E-book
7.35
drukowana A5
42.28
Bratnia dusza

Bezpłatny fragment - Bratnia dusza

Largo


Objętość:
213 str.
ISBN:
978-83-8189-663-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 42.28

Rozdział I

Przez chwilę byłem znów w punkcie wyjścia. Tkwiłem w pieprzonej próżni, nic nie czując i chyba nie bardzo wiedząc, co się tak naprawdę wydarzyło. Zniknęło wszystko, łącznie z natchnieniem i jakimikolwiek uczuciami. Byłem zdezorientowany, jakbym obudził się ze snu, który był tak realny, że wydawał się jawą. Nie, to jeszcze za mało powiedziane. Właściwiej byłoby uznać, że to było jak śpiączka, w której leżałem tak długo, że mój mózg zdążył iluzję odgrywającą się w mojej głowie zmienić w rzeczywistość, jakby inny świat nie istniał. Niestety, tak czy siak, obudziłem się i to było bardzo bolesne doświadczenie. Znalazłem się w realnym świecie, który wcale mi się nie podobał, ba, przygnębiał mnie, przez co po prostu go nienawidziłem.

Zagubienie i obojętność było jedynie na początku, przez pierwsze kilka dni, a później mój mózg przyswoił wszystkie informacje i było gorzej, znacznie gorzej. Byłem wściekły sam na siebie, bo mogłem mieć wszystko, czego potrzebowałem, ale w którymś pieprzonym momencie wszystko zepsułem… a może od początku wszystko robiłem źle i dlatego tak się skończyło? To się wcale nie liczyło, ważne było tylko to, że spieprzyłem, cholernie wszystko spieprzyłem.

Byłem też zrozpaczony, bo wiedziałem, iż to była jedyna szansa od losu na szczęście. W jednej chwili dostałem wszystko, czego od życia pragnąłem. Chciałem pisać muzykę, być zrozumianym i kochać… Nic więcej nie było mi potrzebne. Załamałem się, nie było co udawać, że sobie poradzę. Nie poradzę sobie, bo jej nie ma… Moje zachowanie sprawiło, że w jej sercu znalazło się miejsce dla kogoś innego, kogoś kto z czasem stał się ważniejszy ode mnie…

Proszę. Błagam. Niech ona wróci. Niech zostawi tego gościa, nawet jeżeli jest nie wiadomo jak idealny. No i co dalej? Miałaby być ze mną? Nie, to byłaby żałosna decyzja, w końcu nie mam nic, co mogłoby ją do mnie przekonać. Jest za mądra i za wrażliwa, by jarać się kasą i sławą jak jakaś fanka. Tylko że takie piękne było moje życie z nią. Każda wiadomość ratowała mnie od upadku bardziej niż prochy od psychiatry. Była cudownym promieniem słońca, który rozjaśniał moje ponure życie. Niby teraz mogłem mieć muzykę, ale okazało się, że Lily potrzebuję równie bardzo. Nawet muzyka choć wspaniała sama w swojej istocie traciła nieco blasku bez niej. Czemu to musi być takie skomplikowane? Czemu musi być kompletna beznadzieja albo połowiczna? Chociaż czy posiadanie muzyki bez Lily to beznadzieja połowiczna? Nie, to za mało powiedziane, to dramat, tragedia mojego życia… Czemu w moim życiu nie może być po prostu dobrze? Chciałbym mieć muzykę i Lily, wtedy mógłbym nie mieć nic więcej, kompletnie nic więcej…

Dzisiaj mijał dziesiąty dzień bez Lily, a ja traciłem chęć na przywitanie kolejnego dnia i jeżeli chciałem dożyć narodzin swojego dziecka, musiałem coś zrobić. Ubrałem się i zamierzałem wyjść, gdy w salonie napotkałem Kiyumi.

— Jesteś jakiś dziwny — zaczęła, podchodząc do mnie. — Z płytą coś nie tak?

— Wychodzę — wyrzuciłem, bo nie chciało mi się gadać, a tym bardziej o płycie, którą dedykowałem swojej Lily, która nie jest już moja.

— Dobrze się czujesz? — Nie odpuszczała.

— A kurwa wyglądam, jakbym się dobrze czuł? — podniosłem głos, a ona spojrzała na mnie wystraszona. — Po prostu zostaw mnie w spokoju — dodałem łagodniej, wychodząc na zewnątrz.

— Brandon, jesteś trzeźwy? — spytała, gdy podszedłem do samochodu.

— Co za różnica? Jeżeli zaraz się rozwalę, to i tak wszystko dostaniesz, bo jesteś ze mną w ciąży — odparłem, wsiadając do samochodu.

Może to dziwne, ale byłem trzeźwy. Przez dziesięć dni nie wpadło mi do głowy, by się upić. Może to kwestia tego, że nie sądziłem, by nawet hektolitry alkoholu były w stanie mi pomóc zapomnieć o Lily chociaż na chwilę. Jeszcze gorsze w tym było to, że wcale tego nie chciałem. Związek z Lily to było coś wspaniałego, najlepszy czas w moim życiu, dający mi nadzieję na przyszłość, nie mogłem o tym zapomnieć, nawet jeżeli miałem katować się tymi wspomnieniami przez resztę życia.

— Potrzebuję recepty — rzuciłem, wchodząc do mieszkania mojego psychiatry, którego przez sześć lat, nazwijmy to leczenia, widziałem dwa razy. Zazwyczaj wysyłał mi recepty kurierem i to byłoby na tyle, jeżeli chodziło o wizyty lekarskie.

— Nie chciał ich już pan — mruknął, wychodząc z salonu.

— Chcę teraz — odparłem, rozciągając ze zdenerwowania rękaw bluzy.

— Co tam przepisywaliśmy? — Wrócił z blankietami do salonu.

Dziwaczny lekarz, nawet mnie nie zapytał, co się stało… Powiedziałem, że chcę prochy, a on bez choćby jednego pytania chciał mi je dać. No nie wiem, ale chyba jako psychiatra powinien być wyczulony i obawiać się jakiś prób samobójczych lub uzależnień u swoich pacjentów.

— Xanax? — Wyrwał mnie z zamyślenia.

— Tak, ale może trzeba zmienić — wyrzuciłem niepewnie, bo przecież nie chciałem się wpieprzać w jego robotę, nie znałem się na medycynie.

— Chce pan coś silniejszego? Nie działają? — spytał i to było jedyne merytoryczne pytanie, jakie mi zadał.

— Działają, ale chyba nie chciałbym się uzależnić od leków — rzuciłem, a on się uśmiechnął pod nosem, po czym wystawił w moją stronę receptę.

— Dziękuję — odparłem, rzucając mu na stół banknoty.

— Polecam się na przyszłość, panie Wild — powiedział na odchodnym i znów wyszedł z salonu, nawet nie czekając aż wyjdę.

On chyba mi nie uwierzył w to, co mówiłem i uznał mnie za lekomana. Powoli naprawdę zaczynałem się zastanawiać, czy on na pewno leczy, czy tylko przepisuje prochy bogatym ćpunom. Może źle trafiłem, może gdybym trafił do innego psychiatry po załamaniu nerwowym, to dzisiaj byłbym innym człowiekiem, normalniejszym. Może ktoś by mi pomógł, a nie faszerował mnie przez sześć lat prochami… Nieważne, co za różnica, skoro dalej ich potrzebuję? Dziś by mi pogawędka nie pomogła, a Xanax tak.

— Nie rób tego — odezwał się Lucky, który stał przy moim samochodzie.

— Co tu robisz, Lucky? — spytałem zdziwiony jego obecnością. Nie rozumiałem, jakim cudem był on w stanie mnie znaleźć w dowolnym momencie, kiedy tylko chciał.

— Ratuję cię — odparł, przyglądając mi się uważnie.

Czułem się słaby i chyba skrępowany, że przyłapał mnie na słabości, choć to nieco absurdalne, biorąc pod uwagę, ile razy mnie widział w kiepskiej formie.

— Prochy mnie uratują — rzuciłem bez przekonania, bo nie sądziłem, by cokolwiek było w stanie mi tak naprawdę pomóc.

Potrzebowałem Lily i tylko ona mogłaby sprawić, że depresja odeszłaby jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Była jak moja wróżka, która znała zaklęcie na szczęście, bez niej nie umiałem być szczęśliwy.

— Wiesz, że to nieprawda — mruknął spokojnie. — Nie chcesz ich brać.

— Ale muszę! — powiedziałem rozpaczliwie. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek tego doświadczę, ale na jego twarzy dostrzegłem troskę.

— Nieprawda — mówił dalej bardzo łagodnie.

— Są od lekarza, który uznał mnie za psychola, albo ćpuna, w sumie bez różnicy — oznajmiłem ponuro, bo chciałbym chociaż na chwilę być normalny, ale to chyba też byłoby kiepskie rozwiązanie.

Jeden dzień bycia normalnym szybciej sprawiłby, że chciałbym strzelić sobie w łeb niż żyć dalej… Gdybym jednak był normalny, to Lily na pewno, by nie odeszła, więc ten jeden dzień normalności byłby szansą na jeden dzień z Lily.

— Nie jesteś ani ćpunem, ani psycholem — zaprzeczył momentalnie.

— A może jednak jestem psycholem? — spytałem ponuro.

— Nie, a ten lekarz to nie specjalista, tylko diler gwiazd, które wolą ćpać leki niż narkotyki — oznajmił, podchodząc do mnie.

— Lucky. — Pokręciłem tylko głową.

Minąłem go i wsiadłem do samochodu. Nawet on nie był w stanie mi pomóc, nie znał magicznych zaklęć, ani słów, które by mi pomogły, albo przekonały, bym zrezygnował z leków. Nim jednak odjechałem, Lucky wsiadł do samochodu. Normalnie nie mogłem w to uwierzyć. Lucky unikał takich sytuacji, nie wsiadał do cudzych samochodów, ani nie przychodził do nikogo w gości… Zawsze łaził sam swoimi ścieżkami i nigdy nie wymuszał na mnie swoją obecnością rozmowy. Zazwyczaj słownie mnie zatrzymywał, ale nigdy w tak stanowczy sposób jak teraz.

— Nie spławisz mnie — oświadczył pewnie, a ja zgasiłem silnik. — Co się stało? — zapytał po kilku sekundach ciszy.

— Nic — wykrztusiłem, bo nie umiałem powiedzieć tego wszystkiego, co się tak naprawdę wydarzyło. Czułem cholerne rozżalenie i wiedziałem, że słowa nie przejdą mi przez gardło.

— Jedźmy do parku — zadecydował, a ja mechanicznie wypełniłem jego polecenie, bez jakiegokolwiek pytania czy zawahania.

Lucky usiadł na oparciu ławki tak jak zwykle, wyciągając w moją stronę paczkę papierosów. Wziąłem jednego i podpaliłem swoją zapalniczką. Wszystko to odbywało się w kompletnej ciszy, żaden z nas nie odezwał się ani przez drogę samochodem, ani teraz.

— Musisz mi powiedzieć, co się stało — oświadczył dobitnie, a mnie to chyba rozeźliło.

— Nic nie muszę, Lucky — odparłem chłodno. — Ty mi nic o sobie nie mówisz — rzuciłem z wyrzutem.

Lucky mógłby zarobić miliony, wydając książkę o mnie, a ja kompletnie nic o nim nie wiedziałem.

— Co chcesz wiedzieć? — spytał spokojnie. Strzepnął popiół z papierosa, ale nie spuszczał ze mnie ciężkiego spojrzenia, czekając na moją odpowiedź.

Zamurowało mnie, nigdy nie spodziewałem się, że Lucky da mi się zbliżyć do siebie na tyle, by chcieć udzielić mi jakiejkolwiek odpowiedzi na swój temat. Zawsze gdy starałem się coś od niego wyciągnąć, to sprytnie się wywijał, a teraz chciał mi o sobie opowiedzieć. Szkoda, że nie byłem na to przygotowany i kompletnie nie wiedziałem, o co mógłbym go najpierw zapytać.

— Nie wiem — wymamrotałem zakłopotany.

— To jak będziesz wiedział, to spytaj, a ja ci odpowiem — odrzekł dość chłodno.

— W porządku — przytaknąłem jak skarcone dziecko, które czegoś żąda od rodzica, ale tak naprawdę nie ma pojęcia, co to jest. — Lily znalazła chłopaka — wyrzuciłem cicho, bo ledwo to zdanie przeszło mi przez gardło.

— Jaka Lily? — spytał obojętnie.

— Tą z którą pisałem — wyszeptałem niepewnie.

— Twoja dziewczyna ma na imię Lily? — Zakrztusił się dymem, a ja nie bardzo wiedziałem, co go tak zaskoczyło.

— Coś nie tak? — mruknąłem zdezorientowany.

— Nie, po prostu nigdy nie mówiłeś o niej po imieniu, dlatego wolałem dopytać — przyznał pośpiesznie. — Wracając do meritum, to mimo wszystko nie możesz zacząć brać prochów.

— Muszę — zaprotestowałem momentalnie. — Nie zniosę tego — wyrzuciłem żałośnie.

Nie chciałem znów być wypranym z emocji facetem, ale po prostu nie radziłem sobie ze swoimi uczuciami. Obiecywałem sobie nie wiadomo jaką idyllę, dlatego rozczarowanie i rozpacz po utracie Lily i tego wszystkiego, co się z nią wiązało, załamało mnie i nie miałem pojęcia, co mam robić dalej… Nie wyobrażałem sobie mojej przyszłości bez niej, ona była jedynym gwarantem na to, że coś takiego jak przyszłość w moim wykonaniu będzie miało rację bytu.

— Czego? — spytał ostrożnie, a ja odszedł parę kroków, by się zebrać w sobie.

Chciałbym powiedzieć Lucky`emu, co tak naprawdę czuję i jak bardzo mnie to boli, ale po prostu pękłoby mi serce, gdybym to wyznał.

— Swojej głowy — wykrztusiłem jedynie tyle.

— Ogarniesz to bez prochów, zaufaj mi. — Patrzył na mnie pewnie i może dobrze, bo dzięki temu wiedziałem, że chociaż on w to wierzy, że wierzy we mnie.

— Nie, nie zrobię tego. — Pokręciłem przecząco głową.

Próbowałem ułożyć sobie życie tak jak chciałem i mi się to nie udało. Nigdy nie powinienem się za to zabierać, powinienem żyć jak żyłem, nie łudzić się, że to wszystko może wyglądać inaczej, lepiej.

— Masz muzykę, pisz dalej — mówił do mnie niemal rozkazującym tonem, ale chyba wtedy właśnie tego potrzebowałem.

— Nie mam już natchnienia. — Podniosłem na niego głos, ale nie zraziło go to ani trochę. — Lucky, zrozum, że ona nim była.

— Ona wywoływała i dalej wywołuje w tobie emocje, dlatego zacząłeś pisać i dalej możesz to robić — oznajmił dobitnie.

— Emocje, one… — Zawahałem się na chwilę. — One mnie zabiją, Lucky — wyznałem ponuro.

Za dużo odczuwałem, byłam nadwrażliwy, a przez to moje emocje były w stanie doprowadzić mnie niemal do obłędu. Niczego bardziej się nie bałem jak postradania zmysłów.

— Zabija cię obojętność — powiedział spokojniej, rzucając peta na chodnik. — Prochy znów cię w nią wpędzą — dodał.

„Ma rację”, odezwał się mój wnerwiający głos, jakby on także nie rozumiał, że zwariuję w bałaganie, który mam teraz w głowie. Dzięki prochom moje myśli nie byłyby takie mroczne, moje wyrzuty sumienia straciłyby na sile. Nie zastanawiałbym się tak nad swoimi błędami i wspomnienia związane z Lily nie byłyby takie głośne. Próbowałem, ale nie umiem się ogarnąć. Po prostu nie potrafię przestać analizować każdej naszej rozmowy pod kątem znalezienia zwiastunów nadciągającej tragedii. Może gdybym wcześniej coś zauważył, to bym miał jeszcze szansę uratować nasz związek. Wydawało mi się jednak, że lepiej nie mogło być, dlatego nie mam pojęcia, co się stało i kiedy…

— Ona odeszła, Lucky. — Usiadłem na ławce, załamując ręce.

Lucky zeskoczył z oparcia, siadając obok mnie.

— Czemu? Musiała coś powiedzieć — mruknął ponuro.

— Według niej nie byłem osiągalny, należałem do innego świata — wyrzuciłem załamany, bo ja uważałem, że nikt tak dobrze nie pasował do mojego jak ona.

Lily musiała błędnie zinterpretować, iż ten cały świat złota, sławy, blichtru to mój świat. Ludzie uważali, że do niego należę, ale tak nie było. Mój świat był pełen muzyki i wrażliwości na świat, a wszystko co materialne cieszyłoby mnie dopiero, gdybym mógł to z nią dzielić.

— Są dwa wyjścia — zaczął bardziej żywiołowo, więc podniosłem na niego wzrok. — Możesz ją olać, ale podejrzewam, że tej opcji nie wybierzesz, dlatego mam drugą. Nie gwarantuję, że nam… znaczy tobie się uda, ale możesz spróbować udowodnić jej swoją miłość.

— Co? — Patrzyłem na niego zdezorientowany, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech, jakby obmyślił jakiś niecny plan.

— Jeżeli nie wierzyła ci w prawdziwość twoich uczuć, to udowodnij jej, że się myliła — w sumie powtórzył jeszcze raz to samo, ale dopiero teraz do mnie dotarło, o co mu chodziło.

— Wydając płytę? — zapytałem niepewnie.

— A umiesz inaczej okazywać uczucia niż muzyką? — zapytał mnie, energicznie wstając z ławki.

— No nie — odparłem, również wstając.

— Nie bierz leków. — Wyjął kolejnego papierosa, zapalając go.

— Ale… — zacząłem, bo choć z początku udzielił mi się entuzjazm, to w końcu myśli zaraz wrócą, a ja znów kilkaset razy dziennie będę analizował każdą z tysiąca rozmów. Nie umiałem tego powstrzymać bez prochów.

— Nie ma żadnego „ale” — przerwał mi momentalnie, jakby chciał mnie powstrzymać przed szukaniem wymówek. — Za daleką przeszedłeś drogę, by znów do nich wrócić, rozumiesz? — Przyjrzał mi się uważnie, wypuszczając dym z ust.

— Tak, ale to będzie trudne — wyrzuciłem.

Byłem słaby psychicznie i nie umiałem radzić sobie z problemami. Jedynym moim sposobem na nie zawsze było ich bagatelizowanie. „I gdzie cię to doprowadziło?”, zapytał mnie wkurzający głos w głowie, nawiązując z pewnością do mojej reakcji na zdradę Kiyumi, a raczej jej kompletny brak.

— Wiem, trudno żyć ze swoimi uczuciami, ale ty nimi musisz żyć bardziej niż ktokolwiek inny — zapewnił mnie.

— To bolesne — burknąłem w odpowiedzi.

— Owszem i zgadzam się z tym, że to mocno popieprzone i niesprawiedliwe — przyznał. — Jednak dzięki emocjom jesteś tak cholernie dobrym kompozytorem.

— Zawsze mogę być dobrym producentem — mruknąłem, ale na mojej twarzy pojawił się blady uśmiech.

— Nie pieprz jak flądra. — Zaśmiał się. — Obiecaj nie brać prochów. — Spoważniał momentalnie.

— Lucky — jęknąłem niezadowolony, bo choć chciałem posłuchać jego rady i spróbować bez prochów, to nie wiedziałem, czy mi się to uda.

Jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że nie pojawiła się u mnie iskra nadziei. Chciałem wierzyć, iż dokończenie tej płyty pomoże mi odzyskać Lily i dlatego zrobię wszystko, co w mojej mocy.

— Posłuchaj, straciłeś dziewczynę i to boli, rozumiem to, bo wiem jakie to uczucie — zaczął łagodnie. — Przypomnij sobie jednak jak bolesne były te lata bez muzyki. Brandon, poradzisz sobie ze swoimi emocjami, ale nie poradzisz sobie z obojętnością. Jeżeli zaczniesz łykać te psychotropy, to stracisz muzykę i wtedy nic ci już nie zostanie.

— Okej. — Wyciągnąłem z kieszeni receptę, rwąc ją na pół. — Wydam płytę — oświadczyłem i jednocześnie przysiągłem to sobie i jemu.

— Wiem. — Znów się uśmiechnął zawadiacko. — Skup się na razie tylko na płycie — dodał, przyglądając mi się dziwnie intensywnie, jakby się nad czymś mocno zastanawiał. Nie rozumiałem jego spojrzenia, ale wyjaśniłem sobie je jego troską o mnie.

— Znów znikniesz, prawda? — zapytałem, bo miałem dziwne wrażenie, że trochę minie do następnego naszego spotkania.

— Na trochę — odparł, patrząc przed siebie. — Zapowiadają mi się zmiany w życiu…

— Na dobre? — dopytałem, bo może Lucky ma swoje problemy, a ja mu zawracam głowę swoim nieustającym dekadentyzmem.

— Mam nadzieję — odparł zakłopotany i to dopiero mnie zdziwiło.

Zmieszanie u Lucky`ego to coś niebywałego, to on zawsze zadaje niewygodne pytania i nigdy nie pokazuje, czy coś zrobiło na nim wrażenie lub go dotknęło. Wszystko zawsze kwituje jakąś ciętą uwagą lub szyderczym uśmiechem, a tutaj normalnie się zmieszał, choć to była moja domena niż jego.

— Chociaż u ciebie — odparłem i nie było w tym ani grama uszczypliwości. Jeżeli ja nie umiem ułożyć swojego życia tak jakbym chciał, to niech on chociaż odnajdzie w nim szczęście.

— U ciebie też będzie dobrze. — Znów ten łobuzerski uśmiech, którego dzisiaj kompletnie nie byłem w stanie zidentyfikować.

— Przeczucie? — Uśmiechnąłem się blado.

— Chyba nawet coś więcej. — Puścił do mnie oko, ruszając w swoją stronę — Trzymaj się. — Machnął mi, nawet na chwilę się nie odwracając.

Stałem tak przez pewien czas oszołomiony rozmową z Luckym, bo nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Wychodząc z domu, byłem załamany i chciałem żebrać u psychiatry o prochy. Teraz recepta porwana leżała w parkowym śmietniku, a mimo to na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Może to naiwne, ale uwierzyłem Lucky`emu we wszystko, co mówił i zamierzałem się dostosować do tego, co mi nakazał. Skupię się tylko na płycie, nic więcej nie będzie dla mnie istniało. Może być trudno, ale wiem, że jeżeli mi się to uda, to wszystko się ułoży. Wydając tą płytę, pokażę Lily jak wiele dla mnie znaczy. Lily musi zobaczyć siebie moimi oczami, a wtedy nie będzie mogła mówić, że nic o niej nie wiem, nie mam podstaw, by sądzisz, że to co czuję to miłość lub że nie pasujemy do siebie i nie mogłoby nam wyjść…

Wszedłem energicznie do domu.

— Wróciłeś. — Spojrzała na mnie zaskoczona Kiyumi. — I jesteś… zadowolony. Masz jakieś rozdwojenie jaźni, bo tego inaczej nie da się wyjaśnić.

— Oby tylko. — Machnąłem ręką, zastanawiając się jak wpleść grę Lily na skrzypcach w pewien utwór, który skomponowałem parę tygodni temu. Pewnie lepszą opcją byłoby napisanie nowego z uwzględnieniem tego, co nagrała Lily. Tak, to świetny pomysł, pomyślałem, niemal już słysząc jak powinien brzmieć refren.

— Masz leki? — spytała, wyrywając mnie z zamyślenia.

— Nie — prychnąłem niezadowolony, że przeszkadza mi w moim procesie twórczym.

— To ja zaraz zacznę się bać przebywania z tobą w jednym domu — odparła chłodno.

— Nie musisz, możesz dla swojego bezpieczeństwa się wyprowadzić — rzuciłem, po czym ruszyłem na górę.

— Przypominam ci, że masz tylko mnie i chyba powinieneś uważać na to, co mówisz, bo zostaniesz sam — fuknęła na mnie.

— Masz rację, mam tylko ciebie — odparłem, znikając na górze.

Tyle czy mnie pocieszało, że ją w ogóle mam? Nie wiem, powoli zastanawiałem się, czy nie byłoby mi mimo wszystko lżej samemu…

*

Leżałam w szpitalu ze złamaną nogą na oddziale urazowym, ale zarówno ja, jak i pielęgniarki bardziej widziałyśmy mnie na oddziale psychiatrycznym. Zachowywałam się, jakbym cierpiała na depresję, co chyba nie było takie dalekie od prawdy. Byłam załamana i w sumie nigdy wcześniej nie byłam w takim stanie. Nie chciało mi się wstawać rano, jeść, z kimkolwiek rozmawiać, chciałam tylko wegetować, leżąc nieruchomo na łóżku, co jakiś czas zalewając się łzami.

Miałam wspaniałą wizję tego roku, która prysła w jednej chwili. Kiyumi wysłała mnie do szpitala i wiedziałam, że nie cofnie się przed niczym, bym tylko zostawiła Brandona w spokoju. Nie mam wprawdzie dowodów, że to ona zostawiła mi kartkę i uszkodziła samochód, ale czułam to, niemal byłam tego pewna. „Kto inny mógłby być na ciebie tak wściekły?”, zapytał mnie głos rozsądku, który gnębił mnie od ponad tygodnia. Mogłam go nie bagatelizować, gdy mnie ostrzegał. Nigdy bym nie skończyła w szpitalu, gdybym go posłuchała, ale ja głupia wierzyłam w bajki.

— Nie powiedziałaś mu, dlatego go tu nie ma. Inaczej byłby tutaj, jestem tego więcej niż pewna — odezwała się siedząca pod oknem Mary, która przyjeżdżała tu codziennie, mimo że wcale nie chciało mi się z nią rozmawiać.

Ja naprawdę zrozumiałam znaczenie słowa „cierpienie” dopiero po tym wypadku. Nie, właściwie to po najtrudniejszej rzeczy, jaką musiałam kiedykolwiek zrobić, czyli zerwaniu jakiegokolwiek kontaktu z Brandonem. W swoim życiu nie byłam przesadnie szczęśliwa, ale nieszczęśliwa też nie byłam. Czułam się po prostu byle jak, więc nie odczuwałam ani przesadnie pozytywnych uczuć, ale też mocno negatywnych. Odkąd jednak w moim życiu pojawił się Brandon paleta emocji, które odczuwałam, znacznie się powiększyła. Do tej pory jedynie o te skrajnie pozytywne, teraz jednak byłam po drugiej stronie tej skali i nie wiem, czy jest jakiekolwiek gorsze uczucie niż to, które teraz odczuwam. W sumie nie wiedziałam jak dokładnie nazwać swój stan, bo rozpacz wydawała mi się za mało adekwatna…

— Rozmawiaj ze mnie, Lily. Błagam. — Spojrzała na mnie, a na jej twarzy widniała jedynie bezradność.

Do tej pory widziałam jedynie troskę, bardzo się o mnie martwiła, zwłaszcza że nic nie mówiłam. Czasami jak myślała, że śpię, to rozmawiała przez telefon prawdopodobnie ze swoim tajemniczym znajomym. Słyszałam wtedy rozpacz w jej głosie i bezsilność, jednak dopiero teraz zorientowałam się, jaki ból sprawiałam siostrze, nie rozmawiając z nią. Chciałam już nigdy z nikim nie musieć rozmawiać, ale musiałam się przełamać, by ukrócić cierpienie Mary. To ja powinnam się martwić o nią, a nie ona o mnie.

— Zerwałam z nim kontakt. Nawet wyrzuciłam kartę, by nigdy więcej do niego nie napisać — wyszeptałam, co zaskoczyło Mary, bo od ponad tygodnia prowadziła jedynie monolog.

Kochałam Brandona jak nikogo wcześniej i zapewne nikogo później, ale myśl, że prawie zginęłam przez Kiyumi, paraliżowała mnie na tyle, iż byłam w stanie zrezygnować ze swojego szczęście i naszej miłości. Może niektórym wydaje się to absurdalne, bo w ten sposób daję jej wygrać, ale ja po prostu nie byłam w stanie z nią walczyć. Była bezwzględna i czuję, że umiałaby mnie zabić, kto wie, może już teraz miała to w zamyśle. W końcu lekarz powiedział, iż miałam dużo szczęścia.

— Pokłóciliście się? Zdenerwowałaś się i dlatego miałaś wypadek? — wypytywała delikatnie.

— Kiyumi uszkodziła samochód — powiedziałam z trudem, bo gula w moim gardle utrudniała mi mówienie.

— Co? Trzeba to zgłosić na policję! — Oburzyła się.

— Nie ma mowy — zaprzeczyłam pośpiesznie. — Ona chciała, bym odczepiła się od Brandona, zrobiłam to, więc da mi spokój. Wszystko już będzie dobrze. — Łzy zaczęły spływać mi po policzkach.

— Lily, nie możesz tak. — Westchnęła Mary. — Nie możesz ze wszystkiego zrezygnować…

— Rezygnuję tylko z niego…

— Lily, on cię kocha — powiedziała załamana.

— To ona jest i będzie już zawsze częścią jego życia — wyszeptałam.

Kiyumi urodzi mu dziecko, więc zawsze będzie ważniejsza ode mnie. Zrobi wszystko, by byli szczęśliwą rodziną, nawet robiąc krzywdę mi, co zresztą udowodniła. Boję się, najzwyczajniej w świecie się jej boję i nie potrafię z nią walczyć. Nawet gdyby Brandon mi pomagał, uznawał to za coś naturalnego, to w pewnym momencie ta walka bardziej będzie się odbijała na nim niż na mnie. On chroniłby mnie, a Kiyumi w akcie zemsty buntowałaby przeciwko niemu jego dziecko, więc musiałby walczyć ze swoim dzieckiem. To było niedopuszczalne. Rozumiem, że teraz może cierpieć, bo wiem sama, co czuję, ale z czasem zapomni. Najważniejsze jednak jest to, że z pewnością mniej cierpi po stracie niedoszłej dziewczyny niż w ewentualnej wojnie z własnym dzieckiem.

— Lily, on świruje bez ciebie — powiedziała dość stanowczo Mary.

— Skąd to niby wiesz? — Spojrzałam na nią sceptycznie.

— Skąd wiem? — Zmieszała się. — Po prostu przeczuwam — dodała już spokojniej i pewniej.

— Nie znasz go, Mary — przypomniałam jej.

— Może masz rację, ale wydaje mi się, że wiem o nim wystarczająco dużo — oznajmiła dobitnie, ale ja nie chciałam się z nią dalej o to wykłócać. Temat Brandona był dla mnie zbyt bolesny, bym mogła go dalej kontynuować.

— Daj mi już spokój, Mary — mruknęłam ponuro, a na jej twarzy znów pojawiła się litość.

Nie chciałam, by się smuciła, bo miałam nadzieję, że jeżeli ona będzie radosna i uśmiechnięta, to chociaż trochę mnie tą radością zarazi, a chyba niczego bardziej nie potrzebowałam. „Oprócz Brandona”, dopowiedział mi głos lekkomyślności. Próbowałam go zlekceważyć, potrząsając głową, co od razu przykuło spojrzenie Mary.

— Kupiłaś piękne kwiaty — przyznałam, aby zmienić temat.

Mary zdziwiła się na moje słowa, więc spojrzałam wymownie na gęsty bukiet różowych peonii. Wyglądały tak wspaniale, że można byłoby mieć dylemat, czy na pewno są żywe, gdyby nie ich cudowny zapach.

— Och — wymsknęło się Mary, a zmiana tonu jej głosu od razu przykuła moją uwagę. — To od mojego znajomego, z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.

— To ten sam znajomy, który porwał cię na święta? — spytałam łagodnie.

— Tak — odrzekła krótko, więc nie zamierzałam jej gnębić swoimi pytaniami.

Zresztą nie miałam ochoty rozmawiać. Znów czułam jak przygniata mnie ciężar mojej rzeczywistości, która nie tyle różniła się od mojej wizji, co była jej lustrzanym odbiciem. Marzyła mi się bajka, a skończyłam w koszmarze, z którego nie dało się obudzić, bo istniał na jawie. Chcę znów spać, nic więcej… Może jak się obudzę, wszystko będzie inne.„Marzyć, to ty już pomarzyłaś sobie i nic z tego nie wyszło”, skwitował mój karcący głos rozsądku.

Rozdział II

Zgodnie z planem Lucky`ego wziąłem się ostro za pracę nad płytą i kompletnie nic więcej mnie nie interesowało. Może to było idiotyczne bagatelizować wszystko inne, ale nie wymyśliłem żadnej lepszej opcji, dlatego musiałem zawierzyć przyjacielowi-duchowi, który najwyraźniej znał mnie lepiej niż chciałem przyznać.

Miewałem chwile zwątpienia i wtedy odczuwałem olbrzymią tęsknotę, która wypalała mi za każdym razem piętno na sercu, ale nigdy nie pozwoliłem sobie na żadne prochy, czy szklankę Martini. Jedynie wypalałem w cholerę fajek, za które ganiła mnie Dolores. Moje życie jednak wpadło w rutynę i od dobrych dwóch tygodni zasypiałem i budziłem się nad kartkami.

Tej nocy jednak nie spałem. Sprawdzałem linijkę po linijce i gdzieś o pierwszej popołudniu po prostu mnie zamurowało. Całe zmęczenie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo jedyne, co przychodziło mi do głowy to: „Udało mi się”. Miałem stos kilkuset kartek, które można uznać za scenariusz mojej płyty. Mimo tego jak w beznadziejnym momencie jest moje życie, na mojej twarzy majaczył się uśmiech. Nie pozwalałem sobie jednak na szczery uśmiech, bo ten sukces mógłby mnie cieszyć jedynie z Lily.

Wyjąłem z kieszeni bluzy bransoletkę, którą wiele miesięcy temu zgubiła na wernisażu. Potarłem skórzany pasek, a na palcach został mi zapach jej perfum, co jest totalnie abstrakcyjne, biorąc pod uwagę ile minęło miesięcy od momentu, gdy Lily miała ją na ręku. Nie rozckliwiaj się, skarciłem sam siebie, zbierając wszystkie papiery do skórzanej torby.

— A śniadanie? — zaczepiła mnie Dolores, gdy zakładałem buty.

— Nie teraz. — Pokręciłem głową.

— O nie, nie, mój panie. — Podeszła do mnie pośpiesznie, zabierając mi z ramienia torbę. — Pan nie śpi, nic nie mówi, ciągle pracuje i pali więcej niż zwykle. Proszę, niech pan chociaż dla mnie coś zje przed wyjściem.

— A mam wyjście? — spytałem, wzdychając, ale ona tylko pokręciła głową.

Dolores patrzyła na mnie zatroskana, gdy wpychałem w siebie kolejne tosty i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jestem tak cholernie głodny.

— Czy mogę coś dla pana zrobić? Coś co poprawi panu humor — odezwała się, więc na nią momentalnie spojrzałem.

— Ja… — wymamrotałem niepewnie. Byłem cholernie speszony, bo już dawno nikt nie wykazał takiej troski o mnie. — Robisz i tak bardzo dużo dla mnie — oznajmiłem. Chciałem, by wiedziała, że ją bardzo doceniam, mimo że rzadko jej to mówię.

— To moja praca. — Uśmiechnęła się przyjaźnie. — Wiem, że nie jestem w stanie pomóc panu z pańskimi problemami, ale może jest coś, co poprawiłoby panu humor chociaż na chwilę.

— Nie, raczej nie, ale nie musisz się o mnie martwić, wszystko się ułoży — zapewniałem ją, bo sam w to mocno wierzyłem.

Wydam płytę i Lily zrozumie, ile dla mnie znaczy i wszystko się unormuje. Tak powiedział Lucky i ja mu w to wierzę.

— Szkoda, że nic nie mogę zrobić — odparła, gdy wstałem, kierując się do wyjścia.

Nie chciałem jej sprawiać zawodu, zwłaszcza że od pewnego czasu jednym z jej celów życiowych stało się uszczęśliwianie mnie. Zastępowałem jej w pewien sposób dzieci tak jak ona mi matkę, więc spoczywała na mnie pewna odpowiedzialność, by jej nie dawać powodów do zmartwień.

— Bardzo mi smakowały te chrupiące, miękkie ciasteczka — rzuciłem, stając w progu salonu.

Dolores spojrzała na mnie, a ja się do niej uśmiechnąłem, więc i na jej twarzy pojawił się uśmiech, który z każdą sekundą się powiększał.

— Churros? — niemal zaszczebiotała z radością, a ja przytaknąłem. — Będą jak pan wróci — powiedziała przyjaźnie.

Usatysfakcjonowany z faktu, że sprawiłem jej radość, wsiadłem do swojego Porsche, by za godzinę być już w studiu.

— Hej.

Niepewnie wszedłem do jednego z dwóch studiów, które znajdowały się w mojej wytwórni. Miałem mieszane uczucia związane z tym miejscem. Za czasów, gdy tworzyłem, czułem się tutaj świetnie, później gdy tylko przychodziłem posłuchać czyjeś muzyki, odczuwałem jedynie przygnębienie, nawet jeżeli dany utwór lub płyta była naprawdę dobra. Jednak gdyby nie te samotne przesłuchiwanie czyjś piosenek, to nigdy nie spotkałbym Lily. Teraz wchodzę tutaj znów, by rozmawiać o swojej muzyce, więc powinienem być podekscytowany, ale wspomnienia związane z pierwszym spotkaniem moim i mojej bratniej duszy sprawiało, że czułem żal.

— Brandon. — Ucieszyłem swoim widokiem Andrew, który był moim genialnym wirtuozem, umiejącym dzięki fantastycznemu słuchowi i wyczuciu nadać moim nutom wymiaru, składając je w realny dźwięk.

Nasze relacje można porównać do współpracy pisarza i reżysera, który jest odpowiedzialny za ekranizacje powieści. Z tym wyjątkiem, że lubiłem tego niewysokiego blondyna o dość potężnej budowie ciała. Wyglądał bardziej na trenera personalnego niżeli na specjalistę z branży muzycznej, ale czy to się w ogóle liczyło? Ani trochę… Inaczej piękni ludzie, byliby też dobrzy, a tak wcale nie jest. Świat jest pokręcony i nic nie jest takie na jakie wygląda. „Tylko Lily była jednocześnie śliczna i miała wspaniały charakter”, odezwał się mój głos w głowie, z którym oczywiście się zgadzałem. Lily to wyjątek, jedna na milion, gdzie tam na milion, Lily jest jedyna w swoim rodzaju, nie ma drugiej takiej na świecie…

— Hej, wszystko gra? — Wyrwał mnie z zamyślenia Andrew, a ja energicznie przytaknąłem. — Rzadko przychodzisz do mojej nory — dodał, wciąż mi się uważnie przyglądając.

— Wstyd mi było, że nic dla ciebie nie mam — odparłem, wgapiając się w pulpit przed nim, bo peszyło mnie jego natarczywe spojrzenie.

Zapewne nie miał w zamyśle mnie krępować, po prostu moje dziwaczne zachowanie go zaniepokoiło i chciał być pewien, że wszystko gra. Nie, nie grało, ale nie pójdę zaraz na dach i nie skoczę, więc nie było co się martwić. Kurde, głupio nawiązywać do takiej formy samobójstwa, biorąc pod uwagę Ryana… Dobra, po prostu skup się na rozmowie, nakazywałem sobie, bo chyba przez pracę nad płytą kompletnie zapomniałem o prochach na koncentrację.

— Spoko, super się bawię — rzucił ironicznie, pokazując mi niewielką, czarną tablicę powieszoną z prawej strony.

— Co to? — spytałem, przyglądając się podzielonej na dwie połowy tablicy, gdzie po jednej stronie było mnóstwo kreseczek zapisanych białą kredą, a druga strona była totalnie pusta.

— Moja rozrywka — powiedział nieco weselej. — Kreski po lewej stronie to wszystkie idiotyczne opisy tego, czego pragną ode mnie artyści — wyjaśnił i naprawdę te kreseczki były tak naćkane, że spokojnie stawiałbym na przynajmniej pięćdziesiąt sztuk.

— Nie może być tak źle — mruknąłem.

W końcu to Lucas i ja byliśmy odpowiedzialni za wybór artystów do naszej wytwórni. Stawialiśmy naprawdę jedynie na świetnych i utalentowanych ludzi, więc nie chciało mi się wierzyć, że są oni w stanie tak często załamywać Andy`ego.

— „Poproszę coś smutnego”, „Może coś na klawiszach”, „Daj mi coś skocznego” — zaczął przedrzeźniać naszych wokalistów.

— Zgoda, to tortury. — Na mojej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech, ale nie wszyscy umieją być tak bezlitośnie konkretni i jednocześnie do granic upierdliwi jak ja.

— No wiesz, zawsze mam po prawej tych, którzy traktują siebie, mnie i muzykę poważnie — oznajmił, więc jeszcze raz spojrzałem na tablicę, bo może bez prochów coś mi umknęło. Na szczęście nic takiego się nie stało, dalej druga połowa tablicy była pusta.

— Prawa jest pusta — skwitowałem.

— No właśnie. — Pokiwał twierdząco głową, rozciągając się. — Tragedia. — Założył sobie ręce za głowę.

— Ale da się zaradzić — mruknąłem, podchodząc do tablicy i dostawiając niewielką kreskę po prawej stronie.

Andrew patrzył na mnie z ciekawością w oczach, gdy wyciągałem niemal całą ryzę papieru zapisaną nutami.

— Proszę. — Położyłem kartki na niewielki stolik.

— Bardziej ambitną gwiazdkę mi podsyłasz? — spytał podejrzliwie, ale nic nie odpowiedziałem. — Taką która wie, czego chce? — dopytywał.

— Przejrzyj i spróbuj to przenieść na dźwięki.

Moja nic niemówiąca mu odpowiedź zaciekawiła go jeszcze bardziej, bo wstał z fotela. Nie spuszczał ze mnie wzroku aż do momentu, gdy zaczął po kolei przeglądać kartkę po kartce. Teraz to ja patrzyłem na niego w napięciu, bo kompletnie nie wiedziałem jak zareaguje. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że Kiyumi może mieć rację, a ja wyszedłem z wprawy i już nie umiem być bardzo dobrym kompozytorem.

— Pieprzysz! To niemożliwe! — rzucił entuzjastycznie Andrew, a ja odetchnąłem z ulgą. — Kurde, to twoje bazgroły, ja cię kręcę. Znów robimy klasykę? — zapytał, świdrując mnie spojrzeniem, więc spojrzałem na kartki.

— Wpadło mi do głowy… — Zacząłem niepewnie ze zdenerwowania tarmosić nieco swoje włosy. — Może połączylibyśmy moje zamiłowanie do klasyki z nowoczesnością. Wiesz, pomyślałem, że uda ci się dodać te swoje elektroniczne, komputerowe bzdury tak, bym uznał je za warte wstawienia upiększenia.

— Nie dość, że wracasz z kompozycjami, to jeszcze jesteś w stanie pójść na kompromis z nowoczesnością. Kłaniam się nisko przed księciem, który niemal wraca zza grobu. — Ukłonił się teatralnie, co mnie speszyło jeszcze bardziej, ale w sumie określenie „zza grobu” idealnie odzwierciedlało sytuację.

Przez ostatnie lata wcale nie żyłem, byłem jak martwy, a to dzięki Lily znów wróciłem do żywych i pomijając moją olbrzymią miłość do niej, to zawsze będę jej za to wdzięczny.

— Już wystarczy — burknąłem zawstydzony. — Zajmiesz się tym?

— Ile tu jest stron? Pięćset? — spytał, wertując je.

— Przerasta cię to? — rzuciłem prowokacyjnie, choć zdawałem sobie sprawę, ile będzie go to kosztowało pracy.

Będzie musiał to jeszcze raz rozpisać, znaleźć muzyków, którzy to zagrają. Potem będzie to obrabiał komputerowo, robił ewentualne dogrywki, więc zajmie mu to przynajmniej z sześć tygodni, jeżeli oczywiście rzuci wszystko inne. Nie mogłem tego być pewien, ani tego od niego żądać, więc zostaje mi jedynie uzbroić się w cierpliwość, co wcale nie jest takie proste.

— Nie, ekscytuje! — zapewnił mnie entuzjastycznie. — Po tylu latach znów coś zadziałamy! W końcu wziąłeś się do roboty — rzucił złośliwie, dobrze wiedząc jak ciężko mi było bez komponowania.

To nie tak, że nie próbowałem nigdy znaleźć sobie innego zajęcia niż pisanie muzyki. Szukałem w milionie rozwiązań jakiegoś zajęcia, które dałoby mi chociaż w jednej dziesiątej podobną satysfakcję, ale nie udało mi się. Muzyka płynąca z mojego serca i duszy pozwalała mi uwierzyć, że się do czegoś nadaję, że umiem być w czymś bardzo, ale to bardzo dobrym.

Mój ojciec uznawał moją umiejętność za niezwykły dar do rozumienia i tworzenia muzyki, którego nie ma nikt inny poza mną. Nie sądzę, bym tylko ja tak świetnie rozumiał definicję muzyki, ale nie zaprzeczyłem nigdy jego słowom, bo czułem, że jest on ze mnie dumny. Całe moje dzieciństwo ludzie wmawiali mu, iż do niczego nie dojdę, a ja bałem się stać powodem jego wstydu. On jednak nigdy nie dawał mi odczuć, że jest mną rozczarowany, więc tym bardziej cieszy mnie fakt, iż na przekór wszystkim prognozom mogę być w jakimś sensie jego dumą. Nigdy nie zależało mi by być jakąś gwiazdą, chciałem jedynie napisać kilka nut, które stworzą jakiś przyjemny dźwięk.

Do poznania Lily tylko na tym mi zależało, bo to muzyka była jedyną materią, dzięki której nie czułem się samotnym dziwakiem. Okazało się, że przy niej mogłem być sobą i nie mieć łatki „dziwaka”. Lily tak samo jak muzyka była moim lekarstwem, dlatego obie je kocham do szaleństwa…

— Hej, hej — zawołał mnie ktoś, gdy podchodziłem do samochodu. Odwróciłem się i zobaczyłem Ryana w długiej, do połowy uda czarnej grubej bluzie z kolekcji jego siostry. — Kogo moje piękne oczy widzą? — Uśmiechał się jak wariat, chyba naprawdę zadowolony moim widokiem.

Kurde, dzisiaj mi dobrze idzie uszczęśliwianie ludzi, najpierw Dolores, później Andrew, a teraz Ryan. Sam też cieszyłem się jego widokiem, bo nie widzieliśmy się bardzo długo, ale dopiero to sobie uzmysłowiłem jak i fakt, że brakowało mi go.

— Mnie — mruknąłem w odpowiedzi, podchodząc do niego bliżej.

— Właśnie, chodzącego w dzień po ulicy — powiedział rozbawiony. — Widziałem twój repertuar na koncert Nory. Super, wytwornie jak zwykle — dodał z uznaniem.

— Dzięki, starałem się nie zawieść twojej matki — odparłem, bo darzyłem państwa Green nie tylko sympatią, ale także szacunkiem. Tak jak ojca nie chciałem ich w żaden sposób urazić lub rozczarować.

— Mógłbyś dla niej zagrać byle co, a i tak jarałaby się jak trzynastolatka na koncercie One Direction — rzucił złośliwie.

— Ryan. — Pokręciłem z pobłażliwością głową, bo Nora Green była bardzo elegancją kobietą, więc takie porównanie można było odbierać jedynie jako złośliwość jej niepokornego syna.

— Mówię prawdę, moja matka jak zresztą i siostra są w tobie zakochane — zaczął dalej żywiołowo. — Pomyśleć, że mogą chwalić się znajomością z tobą dzięki mnie…

— Co my byśmy bez ciebie zrobili, Ryan? — rzuciłem przyjaźnie jak na siebie, ale naprawdę nie wyobrażałem sobie, by mogło go nie być w moim życiu.

Lucky i on tak dobrze się uzupełniali, że w pełni zaspokajali moje potrzeby na posiadanie przyjaciół. Mając ich dwóch, nie potrzebowałem żadnych innych znajomych. Zapewniam, że to nie kwestia moich niewielkich potrzeb, oni po prostu byli fantastyczni.

— Też się zastanawiam… — zaczął rozbawiony, ale gdy dostrzegłem kątem oka przechodzącą obok nas dziewczynę z lekkimi blond lokami, przestałem go słuchać.

— Poczekaj. — Odszedłem od Ryana.

Kierowany tęsknotą i chyba idiotyczną nadzieją poszedłem za dziewczyną, dotykając jej ramienia. Odwróciła się do mnie zdziwiona. Była piękną kobietą i wyglądała na sympatyczną, ale to nie była moja Lily. „Ona jest teraz ze swoim chłopakiem”, podpowiadał mi niepewnie głos w głowie. Pewnie, co miałaby robić w Nowym Jorku, pytałem sam siebie.

— Coś nie tak? — spytała mnie niepewnie.

— Nie, przepraszam — rzuciłem nieporadnie. — Pomyliłem panią z kimś — dodałem zestresowany, bo sam wpakowałem się w mega niezręczną sytuację.

Unikałem kontaktu z ludźmi, a teraz sam ich zaczepiałem. Świrowałem, ale myśl, że mogłaby to być Lily, a ja tego nie sprawdziłem, męczyłaby mnie przez kolejne tygodnie.

— Nic się nie stało — odparła miękko. — Czy wszystko w porządku? — spytała, gdy podszedł do nas Ryan.

— Tak, jeszcze raz bardzo panią przepraszam — mruknąłem, odchodząc.

— Do widzenia — pożegnał się z nią Ryan, po czym podbiegł do mnie. — Znasz tą dziewczynę? — spytał mnie, gdy staliśmy przy moim samochodzie.

— Nie, coś mi się tylko pomyliło, tak to u mnie bywa. Zapomniałem swoich prochów i mam problemy z koncentracją — próbowałem się wytłumaczyć. — Muszę jechać. — Otworzyłem drzwi od samochodu.

— Poczekaj. Co ci się pomyliło? Zaczepiłeś przed chwilą obcą babkę, to nie w twoim stylu — zaczął spokojnie. — Kogo szukasz?

— Nikogo nie szukam, coś mi się tylko wydawało — odparłem, bo nie chciałem mu tego wszystkiego teraz tłumaczyć.

Nie wiedział o Lily, a ja naprawdę nie umiałem o niej rozmawiać, nie wpadając w nostalgię. Musiałem teraz skupić się na płycie, nie na rozdrapywaniu ran.

— Co? Co ci się wydawało? — Ryan nie odpuszczał, czym mnie zirytował.

— Daj mi spokój, Ryan — warknąłem na niego.

Rzadko krzyczę, a praktycznie to w ogóle, więc nic dziwnego, że patrzył na mnie zdezorientowany. Moja złość jednak nie ma nic z nim wspólnego, to nie jego wina, iż nic mu nie mówię i sam musi się o wszystko dopytywać.

— Przepraszam.

Wcale nie chciałem się na nim wyżywać, za to że spieprzyłem sobie życie, tracąc swoją bratnią duszę przez swój strach przed podejmowaniem zdecydowanych kroków. Trzeba było mi nic nie obiecywać Lily, zerwać z Kiyumi i postawić ją przed faktem dokonanym, wtedy wszystko na pewno wyglądałoby inaczej…

— Nie ma sprawy — odezwał się w końcu Ryan. — Brandon, czy wszystko jest w porządku?

— Nie, ale poradzę sobie — burknąłem w odpowiedzi, choć wcale nie byłem tego taki pewien.

Bałem się jednak, że nie starczy mi siły, by trzymać się planu opracowanego przez Lucky`ego. Wydanie płyty zajmie kilka miesięcy, a ja chciałem, by Lily wiedziała, że tworzę z miłości do niej. Musiała usłyszeć coś, co stworzyłem, bo naiwnie wierzyłem, iż w ten sposób o mnie nie zapomni. Nigdy nie wydawałem żadnego singla, gdy miałem w zanadrzu całą płytę, ale nie mogłem czekać. Chciałem się chyba w jakiś sposób jej przypomnieć…

„Cześć, Kama”

Chciałem, by ten utwór był dobrze wykorzystany, w stylu który mam w głowie. Tylko jedna osoba zawsze umiała mnie tak dobrze wyczuć i była to Camilla Rodriguez, moim zdaniem, najbardziej utalentowana dwudziestolatka na świecie. Lubiła skandale ze swoim udziałem, ale wokalistką była fantastyczną. Darzyłem ją szacunkiem, który okazywałem, dając jej zawsze pierwszej każdą swoją luźną kompozycję, aby zadecydowała, czy chce ją wykorzystać, czy nie.

„Czy ja dobrze widzę?”

Odpisała niemal momentalnie, co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę jej zawsze napięty grafik.

„Dziwię się, że jeszcze masz mój numer.”

Napisałem, bo od naszej ostatniej rozmowy dotyczącej muzyki minęło spokojnie z pięć lat. Dwa razy widziałem ją na jakiejś imprezie muzycznej, ale wtedy nie gadaliśmy zbyt wiele, bo Kiyumi wręcz jej nienawidziła.

„Nie usuwam numerów, które zwiastują niespodziankę.”

Mimowolnie uśmiechnąłem się. Dobrze czasami usłyszeć od kogoś dobre słowo na swój temat, a w branży muzycznej mało było osób, które mnie szczerze lubiły. Kama wydawała się nie tylko mnie lubić, ale także w pewien sposób była mi oddana. Nie ma w tym żadnego miłosnego lub erotycznego podtekstu.

Poznałem ją jako bezczelną trzynastolatkę, która napisała mi, że śpiewa prawie tak dobrze jak ja komponuję, a jak chcę się sam o tym przekonać, to powinienem wysłać jej jedną ze swoich kompozycji. Zaintrygowała mnie jej bezczelność i pewność siebie, więc zrobiłem to. Nie spodziewałem się, by naprawdę była w stanie mi zaimponować, ale naprawdę dała radę. Pogratulowałem jej, na co odpowiedziała mi: „Wiem, że jesteś sławnym kompozytorem i nie wypada Ci napisać nic nieznaczącej piosenkarce, iż jest genialna. Nie przejmuj się, jestem świadoma, że zrobiłam na Tobie wrażenie.”

Od tej pory wysyłałem do niej pierwszej wszystkie kompozycje, których nie chciałem wykorzystać na swoje lub wytwórni potrzeby. Ona natomiast nigdy nie wzięła kompozycji od kogokolwiek innego, stąd moje stwierdzenie o jej oddaniu mi. Może była mi wdzięczna, że nie wyśmiałem jej maila, tylko dałem jej szansę. Nie wiem tego i choć nigdy nie złożyłem jej propozycji, by rozwijała się pod moimi skrzydłami, to nie żałowałem tego. Zapewne Kama tak samo jak ja uważała, iż musi być niezależna, dlatego byłem niemal pewien, że odmówiłaby mi, gdybym zaproponował jej tworzenie w mojej wytwórni.

„Okej, to chcesz znów zrobić zamieszanie?”

Zapytałem, będąc w sumie pewnym odpowiedzi.

„Kogo Ty pytasz? Królową skandalu? Ja zawsze mieszam.”

Co racja, to racja, pomyślałem. W sprawach muzyki rozumieliśmy się bez słów. Mieliśmy podobną intuicję i wyczucie, tak samo dążyliśmy do perfekcji i lubiliśmy niezależność w tworzeniu. Nasze życie prywatne i publiczne natomiast totalnie się różniło i chyba nigdy byśmy się nie dogadali. Ona lubiła towarzystwo, miała mnóstwo znajomych i uwielbiała szokować, gdy ja byłem domatorem i nie rozumiałem, czemu okrzyknięto mnie skandalistą.

„Biorę to za odpowiedź twierdzącą. Sprawdź maila.”

Odpisałem, a w tej samej chwili wysłałem jej pierwszą kompozycję, którą napisałem i jedyną do tej pory na fortepianie po mojej długoletniej przerwie. Denerwowałem się całą drogę do domu. Ona jedna nie zmarnuje utworu, więc jeżeli jej się nie spodoba, to cała akcja skończy się fiaskiem, a nie singlem, który trafi do Lily jako „przypominajka” o mnie.

     „Liryczne smuty, ale zrobię z tego ponad pięćdziesiąt milionów wyświetleń.”

Odetchnąłem, gdy przeczytałem wiadomość, wchodząc do domu. Kama była zachwycona, choć ktoś postronny na pewno miałby co do tego wątpliwości. Od początku uważała, że słucham przesłodzonych komplementów wystarczająco często, by ona sobie darowała obsypywanie mnie takimi banałami. Wychodziła zawsze z założenia, iż pokaże mi swój zachwyt nad intrumentalem w swoim wykonaniu i ilościach odsłon.

„A więc: DO DZIEŁA!”

Odparłem, podchodząc do churros, które zostawiła mi na blacie Dolores. Zanim jednak zdążyłem ugryźć pierwsze ciastko, mój telefon znów zabrzęczał.

„A prawa autorskie?”

Spytała i ta jej ostrożność mnie zaskoczyła. Za każdym razem dawałem jej sto procent i nigdy nie chciałem udziału w zyskach, ale najwyraźniej pomyślała, że po tylu latach wracam i chcę na swoim powrocie coś zarobić. Absolutnie nie zamierzam niczego zyskać, oprócz atencji Lily.

„Są Twoje jak zwykle.”

Odpisałem. Churros były przepyszne jak każda potrawa wychodząca spod ręki Dolores. Bastet obrzucała mnie niemal błagalnym spojrzeniem, więc rzuciłem jej jedno ciastko, za co na pewno skarciłaby mnie moja gosposia. Dolores uważała, że moja kicia musi być na szczególnej diecie, by być tak pięknym i zdrowym zwierzakiem. Zgadzałem się z nią w 98%, dwa zostawiałem zawsze na niewielkie odstępstwa od reguły.

„Czemu ja?”

Kolejne pytanie niepasujące do Kamy. Nie przypominam sobie, by coś jej ostatnio nie wychodziło, a tylko to pozbawiało ją pewności siebie, z której była znana. No cóż, może jednak mnie nie doceniała i myślała, że przez te parę lat zapomniałem o naszym układzie.

      „Może dlatego, że przez te wszystkie lata nie usunęłaś mojego numeru telefonu.”

Może byłem nieco bezczelny, ale tłumaczyłem sobie, że Kama po prostu wierzyła w mój powrót, dlatego nigdy nie usunęła mojego numeru telefonu.

      „Dobra, przyznaj lepiej, że nikt nie da Ci takiego rozgłosu przy powrocie jak ja.”

O, to już brzmi jak Kama, którą znam, pomyślałem sobie, maczając kolejne ciastko w sosie czekoladowym.

„Dobra, masz mnie :)”

Odpisałem i byłem podekscytowany pierwszym od lat utworem, który ukaże się szerokiej publiczności. Obawiałem się trochę swojego powrotu, ale byłem pewien, że kompozycja jest dobra, inaczej nigdy bym jej Kamie nie wysłał, tylko wylądowałaby w śmieciach.

„Zgoda, to idę zjeść dobry instrumental.”

Mam nadzieję, pomyślałem.

„Już odświeżam YouTube.”

Zacząłem nawet snuć wizję, w jaką stronę może pójść Kama i jak będzie wyglądał teledysk, choć ani trochę nie zamierzałem w te sprawy ingerować. Wierzyłem, że wciąż się rozumiemy bez słów i wceluje idealnie w dziesiątkę zarówno z tekstem i wokalem, jak i całą otoczką, typu klip.

„Ha, ha, ha :) Nie będziesz prosił, bym dała Ci zobaczyć wersję końcową przed opublikowaniem, Rudzielcu?”

Niewiele było osób, które nazywały mnie rudzielcem i dziwnym trafem właśnie im ufałem w ciemno.

„Ufam Ci.”

Odpisałem jej zgodnie z prawdą.

„Błąd, ale na Twoje szczęście mało kosztowny, baju.”

Uśmiechnąłem się, mając nadzieję, że Kama szybko się upora z utworem i jakimś cudem trafi on do Lily, a ona dokładnie będzie wiedziała, co w ten sposób chcę jej powiedzieć…

*

Siedziałam na dywanie pod oknem, katując się chyba po raz setny piosenką „Uwierz mi” Kamy. Uwielbiałam jej każdy poważny, liryczny utwór, a nienawidziłam wszystkich wulgarnych i tych głupich, które miały na celu jedynie wpadać w ucho. Samą jednak wokalistkę bardzo lubiłam za jej niezwykły głos, wrażliwość w przejmujących piosenkach i chyba nawet za tą jej dwubiegunowość, mimo że jednej z jej skrajności nie lubiłam. Tęskniłam już trochę za jej delikatną odsłoną, ale dopiero teraz zrozumiałam, czemu Kama nie wydawała nic tak nostalgicznego i wzruszającego. Wszystko opiera się o podkład muzyczny, który musi sam w sobie wzbudzać emocje w wokaliście, by ten poczuł, że powinien nagrać coś tak emocjonalnego. Nie dziwiłam się też, iż Kama tak długo czekała na tak wspaniałą wersję instrumentalną, bo utwór naprawdę był piękny, co potwierdza częstotliwość puszczania go w radiu. Nie da się ukryć, że pojawia się wiele plotek odnośnie tej piosenki i autora tej kompozycji. Sugeruje się, iż to może Brandon wrócił do tworzenia muzyki i choć są to najcichsze z głosów, to ja jestem niemal pewna, że to jego dzieło. Przez ten prawie rok poznałam jego wrażliwość i słyszałam każdy opublikowany i skomponowany przez niego utwór, więc naprawdę dam sobie rękę obciąć, że w przypadku piosenki Kamy, to jego zasługa. Najwyżej będę bez jednej ręki i z nogą w gipsie.

Brzmi jakbym sobie żartowała, ale byłam tak naprawdę załamana, bo powinnam mieć więcej siły i walczyć o swoją miłość, zwłaszcza jak czułam, że on chciał mi przekazać swoją tęsknotę poprzez Kamę. Też chciałabym mu wszystko wyznać, ale po prostu nie umiałam przezwyciężyć swojego strachu. Siedziałam na dywanie, w ręku ściskając list z policji, która nie umie ustalić, czy to przypadkowe uszkodzenie auta, czy działanie osób trzecich. Pewnie moje przypuszczenia, by im pomogły, ale czy ja bym na tym jakkolwiek skorzystała? Miałam oskarżyć sławną modelkę, partnerkę i matkę dziecka Brandona Wilda o spowodowanie wypadku? I co dalej? Musiałabym podać powód jej nienawiści i wtedy wyszłoby na jaw, że byłam jego kochanką. To spowodowałoby mnóstwo szumu i zniszczyłoby to życie nie tylko moje, ale także i jego…

Spojrzałam mimowolnie na skrzypce i tak bardzo się cieszyłam, że złamałam nogę, a nie rękę, bo to mogłoby przekreślić moje szanse na grę na skrzypcach. To naprawdę jedyna rzecz, którą po nim miałam i będę miała, gdy wspomnienia naszych rozmów zblakną i nie będę mogła przytoczyć każdego z napisanego przez nas słowa.

— Lily. — Do pokoju weszła moja matka, która patrzyła na mnie z troską, której dawno nie widziałam w jej oczach. Najwyraźniej mój wypadek ją przestraszył nie na żarty. — Posłuchaj, nie możesz siedzieć całe dnie w domu…

— Mogę — odparłam ponuro.

— Rozumiem, że ten wypadek był dla ciebie traumatycznym przeżyciem, może powinnaś porozmawiać z psychologiem — zaproponowała łagodnie, czym mnie w sumie zaskoczyła.

Zawsze obawiała się plotek sąsiadów, a teraz sama proponuje mi wizytę u psychologa, co na pewno się rozniesie głośnym echem. Chyba mamie naprawdę zależało, by mi się polepszyło. Niestety, tu nie chodziło o wypadek, tylko o najcenniejszy skarb na świecie. Brandon to nie tylko szansa na prawdziwą miłość, taką która przetrwa aż do śmierci, ale także na życie pełne zrozumienia. Przy nim na pewno nie czułabym się wyobcowana jak tutaj. Nawet jeżeli jego świat był głośny i onieśmielający, to przy nim odnalazłabym spokój i bezpieczeństwo. Byłby moją oazą w nieznanym i pełnym zagrożeń otoczeniu.

— Nie chcę. — Pokręciłam głową, wstając z podłogi. Z trudem mi to przychodziło, nawet opierając się o łóżko, więc mama przyszła mi z pomocą.

Dlaczego ja nie pozwoliłam mu zerwać wtedy z Kiyumi? Dlaczego nie powiedziałam mu przed sylwestrem, że się na to zgadzam? Teraz wszystko byłoby inne… mniej bolesne.

— Lily, za miesiąc masz wrócić do pracy, nie możesz być w takim stanie — powiedziała nieco ostrzej.

— Pójdę do pracy i wszystko będzie jak dawniej — wyrzuciłam ponuro.

— Lily, musisz się zebrać. — Spojrzała na mnie zasmucona. — Mamy problemy i potrzebujemy twojej pomocy.

— Wiem, w kółko o tym słucham — rzuciłam z rozżaleniem, bo choć sama się na to wszystko pisałam, to gdyby nie mój przesadny rozsądek, dzisiaj prawdopodobnie byłabym szczęśliwa.

Teraz bardziej niż wcześniej zazdrościłam Mary jej stanowczości, dzięki której potrafiła się postawić matce. Ja nigdy tego nie umiałem i dalej nie umiem, dlatego nie mam siły, by walczyć o cokolwiek w życiu. Robiłam zawsze to, co chciała, kierowała moim życiem, a ja przez to bałam się podejmować radykalnych decyzji i teraz za to pokutuję.

— Gdzie idziesz? — spytała, widząc że zakładam bluzę.

— Idę do Rogera — odparłam, schodząc po schodach na dół. Obawiałam się współpracy z kulami, ale okazałam się całkiem uzdolnioną kaleką.

— Lily, zimno jest. — Szła za mną.

— Wiem, ale nasze problemy się powiększyły przeze mnie, więc muszę jakoś z Rogerem omówić warunki spłaty kosztów samochodu — wyrzuciłam.

— Powinna zapłacić za to babcia, to ona wymyśliła sobie ten powrót do Nowego Jorku — prychnęła matka. — Obie nie mogą wytrzymać bez tego cholernego miasta! Tutaj jest ich miejsce, tu jest spokojnie i takie tragedie nie mają miejsca.

— A mimo to chciałabym być na ich miejscu — wyszeptałam, wychodząc. Chodzenie po śniegu i lodzie było arcytrudnym zajęciem, ale dawałam sobie jakoś radę.

Mary miała rację, miałabym trzy razy lepsze życie w Nowym Jorku. I miałam. Przez kilka miesięcy moje przyjazdy do tej zatłoczonej metropolii wywoływały u mnie radość. Jednak nie da się ukryć, że gdybym tam nigdy nie trafiła, to żyłabym sobie spokojnie swoim nudnym życiem i to chyba byłoby dla mnie bezpieczniejsze. Nie miałabym górnolotnych marzeń o graniu na skrzypcach, wizji swojego idealnego związku i nie marzyłabym o wspaniałych chłopaku, który był dla mnie tak idealny, że aż trudno uwierzyć w jego istnienie. Nie bolałoby mnie teraz serce z powodu straty tego wszystkiego, co wydawało mi się już realne do osiągnięcia.

— Lily, oszalałaś!

Usłyszałam głos Rogera, gdy wraz z Kim szedł w moją stronę.

— Musiałam wyjść z domu, by nie zwariować — odparłam. — Cześć, Kim. — Uśmiechnęłam się do dziewczyny.

— Dobrze, że nic poważnego ci się nie stało — rzuciła przyjaźnie. — Martwiliśmy się — zapewniła mnie pośpiesznie.

— Pewnie, bardzo się o ciebie martwiliśmy. — Przytaknął chłopak, poprawiając na nosie swoje okulary. — Chcesz wejść?

— Nie, nie chcę przeszkadzać. — Pokręciłam głową.

— Powinnaś usiąść i odpocząć, koniecznie — nalegała Kim, więc uległam jej i poczłapałam za nimi do domu.

Usiadłam w salonie, gdzie o dziwo nie było rodziców Rogera, więc czułam się jeszcze gorzej z myślą, że spędzali czas sam na sam, a ja im przeszkadzałam.

— Ja chciała tylko porozmawiać na temat samochodu — zaczęłam nieporadnie, gdy wraz z Kim wrócili z kubkami herbaty. — Chodzi mi o to, że postaram się jak najszybciej go spłacić. Pożyczę od babci.

— Nie żartuj sobie nawet — przerwał mi Roger. — Policja nie wyklucza wady i ja zamierzam wywalczyć od producenta nie tylko nowy samochód, ale także zadośćuczynienie.

— Właśnie, równie dobrze mogło to się stać nam — popierała go Kim i wydawało mi się, że naprawdę do siebie pasowali.

— Nie, absolutnie, to będzie trwało latami i nie wiadomo jak się skończy. Ja pożyczyłam od ciebie samochód i ja byłam za niego odpowiedzialna — odparłam, bo wątpiłam, by oddali mu jakiekolwiek pieniądze, zwłaszcza że ja miałam niemal stu procentową pewność, że to ktoś wynajęty przez Kiyumi uszkodził auto.

— Nie gadaj głupot, macie wystarczająco dużo problemów — odparł stanowczo. — Twoim jedynym obowiązkiem jest dojście do siebie i nic więcej.

— I tak ci oddam za samochód. — Ja również nie odpuszczałam.

— Lily, mogłaś zginąć i Roger nigdy, by sobie nie wybaczył, gdyby tak się stało za sprawą jego niesprawnego samochodu — oznajmiła Kim.

— Oczywiście, i tak mam wyrzuty sumienia. — Uścisnął jej dłoń. — I bardzo się cieszę, że nic poważniejszego ci się nie stało.

— Ale gdybyś potrzebowała pomocy w czymkolwiek, to śmiało możesz się zgłaszać do nas. — Uśmiechnęła się Kim.

Czułam, że jest w tych zapewnieniach szczera, co sprawiło, że poczułam do niej prawdziwą sympatię. Nawet przeszło mi przez myśl, iż mogłybyśmy stać się przyjaciółkami. „Może to niegłupi pomysł”, zasugerował głos rozsądku. Moje plany dotyczące Nowego Jorku upadły jak spadające gwiazdy w letnie dnie. Może powinnam zacząć od nowa budować swoją przyszłość tutaj, zapominając o innym świecie. Muszę skupić się na Lyons i tu poszukiwać swojego sposobu na życie, pomyślałam.

Dopadła mnie jednak taka ponura myśl, że ja od zawsze byłam skazana na to miasteczko i tylko łudziłam się, iż mogę decydować, gdzie będę żyła i co będę robiła. Od początku sobie przecież tłumaczyłam, że zostałam tutaj, by Mary mogła spełniać marzenia tam, tylko na dłuższy moment zapomniałam o tym układzie. Nie żałuję tych miesięcy, ale przez nie cierpię, bo powrót do życia tutaj jest naprawdę bardzo bolesny.

Ciężko żyć w Lyons z myślą, że człowiek z którym mogłabym mieszkać w każdym zakątku Ziemi, jest tak niedaleko. Mogłam mieć go na wyciągnięcie ręki każdego dnia, ale sama na własne życzenie sprawiłam, że stał się dla mnie nieosiągalny, jakby żył miliardy lat świetlnych ode mnie. Miałam tylko nadzieję, że on nie cierpi tak jak ja, bo chyba moje serce nie wytrzymałoby tego. Już i tak nie mogę sobie wybaczyć, iż go zraniłam, niszcząc to piękne uczucie między nami za sprawą cholernego strachu… „Aby zdobyć coś wartościowego, trzeba przezwyciężyć samą siebie”, podpowiadał mi głos lekkomyślności. Zgadzam się, ale jestem na to za słaba, pomyślałam załamana, z trudem przełykając z rozżalenia ślinę. Niech ten dzień się już skończy…

Rozdział III

— Brandon! — warczała na mnie z dołu Kiyumi.

Spojrzałem na zegarek stojący na biurku i zobaczyłem siódmą rano. Ta kobieta normalnie zwariowała, pomyślałem, ale zwlekłem się z łóżka, otwierając drzwi. Stała rozzłoszczona, wpatrując się we mnie surowo.

— Zauważyłeś, że od tygodni nie zajrzałeś do sypialni? — spytała mnie lodowato.

— Zaglądam do niej tylko w innych porach niż byś chciała — odparłem, a ona rozdziawiła usta ze zdziwienia. — Obudziłaś mnie, by zadać mi to super ważne pytanie? Jeżeli tak, to dzięki za pobudkę o siódmej rano.

— Jesteś dla mnie chamski! — warknęła. — Też umiałabym być wredna.

— A to jeszcze nie zaczęłaś? — rzuciłem w odpowiedzi.

— Poczekaj. — Zatrzymała mnie, łapiąc mnie za ramię, gdy chciałem od niej odejść. — Widziałeś wczorajszy wywiad?

— Czyj? — Westchnąłem zrezygnowany, bo pewnie to znowu jakaś mało istotna sprawa, ale ona uważała, że ja powinienem się interesować durnymi sprawami show biznesu.

— Chodź! — niemal mi nakazała, ale poszedłem za nią, wiedząc, że inaczej nie da mi spokoju.

Usiadłem w salonie, a ona przerzuciła obraz z tabletu na telewizor.

— Nie chce mi się oglądać o siódmej rano jakiś głupot. Nie interesuje mnie, co gadają o mnie, o tobie i o nas… — zacząłem obojętnie.

— Dzień dobry. — Weszła do środka Dolores.

— Świetnie, że jesteś — Kiyumi zwróciła się do niej momentalnie. — Usiądź sobie i pooglądaj u jakiego człowieka pracujesz — dodała oschle.

— Panie Brandonie? — Spojrzała na mnie pytająco Dolores, a ja wskazałem jej kanapę.

Nie było, co tłumaczyć jej pokręconego zachowania Kiyumi. Pewnie znów sobie coś uroiła i wystarczyło to po prostu przeczekać.

— Włącz i skończmy ten cyrk — zadecydowałem, a Kiyumi włączyła ten super ważny wywiad z jakiegoś nocnego klubu.

— Zaraz porozmawiamy o utworze, który niemal zawładnął wszystkimi listami przebojów ostatniego tygodnia, robiąc niemałe zamieszanie — zaczął reporter.

— Nic nie rozumiem — odezwała się Dolores.

— Zaraz wszystko się wyjaśni — mruknęła Kiyumi.

Patrzyła na mnie wymownie, ale ja kompletnie nie miałem pojęcia, o co ona się na mnie wściekała. Zerwała mnie z łóżka o siódmej rano, nie piłem kawy i nie wziąłem swoich prochów, byłem kompletnie nie do życia.

— Jest już z nami Kama ­ — powiedział reporter, a jego słowa przykuły moją uwagę. — Cześć, Kama. Chyba spodziewałaś się wywiadu, prawda?

— Oczywiście, zawsze robię wszystko po to, by zyskać uwagę mediów. — Zaśmiała się, ale ja dobrze wiedziałem, że nie mówi szczerze.

Oczywiście umiała grać w grę, jaką jest show biznes, dlatego tak rzadko znikała na dłużej z plotkarskich rubryk. Tak naprawdę zapadała się pod ziemię jedynie, gdy tworzyła i wtedy nic się dla niej nie liczyło, co tylko potwierdzało, że to muzyka jest dla niej najważniejsza. Cała ta otoczka i jej życie publiczne było dla niej zabawą, bo bawiło ją jak łatwo można manipulować mediami i jak szybko z ułożonej dziewczynki robią z ciebie skandalistkę lub ze skandalistki nawróconą.

— No dobrze, to udało ci się znów nas zaintrygować — odezwał się ponownie reporter. — Gratuluję świetnego, romantycznego utworu, który cieszy się niesłabnącym uznaniem słuchaczy.

— Wszystko, co robię jest świetne — wtrąciła Kama, a ja się uśmiechnąłem pod nosem, bo jej pewność siebie była naprawdę niezwykle silna, choć zapewne te kilkadziesiąt milionów wyświetleń pozwala jej być nawet nieco bezczelną w swoim zachowaniu.

— Skąd jednak pomysł na taki klimat? Ostatnio twoje utwory były bardzo mocne i kontrowersyjne, a klipy dość wyuzdane — oświadczył reporter.

— Idę zrobić sobie kawy — mruknąłem, wstając, bo choć bardzo mnie cieszył sukces Kamy, to niemal usypiałem.

— Siadaj, najlepsze przed nami — odparła momentalnie Kiyumi i nie chcąc się z nią kłócić przy Dolores, zająłem znów miejsce na kanapie.

— Dzięki, biorę to za komplement, ale zmiany są potrzebne, a ja się rozwijam w różnych kierunkach — rzuciła Kama, zaraz po tym jak jakaś fanka rzuciła się jej na szyję, by zrobić sobie zdjęcie.

— Przyzwyczaiłaś nas do zmian, ale ta romantyczna, zwiewna, granatowa suknia i krajobraz zachodzącego słońca nad jeziorem, to duży kontrast, nie sądzisz? — spytał ją.

Tak, olbrzymi kontrast, ale szczerze to sam nie wiem, czy lepiej bym to wymyślił. Klimat jej teledysku oraz tekst piosenki był idealnym odwzorowaniem tego, co chciałem przekazać na swoich pięcioliniach. Kiedyś ktoś mi powiedział, że kompozytor daje duszę piosence, a wokalista i tekściarz formę, by słuchacze mogli ją w pełni odkryć. Podpisywałem się pod tym obiema rękoma.

— Powiem nawet, że bardzo duży, ale kontrast to moje drugie imię — odpowiedziała swobodnie.

— A ja myślałam, że ździra — syknęła Kiyumi.

— Ej — odezwałem się, bo nie spodobała mi się ta uwaga.

Kamę pewnie by to obeszło, ale ja nie obrażałem Violki, to jej nie wolno nikogo z moich znajomych.

— Czyżbyś się zakochała? — zadał jej pytanie reporter, na co szalona matka mojego dziecka prychnęła z niezadowoleniem.

— Nie, nic z tych rzeczy. ­­- Roześmiała się Kama. ­

„To tylko jej kompozytor się zakochał”, odezwał się wnerwiający głos w mojej głowie jak zwykle z trafną uwagą.

— Gdybym jednak miała sobie wyobrazić, że spotykam miłość swojego życia, to czułabym się tak jak w tej piosence. Z pewnością z całą tą patetycznością, dramaturgią i przede wszystkim silnymi emocjami, które by mną targały.

­- Bardzo ładnie powiedziane ­­– przyznał reporter, z którym się zgadzałem.

Utwór odzwierciedlał idealnie emocje, które sam czułem i na tym mi zależało. Miałem tylko nadzieję, że adresatka przesłuchała ten utwór.

— Oczywiście życzę ci spotkania miłości swojego życia. Nie daj się jednak ciągnąć za język i powiedź, czy to singiel promujący płytę? Wiesz, że jest dużo spekulacji wokół tego utworu.

— Tak i dementuję plotkę o tym, że niedługo zaleję rynek jakąś płytą w tym klimacie. Jeszcze nie czuję potrzeby, by mieć kolejne dziecko ­– powiedziała dobitnie.

­- Och, to zaskoczenie ­­– przyznał reporter. — Kama, czy mam więc rozumieć, że współpracowałaś z kimś przy tym utworze?

­- Oczywiście, jak zwykle przy pojedynczych singlach ­– oznajmiła, a ja załapałem, w jaką stronę idzie ta rozmowa.

Kiyumi dostrzegła zdziwienie, które pojawiło się na mojej twarzy, bo do tej pory nie sądziłem, by Kama jawnie potwierdziła, że to ode mnie ma wersję instrumentalną. Mi wystarczyły same plotki o moim ewentualnym udziale i fakt, iż Lily zna mnie na tyle dobrze, by odkryć prawdę.

— Kolejne zaskoczenie i zapewne wiesz, o co chcę cię w takim razie zapytać ­– odchrząknął reporter, a Kama skinęła teatralnie, by kontynuował i zadał to, jak mi się wydawało, kluczowe pytanie. — Przy kolaboracjach z innymi zespołami lub wokalistkami często korzystaliście z ich bitów, co było naturalne przy współpracy. Jednak swoje indywidualne single do tej pory realizowałaś jedynie z Brandonem Wildem, a od kiedy zawiesił karierę, to nie wydawałaś singli.

— Nie zadałeś pytania ­– wytknęła z rozbawieniem Kama. — Powiem wprost, przez te wszystkie lata byłam wierna Brandonowi Wildowi — oświadczyła, a ja spoglądając na Kiyumi, wzruszyłem tylko ramionami.

— To tak naprawdę początek tego tragicznego wywiadu — mruknęła lodowato Kiyumi.

— No właśnie, a teraz pojawia się singiel, a ja muszę zadać to pytanie: Czyżbyś znalazła godne zastępstwo? — Patrzył na nią w napięciu jak zapewne większość ludzi przed telewizorami, którzy interesowali się życiem innych ludzi bardziej niż swoim własnym.

— Pieprzenie — warknęła nagle Kama, więc znów spojrzałem w telewizor.

— Słucham? ­– Reportera zatkało, bo patrzył na nią wybałuszonymi oczami, czekając w napięciu na to, co powie. Był chyba mało doświadczony, ponieważ rzadko wywiady z Kama są proste, a tym bardziej ugrzecznione.

— Godne zastępstwo za Rudego? Nie znam, a jak ktoś się tak tytułuje, to jest zarozumiałym dupkiem — oświadczyła dobitnie i znów nie udało mi się ukryć uśmiechu.

— Ty się z tego cieszysz? — syknęła na mnie Kiyumi, zatrzymując odtwarzanie.

— Rzuciła mi komplement, to miłe. — Wzruszyłem ramionami.

— Jesteś nienormalny! — Kiyumi wydawała się oburzona moją reakcją, ale puściła nagranie dalej.

Dolores natomiast siedziała wystraszona jej zachowaniem, więc puściłem do niej oko, by się tak nie stresowała. Tak samo jak ja chciała, by ten cyrk się skończył. Nie odpowiadam za to, co wygaduje Kama i chyba nawet niewiele mnie to obchodziło. Ludzie wylali już na mnie tyle szamba, że nawet nie miałaby, czego dołożyć, choć wątpię, by coś takiego zrobiła.

— Ostro powiedziane — przyznał reporter.

— Jestem ostrą dziewczyną — przyznała jak zwykle mało skromnie, choć ja będę trzymał się teorii, że Kama jest wrażliwą dziewczyną, która ukrywa się za wizerunkiem lekceważącej i wulgarnej, bo tak łatwiej przetrwać w tym świecie pełnym syfu.

— Nikt temu nie przeczy, po prostu ja jak i widzowie przed telewizorami jesteśmy ciekawi, kto zastąpił Brandona Wilda — rzucił reporter.

— Powiem to dobitnie — zaczęła Kama, prostując się i unosząc wysoko głowę. Wyglądało to całkiem zabawnie, bo była naprawdę niską dziewczyną. — Byłam, jestem i będę wierna tylko jemu. Jak ktoś nie posmakował współpracy z nim, to nie zrozumie mojej fascynacji tym niepozornym wirtuozem — oznajmiła dumnie.

— No i co się takiego stało? — odezwałem się w końcu. — Chodzi ci o to, że mimo twojej niechęci tworzę? Czy wściekasz się, bo dałem ten utwór Kamie, której nie znosisz?

— Czyli dałeś jej ten utwór? — Zmrużyła groźnie oczy.

— Tak, jak zwykle, gdy coś mi zalegało, a uważałem to za warte wykorzystania — odpowiedziałem szczerze. — Nie rozumiem natomiast twojego rozwścieczenia.

— To zaraz zobaczysz powód i wtedy może się przyznasz — prychnęła na mnie.

Przez moment nawet pomyślałem, że dowiedziała się o Lily, ale przecież skąd miałaby to wiedzieć Kama… Absurdalna myśl.

— Czekaj, czekaj… Co ty chcesz przez to powiedzieć? — dopytywał reporter, zapewne budując przy tym napięcie.

— Mówię wprost, moja zepsuta branżo muzyczna… ­– Kama spojrzała prosto w obiektyw kamery. — Brandon Wild wrócił i zażądał właśnie mnie, a ja mu się oddałam bez reszty. Nieskromnie dodam, że go w pełni zadowoliłam.

— Dwuznacznie to zabrzmiało — skwitował reporter. — Ciekawe, co na to Kiyumi… — dodał.

A kogo to obchodzi, pomyślałem sobie.

— No cóż, najwyraźniej są dziedziny, w których nie umie mu dogodzić — rzuciła Kama.

Wspomniałem, że Kiyumi jej nienawidzi, ale zapomniałem dodać, iż z wzajemnością. Co gorsza dla matki mojego dziecka, Kama się z tym w ogóle nie kryje.

— Uuu, Kama, Kama. — Facet pokręcił lekko głową. — Wracając jednak do meritum, czy mam rozumieć, że Brandon Wild wrócił i oddał ci swój pierwszy skomponowany po tylu latach przerwy utwór?

— Owszem i kolejne przesłanie do gwiazdeczek po drugiej stronie szybki — powiedziała nienaturalnie słodko jak na siebie. — Gwiazdeczki, możecie się łasić, dzwonić i proponować mu obrzydliwie duże pieniądze za intrumentale, ale to ja zgarnęłam pierwszy utwór, który skomponował i to bez jakiegokolwiek łaszenia się. Sam mnie wybrał, bo zapewne jako jedyna z całej tej chorej branży o nim nie zapomniałam, gdy go nie było. Oficjalnie to mówię, Brandon Wild wrócił, więc może się zacząć żałosny konkurs na koleżankę roku. Będę się śmiała, słuchając wywiadów, jak to się wszyscy cieszą z jego powrotu i zawsze w niego wierzyli. Każdy może prosić go o wersje instrumentalne, ale niech też każdy wie, że przechodzą one zawsze najpierw przez moje łapki.

— Można zaryzykować stwierdzeniem, że ma do ciebie słabość — skwitował reporter.

— Nie, to ja jestem wierną suką, która mimo wszystko ochłapami się nie zadowala — odparła mu i nawet mnie to zszokowało, choć znam jej cięty język.

Nie moja jednak sprawa, co mówi, zwłaszcza że nie kłamała, ani w żaden sposób nie naginała prawdy. Jedyne utwory, które nie przechodzą przez „jej łapki”, to te na zamówienie danego wokalisty, jeżeli w ogóle zobowiązuję się do napisania dla kogoś ścieżki melodycznej. Robiłem to rzadko, bo nie do końca odpowiada mi taka forma pracy.

— Może w takim razie życzyć ci wspólnej płyty z Brandonem? — spytał ją reporter.

— Niestety, stały związek w naszym przypadku, by się nie sprawdził, ale epizodyczne numerki wychodzą nam świetnie. — Uśmiechnęła się.

— Gorąca jak zwykle i pełna niespodzianek. Dziękuję za wywiad — podziękował jej reporter.

— Teraz zrobię sobie kawę. Dolores? — spytałem gosposię.

— Poproszę, panie Brandonie. — Przytaknęła pośpiesznie, bo chyba wciąż była skrępowana całą sytuacją.

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — warczała na mnie Kiyumi. — Masz romans z tą wywłoką i tylko tyle masz mi do powiedzenia?

— Co ja mam? — Spojrzałem na nią jak na szaloną.

To ona miała wspaniały, wielotygodniowy romans, a to ja wiecznie słuchałem od pięciu lat jakiś pretensji o romans praktycznie z każdą moją znajomą z show biznesu. Szkoda, że nie przyjdzie jej do głowy, iż podobają mi się zupełnie inne dziewczyny, z zupełnie innego świata. Może gdyby mnie znała, to wiedziałaby, że ja sam nie pasuję do show biznesu i dlatego chcę kogoś, kto również nie chce się w nim odnajdywać.

— Z Kamą? Postradałaś zmysły?

— Zasugerowała, że tak jest — niemal na mnie krzyczała.

— Kama zawsze szokowała i szokować będzie. — Wzruszyłem ramionami, nalewając wodę do ekspresu.

— Zrobisz coś z tym? — spytała mnie prowokacyjnie.

— Niby co? — Odwróciłem się do niej. — Kama poleciała w wywiadzie jak zwykle, ale te wszystkie jej teksty odnosiły się jedynie do muzyki. Nie będę robił z siebie idioty i tłumaczył kontekstu jej wypowiedzi.

— Świetnie, to jeszcze zobaczysz, na co mnie stać — syknęła, idąc na górę.

Nie wiedziałem, co miała na myśli, ale też niewiele mnie to interesowało. Później wyszła jak burza z domu i tyle ją widziałem. Sam musiałem przeprosić Dolores za całą tą scenę, a potem pojechałem do wytwórni napastować Andrew jak tam mu idzie z wersją demo. O dziwo, bardzo go rozbawiła moja natarczywość i niecierpliwość. Miał także dobre informacje, bo wziął się ostro do pracy. Przy okazji jak już byłem, doradziłem mu w wyborze muzyków, którzy przeniosą moje nuty na realne dźwięki. Zeszło nam nad tym przynajmniej z pięć godzin, a potem jeszcze miałem papierkową robotę u Lucasa. Przesłuchałem dwa krążki, z czego jeden mógł iść do dystrybucji, drugi wymagał jednej dogrywki.

Z wytwórni wyszedłem gdzieś po dziewiątej wieczorem i przez poranną pobudkę byłem nieprzytomny. Padłem na łóżko w ciuchach. Marzyłem, by przespać noc i nie zostać o świcie znów zerwanym z wyra. Niestety, w środku nocy mój telefon dzwonił jak zwariowany, więc chcąc, nie chcąc, sięgnąłem ręką na szafkę nocną.

— Tak? — powiedziałem ledwo słyszalnym głosem.

— Hej, Puccini — odezwał się Lucky.

— Lucky? — Rozbudziłem się, bo nie był gościem, który bez powodu dzwoni w środku nocy.

— Cześć, mała — powiedział i to zaciekawiło mnie jeszcze bardziej. Czyżby Lucky naprawdę miał dziewczynę na stałe i dlatego czeka go „remanent” w życiu?

— Mała? — rzuciłem pytająco.

— To temat na inną rozmowę — mruknął wymijająco. — Wracam właśnie z imprezy u Shauna.

— Nie sądziłem, że bawisz się na takich imprezach — burknąłem w odpowiedzi.

— Pracowałem — odrzekł krótko. — Shaun już nie bardzo ogarnia sprawę, dlatego sądzę, że ty musisz się zwlec z wyra i do niego pojechać.

— Nie niańczę Shauna od lat — odparłem spokojnie.

— Może, ale twoja ciężarna flądra nieźle się wstawiła, a ja zaserwowałem tam niedawno trochę innych „dobroci” — oznajmił, a ja niemal się poderwałem z łóżka. — Wiedziałem, że cię to zaciekawi — dodał, słysząc zapewne rumor.

— Nie mogłeś jej w moim imieniu stamtąd zabrać? — spytałem, choć nie miałem do niego żadnych pretensji.

— Próbowałem ją stamtąd zabrać, ale Violka mnie wyśmiała, a twoja panna mi strzeliła, więc nie chcąc robić scen, zostawiłem ją i poszedłem do Shauna, ale on też ma ostro w czubie — odparł spokojnie.

— Przepraszam, Lucky. — Zrobiło mi się głupio, że Kiyumi mu strzeliła.

Wszyscy traktują go jak nietykalnego, a ta robi taką siarę. Szkoda, że w tym wypadku nie martwi się o opinię publiczną.

— Za co? Za to, że pijana dupa strzeliła mnie w pysk przy takiej widowni? Bez obaw, nie pierwszy raz, więc się nie przejmuj, tylko ją stamtąd zabierz — rzucił, rozłączając się.

Sam ją chyba uduszę, gdy dostanę ją w swoje ręce. Okej, nie jesteśmy dla siebie zbyt dobrzy, a nawet zaryzykuję mówiąc, że nasze relacje są dalekie od przyzwoitych. Chcąc jednak zrobić mi na złość, narażała zdrowie naszego dziecka, a to było karygodne. Nie chciała po dobroci wyjść z Luckym z tej imprezy, to będzie znosiła moją awanturę, którą jej zrobię.

Moja odwaga jednak znacznie przygasła, gdy zaparkowałem pod domem Shauna, gdzie było mnóstwo ludzi. Wziąłem kilka głębokich wdechów, ale nieszczególnie mi to pomogło, dlatego by nie zwracać na siebie uwagi, łażąc przy ścianach, szukałem tej wariatki.

— Hej, chce się pan zabawić, panie Wild? — Na moje nieszczęście zaczepiła mnie jakaś blondynka w złotej sukience. Kurde, nawet nie mogłem stwierdzić, czy ona na pewno była pełnoletnia.

— Nie, dzięki. — Machnąłem ręką, wchodząc na piętro.

Czułem się strasznie skrępowany, mijając obściskującą się parę na schodach, która niemal uprawiała na nich seks. Jeżeli samo ryzykowanie zdrowia naszego dziecka to za błahy powód do jej uduszenia, to dorzucam moje zażenowanie faktem, że musiałem tu przyjechać i być świadkiem takich scen. Na szczęście trafiłem tą szurniętą babę na tarasie z Violką. Siedziały sobie, popijając jakiegoś szampana, a nad nimi stała Rachel, moja tekściarka.

— Nie powinnaś pić, Kiyumi — Rachel karciła Kiyumi, ale ta tylko się śmiała z Violką.

Postanowiłem wyjść z holu na taras i ją po prostu stamtąd zabrać, skoro była tylko jej durna kumpela i Rachel. Siedziały zaraz przy drzwiach balkonowych, zaledwie pięć metrów ode mnie.

— Niczym się nie przejmuj. — Roześmiała się Kiyumi.

To mnie powstrzymało przed ujawnianiem swojej obecności. Nie umiem tego wyjaśnić, ale intuicja podpowiadała mi, bym po prostu przysłuchiwał się tej rozmowie.

— Zaszkodzisz dziecku — warknęła na nią Rachel. — Jesteś kompletnie pijana! Lucky chciał ci pomóc i odwieźć cię do domu.

— Och, Lucky, jaki on cudowny. — Śmiała się Viola, przywołując kelnera, który dolał jej szampana. — Idź sobie znajdź chłopaka jakiegoś i zostaw ją w spokoju — zwróciła się do Rachel.

— Spokojnie, Viola — mruknęła Kiyumi. — Nie ma żadnego dziecka — dodała pewnie.

Zamurowało mnie. Dobrze że opierałem się o ścianę, bo chyba bym tutaj padł jak długi.

— Co? O matko, przykro mi — zaczęła zakłopotana Rachel, ale niepotrzebnie się przejęła.

Kiyumi nie poroniła, ona to wszystko wymyśliła. Jak ona mogła mi coś takiego zrobić?! Zna moją historię i wykorzystała moją rodzinną tragedię, by mnie przy sobie zatrzymać na siłę. To podłe, to cholernie podłe…

— Nic nie rozumiesz — wtrąciła się znów Violka. — Żadnego dziecka nigdy nie było — wyjaśniła Rachel to, co ja zrozumiałem już na początku.

— Nic nie rozumiem — wyrzuciła Rachel.

Rozumiała, tylko tak samo jak ja nie mogłam uwierzyć, że Kiyumi była do czegoś takiego zdolna. Koniec tego cyrku, zrobiła już idiotkę z siebie i debila ze mnie. Zabieram ją do domu, niech się pakuje i wynosi.

— To wszystko jej wina.

Kolejne zdanie, które powstrzymało mnie przed interwencją. Teraz to dopiero zrobiłem się czujny. Stałem w milczeniu i słyszałem niemal swoje bicie serca.

— Kogo? — zapytała w końcu Rachel, a ja modliłem się, by nie chodziło o Lily.

— Skrzypaczki — odparła.

Brakowało mi powietrza, by oddychać, ale nie mogłem odejść, ani wyjść na taras, by je zaczerpnąć.

— Owinęła sobie Brandona wokół palca. — Dopiła szampana, a kelner momentalnie dolał jej więcej.

— Nie wiem, o czym mówisz — powiedziała zdezorientowana Rachel.

— Skrzypaczka owinęła sobie Brandona wokół palca, a Kiyumi próbowała jej przemówić do rozsądku, ale głupia była uparta — zaczęła wyjaśniać Viola. — Wymyśliła więc całą tą ciążę.

— Właśnie, bo żadna biedna lafirynda mi go nie zabierze, to byłby dla mnie wstyd — dokończyła Kiyumi.

Na mojej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, bo nie podobało mi się, w jaki sposób mówiła o Lily. Nie dorastała jej do pięt, a uważała ją za kogoś gorszego od siebie.

— Wymyśliłaś ciążę, bo wydaje ci się, że on ma kochankę? — spytała Rachel.

— Nie wydaje mi się. — Kiyumi pokręciła przecząco głową. — Widziałam ją u koleżaneczki jego babci. Młodziutka, zahukana w sobie szara myszka i w dodatku skrzypaczka. Spryciara wiedziała, w jakie uderzyć struny, by go zwabić — dodała.

Miałem ochotę ją udusić, normalnie chciałem zrobić jej krzywdę. Wystraszyła biedną Lily na śmierć i wkręcała mnie przez te wszystkie miesiące w ciążę, by nas rozdzielić. Jak ona mogła w ogóle do niej pójść i ją straszyć, a mi słowa nie pisnąć?! Teraz już rozumiem, Lily się do mnie nie odzywa, bo boi się tej furiatki.

— I co dalej? — rzuciła coraz bardziej przerażona Rachel.

— Kompletnie nic. — Wzruszyła tylko ramionami.

— Zerwał z nią — skwitowała Rachel.

— Ona ze mną — burknąłem sam do siebie.

— Nie, była jego muzą. — Nabijała się Violka.

— Nie zerwałby z nią, więc musiałam zainterweniować.

W tym zdaniu było coś bardzo złowieszczego i niepokojącego. Błagam, nie może być gorzej, pomyślałem sobie.

— Zastraszyłaś ją? — dopytywała Rachel, a i ja chciałem wiedzieć jak daleko posunęła się Kiyumi.

— Próbowałam, ale jak już Violka mówiła, głupia nic nie rozumiała. — Westchnęła teatralnie. — Wymyśliłam ciążę, ale to też na niego nie zadziałało. Czułam, że chce mnie zostawić, więc musiałam dać jej ostrzejszą reprymendę.

— Nie zrobiłaś jej krzywdy, prawda? — Rachel patrzyła na nią przerażona.

— Krzywdy? To ona zrobiła krzywdę mi! — Kiyumi się oburzyła. — Brandon to moja własność.

— Na pewno — prychnąłem sam do siebie.

— Ale jeżeli cię interesuje los tej biedaczki, to żyje. Trochę uszkodziliśmy jej samochód, więc się poturbowała, ale nic więcej. — Wzruszyła ramionami, a mi ręce opadły.

Do tej pory byłem wściekły i chciałem ją udusić, teraz nie czułem już nic. W tamtym momencie przestała dla mnie istnieć. Wyszedłem na taras, a Violka od razu na mnie spojrzała.

— Och, Brandon. — Uśmiechnęła się szeroko i perfidnie, orientując się, że zapewne słyszałem całą rozmowę.

— Akurat twój widok mnie tutaj nie dziwi — odparłem, nawet na chwilę nie spoglądając na Kiyumi.

Nienawidziłem jej, szczerze jej nienawidziłem i nigdy nikogo tak negatywnymi emocjami nie darzyłem jak jej. Powinna zrobić krzywdę mi, a nie Lily… Nie rozumiałem jak ona mogła się posunąć tak daleko.

— Od razu zapowiadam, że byłam przeciwna udawaniu ciąży. — Violka podniosła ręce w geście obronnym.

— Ja już pójdę — wtrąciła Rachel i nikt jej nie zatrzymywał, zostaliśmy w trójkę.

Nasłuchała się wystarczająco dużo, by być skrępowaną i chcieć jak najszybciej się ulotnić. Nie dziwiłem się jej, sam chętnie bym stąd zniknął i zrobię to, tylko muszę dokończyć tą rozmowę, by nie zostały żadne niedomówienia.

— Viola, jestem skłonny ci w to nie tylko uwierzyć, ale także cię przeprosić — mruknąłem, wciąż patrząc tylko na dziewczynę.

Kiyumi jakoś zabrakło odwagi i siedziała cicho.

— Tak? — Wydawała się zdziwiona moimi słowami.

— Tak, za całe zło na świecie oskarżałem ciebie — zacząłem powoli. — Mój błąd, ale po prostu nie doceniałem Kiyumi. — Dopiero teraz na nią spojrzałem.

— Brandon. — Kiyumi chciała złapać mnie za rękę, ale się odsunąłem. Wstała, jednak nie przyszedł jej do głowy durny pomysł, by znów mnie dotknąć. — Popełniłam trochę błędów, ale porozmawiajmy, to da się wyjaśnić — dodała.

Rozmowa? Rozmowa ma tutaj cokolwiek załatwić?! Tego nic nie naprawi, nie chcę jej znać, marzę tylko o tym, by zniknęła z mojego życia.

— To ja popełniłem błąd — wyrzuciłem beznamiętnie.

— Wiem, nie szkodzi. — Uśmiechnęła się, kompletnie nic nie rozumiejąc. — Pragnąłeś znów pisać. Ja nie do końca to rozumiałam, a ona tak i dlatego stała się twoim natchnieniem…

— Popełniłem błąd, zrywając z Lily — przerwałem jej, patrząc na nią surowo.

Sentyment? Ja ją darzyłem sentymentem? Teraz wydaje mi się to idiotyczne, bo stała przede mną obca kobieta, której w ogóle nie znałem.

— Co? — Zdziwiła się, patrząc na mnie pytająco.

— Popełniłem błąd, zostając z tobą — wyznałem i chciałem ją zostawić, ale jej znów przyszedł do głowy idiotyczny pomysł, by mnie zatrzymać.

Złapałem ją za nadgarstek i zabrałem jej dłoń z mojego przedramienia. Przechodziły mnie ciarki, gdy mnie dotykała, bo jej gesty były fałszywe. Jedyne o co jej chodziło to znów mną manipulować, ale ten okres w moim życiu dawno się skończył. Kiyumi nie tyle nie miała nade mną żadnej władzy, co po prostu przestała dla mnie istnieć. Wszystko, co było kiedyś między nami przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Co więcej sprawiła, że żałowałem tych dobrych chwil. Lepiej byłoby dla mnie, gdybyśmy nigdy się nie spotkali.

— Poczekaj — zawołała mnie żałośnie, a ten jej ton mnie zirytował.

Ona cierpiała? Nie sądzę, by ktoś tak perfidny był w stanie czuć cokolwiek. Była tak samo zepsuta jak Violka. Lucky jak zwykle miał rację, a ja nie chciałem mu wierzyć.

— Nie, Kiyumi — powiedziałem stanowczo. — Masz trzy dni, by zniknąć z mojego domu. Jak wrócę, to nie chcę cię tam widzieć. Niech cokolwiek stanie się przez ten czas Bastet, a mnie popamiętasz. — Chyba drugi raz w życiu jej groziłem, ale nie żałowałem swojego tonu, jakim się do niej odnosiłem.

— Nie możesz mnie wyrzucić — odparła zaskoczona, jakby się spodziewała, że potraktuję to jako kolejną kłótnię między nami.

Mogła zabić niewinną dziewczynę, a ona zachowuje się, jakby to był głupi błąd. Musiała nie mieć sumienia, ale jak mogłaby się przejmować Lily, skoro wykorzystywała moje dramatyczne przeżycia z dzieciństwa, by mną manipulować.

— Mogę, co więcej, właśnie przestałaś dla mnie istnieć — oświadczyłem i wszedłem z powrotem do domu. Na podjeździe znów spotkałem pannę w złotej sukience.

— Twoja dziewczyna się nie dowie — zamruczała uroczo, a ja niemal cały zesztywniałem, gdy uwiesiła mi się na szyi.

Całe życie krępował mnie dotyk nieznajomych, po tym jednak co przed chwilą się wydarzyło, po prostu wywoływał u mnie obrzydzenie. Chciałem się odizolować od świata, a on na mnie napierał jakby ze zdwojoną siłą. Żałowałem, że porwałem receptę, leki z pewnością pozwoliłby mi uniknąć bałaganu spowodowanego natłokiem bodźców.

— Nie mam już dziewczyny, ale mimo to zostaw mnie — burknąłem i o dziwo, pijana laska zrozumiała to. Puściła do mnie tylko oko i odeszła.

Wykorzystując okazję, że zostałem całkiem sam, szybkim krokiem doszedłem do samochodu i po prostu odjechałem. Nie mogłem pojechać do domu, a nie chciałem też martwić babci, więc postanowiłem zaryzykować i skierowałem się do Lucasa, mając nadzieję, że ten weekend spędza sam bez towarzystwa jakiejś pięknej dziewczyny.

— Przeszkadzam ci? — spytałem, gdy w drzwiach pojawił się ledwo przytomny Lucas.

— Która jest godzina? — mruknął sennie.

— Po czwartej. — Spojrzałem na zegarek i w sumie nie tylko jego zdziwiła godzina.

Wydawało mi się, że bezpośrednio z imprezy przyjechałem do Lucasa, ale najwyraźniej długo musiałem się włóczyć po mieście.

— Wejdź. — Otworzył szerzej drzwi. — Co się stało? — Patrzył na mnie pytająco, gdy zdejmowałem kożuch i odwieszałem go na wieszak.

— Mogę zostać u ciebie przez trzy dni? — Zlekceważyłem jego pytanie, bo nie miałem siły o tym gadać. Chyba jeszcze to wszystko do mnie nie dotarło.

— Jasne. — Potrząsnął twierdząco głową, więc poczłapałem do malutkiego pokoju gościnnego. — Pokłóciłeś się z Kiyumi? — Stanął w drzwiach, opierając się ramieniem o framugę.

— Temat Kiyumi dla mnie został zamknięty — burknąłem, kładąc się plecami na łóżko.

— Co to znaczy? — spytał zdezorientowany.

— Chce spać. Nie katuj mnie, Lucas — wyrzuciłem błagalnie.

— Dobrze, dobranoc — odparł i zostawił mnie samego.

Moje życie to porażka, po prostu porażka… Lepiej dla mnie i dla świata, jeżeli się nie obudzę. „Tak prosto to nie ma”, skwitował mój wredny głos w głowie. Pewnie, sam sobie zrobiłem z życia bagno, to teraz muszę się w nim paplać, choć wolałbym po prostu w nim utonąć.

*

Cieszyłam się, że udało mi się po miesiącu pozbyć gipsu i teraz zostawało mi powolne wracanie do pełnej sprawności. Kolejny lekarz, który powiedział mi, że miałam bardzo dużo szczęścia. Pewnie powinnam się cieszyć, ale życie straciło na uroku, odkąd nie czekam z utęsknieniem na SMSa.

Zerwał z Kiyumi, mimo wszystko zrobił to, a ja czuję się przez to jeszcze większą ofiarą losu. Tak sobie wmawiałam, że gdyby nie ja, to ich związek by się nie rozsypał. Myliłam się i niepotrzebne grałam z Kiyumi do jednej bramki. Może powinnam się do niego odezwać i wszystko sprostować, ale bałam się. Mógłby być zły na mnie za to, iż on mi się zwierzał z najbardziej osobistych spraw, a ja nie powiedziałam mu słowa o moim spotkaniu z Kiyumi.

Po drugie byłby rozczarowany, że go okłamałam z tym wymyślonym chłopakiem i stwierdziłby, iż jestem niepoważna lub dziecinna wymyślając takie rzeczy. No i po trzecie skreśliłam nas, nie dając mu szansy na jakikolwiek ruch.

— Cześć, Lily — przywitała mnie przed moimi drzwiami wejściowymi Sophie, która właśnie wychodziła. — Jak tam noga?

— Lepiej, dziękuję — przyznałam szczerze. Gorzej z sercem, dopowiedziałam w myślach.

— Cieszę się, do zobaczenia. — Pomachała mi, a ja weszłam do środka.

— Ooo, Lily, poczekaj. — Spojrzała na mnie mama, gdy wspinałam się po schodach.

Z cichym westchnięciem zeszłam do niej i stanęłam w progu salonu.

— Rozmawiałam z Sophie.

— Wiem, spotkałyśmy się przed domem — odparłam łagodnie.

— Jej kuzyn ma syna nieco starszego od ciebie… — zaczęła niby od niechcenia, piłując sobie paznokcie.

— I co w związku z tym? — spytałam trochę zaciekawiona, bo nie wiedziałam, czy może nie powinnam go skądś kojarzyć.

— Przyjedzie do Sophie za miesiąc na jej przyjęcie urodzinowe, na które nas serdecznie zaprosiła, to się poznacie — oświadczyła, przyglądając się swoim paznokciom.

— Po co? — Uśmiechnęłam się zdezorientowana.

— Lily, nie bądź niemądra, to przecież logiczne — mruknęła, podnosząc na mnie spojrzenie. — Pójdziecie razem na ślub Bena.

— Nie ma takiej opcji! — zaprzeczyłam pośpiesznie.

Ona oszalała. Ja myślałam, że się zmieniła, zaczęła się o mnie troszczyć, a ona wraca z powrotem do swojego chorego swatania mnie z kim popadnie. Chcę iść sama na ślub Bena i to zrobię, czego ona nie może zrozumieć?

— Nawet go nie poznałaś! — Oburzyła się matka.

— Czemu ty mi to robisz? — spytałam z rozżaleniem.

Nie rozumiałam, czemu uważała, że muszę z kimś przyjść. Jestem dorosłą, świadomą kobietą, która nie będzie zgrywała idiotki przed całym miasteczkiem. Wszyscy wiedzą, że nikogo nie mam tak jak o tym, iż moja matka na siłę szuka kogoś, kto zlituje się i będzie moim partnerem na ten jeden wieczór. To naprawdę ośmieszające, tylko ona tego nie widzi. Traktuje mnie jak jakiś kiepski egzemplarz krowy, którą chce opchnąć na targu obojętnie komu, byle tylko nie mieć problemu.

— Czyli co? — Założyła nogę na nogę i przyglądała mi się ze ściągniętymi w dzióbek ustami.

— Lekceważysz to, co do ciebie mówię — odparłam, próbując brzmieć stanowczo, ale traciłam na odwadze przy jej surowym spojrzeniu. — Pójdę sama na ten ślub. Nie będę na siłę szła z jakimś chłopakiem, tylko po to by cię zadowolić.

— Kto tu mówi na siłę? — spytała zdziwiona. — Nie znasz chłopaka, może się polubicie.

— To jest ośmieszające, mamo. — Westchnęłam ciężko, a ona wciąż patrzyła na mnie pytająco. — Szukasz mi chłopaka…

— Skoro sama go nie szukasz, to ktoś musi — burknęła niezadowolona.

— W tym rzecz, że ja nie szukam chłopaka, bo go nie chcę mieć — oznajmiłam.

Nie chcę nikogo poza Brandonem, pomyślałam i znów coś ścisnęło mnie za serce.

— Czemu? — zaostrzyła ton głosu, aż ojciec wyszedł z piwnicy, choć nie odezwał się słowem.

— Bo tak. — Wzruszyłam lekko ramionami.

Żałowałam, że nie była taką matką, której mogę się ze wszystkiego zwierzyć. Zapewne gdyby poznała moją historię, czułaby wstyd i rozczarowanie z powodu mojego zachowania. Wyśmiałaby mnie za moje górnolotne marzenia dotyczące związku z Brandonem, zapewne sugerując, że ktoś taki nie mógłby się we mnie zakochać i traktować mnie poważnie.

— Lily, wszyscy na ślubie pomyślą, że Ben cię nie chciał i… — zaczęła stanowczo.

— Bo mnie nie chciał! — przerwałam jej brutalnie. — Czemu mam udawać, że jest inaczej?

— Nie masz udawać, że jest inaczej. — Pokręciła przecząco głową. — Masz tylko pokazać, że też sobie ułożyłaś życie.

— Ale ja tego nie zrobiłam i wszyscy to wiedzą! — przypomniałam jej.

— Powinnaś stwarzać pozory — oświadczyła wyniośle.

— Może gdybyś przebywa czasami poza Lyons, to zrozumiałabyś, że to jest ośmieszające. — Westchnęłam załamana, bo wiedziałam, że moja małomiasteczkowa matka nigdy nie zrozumie jak bardzo mnie swoimi słowami i zachowaniem rani.

— Wcale nie! — zaprzeczyła momentalnie. — Chcesz, żeby wytykali cię palcami?

— Już to robią, więc co za różnica? — spytałam ją, a łzy pojawiły się w kącikach moich oczu.

Już zawsze będą dziwną Lily dla tego miasteczka i nigdy to się nie zmieni. Za pięćdziesiąt lat dalej tutaj będę, a dzieci na mój widok będą wołać: „Dziwna pani Liliana”.

— Nie wiem, co jest z tobą nie tak — powiedziała zniesmaczona. — Jak mogłaś nie chcieć Rogera, to taki sympatyczny chłopak. Znaliście się od dziecka, a teraz przez twoje fanaberie jest już zajęty przez tą mało urodziwą Kim.

— Mamo, nie mów tak o niej — rzuciłam zaskoczona jej słowami.

Ludzie mają też inne cechy niż wygląd i to na nich powinniśmy się skupiać przy ocenianiu. Nie powinnam się jednak dziwić, że moja matka patrzy na ludzi z tak wąskiej perspektywy. W końcu przy wyborze chłopaka liczy się tylko, by był sympatyczny.

— Lubię Rogera, ale nie podoba mi się.

— Lily, nie masz podstaw, by wybrzydzać — mruknęła okrutnie i bardzo mnie to zabolało.

Czułam się jak na spotkaniu z Kiyumi, a przecież stała przede mną moja mama, dla której powinnam być naj. Nie sądziłam, bym zasługiwała na tak ostrą krytykę. Nie byłam najładniejszą dziewczyną w Lyons, ale nie uważałam się za brzydką, a przynajmniej aż do teraz.

— Martho… — wtrącił się ojciec, ale matka nie przejęła się jego upomnieniem.

— Przez te wszystkie romanse, które czytasz, w głowie ci się pomieszało. Czekasz na jakiegoś księcia, a ja ci mówię, że bajki pozostają bajkami — mówiła bardzo wyniośle. — Nie wychodzi się za książęta, a za zwykłych chłopaków jak Roger — dodała stanowczo.

— To w takim razie będę sama do końca życia i nic ci do tego — powiedziałam łamiącym się głosem, łapiąc kurtkę.

— Lily… — Ojciec chciał mnie zatrzymać, ale wyszarpnęłam się i wyszłam na zewnątrz. Poszłam w stronę boiska, na którym siedziałam zawsze z Mary i tam się rozpłakałam na całego.

Czemu ja musiałam być taka głupia? Gdybym się zgodziła na propozycję Brandona, dzisiaj byłabym daleko stąd i nie musiałabym słuchać jadowitych uwag mojej matki. Tak bardzo teraz chciałam być przy nim, by chociaż mnie przytulił do siebie jak wtedy w drzwiach mieszkania mojej babci. Wszystkie troski przestałyby mieć na te kilka sekund jakiekolwiek znaczenie. Niestety byłam tutaj sama, całkiem sama i teraz brakowało mi Mary bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Siostrzana więź musiała u nas nieźle działać, bo gdy byłam na skraju rozpaczy, odezwał się mój telefon.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 42.28