E-book
23.07
drukowana A5
40.99
Brudna proza

Bezpłatny fragment - Brudna proza


5
Objętość:
230 str.
ISBN:
978-83-8324-117-3
E-book
za 23.07
drukowana A5
za 40.99

Mojej żonie Weronice. Za wiarę i wsparcie.

Wielka Puszcza

Karina Dąbrowska siedziała kilka metrów nad ziemią, na rosnącym na skraju Wielkiej Puszczy starym świerku. Trzymała się mocno masywnego pnia drzewa, starając się, by łzy cisnące się jej do błękitnych oczu, nie popłynęły teraz żałośnie w dół różowych policzków. Dziś nie ma czasu na płacz. Dziś jest czas na walkę. Oddychała głęboko świeżym, leśnym powietrzem. Od zawsze doceniała piękno i klimat Wielkiej Puszczy. Kiedy była małą dziewczynką, ledwo uczącą się stawiać pierwsze kroki na tym łez padole, babcia, która była bardzo mądrą kobietą, zabierała ją na wycieczki do prastarej puszczy. Uczyła odróżniać od siebie różne gatunki drzew i roślin. Uczyła, które grzyby są jadalne, a które trujące, jakie jagody można zerwać i zjeść ze smakiem, a których lepiej nie ruszać. Przede wszystkim jednak, pokazała wnuczce, jaki piękny potrafi być otaczający nas świat i jaki bogaty potrafi być człowiek, jeśli nauczy się doceniać i szanować to, co tak często w dzisiejszych czasach jest niszczone i nieistotne — naturę. Dzięki mądrości i miłości starej babki, Karina już od najmłodszych lat z wielkim zapałem brała udział w różnego rodzaju akcjach mających na celu uratowanie naszej planety. W szkole było to dosyć popularne, acz przynoszące niewiele pożytku „Sprzątanie Świata”, na studiach, później zaś, aktywne wspieranie poważniejszych organizacji. Olbrzymie wyspy śmieci dryfujące po Pacyfiku, zwierzęta umierające masowo, uwięzione w plastikowych siatkach, wycieki tankowców z ropą, zasyfione plaże po sezonie wakacyjnym, śmieci wywożone nocą do lasów. To wszystko było winą najgorszego i najniebezpieczniejszego dziecka Matki Ziemi — człowieka.

Karina, teraz już dorosła i piękna kobieta, siedziała na jednej z grubszych gałęzi starego świerka. Rósł tu zanim przyszła na świat, zanim przyszła na świat jej matka, a nawet i jej babka. Masywne szyszki pięknego drzewa, były jej jedynym towarzystwem, gdy patrzyła z góry na gromadzące się na skraju puszczy wielkie, żółte buldożery. Głośny warkot silników, olbrzymich maszyn już dawno wypędził w głąb lasu, wszystkie żyjące w koronach drzew i gęstych trawach zwierzęta. Między maszynami, krzątali się ludzie ubrani w żółte kaski i odblaskowe kamizelki, dzierżący w dłoniach piły łańcuchowe i łopaty. Krzyczeli coś między sobą, wskazując rękoma puszczę i kiwali porozumiewawczo głowami. W oddali, za „armią” robotników stały zaparkowane dwa czarne mercedesy. Z jednego z nich wysiadł, wkładając w tą czynność niewyobrażalnie dużo wysiłku, obleśnie gruby mężczyzna w czarnym garniturze. Jego trzy obwisłe od nadmiaru tkanki tłuszczowej, podbródki trzęsły się jak galareta, kiedy zbliżył się o kilka kroków w stronę planowanej wycinki. Zza poły marynarki wyciągnął grube cygaro i odpalił je przy pomocy bogato zdobionej, benzynowej zapalniczki. Zaciągnął się głęboko i wypuścił chmurę szarego, gęstego dymu, obnażając krzywe zęby w złowieszczym uśmiechu. Po chwili, z drugiego samochodu wysiadł niski i krępy mężczyzna dołączając do grubasa. Założył żółty kask budowlany i wyciągnął plany wycinki objaśniając coś, przeraźliwie otyłemu ministrowi środowiska. Karina słyszała już kilkukrotnie z doniesień medialnych o „genialnym” pomyśle, postawienia na terenie Wielkiej Puszczy olbrzymiego, ekskluzywnego hotelu. Nie dawała jednak wiary tym doniesieniom. Te rozległe lasy i bory od dłuższego czasu czekały na włączenie ich terenu w program „Natura 2000”, lecz sprawa jakoś dziwnie ucichła kilka miesięcy temu. Teraz wiedziała już dlaczego. Nowy, ekskluzywny hotel, jak przekonywali w mediach ministrowie środowiska i turystki, miał rozkręcić turystykę w tej części kraju, za sprawą pięknego otoczenia naturalnego. W przyszłości miały tu powstać również różnego rodzaju sanatoria i ośrodki wypoczynkowe, by ludzie mogli przebywać i relaksować się w otoczeniu piękna przyrody. Takie inwestycję miały „rozbujać” gospodarkę w tej części kraju. Prawda była jednak dużo prostsza i bardziej prymitywna. Chodziło o wypchanie pieniędzmi kieszeni odpowiednich osób. Młodą aktywistkę, bolał dodatkowo fakt, że została na polu walki sama. Wszyscy jej koledzy, z którymi nie raz i nie dwa robili coś dobrego dla świata, dla ich wspólnej Matki Ziemi, nie odbierali teraz od niej telefonów lub byli chorzy czy bardzo zajęci. Chciała zebrać w tym miejscu jak najwięcej myślących tak jak ona ludzi, żeby uniemożliwić wycinkę tych wspaniałych lasów. Została jednak sama jak palec. I domyślała się dlaczego. Podejrzewała, że pierwsze skrzypce zagrała w tym temacie korupcja… Pieniądz. Pieniądz to olbrzymia siła.

Karina podniosła się i stanęła wypychając do przodu pełne piersi. Oczy jej drgały ze złości i jednoczesnego strachu. Drżała na całym ciele. Wyciągnęła z wojskowego plecaka, duży megafon i krzyknęła przez niego z całych sił.

— Precz z hotelem, precz z wycinką, przecz z hotelem, precz z wycinką!

Protesty dziewczyny potoczyły się echem na skraju puszczy. Nigdy w życiu nie użyła by megafonu w żadnym lesie czy miejscach zamieszkiwanych przez dzikie zwierzęta. Ta sytuacja była jednak zupełnie inna. Nie miała wyboru. Poza tym, przez dźwięki wydawane przez wielkie buldożery, cała zwierzyna i tak uciekła w popłochu w głąb starej puszczy. Kiedy dźwięk postulatów dobiegł do uszu ministra środowiska, który w dalszym ciągu pykał cygaro, przyglądając się mapom, pokazywanym przez kierownika budowy, jego świńskie oczka zwęziły się ze złością.

— Co? To? Kurwa? Ma? Być?!

Artykułował pojedyncze słowa, a jego okrągła gęba czerwona od pitego w dużych ilościach alkoholu, zrobiła się jeszcze bardziej czerwona. Przecież nie miało tutaj być żadnych pieprzonych zielonych! Trzy tłuste podbródki zatańczyły, każdy w inna stronę.

— Wiesiu… — zaczął ostrożnie kierownik budowy i popatrzył przez lornetkę zawieszoną na szyi — Zielonych chyba nie ma… jakaś dziewczyna, siedzi na drzewie i wydziera się przez megafon. Ale nikogo innego nie widzę.

— Cholera — minister środowiska zrobił kilka kroków, to w jedną, to w drugą stronę — Nie no, nie! Andrzej zapewniał że wszystko załatwione i że nie będzie żadnych problemów. Pieprzony dureń! Jakaś zasrana aktywistka nie pokrzyżuje moich planów, za dużo pieniędzy zainwestowałem we wszystkie pozwolenia, za dużo kontaktów poruszyłem żeby teraz opóźniała mnie jakaś nawiedzona baba!

Krzyczał ze złością opluwając kropelkami śliny wszystko dookoła. Grubas zatrzymał się w końcu i powiedział stanowczo, podnosząc tłusty palec na kierownika budowy.

— Janusz, ona ma zniknąć, rozumiesz? Jadę zaraz do domu, a wycinka ma się zacząć natychmiast!

— Ale Wiesiu, co mam niby zrobić?

— Gówno mnie to obchodzi, możesz ją nawet zakopać w lesie, ma zniknąć i przestać drzeć tego ryja! Z oddali nadal dochodziły ich protesty Kariny.

— A policja? A media? — spytał przejęty kierownik.

— A widzisz tu gdzieś policję i media? — spytał jakby rozbawiony już minister — Nie widzisz. A wiesz dlaczego mój przyjacielu? Bo pieniądz, pieniądz to potężna siła.

Oczy mu błysnęły na te słowa, odwrócił się i ruszył pokracznym krokiem w stronę czarnego mercedesa. Gdy do niego wsiadał, obejrzał się jeszcze na kierownika.

— Janusz, jeśli dasz dupy, to możesz zapomnieć o następnych przetargach. I żeby wyżywić rodzinę, dupy będzie musiał dawać twoja żona.

Z trudem wcisnął się do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Czarny mercedes ruszył i jadąc po nierównej ziemi, zniknął za pagórkiem. Kierownik budowy przełknął głośno ślinę i spojrzał w stronę puszczy. Wyciągnął paczkę czerwonych marlboro i zapalił jednego. Szybkim krokiem ruszył w stronę buldożerów.

— Kazik! Gdzie jest kurwa Kazik?! — Krzyczał Janusz mijając rozmawiających pracowników.

— Siedzi w siedemnastce, panie kierowniku — odpowiedział mu któryś z nich spluwając na ziemię gęstą flegmą.

— Siedemnastka… siedemnastka… — mruczał pod nosem, szukając odpowiedniej maszyny. W końcu, wypatrzył odpowiednią koparkę z tym właśnie wymalowanym na kabinie numerem i podbiegł do niej. Za kierownicą siedział z założoną nogą, wielki brodaty facet w czapeczce z daszkiem popularnej marki. Aparycja jaką emanował wiele o nim mówiła. Niedawno wyszedł z więzienia za znęcanie się nad swoją rodziną i na tą chwilę miał założoną niebieską kartę. Siedział rozwalony na fotelu i przeglądał w telefonie głupoty, jakimi codziennie jest bombardowana ludzkość. W drugiej ręce trzymał czarną puszkę z mocnym piwem. Janusz zatrudnił go na czarno na prośbę swojego dobrego znajomego z prokuratury, którego odrażający osobnik był bratem.

— Kazik, w mordę jebane, ledwo przyjechałeś do roboty i już walisz browar! — obruszył się kierownik budowy. Brodaty wielkolud spojrzał na niego od niechcenia, wychylił resztę zawartości z puszki, zgniótł ją i cisną na ziemię. Beknął.

— Przestań, Janusz… przecież widzisz, że nic się na razie nie dzieje, a w kabinie jest gorąco jak w krematorium — Czknął i beknął raz jeszcze — W dodatku ta dziewucha tak się wydziera, że aż łeb pęka.

Janusz spojrzał w stronę świerku na którym stała młoda dziewczyna, wykrzykując swoje postulaty przez sprzęt nagłaśniający.

— No właśnie ja do ciebie w tej sprawie… — zaczął niepewnie Janusz — Słuchaj, póki ona będzie siedzieć na tym drzewie, to nie ruszymy. Wszystko jest już zaklepane, a i tak jesteśmy już spóźnieni z tym etapem robót. Zwal ją z tego drzewa, i zrób coś żeby… po prostu ją ucisz i dopilnuj żeby nie polazła potem na policję czy coś.

Przełknął z trudem ślinę, a na jego czole pojawiły się kropelki potu.

— Zaraz, zaraz — pokiwał palcem Kazik — czy ty mnie prosisz o to żebym ją…

— Proszę cię tylko żebyśmy mogli ruszyć z robotą. Wiesz… właściwie to ciebie tu nie ma, pracujesz na czarno. Wymyśl coś, a pogadamy o podwyżce, minister środowiska na pewno nie pozwoli, żeby spotkała cię krzywdą, a i pieniądze na pewno ci się przydadzą — kierownik mrugnął do niego porozumiewawczo okiem — W każdym razie masz od niego zielone światło.

Wielkolud podrapał się po spoconej brodzie.

— Nooo, w sumie jakby się tak zastanowić to… faktycznie przydało by się trochę grosza — zaśmiał się obleśnie — Ostatnio przegrałem trochę na maszynach i wiesz, przydałoby się trochę odkuć. Kazik spojrzał wymownie na swojego pracodawcę. Patrzyli na siebie przez chwilę, aż Janusz zaklął pod nosem i wyciągnął z kieszeni gruby plik banknotów. Wyliczył z niego sporą sumkę i podał brodaczowi który sięgnął po gotówkę z kabiny.

— Wiesz, przegrałem trochę więcej niż…

— Dobra kurwa, już dobra, masz — warknął kierownik i podał Kazikowi jeszcze kilka banknotów. — Tak będzie dobrze?

— Lepiej, lepiej ale wiesz co na firmie stoi firmowa Rapidka, a ja niedawno straciłem samochód…

— Dobra bierz ją, ale nie przeginaj pały, ruszaj!

Dryblas schował pieniądze do kieszeni i szczerząc zepsute zęby, odpalił koparkę. Maszyna ryknęła, a z rury wydechowej buchnęła chmura czarnych spalin. Buldożer ruszył w stronę puszczy.

— Precz z hotelem, precz z wycin… — Karina urwała, zauważając zbliżającą się do niej koparkę. Co do cholery? Tego się nie spodziewała. Metalowa łycha maszyny, rąbnęła z impetem w pień świerka na którym stała. Drzewo zatrzęsło się w posadach. Dziewczyna złapała się kurczowo pnia świerku, który rósł tu od lat. Megafon wypadł jej z dłoni i spadł na ziemię, niknąc w krzakach. Za chwilę nastąpiło następne uderzenie. Mało brakowało by się puściła i spadła w gęstwinę poniżej. Buldożer, zaczął podkopywać korzenie drzewa, a to trzęsło się i trzaskało. Na kabinę spadały spore szyszki, strącone z gałęzi.

— Przestań, przestań! — Krzyk Kariny ginął gdzieś w ryku silnika. Nigdy się tak nie bała. Nie wiedziała jeszcze jednak, jaką wysoką cenę zapłaci za wiarę w swoje ideały. Stare drzewo, ustąpiło w końcu pod naporem żółtego buldożera i powoli, zahaczając o inne świerki, zaczęło opadać na trawiastą ziemię. Młoda dziewczyna spadła w gęste runo leśne, amortyzując upadek gałęziami, o które uderzała w locie. Nabiła sobie kilka siniaków, a zadrapania jakich doznała na całym ciele były bolesne i głębokie. Jakimś cudem jednak nie złamała sobie żadnej kości. Leżała teraz w gęstych zaroślach, łkając cicho. Podniosła lekko głowę rozglądając się dookoła tyle, na ile mogła. Ryk silnika nie umilkł, jednak nie chodził już na wysokich obrotach. Kątem oka dostrzegła wielkiego, brodatego mężczyznę w czapce z daszkiem, który szedł w jej kierunku, torując sobie drogę przez gałęzie rękoma. Jego paskudny uśmiech wywoływał w niej przerażenie. Mimo poobijanego ciała, zerwała się na równe nogi i puściła się biegiem w głąb puszczy. Już po pierwszym kroku wiedziała, że ma zwichniętą kostkę. Mimo to, biegła przez gęstą puszczę, kuśtykając jak ranne zwierzę. Wiedziała jednak, że nie ma prawa się zatrzymywać, ani oglądać za siebie. Słyszała za sobą tupot ciężkich kroków. Długo biegła zanim wypadła na sporą polanę, otoczoną starymi drzewami. Pogoda była ładna, świeciło słońce, a niebo było przejrzyste. Nagle została powalona na ziemie przez ogromny ciężar.

— A dokąd to uciekasz króliczku?

Ogromny, śmierdzący piwem i potem mężczyzna zwalił się na nią, dysząc ciężko. Krzyknęła. Prześliznęła się na bok i z całej siły jaką w sobie miała kopnęła napastnika w paskudną gębę. Nos chrupnął nieprzyjemnie, a Kazik ryknął krótko. Spojrzał na nią wzrokiem pełnym złości. Ponownie się na nią rzucił i uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Wielkimi jak bochny chleba dłońmi, zdarł z niej jeansy i rozdarł koszulę, pozbawiając ją jednocześnie stanika. Próbowała krzyczeć, lecz chory zwyrodnialec w opętańczym szale uderzył ją jeszcze kilka razy, oszałamiając dziewczynę na dłuższy moment. Wielkolud klęknął, zdarł z niej majtki i obrócił na brzuch. Rozpiął rozporek, starych spodni roboczych i wyjął brudnego kutasa, którego ścisnął kilka razy w dłoni. Opadł na bezbronną Karinę i wszedł w nią brutalnie. Krzyknęła z bólu odzyskując świadomość. Wielkie łapy zacisnęły się mocno na jej szyi, kiedy ją gwałcił. Chciała błagać go by przestał, jednak dopływ życiodajnego tlenu, którego jej pozbawił, uniemożliwiał wydanie z siebie chociażby cichego dźwięku. Szarpała się i szamotała. Walczyła o następny oddech. Nie trwało to długo, kiedy jej ciało zwiotczało nagle i głowa opadła bezwładnie na trawę. Zanim jednak umarła w agonii, kątem oka, resztkami świadomości umierającego mózgu, dostrzegła za drzewami nienaturalnie chudą i wysoką postać, która w miejscu głowy miała czaszkę jelenia z imponującym porożem. Postać ta stała nieruchomo i przyglądała się z daleka. Chwilę później Karina już nie żyła. Kiedy Kazik doszedł w martwej już dziewczynie, wstał ciężko i zapiął rozporek. Nie zaprzątał sobie głowy ciałem. Niedługo cała ta część lasu i tak zostanie zrównana z ziemią. Odpalił taniego papierosa i odszedł w stronę swojej koparki. Nie minęła godzina, kiedy na skraju Wielkiej Puszczy rozległ się ryk silników i pił łańcuchowych.

Mimo zapadającej powoli nocy, prace przy wycince prastarego lasu trwały w najlepsze. Robotnicy zmieniali się, tak by część z nich pracowała, kiedy to inni udawali się na spoczynek. Słońce zachodziło leniwie nad Wielką Puszczą. Na polanę gdzie, zamordowana została bezbronna dziewczyna, przestały już docierać promienie słońca. Na leśnej łące pojawiła się gęsta mgła, a przez las poniosło się echem wycie wilka. Nagle z upiornej mgły wyłoniła się postać. Była nienaturalnie szczupła i wysoka, a zamiast głowy miała białą czaszkę jelenia z imponującym porożem. Postać powoli zbliżyła się do zimnego ciała martwej dziewczyny. Stanęła nad nią na chwilę, przyglądając się jej czarnymi dziurami po oczach. Nagle z niesamowitą gracją i lekkością, postać ta podniosła delikatnie ciało Kariny, czymś na kształt ramion, stworzonych z drzewa i kości zwierząt. Odwróciła się i długimi krokami zaczęła iść w stronę skraju łąki, kierując się w głąb puszczy.

Zanim Leszy — duch lasu, dotarł do linii drzew do jego marszu dołączyła wataha wilków, które okrążyły ducha, jakby tworząc dla niego obstawę. Weszli w gęstwinę, a z niemego rozkazu Pana Lasu, drzewa i krzewy rozchodziły się przed nimi, nie narażając ciała dziewczyny na nieopatrzne zadrapanie przez gałązki czy igły świerków i jodeł. Szli długo, aż nastała późna noc. Nie było już słychać pił łańcuchowych czy pracujących buldożerów. Słychać było jedynie, nocne życie puszczy, cykanie świerszczy i pohukiwanie sowy. Minęli wielki głaz porośnięty miękkim mchem i Leszy niosący bezwładne ciało Kariny wraz z watahą wilków przystanęli przy przecinającym tę część lasu potoku. Woda wypływała, przyjemnie szumiąc z niewielkiego wodospadu, lśniącego w blasku księżyca. U podnóża wodospadu znajdowała się stara, zarośnięta, drewniana chatka, z okienek której migotało blade pomarańczowe światło. Widok zapierał dech w piersiach, a każdy fan fantastyki, oddałby wiele by móc znaleźć się w tym magicznym miejscu. Leśne stworzenia ruszyły przez potok, w stronę przytulnej chatki. Drzwi chałupki, otworzyły się i w progu stanęła bardzo stara, niska i krępa kobieta. Miała długie siwe włosy, całą jej twarz pokrywały głębokie zmarszczki, a na czubku, długiego haczykowatego nosa, wyrastała duża, owłosiona krosta.

— Połóż ją tutaj, połóż ją tutaj mówię — zaskrzeczała starucha. Mimo swojego wieku była dziwnie ruchliwa, w sekundę dobiegła do Ducha Lasu wskazując mu miejsce długim i wykrzywionym palcem. Leszy usłuchał wiedźmy i z największą delikatnością położył martwą Karinę na posłaniu przygotowanym ze świeżych liści i miękkiego, zielonego mchu.

— Biedactwo, biedactwo… — Starucha krzątała się przed chatką, była rozkojarzona i rozemocjonowana. Pstryknęła pokrzywionymi palcami, a z paleniska znajdującego się koło łoża dziewczyny buchnął mały płomień, żeby po kilku chwilach zmienić się w spore ognisko rozświetlające swoim blaskiem wszystko wkoło.

— Biedactwo, biedactwo — powtarzała bez ustanku.

Leszy i wilki oddaliły się na odpowiedni dystans, zostając jednak w blasku ognia. Nie chciały przeszkadzać starej wiedźmie, która znikała co jakiś czas w chałupce, przynosząc z niej różne zioła, fiolki i maleńkie kuferki. Nagle z gęstwiny zaczęły się wyłaniać przeróżne gatunki zwierząt, żyjące w prastarej puszczy. Zjawiły się jelenie i łosie. Wszystkie gatunki ptaków zleciały się z okolicy, siadając na dachu chatki, pokrytym strzechą i na pobliskich drzewach. Przybyły lisy i wiewiórki, wydry i fretki. Zjawił się nawet olbrzymi niedźwiedź. Zwierzęta, które w przyrodzie naturalnie się zabijają, żeby przeżyć i nakarmić swoje młode, w tej niesamowitej chwili zebrały się wkoło ogniska nie atakując się wzajemnie. Patrzyły szeroko otwartymi oczami jak stara wiedźma, krząta się przy ciele zamordowanej dziewczyny obsypując ją, w sobie tylko znanej kolejności różnymi, suszonymi ziołami i korzeniami. Starucha siedziała teraz przy zwłokach Kariny, mamrocząc coś pod nosem w dziwnym i tajemniczym języku. Bujała się w przód i w tył, ścierając w moździerzu, zioła i nasiona. Co jakiś czas wrzucała do ognia odpowiednią mieszankę, wtedy barwa płomieni zmieniała się na moment na jasno niebieski kolor. Wiedźma wypiła wywar przygotowany z największą starannością, a jej kruczoczarne oczy zmieniły się naglę w oczy ślepca. Zerknęła na pobliskie drzewo i uniosła rękę. Nie musiała czekać ani chwili, kiedy z drzewa zerwał się czarny kruk i usiadł na jej przedramieniu. Ptak oddał pokłon wiedźmie. Ona odpowiedziała mu tym samym, po czym wbiła w jego serce nienaturalnie długi, zakrzywiony paznokieć. Przekręciła szpon, a krew trysnęła z jego piersi. Wiedźma wstała i skropiła ciepłą krwią, ciało młodej dziewczyny, od jej głowy, przez piersi, brzuch aż po jej łono. Następnie uniosła truchło kruka, nad swoja głowę i napiła się brunatnej cieczy. Gdy skończyła, wrzuciła martwego ptaka do ognia, a ten wybuchnął jeszcze większym niebieskim płomieniem. Opadła na kolana, koło martwej dziewczyny, i bujając się opętańczo, recytowała prastare wersy w dziwacznym języku. Kiedy skończyła klasnęła w dłonie, a ogień zgasł natychmiast. Okolicę znów otuliła ciemność, jedynie księżyc jaśniał na niebie, odbijając swój blask w czystym potoku. Ani starucha, ani Leszy ani żadne przybyłe na tą ceremonię zwierzę nie odezwało się nawet przez moment. Nagle powieki martwej dziewczyny otworzyły się szybko i szeroko, a z jej oczu buchnęły błękitne płomienie.


Robotnicy pracowali bez wytchnienia. W czarną noc buldożery oświetlały sobie drogę dużymi lampami, a drwale z piłami łańcuchowymi, latarkami przyczepionymi do kasków budowlanych. Kazik wyrywał właśnie z korzeniami młode jodły, kiedy zauważył jakiś szybki ruch między drzewami. Drgnął. Przestał kopać i wyostrzył wzrok. Może jakieś zwierzę uciekło w popłochu przed niszczycielską siłą koparki? Spojrzał na zegarek. Była trzecia. Środek nocy. Najwidoczniej zmęczenie daje mu już o sobie znać. Westchnął, zapalił papierosa i wrócił do pracy. Koparka weszła na wyższe obroty, próbując przewrócić sporego świerka. Wypuścił siwy dym przez nos i aż podskoczył, kiedy w leśnej gęstwinie, oświetlanej przez lampę maszyny dojrzał chudą i bardzo wysoką postać. Przyglądała mu się z daleka, pustymi dziurami po oczach. Zamiast głowy miała czaszkę jelenia z ogromnym porożem.

— Co do chu… — Nie dokończył, gdyż obok złowrogiej postaci dojrzał dziewczynę. Tę samą, którą przed kilkoma godzinami brutalnie wykorzystał i zamordował.

Stała teraz zupełnie naga, ale jej oczy… Były dziwne. Iskrzyły nienaturalnym błękitem, jakby z jej oczodołów wydobywały się niebieskie płomienie. Przetarł podpuchnięte oczy, brudną ręką. Nie wierzył w to co widział. Kiedy otworzył je ponownie, z przerażenia puściły mu zwieracze i w dół jego spodni popłynęła ciepła ciecz. Młoda dziewczyna, która przed sekundą stała daleko w gęstwinie puszczy, teraz była tuż przed jego koparką. Lampy maszyny dokładnie oświetlały jej postać. Stała naga i wyprostowana, gapiąc się wprost na niego błękitnym, ognistym wzrokiem. Na jej czole, piersiach i brzuchu widniała świeżo zaschnięta krew. Gapiła się na wielkoluda, prężąc palce dłoni jakby chciała zacisnąć je na niewidzialnym jabłku. Kiedy zacisnęła dłonie w pięści z ziemi, koło koparki wystrzeliły twarde i wijące się pnącza i korzenie, które oplotły buldożer. W tym samym czasie inne koparki zostały również oplątane przez korzenie. Z ogromną prędkością wystrzeliły z ziemi, przebijając na wylot pracowników siedzących w kabinach. Z Wielkiej Puszczy wyjąc i warcząc wybiegła ogromna wataha, wściekłych wilków, które rzuciły się na pracowników. Z gęstych drzew wyleciały gigantyczne orły i jastrzębie. Swoimi ostrymi szponami, atakowały uciekających robotników, wydłubując im oczy. Plac wycinki zamienił się w krwawą rzeźnię. Słychać było wrzaski i krzyki zabijanych ludzi. Słychać było warczenie, wycie i krakanie. Kierownik budowy, który zaspany wybiegł z kontenera, w którym miał biuro i spał, stanął jak wryty widząc tą masakrę. Nie zdążył się zerwać do ucieczki. Stado wściekłych kruków, dopadło do niego hałasując przeraźliwie. Dziobały go i drapały szponami. Próbował się bronić, machał rękoma, żeby je odpędzić. Na nic się zdały jego starania i po chwili leżał już na ziemi bez życia. Zostało z niego tylko krwawe truchło.

Kiedy rzeź dobiegła końca, na skraju puszczy, słychać było już tylko pracę silników kilku buldożerów które nie zostały zniszczone całkowicie. Kazik siedział w swojej koparce o numerze siedemnastym, uwięziony przez grube pnącza i korzenie. Uścisk roślin zelżał i wtedy paskudny brodacz, wyszedł trzęsąc się jak galareta i padł na kolana przed szczerzącą do niego zęby Kariną. Obok niej stał Duch Lasu. Wszystkie zwierzęta zebrały się wkoło nich i patrzyły na Kazika złowrogo. Jeden rozkaz i rzucą się na niego, rozszarpując na strzępy i zjadając jego ścierwo. Mężczyzna płakał i błagał o wybaczenie, cały zasmarkany i obesrany. Nie był już brutalnym i pewnym siebie oprawcą. Przypominał żałosną kupę gówna.

— Chcesz uciekać króliczku? — głos nagiej dziewczyny, rozbrzmiał w jego głowie. Ona patrzyła na niego cały czas, uśmiechając się triumfalnie.

— Błagam, proszę… Przepraszam, tak bardzo przepraszam…

— Ja też prosiłam i błagałam.

Głos w głowię Kazika huczał sprawiając ból. Z twarzy dziewczyny zniknął uśmiech, podniosła rękę. Wykonała szybki ruch dłonią, a między nogami klęczącego przed nią mężczyzny wystrzelił gruby korzeń, wbijając mu się w odbyt. Zawył z niewyobrażalnego bólu, a korzeń zaczął wychodzić z ziemi coraz wyżej i wyżej, aż brodaty wielkolud zawisł na nim, nie mając możliwości oparcia się o cokolwiek. Z jego ust trysnęła bordowa ciecz. Krzyczał, póki nie zaczął dusić się własną krwią. Jego ciało zaczęło drgać mocno w przedśmiertnych konwulsjach, a kiedy jego głowa opadła bezwładnie na pierś, z kieszeni koszuli, wysypały się pieniądze które dostał wcześniej od Janusza.


Wiesław Kętrzyński — minister środowiska, siedział przed komputerem, w swoim gabinecie. Był środek nocy, jednak on nie spał. Przeglądał z wypiekami na spasionej twarzy darknet, czekając na live’a, za którego słono zapłacił. Jego żona z dziećmi wyjechała kilka dni temu na Majorkę, a prywatnej ochronie polecił, żeby nikt mu dziś nie przeszkadzał, gdyż ma zamiar pracować całą noc. W końcu się doczekał. Popijał drogie whisky, kiedy w prawym dolnym rogu wyświetliła się wiadomość z potwierdzeniem rozpoczęcia live’a od użytkownika Demon669. Wiesław zaakceptował. Na ekranie pojawiło się nagranie emitowane na żywo. Na środku obskurnego pomieszczenia wyglądającego na piwnice, na drewnianym krześle siedziała związana i zakneblowana kobieta. Jedynym źródłem światła była żarówka zwisająca na gołym kablu z niskiego sufitu. Kobieta, łkała cicho patrząc w kamerę. Za nią stał rosły mężczyzna, który miał założoną na głowę maskę świni. Oprawca podszedł do niej i zdjął jej jedno ramiączko koszulki bez rękawów. Kobieta zapłakała głośniej. Minister zaczął się ślinić z chorego podniecenia, w pośpiechu rozpiął rozporek spodni i opuścił je sobie do kostek.

W tym samym czasie prywatna ochrona ministra patrolowała teren jego posiadłości. Jeden z ochroniarzy, dobrze zbudowany mężczyzna, szedł wolno przez ogród paląc papierosa. Nie powinien palić w czasie patrolu, była jednak noc, a Wiesław Kętrzyński nigdy nie zwracał im na to uwagi. Kiedy szedł wolno po ogrodowym chodniku, zbudowanym z idealnie dobranych kamieni, jego uwagę przykuł szmer dochodzący z rosnących nieopodal tui. Przystanął i zgasił papierosa.

— Marek, coś się rusza w krzakach na tyłach, w ogrodzie — powiedział cicho do umieszczonej na barku krótkofalówki — sprawdzę.

Podszedł powoli do sporych tui świecąc na nie latarką. Kiedy był już o krok od rosnących gęsto krzewów, ruch w nich naglę zamarł. Ochroniarz wyciągnął ostrożnie rękę i w tym samym czasie, z tui wyskoczyła mała, słodka, ruda wiewiórka. Wskoczyła na jeden z kamieni, ułożonego wymyślnie skalniaka i zamerdała wesoło ogonkiem. Ochroniarz wyprostował się, a na jego surowej wcześniej twarzy, zagościł słaby uśmiech.

— To wiewiórka — zgłosił przez krótkofalówkę — nie śmiej się, musiałem sprawdzić.

Odwrócił się w stronę skalnego chodnika i kiedy światło jego latarki oświetliło drogę przed nim, serce podskoczyło mu do gardła. Stała przed nim, naga zakrwawiona i blada jak kartka świeżego papieru dziewczyna. Jej oczy płonęły błękitnym ogniem. Nim zdążył wyciągnąć broń, nim zdążył wydobyć z siebie choćby jęk przerażenia, dziewczyna wykonała nagły ruch ręką, a krzewy z których wcześniej wyskoczyła radosna wiewiórka, pochwyciły go i wciągnęły w siebie. Krzyk było słychać raptem ułamek sekundy. Tuje trzęsły się, tryskając krwią na około. Młoda dziewczyna uśmiechnęła się upiornie i ruszyła w stronę głównego wejścia do domu ministra. Kiedy znalazła się na dziedzińcu przed willą, wielkie, nastroszone wilki, wyżerały właśnie wnętrzności dwóch pozostałych na podwórzu ochroniarzy. Z ich krótkofalówek wydobywał się tylko cichy szum. Lampy, ogrodowe jarzyły się nierówno za sprawą paranormalnej siły, aż zgasły całkowicie.

Dom ministra środowiska był przeciętny. Ot zwykły dom, zwykłego obywatela. Oczywiście sprawa miałaby się tak, gdybyśmy żyli w równoległej rzeczywistości. Nie. Dom ministra był ogromny i nowoczesny, lecz nie brakowało mu nutki klasycznej aranżacji wnętrz. Z jednej strony, mieliśmy nowoczesną kuchnię z wysepką w biało-czarnym połysku. Z drugiej zaś, korytarze, schody i framugi licznych drzwi wykończone były zdobionym, ciemnym drewnem. Karina szła powoli wzdłuż korytarza. Była spokojna. Za nią podążały dwa wielki, czarne wilki. Ślepia ich były czerwone i mordercze, a z pysków ciekła gęsta ślina, brudząc drogie, podłużne dywany. Powinny warczeć i biegać, opętane szałem zabijania. Jednak dzięki obecności idącej przed nimi dziewczyny, panowały nad sobą i były spokojne. Czekały na niemy rozkaz. Karina zatrzymała się na chwilę, przechodząc koło jednych z drzwi. Zamknęła oczy i była już pewna. W pomieszczeniu, gdzie znajdował się centrum monitoringu całego domu, nie było już żywej duszy. Ochroniarz, który odpowiadał za nadzorowanie kamer znajdującym się w domu, leżał martwy na podłodze, koło skórzanego fotela na kółkach. Przez uchylone okno, niepostrzeżenie do pokoju wleciały trzy osy. Czekały tylko na odpowiedni moment, kiedy podtrzymujący się za pomocą czarnej kawy mężczyzna ziewnie przeciągle. Wleciały mu do gardła korzystając z tejże okazji. Synchronizując swój lot niczym najbardziej doświadczeni lotnicy US Air Force, użądliły wściekle wnętrze gardła mężczyzny. W tym samym czasie, cały sprzęt elektroniczny znajdujący się w pomieszczeniu, zgłupiał. Strażnik zareagował błyskawicznie. Zerwał się na równe nogi, łapiąc się odruchowo za szyję. Jednak ani jego krótkofalówka, ani jego telefon nie pomogły. Drzwi, potrzebujące karty dostępu, nie otworzyły się. Stały się jego wiekiem do trumny. Po chwili leżał bez życia.

Wiesław Kętrzyński jakby nigdy nic, oglądał dalej ohydnego live’a. Zdawał dochodzić już do końca, obserwując brutalne sceny gwałtu. Obleśne fałdy jego brzucha przeszkadzały mu w masturbacji, zawzięcie jednak walczył prąc do celu seksualnego zaspokojenia. Jego trzy obwisłe podbródki trzęsły się mocno kiedy szczytował, aż nagle w jego gabinecie rozległ się niesamowity huk. Podmuch wywołany uderzeniem otwieranych, podwójnych drzwi, zwalił ministra z nóg. Spadł gołymi, tłustymi pośladkami na wielki, skórzany brązowy fotel. W świetle drzwi stała Karina. Jej blade i nagie ciało, kontrastowało z zaschniętą krwią którą była wysmarowana podczas okultystycznego obrzędu. Oczy błyskały jej błękitnym ogniem, kiedy zza jej pleców wyszły dwa warczące teraz wściekle wilki. Wiesław przez moment był zdezorientowany, nie wiedział co się dzieje i nie był pewny tego co właśnie widzi. Kiedy oprzytomniał, Karina stała już tuż przy nim. Obserwowała go przez chwilę z zaciekawieniem. Jakby patrzyła na coś czego nie może pojąć, jakby próbowała zrozumieć jak taka szkarada, jak taki plugawy twór może chodzić po tej planecie. Zanim minister zaczął krzyczeć z przerażenia, dziewczyna dotknęła jego spoconego czoła, a on zasnął snem głębokim.

Gdy się ocknął klęczał w swoim gabinecie. Przeguby jego dłoni, przywiązane były poprzez grube sznury do rozstawionych po jego obu bokach włóczni. Włócznie, które w jakiś sposób były solidnie przymocowane do podłoża, na pierwszy rzut oka wyglądały prymitywnie. Ciosane z krzywych, twardych gałęzi. Ostrze wykonane z łupanego kamienia. Jedynie runy wyryte na ich drzewcu, wzbudzały podziw i strach, jako coś nie spotykanego i pierwotnego. W głowie ministra pulsował tępy ból i nie odzyskał jeszcze pełnej ostrości widzenia, lecz wiedział, że postać która przed nim stoi, to ta sama dziewczyna, której jeszcze wczoraj kazał się pozbyć.

— To… Ty… — Powiedział słabym głosem — Ty suko…. Ochrona, ochrona….

Spróbował wezwać swoich strażników.

— Twoja ochrona pojednała się już z ziemią, panie ministrze — Głos jaki usłyszał w swojej głowie sprawił mu jeszcze większy ból. Jęknął, a z ust popłynęła mu stróżka śliny. Karina stała przed nim w pełni triumfu, patrząc na niego płonącymi, błękitnymi oczyma, pełnymi nienawiści.

— Chciałeś wybudować ekskluzywny hotel, dla takich parszywców jak ty. Nie pomyślałeś o Wielkiej Puszczy. Nie pomyślałeś o tysiącach niewinnych istnień, żyjących tam od wieków. Myślałeś tylko o jednym. O pieniądzach. Przykro mi, wycinka Puszczy nie dojdzie do skutku. Ale nie martw się, hotel powstanie. Ty nim zostaniesz. Zostaniesz hotelem dla robactwa.

— Puść mnie zdziro… puszczaj! — Wiesław ostatkiem sił podniósł głos.

Mętnym wzrokiem spojrzał na dziewczynę. Nie wiedział skąd, ale dzierżyła teraz w dłoniach mały toporek. Na jego drzewcu również znajdowały się pradawne runy. Serce podeszło mu do gardła. Karina wolnym krokiem obeszła grubasa, kierując się na jego tyły. W obydwu rogach gabinetu, leżały dwa wilki. Były spokojne, ani na chwilę jednak nie odrywały wzroku od klęczącego między dwoma włóczniami mężczyzny.

— Co… Co ty robisz? — zapytał w ogarniającym go coraz szybciej uczuciu paniki. Nie był przygotowany, kiedy toporek wbił się mu w plecy, w jedno z żeber. Trysnęła krew. Przez posiadłość ministra przetoczył się przerażający ryk bólu. Cięcie było szybkie i precyzyjne. Nie uszkodziło organów wewnętrznych. Żadne z cięć tego nie zrobiło. Kolejne rąbnięcie i kolejny ryk. I następne cięcie. Stara wiedźma siedząca w swojej chatce, obserwowała z fascynacją poczynania młodej dziewczyny. Widziała to bardzo dokładnie, w wypełnionej po brzegi krwią, drewnianej, zdobionej misie. Kolejne cięcie i kolejny krzyk. Pradawny Duch Puszczy, stał na skale, ponad wierzchołkami starych drzew. Jego biała czaszka z imponującym porożem, jaśniała w blasku księżyca. Kolejne cięcie i kolejny krzyk. Ruda wiewiórka wskoczyła do dziupli w starym świerku, przynosząc swoim młodym kilka laskowych orzechów. Kolejne cięcie i kolejny ryk bólu. Stary niedźwiedź, wylegiwał się nad brzegiem strumienia. Słuchał kojącego szumu płynącej wody i nocnego cykania świerszczy. Żaden buldożer, ani żadna piła nie zakłócały jego spokoju. Następne cięcie. Minister zemdlał. Organizm człowieka jest zaprogramowany tak, że kiedy zostanie przekroczona pewna granica bólu, zwyczajnie traci przytomność. Inaczej umarłby, nie z wykrwawienia, nie z uszkodzenia organów wewnętrznych, a z dawki cierpienia którego nie jest w stanie znieść. W starych nordyckich podaniach, można przeczytać o karze śmierci zwanej „Krwawym Orłem”. Jest to śmierć straszna i okrutna. Polegała ona na przecinaniu ofierze żeber na plecach i wyłamywaniu ich w taki sposób żeby „otworzyć” człowieka. Wywinięte na wierzch żebra i skóra tworzyły wtedy coś na wzór skrzydeł. Następnie wyciągało się płuca i zawieszało je na barkach ofiary. W sagach zapisane zostało, że nieszczęśnik żył jeszcze wtedy i był świadomy widząc swoje płuca na wierzchu. Jednak to tylko legendy. Kiedy płuca zawisły na barkach, Wiesław Kętrzyński już nie żył.

Pieniądz to potężna siła, lecz nic nie jest potężniejsze od siły natury.

Samosąd

Ośmioletnia Julka nigdy w życiu się tak nie bała. Chociaż powiedzieć, że się bała to w zasadzie nie powiedzieć nic. Była panicznie przerażona, do tego stopnia, że strach paraliżował całe jej delikatne, dziewczęce ciało. Nawet jeśli zebrałaby w sobie całą odwagę, która być może kryła się jeszcze gdzieś głęboko w jej sercu i tak nie mogłaby się ruszyć z miejsca.

Siedziała na zimnej, betonowej podłodze, tyłem do drewnianego słupa z boleśnie związanymi za nim rękoma. Twardy, chropowaty sznur, wrzynał się jeszcze bardziej w jej drobne nadgarstki, kiedy tylko wykonała nawet najdrobniejszy ruch, a bardzo nieprzyjemne ciągnięcie w stawach barkowych już od dłuższego czasu stawało się nie do wytrzymania. Tępy ból, w okolicach potylicy dawał się jej we znaki. Czuła jak z tyłu jej głowy coś nieprzyjemnie pulsuje, zapewne było to efektem wcześniejszego uderzenia.

Na początku, gdy tylko się ocknęła chciała krzyczeć, drzeć się w niebogłosy, wzywać mamę, tatę, kogokolwiek. Niestety kawał starej szmaty, którą miała wepchniętą do ust i związaną z tyłu głowy skutecznie uniemożliwiał jej wołanie o pomoc, dlatego przez długi czas jęczała tylko najgłośniej jak potrafiła. Dała sobie z tym jednak spokój. Płakała.

Czas. Ile czasu siedziała związana w tym złowrogim i wilgotnym pomieszczeniu? Kilka godzin? Może dzień? Była już bardzo głodna, kiszki w jej brzuchu skręcały się boleśnie, czasem wydając z siebie krótki bulgot. Chciało jej się siku. Nie zrobi tego jednak w majtki. Wytrzyma.

Spore, kilkunastometrowe pomieszczenie, w którym dziewczynka była uwięziona było prawdopodobnie piwnicą. Domyślała się tego, bo naprzeciwko widziała drewniane schody prowadzące na górę, a na gołych, ceglanych ścianach próżno było szukać jakiegokolwiek okna czy chociażby otworu. Julka nie wiedziała przez to, która może być godzina, czy nawet jaka obecnie jest pora dnia. Była odcięta od bodźców zewnętrznego świata, co wywoływało u niej okropne uczucie zagubienia i dezorientacji.

W piwnicy poza pustym stołem, stojącym po prawej stronie przy ścianie oraz plastikowym wiadrze obok niego, nie było zupełnie żadnych innych mebli czy przedmiotów. Betonowa podłoga, na której siedziała była dokładnie pozamiatana, gdzieniegdzie widać było tylko maleńkie pęknięcia. Blade światło lampy jarzeniowej dawało niewiele światła. Julka dygotała z zimna, nie było tu żadnego grzejnika, a jesień była tego roku wyjątkowo deszczowa i nieprzyjemna.

Pamiętała, że kiedy wracała od Patrycji, swojej przyjaciółki ze szkolnej ławki, miała na sobie lekką, różową kurtkę oraz opaskę na czoło i uszy tego samego koloru. Teraz siedziała jednak na zimnej, szarej podłodze w samych jeansach i cienkiej, fioletowej bluzie z kapturem, którą niedawno kupiła jej mama, gdy pojechały do miasta na zakupy.

Pamiętała. że wracając do domu, jak zwykle zresztą, słuchała na słuchawkach Cleo, swojej ulubionej wokalistki. Daleko stąd dom, ja w sercu mam go, o ironio, głosił tekst piosenki.

Co pamięta jako ostatnie? Hmm… przechodziła przez las, może kilometrowym odcinkiem ścieżki, łączącym nieliczne gospodarstwa domowe z drewnianym kościołem i dalszą częścią wsi. Robiło się już ciemno, chociaż mama prosiła ją by zawsze wracała wcześniej. Mama… Boże…

Wzdrygnęła się, gdy z rozmyślań wyrwał ją dźwięk otwieranych, skrzypiących drzwi piwnicy. Patrzyła, jak ciężkie kroki, powoli, stopień po stopniu, ukazują przed jej oczyma postać ubraną w czarną sutannę, dokładnie taką samą w jakiej widywała czasem księdza Jacka, proboszcza swojej parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Fatimskiej.

Kiedy postać pokonała ostatni stopień schodów i stanęła przed dziewczynką w całej okazałości, przerażenie Julki sięgnęło zenitu. Ksiądz miał założoną na twarz maskę białego królika z zapadniętymi włochatymi policzkami i wytrzeszczonymi, przekrwionymi oczami.

Dziewczynka zaczęła się szamotać, walczyć z krępującymi jej przeguby rąk więzami. Chciała krzyczeć, wołać o pomoc. Z zielonych oczu popłynęły łzy, a z piersi beznadziejny jęk, skutecznie tłumiony przez własnej roboty knebel. Ksiądz stał chwilę w bezruchu, gapiąc się na nią budzącymi paranoiczną grozę oczyma króliczej maski.

Zanim podszedł do więzionej dziewczynki, zanim odpiął guziki sutanny na wysokości swoich genitaliów, a później zamek błyskawiczny czarnych spodni, zanim podszedł do Julki, dziewczynka posikała się w majtki.

Kiedy zaczęło się jej piekło, pomyślała jedno. Chcę do mamy.


— I co? Co powiedziała? No mów do cholery!

— Wyszła od nich jakieś trzy godziny temu — odparła drżącym głosem Krystyna, czując, że zaczyna kręcić się jej w głowie.

Opadła ciężko na krzesło niedbale odkładając telefon na stół. Przyłożyła drżące dłonie do twarzy.

— Dobra, dość tego. Idę do Tadka, poszukamy jej — powiedział Grzesiek stanowczo nie kryjąc nawet zdenerwowania.

Dochodziła dwudziesta, a na dworze zrobiło się już całkowicie ciemno. O tej porze roku zaczynało się ściemniać już w okolicach godziny siedemnastej, a małe miejscowości takie jak ich — Karlice Duże, często pozbawione były odpowiedniego oświetlenia. W takich miejscowościach, nie bójmy się użyć tego sformułowania, w dziurze zabitej dechami, czas zatrzymał się już dawno temu. Tutaj wszyscy się znali, każdy wiedział wszystko o wszystkich, ludzie zaraz po zakończeniu niedzielnych nabożeństw, rozmawiali ze sobą długo przed kościołem. Sąsiedzi często zostawali rodzicami chrzestnymi dzieci sąsiadów, a najgorszym przestępstwem było unikanie spłaty długu, kiedy to ktoś brał piwo na „kreskę” w okolicznym sklepie.

— Idę z tobą!

— Zostań. Zostań mówię! — uniósł się Grzesiek widząc swoją żonę, która już ruszyła do przedpokoju by założyć kurtkę i szal — chyba ktoś musi być w domu gdyby wróciła, nie? Podzwoń lepiej po ludziach, ja pójdę po Tadka. Weźmiemy ze sobą może jeszcze Józka, poszukamy jej.

Mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i gęstych wąsach pocałował żonę w policzek, założył na głowę czapkę z daszkiem i przyodział gruby bezrękawnik moro. Wyszedł trzaskając za sobą drzwiami przedsionka. Zanim jeszcze wyszedł z podwórza, odpalił papierosa.

Szedł energicznie poboczem utwardzonej drogi naszpikowanej dołami, niczym ser z dziurami. Traktory z różnymi naczepami, rozrzutnikami gnoju i innymi sprzętami rolniczymi, skutecznie niszczyły wiejskie drogi i nie było w tym nic dziwnego. Tak to już wygląda na końcu świata, tam gdzie psy szczekają dupami.

Mijał kolejne zabudowania i gospodarstwa, odpalając już drugiego papierosa. Z okien ceglanych, staromodnych domów, jakich pełno na polskich wsiach, biły ciepłe żółte światła, z kominów zaś unosił się siwy dym. Julka, jego mała córeczka, nie wróciła jeszcze do domu. Co się mogło stać? W Karlicach dzieci po prostu nie ginęły bez śladu. Gdzie indziej może i tak. W odległej stolicy, może nawet i w Ciechanowie czy Mławie. Ale nie tu. Ktoś ją potrącił i zostawił? Nie może być, tu wszyscy znają się od urodzenia, tu żyją prości, ale przede wszystkim, dobrzy ludzie.

Dawno, z piętnaście lat wstecz to by było jak nie lepiej, zdarzył się jeden wypadek. Mały Charzyniak, Przemek miał chyba na imię, zginął pod kołami naczepy. Siedział wtedy na jej burcie, a traktorem kierował jego ojciec. Pijak, pijany był również i wtedy. Na dołach chłopaka wyrzuciło i wpadł prosto pod koła, które zmiażdżyły mu czaszkę. Ale to było dawno i od tego wydarzenia ludzie więcej uwagi zaczęli przykładać do bezpieczeństwa swoich pociech.

Mężczyzna rzucając peta na ziemię, machnął głową w bok. Mocno, jakby chciał pozbyć się negatywnych mrocznych myśli, kryjących się w jego mózgu. Julka najpewniej, wracając do domu, postanowiła odwiedzić jeszcze jedną koleżankę i straciła rachubę czasu. Dzieci, dzieci, dzieci. Kiedy wróci do domu, to dostanie takie lanie, że przez tydzień na tyłku nie usiądzie. W telewizorze gadają, że to przemoc i że tak nie można. Jak nie można, jak nawet trzeba. Ojciec Grześka, prał go na kwaśne jabłko za najmniejsze przewinienia. Ale teraz, będąc dorosłym już mężczyzną nie miał tego ojcu za złe. Wyszedł na porządnego, uczciwego i pracowitego człowieka, a za dzieciaka zapewne często zasługiwał na karę. Rodzice wiedzą lepiej i należy im się szacunek.

Otworzył pomalowaną na biały kolor furtkę i po nierównych betonowych płytach chodnikowych podążył w stronę drzwi do domu swego brata — Tadeusza, mijając po swojej lewej i prawej małe skalniaki, na których rosły nieduże tuje i łąkowe kwiaty. Z okna salonu migotały białe i niebieskie światła telewizora. Kiedy zaczął wchodzić po schodach, lampa umieszczona nad drzwiami zapaliła się. Wcisnął dzwonek. Później jeszcze raz i jeszcze raz, bez przerwy. Zawsze tak robił, Tadek robił tak samo. Był to taki niby żart, już od dawna jednak, stało się to zwykłym przyzwyczajeniem braci.

Drzwi otworzyły się po chwili, a w ich świetle stanął Tadek. Podobny do swojego młodszego brata jak dwie krople wody, mężczyzna w średnim wieku. Zamiast gęstego wąsa jednak miał krótką kozią bródkę i dłuższe od Grześka włosy, zaczesane do tyłu, co mimo uderzającego podobieństwa skutecznie pozwalało odróżnić od siebie braci.

— Cześć Grzechu, co tam?

— Julka jeszcze nie wróciła do domu. Jakieś trzy godziny temu wyszła od Kinickich i jeszcze nie wróciła, moja Krysia już odchodzi od zmysłów, zrobiło się ciemno a ja…

— Czekaj, czekaj. Powoli — przerwał bratu ten potok słów — jak to nie wróciła? Dzwoniliście do niej?

— Tadek kurwa, masz mnie za idiotę? Oczywiście, że do niej dzwoniliśmy, ale ma wyłączony telefon.

Starszy z braci podrapał się po brodzie.

— Wchodź.

Tadek dał znak bratu by ten wszedł za nim do domu.

— Tadek kurwa, Julka nie wróciła do domu, nie mam czasu…

— Wchodź mówię! — mężczyźni od małego byli przyzwyczajeni do słuchania rozkazów, a teraz stali się pod tym względem podobni do ojca i sami je wydawali, nie znosząc przy tym sprzeciwu — ubiorę się, weźmiemy latarki i jej poszukamy.

Zrezygnowany Grzesiek, tłumiąc w sobie pierwotną chęć jak najszybszego podążenia drogą którą, prawdopodobnie wracała do domu jego córeczka, wszedł za bratem do przedsionka i zamknął za sobą drzwi.

Przekroczyli próg niewielkiej kuchni. Na małej lodówce, stał trzydziestodwucalowy telewizor, w którym emitowane były właśnie wiadomości, zdające relacje z zamieszek we Francji. W rogu pomieszczenia stała drewniana ława w kształcie litery L, stół, na stole staromodna terakota w kratę i otwarta puszka piwa. Po lewej umywalka, pod nią i nad nią zabudowa. Kuchenka połączona z blatem, ciągnącym się aż do lodówki. Na blacie drewniany chlebak, obok stara deska do krojenia i pełno okruszków.

Po prawej, zaraz za lodówką, otwarte drzwi prowadzące do dalszej części niedużego domku, małego salon i pokoju. Do łazienki, piwnicy jak i na strych wchodziło się z przedsionka.

Tadeusz mimo tego, że był starszym z braci, nie miał żony ani dzieci. Mieszkał sam. Nigdy nie miał szczęścia do kobiet, a i bawidamkiem raczej nie można go było nazwać. Konfrontując się z płcią piękną, momentalnie zapominał języka w gębie, zaczynał się jąkać i robił się nerwowy. Niektórzy już tak zwyczajnie mają. Tadek był również ojcem chrzestnym Julki i mimo, iż w pierwszej chwili nie dał po sobie poznać zdenerwowania, to zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Była jesień, a co za tym idzie nocami temperatura spadała nawet do okolic zera. Dodatkowo zrobiło się już ciemno, a jego chrześniaczka nie odbierała telefonu od rodziców. Nie panikował, ale nie ma jednak rady. Trzeba jej poszukać.

— U Kinickich była powiadasz — stwierdził fakt starszy z braci zarzucając na siebie brązową, skórzaną kurtkę. Zaczął otwierać po kolei szuflady w kuchni w poszukiwaniu latarek. Chciał spróbować rozładować wyczuwalne w powietrzu gęste napięcie — powinienem trzymać jej stronę, małej łobuziary, ale myślę że powinieneś dać jej jakiś szlaban, tak żeby się nauczyła, kiedy wracać do domu.

— Martwię się — odparł Grzesiek podnosząc się od stołu. Minę miał ponurą. — To się nigdy nie zdarzało. To chyba najgrzeczniejsze dziecko w Karlicach i dobrze o tym wiesz.

— Grzesiu, Grzesiu, zapomniał wół jak cielęciem był. Przypomnij sobie jakie numery my odstawialiśmy za dzieciaka i przestań się temu dziwić. Julka jest grzeczna i mądra, ale to tylko dziecko. Pewnie poszła jeszcze do jakiejś koleżanki i straciła poczucie czasu, może boi się teraz wrócić, może się bać, że ją opieprzycie, opcji jest wiele.

— Ale powinna zadzwonić! Szkurwa dostanie szlaban, żebyś wiedział, że dostanie.

— No, ale najpierw musimy ją znaleźć — Tadek podał bratu latarkę i razem opuścili dom.


— Zadzwonię do Józka — powiedział Grzesiek, odpalając papierosa i zaciągając się bardzo głęboko siwym dymem. Szli szybkim krokiem wzdłuż szosy prowadzącej do kościoła.

— Myślałem, że rzucasz?

Grzegorz trzymając telefon przy uchu obrzucił brata gniewnym spojrzeniem. W tej sytuacji może odpalać jednego fajka od drugiego i jest w pełni usprawiedliwiony, nikomu nic do tego.

— Nie odbiera — odparł, chowając telefon do kieszeni bezrękawnika — czy dzisiaj wszystkie telefony się zepsuły? Czy tylko ja mam jakiegoś jebanego pecha?

Mężczyźni zatrzymali się, dochodząc do skrzyżowania polnej drogi z jeszcze bardziej polną drogą, mniej rozjeżdżoną przez traktory i inne pojazdy. Niebo było bezchmurne i czarne, zdobione przez nieliczne tylko miniaturowe, srebrne kropeczki. Na rogu, pod rozłożystym samotnym dębem stała kapliczka, jakich pełno na wsiach w tej części kraju.

— Dobra. Ja idę w stronę kościoła, pójdę do Kinickich, to jedyna sensowna droga, Julka na pewno nie poszłaby dookoła wsi. A ty idź po Józka, przyda nam się dodatkowa osoba, ale mam nadzieję, że zaraz wszystko się wyjaśni i wrócimy z Julką do domu… — Zdecydował Grzesiek.

— Niech będzie, jakby co, to na łączu — Tadek poklepał brata pokrzepiająco po barku i mężczyźni rozeszli się w swoje strony. Tadek odbił w lewo, mijając kapliczkę, Grzesiek ruszył prosto, w stronę kościoła.


Chatka Józka — dom nie był odpowiednim słowem — znajdowała się na skraju wsi, na niewielkim wzniesieniu, zaraz koło lasu. Nim Tadek minął uchyloną i wyrwaną z jednego zawiasu drewnianą furtkę gospodarstwa przywitało go szczekanie psa, uwiązanego łańcuchem do budy koło stodoły, pokrytej eternitem, tak samo zresztą jak chatka gospodarza.

— Cicho Diabeł, cicho!

Tadek znał Diabła od szczeniaka. Był to stary już ponad jedenastoletni rosły kundel o czarnej, długiej sierści.

Bez wątpienia każdy obcy człowiek, zawahałby się przed przekroczeniem progu gospodarstwa, którego pilnował ten pies. A prawdopodobnie, zwłaszcza teraz, gdy panował mrok każdy wziąłby nogi za pas, modląc się by kundel był przywiązany łańcuchem do budy. Ale nie Tadek. Znał się z Józkiem od dzieciaka, razem z Grześkiem, we trójkę byli kimś więcej niż tylko kolegami z jednej wsi. Łączyła ich przyjaźń.

Dwa lata temu stała się straszna tragedia, którą wszyscy mieszkańcy Karlic uważali za nieuchronną. Oczywiście nie bezpodstawnie. Po długiej walce z groźnym stwardnieniem rozsianym do Boga odeszła Izabela, żona Józka. Była to wspaniała i ciepła kobieta, wszyscy ją tutaj uwielbiali. Małżeństwo długo jeździło do dużych miast, po różnych lekarzach, ba, byli nawet w Warszawie. Próbowali nawet medycyny niekonwencjonalnej, niestety Iza z każdym dniem gasła, z każdym dniem życie uchodziło z jej słabnącego ciała.

Józek strasznie przeżył śmierć żony. Popadł w ciężką depresję, nie jadł nie pił, nie mył się. Całe dnie spędzał siedząc w zniszczonym fotelu przed telewizorem, nie przełączając nawet kanałów. Gdyby nie pomoc Tadeusza i Grzegorza z głodu umarłby nawet Diabeł i inne zwierzęta w gospodarstwie. Żona Grześka, Krysia, wraz z innymi kobietami przychodziły na zmianę do pogrążonego w rozpaczy Józka, by posprzątać jego skromny, rozpadający się już domek, by mu ugotować i oczywiście, co wydaję się naturalne, jednakże równocześnie bezsensowne, pocieszyć biedaka.

Jak to mówią — czas goi rany. I jest to najprawdziwszą prawdą. Po jakimś czasie zrozpaczony mężczyzna doszedł do siebie, pozbierał się do kupy, chociaż dawny blask w jego oczach, dawna chęć do życia, nie wróciły już nigdy. Zdziwaczał. Stał się skryty, małomówny, dalej pozostał jednak przyjacielem dwójki braci.

Tadeusz już miał wejść po próchniejących powoli stopniach, do delikatnie przekrzywionej drewnianej chatki, kiedy na skraju rzucającego światła latarki, w oknie dostrzegł szybki ruch zasłony. Zatrzymał się, kierując więcej światła w tym kierunku. Okno było zasłonięte, tak samo zresztą jak te po drugiej stronie. Nagle, klamka skrzypnęła i drzwi uchyliły się lekko. Przez na wpół otwarte przejście błyskawicznie wyśliznął się Józek, zamykając je za sobą.

— Cześć Tadek, usłyszałem Diabła. Co cię sprowadza tak późno? — przywitał się melancholijnym głosem, który towarzyszył mu od zawsze.

Józek był niskim mężczyzną w okularach, koło pięćdziesiątki. Bardzo mocno przerzedzone włosy, zaczesane miał na lewą stronę, a pod nosem nosił wąsik, bardzo podobny do tego, który nosił również „Niesławny akwarelista”. Ubrany był… w sumie dziwnie. Dziwnie, na pewno jak na Józka. Był ubrany, jak to się mówi, „pod krawat”. Tyle, że nie miał krawata, a stara, szara marynarka i spodnie w kant były już mocno zużyte i nieświeże.

— Cześć… Grzesiek potrzebuje twojej… Słuchaj, czy ty gdzieś jedziesz? Czy wróciłeś skądś dopiero? — spytał zbity z tropu Tadeusz.

— Nie, czemu?

— Noooo, ty się tak nie ubierasz po prostu.

— A tooo… Nie, to wiesz, sprawdzałem tylko czy … czy się jeszcze mieszczę w tą marynarkę — odpowiedział powoli Józek uciekając wzrokiem — Chyba nieźle nie?

— Noooo tak, pewnie. Nieważne — westchnął Tadek machając ręką — Jest problem. Julka nie wróciła do domu. Grzesiek z Krysią się martwią. Mała nie odbiera telefonu, czy tam ma wyłączony no i zaczynają panikować powoli. Była u Kinickich i ponoć parę godzin temu wyszła od nich, miała wracać. Pewnie okaże się, że jest u Ozdarskich albo Fryciaków, ale wiesz. Chodź, rozejrzymy się trochę. Grzesiek poszedł już jej szukać.

— Cholera, no jasne, oby nic jej się nie stało — podrapał się po głowie Józek, lecz dalej stał w miejscu.

— No to? Idziesz? Nie ma czasu do stracenia — ponaglił przyjaciela Tadek, czując że, powili sam zaczyna się niepokoić. Brat zadzwoniłby do niego gdyby Julka już się odnalazła.

— Tak. Tak, przebiorę się tylko.

— Poczekam.

— Nie, słuchaj leć już do Grześka. Ja muszę jeszcze znaleźć baterie do latarki, szybko do was dołączę. — Józek zaczął cofać się w stronę drzwi.

— No dobrze, postaraj się tylko szybko.

Kiedy Tadek zbiegł po schodach, odwrócił się jeszcze przez ramię i spytał przyjaciela, który już prawie zniknął w uchylonych tylko drzwiach

— Józek, wszystko w porządku?


— Julka! Juuulkaaa!

Imię zaginionej dziewczynki zostało tej nocy wykrzyczane wielokroć. Wykrzyczane z nadzieją. Z nadzieją, że mała w końcu się odnajdzie. Może siedzi za tym głazem? Może za tym drzewem? Na pewno za następnym. A później jeszcze następnym i następnym.

Sąsiedzi, ci dalsi i ci bliżsi dołączali do poszukiwań. Wszyscy znali Grzegorza od urodzenia, cenili go i szanowali jako człowieka oraz współmieszkańca wiejskiej wspólnoty. Znali i cenili również jego ośmioletnią córeczkę. Bawiła się przecież z ich dziećmi, chodziła do tej samej szkoły, co ich pociechy. Dlatego gdy ludzie usłyszeli o jej tajemniczym zniknięciu, ochoczo, mimo otulającej zewsząd wieś ciemności, ruszyli do pomocy Grzegorzowi, jego bratu i przyjacielowi. Nikogo nie trzeba było prosić. Nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Do poszukiwań dołączył nawet Julian Bulik, który zazwyczaj nie udzielał się ochoczo w wiejskiej wspólnocie. Każdy chciał pomóc.

Dzieciom i osobom starszym nakazano siedzieć w domu. Mężczyźni, wraz z niektórymi kobietami ruszyli uzbrojeni w latarki w głąb otaczających wieś, gęstym i rozległym lasom, drogom i polom. Do poszukiwań dołączył również sam proboszcz Jacek, którego do żywego wstrząsnęły niepokojące wieści.

Nim akcja poszukiwawcza rozpoczęła się na dobre, ojciec małej Julki, odwiedził lub zadzwonił do rodziców dzieci, z którymi jego córeczka miała najlepszy kontakt. Niestety, dziewczyna przepadła bez wieści.


Nazajutrz po ciężkiej i nie przespanej nocy, pełnej nerwów, płaczów, kłótni i żałości wezwana została policja. Tęgi, wąsaty sierżant z pobliskiego miasteczka przesłuchał najbliższych zaginionej dziewczynki. Wszystkich oprócz jej matki. Z Krystyną nie było kontaktu. Leżała tylko na kanapie w salonie opatulona dokładnie kocem, niczym larwa motyla. Półprzytomna i ogłuszona wyciszającymi środkami przypominała trupa, w którego ktoś tchnął nieudolnie życie. Tylko tyle jednak życia by zwłoki były wstanie oddychać, nic więcej. Zajmowała się nią jej siostra, która przyjechała z samego rana, gdy tylko dowiedziała się o zniknięciu Julki. Doglądała Krystyny i udostępniała w Internecie informację o trudnej sytuacji z prośbą o kontakt, jeżeli ktoś, ktokolwiek widział jej siostrzenice.

Grzegorz wraz z Tadkiem i przy wsparciu policji wznowili poszukiwania. Józek raz pomagał, raz znikał i nie odbierał telefonu. Nikt jednak nie miał czasu na jego dziwactwa, nie było czasu do stracenia. Statystycznie rzecz biorąc, każda mijająca godzina, drastycznie zmniejszała szansę na odnalezienie Julki całej i zdrowiej. A godziny mijały. Mijały i dni.


Dziś spał dwie, może trzy godziny. A jak już zasnął to nękały go koszmary. Śniła mu się Julka. Stała ona na skraju urwiska i mimo mocnego wiatru i chłodnej aury ubrana była tylko w białą koszulę nocą, która tańczyła na wietrze. Stała na boso, nienaturalnie wyprostowana i patrzyła się na niego smutnymi oczami.

— Tatusiu, dlaczego pozwoliłeś mnie skrzywdzić? — mówiła słodkim głosem.

— Nie… kochanie… proszę…

— Dlaczego na to pozwoliłeś, tatusiu?

Grzegorz chciał do niej podejść, niestety z każdym krokiem Julka oddalała się.

— Nie, proszę nie…

Zaczął biec. Biegł z całych sił, a jego córeczka oddalała się jeszcze szybciej i dalej i szybciej i dalej. Julka uśmiechnęła się smutno, a po wnętrzu jej ud, aż do trawiastej ziemi spłynęła ciemna, prawie czarna krew. Dziewczynka przechyliła się do tyłu i runęła w przepaść.

— Nie!

Obudził się zlany potem. Zaczął płakać.


Z samego rana, po ciężkiej i w większej mierze nieprzespanej nocy, Grzesiek poszedł do swojego brata, by dalej, razem z nim przeczesywać okolicę. Dzwonek okazał się być zepsuty dlatego bez pukania wszedł do środka.

— Tadek to ja! Dzwonek ci się zepsuł! — zawołał.

Odpowiedziało mu wołanie z łazienki i dźwięk lejącej się wody.

— Wiem! Poczekaj biorę prysznic!

Grzegorz westchnął i wszedł do kuchni. Opadł ciężko na ławę przy stole, na którym leżał włączony laptop. Mężczyzna był wyczerpany.

Wielu ludzi mieszkający na wsiach nie zna się na nowych technologiach. Komórka służy im głównie do dzwonienia i na tym ich zainteresowania się kończą. Nie w przypadku Grześka. Posiadał w domu komputer, gdyż uznali wraz z żoną, że przyda się Julce do nauki i rozrywki. A i sam nauczył się serfować po Internecie oglądając w nim przeróżne nowinki rolnicze, maszyny i rynek zwierząt hodowlanych.

Machnął myszką od niechcenia, wybudzając ekran. Jego oczom ukazała się przeglądarka z odpalonymi kilkoma kartami. Kliknął na jedną z nich, później na drugą i następną.

„Groźny pedofil z Mazowsza złapany”, „Ksiądz uniewinniony, była to pokusa”, „Pedofilia w Watykanie”, „Ksiądz molestował, przenieśli go”.

Zatrzymał się na jednej z kart i zaczął czytać artykuł. Jego serce zaczęło bić szybciej. Zrobiło mu się gorąco więc rozpiął bezrękawnik.


„W nocy, z siódmego na ósmego października funkcjonariusze policji na umówiony sygnał weszli do jednego z Mławskich domów w którym, jak podejrzewali może ukrywać się groźny przestępca seksualny. Dariusz T. został schwytany i przewieziony do aresztu, gdzie zostanie przesłuchany. Funkcjonariusze policji zabezpieczyli komputer, na którym znajdowały się liczne nagrania i zdjęcia przestępstw seksualnych dokonywanych na dzieciach. Dariuszowi T. zarzuca się ponadto trzy porwania małoletnich, nie wiadomo jeszcze gdzie przebywają ofiary. Jeśli badania psychiatryczne wykażą poczytalność mężczyzny, grozi mu wyrok, nawet dożywotniego pozbawienia wolności.”


Kiedy skończył czytać resztę artykułów, jego oddech był już szybki i nierówny. Ręce mu drżały, był wściekły, a w oczach kryły się łzy. W wejściu do kuchni stanął jego brat, wycierając jeszcze długie mokre włosy ręcznikiem.

— Przepraszam że musiałeś czek…

Nie zdążył dokończyć zdania. Grzesiek zerwał się z ławy i złapał starszego brata za świeżą, dopiero co założoną koszulę w zieloną kratę.

— Co to kurwa jest?! Czemu to czytasz?! — Grzesiek przycisnął Tadeusza do drewnianej ościeżnicy — Uważasz że moją córkę, Julkę porwali jacyś zboczeńcy, tak?! Właśnie to chcesz mi kurwa powiedzieć?!

— Cholera… Grzesiek przepraszam, nie powinieneś tego czytać, zapomniałem o laptopie.

— Mów! Czemu, czemu to czytasz?! — Tadeusz poczuł złość. Starał się być twardy, starał się być oparciem dla Grześka i Krysi. Emocje które narastały w nim od zniknięcia Julki, wybuchły jednak z mocą niebezpiecznego wulkanu. Odepchnął brata z całych sił tak że ten wpadł na stół.

— Puszczaj kurwa! Myślisz, że tylko ty cierpisz?! Myślisz, że tylko tobie na niej zależy?! To moja chrześniaczka, znam ją od urodzenia i kocham jak swoją! — energicznie podszedł do stołu i z całej siły zepchnął laptopa, który wyrywając zasilacz z kontaktu roztrzaskał się o front dolnej szafki zabudowy kuchennej. Grzegorza zmroziło. Tadeusz opadł ciężko na ławę, czując jak opuszcza go złość, a wraz z nią siła.

— Kiedy wracamy z poszukiwań — podjął po dłuższej chwili ciszy — szukam w Internecie jakichś wskazówek. Podobnych spraw, czegoś, co może nam pomóc ją odnaleźć, czegokolwiek.

Milczeli długo. Grzesiek siedział na podłodze oparty o szafkę, jego brat na ławie, patrzył przez okno gdzieś w dal. Nagle odchrząknął i wstał. Podał rękę Grześkowi. Ten pochwycił ją mocno i podniósł się. Złapali wzrokowy kontakt. Nic nie powiedzieli, lecz nie musieli. Znajdziemy ją. Znajdziemy.


— Powinieneś odpocząć, nie wyglądasz najlepiej. Powinieneś coś zjeść i się wyspać — podjął ostrożnie Tadeusz, kiedy to po raz setny już w ciągu tygodnia, szli drogą którą najprawdopodobniej Julka obrała, wracając do domu od koleżanki.

— Jeśli padniesz z wyczerpania, to nic nikomu nie da Grzesiek rozumiesz? Musisz zadbać o sobie i Krysię…

— Muszę … Muszę odnaleźć moje dziecko.

W ciągu tygodnia Grzegorz postarzał się o dwadzieścia lat. Pod oczami aż do policzków ciągnęły się ogromne ciemnofioletowe sińce. Skóra jego poszarzała, twarz pokryły głębokie bruzdy. Ciało kiedyś mocne i zahartowane, teraz było słabe i przygarbione. Jego wzrok jednak był inny. Bystry, skupiony i pełen determinacji. Mężczyzna palił papierosa, można powiedzieć że odpalał jednego od drugiego, kiedy to wraz ze starszym bratem po kilkanaście godzin dziennie, od rana do wieczora przeszukiwali wieś wzdłuż i wrzesz. Bez wytchnienia.

— Rozumiem, znajdziemy ją Grzesiek, ale na boga musisz trochę…

— Nic nie rozumiesz! — Grzegorz podniósł głos na brata — Nic!

Przechodzili koło ogrodów parafialnych. Niski kamienny, sięgający maksymalnie do łokci murek okalał cały teren kościoła. Ojciec Julki oparł się o ogrodzenie, odwracając się od Tadeusza.

— Moje dziecko… Moje życie… — zapłakał bezgłośnie i tylko podskakujące barki świadczyły o skrywanym głęboko, olbrzymim cierpieniu. Cierpieniu, które teraz nie mieściło się już w jego duszy i musiało zacząć ulatywać na zewnątrz.

— Moja córeczka… Moja Juleczka kochana… Gdzie ona jest? Gdzieś przecież musi być.

Gdy mężczyzna płakał w kącikach jego ust pojawiały i pękały bąbelki śliny. Łzy wielkości płynęły po policzkach, znikając w gęstych zmarszczkach jego szarej twarzy. Tadek podszedł i poklepał brata po ramieniu, chcąc dodać mu otuchy, chociaż dobrze wiedział że to i tak nie ma sensu. Łza spłynęła i po jego twarzy.

Grzesiek podniósł ciężką głowę i spojrzał na ogrody parafialne ciągnące się za murkiem. Płakał jeszcze przez chwilę po czym znieruchomiał jakby zamieniony w kamień. Daleko, daleko w głębi ogrodu dojrzał kolor, nie pasujący zupełnie do panującej wokół jesiennej szarzyzny i pluchy. Dojrzał jasno fioletowy kolor, dokładnie taki kolor jaki miała opaska Julki.

— Boże… Boże święty Julka! Julka!

Mężczyzna z żywego trupa przeistoczył się w sprawnego lamparta i jednym susem przeskoczył nad ogrodzeniem. Ruszył biegiem w stronę koloru który przykuł jego uwagę, mijając po drodze ciemno zielone tuje i krzewy, które pozostają zielone całym rokiem. Zdezorientowany Tadek ruszył za bratem. Kiedy dobiegli do celu, Grzegorz rzucił się na ziemię i podniósł z niej fioletową opaskę na głowę, która bez wszelkiej wątpliwości musiała należeć do jego córeczki. Klęcząc w rozmiękłej ziemi zaczął rozglądać się na wszystkie strony.

— Julka! Juulkaaa! — wrzeszczał.

Tadeusz nie mogąc uwierzyć w znalezisko patrzył się na opaskę szeroko otwartymi oczami. Gładząc się po brodzie, powoli skierował swój wzrok w stronę plebanii.


— Grzesiek, spokojnie, tylko spokojnie, wiem co sobie myślisz lecz to, że opaska Julki leżała właśnie tu, a nie gdzieś indziej, to jeszcze nic nie znaczy — Tadeusz ledwo dorównywał tempem bratu, gdyż ten prawie biegł w stronę plebanii z dziwnym, niepokojącym wyrazem wymalowanym na zmęczonej twarzy.

— On coś wie, On musi coś wiedzieć — dyszał ojciec dziewczynki, ściskając mocno w zgrabiałych dłoniach fioletową opaskę — On coś wie i powie mi.

— Opanuj się kurwa… Ja będę mówił — zdecydował Tadeusz, kiedy wchodzili po szerokich schodach prowadzących do drzwi plebanii, na tyłach kościoła. Wcisnął przycisk dzwonka. Chwilę czekali zanim drzwi otworzyły się i ujrzeli w nich księdza Jacka. Był to mężczyzna dość wysoki i chudy, krótko przystrzyżony. Nosił okulary i miał poczciwy wyraz twarzy, nawet miły i budzący sympatię od pierwszego spojrzenia. Ubrany był w czarne spodnie i blado niebieską koszule z koloratką pod kołnierzykiem.

— Szczęść Boże… — zaczął Tadeusz lecz nie dokończył. Mógł się tego spodziewać, lecz nie zdążył zareagować, kiedy Grzegorz ruszył na księdza Jacka chwytając go za koszulę i wpychając go z powrotem za próg. Przyłożył księdzu opaskę córki pod sam nos i przycisnął go do ściany zaraz za drzwiami. Kapłan nie krył zaskoczenia, zabrakło mu słów oraz tchu kiedy, uderzył plecami o ścianę. Tadeusz pomasował palcami skronie.

— Widzisz to?! Widzisz?! — Grzesiek wydawał się opętany przez potężnego demona, zupełnie nie zwracał uwagi na maniery, od razu przeszedł do rzeczy. Minęło zbyt wiele czasu, a liczyła się każda chwila.

— To opaska mojej córki, leżała w błocie w twoim ogrodzie! Skąd się tu wzięła?!

Ksiądz Jacek dalej zszokowany całą sytuacją, próbował wydusić z siebie choć słowo, lecz nie potrafił.

— Mów do kurwy nędzy! — mężczyzna uderzył pięścią w ścianę zaraz koło głowy księdza — mów!

— Grzesiek! Grzesiek wystarczy. Wystarczy mówię! — Tadeusz podszedł do brata i chwycił go mocno za barki. Pociągnął do siebie. Grzegorz zrobił kilka nerwowych kroków po korytarzu i skrył twarz w dłoniach. Zamilkł i znieruchomiał.

— Bardzo, naprawdę bardzo przepraszam za zachowanie brata.

Skrępowany Tadeusz podszedł do księdza, chciał coś zrobić lecz kompletnie nie wiedział co.

— To… To bardzo trudna dla nas sytuacja. Julka dalej się nie odnalazła — westchnął ciężko i dokończył półszeptem — Grzesiek jest już na skraju szaleństwa, Krysia zresztą też.

Długa chwila ciszy jaka nastała, ciągnęła się wolno niczym kondukt żałobny. W pierwszej chwili ksiądz miał ochotę wyrzucić braci ze swojego domu, w końcu został zaatakowany. Jego rozzłoszczona twarz rozluźniła się jednak.

— Modlę się codziennie za jej powrót — zwrócił się w stronę Grzegorza, złapali wzrokowy kontakt — wszyscy się o nią martwimy. Grzegorz, miej wiarę. Ale na miłość boską, nie wariuj.

Grzesiek przez chwilę, bez słowa wpatrywał się w księdza. Dyszał ciężko. Spojrzał na fioletową opaskę swojej córeczki, którą kochał nad życie. Odwrócił się, chcąc ukryć przed księdzem i bratem, napływające mu do oczu łzy.

Jego wzrok padł na duże zdjęcie zawieszone na ścianie, oprawione w zwykłą, tanią ramkę.

Zdjęcie przedstawiało księdza Jacka, ubranego w sutannę w otoczeniu większości dzieci ze wsi. Zostało ono wykonane w lesie, z tyłu widać było zadaszone ławeczki i stoły. Wycieczka rowerowa z ubiegłego roku. Obok księdza stała uśmiechnięta Julka.

Kolejne zdjęcie w ramce było z wakacji tego roku. Ksiądz Jacek zorganizował dla dzieciaków wypad na kajaki. Stał pośród dzieci w samych slipkach kąpielowych i czerwonym kapoku. Dzieci również ubrane były w stroje kąpielowe i kapoki, gotowe na spływ po rzece. Ksiądz trzymał dłoń na ramieniu czarnowłosego chłopca. Uśmiech kapłana ciągną się od ucha do ucha.

I wtedy Grzegorz przypomniał sobie film braci Sekielskich, który niedawno oglądał. Przypomniał sobie o aferach pedofilskich, którym grzały media, a które zawsze uważał za cholerną nagonkę lewaków. Przypomniał sobie o grubym księdzu obwieszonym złotem, tłumaczącym że „każdy może mieć pokusy”. Przypomniał sobie nagłówek artykułu o molestowanych ministrantach. Przypomniał sobie wreszcie o oskarżeniach, jakoby św. Jan Paweł II doskonale wiedział o pedofilii na wysokich szczeblach władzy w Watykanie, nic jednak w tej sprawie nie robiąc.

A co jeśli? Nie. Nie możliwe. Ale, jeśli? Jeśli to wszystko jest prawdą. Grzegorz spojrzał raz jeszcze na zdjęcia wiszące na ścianie. Ksiądz pośród dzieci. Wyjazdy organizowane wyłącznie z jego inicjatywy. Opuścił wzrok. Spojrzał na opaskę Julki, którą znalazł w ogrodzie należącym przecież do parafii. A jeśli…

— Ma ksiądz rację. Przepraszam. Sam nie wiem już co mam robić — mówiąc to mężczyzna schował opaskę do kieszeni wojskowego bezrękawnika, niezauważalnie podmieniając ją na zapalniczkę. Ruszył w stronę kapłana, wyciągając prawą rękę na zgodę.

— Grzegorz chciałbym ci jakoś… — ksiądz również wyciągnął rękę, zanim jednak ich dłonie się zacisnęły, Grzesiek szybkim i mocnym ciosem lewej pięści z zaciśniętą w niej zapalniczką, rąbnął księdza w skroń. Ten upadł jak długi na ziemię, natychmiast tracąc przytomność. Jego okulary zleciały mu z nosa i spadły na twardą posadzkę, pękając w kilku miejscach. Nim przerażony Tadeusz zdążył wrzasnąć, złapał się za głowę.


— Co ty kurwa zrobiłeś?! — Tadeusz krzyczał, a to wskazując leżącego księdza, a to łapiąc się za głowę — Co zrobiłeś?!

— Przymknij się i pomóż mi go związać. Poszukaj jakiejś liny — Grzegorz mówił chłodnym, opanowanym tonem. Podszedł do okienka w drzwiach i rozejrzał się ile tylko mógł na dworze.

— Czy ciebie do reszty popierdoliło? — spytał już dużo ciszej, jednak dalej pełen emocji starszy brat — Popełniamy przestępstwo do cholery!

Tadeusz uderzył powietrze.

— To przecież nasz pieprzony ksiądz, co w ciebie kurwa wstąpiło?

— Jeśli Julka jest gdzieś tutaj, to może być nawet pieprzonym papieżem rozumiesz?

— O czym ty gadasz?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.07
drukowana A5
za 40.99