wyglądem, uznaję go za uzasadniony, skoro skłonił Pana serce do milczenia.

Przyjaźń to jednak nie tylko sama słodycz — przesyłasz mi Panie przykre słowa, że nigdy się nie ujrzymy, że przysięgasz! Och! Czyż nie nazbyt jasno wyraziłam się w poprzednim liście? Żadna Pańska ułomność nie mogłaby sprawić, żebym spojrzała na Pana z pogardą. Widać jednak słowa moje nic nie znaczą dla Pana. Nad czym niezmiernie ubolewać będę.

Jedyne światło, jakie mogłoby Ci pomóc Panie, to światło miłości. Moje serce jest pełne miłości i chętnie przeleję ją w te słowa, które piszę. Lecz proszę nie poczytać tego za jałmużnę, daleka jestem od tego, aby z litości pisać do osoby mi drogiej. Bo kiedy piszę do Pana i czytam jego słowa, zdaje mi się, że całe wieki się znamy, a wymieniane słowa krążą między nami równie długo.

Przesyłam zatem zapewnienia o prawdziwym przywiązaniu, nie zaś o datku dla ubogich. Niech te słowa ogrzeją Pańskie serce, panie Bezimienny.


Pańska Przyjaciółka

Telimena Rojek


PS: czy mogłabym w końcu poznać Pańskie imię?”


Miała nadzieję, że zdanie o przywiązaniu ożywi trochę jego serce i na powrót stanie się dla niej czuły w słowach, jak zakochany mężczyzna. Pragnęła tego! Raz dotknięte uwielbieniem serce nie potrafiło bowiem pogodzić się z detronizacją. Naturalnie rozumiała jego skrupuły, że bał się jej oceny. Postanowiła też dowiedzieć się, z jaką ułomnością zmaga się Bezimienny. Musiała być tylko niezwykle subtelna. Po listach widziała, że mężczyzna jest wrażliwy, poniża samego siebie, jakby był jej niegodny. Sądząc po jego służącym, nie mógł być biedakiem. Jego wewnętrzna bieda i cierpienie były wynikiem czysto fizycznym, związanym z wyglądem. Tu zatem znajdował się klucz do jego serca, a raczej kłódka, która to serce mogła zamknąć. Już się trochę dla niej zamknęła.

„Och, nie wybaczę sobie, jeśli go stracę przez jakie niewłaściwie słowo!” — dumała jeszcze, zanim zalakowała list. Przeczytała go trzy razy. Potem poszła do salonu, aby zaprosić Teofila na obiad. Sługa zgodził się z oporami, lecz pozostał.

— Jakże czuje się Twój pan, Teofilu? — zagadnęła go, kiedy zostali na moment sami. Obiad zaraz miano podawać. Mama poszła rozporządzić wszystkim wedle jej uznania. Dzieci lada moment miały wrócić z ojcem ze spaceru. Lusia zaś zamknęła się w swoim pokoiku. Martwiła się ostatnio Telimena o siostrę. Musiała jej poświęcić więcej uwagi.

— Znacznie lepiej — odparł zdawkowo.

— Czyż bardzo przeżywał ten czas, kiedy nie pisał do mnie?

Zacisnął zęby, żeby nie wyjawiać panience tajemnic pana. Ale to nie zniechęciło dziewczyny.

— Chciałabym mu jakoś pomóc. Ale nie wiem jak. Jest taki ostrożny i tak się poniża… Proszę powiedzieć, jaka dotknęła go ułomność? Proszę! Chcę do niego jakoś dotrzeć — mówiła prosto z serca. Wierny sługa jednak milczał, choć doceniał wrażliwe i czułe serce panienki.

— Kiedy nadejdzie czas, wszystko pani wyjaśni — odparł, a Telimena westchnęła zawiedziona. Nie było jej dane dowiedzieć się, z czym naprawdę zmaga się Bezimienny. Musiała czekać i być cierpliwą.

14. Kuszony nadzieją

Są dusze tak czyste i niewinne, że wolą wycofać się niż bardziej zostać zranione i jeszcze bardziej wyśmiane.


Nie widział powodu, dla którego miałby jej wyznawać znienawidzone przez siebie imię. Nosił je po zmarłym dziadku, który dokuczał mu nieraz na punkcie jego wyglądu. Wolał już nie mieć imienia niż przyznawać się do tegoż. Mógł wszakże wymyślić sobie inne lub podać drugie, ale czyż nie byłoby to kłamstwo? Budowanie czegoś tak dla niego ważnego nie mogło przecież opierać się na kłamstwie, jeśli miało być prawdziwe i trwałe.

— Znowu się, głupi, oszukujesz — łajał siebie, popijając wino na odwagę. Bo jakaś taka trema go wzięła, kiedy Teofil podał mu ten list i powiedział, że „panienka Telimena jest niezwykle niecierpliwa.” Zapytany o uzasadnienie, Teofil, nic nie odpowiedział. A teraz już wiedział, że dziewczyna martwiła się i że zranił ją. Zranił ją, a mimo to zachowała dla niego serdeczność i te słowa o przywiązaniu. Był dla niej kimś ważnym, aż nazbyt mu to okazywała. Czyż jednak była to jedynie przyjaźń? Pisała o miłości! Jego serce zabiło mocniej, kiedy przeczytał to słowo. Może nazbyt prędko chciał sobie odpuścić podbój jej serca? Między tymi zdaniami dało się wyczytać niekłamane uczucie, lecz nie potrafił dokładnie ocenić jego zabarwienia. Wszak i z pokrewną, przyjacielską duszą można czuć się, jakby znało się ją od wieków.

— Zatem szczere uczucie, nie jałmużna — zapił te słowa lampką wina. Alkohol najpierw rozgrzał jego wnętrze, potem zmiękczył jego nerwy. Zaczynał się uspokajać. Miał teraz dwa dni, aby zrozumieć jej intencje i nie wyjść znów przed szereg. — Przecież już to zrobiłem! — powiedział na głos, kiedy przypomniał sobie te krótkie poemaciki na cześć jej piękna. Pisał do niej „Miła”. Wyznawał jej coś więcej niż chęć przyjaźni. Czyż miał prawo powrócić na te tory? Pisała z nim mimo tego, że wiedziała już, że jest szkaradą. Tylko czy tak piękna istota była sobie w stanie w ogóle wyobrazić taką brzydotę, jak jego?

Napisał do niej jeszcze tego wieczora, skłonny prosić o wybaczenie.


19 X

„To przymiot najprawdziwszego Anioła, tolerować nawet tych, którzy wyróżniają się ohydztwem dla innych nie do zniesienia. Tak Pani, bo ja siebie darzę odrazą! Niemiłe jest mi nawet moje imię! Tym bardziej teraz przepraszam Cię, że przeszedłem obojętnie wobec tych słów, które miały stać się dla mnie dowodem Twojego dobrego serca.

Kiedy piszesz o przywiązaniu, nie rozumiem tego. Uważam, że zasługuję jedynie na litość. Czujesz, Pani, że znamy się od wieków. Może jesteśmy pokrewnymi duszami? Nic jednak więcej łączyć nas nie może. Czyż nie uważasz tak właśnie?

Teraz moje słowa o miłości, te niezręczne poemaciki pierwsze, wydają mi się śmieszne. Pisałem je pod wpływem chwili, nie wiedząc, jakie będą tego konsekwencje. Pewnie i Pani teraz śmieszne się wydają. Wychodzenie przed szereg tam, gdzie powinno się milczeć, to domena szaleńców, poczwar takich jak ja. Sięgać tam, gdzie się nie powinno — tak tylko szkarada może. Lecz nie może liczyć na nic poza litością. Bo być może litość Cię myli, a nie przywiązanie.”


W takich to gorzkich słowach napisał tym razem Rudolf. Czarne jakieś myśli opanowały go po tym winie. Czuł się w obowiązku, aby sobie samemu przyciąć skrzydła nadziei. Kusiła go ona długo, zanim postanowił zagrać na błazna, ośmieszyć samego siebie, aby poznać jeszcze bardzie jej prawdziwe uczucia. Nawet przez moment nie pomyślał, że zrani swoją drogą przyjaciółkę.

Dlatego kiedy następnego dnia nie otrzymał żadnej odpowiedzi od Telimeny, zdziwił się bardzo. Ale nie to było najgorsze. Teofil bowiem, z kamienną twarzą wręczył mu wszystkie listy, jakie Rudolf wysłał do Ukochanej.

— Co to ma znaczyć? — zapytał wstrząśnięty. Poderwał się nawet ze swojego fotela i zapatrzył się na twarz wiernego sługi. Ten czterdziestolatek o całkiem przystojnej fizjonomii, tak poważnej i surowej, wydał się mu dziś poruszony.

— Pani kazała powiedzieć, że nigdy więcej nie musi jej pan pisać śmiesznych poemacików — zacytował.

— Teofilu! Co… dlaczego… ja… — dukał, szukając w myślach słów, którymi mógłby zadać sensowne pytanie, aby poznać prawdę. — Co tam zaszło, mówże! — zdenerwował się.

— To po tym ostatnim liście. Panienka przyszła do salonu zapłakana. Podała mi te listy i kazała przekazać słowa, które wymieniłem.

Rudolf sięgnął po listy, które podał mu sługa i znalazł ostatni z nich, aby przekonać się, co takiego złego napisał. Był w nim dla samego siebie niezwykle surowy, potępiał samego siebie…

— Masz, przeczytaj to i powiedz mi, co zrobiłem źle! — rozkazał zziębniętemu Teofilowi. Kiedy ten czytał jego pisaninę, hrabia sięgnął po kieliszek wina, aby dać mu co na rozgrzanie. Służący miał lodowate dłonie. — I co?! — upomniał go gromko.

— Z całym szacunkiem, panie hrabio, ale panienka Telimena miała powód, aby tak się zachować.

— Dlaczego?!

— Ten list wyśmiewa pierwsze poematy pisane do niej, zapewne pełne gorącego uczucia, jak mniemam. Poddaje w wątpliwość jej dobre i szczere intencje. Jednym słowem: zranił ją pan boleśnie.

Wziął list i zaczął szukać tego, o czym mówił Teofil.

— I jeszcze jedno — wtrącił sługa — napisane jest, że nic państwa więcej nie może łączyć jak tylko relacja duchowa. A panienka Telimena chce pana poznać, to ewidentnie widać.

 Bo być może litość Cię myli, a nie przywiązanie — przeczytał na głos.

— To także bardzo przykre i niesprawiedliwe.

Rudolf zrozumiał cały swój błąd. Nie docenił jej, ośmieszył swoje pierwsze słowa pełne uwielbienia, tak jakby śmiał się z tego, że wtedy tak ją uwielbiał. Zapragnął natychmiast paść do jej stóp i błagać o wybaczenie! Pragnął teraz przeczytać jej na głos wszystkie te poemaciki, które wysłał jej wcześniej, i potwierdzić je przysięgą!

— Co mam zrobić, Teofilu?!

— Radziłbym przeprosić panienkę i wyznać jej prawdę.

— O czym?

— Że pan ją kocha.

Zatroskany hrabia spuścił głowę. Właśnie stanął na rozstaju dróg. W tym przypadku mógł tylko wyznać jej miłość lub raz na zawsze dać jej spokój. Na tę chwilę musiał dać sobie wytchnienie. Zdenerwował się, przejął tym, że tak bardzo ją zranił. Być może zrobił to tak dotkliwie, że Telimena znienawidziła go! A to wszystko przez niedomówienia i drugie dno, które znalazła w jego słowach.

— Nie, Teofilu. Ona mi nie odpisze. Gdyby chciała mieć ze mną jeszcze do czynienia, nie dałaby mi tych listów, ale zrugała mnie za moje postępowanie.

— Nie każdy potrafi rugać za złe zachowanie. Są dusze tak czyste i niewinne, że wolą wycofać się niż bardziej zostać zranione i jeszcze bardziej wyśmiane.

— Aż nazbyt dobrze to znam — pomyślał o sobie.

— Proszę dać sobie czas do namysłu. Ale jeśli sprawa tyczyłaby mnie, wysłałbym jej kwiaty i wyznania miłości — powiedział Teofil, ukłonił się i odszedł.

„Nie. Nie mogę. Ona już nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Tylko naraziłbym się na śmieszność i jeszcze być może jej nienawiść. Nie. Lepiej się wycofać, zachować milczenie…” — tym sposobem hrabia zamykał się coraz bardziej w swoim bólu i beznadziei, skłonny uwierzyć jedynie w to, że zasługuje na pogardę tej, którą pokochał nad życie. Nie miał jej niczego do zaoferowania, nic prócz tych listów. Przecież panienka taka jak ona, powinna aż oganiać się od adoratorów i mieć takiego jednego, jedynego, który pokaże jej, co to znaczy miłość mężczyzny. Cóż mógł jej dać pokraczny, garbaty brzydal z odstającymi uszami i oczami jak u kameleona? Odłożył listy na stół i usiadł na fotelu, aby po wielu godzinach rozważań podjąć decyzję:

— Teraz już naprawdę koniec. Ani kroku dalej! Ta dziewczyna zasługuje na kogoś lepszego, na lepszy los.

15. Zranione serduszko

Przecież była śliczna i mądra, ktoś musiał ją w końcu pokochać, tak jak na to zasługiwała.


Wyśmiał to, co kiedyś do niej napisał w przypływie gorących uczuć. Nagle stał się dla niej tak zimny, że nie potrafiła tego znieść. Był mężczyzną, który nienawidzi samego siebie. Jakżeby miał dać jej miłość? Nie mógł, bo nie potrafił. I choćby wyznała mu swoje uczucia, on nigdy nie uznałby ich za prawdziwe. Ktoś, kto gardzi sobą, może tylko gardzić tym, kto stoi po jego stronie i darzy go uczuciem. Jej zapewnienia i przywiązanie wrzucił do błotnistego bajora, aby uznać, że nic ich łączyć nie może ponad sprawy ducha. Przez pewien czas wydawało jej się to romantyczne, ale to nie była jedynie dla niego metafora. On tak uważał naprawdę. Z każdym jego takim słowem, czuła się coraz bardziej nieszczęśliwa, czuła jak te toksyczne słowa zatruwają jej serce. I może byłaby w stanie nadal go wspierać, gdyby nie porównał jej przywiązania do litości i nie podważył go. Doskonale wiedziała, co czuła, nikt nie powinien interpretować jej uczuć po swojemu. Nawet on.

W przypływie burzliwych emocji oddała mu listy. Ale godzinę później płakała, że nie napisała mu choć kilku słów. Teraz już całkiem była od niego odcięta. Posłaniec mógł już nigdy więcej nie pojawić się w ich domu. A Bezimienny pewnie odczyta jej słowa jako pogardę dla niego. Powinna mu była wyjaśnić, co ją zraniło. I tylko nikły płomyczek nadziei wzniecał w niej chęć wyczekiwania na wiadomość. Lecz wraz z tym, jak na świat zostały rzucone pierwsze podmuchy zimowego wiatru, drobne płateczki śniegu ostatecznie pogrzebały jej nadzieje. Bezimienny przepadł raz na zawsze.


— Dziecko, trujesz się już cały miesiąc! — biadoliła mama, kiedy Telimena przysiadła na bujanym fotelu i huśtając się, patrzyła przez okno. Zwiędła ta panienka ostatnio, jej cera stała się blada, oczy zaś podkrążone.

— Nic na to nie poradzę — odparła smutno. Zupełnie odechciało się jej zabaw i wyjazdów. Chłopcy mieli lada dzień wrócić do domu od cioci Peli. Teraz miała wyjechać Lucyna.

— Pojedź z Lusią do miasta, do cioci Pelagii — prosiła ją trzeci dzień z rzędu.

— Nie mam ochoty — bąknęła.

Na widok tego, jak smutną i ponurą istotą stała się jej córka, Alina nie mogła sobie darować, że nie wymusiła na Teofilu podania imienia i nazwiska tego delikwenta, który uczynił z jej córkę ofiarę jego manipulacji. Alina była bowiem przekonana, że mężczyzna pobawił się nią, a potem nagle się mu to znudziło. Uczynił Lenkę nieszczęśliwą, pozostawił ją bez cienia wyjaśnień. A ona przecież zakochała się w swoim wielbicielu.

— Proszę, Lenko, przecież tak lubiłaś jeździć do cioci, do miasta — prosiła dalej, stojąc przy niej i patrząc na jej smutną buźkę. Ostatecznie postanowiła zagrać na inną kartę. — Pojedź z Lusią, ona jeszcze taka młoda jest. Jeszcze narobi jakiego ambarasu

— Lusia jest dorosła, odpowiada za siebie.

— Ale będziecie razem bezpieczniejsze. Nie darowałabym sobie, gdyby coś jej się stało — zaczęła biadolić i brać Telimenę pod włos.

A dwudziestodwulatka wiedziała, że mama ma rację. Przecież mogły pojechać do cioci teraz i w połowie listopada i jeszcze raz w grudniu. Lucyna miała szukać tego znajomego. Mogła narazić się komuś. Nie wiedziała, kim jest wspomniany przez nią kawaler. Nawet nie wiedziała, czy siostrze udało się w końcu nawiązać z nim korespondencję. Tak Lenka była zajęta swoimi sprawami.

— Dobrze, pojadę — odparła dla świętego spokoju. Wtem nagle pomyślała, że może uda się jej przypadkiem trafić na Bezimiennego? Może dojrzy ją na balu i przekona się, jak bardzo jest nieszczęśliwa? Tym bardziej musiała pojechać. — Tak, pojadę z Lucyną do miasta i pójdę na ten bal.

— No w końcu! Bogu niech będą dzięki! — wzniosła ręce ku Niebiosom stroskana matula. Teraz wróciła do niej nadzieja, że może Lena pozna kogoś w mieście i zapomni o tamtym. Przecież była śliczna i mądra, ktoś musiał ją w końcu pokochać, tak jak na to zasługiwała.

16. Upadek hrabiego

Czas już najwyższy, aby napisać i wyjaśnić wszystko.


Starał się przejść na porządku dziennym do tego, że to się skończyło. Ale nie potrafił oszukać ani Teofila, ani samego siebie, że nie rozpacza z tego powodu. Zranił istotę mu drogą, która go znienawidziła. Bo czymże mogło być odesłanie mu listów? Teofil próbował przekonać go, aby napisał do niej z przeprosinami i wyznał jej swoje prawdziwe uczucia. Ale on nie potrafił, stał się nazbyt przygnębiony i ociężały, żeby ruszyć choćby palcem.

Pod osłoną ciemnego, oświetlonego świecami wieczoru, odwiedził go medyk.

— Klasyczna histeria — orzekł, zbadawszy stan psychiczny pacjenta. Raz chudł, to znów grubł. Opychał się, aby potem nie jeść przez dwa dni. Pił, potem spał. Wpadał w melancholię, płakał, potem znów wściekał się. Medyk znał przypadłość hrabiego, jednak nigdy nie przybrała ona aż takich rozmiarów. Hrabia zdawał wykańczać się na jego oczach. Wyglądał mu na takiego, co zaraz zechce sobie żyły podciąć.

— Panie hrabio, co panu dolega? — zapytał, przysiadłszy przy nim na łóżku. Ponoć biedak od dwóch dni nie wstawał, tylko leżał i gapił się w jeden punkt na suficie.

— Ona — wyznał.

— Kobieta? — zapytał trochę lekceważąco stary doktor, który leczył jeszcze świętej pamięci ojca Rudolfa.

— Wyjątkowa kobieta — rzekł, przypomniawszy sobie ten obraz, gdy ujrzał ją stojącą na łące z rozwianymi włosami.

— Z całym szacunkiem, ale kobiet jest cały świat pełen!

— Co ma pan na myśli?

— Klin klinem!

Hrabia odwrócił się plecami do niego i nakrył się po sam czubek głowy kołdrą.

— Proszę dać znać, jeśli będzie gorzej — zwrócił się do Teofila medyk, który zrozumiał, że nic tu po nim. Ten czterdziestoletni, stary kawaler zakochał się nieszczęśliwie. Był pewien, że to ostatnia w jego życiu choroba. Wyglądał mu na obłąkanego i zdolnego do samobójstwa.

— Dobrze, panie doktorze — odparł wierny sługa i zerknął współczująco na pana hrabiego. Lekarz pokiwał głową, że z nim kiepsko, co jeszcze bardziej przejęło Teofila. Musiał coś zrobić, aby wyrwać swojego pana z tej melancholii.

Nic tak nie zmuszało Rudolfa do działania, jak sprawy obowiązkowe. Postanowił wezwać barona Wybickiego i kupca Skalskiego, aby hrabia ruszył głową w innym kierunku. Bowiem od kilku dni widział na pulpicie do pisania, stojącym w sypialni pana, nieodpieczętowane listy od wspólników hrabiego. W tej chwili podszedł do tych listów, aby sprawdzić ich zawartość. Mogła być ważna. Przełamał pieczęć i w świetle świecy przeczytał, co następuje:


12 XI

„Prosimy o pilne spotkanie w sprawach biznesowych. Prosimy o podanie dnia i godziny stosownych dla hrabiego.


Baron Julian Wybicki

S. Skalski”


Drugi list zawierał podobną wiadomość, z powątpiewaniem czy poprzednia wiadomość dotarła do Michałowskiego.

— Panie hrabio, na jaki dzień umówić spotkanie z pana wspólnikami? — odezwał się, stanąwszy przy łóżku pana. Rudolf powoli odwrócił się na plecy i popatrzył na niego, jakby nie rozumiał, o czym mowa. — Pan baron i kupiec Skalski proszą o spotkanie.

— Czytasz moją korespondencję, Teofilu?! — oburzył się czterdziestolatek.

— Pan wybaczy, ale nie mogę już patrzeć, jak się pan zadręcza. Myślę, że dobrze panu zrobi takie spotkanie w interesach.

— Nie będziesz mi mówił, co mam robić! — warknął na niego. — Wynocha! — wskazał mu drzwi.

Zrugany, lecz cierpliwy, sługa opuścił pokój pana, święcie przekonany, że pan wezwie go za kilka minut i przeprosi. Zawsze tak robił. Najpierw pod wpływem chwili wybuchał, potem kajał się i był skory do rozmowy. Dlatego Teofil przystanął za drzwiami sypialni i zaczekał na wezwanie. Nie mylił się i tym razem. Rozlegający się dwie minuty później dzwonek był przekazem, że ma się zjawić przy nim. Wszedł i zobaczył na twarzy hrabiego skruchę.

— Wybacz, stary — rzekł niepocieszony swoim zachowaniem. — Znasz mnie. Najpierw paplam, potem żałuję.

— Czy listów do panienki pan także żałuje? — kuł żelazo, póki gorące.

— Nie zadręczaj mnie tym… — złapał się za serce.

— Czas już najwyższy, aby napisać i wyjaśnić wszystko. Zanim panu się co stanie, a ona nigdy nie dowie się, jak bardzo była kochana, a pan — jak blisko panu było do jej wzajemności.

Rudolf zamyślił się.

— Wzajemności?

— Aby zrozumieć, musiałby pan zobaczyć tę rozpacz w jej oczach, kiedy oddawała listy.

— Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz?

— A uwierzyłby pan hrabia?

Westchnął i na moment przymknął z bólem oczy. Znów chciało się mu płakać. Zacisnął jednak pięści i przez zaciśnięte zęby zapytał:

— Co z tym baronem?

— Chce się spotkać. Pyta o dzień i godzinę.

— J–jutro Teofilu. Na osiemnastą.

— Nie za wcześnie?

— To na dwudziestą. Zjemy kolację przy okazji.

— W jadalni.

— Tak.

Skinął głową i zapytał jeszcze:

— Mam jutro dostarczyć list do panienki?

Odpowiedziało mu milczenie i wykrzywiona bólem, szkaradna mimika pana. Pan zakrył twarz dłońmi i zapłakał jak dziecko.

— Nie, ona już na pewno mnie nienawidzi.

— Jeśli pan do niej nie napisze, to nigdy się tego nie dowie. A moim zdaniem to jej jest równie ciężko, co panu hrabiemu.

Rudolf przełknął łzy, otarł twarz i odparł:

— Jutro, Teofilu. Jutro podejmę ostateczną decyzję.

Wiernego sługę pocieszyło teraz tylko to, że sprawa jeszcze nie była przegrana. Kiedy przypomniał sobie, jak ta panienka rozpaczała, musiał przyznać, że sam był zdumiony. Czyż jednak takie szczere łzy nie były dowodem na autentyczne przywiązanie do nadawcy listów? Tego miał zamiar sam się niebawem dowiedzieć. Chciał odnaleźć panienkę i porozmawiać z nią szczerze o uczuciach Rudolfa. Nie miał zamiaru dłużej przyglądać się, jak pan zadręcza się i umiera z tęsknoty.

17. Na balu w mieście

Serce dziewczyny drgnęło niczym spłoszony ptak.


Właściwie nie wiedziała, dlaczego dała się namówić na przyjście tutaj. Nigdy nie lubiła bali — zaduch, nadmierny tłok, mieszanina różnych zapachów perfum. Dziś wyjątkowo marzyła o chwili spędzonej w samotności. I choć przez pierwsze kilkanaście minut krążyła z Lusią u boku, niczym śnięta ryba, którą prąd porywa w dal, w pewnym momencie odcięła się od rzeczywistości. Powróciła myślami do listów od Bezimiennego. Zaczęła rozglądać się dookoła w poszukiwaniu niezbyt ładnych kawalerów, do których pasowałby, wewnętrznie przez nią uformowany, rysopis tego mężczyzny.

— Jest, to on! — powiedziała tuż przy jej uchu Lucyna. Telimenie serce zadrżało z emocji. Czyż odnalazły go w tej samej chwili? Oczy dziewczyny popatrzyły w stronę, w którą spoglądała jej siostra. Na fotelu w kącie siedział pewien mężczyzna, który trzymał w dłoni książkę, jakby zakrywał się nią. Dziwne wydało się jej to w obliczu, że wszyscy przyszli tutaj się zabawić. Dlaczego ten człowiek nie był tym zainteresowany? Albo był Bezimiennym, który zakrywał twarz książką, albo był tutaj jako przyzwoitka dla jednej z panienek.

Zaczęły zbliżać się w kierunku tego tajemniczego osobnika, jednak pod koniec drogi Lucyna skierowała ich kroki w prawo, ku przejściu do drugiego pomieszczenia — do głównej sali balowej. To pierwsze pomieszczenie do rozmów, okraszone najróżniejszego rodzaju przysmakami, stanowiło jedynie pole do poznawania nowych osób i spotykania znajomych. Lucyna, przechodząc obok grupki dwu mężczyzn i kilku dam, utkwiła wzrok w ciemnowłosym młodzieńcu. Rozpoznała Alberta, syna sprzedawcy konfekcji damskiej. Przystanęła w pobliżu, aby ten zauważył ją, u boku z Telimeną. Ale oczy Leny spoglądały w ciemny kąt, to tam wyglądała co chwilę, jakby spodziewała się dojrzeć kogoś znajomego.

— To Albert, mój znajomy, którego ostatnio poznałam — szepnęła Lusia do ucha mało przytomnej siostry. Widziała, że dwudziestodwulatka jest nieobecna w tym świecie swoimi myślami, albo dostrzegła coś lub kogoś wyjątkowego. Nie zdążyła ją o to zapytać, bowiem Albert i jego ojciec odwrócili się w kierunku młodych dam. A kiedy oczy młodzieńca spoczęły na twarzy Lusi, od razu ją rozpoznały.

— Panna Lucyna — odezwał się do niej i zbliżył, aby przywitać.

Serce dziewczyny drgnęło niczym spłoszony ptak. Kawaler ujął jej dłoń i złożył pocałunek na wierzchu jej dłoni, a dokładnie na koronce skrywającej jej palce.

— Panie Albercie, proszę poznać moją siostrę Telimenę — przedstawiła ich sobie. Telimena ledwie zarejestrowała pojawienie się przy nich dwóch nowych mężczyzn. Nadal wyglądała w stronę tajemniczego mężczyzny siedzącego w kącie tamtej salki.

— Jakże się miewają pani rodzice i pozostałe rodzeństwo? — zapytał Albert i dalej rozmowa potoczyła się naturalnie. Był brunetem o jasnych oczach, wyraźnie zaznaczonych brwiach i zgrabnym nosie. Niewiele wyższy od Lucyny, wzrostem przewyższał znacznie bardziej, niższą od nich Telimenę. Panienka wydała się mu zafrasowana, ale potrafił docenić jej urodę. Spodobały się mu jej piękne loki, tak zgrabnie zwisające z upiętej fryzury. Jej błękitne oczy spoglądały w dal, jakby odnalazły coś bardzo cennego. Mimo iż rozmawiał z panną Lucyną, która stanowiła dlań ostatnio świetną towarzyszkę rozmów, nie potrafił kierować na nią równie dużej uwagi, jak w stronę Telimeny. Była o wiele ładniejsza, miał wrażenie, że są w tym samym wieku.

— Panienka wybaczy, że nie napisałem — kajał się młodzieniec. — Zgubiłem podany adres!

— Och, to wiele tłumaczy — odparła zarumieniona Lucyna.

— Czy panienka także utraciła mój?

— Nie — spuściła swoje brązowe oczy ze wstydem.

— Dlaczego więc milczała panienka?

— Bo… nie wiedziałam, czy mogę napisać.

Te słowa ujęły go za serce, ale jego oczy znów spoczęły na twarzy jej siostry.

Telimenę zaś nie obchodził nowo poznany kawaler i jego ojciec, ani podjęta rozmowa. Musiała natychmiast sprawdzić, kim jest ów tajemniczy mężczyzna zasiadający w kącie pomieszczenia.

— Przepraszam państwa na moment — rzekła i bez żalu porzuciwszy nudne towarzystwo ruszyła odważnie w stronę obcego. Miała jakieś dziwne przeczucie, że już go kiedyś znała. Zbliżyła się do niego, nieobecna duchem w tym świecie i, stanąwszy przed nim, zapytała:

— Bezimienny? — rzekła zdławionym wzruszeniem głosem. Była pewna, że to on.

Mężczyzna opuścił książkę, aby ukazać jej swoją twarz. Był zbyt ładny jak na Bezimiennego, w dodatku był posiwiałym starcem, który przyszedł tutaj zapewne dla towarzystwa dla kogoś z rodziny. A kiedy ujrzała na jego dłoni obrączkę, przekonała się, że to musi być pomyłka. — Przepraszam, z kimś pana pomyliłam.

Mężczyzna ukłonił się jej grzecznie. Nawet nie zarejestrował, co ta młoda dama do niego powiedziała. Wolał czytać książkę niż poznawać nowych ludzi. Przyszedł tutaj jakby za karę.

Telimenie nagle zrobiło się duszno. Ujrzawszy nieopodal przesłonięte długą firaną okno, podeszła tam, aby złapać odrobinę świeżego powietrza. W porę wsparła się na czyimś ramieniu, straciwszy równowagę.

— Wszystko dobrze, panienko? — zapytała jakaś staruszka.

— Słabo mi — wydusiła z siebie.

Wtedy zjawiła się przy niej Lucyna, a w ślad za nią Albert z ojcem.

— Lenko, co ci? — zapytała przejęta i ujęła siostrę pod rękę.

— Słabo… niedobrze… — mówiła i łapała powietrze.

— Ja pomogę! — zaofiarował się silny młodzian, który już wcześniej zwrócił uwagę na dziwne zachowanie damy. W porę wziął ją na ręce, zanim ta całkiem omdlała.

— Muszę powiadomić ciocię! — odezwała się przestraszona Lucyna.

— Wyniosę panienki siostrę do innej sali, aby złapała oddech. Proszę tam przyjść z ciocią. — Potem zwrócił się z troską do ojca: — Papo, proszę pójdź z Lucyną, aby nie została sama.

Lusia wolałaby, żeby to starszy mężczyzna wziął na ręce Telimenę, a ona u boku Alberta poszła poszukać ciotki i wuja. Ale musiała pogodzić się ze swoją rolą. To syn kupca trzymał na rękach Lenkę. Poczuła coś w rodzaju ukłucia zazdrości, które przez moment wzięło górę nad troską o siostrę. Potem odczuła takie samo dźgnięcie, kiedy ujrzała zajmującego się Leną Alberta, pochylającego się nad jej twarzą. Podtykał jej pod nos perfumy, aby ją ocucić. Weszła jako pierwsza do pokoju, w którym ulokowano omdlałą panienkę, wtedy dostrzegła ten dziwny wyraz uwielbienia malujący się na jego przystojnej twarzy. A może tylko się jej wydawało?

— Co jej się stało, Lusiu? — pytała w panice ciotka Pelagia. — Lusiu, powiedz! Byłaś przy niej!

— Nie wiem… — odparła, oszołomiona swoim odkryciem.

— Pelu, nie przejmuj się aż tak bardzo — prosił wuj, podtrzymując swoją wrażliwą żonę. — Przecież nie trzeba nam kolejnej mdlejącej damy!

— Ależ Andrzeju! Ona pod moją opieką jest! Co powie moja siostra, gdy ją zasmucę złymi wieściami i…

— Już, już dobrze!

Lucyna zaś stała nieopodal tego całego zbiegowiska i nie mogła oderwać oczu od twarzy pana Alberta. Zdawał się nie widzieć świata poza jej siostrą. Myślała, że i ona zemdleje zaraz, ale Telimena zaczęła odzyskiwać przytomność, a miejsce Alberta zajął wujek.

— Weźmiemy ją do domu — oznajmił.

Wuj i ciotka zajęli się Telimeną. Zaś Albert i jego ojciec pożegnali się. Wszystko niby skończyło się dobrze, tylko Lusia pozostała z niemiłymi wrażeniami i wspomnieniami pytań młodego człowieka:

— Gdzie panienki mieszkają? Czy mogę jutro zapytać o zdrowie panienki Telimeny?

Owszem, odpowiedziała zgodnie z prawdą, ale na myśl, że chłopak, w którym się zakochała, przyjdzie następnego dnia, aby sprawdzić, jak czuje się jej siostra, a nie ona sama, było dla niej jak policzek. Oczywistym było, że Telimena będzie musiała niebawem odczuć na własnej skórze ten siostrzany żal, a nawet wysłuchać tego, co ma biedna, odrzucona Lusia do powiedzenia. Tymczasem jednak wszyscy musieli wrócić do domu i zająć się omdlałą. Lucyna była ciekawa, co tak ją wzburzyło i kim był człowiek, do którego podeszła.

18. Pocałunek prostytutki

Nadal ją kochał, choć było to uczucie platoniczne i jak sądził, nieodwzajemnione.


Dał się przekonać Teofilowi, aby zaprosić wspólników na 19:00. Baron Wybicki i kupiec Skalski zjawili się w świetnych humorach, aby świętować jeden z większych sukcesów ich spółki. Sprawa toczyła się o handel zagraniczny, w którym obydwaj brali czynny udział. Hrabia miał za zadanie jedynie dokładać się finansowo i zbierać owoce cudzej pracy. Dlatego kiedy usłyszał o wielkiej sumie, jaką miał otrzymać właściwie za nic, poczuł się jak złodziej.

— Panie hrabio, coś pan nie w sosie! — zażartował bardziej spoufalony z nim baron. Siedzieli w jadalni, przy świecach ustawionych na sporych kandelabrach i częstowali się jadłem i napitkiem.

— Tak jakoś — bąknął od niechcenia i zapił te słowa łykiem wina.

— Ale te wina, to zawsze hrabia miał dobre — chwalił Skalski, równie stary jak baron. Byli starymi wygami jeśli chodzi o różnego rodzaju interesy. Nic zatem dziwnego, że odnosili liczne sukcesy. Stary hrabia wiedział, z kim trzymać. Ale towarzystwo tych dwóch było dla Rudolfa raczej natrętne i niemiłe. Zważywszy na to, jak ostatnio go potraktowali.

— Panie hrabio, z całym szacunkiem, że zapytam… — zwrócił się do niego baron. — Czy to prawda, że pan myśli o ożenku?

— Słucham?! — zdumiał się Rudolf.

— Takie słuchy dziwne chodzą, że pański sługa od czasu do czasu w sprawach ważnych kursuje to tu, to tam…

— Kto panu takich głupot nagadał?

Blef barona wydał się trafiony. Nie dość, że ujrzał na twarzy hrabiego wyraźny niepokój, który świadczył o tym, że coś jest na rzeczy, to jeszcze zrozumiał, że czterdziestolatek spodziewa się kosza.

— Niech pan nie zaprzecza, że o kobietę chodzi — kuł żelazo, póki gorące. — Taki zacny mężczyzna jak pan, to musiał wielką miłością zapałać, żeby tak cierpieć.

Rudolf spochmurniał.

— Nie ma co się przejmować! Zapewniam pana, że dam ci u nas pod dostatkiem — machnął ręką baron.

Skalski zaśmiał się.

— A właśnie, panowie. A może by tak co… tego? — mrugnął znacząco do swoich towarzyszy. Miał na myśli świetną zabawę, z której korzystał on sam i baron.

— Masz panie Stasiu na myśli… tego, tego? — zaśmiał się znacząco. — Co pan na to, panie hrabio?

— Nie wiem, o czym panowie mówią — odparł, będąc święcie przekonanym, że nawet nie chce poznać, czym w ich języku jest „tego, tego”.

— Pan pozwoli, że ja się wszystkim zajmę — zaofiarował się hojnie Stasiu Skalski. Wstał i prędko wyszedł.

— No, panie hrabio — mówił pocieszająco baron — trzeba klin klinem, inaczej pan już całkiem zgorzkniejesz. A szkoda pana, bo serce widać wielkie.

Rudolf zapił niezrozumienie lampką wina. Potem baron nalał mu jeszcze jedną.

— Tak, jaśnie panie. Trzeba się trochę zmiękczyć, zanim… — przerwał i uśmiechnął się dziwnie.

Rudolfowi zaszumiało w głowie. Czymkolwiek go zaskoczą, był na to przygotowany. Był pewien, że nie będzie to nic, co zmusi go do działania. Nic nie mogło go zainteresować. Nic oprócz Ukochanej, którą utracił raz na zawsze. Na samą myśl, zasępił się i sięgnął po kolejny kieliszek wina.

— Panie hrabio, spokojnie! Bo zaraz zamiast uciech, będziesz pan miał głowę tylko do spania! — żartował sobie dalej. Wybicki wyciągnął mu kieliszek z dłoni i dodał: — Trzeba przecież jeszcze co zostawić dla naszych gości.

— Jakich gości? — myślał, że się przesłyszał. Potem drzwi do salonu otworzyły się, a jego próg przestąpił kupiec z ucieszną minką. Stanął obok drzwi i zaczął przedstawiać przybyłych „gości”.

— Panowie, przedstawiam najlepsze towarzystwo na ten wieczór, jakie udało mi się znaleźć o tej porze dnia! — W drzwiach stanęła dama, która wydała się Rudolfowi zbyt rozebrana, aby mogła uchodzić za kulturalną. — Oto Sandra! A zaraza za nią… Sylwia! — wskazał drugą z pań, która weszła do salonu. Ta ładna dama wydała się mu równie niestosownie ubrana, co poprzednia. — A teraz, coś specjalnie dla szanownego pana hrabiego!

Dwie pierwsze kobiety zbliżyły się do stołu, aby przywitać się z baronem. Kiedy jedna po drugiej ucałowały jego usta, Rudolf wiedział już, z kim ma do czynienia. Prostytutki. Na samą myśl skrzywił się. Wtedy jego uwagę przykuł znów kupiec.

— Ta jest wyjątkowo nieśmiała, panie hrabio — mówił i prowadził ku niemu damę z dużym kapturem na głowie. — To Telimena. Przedstaw się panu hrabiemu!

— Telimena — szepną hrabia, a jego serce zabiło mocniej. Przecież nie mogła nagle stać się prostytutką! Nie zniósłby tego! A może baron i hrabia jakimś cudem dowiedzieli się, kogo pokochał i sprowadzili mu jego Ukochaną prosto do willi?

Dama zbliżyła się i nie ściągnąwszy kaptura, nachyla się niestosownie blisko ku jego ustom. Był tak zaskoczony, że nie cofnął się, kiedy jej usta wylądowały na jego. W następnej chwili ciało hrabiego zareagowało jak na każdego zdrowego mężczyznę przystało. Podniecony, zapytał:

— Telimeno, to ty, kochanie? — zapytał, zbyt wstawiony, żeby świadomie ogarnąć rzeczywistość. Po salonie potoczył się gromki śmiech. Wszyscy teraz szydzili z niego otwarcie. A ta, która go pocałowała, ściągnęła z głowy kaptur, aby ukazać mu swoją prawdziwą twarz. Na jej widok, hrabia poczuł mdłości. Nie dość, że miała szkaradną twarz, to jeszcze była bardziej podobna do mężczyzny niż do kobiety. Rudolf powstał oburzony i upokorzony tym, co mu przyszykowali wspólnicy ojca.

— Jak śmiecie?! Jak śmiecie przyprowadzać tutaj to… to… — nie umiał znaleźć słów.

— Kochanka stosowna do kawalera! — zażartował kupiec. Szyderczy śmiech zebranych przeważył jednak szalę. Rudolf na całe gardło zaczął krzyczeć:

— Wynocha! Wynocha mi stąd! Wynocha!!!

Zaczął z wściekłości zrzucać ze stołu talerze i kandelabry. Baron, kupiec i prostytutki w popłochu zaczęli wycofywać się w stronę drzwi. Na widok firanki, zajętej przez ogień, kobiety zaczęły krzyczeć i uciekać. Dobrze, że w salonie nagle pojawił się Teofil, który okazał się bardziej przytomny niż zaślepiony w szale, jego pan. Szarpnięciem ściągnął płonącą tkaninę i prędko podszedł z nią do kominka, aby wrzucić ją do ognia. Na szczęście nie zajęły się ogniem inne rzeczy. Szaleństwo Rudolfa ustało równie nagle, jak eksplodowało. Mężczyzna padł na stołek i wsparłszy się na stole, zakrył rękoma swoją głowę. Wycie rozpaczy, które z siebie wydobył, przeraziło Teofila. Musiało stać się coś strasznego, skoro hrabia zareagował tak emocjonalnie. Dał mu chwilę, aby się wypłakał i wykrzyczał. W tym czasie zaczął zbierać z podłogi i stołu ostre przedmioty. Nie chciał, aby pan zrobił sobie co z rozpaczy. Ostatnio był gorszy niż zwykle. Medyk kazał mu zwrócić na niego więcej uwagi i dać znać, kiedy będzie mu gorzej. Ale on miał inny plan. Tymczasem przysiadł obok niego, na krześle, które porzucił baron. Hrabia już powoli wyciszał się. Najgorsze miał już za sobą.

— Panie hrabio, co się stało? — zapytał cicho Teofil.

— Nie pytaj… T–teofilu — wychrypiał ociężale. Nadal nie potrafił pogodzić się z tym upokorzeniem, które go spotkało.

— W czym mogę panu pomóc? — pytał troskliwie jak ojciec, choć obydwaj mieli tyle samo lat.

— Telimena — wydusił z siebie. — Moja Telimena — zaniósł się znów płaczem. Tęsknota za nią rozerwała nagle jego serce na pół. Nadal ją kochał, choć było to uczucie platoniczne i jak sądził, nieodwzajemnione. Lecz teraz choćby małe słówko od niej dałoby mu siłę do tego, aby mógł podnieść się z tego upadku.

— Proszę napisać do niej list. Dostarczę go niezwłocznie.

Jeszcze przez moment wahał się, czy to uczynić. Ale tęsknota tym razem przeważyła. Kiedy ta prostytutka pocałowała go, myślał, że to ona. I choć było to irracjonalne, dał się podejść swoim złudzeniom. Musiał przyznać się przed samym sobą, że nie jest w stanie funkcjonować, po tym zerwaniu z nią korespondencji. Musiała go nienawidzić. Ale on nie potrafił już żyć bez jej listów i słów. Postanowił w tej chwili, że będzie dotąd ją przepraszał i zapewniał o swoim przywiązaniu, póki ona mu nie wybaczy. A jeśli nie wybaczy, to skończy z sobą raz na zawsze. Nie chciał już takiego życia. Było zbyt podłe, aby je kontynuować.

— Tak. Napiszę list, a ty go jej zawieziesz — odparł na głos. Potem Teofil pomógł mu wstać i zaprowadził go do pokoju. — Nie, do pulpitu — zaprotestował, kiedy sługa prowadził go prosto do łóżka. Posadowił go tam i ustawił światło tak, aby mógł pisać.

— Czy czegoś jeszcze panu potrzeba?

— Tak.

— Czego?

— Spokoju.

Zrozumiał jego aluzję. Ukłonił się i odszedł, aby wydać dyspozycje służącym. Trzeba było posprzątać ten bałagan w jadalni. Z rana musiał ruszyć w drogę, więc udał się do swojego przydzielonego na zawsze pokoju, aby odetchnąć i przemyśleć to, co powie Telimenie o hrabim. Nie miał zamiaru dłużej patrzeć obojętnie na to, jak Rudolf się zadręcza. Tu trzeba było nie podchodów listownych, ale stanowczego działania. I on miał zamiar wprowadzić je w życie. Nawet jeśli miałby się narazić na gniew swojego pana.

19. Zaplątana

Jeśli tak, to zadbam o to, aby odezwał się do ciebie ktoś inny!


Od czasu tego balu, siostra traktowała ją, jakby z rezerwą. Sprawiała wrażenie obrażonej. Nie odzywała się, a kiedy wieczorem leżały w tym samym pokoju, nawet nie zapytała, czy jej czegoś nie potrzeba. Milczała, a na jej życzenie dobrej nocy odparła z przymusem. Ale kiedy już zgasiły światła, Telimenie przypomniał się bal. To jak szukała Bezimiennego.

— Lusiu, śpisz? — zapytała.

— Nie — burknęła z wyraźną nutą irytacji.

— Wiesz, dziś wydawało mi się, że widzę Bezimiennego.

— I co? — miała nadzieję, że go znalazła, co odwróci jej uwagę do Alberta.

— To nie było on. To dlatego zasłabłam. Byłam święcie przekonana, że to on. Ale to był jakiś starszy mężczyzna z obrączką na dłoni.

— Może on jest starszym mężczyzną, w dodatku żonatym. Nie pomyślałaś o tym wcześniej?

— Nie — odparła, odkrywszy, że może to być prawda.

— I co wtedy?

— Nie wiem.

— Myślisz, że jeszcze się do ciebie odezwie?

— Nie wiem.

„Jeśli tak, to zadbam o to, aby odezwał się do ciebie ktoś inny!” — pomyślała ze złością Lusia. Potem zrugała siebie za tę zazdrość. To nie była jej wina, że zasłabła i przykuła uwagę Alberta. Pamiętała, że Telimena była nieobecna duchem. Nawet nie wiedziała, czy zapamiętała przystojnego bruneta w jej wieku.

— Pamiętasz coś z balu? — zagadnęła Lusia siostrę, skłonna wybadać, co jej krąży po głowie.

— Wiesz, właściwie to tylko tyle, że ten chłopak mnie przyniósł do pokoju. — Przypomniała sobie jego ładne oczy, spoglądające na nią spod dużych, czarnych brwi. I ten jego uśmiech. — Ale tak to nic, nic a nic.

To raczej nie pocieszyło Lucyny.

Kiedy nastał nowy dzień, Telimena czuła się już lepiej. I choć przy śniadaniu jak zwykle towarzyszył jej kiepski apetyt, miała ochotę na spacer. Dziś był całkiem ładny dzień, nie padał śnieg. Zresztą w mieście i tak było mało śniegu. Właśnie miała zaproponować siostrze wyjście we dwoje na spacer, kiedy kamerdyner cioci Pelagii zapowiedział przyjście młodego kawalera.

— Pan Albert Kruczek do panienek — oznajmił.

— Zaprowadź go proszę do saloniku, Witoldzie — poprosiła ciocia Pelagia. Popatrzyła z zadowoleniem na dwie ładne siostrzenice. Była ciekawa, która z nich przykuła uwagę młodzieńca. Kiedy im się przyjrzała, tylko twarz Lusi wydała jej się wyraźnie zaróżowiona z emocji. Zaczęła poprawiać włosy i rękawy od sukienki. „Oj, to będzie twój narzeczony, moja droga.” Potem jej oczy zarejestrowały bladą twarz Telimeny. Przypomniała sobie, jak młodzieniec zajmował się nią z troską, kiedy zastali ich wczoraj w pokoju. „Ale najpierw ten młodzieniec będzie musiał zrozumieć, że Telimena jest zarezerwowana dla kogoś bardzo wyjątkowego.” Pomyślała o kimś z wyższych sfer. Miała na myśli paru znakomitych kawalerów, ale nadal czekała na zwierzenia dziewczyny w sprawie tajemniczego wielbiciela, który przysyłał do niej wiadomości. Siostra, Alina, wspominała jej co nieco w listach, że dziewczyna zakochała się w człowieku, z którym prowadziła burzliwą korespondencję. Nie zdawała sobie jednak sprawy, czy znajomość ta nadal trwa.

— No, moje drogie! Idźcie! — zachęciła je do pójścia do saloniku. — Nie pozwólcie temu szarmanckiemu brunetowi czekać na was.

Dziewczęta podniosły się: Lucyna z gracją, Tosia zaś ociężale i jakby z przymusem. Poszły w tej samej kolejności ku drzwiom.

— No jestem ciekawa, co z tego będzie — szepnęła i uśmiechnęła się do swoich myśli. Jej mąż nawet nie oderwał oczu od porannej gazety. Machnęła na niego ręką i podeszła do okna, aby nacieszyć oko słoneczną aurą. Miała stąd widok na niewielki, przydomowy ogródek za domem…


Zjawiły się obydwie, tak jak chciał. Każda z nich była tak samo różna jak wczoraj. Telimena blada i poważna, Lusia zaś zaróżowiona i uśmiechnięta. To właśnie Lusia zdawała się ofiarowywać mu więcej uwagi, zaś jej siostra zdawała się być obojętną. Kiedy więc zasiedli do rozmowy wokół stolika kawowego — on na fotelu vis-a-vis sofy, na której obydwie usiadły — miał co porównywać.

— Jak się czuje panienka Telimena? — zagadnął w pierwszej kolejności, bo tak mu wypadało. W końcu wczoraj zapowiedział swoje przybycie właśnie pod tym pretekstem.

— Dziękuję, całkiem dobrze — odparła i utkwiła oczy w oknie. Sprawiała znów wrażenie nieobecnej. Jakby chciała stąd uciec.

— A panienka Lucyna? — zagadnął do ładnej brunetki, która całą uwagę miała skierowaną ku niemu.

— Dziękuję, nie narzekam — odparła i zaczęła od razu mówić: — Jaka piękna dziś pogoda, prawda?

— Tak, zachęca do spacerów. — Zerknął na obojętną Lenę, po czym powrócił do Lusi. Widać tylko ona miała ochotę z nim rozmawiać. Wydała się mu tak samo sympatyczna jak na pierwszym balu. Postanowił nawiązać do tematów, które wtedy poruszali.

Rozmowa toczyła się w naturalny sposób, ale tylko między tymi dwojgiem. Bowiem Telimena nie odzywała się, niepytana. Jeśli już odpowiadała, to w paru słowach. Słuchała, o czym mówili, choć sprawiała wrażenie nieobecnej. Jakby nagle przenosiła się w inny wymiar. Była wtedy taka piękna — musiał przyznać to przed sobą Albert. Miał ochotę poznać ją bliżej, lecz nie potrafił znaleźć tematu, który by ją zainteresował. Zaś z jej młodszą siostrą mógł rozmawiać o wszystkim i zawsze była to ciekawa rozmowa. Właśnie zastanawiał się, jak zachęcić panienki do wspólnego spaceru, gdy do salonu wszedł jakiś mężczyzna ubrany w płaszcz podróżny. Wyglądał na bardzo zmęczonego, a jego buty do jazdy konnej były mocno ubłocone. Na jego widok Telimena podniosła się i wyszła ku niemu.

— Teofilu! Skąd ty tutaj?! — zapytała z mocą, jakby osoba ta była dla niej ważna, a ona zdumiona jej pojawieniem się w takich okolicznościach.

— Mam list od pana — rzekł posłaniec.

20. Poszukiwania panienki

Tylko tchórz nie przyznaje się do własnej ułomności.


21 XI

„Właśnie przemogłem samego siebie, dostałem poważną nauczkę od losu. Pewnie nie poznasz mnie w tym liście, tak będę inny i prawdziwy. Nie poematy mi teraz w głowie, ale to, co mnie dziś zniszczyło prawie do cna. Nigdy nikt tak bardzo mnie nie poniżył. Musiało stać się dopiero coś takiego, żebym otworzył oczy i przemógł się w sobie.

Pragnę Cię z całego serca przeprosić! Nie, ja błagam o wybaczenie za mój ostatni list! I będę o nie błagał dotąd, póki mi nie wybaczysz, Najdroższa moja panienko Telimeno. Tylko tchórz nie przyznaje się do własnej ułomności, i tylko tchórz ukrywa przed światem swoją prawdziwą twarz. Ja jestem tchórzem, Najdroższa! Choć dłużej milczeć nie umiem o miłości do Ciebie.

Daj mi jeszcze jedną szansę! Będę dotąd błagał, póki mi jej nie dasz! Właśnie wracam z piekła, które zgotowali mi wspólnicy ojca. Upili mnie, potem przyprowadzili prostytutki. Jedna z nich miała na głowie kaptur. Na imię jej było Telimena. Myślałem, że oni sprowadzili Cię do mnie, jako moi przyjaciele. Ale kiedy pijak raz uczepi się nadziei, widzi to, czego nie ma. Pocałowała mnie, a ja nazwałem ją Twoim imieniem, bo myślałem, że to Ty! Ale oni zadrwili ze mnie, a maszkara, którą okazała się prostytutka, w dodatku była mężczyzną. Wściekłem się! Wyrzuciłem ich wszystkich! O mało co, a nie spowodowałem pożaru. Szkoda, że nie spłonąłem albo nie umarłem ze wstydu, bo nie byłoby mi teraz tak trudno wytrzymać z samym sobą.

Posyłam do Ciebie mojego wiernego sługę. Niech Ci dostarczy te słowa, które tchórz Rudolf powinien wyznać samodzielnie.”


Zastał pana rano w łóżku. Spał spokojnie, więc go nie budził. Na pulpicie leżał zalakowany list. Wziął go i cicho opuścił sypialnię. Miał kawał drogi na wieś, ale był zdeterminowany. Dokładnie przemyślał sobie to, co powinien powiedzieć panience. Chciał opowiedzieć jej o smutnym losie pewnego samotnego człowieka, dotkniętego kalectwem brzydoty. Wsiadł na konia, a jego szlachetne pobudki stały się jego motorem do działania. Wyruszył znaną drogą, aby odnaleźć adresatkę listu. Kiedy jednak po półtoragodzinnej jeździe, dotarł do dworu, okazało się, że…

— Panienka Telimena jest w mieście — odparła służąca.

— U kogo. Muszę mieć jej adres. To pilna korespondencja.

— Muszę zapytać panią, czy mogę podać adres — powiedziała i zniknęła za drzwiami.

Po chwili do Teofila wyszła Alina Rojek, pani tego domu.

— Teofil. Dawno cię u nas nie było — zdumiała się.

— Szanowna pani — ukłonił się jej nisko — muszę pilnie list dostarczyć dla panienki Telimeny.

— Od tego samego kawalera?

— Tak.

Skrzywiła się niezadowolona. Myślała, że ten człowiek dał jej córce już spokój.

— Nie wiem… sama nie wiem — myślała na głos. — Moja córka została widać mocno zraniona przez tego pana, skoro przez ostatni miesiąc chodzi jak struta. Nie wiem, czy chcę, aby ona znów to przechodziła.

— Szanowna pani, błagam! Dla mojego pana! On taki sam wrak, jakby bez życia, bo nie dostaje listów od niej — zapewniał z serca. — Odkąd panienka oddała mu listy, nie jest sobą.

— Ona mu je oddała? Ach, no tak. Coś wspominała, że źle zrobiła, bo oddała listy…

— Proszę podać mi adres, gdzie mogę znaleźć panienkę. — Był gotów klęknąć przed nią i błagać o litość dla jego biednego pana. Tak był do niego przywiązany jak prawdziwy brat. Pomógł mu wiele razy, był mu bardzo drogi. Nikt nie znał go od tej najlepszej strony, tylko nieliczni, do których było mu dane się zaliczać.

— Dobrze — odparła kobieta — zaraz panu napiszę adres.


Ile się biedny Teofil naszukał odpowiedniego domu, tylko on jeden sam o tym wiedział i zachował to dla siebie. Ale kiedy w końcu znalazł ów właściwy dom, odetchnął z ulgą. „Teraz tylko podać list i porozmawiać.”

Ujrzał ją w salonie, taką bladą i markotną, jakby i ona cierpiała na równi z hrabią. Na jego widok jednak podniosła się i prędko podeszła.

— Teofilu! Skąd ty tutaj?! — zapytała go zdumiona.

— Mam list od pana — odparł.

— Och, powiedz mi natychmiast, co z nim?! — pochwyciła jego dłonie, jakby tym razem nie miała zamiaru odpuścić.

— Proszę o chwilę wytchnienia i coś ciepłego do picia — chciał dać jej do zrozumienia, że chce z nią porozmawiać sam na sam. Dziewczyna od razu zaprowadziła go do jadalni. Była pusta, wujostwo widać było w innej części domu. Zaraz wezwała służącą, aby podała mu gorący napój i coś do jedzenia.

— A teraz mów! — nacisnęła na niego. — Co z nim? Jak on się czuje?

— Obecnie lepiej — zaczął powoli dawkować jej prawdę o swoim panu. Musiał być ostrożny, aby nie powiedzieć zbyt wiele, ale delikatnie dać jej znać, co on przeżywa.

— Był chory?

— Tak.

— Na co?

— Histeria.

— O Boże! — zakryła usta dłonią. — Ale jest bezpieczny?

— Tak.

— Och… — zafrasowała się. — czy to przeze mnie?

— Tak — nie skłamał.

— Żałuję, tak bardzo żałuję, że nie odpisałam na jego list. Mogłam powiedzieć mu, co czułam, a nie odcinać się w taki sposób. Byłam jednak zraniona. Najpierw wyznał mi miłość, potem przeszedł do przyjaźni, aby wyśmiać uczucia do mnie i podważyć prawdziwość mojego przywiązania.

— Zatem nie myliłem się w osądzie sytuacji — przyznał się Teofil.

— Proszę, powiedz mi, gdzie on jest?!

— Jest bezpieczny u siebie w domu.

— Czy mogłabym go zobaczyć?

— Myślę, że nie wyrazi takiej chęci. — Podał jej list i dodał jeszcze. — Proszę mi teraz pozwolić coś powiedzieć od siebie.

Skinęła mu głową, gotowa wysłuchać wszystkiego z najwyższym skupieniem. Gdyby Albert widział, jak bardzo Telimenie zależy na człowieku, którego nigdy nie widziała, zapomniałby raz na zawsze o niej.

— Pan jest osobą bardzo wrażliwą. Zmaga się z kalectwem od dziecka. Jest ono związane z jego wyglądem. Z powodu prześladowania obrał samotniczy tryb życia. Odkąd zobaczył panienkę, jest inny, ale stał się bardziej melancholijny. Boi się, że zostanie odrzucony, dlatego sam sprawia wrażenie, jakby chciał odrzucić panienki pomocną dłoń… — „Czyż nie powiedziałem zbyt dużo?”

— Bardzo chciałabym mu pomóc. Powiedz tylko, jak?

— Myślę, że powinna panienka powoli przeforsować temat spotkania z nim. On potrzebuje towarzystwa dobrych, życzliwych mu osób. Tutaj listy same nie wystarczą. Nie oddają one całej rzeczywistości, a jedynie kreują jej fragment. Słowa można odczytać na wiele sposobów, jak miała panienka ostatnio okazję się przekonać. On nie napisał tego listu z pogardy dla uczuć do pani, ale z pogardy dla samego siebie. Nie miał niczego złego na myśli. Jestem pewien.

Telimena przez chwilę myślała o słowach Teofila. Było w nich wiele racji.

— Tak zrobię, przekonam go do spotkania. A jeśli się na to nie zgodzi, ty zaprowadzisz mnie do niego — nacisnęła na wiernego sługę, który po chwili kiwnął jej głową na znak, że się zgadza.

21. List od Rudolfa

Listy mają to do siebie, że nie oddają wszystkiego, co potrzeba do skutecznej komunikacji.


Teofil czekał na nią w jadalni, obsługiwany przez służącą ciotki. Wujostwo wyszło na chwilę w sprawunkach na miasto. Ostatnimi czasy wujek był częściej w domu, poświęcał więcej uwagi cioci Peli. Obiecał nawet, że więcej czasu będzie spędzał w domu, bo tęskni się mu na „stare lata” za ciepłem domowego ogniska. Nawet coś wspomniał o adopcji dziecka. Ciocia już miała swoje lata, więc nie mogłaby mieć swoich.

Ulubiona siostrzenica Peli Tosia, czyli Telimena, przysiadła w pokoju, w którym spała razem z siostrą, aby przeczytać list i szybko na niego odpisać. Ale kiedy już przeczytała wiadomość, nie wiedziała, co ma o niej myśleć. Była w szoku, jak bardzo inny był w tym liście…

— Rudolf — szepnęła jego imię. Już nie był Bezimiennym, przyznawał się przed nią do swojego imienia, tego którego ponoć nienawidził. — Och, Rudolfie — szepnęła drugi raz, kiedy wróciła do fragmentu listu, w którym opisuje przykrą sytuację, której stał się ofiarą. Nawet uroniła parę łez ze współczucia dla tego biedaka. Pragnęła go z całego serca pocieszyć i utulić, ale miała do dyspozycji jedynie słowa. „Muszę przekonać go, aby pozwolił mi się z sobą spotkać.”

Wydał się jej jakiś bardziej ludzki, taki zagubiony i potrzebujący. Tak, bo on jej bardzo potrzebował. Wyznawał jej miłość, którą ona pragnęła mu z całego serca ofiarować. Pragnęła kochać i być kochaną! Tylko on mógł jej dać taką wspaniałą miłość. Nigdy nie mogła sobie wymarzyć czegoś równie pięknego. Koniec metafor i kamuflaży, teraz oboje mieli szansę na to, aby stworzyć coś autentycznego. Dlatego i ona zaczęła pisać mu o sobie w takim tonie.


22 XI

„Och, Rudolfie!

Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że oddałam Ci te wszystkie listy, które mogłyby być dla mnie pocieszeniem w tych smutnych, wypełnionych oczekiwaniem dniach. Miałam nadzieję, że jednak napiszesz, lecz tak się nie stało. Wybacz, że tak od razu zerwałam ten kontakt. Myślę teraz, że źle odczytałam Twoje słowa. Listy mają to do siebie, że nie oddają wszystkiego, co potrzeba do skutecznej komunikacji.

Jakże jest mi przykro, że spotkało Cię takie straszne upokorzenie. Tak mi smutno z tego powodu, jakbym sama je przeżyła. Nawet popłakałam się, kiedy o tym czytałam. Jak dobrze, że nie doszło do tego pożaru, inaczej nie mogłabym teraz do Ciebie napisać. Nigdy nie pragnij śmierci, uciekaj w stronę życia! Nawet nie wiesz, ile życie jest w stanie Ci jeszcze zaoferować. Nie wiesz, kiedy na Twojej drodze stanie w końcu wymarzone szczęście. Bo oto staję przed Tobą! Twoja miłość Rudolfie! Ja! Kocham Cię prawdziwie, nie umiem już dłużej milczeć! Nie ma po co ukrywać takich uczuć, które uratować mogą oboje. Dlatego jako Twoja miłość, proszę Cię o spotkanie. Chcę stanąć z Tobą twarzą w Twarz i porozmawiać bez żadnych niedomówień. Jeśli naprawdę mnie kochasz, uczyń to, a nie pożałujesz.


Twoja Telimena


PS: A żeby jeszcze wzniecić w Tobie chęć spotkania ze mną, muszę wyznać Ci to, co przeżyłam na wczorajszym balu. Piszę do Ciebie z domu cioci Pelagii, w mieście. Jestem tutaj z moją siostrą Lucyną. Lada dzień mamy wrócić do domu, dlatego odpowiedź wyślij proszę do mojego rodzinnego domu. Bal, ach ten nieszczęsny bal! Poszłam na niego tylko po to, aby odnaleźć Cię w tłumie. Zdawało mi się, że Cię znalazłam, ale to był ktoś inny. Moje poszukiwania poszły na marne. Byłam tak tym oszołomiona, że zemdlałam i zabrali mnie powozem do domu. Czy teraz rozumiesz, ile dla mnie znaczyłoby spotkanie z Tobą?”


Pomyślała, że jeśli napisze mu taki list, z pewnością się zgodzi na to spotkanie. Miała zamiar niezwłocznie wrócić do domu, aby stamtąd odpisywać na jego wiadomości. Nie chciała, aby ciocia Pela czy wujek mieli powody do rozmów między sobą na ten temat. To była tylko jej sprawa. Z drugiej strony nie chciała zostawiać Lusi samej. Kiedy lakowała list, przypomniała sobie, że pozostawiła siostrę w salonie, sam na sam z kawalerem. Zaśmiała się do swoich myśli. „Ale ze mnie gapa! Jak ich ktoś tam zastanie sam na sam, to jeszcze sobie co pomyśli!”

Powróciła do posłańca, wydała mu dyspozycję i pożegnała się. Z doskonałym nastrojem wróciła do saloniku, aby dotrzymać tym dwojgu towarzystwa. Miała grać rolę przyzwoitki!

Ale kiedy weszła do środka, ze zdumieniem odkryła, że tych dwoje nadal rozmawia w najlepsze, nie siedząc bynajmniej obok siebie. Sprawiali wrażenie dobrych przyjaciół, nie zaś zakochanych. Tylko że na jej widok młody, atrakcyjny brunet powstał i zagapił się. Nie spodobało się jej jego spojrzenie, jakby nazbyt długie i pełne dziwnego ożywienia. Powróciła na miejsce, które wcześniej zajmowała.

— Wszystko dobrze? — zapytała zgaszona Lusia. Telimena zerknęła na tę subtelną panienkę i stwierdziła, że nagle posmutniała. Zaś jej towarzysz nie spuszczał oczu z niej, z Telimeny.

„Oj, nie podoba mi się to.” — pomyślała Lenka. Musiała teraz odpowiedzieć tak, żeby raz na zawsze wygonić z głowy tego kawalera, wszelkie skłonności ku niej.

— Tak, Rudolf ma się dobrze, choć chorował — odparła.

— Rudolf? — zdziwiła się Lusia.

— Rudolf, nie pamiętasz siostrzyczko? Mój narzeczony — odparła z naciskiem.

Albert spuścił głowę i chrząknął. Wyglądał na zmieszanego. Telimena popatrzyła znacząco na Lusię. W jej brązowych oczach ujrzała coś w rodzaju nadziei i wdzięczności. Lusia zerknęła na swojego ukochanego. Nie wyglądał na zadowolonego, ale musiał pogodzić się z tym, że Telimena była dla niego niedostępna.

— Tak, pamiętam — odparła Lucyna.

— Lada dzień wracam do domu. Spodziewam się listu od niego.

— Och, myślisz, że ja mogłabym jeszcze chwilkę zostać? — zapytała zmartwiona szesnastolatka.

— Ciocia na pewno zachowa cię jeszcze z tydzień lub dwa — zażartowała.

— Tak bym chciała — rozmarzyła się i zerknęła na Alberta. Skierował ku niej swoją rozpogodzoną twarz.

— Mam nadzieję, że wasza ciocia nie pozbawi mnie tak doskonałego towarzystwa i… pozwoli pozostać Lusi jeszcze dłużej — odparł wesoło. Widać pogodził się prędko z przedstawiającymi się mu faktami. Telimena, choć bardziej przypadła mu do gustu pod względem urody, była dla niego niedostępna. Kochała kogoś. Zaś Lusia, która zdawała się nie widzieć świata poza nim, choć była troszkę nazbyt wygadana, mogła stanowić dla niego świetną towarzyszkę do rozmów. Bo Albert na razie nie widział w młodej panience poważnej kandydatki na narzeczoną. Wydawała się mu zbyt młoda, trochę może dziecinna, ale przy tym słodka i łagodna. Musiał Albert poukładać pewne sprawy w swojej głowie i sercu, zanim odwiedzi po raz drugi tę młodą damę. A spojrzawszy na Telimenę przez pryzmat jej dojrzałości i posiadania narzeczonego, pożałował, że nie poznał jej wcześniej. Teraz było już za późno, nie miał żadnego wyboru: musiał odpuścić.

22. Powrót na wieś

Listy potrafią nieraz zakłamać rzeczywistość, ale jak bardzo potrafią ożywić serce.


Nie rozstawał się z listem od niej, odkąd tylko go dostał. Od wczorajszego dnia przeczytał go kilkanaście razy. Przypomniał sobie, jak Teofil zastał go w łóżku. Było późne popołudnie, jeszcze nie miał dziś nic w ustach. Wciąż tylko chciał spać, żeby przespać ten ból. Pisał do późna, potem przysiadł do fortepianu, który stał w kącie jego sypialni i nie zważając na to, że obudzi zapewne służbę lub sąsiadów, zaczął grać. Grał do upadłego, póki go jasność dnia nie zastała. Utrudzony wylewaniem z siebie emocji i niewyspaniem, padł do łóżka o ósmej rano.

Teofil dostarczył mu list od Telimeny koło siedemnastej.

— Co u niej? — zapytał najpierw, zanim otworzył list. Miał nadzieję wyczytać w jego zachowaniu prawdę. Ale twarz służącego była pogodna, choć umęczona niepogodą. Zebrało się pani zimie na wiatr i śnieg.

— Była zaskoczona moim pojawieniem się. Ale proszę przeczytać list, aby dowiedzieć się więcej.

— Mam się czego obawiać?

— Nie — pokręcił głową, jakby o czymś wiedział.

Teraz, kiedy Rudolf jadąc powozem, przypominał sobie tę radość, którą poczuł na widok jej wyznań, nadal czuł te same emocje. Kochała go! Wyznawała mu, że za nim tęskniła i że szukała go na balu dwa dni temu. A on myślał, że jej serce zapałało do niego nienawiścią. Tylko to spotkanie jakoś wisiało nad nim, niczym topór, którego chciał uniknąć. Jeśli samymi listami wzbudził w niej taką miłość, to równie dobrze samym tylko swoim wyglądem mógł sprawić, że ta miłość zniknie i da początek pogardzie.

Wracał na wieś specjalnie dla niej, żeby móc do niej posyłać codziennie listy. Teofil miał za daleko do miasta, a wczoraj odbył długą podróż, w dodatku natrudził się ze znalezieniem domu, w którym zatrzymała się Telimena. Musiał uszanować tego dobrego przyjaciela, który drogi mu był niczym brat. Ponad to źle czuł się w mieście od pierwszego dnia przyjazdu. Źle kojarzył mu się ten pusty, smętny dom i ściany pokoju, które widziały niejedną jego rozpacz. Pokój w pałacu na wsi był już mu znany jako miejsce pisania listów do Ukochanej. Pomyślał sobie, że tamten dom chciałby sprzedać, żeby nigdy więcej nie musieć oglądać tej jadalni, w której pocałowała go ta ohydna prostytutka. Pragnął teraz odpocząć i nabrać sił. Od wczorajszego dnia odczuwał na przemian lęk i radość. Jakby te dwie walczyły w nim o swoje miejsce. Radością było myślenie o Telimenie i dalszym z nią pisaniu. Bo musiała się na to zgodzić, jeśli nadal chciała utrzymywać z nim znajomość. Lęk zaś związany był z życiem, które mogło jeszcze nie jednym go zaskoczyć. Od dawna marzył o stabilności, aby mieć u swojego boku taką jedną osobę, która będzie go rozumieć i będzie z nim na dobre i na złe. Wielkimi krokami zbliżała się do niego starość. Nie chciał pozostać na starość samotnym, chorym człowiekiem, który będzie tylko wyczekiwał dnia śmierci. Odkąd zaczął pisać, myślenie o śmierci odeszło precz, a zastąpiła je nadzieja. Nadzieja, która nosiła śliczne imię — Telimena. Musiał jej tylko jeszcze jakoś wytłumaczyć, że spotkanie z nim to nienajlepszy pomysł.

Kiedy znalazł się już w swojej sypialni, poczuł, że robi się lekki na duchu. Jego ciało nawet nabrało więcej sił.

— Kiedy zechce pan nadesłać list do panienki? — zapytał Teofil, który przyszedł tutaj razem z nim.

— Zaraz przysiądę i będziesz mógł go zawieźć. Tylko kiedy tam będziesz, nie zapomnij zapytać państwa Rojek, kiedy spodziewają się przybycia córki.

— Dobrze.


23 XI

„Ukochana Telimeno

Szczęście Moje Najśliczniejsze! Jakże to się stało, żeś tak szybko odwzajemniła moje uczucia? Kiedyż do się stało? Kiedy czytam te słowa, po raz nie wiem który, wydają mi się one snem. Ale tak bardzo się cieszę, że nie chciałbym tego stracić.

Właśnie wróciłem z podróży. Czekał tutaj na mnie wiernie mój pulpit do pisania, ten sam, na którym pisałem do Ciebie wszystkie listy. To cud, że mogę znów przysiąść na tym krześle i pisać do Ciebie i to w takim tonie, o jakim nie śmiałem śnić. Tak, listy potrafią nieraz zakłamać rzeczywistość, ale jak bardzo potrafią ożywić serce, kiedy są napisane odpowiednim stylem. Potrafią rozbudzić marzenia, przekazać to, czego język nie byłby w stanie wyrzec.

Kiedy czytałem o tym, że zemdlałaś na balu, bo mnie tam nie znalazłaś, to tak się poczułem, jakbym tam z Tobą był. Żałuję, że to ja nie mogłem wziąć Cię na ręce i zabrać do swojego domu. Mógłbym Cię pocieszyć, podać Ci co do picia i zapewnić, że jestem z Tobą i nigdzie się już nie ruszam. Ale moje życie to nie bajka i nie list. Ja zmagam się ze straszną przeszłością, podobnie jak nadchodzącą samotną przyszłością. Nie wiem, jak długo będzie nam nade pisać.

Widzisz, tak to ze mną jest. Na początku listu radowałem się, a teraz dopadł mnie smutek, że to się kiedyś skończy. Może to melancholia, a może po prostu uświadomienie sobie prawdy o sobie samym.


Twój wierny i niezmiennie kochający Cię

Rudolf


PS: napisz do mnie tak prędko, jak to tylko możliwe. Uwielbiam, gdy do mnie piszesz. Twoje słowa niosą mi nadzieję, że mój los nie będzie aż tak straszny.”


Odłożył piórko i westchnął.

— Och, kiedyż znów będzie mi dane otrzymać od Ciebie list, Najdroższa.

Musiał teraz uzbroić się w cierpliwość i zaczekać na jej odpowiedź. Miała lada dzień wrócić do domu.

— Zaczekam tyle, ile trzeba będzie.

23. Przeszkody

Kiedy szczęście staje na Twojej drodze, ciesz się z niego całym sobą i do upadłego!


O mały włos, a panienka Telimena Rojek nie przeciągnęła swojego pobytu w mieście o tydzień dłużej niż zamierzała. Bo tak się jakoś złożyło, że przemarzła na spacerze i rozbolało ją gardło. Ciocia Pelagia chciała za wszelką cenę pozostawić ją przy sobie w domu, póki dziewczyna nie dojdzie do siebie.

— Bo jak takie przeziębienie się rozpaprze, to nawet można umrzeć z tego! — panikowała, nie mogąc sobie wybaczyć, że stało się to u niej i to na spacerze, na który udały się razem. Bowiem jej ulubienica Tosia zażyczyła sobie w przed dzień wyjazdu pójść do sklepu. I to nie do byle jakiego, ponieważ miejscem tym okazała się księgarnia. Dziewczyna długo wybierała tomik wierszy, który jej zdaniem byłby odpowiedni na prezent — ale o tym to już wiedziała tylko sama Telimena. Gdyby ciocia wiedziała, że jej Tosia kupuje książkę dla Rudolfa, mężczyzny, którego dziewczyna nie widziała nigdy na oczy, wydałoby się jej to dziwne. Jednak po drodze do domu panienki nie ominęły wypytywania o jej wielbiciela.

— Jak że ma się ten mężczyzna, który ostatnimi czasy pisuje do ciebie? — zapytała, nie mogąc się doczekać, aż dziewczyna sama powierzy jej swój sekret. Pelagia traktowała córkę siostry jak swoje dziecko — wszak była jej matką chrzestną — dlatego nie mogła sobie darować, że dziewczyna nie darzy jej takim samym zaufaniem, jak rodzoną matkę.

— Nadal utrzymujemy znajomość — odparła Telimena, choć była zdumiona, skąd ciocia o tym wie. Domyśliła się, że może Lusia lub mama wspomniały jej o tej sprawie, być może nawet całkiem niechcący.

— Powiedz, a kim on jest?

— Jakby to cioci wytłumaczyć… nie wiem — odparła zgodnie z prawdą.

— Jakże to?! — dziwiła się.

— Porozumiewamy się jedynie na poziomie duchowym — wyjaśniła pobieżnie.

— Ach, to taka platoniczna znajomość — pojęła, a potem od razu wyobraziła sobie, jak przedstawia siostrzenicy prawdziwego kawalera z krwi i kości. „Przecież młoda dama nie może zaręczyć się z kimś i jedynie duchowo wziąć z nim ślub. „To nonsens!” Rozumowała po swojemu i dumała, jak tu panience wytłumaczyć, że takie znajomości nie mają żadnej przyszłości, jeśli nie odbywają się fizycznie, w rzeczywistości a nie w sferze marzeń. „Toż tak związku stworzyć się nie da! Jeszcze żeby go widziała, to co innego, ale tak…”

Na szczęście dla Telimeny, dotarły do domu i temat się urwał. Pelagii temat uciekł z głowy, aby wieczorem inne zmartwienie zaprzątnęło jej głowę. Tosia bowiem zgłosiła, że boli ją gardło. I ku niezadowoleniu i naleganiom cioci, aby została, dziewczyna i tak rano spakowała swoje rzeczy i wyruszyła w podróż. Jakie było jej wytłumaczenie?

— Ktoś bardzo mnie potrzebuje, kochana cioteczko.

— Któż? Jeśli nie kawaler, to ja już nic nie rozumiem! — Zachowanie panny zakrawało na szaleństwo. Tylko wielka miłość mogła skłonić ją do udania się w podróż z bolącym gardłem, zaczerwienionym nosem i ogólnym osłabieniem.

— Tak, kawaler — odparła i przytuliła ciocię na pożegnanie.

— Ten, co go nie znasz? — pytała dalej niepocieszona.

— Znam go, ale może nie tak, jak zna się fizycznie innych ludzi — wyjaśniła i pozostawiwszy Pelagię w dziwnym splątaniu logiki oraz uczuć, wsiadła do powozu, który już na nią czekał.

Mimo bólu gardła i dreszczy, dojechała szczęśliwie do domu. Tam już troskliwie zajęła się nią mama i służąca. Niestety Telimena musiała się położyć do łóżka.

— List. Czy dotarł? — zapytała w pierwszej kolejności, gdy zostały z mamą sam na sam.

— Tak — uśmiechnięta Alina i podała córce wiadomość od nieznajomego.

— Dziękuję! — Przycisnęła list do serca i uśmiechnęła się jak autentycznie zakochana panienka.

— Wiesz już chociaż, kto to jest? — zapytała ją mama.

— Znam jego imię.

— O, to już coś! — zażartowała. Córka wyglądała na taką, która pragnie zostać sam na sam z wiadomością, na którą długo i niecierpliwie czekała. Westchnęła więc i powstała, żeby zapewnić jej trochę intymności. Cieszyła ją widoczna w zachowaniu Telimeny zmiana, widać wszystko poukładało się między nimi, skoro dziewczyna była tak radosna i zakochana. — Zajrzę do ciebie później. — Pogładziła ją po głowie i wyszła.

Lenka z radością przełamała pieczęć i zaczęła czytać…

— Ale moje życie to nie bajka i nie list. Ja zmagam się ze straszną przeszłością, podobnie jak nadchodzącą samotną przyszłością — czytała szeptem i przeżywała każde słowo, czując jak w jej sercu znów pojawia się smutek. — Nie wiem, jak długo będzie nam nade pisać.

Widzisz, tak to ze mną jest. Na początku listu radowałem się, a teraz dopadł mnie smutek, że to się kiedyś skończy. Może to melancholia, a może po prostu uświadomienie sobie prawdy o sobie samym.

„Na litość Boską, przecież On znowu się ode mnie odsuwa! Zaraz znów stracę z nim kontakt! Muszę koniecznie coś zrobić, żeby odciągnąć na razie jego myśli w inną stronę, abym mogła wydobrzeć i ku niemu pojechać.”

Ucieszyła się, że wpadła wczoraj na pomysł, aby kupić dla niego te wiersze. Tchnęły one optymizmem, nadzieją, wiarą i miłością. Musiała odciągnąć jego myśli od tego cienia, w który zapatrzyło się jego serce.

— Och! Gdybym była zdrowa, pojechałabym już jutro! — pożałowała, że nie owinęła szyi szalikiem i że tak spieszyła się do tej księgarni, że nawdychała się mroźnego powietrza. Była przekonana, że gdyby nie to, pewnie nie byłaby chora.

Wstała z łóżka mimo przestróg, jakie dawała jej mama, i przysiadła do pulpitu, żeby napisać list do Rudolfa. Nie mogła wspomnieć mu o chorobie, aby się nie martwił. Mogła natomiast napisać mu o czymś dobrym i ładnym.


24 XI

„Drogi Rudolfie!

Ja już w domu. Wróciłam właśnie i niezwłocznie przystępuję do pisania.

Pewnie zdumiewa Cię, że Teofil dał Ci ode mnie prezent. Nie mogłam się powstrzymać, aby na ostatnim spacerze w mieście, nie wstąpić do księgarni, żeby kupić coś dla Ciebie. Przesyłam Ci zatem tomik wierszy — najpiękniejszych, jakie tylko udało mi się znaleźć. Jest w nich zachwyt nad pięknem natury, marzenia o pogodnej przyszłości, wszystko czego może dusza pragnąć i serce przytulić. Tym tomikiem pragnę i ja Ciebie przytulić mocno do mojego serca. Kiedy będziesz czytał te wiersze, myśl w tedy o mnie. Niech Ci one rozpogodzą pochmurne dni i przyniosą radość, gdy będziesz od niej daleki. Każdego dnia wypisuj na kartce werset, który przypadnie Ci do gustu. Jeśli spodoba Ci się ta zabawa, daj mi znać, a kupię następny tomik i wyślę, jak tylko będę mogła.

Nie smuć mnie więcej mówieniem, że nasze pisanie się skończy. Lepiej skup się na tym, co jest teraz i ciesz się tym. Kiedy szczęście staje na Twojej drodze, ciesz się z niego całym sobą i do upadłego!


Telimena


PS: jak minęła Ci podróż? Mówiłeś, że gdzieś podróżowałeś.”

24. Promyk nadziei

Och, gdybyż istniał jakiś sposób, który zmieniałby brzydkiego człowieka w pięknego, już gnałbym do Ciebie, aby zagrzać się w Twoich ramionach.


Doceniał to, że Telimena chce podtrzymać go na duchu swoimi pozytywnymi słowami. Doskonale wiedział, że próbuje odwrócić jego serce ku innym sprawom. Tomik, owszem, podobał mu się, ale nie miał siły na to, aby codziennie zapisywać na kartce wybrany werset. Czuł, że szukając na siłę szczęścia w tych zdaniach, oszukuje samego siebie. Rudolf czuł się źle, nadal nękały go złe myśli dotyczące przeszłości i jego przyszłości. Dręczył go lęk, którego nie rozumiał, jakby nie potrafił czuć niczego innego. I do tego ta nieustanna tęsknota za kimś lub za czymś, która narastała w trakcie zachodów słońca. Kiedy gasł dzień i nastawała ciemność, osamotniony w czterech ścianach, Rudolf, tęsknił do obecności drugiej osoby. Teofil był mu bliski, ale on jednak był tylko służącym, który wypełniał jego polecenia. Natomiast osoby, które powinny być przy nim, czyli ciotka oraz młodszy brat, nie interesowali się nim i nie utrzymywali z nim żadnego kontaktu. Wiedział, że sam jest temu winien, przecież odciął się od nich. Żył w izolacji, nie chciał nikogo widzieć, dlatego właśnie wszyscy uznali go za martwego za życia. Jedynie Telimena, dziewczyna, którą znał tylko z marzeń i listów, interesowała się nim żywo. Dlatego po trzech, wymuszonych w swoim optymistycznym wydźwięku, listach, nie był już w stanie dłużej jej okłamywać.


28 XI

„Najdroższa Telimeno

Dłużej już nie umiem udawać, że wszystko u mnie dobrze i że Twój optymizm trzyma mnie na duchu. Nie robię tego, o co mnie prosiłaś, nie zapisuję wersów z tomiku, aby codziennie patrzeć ku dobrym sprawom. Nie umiem cieszyć się każdym dniem, bo na każdym kroku czuję się niezwykle samotny. Właściwie to nie mam siły nawet pisać. Taki już jestem, że na koniec roku dopada mnie melancholia i nie umiem znaleźć sobie miejsca. A nasila się to wraz z tym, jak dni stają się coraz krótsze i zimniejsze.

Czuję się źle psychicznie i fizycznie. Nie ogrzewa mnie nawet ciepło kominka, tak jest mi zimno. Gdyby był ze mną ktoś przez cały ten czas, tuż obok, na wyciągnięcie ręki… Ale to się nigdy nie może zdarzyć. Jestem jak rozbitek na wyspie, otoczony ciemnością, szukający drogi, której nie ma. Być może moje słowa zasmucą Cię i rozczarują, ale wiedz, że to nie Twoja wina. Są sprawy, na które nie mamy żadnego wpływu. Jedynie dla Ciebie jeszcze się trzymam, nie chcąc się z Tobą żegnać przedwcześnie. Och, gdybyż istniał jakiś sposób, który zmieniałby brzydkiego człowieka w pięknego, już gnałbym do Ciebie, aby zagrzać się w Twoich ramionach.


Samotny i opuszczony

Rudolf”


Skończył pisać list, nie wiedząc, jakie pociągnie on za sobą konsekwencje. Zalakował wiadomość i wezwał swojego wiernego sługę.

— Teofilu, zanim zawieziesz list Telimenie, proszę, poszukaj w moich książkach tomików wierszy — mówił i układał się w łóżku. Kolejny dzień miał zamiar przespać, ale najpierw chciał jakoś wynagrodzić panience swój smutny nastrój i pocieszyć ją. Wiedział, że przejmie się tym, że jej starania poszły na marne. Tak bardzo starała się odciągnąć go od ciemności, w której żył.

Teofil znalazł pięć starych, pisanych jeszcze ręcznie, tomików.

— Które będą odpowiednie? — zapytał pana, położywszy je przed nim na kołdrze. Rudolf ocenił przesłanie treści tych cienkich książeczek i wybrał te, które najbardziej odpowiadały jego nastrojowi. Zupełnie nie przemyślał konsekwencji swojego postępowania. Po prostu wybrał tomik trenów, żałobnych wierszy kierowanych przez autora do zmarłych, bliskich mu osób. Teofil nie wiedział, co kryje treść książki, zdał się na gust pana. Gdyby wiedział, z pewnością rozradziłby mu taki wybór.

Wierny sługa wsiadł na konia i pojechał do panienki Telimeny, aby dostarczyć codzienną korespondencję. Cieszył się, że nie musi już kursować tak daleko, między wsią i miastem. Z pałacu do dworku było nieco ponad kilometr w linii prostej.

„Tak blisko siebie mieszkają, a każde z nich krąży w swoim małym światku, jakby w rozległym kosmosie.” — zaśmiał się gorzko Teofil. Zatrzymawszy się na podwórzu przed dworem, wszedł na ganek i od razu został wpuszczony do środka, dzięki obecności służącej, która odśnieżała schody. Myślał, że tym razem też będzie musiał udać się osobiście do pokoju panienki — wiedział, że jest chora, nie wspomniał jednak o tym hrabiemu, bo go o to poprosiła. Tym razem jednak został zaprowadzony do saloniku. Dziewczyna wygrzewała się na fotelu przed kominkiem. Na jego widok skinęła głową, aby się zbliżył.

— To prezent od pana — podał jej tomik trenów.

Uśmiechnięta, choć blada i mizerna, panienka wzięła do rąk książkę. Kiedy jednak przeczytała już sam tytuł, z jej ust znikł uśmiech, a pojawił się grymas smutku. Dziewczyna otworzyła tomik i przejrzała pobieżnie zawartość.

— Co to ma znaczyć, Teofilu? — popatrzyła na niego przestraszona.

— Nie rozumiem, panienko — zdziwił się.

— To treny! Wiersze żałobne! Czy z nim jest gorzej? — zapatrzyła się na niego.

— Ja… — mówił zakłopotany– nie wiem. Kazał mi to dać panience.

Telimena prędko otworzyła list i zaczęła go czytać.

— Niedobrze. Bardzo niedobrze — mówiła pod nosem, kiedy czytała. Przez chwilę milczała w zastanowieniu. Potem podniosła się i opuściła salonik. Wróciła dosyć prędko, z gotową odpowiedzią. Później kazała mu jeszcze chwilę zaczekać, wyglądając przez okno na podwórze.

— Odprowadzę cię do wyjścia — oznajmiła w końcu i razem z nim udała się drzwi. Tam zarzuciła na siebie kożuszek zimowy oraz chustę.

— Wychodzi panienka? — zdziwił się. — Przecież jest panienka chora?

— Teofilu, pamiętasz, jak obiecałeś mi, pewną rzecz? Wtedy w mieście? — mówiła i zakładała buty. Zerknęła na niego znacząco. Teofil domyślił się, co dziewczyna ma zamiar zrobić.

— Pan będzie się na mnie gniewał — powiedział jeszcze, zanim to się stanie.

— W takim razie udawaj, że nie wiesz o niczym. Tylko jedź prosto do celu — poprosiła, a on skinął jej głową.

Jechał do pałacu okrężną drogą, tak aby zrobić zgodnie z wolą pana wszystko, o co go poprosił. Wiedział, że ktoś go śledzi, ale zdawał się to bagatelizować. Zatrzymawszy konia na rozstaju dróg w lesie, obejrzał się przez ramię. Drobna, opatulona chustą osóbka, jechała w ślad zanim na szczupłym, włochatym kucu. Panienka Telimena Rojek. W swoich działaniach była nieustępliwa, parła do celu, nawet mimo złego samopoczucia. Zaczekał, aż zbliży się ona na odległość dwudziestu metrów i ruszył właściwą drogą. Nie wiedział, jak daleko dziewczyna zabrnie dziś w swoich poszukiwaniach. Miał nadzieję, że uda się do samego pałacu, aby zobaczyć hrabiego. Kiedy w końcu dotarł na pagórek, z którego w dole widać już było pałac, obejrzał się za siebie ponownie. Musiał na nią zaczekać — jechała powoli. Potem zaczął zjeżdżać ku pałacowi… Wkrótce stanął przed drzwiami domostwa. Obejrzał się jeszcze, gdzie jest Telimena. Zatrzymała konia w połowie wzgórza, na pochyłej drodze. Nie miała odwagi, aby podjechać bliżej czy zdała sobie właśnie sprawę z tego, kim był nadawca jej listów? Zobaczył jeszcze jak niewielka postać odwraca wierzchowca i galopem rusza ku górze. Pojął, że się domyśliła.

25. Hrabia Rudolf Michałowski

Mamo, chyba wiem, kto do mnie pisze listy.


Wróciła do domu zmęczona i zdumiona. Osłabiona chorobą, która już prawie dobiegła końca, oraz chłodem zimy, zasiadła przed kominkiem i zażyczyła sobie herbaty. Była w szoku. Wiedziała, kto mieszkał w dolinie za lasem. Że był to wielki pan hrabia, który niedawno umarł. Lecz kto mieszkał tam teraz? Nie wiedziała. Przed dom zajechały sanie — dały o sobie znać radosnym dźwiękiem dzwoneczków. Wesołe rozmowy dzieci, szczekanie psa… Wkrótce jej rozmyślania przerwało także nadejście rozbrykanych chłopców i Małgosi, którą mama prowadziła za rękę. Właśnie wrócili z kuligu, na który bardzo chciała się udać.

— Jakże się czujesz, kochanie? — zapytała mama Alina. Podeszła i dotknęła jej zimnego policzka. — A co to? Coś ty taka zimna?!

— Byłam na zewnątrz — odparła cicho, zapatrzona przed siebie.

— Ach… ale po co? Czy coś się stało?

— Mamo, mamo! Ignaś zabrał mi laaalkęęę — zapłakała Małgosia.

— Ignasiu! Tak nie wolno! Oddaj natychmiast siostrze lalkę! — zdenerwowała się mama. Psotnik gonił po salonie i uciekał przed siostrzyczką, której nie chciał oddać zabawki. Sytuację rozwiązał mądrzejszy od nich Michał. Zatrzymał chłopca i odebrał mu zabawkę, którą następnie oddał małej.

— Brawo! Bohater! — pochwaliła go matula. Michaś wyprężył pierś do przodu, a Ignacy nadąsany opuścił salon. Mama wezwała dzwonkiem służącą i kazała jej podać dzieciom gorący napar z ziół, aby i one się nie przeziębiły.

Kiedy to niesforne stadko wyciszyło się, kobieta przysiadła obok swojej najstarszej córki i zapytała:

— To po co wychodziłaś?

— Mamo, muszę porozmawiać z tobą na osobności — poprosiła, widząc, że młodsze dzieci przysłuchują się ich rozmowie. Podniosła się i razem z mamą wyszła z salonu. Stamtąd udały się prosto do pokoiku Telimeny.

— Wskakuj pod kołdrę, bo nigdy nie wyleczysz się z tego przeziębienia — rozkazała jej troskliwa rodzicielka. A kiedy już jej dziecko było opatulone po samą szyję, zamieniła się w słuch. — No, to co tam mojej ślicznej córci dolega?

— Tam w dolinie, ten pałac…

— Pałac hrabiego Michałowskiego.

— On umarł.

— Tak, ale już blisko rok będzie. A co?

— Kto tam teraz mieszka?

— Mieszka?! — zdziwiła się.

— Tak, tam ktoś mieszka.

— Hmm… z tego co pamiętam, to hrabia miał dwóch synów. Jednego pamiętam całkiem dobrze, bo go widywałam, ale jego tu od dawna nie ma. Drugiego nie widziałam nigdy. Ale o tym to straszne słuchy krążyły.

— Jakie? — poczuła, jak przechodzą po niej ciarki.

— Mówili, że wygląda jak potwór. Nie wychodził z domu wcale. Wyjechał stąd jakieś piętnaście lat temu.

— Myślisz, że wrócił?

— Nie wiem, nie mam pojęcia. A co?

Zawahała się czy wyznawać mamie prawdę. Powstrzymała się w ostatniej chwili.

— A nic. Bo tak się zastanawiałam, czy dom stoi pusty. To taki wielki dom…

— Tak, wielki. Ale po co wychodziłaś z domu?

— Pies szczekał i… posłaniec był od Rudolfa.

— Wiesz, tak sobie teraz przypomniałam, że temu synowi hrabiego było na imię Rudolf — zapatrzyła się na twarz córki. Jak na dłoni ujrzała, że dziewczyna się speszyła. — Telimeno.

— Mamo, chyba wiem, kto do mnie pisze listy.

26. Kilka słów

Gdyby choć przez chwilę był w stanie wyobrazić ją sobie jako zwyczajną dziewczynę, pozwoliłby jej się z sobą spotkać i poznać osobiście.


28 XI

„Jedynym lekarstwem na Twoje troski, Rudolfie, jestem ja, więc pozwól mi do siebie przyjechać.


Telimena


PS: te treny są okropne! Mam nadzieję, że ich nie czytałeś i że nie masz ich więcej w zanadrzu! Jeśli tak, broń Boże ich nie czytaj!”


Hrabia był z siebie bardzo niezadowolony, że tak niezręcznie wybrał wiersze dla bliskiej mu osóbki. Wyglądało na to, że panienka się zdenerwowała. Jeszcze napisała tak krótko… Jego smutek stał się powodem kolejnych nalegań o pozwolenie na spotkanie. Doskonale wiedział, co się stanie, kiedy Telimena go ujrzy. Cała jej miłość ustąpi miejsca pogardzie, a tego by nie zniósł. Musiał przemyśleć dalsze swoje działanie, jak utrzymać z nią kontakt, ale jednocześnie nie dopuścić jej do siebie. Dlatego nie odpisał na jej list od razu. Dał sobie czas do namysłu.

— Jak zachowywała się panienka, kiedy dałeś jej list? — zapytał swojego sługę drugi raz tego dnia. Leżał w łóżku osłabiony.

Cierpliwy Teofil, który dotrzymywał mu towarzystwa przy obiedzie, odpowiedział:

— Panienka przestraszyła się widoku trenów. A czytając list, mówiła, że z panem jest bardzo źle.

— Czy coś jeszcze mówiła?

— Nie. Ale odprowadziła mnie do drzwi — na tym fakcie miał zamiar poprzestać.

— O tym mi wcześniej nie powiedziałeś! — zdenerwował się, jakby to coś wnosiło do całej sytuacji. Hrabia czepiał się każdego jego zdania, aby mieć szerszy pogląd na sytuację. Ale mimo dobrych chęci błądził, nie umiejąc znaleźć wyjścia z sytuacji.

— Co napisała panienka? — zagadnął sługa.

— Chce się ze mną spotkać.

— Dlaczego pan jej na to nie pozwoli?

— Bo kiedy mnie ujrzy, to… — pochylił głowę i dokończył — jej miłość zamieni się w pogardę.

— Nie uważam tak. Panienka Telimena jest bardzo dobrą osobą. Żeby mógł pan hrabia choć raz widzieć przejęcie na jej twarzy, te emocje, którymi ona aż kipi w stosunku do pana… — urwał, jakby się zagalopował.

Podniósł głowę zaciekawiony.

— Mów dalej! — ponaglił go.

— Panienka Telimena… tooo bardzo wrażliwa dama.

— Nie, mów mi o jej wyglądzie.

— Jest o głowę niższa ode mnie, czyli od pana hrabiego także. Jest szczupła, ma ładną figurę. A jej pofalowane, ciemnobrązowe włosy sięgają jej do pasa.

— A oczy? Jakiego koloru ma oczy?

— Błękitne, bardzo jasne, a do tego ciemne brwi.

— A usta? — pytał hrabia z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie to, co mówił do niego Teofil.

— Pełne, malinowe.

— Karnacja?

— Blada, delikatna.

Hrabia zakrył twarz drżącą dłonią. Wyobrażenie ukochanej przybrało w jego myślach obraz bogini piękna. Nie umiał przyprawić tego ideału żadną rysą czy skazą. To sprawiło, że Rudolf poczuł strach — Telimena stała się dla niego niedostępną boginią, której nie śmiałby ujrzeć twarzą w twarz. Nawet przez moment nie wyobrażał sobie, że jej buzia może mieć wady, podobnie jak jej zachowanie nie być idealne. To właśnie czyniła platoniczna miłość z panem hrabią, zamieniała jego życie w piekło. Gdyby choć przez chwilę był w stanie wyobrazić ją sobie jako zwyczajną dziewczynę, pozwoliłby jej się z sobą spotkać i poznać osobiście.

— Ona nigdy nie może mnie zobaczyć. Nigdy! — warknął Rudolf i nakrył się kołdrą po sam czubek głowy.

„To nieuniknione, panie hrabio. Nadchodzi ten dzień, że będzie musiał pan stawić tej ślicznej istotce czoła.” — pomyślał Teofil.

27. Wbrew jego zakazom

Niech się panienka uśmiecha i nie da się zastraszyć.


Zatem jej ukochany Rudolf był panem hrabią, spadkobiercą Michałowskiego. Potwierdzała to obecność jego wytwornego sługi w tym salonie. Na samą myśl, kim był i jak wiele miał lat, czuła się speszona. Ona była jedynie córką szlachcica, choć szanowanego i wcale nie biednego. Ale była także od niego młodsza. Mama powiedziała, że Rudolf musi mieć koło czterdziestu lat. Ona miała ich zaledwie dwadzieścia dwa, w grudniu miała skończyć dwadzieścia trzy. Co zobaczył w niej ten hrabia, że tak się do niej przywiązał?

„Och, jakże musiałam się mu wydać niegrzeczna, kiedy przeczytał ten ostatni list. Ja śmiałam żądać od niego spotkania! Ja, która jestem niższego stanu, w dodatku taka młoda.”

Przeczytała list od niego w obecności posłańca, który cierpliwie oczekiwał na jej ruch.


29 XI

„Najdroższa Telimeno

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.16