E-book
23.63
drukowana A5
63.17
BRACTWO KRWI

Bezpłatny fragment - BRACTWO KRWI

Objętość:
362 str.
ISBN:
978-83-8414-609-5
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 63.17

Rozdział I Per aspera ad astra

Dla każdego droga do gwiazd wygląda inaczej. Dla jednych jej zwieńczeniem jest sława, dla innych — bogactwo, a dla jeszcze innych — szacunek. Dla nielicznych jest to wiedza. Jej zdobycie wymaga wysiłku, często bolesnego i wyczerpującego. Ciernie tej ścieżki ranią głęboko, ale na końcu czeka ona — potężna, wszechmogąca, jedyna, niezmienna, wieczna — wiedza.

Tak jak różne są drogi do gwiazd, tak i odmienne bywają wyobrażenia o eliksirze nieśmiertelności, który jest szczytem tej drogi. Dla jednych to sproszkowany róg jednorożca, dla innych — woda z tajemnego źródła ukrytego w jaskini, strzeżonej przez mityczne bestie. Dla wybranych to właśnie wiedza ujarzmia śmierć. Wierzą, że to ona nadaje istnieniu nieśmiertelność — jak uczyniła to już nie raz, dla tych, których imiona zna każdy, choćby słyszał je tylko raz w życiu.

Bo czymże jest nieśmiertelność, jeśli nie trwaniem w ludzkiej pamięci? Ciało to tylko krucha powłoka — niszczeje, pęka, aż w końcu obraca się w proch, uwalniając duszę. Ta unosi się ponad materią, lecz bez kotwicy nie potrafi trwać — rozpływa się w otchłani zapomnienia. Pamięć staje się jej kotwicą. Jednak i ona bywa zdradliwa — nie każda pamięć przynosi nieśmiertelność, której pragniemy.

Wielu tyranów przetrwało w świadomości ludzi — pamięć o ich czynach pali ich dusze ogniem win, których nie da się zmazać. Ich nieśmiertelność jest przekleństwem, wiecznym potępieniem. Inni — wielcy, dobrzy, miłosierni — zapisują się na kartach historii z godnością, niosąc brzemię odpowiedzialności.

Największą nieśmiertelność osiągnęli jednak ci, którzy tworzyli dzieła — potężniejsze niż władza, trwalsze niż przemoc. Ich obrazy wiszą w muzeach, ich rzeźby czuwają nad placami miast, ich myśli — zaklęte w słowach i symbolach — wciąż przemawiają do kolejnych pokoleń, poruszając dusze młodych i starych. To właśnie nimi dzielą się swoim wiecznym życiem.

Literatura stoi zaledwie o krok od tego, co najświętsze. To ona daje człowiekowi wieczność — w świecie, gdzie nie istnieje już troska. Dusza, która pozostawiła po sobie dzieło, może cieszyć się nim przez całą wieczność. Dzieło staje się jej częścią — dzieli się z innymi nieskończoną mocą, zdolną tworzyć, choć ciało dawno zamilkło.

Tylko taka nieśmiertelność przynosi prawdziwe wytchnienie. Tylko ona tworzy, choć sama nie dotyka. Rozrasta się, mnoży, lecz nie w świecie fizycznym — bo nie stąd pochodzi. Rodzi się i trwa w umysłach. Nie zna granic przestrzeni ani czasu. Była od zawsze, jest i będzie — nawet wtedy, gdy świat przestanie istnieć.

Ona daje życie, pozwala żyć i potrafi zabijać. Jest początkiem, trwaniem i końcem. Może wszystko. Daje władzę, siłę, potęgę i szacunek w każdym wymiarze. Choć niefizyczna, wpływa na świat materialny — tworzy go i niszczy, nieustannie go zmienia. A czyni to świadomie. Tylko ona pozwala wznieść się ponad życie, ponad samego siebie — by tworzyć i być.


Wreszcie! Droga z portu zdawała się trwać wieczność. Może nie dosłownie, ale Liwia miała wrażenie, że spędziła w samochodzie całe godziny, z utęsknieniem wypatrując na horyzoncie murów wymarzonej uczelni — tej, która miała otworzyć przed nią nowy rozdział życia i poprowadzić ku gwiazdom.

Wysiadła z samochodu, niemal zapominając zapłacić kierowcy. Ten, podając jej bagaż, dyskretnie wskazał na licznik. Uregulowała należność i przez chwilę patrzyła bez sentymentów, jak pojazd odjeżdża, znikając bez śladu w krętych uliczkach. Odwróciła się — i po raz pierwszy mogła naprawdę nasycić oczy widokiem tych średniowiecznych murów.

Były majestatyczne. Czuć było w nich siłę czegoś pradawnego, jakby zaklęta w kamieniu magia nadal czuwała nad tym miejscem. Liwia zadrżała lekko, a jej oddech przyspieszył, gdy oczami wyobraźni ujrzała rycerzy na straży bramy i damy dworu w barwnych sukniach przechadzające się po dziedzińcu. Nie sądziła, że zimny, szary kamień może wywołać tyle emocji — a jednak jego potęga zapierała dech.

Zatopiona w fantazjach, nie odrywając wzroku od murów, sięgnęła po bagaż i ruszyła w stronę ścieżki prowadzącej do głównego wejścia.

— Och! Przepraszam… — jęknęła, gdy ugięły się pod nią nogi. Zderzyła się z kimś, a raczej wpadła na mężczyznę, który nagle wyrósł przed nią jak z cienia.

Był wysoki, o surowym spojrzeniu, które odebrało jej mowę. A jednocześnie… miał w sobie coś urzekającego. Jego obecność była tak przytłaczająca, że na moment całkowicie zapomniała o całym świecie.

— Przepraszam, nie zauważyłam…

Zza gęstych, ciemnych rzęs spoglądały na nią szmaragdowozielone oczy, przeszywające ją na wskroś. Brwi miał ściągnięte, napięte mięśnie szczęki zdradzały zdenerwowanie, a delikatny zarost podkreślał surowość jego rysów. Twarz — piękna, szlachetna, groźna.

— Co pani wyprawia?! — zagrzmiał jego głos. — Następnym razem proszę bardziej uważać. Jest pani studentką?

— Ja… dopiero przyjechałam… — język jej się plątał, a myśli uciekały. Wiedziała już, że od pierwszej chwili zrobiła z siebie idiotkę. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie spotka go więcej — kimkolwiek był.

Czuła się jak uczennica podczas pierwszego dnia szkoły: przestraszona, niepewna, zagubiona. Jego spojrzenie przeszywało ją chłodem.

— W takim razie proszę sobie przypomnieć, po co pani tu przyjechała. Szlachectwo zobowiązuje. Lepiej, żeby na zajęciach nie wyglądała pani jak sprzątaczka — rzucił lodowato taksując ją uważnie i odwrócił się odchodząc bez słowa.

Ona została w miejscu, zbyt zaskoczona, by się poruszyć.

Choć zszokowana tym nieprzyjemnym spotkaniem, Liwia nie mogła oderwać wzroku od sylwetki mężczyzny, znikającej w oddali. Jego włosy w kolorze bukowych orzechów poruszały się delikatnie na wietrze, roztaczał za sobą woń intensywnych, męskich perfum — szlachetnych, dominujących, z nutą czarnego pieprzu, kadzidła i drzewa sandałowego.

Pierwszy dzień, a już poczuła się jak ranne zwierzę — oszołomiona, instynktownie szukająca schronienia. Czy mogło być gorzej?

Odpędziła tę myśl.

Wiktor Czarnowicz.” Powtórzyła to nazwisko w myślach i uśmiechnęła się cicho. Brzmiało jak imię bohatera gotyckiej powieści albo potomka czarownic. Czyż nie nosił nazwiska idealnego dla kogoś, kto wygląda, jakby przynależał do innego świata? Teraz jednak musiała się pozbierać i skupić. Skierowała się do dormitorium, by zostawić bagaże. Czekały ją jeszcze formalności — i spotkanie z tym tajemniczym profesorem, którego nazwisko znała dotąd jedynie z książek i z akademickiej listy promotorów.

Pokój w akademiku okazał się — delikatnie mówiąc — przytłaczający. Surowe, pozbawione ozdób ściany, pojedyncze łóżko, prosta szafa i niewielkie biurko przypominały bardziej klasztorną celę niż pokój studenta. Liwia spojrzała z powątpiewaniem na cienki materac, zastanawiając się, czy pod prześcieradłem nie ukryto przypadkiem siennika, jaki znała ze starego domu swojej babci. Nie miało to jednak większego znaczenia. Była zmęczona podróżą tak bardzo, że mogłaby zasnąć nawet na betonie. Usiadła ostrożnie na łóżku, które zaskrzypiało pod jej ciężarem, i pozwoliła sobie na chwilę wytchnienia.

— Nie jest tak źle — mruknęła do siebie, choć ton jej głosu zdradzał więcej ironii niż przekonania. — Ale teraz nie czas na odpoczynek. Najpierw formalności, potem przyjemności.

Wstała, opuściła akademik i ruszyła w stronę gmachu Akademii. Szła długim korytarzem, po drodze mijając tabliczkę wskazującą kierunek do biura administracyjnego. Podążyła za nią i po kilku minutach stanęła przed masywnymi, dębowymi drzwiami. Nacisnęła klamkę i pchnęła je z wyczuwalną determinacją. Skrzypnęły ciężko, ustępując niechętnie.

Wewnątrz panowała cisza przerywana jedynie szelestem przewracanych stron. Za biurkiem siedziała kobieta o łagodnej twarzy, która natychmiast uniosła wzrok znad dokumentów i uśmiechnęła się ciepło.

— Dzień dobry, pani…

— Dukwood. — dokończyła Liwia.

— Tak, oczywiście. Dokumenty są już przygotowane. Widziałam pani zgłoszenie… Profesor Czarnowicz? Jest pani tego pewna?

W sercu Liwii zadrgała nuta niepewności. W pytaniu urzędniczki kryło się coś więcej niż tylko zdziwienie.

— Czy coś jest z nim nie tak? — zapytała ostrożnie.

— Och, nie! — kobieta wyprostowała się gwałtownie. — Profesor to wybitny specjalista w swojej dziedzinie. Po prostu… jest, cóż… dość specyficzny. Nie przepada za towarzystwem. Prawdę mówiąc, będzie pani jego jedyną seminarzystką. Dla niego nawet jeden student to już tłok, jeśli wie pani, co mam na myśli.

Liwia uśmiechnęła się w duchu. Ilu już takich „specyficznych” ludzi spotkała w swoim życiu? Może lepsze pytanie brzmiałoby: ilu nie było specyficznych?

Po dopełnieniu formalności opuściła biuro i skierowała się z powrotem w stronę akademika. Przechodziła przez krużganki skąpane w złotym świetle popołudniowego słońca. Mimo tego, że zmęczenie dawało się jej we znaki, nie chciała jeszcze wracać do swojej surowej „celi”. Chciała poczuć ten moment — pierwszy dzień, pierwsze kroki na nieznanym gruncie. Postanowiła, że na powrót do pokoju jest jeszcze czas.

Choć był już październik, pogoda przypominała raczej letnie popołudnie niż jesienny zmierzch. Jedynie kolorowe liście — złociste, czerwone, rdzawe — wirujące w powietrzu, przypominały o przemijaniu. Na horyzoncie majaczyły wzgórza spowite lekką mgłą. Ciepły wiatr niósł ze sobą śpiew ptaków i zapowiedź nowej historii, której autorką miała być ona, Liwia Dukwood.

Z wysoka obserwowała falujący tłum studentów — roześmianych, rozgadanych, beztroskich. W jej sercu pojawiło się ukłucie tęsknoty. Wiedziała, że będzie żyć między domem a szkołą, między tym, co znane, a tym, co dopiero się zaczynało. Czuła jednak wciąż, że ta decyzja była właściwa. Jej bliscy rozumieli to — to oni pierwsi namawiali ją, by się odważyła i poszła za marzeniami.

Nagle coś przyciągnęło jej uwagę. Wśród tłumu szedł mężczyzna. Wysoki, wyprostowany, o postawie pełnej dumy. Studenci instynktownie ustępowali mu drogi, jakby jego aura nie znosiła sprzeciwu. Liwia zmrużyła oczy. Już po chwili nie miała wątpliwości — to był on. Profesor, z którym sama miała nieprzyjemne pierwsze spotkanie.

— Widać, że nie tylko na mnie działa w ten sposób — pomyślała z przekąsem. — Cóż, zrobiłam z siebie idiotkę… Ale może to tutaj norma.

Spojrzała na zegarek. Do konsultacji profesora zostało dziesięć minut. Uznała, że lepiej mieć to już za sobą, by nie tracić czasu jutro. Zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę gabinetu swojego mentora.

Przed nią wyrastały ciężkie, okute brązem drzwi z litego drewna. Imponujące — jak wszystko w tej uczelni. Zapukała i przez chwilę nasłuchiwała, ale nie usłyszała odpowiedzi.

— Czy ja naprawdę wierzę, że on coś usłyszał? — westchnęła w myślach. Postanowiła nacisnąć klamkę.

Drzwi otworzyły się zaskakująco lekko. Wewnątrz panował półmrok, rozjaśniany jedynie przez ciepłe światło lampy. Gabinet wydawał się pusty. Liwia rozejrzała się powoli. Regały wypełnione starymi woluminami, ciężkie meble, zapach skóry i pergaminu — wszystko emanowało powagą.

I wtedy — ciche chrząknięcie za jej plecami.

Podskoczyła. Obróciła się gwałtownie, niemal tracąc równowagę. Serce zaczęło bić jak oszalałe. Stał tam. Profesor.

— Wydaje mi się, że już wspominałem o stroju — powiedział, nie podnosząc wzroku znad papierów. — Proszę mi wierzyć, bardziej niż ignorancji nie znoszę powtarzać dwa razy tego samego.

Liwia ciężko przełknęła ślinę.

— Ja… chyba pomyliłam gabinety… — wymamrotała, próbując wycofać się z twarzą.

— Liwia Dukwood, zgadza się?

— Tak… to ja… panie profesorze, ale…

Szmaragdowe oczy znów wbiły się w nią z nieprzeniknioną, chłodną rezerwą. Wydawało się, jakby już wydał o niej sąd.

— W takim razie trafiła pani pod właściwy adres. Pytanie tylko, czy naprawdę chce pani tu zostać. Jeszcze nie jest za późno, by zmienić opiekuna.

Te słowa niemal zmroziły ją do szpiku kości, ale coś w niej, coś głębiej niż logika i rozsądek, nie pozwalało się poddać. Przecież nie przyjechała tu, by tylko „odhaczyć” kolejny etap. To miała być jej droga do gwiazd. Musiała przetrwać.

Zebrała się w sobie. Spojrzała mu prosto w oczy.

— Jestem pewna, profesorze. Podjęłam tę decyzję świadomie — na podstawie pańskiego dorobku naukowego. A jeśli chodzi o pański charakter… potraktuję go jako dodatkowe wyzwanie. Wierzę, że jesteśmy w stanie się porozumieć. Co do naszego zderzenia…

Nie zdążyła dokończyć.

— Zdaje się, że na tym poziomie nie uchodzi już być przeciętną studentką — przerwał ostro. — Proszę więc o bardziej wyszukany dobór słów.

Zamiast się wycofać, Liwia… uśmiechnęła się. Nie wiedziała nawet dlaczego. Może jego chłód przestał ją przerażać? A może — głęboko pod skórą — zaczynał ją intrygować?

W tej samej chwili Liwia poczuła jego wzrok przesuwający się po jej sylwetce — nie nachalnie, lecz precyzyjnie, jakby czegoś szukał. Gdy spojrzała w dół, zrozumiała. Nie patrzył na nią, tylko na jej naszyjnik — wisiorek z jeleniego rogu, zawieszony na ciemnym rzemieniu, który lśnił na tle jasnej bluzki. Żar bijący z miejsca, gdzie spoczywał symbol, sprawił, że odruchowo uniosła dłoń i poprawiła zawieszkę. W jego oczach nie było już chłodu — pojawiło się coś innego, niepokojącego. Zaciekawienie? Rozpoznanie?

— Czy wie pani, co ten symbol oznacza? — zapytał cicho.

Ton jego głosu był spokojny, ale nieprzenikniony. Liwia poczuła, jak narasta w niej napięcie.

— To triquetra — odpowiedziała po chwili. — znak wieczności… przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splecione w jedno.

Profesor przez chwilę milczał, wpatrzony w nią tak, jakby próbował zajrzeć pod powierzchnię jej myśli i słów.

— Proszę tego nigdy nie zdejmować — powiedział w końcu. — Może pani już wyjść. Jutro zaczynamy pracę.

Te słowa nie brzmiały jak zwykła uwaga. Niosły w sobie ciężar, którego jeszcze nie rozumiała — jakby wiedział o niej to, o czym ona miała się dopiero dowiedzieć.

Wyszła z gabinetu z uczuciem, że uczestniczy w czymś, czego nie potrafi jeszcze nazwać. Chaos myśli przeplatał się z dziwną ekscytacją. Coś się zaczęło. Coś, co może odmienić wszystko. Nowy rozdział jej życia, w którym pojawił się on, tajemniczy, dumny.

Wieczór zapadł szybko. Gdy dotarła do swojego pokoju, czuła się jak lunatyczka — zmęczona, zamyślona, wciąż pod wpływem wydarzeń dnia. Kiedy otworzyła drzwi, natychmiast wiedziała, że w pokoju coś się zmieniło. Na poduszce leżała koperta. Biała, starannie zalakowana. Bez adresata, bez nadawcy. Jakby wyjęta z innej epoki. Pachniała… intensywnie. Woń drogich, męskich perfum unosiła się nad papierem jak ślad kogoś, kto był tu zaledwie chwilę wcześniej.

Z lekkim wahaniem Liwia złamała pieczęć.

„3:00 nad ranem, biblioteka. Główne wejście.”

To wszystko. Żadnego podpisu, żadnych wyjaśnień. Równe, niemal kaligraficzne pismo zdobiło śnieżnobiały arkusz. Serce Liwii zabiło mocniej.

Kto mógł przysłać jej ten list? Zaledwie kilka godzin po przyjeździe? Skąd wiedział, gdzie mieszka? I dlaczego o tak absurdalnej porze?

Choć rozum podpowiadał ostrożność, coś w środku mówiło: idź. Może to próba? A może

Mimo wciąż odzywającego się w jej głowie ostrzeżenia ustawiła budzik na 2:45. Jeszcze przez chwilę spoglądała w ciemniejące niebo za oknem, zanim położyła się na łóżku. Sen przyszedł szybko, głęboki i dziwny, pełen szeptów, cieni i głosów bez twarzy.

Szepty nocnych majaków przerwał dźwięk budzika. 2:45. Cisza była tak gęsta, że aż bolała w uszach. Ubrała się cicho i podeszła do okna. Dziedziniec spowijała srebrzysta poświata księżyca. Główne wejście do biblioteki majaczyło w oddali, puste i ciche.

Zeszła po schodach jak cień. Jej kroki odbijały się echem od kamiennych krużganków. Na dziedzińcu przystanęła, serce waliło jej jak oszalałe. Zadrżała. Czuła strach, niepewność i podekscytowanie.

I wtedy — czyjaś dłoń spoczęła lekko na jej ramieniu.

Odwróciła się gwałtownie. Przed nią stał profesor Wiktor Czarnowicz. Wyłonił się z mroku jak zjawa — cichy, obecny, intensywny. W jego spojrzeniu nie było już chłodu, lecz coś znacznie bardziej niepokojącego. Wyczuć można było jakiś dziwny ciężar, który nagle musiał unieść.

Liwia nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.

Czy to on przysłał list? A jeśli tak — po co? I skąd wiedział, gdzie ją znaleźć? A może… to wszystko było częścią większej gry? Tylko jakiej? Czego mógł od niej chcieć?

Profesor patrzył na nią długo, bez słowa. Jego twarz w świetle księżyca wydawała się niemal nierzeczywista — jakby wyrzeźbiona przez zmęczonego artystę z marmuru, jak twarz kogoś, kto zna zbyt wiele tajemnic, by jeszcze się dziwić.

W końcu wyciągnął rękę. Spoczywał w niej stary wolumin, oprawiony w ciemną skórę. Na jego okładce widniał znajomy symbol — triquetra. Ten sam, który nosiła na swoim wisiorku. Wytłoczona subtelnie, jakby miała przetrwać wieki.

Liwia spojrzała na księgę z niepokojem i fascynacją. Ostrożnie przyjęła ją w dłonie. Skóra była chłodna i gładka. Księga pachniała kurzem, pergaminem i skórą. Wyczuć można w niej było lata historii i bliżej nieokreślone dziedzictwo, mroczne, wyjątkowe.

Podniosła wzrok. Próbowała odczytać coś z jego twarzy, ale ta pozostała nieprzenikniona.

I wtedy profesor przemówił — cicho, powoli, z precyzją, która przeszywała jak nóż:

— Poznaj kontekst. Wtedy księga się przed Tobą otworzy.

Słowa te, choć pozornie banalne, zabrzmiały niepokojąco, magicznie. Liwia poczuła, jak osiadają w niej głęboko, pozostawiając echo, które nie chciało ucichnąć.

Czarnowicz nie powiedział nic więcej. Odwrócił się i odszedł, znikając w mroku, jakby rozmywał się w cieniu starych murów.

Liwia została sama. Stała przez chwilę w milczeniu, z księgą w ramionach i tysiącem myśli kłębiących się w głowie. Wpatrywała się w ciemność, próbując odczytać z niej sens tego, co właśnie się wydarzyło. Ale cień nie zdradzał tajemnic.

Wróciła do akademika niemal na pamięć. Czuła się tak, jakby przez jej ciało przetoczyła się fala niedających się opanować emocji: zmęczenia, zdumienia i czegoś całkowicie nowego, czego nie umiała jeszcze nazwać.

Nie rozbierała się. Położyła się na łóżku z księgą przyciśniętą do piersi.

I zasnęła.

Głęboko.

Bez snów.

Rozdział II Smuga cienia

Nie istnieje żadna siła, która mogłaby zatrzymać czas. Żaden człowiek, żadna myśl, żadna modlitwa. Czas nie zna litości — sunie naprzód jak rzeka, która raz wezbrana, porywa wszystko, co napotka na swojej drodze.

Poranne słońce może zwiastować zarówno spokojny dzień, jak i nagłą burzę. W świecie utkanym z nieprzewidywalności pewna jest tylko jedna rzecz — śmierć. To ona domyka każdy cykl, niezależnie od nadziei, planów i marzeń.

Wszystko, co człowiek zamierza, wszystko, ku czemu zmierza — to tylko nadzieja, która daje mu złudne poczucie kontroli. Wystarczy jedno słowo, jeden gest, jeden fałszywy wybór — i wszystko może runąć. Czas nie potrzebuje wybuchu, by coś zniszczyć. Wystarczy moment.

Ten maleńki, niemal niewidzialny punkt, który nazywamy „teraz”, trwa tylko ułamek sekundy, bo już w kolejnym staje się przeszłością. A jednak to właśnie ten kruchy moment decyduje o przyszłości. Kształtuje ją w sposób, który rozumiemy dopiero wtedy, gdy czasem bywa już za późno.

Jak mówić o sprawiedliwości, skoro jedno dziecko umiera, zanim zdąży zrozumieć, czym jest świat, a inne żyje długo i dostatnio? Jak nazywać sprawiedliwym świat, w którym najmniejsze zdarzenia wywołują największe konsekwencje?

To, co małe, często rządzi tym, co wielkie.

Nasze losy splatają się w sposób niedostrzegalny. Krzywda, która dotyka kogoś obcego, może w chwili, której nie przewidzimy, roztrzaskać nasz własny świat. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Świat to wspólny dom, a ci, których nie znamy, mogą być nieświadomymi architektami naszej przyszłości.

Czy możliwe jest przewidzenie tego, co ma nadejść? Czy da się zatrzymać bieg losu, zapobiec tragedii, zanim się wydarzy? Czy można samego siebie stworzyć na nowo?

Egzystencja to sieć ukrytych dróg — niewidocznych, dopóki nie staniemy u ich progu. Żyjemy na skraju upadku, otoczeni sekretami, których nie zdołamy nigdy odkryć w całości. Choć wszystko zmierza ku końcowi, opuszczamy ten świat mali — w obliczu nieskończoności tego, co niepojęte.

A co, jeśli nawet eliksir nieśmiertelności utraci swoją moc? Co, jeśli zapomnienie zwycięży nad istnieniem? Czy dusza, której nikt już nie wspomina, może dalej trwać?


Zmęczona i oszołomiona po nocnych wydarzeniach, Liwia szła powoli w stronę gabinetu profesora Czarnowicza. Jej kroki dudniły echem w pustych, kamiennych korytarzach, jakby sama uczelnia odzywała się szeptem historii, które widziała, lecz których nigdy nie zdradzi. Gotycka architektura, która jeszcze wczoraj napełniała ją zachwytem, dziś zdawała się przytłaczać, jak sklepienie katedry nad grzesznikiem.

Rzut oka na własne ubranie wystarczył, by poczuła gorzki skurcz w żołądku. Wciąż miała na sobie te same, pogniecione rzeczy, które nosiła poprzedniego wieczoru. Czuła się jak zjawa — jakby została przypadkowo rzucona w to miejsce przez kaprys losu. Już niemal słyszała kpiący komentarz profesora o braku szacunku dla „tych szlachetnych murów”. Jeszcze kilka godzin temu uważała je za miejsce natchnienia — dziś wydawały się chłodne, elitarne, zamknięte dla takich jak ona.

A mimo to przyszła.

Tym razem bez pukania otworzyła drzwi. Ich przeciągłe skrzypnięcie zabrzmiało jak ostrzeżenie. Profesor siedział przy biurku, pochylony nad księgą, której złocone brzegi odbijały światło w sposób niemal mistyczny. Nie podniósł wzroku. Jedynie machnął ręką, wskazując, by usiadła.

Liwia zrobiła to posłusznie, próbując niezgrabnie zasłonić swoje znoszone dżinsy i białe trampki. Czuła się jak intruz — jak brudna plama na świętym pergaminie.

Gabinet tonął w półmroku. W powietrzu unosił się zapach starych ksiąg, kurzu i wosku — gęsty, niemal namacalny. Przez chwilę panowała cisza tak głęboka, że Liwia poczuła się jak ofiara złożona przed ołtarzem pradawnego bóstwa, którego istoty jeszcze nie pojmowała.

Wreszcie profesor przemówił. Jego głos był niski, surowy, ale nieco przytłumiony — jakby głosił wyrok bez satysfakcji.

— Panno Dukwood… — powiedział, nie patrząc na nią — przybyła pani tu w określonym celu. Moim zadaniem jest przeprowadzić panią przez ten proces. Liczę, że nie przyniesie mi pani wstydu, kiedy przyjdzie mi podpisać się pod pani pracą jako opiekun naukowy. Sądząc po wcześniejszych osiągnięciach — nie była pani najgorszą studentką. To daje mi nikłą, acz wciąż istniejącą nadzieję, że sprosta pani wymaganiom, które zamierzam postawić.

Dla Liwii te słowa brzmiały jak dźwięk dwóch światów ścierających się ze sobą. Jeszcze kilka godzin wcześniej stała przed nim w mroku, z księgą w rękach i drżącym sercem. A teraz — wszystko wróciło do akademickiego porządku. Jakby noc była tylko snem. Jakby nic się nie wydarzyło.

Nie miała okazji odpowiedzieć.

Drzwi do gabinetu otwarły się gwałtownie, a do środka wpadł młody asystent, zadyszany, z wypiekami na twarzy.

— Na miłość boską, nie miał pan kiedy przyjść, tylko właśnie teraz?! — warknął profesor. Jego głos odbił się echem od ścian jak grzmot zwiastujący burzę. Oczy Czarnowicza błysnęły — nie gniewem, lecz czymś głębszym. Niecierpliwość? Przewrażliwienie?

— Przepraszam… — wydyszał młody mężczyzna — ale mam wiadomość… dla panienki Dukwood.

Liwia w jednej chwili zesztywniała. Coś wewnątrz niej zadrżało, jakby niewidzialne skrzydła zaczęły bić w piersi. Z trudem wstała, skupiając wzrok na posłańcu. Młodzieniec ledwie nadążał z oddechem.

Słowa, które padły, wdarły się w nią jak ostry sztylet. Nie słyszała ich w pełni, tylko echo — jakby świat odsunął się o krok, a ona znalazła się w głębokim tunelu.

Krew odpłynęła jej z twarzy. Dłonie zadrżały. Kolana się ugięły. Z palców wysunęły się notatki i książki, które do tej pory kurczowo ściskała, a które teraz rozprysły się po posadzce w niemal teatralnym geście. Osunęła się na podłogę.

Z jej gardła wyrwał się krzyk. Dziki, rozdzierający, nieludzki:

— NIEEEEEEE!!!

Liwia klęczała na zimnej posadzce, roztrzęsiona, z szeroko otwartymi oczami, w których nie było już światła. Jej ciało drżało, a szloch wydobywający się z jej piersi rozdzierał ciszę niczym ostrze tnące aksamit. Świat się zatrzymał.

Profesor zerwał się zza biurka. W jego ruchu nie było już akademickiej powagi ani dystansu. Podbiegł do niej z zaskakującą zwinnością. Chwycił ją za ramiona — mocno, ale ostrożnie, jak ktoś, kto doskonale rozumie kruchość ludzkiej duszy.

Liwia biła go pięściami w pierś — drobnymi dłońmi, w których kryła się cała rozpacz świata. Nie powstrzymywał jej. Przyjmował ciosy w milczeniu, jakby każdy z nich był koniecznym rytuałem, oczyszczeniem z bólu, którego nie da się wyrazić słowami.

Nie powiedział nic. Tylko patrzył na nią — głęboko, uważnie, bez oceniania. A kiedy w końcu jej ręce opadły bezwładnie, przesunął dłoń z jej ramienia na wilgotny kosmyk włosów. Odgarnął go z jej spoconej twarzy z gestem, w którym było coś łagodnego, niemal… intymnego. Nie jak mężczyzna wobec kobiety — lecz jak człowiek wobec drugiego człowieka, którego świat właśnie się zawalił.

W tej ciszy, przeciętej jedynie jej urywanym oddechem, Liwia wyszeptała przez ściśnięte gardło:

— Profesorze… ja nie mogę zostać…

W tych słowach nie było prośby. Nie było decyzji. Była tylko prawda — naga, brutalna, nieodwracalna.

Wiadomość, którą otrzymała, była niczym wyrok. Jej ojciec i ukochany starszy brat — Velmir — zginęli. Nagle, tragicznie, w wypadku, który pochłonął nie tylko ich życie, lecz wszystko, co dla Liwii znaczyło „dom”.

Został jej teraz tylko młodszy brat, Aureon. Wrażliwy, delikatny chłopiec, który teraz był zupełnie sam.

Śmierć matki Liwia pamiętała inaczej — jako powolne wygasanie, ciszę i łagodność, zbawieni po długiej chorobie. Jej matka powitała ją jak starą przyjaciółkę i pozwoliła się poprowadzić. Tamta śmierć miała twarz zmęczonego anioła. Ta natomiast miała twarz kata.

Ojciec, często nieobecny, był jej opiekunem, jej opoką. Velmir jednak był jej najbliższym człowiekiem. To on był zawsze przy niej, to on był jej powiernikiem.. Zniknęli. Pochłonęła ich nicość. Ona zaś została teraz sama z braciszkiem, którym musiała się zająć, który nie rozumiał ciężaru wydarzeń, który nie wiedział co znaczy „nigdy”.

Jej marzenia rozpadły się jak domek z kart. Uczelnia, nauka, ambicje — wszystko przestało mieć znaczenie. Pozostała tylko jedna prawda: Aureon, który teraz miał tylko ją.

— Oczywiście… — powiedział profesor cicho. Jego głos był inny. Głębszy. Uwolniony od chłodu, jakby na chwilę opadła z niego maska. — W tej sytuacji… doskonale panią rozumiem. Proszę przyjąć moje najgłębsze wyrazy współczucia. Nie potrafię sobie wyobrazić tego bólu. Przepraszam, że nie mogę więcej pomóc, ale jeśli pozwoli pani… chciałbym panią odwieźć do portu. Chcę, żeby była pani bezpieczna.

Słowa te — oszczędne, stonowane — niosły w sobie ciepło. Takie, którego nikt się po nim nie spodziewał.

Liwia skinęła głową. Nie miała siły mówić. Jej ciało było jak wydrążony pień, w którym tli się ostatnie tchnienie. Podniosła się z jego pomocą i wyszła, by zebrać swoje rzeczy.

Schodząc po schodach, zobaczyła profesora stojącego przy samochodzie. Otworzył jej drzwi z gestem, w którym nie było już chłodu, tylko troska. Włożył jej walizkę do bagażnika i zajął miejsce za kierownicą. Ruszyli w milczeniu.

W głowie jej szumiało. Niepokój, pustka, wstyd. Przypomniała sobie nagle, że nie ma biletu na rejs. Nie miała siły się tym nawet przejmować. Co będzie to będzie.

Jakby czytając jej myśli, profesor odezwał się:

— Skontaktowałem się z zarządcą portu. Znałem kogoś, kto miał wobec mnie dług. Uregulował go dziś. Ma pani bilet na rejs za dwie godziny. Wystarczy podać nazwisko. Wszystko jest załatwione.

Liwia z trudem przełknęła ślinę. Chciała mu podziękować, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. Skinęła głową — ledwo zauważalnie. To wystarczyło. On nie oczekiwał więcej.

Port w Zatoce Dusz spowity był mgłą. Mewy krążyły leniwie nad wodą, ich krzyki odbijały się echem od skał. Powietrze było ciężkie, nasycone solą i wilgocią — jakby samo morze milczało w obliczu tego, co się wydarzyło.

Profesor zatrzymał samochód. Wysiadł pierwszy, wyciągnął jej walizkę z bagażnika. Podał ją Liwii powoli i ostrożnie. Widać było w jego postawie troskę i obawę. Jego dłoń na moment zatrzymała się na uchwycie — jakby nie chciał, by dziewczyna odjechała. Ale zaraz cofnął ją, nie mówiąc nic.

Spojrzał jej w oczy.

— Proszę na siebie uważać — powiedział cicho. — Teraz jest pani dla swojej rodziny ważniejsza niż kiedykolwiek.

Liwia zadrżała. Wiedziała, że w domu czeka na nią bezbronna dusza, która nie zrozumiała jeszcze, że ojciec i brat nie wrócą. Aureon potrzebował kogoś, kto stanie się jego całym światem. I tym kimś musiała być ona.

A ona sama… czuła się, jakby dryfowała w mrocznym oceanie, gdzie każde światło gasło, zanim zdołała do niego dotrzeć.

— Czy… wróci pani do szkoły? — zapytał profesor, jego głos był niemal szeptem, jakby obawiał się odpowiedzi.

Spojrzała na niego. W jej oczach była tylko pustka — nie wiedziała, co powiedzieć. Nie miała już siły wierzyć w przyszłość. Wszystko, co znała, legło w gruzach. W jej spojrzeniu była odpowiedź, której nie umiała jeszcze wypowiedzieć.

Profesor tylko skinął głową. Nie dopytywał. Odprowadził ją wzrokiem na przystań. I tam — zniknęła w mgle.


Mijały dni, tygodnie, miesiące.

Dom. Cisza. Cmentarz. Cisza. Zakupy. Dorywcze prace. Cisza. Brat. Sen. Pustka.

Liwia dryfowała między obowiązkami a bezradnością. Czas przestał mieć znaczenie. Dni mieszały się z nocami, a ona sama coraz bardziej traciła kontur własnej tożsamości. Opiekowała się Aureonem, ale robiła to mechanicznie. Jak cień dawnej siebie.

On natomiast… rósł. Odradzał się.

Szkoła, przyjaciele, obowiązki — choć wciąż zasmucony, uczył się żyć. Był dzieckiem. Miał w sobie coś, czego ona nie miała już wcale: zdolność do odbudowy.

Liwia czasem siadała przy kuchennym stole i wpatrywała się w przestrzeń, jakby czekała, aż coś się wydarzy. Aż coś wróci. Aż ktoś przyjdzie. Ale nikt nie przychodził. Nic się nie zmieniało. Otrzymała pismo o przełożeniu jej aplikacji, po czym akademia zamilkła.

Aż pewnego popołudnia — leniwego, spokojnego, letniego — Aureon wszedł do kuchni. Jego twarz była poważna. Zachowanie chłopca było dziwne, nietypowe. Do tej pory nie tracił żadnej okazji, by spędzić czas z przyjaciółmi na beztroskich zabawach. Teraz widać było, że są dla niego rzeczy ważne i ważniejsze, a przed nim było coś najważniejszego.

— Siostra… — zaczął — rozmawiałem z babcią Serafiną. Powiedziała, że zostanie ze mną. Ty musisz wrócić na Akademię. Tata i Velmir by tego chcieli. My tego chcemy. Musisz.

Liwia poczuła, jak coś w niej pęka. Jej mały braciszek nie był już dzieckiem. Stał przed nią jak młody mężczyzna, który rozumie więcej, niż powinien.

Objęła go. Tulili się długo w milczeniu.

W tamtym uścisku, w jego słowach, w tej odwadze — było wszystko. Decyzja, której ona nie potrafiła podjąć sama, została podjęta za nią. I wiedziała, że to była decyzja słuszna.


Wakacje leniwie dobiegały końca. Liwia przygotowywała się do powrotu. Jej rzeczy wciąż były spakowane — nie rozpakowała walizki od niemal roku, od dnia powrotu. Może bała się, że gdy to zrobi, to jakby zatrzasnęła za sobą drzwi Akademii. Jednak zaraz po tym, jak rektor przychylił się do prośby o przesunięcie jej aplikacji o rok, Liwia przestała wierzyć w powrót. Była pewna, że już nigdy nie wróci. Ale teraz — czuła, że musi, że powinna.

Studiując listę wykładowców, zamarła.

Nazwisko profesora Czarnowicza… zniknęło.

Z niewiadomych przyczyn nie figurował już jako promotor, ani nawet jako wykładowca. Nie było go. Żadnej wzmianki.

Jej serce zabiło szybciej.

Czy odszedł? Czy wyjechał? Czy… zniknął?

Czuła, że musi znaleźć odpowiedź. Coś między nimi pozostało niedopowiedziane.

A może to właśnie on miał być tą siłą, która wprowadzi ją na ścieżkę, o której myślała pierwszego dnia. Może to z nim miała się zmierzyć, by wreszcie zrozumieć, kim naprawdę jest.

Nie znała jeszcze odpowiedzi, ale wiedziała jedno:

czas było wrócić na ścieżkę do gwiazd.

Rozdział III Nowy początek

Czas i ścieżki przeznaczenia są pokrętne niczym korzenie starego, martwego drzewa — wiją się w ciemnościach, niepoddające się ludzkiemu rozumowi.

Każdej duszy, bez względu na jej status czy pochodzenie, przynależy się ten sam szacunek. Nie wolno przechodzić obojętnie obok cierpienia. Nie wolno gardzić słabszym ani pałać nienawiścią do tego, kto inny. Albowiem nie znamy losu, który spoczywa na horyzoncie naszych dni. Nie wiemy, czy ten, którego dziś odrzucamy lub krzywdzimy, jutro nie stanie nad nami jako nasz własny sędzia — władca życia i śmierci, przyodziany w szaty przeznaczenia.

Życie jest próbą. Jest labiryntem, z którego nie można się wydostać bez pozostawienia śladów. Nawet gdy pragniemy wznieść się ku triumfowi, musimy pamiętać: żaden sukces nie należy wyłącznie do nas. Nasze istnienie utkane jest z nici nieskończonej liczby przypadków, splecione z cieni postaci, które spotkaliśmy, z chwil, które wydawały się błahe, a jednak powróciły, by odcisnąć piętno na przyszłości.

Dziś — nauczyciel. Jutro — uczeń.

Dziś — ofiara. Jutro — kat.

Dziś — wróg. Jutro — sprzymierzeniec.

Każdy nasz krok, każdy szept w tej jednej, niepowtarzalnej chwili rozbrzmiewa echem w dolinach czasu. Czas nie zna litości. Gdy raz przeminie, nie powróci. Nie sposób przeżyć dwa razy tej samej godziny, nie można odwrócić błędu, który się wydarzył. Świat się zmienia. My się zmieniamy. I nawet jeśli powrócimy do tego samego miejsca — ono nie będzie już takie samo.

Szansa, która została zlekceważona, odchodzi jak duch o świcie. Może przyjdzie inna — lecz nie ta sama. I to, co z niej wyniknie, nie będzie tym, co mogło się wydarzyć. W życiu żałuje się tylko niewykorzystanych okazji.

Czas nie czeka. Gdy pragniemy go zatrzymać — przyspiesza. Gdy chcemy go pospieszyć — spowalnia. Nie biegnie po linii prostej, lecz plącze się w labiryncie losu niczym dzikie pnącze oplatające ruiny.

Dlatego każda sekunda powinna być przeżywana z pełnią świadomości. Gdy przyjdzie po nas Śmierć — a przyjdzie, choć nie znamy dnia ani godziny — winniśmy stanąć przed nią bez lęku, spojrzeć jej w oczy jak starej towarzyszce i z szacunkiem pozwolić się poprowadzić w nieznane.

Jeśli zaś zmarnujemy dany nam czas, jeśli zlekceważymy dary losu — spojrzymy na Śmierć jak na nieprzyjaciela. Ale to nie ona zawiniła — to my. I wtedy nasze ostatnie uczucie nie będzie wdzięcznością, lecz trwogą. Nie istnieje gorsza kara za życie niż lęk, jako towarzysz ostatniej podróży.

A czy naprawdę chcesz, by strach był ostatnim, co poczujesz?

Wybierz wolność. Żyj. Żyj z całą intensywnością duszy, zanim przyjdzie noc. To jest twój czas. Tylko ty możesz kreślić linie swojego przeznaczenia.


W samochodzie panowała cisza. Kierowca zdawał się wyczuwać nastrój pasażerki i nie zadawał zbędnych pytań. Droga mijała powoli, niemal zbyt powoli, jakby czas opierał się każdemu kolejnemu kilometrowi.

Kiedy w końcu auto zatrzymało się przed Akademią, Liwia miała wrażenie, że świat zatrzymał oddech wraz z nią. Nacisnęła klamkę z wahaniem. Jej dłoń drżała lekko, a serce biło głucho, jakby ostrzegało przed powrotem do miejsca, w którym niegdyś wszystko się zaczęło — i gdzie też wszystko pękło.

Wysiadła i stanęła przed kutą, żelazną bramą. Słońce stało nisko nad horyzontem, ciepłe, złote światło przesączało się przez liście drzew, rzucając cienie na bruk. Te same mury. Te same okna. A jednak inne.

Teraz widziała więcej — nie tylko piękno, ale i ciężar miejsca, które uczyło, niszczyło i przemieniało.

Recepcjonistka spojrzała na nią z życzliwym uśmiechem i wręczyła klucz do nowego pokoju. Bez zbędnych formalności. Jakby powrót Liwii był czymś naturalnym, oczekiwanym.

Pokój okazał się zaskakująco podobny do poprzedniego. Skromne wnętrze, łóżko z drewnianą ramą, stara szafa, biurko pod oknem. Różnica tkwiła głównie w drugim łóżku, starannie nakrytym, jakby czekało na nowego lokatora, który wciąż pozostawał nieobecny. Tym razem jednak okna wychodziły na park — zielony, głęboki, skrywający własne historie. Liwia stanęła przy szybie. Drzewa szumiały cicho, jakby coś do niej szeptały. Poczuła znajome dreszcze. Nie była tu tylko ciałem. Całe jej jestestwo — przeszłość, lęk, pamięć — wróciło razem z nią.

Nie rozpakowała walizki. Zostawiła ją pod ścianą i wyszła z pokoju tak, jakby uciekała.

Korytarz był pusty. Kroki odbijały się echem od kamiennych ścian, prowadząc ją nieubłaganie w dobrze znanym kierunku — do drzwi gabinetu profesora Czarnowicza. Serce waliło jej w piersi jak w bębnie rytualnym. Miała wrażenie, że każdy krok, każdy oddech, niesie ją coraz bliżej nieznanego.

Przystanęła pod drzwiami. Przez długą chwilę tylko patrzyła na masywną klamkę. Miała ochotę zawrócić, schować się, zniknąć. Ale przecież nie wróciła tu tylko po co, by uciec.

Wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.

Drzwi ustąpiły bezgłośnie.

Gabinet wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała — ciemne drewno, zakurzone księgi, staroświeckie lampy, ciężka atmosfera skupienia. Zapach starego pergaminu, atramentu i kadzidła wciąż unosił się w powietrzu, gęsty i znajomy jak wspomnienie dzieciństwa.

Za biurkiem siedział on. Profesor Wiktor Czarnowicz.

Uniósł wzrok znad manuskryptu. Ich spojrzenia zderzyły się i przez krótką chwilę czas się zatrzymał. W jego oczach nie było zaskoczenia. Raczej… pewność. Jakby wiedział, że Liwia wróci.

— Panno Dukwood — powiedział, odkładając pióro. Jego głos był głęboki, spokojny, jak zwykle wyważony. — Wróciła pani.

Głos, który niegdyś niósł w sobie groźbę, dziś brzmiał inaczej. Był ciężki od znaczeń, których nie wypowiedział.

— Tak — odpowiedziała. — Chciałam się upewnić, czy wciąż mogę kontynuować studia pod pańską opieką. Na liście promotorów…

— Nie widnieję na niej — przerwał jej łagodnie, ale stanowczo. — Bo nie biorę wielu studentów. W zasadzie to nigdy więcej niż jednego.

Milczała. Oczy jej pociemniały.

— Rozumiem… — szepnęła.

Już miała się obrócić, już stawiała krok ku drzwiom, gdy jego głos powstrzymał ją przed jakimkolwiek ruchem.

— Czekałem. Gdyby pani nie wróciła… nie podjąłbym pracy w tym semestrze. Ale teraz, kiedy pani jest — możemy zacząć.

Obróciła się powoli. Patrzyła na niego uważnie, ale ostrożnie. Jak na coś, co zbyt wiele znaczy, by w to wierzyć bezwarunkowo. Nie była pewna, czy słowa, które usłyszała były prawdziwe, czy tylko pozostawały wytworem jej wyobraźni.

— Mieszka pani na kampusie? — zapytał.

— Tak. Pokój 12A, z widokiem na park.

Skinął głową.

— Proszę się przygotować. Za godzinę wyjeżdżamy. Spotykajmy się przy głównej bramie. Proszę się nie spóźnić. Nie lubię czekać.

Nie zapytała, dokąd jadą. Wiedziała, że odpowiedź pozna, kiedy przyjdzie czas. Odwróciła się i wyszła — nie biegiem, nie w panice. Z ciszą w sercu, ale też z jakąś przedziwną pewnością.

Godzinę później Liwia stała przed bramą kampusu, ubrana w granatowy płaszcz. W dłoni ściskała cienką torbę z notatnikiem i książką, z której nie potrafiła ostatnio przeczytać nawet jednej strony. Jesienne niebo ciężko zwisało nad kampusem, barwione ołowiem, miedzią i złotem. Powietrze pachniało palonym drewnem, mokrą ziemią i nadchodzącym chłodem.

Samochód profesora pojawił się punktualnie, jakby sterowany nie przez kierowcę, lecz przez wewnętrzny mechanizm precyzji. Srebrny, nienagannie czysty pojazd sunął cicho po żwirowanej alejce. Kiedy się zatrzymał, drzwi otworzyły się bez słowa — jak zaproszenie, jak wyzwanie.

Czarnowicz nie odezwał się. Wysiadł, kiwnął lekko głową i wskazał miejsce obok siebie na przednim siedzeniu. Jego spojrzenie było poważne, badawcze, ale pozbawione napięcia. Miał na sobie ciemny płaszcz, spod którego wystawał kołnierz białej koszuli i szary krawat z jedwabiu — prosty, lecz elegancki.

Liwia wsiadła bez pytania. Czuła, że każde słowo wypowiedziane w tym momencie zburzyłoby delikatną strukturę ciszy, jaka panowała między nimi. Ruszyli. Samochód płynął po drodze, a drzewa po obu stronach zdawały się pochylać nad nimi jak starcy składający ukłon.

Droga wiodła przez las, potem przez niewielką dolinę, aż wreszcie zaczęli wspinać się po brukowanej serpentynie wznoszącej się na wzgórze. Tam, w oddali, majaczyła budowla. Zamek.

Nie willa. Nie pałacyk. Zamek.

Gdy Liwia ujrzała go w pełni — z kamiennymi basztami, wąskimi oknami, przysadzistymi murami i wysoką bramą z kutego żelaza — zaparło jej dech. Światło późnego popołudnia kładło się na nim jak na gotyckim płótnie: złote refleksy na szarym kamieniu, cień wspinający się po murze jak duch wspomnień.

— To pana dom? — zapytała cicho, niemal szeptem.

— Tak. — Jego głos był spokojny, nieco zamyślony. — Dziedzictwo, a czasami przekleństwo.

Nie dodał nic więcej.

Brama otworzyła się jakby była napędzana jakąś niewidzialną siłą. Za nią znajdował się szeroki dziedziniec, brukowany ciemnym kamieniem, lekko wilgotnym od mgły, która zaczynała się unosić. Cicho. Bezgłośnie. Jakby wszystko wokół zapadło w oczekiwanie.

Przed wejściem stał mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Ubrany w klasyczny, czarny frak, z białymi rękawiczkami i wyprostowaną sylwetką, przypominał postać z epoki dżentelmenów. Skłonił się lekko, lecz z godnością.

— Oskar — przedstawił krótko Czarnowicz. — Opiekun domu. Można mu ufać.

Oskar skinął głową, nie patrząc Liwii w oczy, jakby wymagała tego etykieta.

Zamek od środka był jeszcze bardziej przytłaczający. Przedsionek wyłożony był czarno-białą mozaiką, której wzór przypominał symboliczne labirynty znane z alchemicznych rycin. Prowadził wprost do obszernego holu, gdzie królowały marmurowe kolumny, rzeźby bezimiennych postaci i ściany pokryte ciemną boazerią.

Z góry zwisał ogromny żyrandol ze szkła i żelaza, przypominający zbroję upadłego rycerza — anioła. W powietrzu unosił się zapach drewna, kadzidła i czegoś trudnego do zidentyfikowania, jakby woń deszczu i suszonych róż.

Liwia czuła się jak w śnie. Jej ciało drżało, ale nie z zimna. To było raczej drżenie duszy — jakby instynkt podpowiadał, że znalazła się na progu czegoś większego niż zdoła pojąć, choć nie potrafiła zrozumieć swoich emocji. Oskar zaprowadził ją na pierwsze piętro. Schody były szerokie, kamienne, z kutą balustradą. Wzdłuż ścian wisiały portrety przodków — mężczyzn i kobiet o surowych twarzach, których oczy, choć nieruchome, zdawały się śledzić każdy krok.

Pokój przygotowany dla Liwii znajdował się na końcu długiego korytarza. Gdy Oskar otworzył drzwi, dziewczyna stanęła w progu jak zahipnotyzowana.

Wnętrze przypominało komnatę królowej. Łóżko z baldachimem, ciężkie kotary, stary sekretarzyk przy oknie, stylizowana toaletka, marmurowy kominek. Wszystko utrzymane w odcieniach głębokiego bordo, granatu i kości słoniowej. Na łóżku, starannie rozłożona, leżała suknia. Nie była to zwykła kreacja. Uszyta była z ciężkiego, ciemnoczerwonego aksamitu, z misternie zdobionym gorsetem, zdawała się pochodzić z innego wieku. Materiał pokryty był czarną koronką we wzór róż. Obok niej leżała kartka — starannie wypisana ręką Czarnowicza:

„Proszę się przebrać. Kolacja za godzinę.”

Liwia przez dłuższą chwilę tylko patrzyła na suknię. Jej palce drżały, gdy dotknęła aksamitnej tkaniny. Była ciężka, jakby nosiła na sobie historię. W jej fakturze czuć było nie tylko kunszt krawiectwa, ale i coś więcej — jakby miała swoje przeznaczenie. Suknia miała ciemnobordowy kolor, a wierzchnią warstwę stanowiła delikatna, czarna koronka ze wzorem róż.

Zrzuciła z siebie codzienne ubranie i przebrała się powoli, niemal z nabożeństwem. Suknia układała się na jej ciele idealnie. Zasznurowała gorset, zaciskając go mocno, aż poczuła, jak zmienia jej sylwetkę, wydobywa kruchość i siłę jednocześnie. W lustrze wyglądała jak kobieta z portretu, jak duch, który odnalazł ciało.

Włożyła czarne pantofle na niewysokim obcasie, spięła włosy w półupięcie i stanęła przed drzwiami. Serce waliło jej jak dzwon.

Zeszła powoli po schodach. Każdy krok odbijał się od ścian jak echo wspomnień. Gdy weszła do holu, Wiktor czekał już przy balustradzie, ubrany w grafitowy surdut i białą koszulę z wysokim kołnierzem. Na jego twarzy malował się wyraz zaskoczenia — jakby nie spodziewał się, że Liwia może wyglądać do tego stopnia szlachetnie i kobieco.

Skinął głową w geście, który był jednocześnie powitaniem i pochwałą.

— Pasuje pani do tego miejsca — powiedział cicho. — Jakby należała tu od zawsze.

— Nie jestem przyzwyczajona do takich strojów — odparła, próbując zapanować nad głosem.

— To nie strój. To odbicie. Czasem potrzebujemy kostiumu, by zobaczyć siebie naprawdę.

Nie czekając na odpowiedź, podał jej ramię. Przyjęła je bez wahania. Zeszli razem do głównej sali, gdzie pośrodku, pod ogromnym żyrandolem, ustawiono stół nakryty dla dwojga. Świece rzucały drgające światło, a ich blask odbijał się w kryształach kielichów. Z ciemnego kąta dobiegała cicha muzyka — skrzypce, melancholijne, aksamitne.

— Nie potrafię tańczyć — powiedziała nagle, zbyt głośno. Wzbierała w niej panika.

On nie odpowiedział od razu. Spojrzał jej głęboko w oczy i ujął ją w talii. Drugą dłoń położył na jej dłoni — gest pewny, nieinwazyjny, przepełniony delikatnością.

— Nauczysz się — wyszeptał. — Pozwól się prowadzić.

I zaczęli się poruszać. Powoli, w rytm cichej muzyki, jak we śnie. Jej suknia szeleściła przy każdym kroku, a jego obecność otulała ją jak cień. Nie potrafiła myśleć. Mogła tylko czuć.

Zatańczyli w milczeniu. Ona — skupiona na każdym jego ruchu. On — spokojny, opanowany, jakby ten taniec nie był rozrywką, lecz rytuałem.

— Wydaje się pan… dziwnie spokojny — powiedziała w końcu, łagodnie. — Jakby w panu była cisza.

Uśmiechnął się ledwie zauważalnie. Jego dłoń powędrowała niżej na jej biodro. W tańcu delikatnie ją przechylił, zbliżając twarz do jej piersi tak blisko, że poczuła ciepły oddech na skórze i kosmyk jego włosów, który opadł na jej dekolt.

— W ciszy słyszy się najwięcej — wyszeptał.

Gdy muzyka ustała, zatrzymali się. Nie odsunął się od razu. Trwali tak chwilę, a potem odprowadził ją do stołu. Kolacja czekała — dziczyzna z sosem z jałowca, pieczywo, czerwone wino, gruszki w miodzie.

Jedli w milczeniu, lecz nie było w tym niezręczności. Raczej… zrozumienie. Jakby rozmowa działa się poza słowami.

— Dlaczego ja? — zapytała w końcu.

Podniósł wzrok znad kielicha. Oczy miał zamyślone.

— Nie wiem. Ale wiem, że to ty. I nie zadawaj więcej tego pytania. Każde „dlaczego” ma swój czas. A czas… jeszcze nie nadszedł.

Po kolacji wyszli na balkon. Ogród rozciągał się aż po horyzont. Róże, magnolie, pnącza pełzające po murach jak stare tajemnice. Księżyc oświetlał wszystko bladym srebrem.

— Kiedyś bałam się ciszy — powiedziała. — Teraz zaczynam ją lubić.

— Bo dopiero teraz słyszysz w niej siebie.

Odwróciła się do niego. Przez ułamek sekundy myślała, że go pocałuje. Ale tylko się uśmiechnęła. Cicho. Prawdziwie.

— Dziękuję, że mnie pan zaprosił.

— To ja powinienem dziękować, że pani przyjęła moje zaproszenie.

Zamilkli.

Po kolacji profesor zaproponował spacer po ogrodach otaczających posiadłość. Słońce powoli chowało się za horyzont, a światło wieczoru zalewało alejki miękkim, złocistym blaskiem. Liwia uznała, że to może być dobry moment na rozmowę. Może w tej cichej, niemal baśniowej scenerii Czarnowicz będzie bardziej skory do otwartości.

Wyszli z rezydencji i skręcili w lewo, zanurzając się w labirynt różanych ścieżek. Aromat kwiatów wypełniał powietrze, a ziemia pod stopami chłonęła ciepło dnia, oddając je teraz powoli w chłodniejącym wieczorze.

— Każdą kobietę raczysz takim przyjęciem? — rzuciła z uśmiechem, próbując rozluźnić atmosferę lekkim żartem.

Wiktor spojrzał na nią bez uśmiechu. Jego twarz na moment stężała, a w oczach pojawił się cień zawodu.

— To zabolało — powiedział chłodno, choć bez złości. — Nie uległaś pierwszemu wrażeniu, nie posłuchałaś opinii, wróciłaś po roku i zapukałaś do mojego gabinetu. Dałaś mi szansę. A jednak teraz zakładasz, że zamierzam cię uwieść, jak inne przed tobą? Krzywdząca opinia, choć wcale mnie nie znasz i nie wiesz nic o mnie.

Rumieniec zalał jej policzki. Trafił w samo sedno. W głębi duszy cały czas podejrzewała właśnie to — że sprowadzenie jej tutaj miało drugie dno. A teraz zobaczyła, że jego reakcja jest szczera, może nawet wydawał się nieco bezbronny?

— Jeśli chcesz znać prawdę — mówił dalej — nie wiem, dlaczego cię tu przywiozłem. Żadna kobieta nigdy wcześniej nie przekroczyła progu tej rezydencji. Stronię od ludzi. Ograniczam kontakty do niezbędnego minimum. A jednak poczułem, że to musisz być ty.

Liwia spojrzała na niego z lekkim niedowierzaniem.

— Jest pan tajemniczy i wyjątkowy, jak duch minionych czasów…

— Z tą różnicą, że ja istnieję naprawdę — odparł. — Z krwi i kości. Nazywam się Wiktor. Nie mów do mnie więcej „panie profesorze”.

— Oczywiście… Wiktorze.

Zamilkli na chwilę. Zimny wieczorny wiatr musnął jej odsłonięte ramiona. Zadrżała. Wiktor, widząc to, objął ją bez słowa ramieniem. Instynktownie oparła głowę na jego barku. Ten drobny gest niósł w sobie dziwną czułość. Było jej dobrze. Lepiej niż od dawna. Poczuła się bezpiecznie.

— Powinniśmy wracać — powiedział spokojnie. — Nie chcę, żebyś się przeziębiła.

— Jeszcze nie… — szepnęła, zamykając oczy. — Nie chcę, żeby ten wieczór się skończył…

Wiktor uśmiechnął się lekko, choć jego twarz nadal pozostawała opanowana.

— Jest jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy wrócić. Jutro oboje zaczynamy nowy semestr. Trzeba być w formie.

Miał rację. Skinęła głową i ruszyli powoli w stronę rezydencji. Gdy dotarli pod drzwi jej pokoju, zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.

— Dziękuję. To był naprawdę magiczny wieczór — powiedziała cicho.

— Nie tak magiczny, jak kobieta, która dziś przekroczyła próg tego domu — odparł. — Śpij dobrze, Liwio.

Choć jego rysy nadal były surowe, w spojrzeniu dostrzegła coś miękkiego. Coś, co zaczynało się łamać. Otwierać. Potem Wiktor odprowadził ją do komnaty. Drzwi zamknęły się za nią bez dźwięku.

Stała przez długi czas, oparta plecami o drewno. A potem rozebrała się powoli, jakby ściągała nie tylko suknię, ale też warstwy strachu, smutku, dawnego życia.

Weszła do łazienki. Potrzebowała zmyć z siebie te wszystkie emocje — głęboko, aż do kości. Ciepła woda koiła jej skórę, rozluźniała ciało i umysł. Gdy w końcu położyła się do łóżka, czuła, że coś się zmieniło. Poczuła, że nie tylko zaczyna nowy rozdział na Akademii, ale także, że coś zmienia się w jej sercu, coś zakazanego, a jednak coś, czego tak bardzo pragnęła i potrzebowała.

Kiedy zasnęła, uśmiechała się lekko.

Po raz pierwszy od miesięcy nie śniła o stracie.

Śniła o ogrodzie. O świecach. O tańcu.

Poranek przyszedł cicho, prawie niezauważalnie. Przez wysokie okna sypialni wślizgiwało się światło bladego świtu. Firany poruszały się leniwie, jakby oddychały.

Liwia leżała bez ruchu, owinięta miękką pościelą, otulona ciszą, która już nie wydawała się pusta. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Ani kim jest. Jakby sen i rzeczywistość wymieszały się w jedno. Potem wszystko wróciło. Suknia. Kolacja. Muzyka. Jego ręka w jej talii. Jego oczy.

Rozdział IV Czarne róże

Czy, jeśli pamięć nie pozostawi po sobie śladów, istnieje jakakolwiek siła, która pozwoli nam trwać — po tamtej stronie? Co naprawdę porusza tryby tego świata?

Wiedza to moc stwarzania. Ale czy może istnieć samodzielnie — bez duszy, bez uczucia? Tylko jedna siła dorównuje jej potędze. Tylko miłość.

To ona, obok wiedzy, przekracza granice czasu i przestrzeni. Tylko ona potrafi tkać rzeczywistość na nowo — z nadziei, z pamięci, z pragnień. Ale czy człowiek potrafi kochać wiele razy? A może prawdziwa miłość dana jest tylko raz — wieczna, niepodzielna?

Miłość nie zna miary. Im więcej jej dajesz, tym więcej w tobie zostaje. Zawsze inna, zawsze prawdziwa — jak światło, które zmienia barwę w zależności od pory dnia, lecz nigdy nie przestaje być światłem. Jej natury nie sposób ująć w słowach.

Pierwsza miłość — pozostaje pierwszą. Niezmienna. Wieczna. Zaklęta w sercu, choćby minęły wieki. Nie blednie. Nie traci czaru. Trwa — nawet wtedy, gdy osoba ukochana przestaje istnieć w świecie materii. Miejsce, które zajęła w duszy, staje się świętością. Nietykalne. Nienaruszalne.

A jednak nowa miłość nie musi zająć jej miejsca. Może stać się jak gwiazda, która dołącza do firmamentu — nie wypierając poprzednich, lecz rozświetlając inne części nocnego nieba.

Nowe uczucie nie rani pamięci. Przeciwnie — koi ją. Nadaje jej blask, który uśmierza ból. Otwiera serce na światło. Na odrodzenie. Miłość — pierwsza czy ostatnia — zawsze jest równie prawdziwa. Zawsze stwarza. Nigdy nie niszczy.

To miłość niesie nadzieję. A nadzieja… czyni człowieka wszechmocnym. W tym świecie i poza nim.


Nieśmiały blask słońca przedzierał się przez ciężkie, haftowane zasłony. Powietrze drgało cichym śpiewem ptaków, lekkim jak tchnienie wiosny, a w sercu pokoju wciąż trwał cień minionej nocy.

Liwia leżała bez ruchu, pozwalając, by echo głosu Wiktora — niskiego, ciepłego, niemal hipnotycznego — wibrowało w jej umyśle. Obraz szmaragdowych oczu, przeszywających ją spojrzeniem głębszym niż noc, wywołał dreszcz — niczym dotyk niewidzialnej mgły sunącej się delikatnie po skórze.

Wspomnienie jego obecności tliło się w niej nadal, jak żar pod popiołem. Podziw mieszał się z niepokojem — a serce, niedawno złamane stratą, naznaczone bliznami, teraz reagowało nieznanym drgnieniem. Czuła każdy jego gest: dłoń odnajdującą jej własną, ramię obejmujące talię, twarz zbliżającą się tak blisko, że czuła oddech na nagiej skórze. Nie była to jedynie namiętność — lecz jakby przebudzenie duszy. Znak, że coś się między nimi zaczęło nagle, bez ostrzeżenia, ale nie chciała się przed tym bronić.

Z zadumy wyrwało ją ciche pukanie. Nim zdołała odpowiedzieć, drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. W progu stanął on — profesor Wiktor Czarnowicz — wyprostowany, dystyngowany, z powagą wypisaną w rysach, które w mroku wieczoru zdawały się łagodniejsze.

— Zapraszam panią na śniadanie. Czeka nas krótki poranek i długa droga do kampusu. Proszę pamiętać, że punktualność to cnota ludzi uczciwych i godnych zaufania. A tego właśnie oczekuje się w Akademii Świętego Jerzego — rzekł tonem chłodnym, surowym, niemal ceremonialnym.

I w tym momencie magia wieczoru rozwiała się jak poranny sen. Przed nią nie stał już Wiktor — ten, który szeptał ciszą, który tańczył z nią w rytm nocy. Znów był profesorem Czarnowiczem — formalnym, nieprzystępnym, obwarowanym dystansem. Patrzyła na niego z mieszaniną fascynacji i buntu. Wiedziała już: jego zagadka nie podda się łatwo.

— Dowiem się, kim naprawdę jesteś… — wyszeptała.

— Proszę? — Uniósł brwi.

— Nic… zamyśliłam się — odparła cicho.

Skinął głową z ledwie uchwytnym, tajemniczym uśmiechem i odszedł, zamykając za sobą drzwi. Jej serce biło szybciej.

Sprawnie się ubrała i zbiegła na śniadanie. W jadalni powitał ją rozbawiony wzrok Oskara, który z wyraźną satysfakcją obserwował, jak hrabia rzucał jej uważne, z pozoru chłodne spojrzenie. Ale w oczach Czarnowicza tliło się coś więcej — ciepło, którego nie okazywał słowami. Jakby za maską mentora krył się ktoś, z kim można dzielić nocne milczenie przy akompaniamencie świerszczy i szeptu drzew.

Usiadła do stołu. Czarnowicz, przez cały posiłek był milczący, ani razu nie uniósł wzroku znad filiżanki. Cisza między nimi nie była już zwyczajnym brakiem słów — miała gęstość kadzidła, wypełniając przestrzeń czymś nieuchwytnym, niemal sakralnym.

Po śniadaniu wsiedli do samochodu. Podróż upłynęła w tym samym, niepokojąco spokojnym milczeniu. Za szybami przesuwały się pejzaże zbyt surowe, by je podziwiać, a zbyt piękne, by je ignorować.

Gdy dotarli na miejsce, uczelniany gwar wydał się Liwii niemal zbawienny — jak ożywczy podmuch po zbyt długim przebywaniu w mrocznym wnętrzu katedry. Wbiegła do dormitorium, by przygotować się na uroczystą inaugurację roku. Ubrała się w najstaranniej dobrany strój, który przywiozła ze sobą — prosty, ale godny chwili. Gdy zbiegała po schodach, poczuła, jak serce bije szybciej. Przecięła dziedziniec, wchodząc przez masywne, rzeźbione wrota do głównej auli.

Uniwersytet, wraz z całym kampusem, mieścił się w samym sercu Wilczańca — wyspy odciętej od świata, osnutej legendą i mgłą. Dotrzeć tam można było jedynie szlakiem wodnym, znanym nielicznym — szyper podejmujący się tego wyzwania musiał być nie tylko doświadczony, ale i niemal natchniony, by pokonać ostre jak brzytwy skały, które czyniły podejście do wyspy śmiertelnie niebezpiecznym. Dawniej istniało połączenie powietrzne, dziś jednak nikt już nie pamiętał, jak się tam docierało tą drogą.

Wilczaniec był kiedyś twierdzą nie do zdobycia — średniowiecznym bastionem, który upadł, lecz nie zniknął. Pokonał go czas. Nie wrogowie. Jego duch przetrwał w murach, uliczkach i krużgankach. Teraz, choć upłynęły wieki, miejsce tętniło akademickim życiem, stając się siedzibą jednej z najbardziej elitarnych uczelni Znanego Świata. Wśród wzgórz, niczym strażnicy zapomnianych czasów, stały pałacyki arystokratów — obecnie domy profesorów, rektorów i opiekunów tradycji tak starej, że nie dało się jej już odróżnić od mitu.

W auli nie było wolnych miejsc. Liwia stanęła z tyłu, wdzięczna losowi, że zdążyła. W powietrzu unosiła się podniosła atmosfera — nie sztuczna, ceremonialna, lecz prawdziwa, wynikająca z magii miejsca, które pamiętało więcej, niż ktokolwiek mógłby spisać.

Przemówienia były zaskakująco krótkie, lecz pełne godności i wewnętrznej siły. Gdy przemawiał rektor, Liwia miała wrażenie, że mówi bezpośrednio do niej. Jego słowa nie tylko padały — one przenikały. Czuła, że słyszy coś więcej niż głos. Jakby pewne prawdy nie były wypowiedziane, lecz szeptane prosto do duszy. Może to było tylko złudzenie, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś — ktoś — mówi do niej spoza rzeczywistości.

Po uroczystości starsi studenci przejęli rolę przewodników. Oprowadzali nowicjuszy po kampusie, snując opowieści, które brzmiały jak stare ballady. Mówili o bractwach, o tajnych przejściach ukrytych za ścianami, o salach, które zmieniają położenie, i o magii — tej, o której się nie mówi, ale którą się tu czuje.

Wilczaniec nie był zwykłą wyspą, a Akademia nie była zwykłą szkołą. To miejsce miało duszę. Czas nie płynął tu jak gdziekolwiek indziej. Wydawało się, że przeszłość wciąż tu trwa — nie jako wspomnienie, lecz jako obecność — trudna do zdefiniowania, lecz niemożliwa do zignorowania.

Wieczorem zmęczona, lecz napełniona radosnym uniesieniem Liwia powróciła do dormitorium. Przed budynkiem czekał Wiktor. Gdy ją dostrzegł, wyprostował się z godnością i powiedział:

— Czy miałaby pani ochotę na kolację pod gołym niebem? Pogoda tej jesieni jest wyjątkowo łaskawa…

— Brzmi… zachęcająco — odparła, zaskoczona i poruszona jednocześnie.

— Za godzinę. Za szklarniami, przy południowym skrzydle — rzekł cicho i odszedł, nie oglądając się za siebie.

Liwia niemal wbiegła do pokoju. Drżącymi dłońmi przebrała się, starając się wyglądać najlepiej, jak potrafiła — choć gdzieś w głębi wiedziała, że dla Wiktora jej wysiłki mogą być niezauważalne. A jednak próbowała — może nie po to, by zrobić wrażenie, lecz by poczuć się pewniej wobec tajemnicy, jaką był Czarnowicz.

Szklarnie za południowym skrzydłem uchodziły za miejsce niemal święte. Panujący tam tropikalny mikroklimat pozwalał hodować rośliny, których istnienia nie podejrzewałby nawet najlepszy botanik. Zaglądając do wnętrza, ujrzała świat niczym ze snu — rośliny dzikie, obce, piękne w sposób pierwotny. Jakby należały do innego wymiaru.

Tym razem to Liwia czekała. Stała w półmroku ogrodu, wsłuchana w szelest liści i oddech wieczoru.

Wiktor zjawił się bezszelestnie. Skinął tylko głową i gestem dłoni zaprosił ją do podążania za sobą. Przeszli przez łąkę, minęli starą drogę i wsiedli do jego samochodu. Podczas jazdy milczeli. Ciemne drzewa rosnące wzdłuż leśnych traktów zdawały się pochylać ku nim, jakby podsłuchiwały ciszę.

Wreszcie dotarli na miejsce.

— Witaj na Dżdżystym Wzgórzu — powiedział cicho Wiktor, otwierając przed dziewczyną drzwi.

Na szczycie wzgórza wiatr niósł chłód, ale i ukojenie. Czarnowicz rozłożył koc, wyciągnął kosz, w którym wszystko zdawało się przygotowane z niemal ceremonialną precyzją. W tym czasie Liwia chłonęła widok — z wysokości widać było Dwór Zamrocze, wznoszący się nad doliną niczym posępny strażnik. Ponury i piękny zarazem. Poza nim — tylko wzgórza, lasy i leniwie płynąca rzeka.

Wzrok przyciągnął krzew dzikich róż. Nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie kolor kwiatów — głęboka czerń, pozbawiona blasku, matowa i nieprzenikniona, jakby miała pochłonąć wszelkie światło świata. Patrząc na nie, Liwia poczuła zimny dreszcz. Kolejny znak, że znalazła się w miejscu, które tętni życiem w wymiarze innym niż ten, który znała dotychczas.

Kolacja była skromna, lecz dopracowana — sery, świeże pieczywo, wino o rubinowej barwie. Smaki dobrane subtelnie, bez zbędnego przepychu. Wiktor nie mówił wiele, a jego spojrzenie błądziło gdzieś daleko, jakby widział to, co dawno przeminęło. Siedział nieruchomo, otulony wspomnieniem, którego nie chciał — lub nie potrafił — wypowiedzieć.

Liwia czuła się, jakby przebywała sama pośród bezkresnych krajobrazów. A jednak nie była to samotność przytłaczająca. Było w niej coś… sakralnego. Jakby cisza, która ich otaczała, była święta.

W tej ciszy czaiła się tajemnica.

Słońce powoli zanurzało się w oceanie koron drzew, rozlewając na niebie krwawe złoto. Ostatnie promienie rozciągały się jak ciche pożegnanie, pełne majestatycznej melancholii. Nagle chłodny wiatr przeszył Liwię niczym szept przeszłości. Zadrżała — nie z zimna, lecz z tego dziwnego napięcia, które wypełniało powietrze, gdy dzień dobiegał kresu, a noc jeszcze nie odważyła się objąć świata.

Wiktor w milczeniu wstał i z cichą precyzją zaczął zbierać resztki ich skromnej uczty. Kiedy zaniósł kosz do samochodu, Liwia zapytała nieśmiało:

— Jedziemy już?

Odpowiedziała jej tylko cisza — łagodna i głęboka jak spojrzenie kogoś, kto wie więcej, niż zamierza powiedzieć. Z bagażnika wyjął ciężką tkaninę, przypominającą koc utkany ze snów pradawnych plemion — wzór był dziki, pierwotny, a jednak sprawiał wrażenie mistycznego. Rozłożył go na trawie, a potem usiadł za nią, tak blisko, że ogarnęło ją ciepło jego ciała — nieinwazyjne, a jednak obezwładniające. Otulił ją ramionami, jakby pragnął nie tylko osłonić ją przed chłodem, lecz także przed światem i jego zgiełkiem.

Nie pragnęła bliskości — przynajmniej nie tej, która odsłaniać mogła jej słabości. Ale to było inne. Jego dotyk nie był pragnieniem. Był spokojem. Był łagodnością, której tak długo jej brakowało. Był bezpiecznym portem pośrodku wzburzonego oceanu życia.

Cisza między nimi stawała się niemal namacalna — jakby każde wypowiedziane słowo mogło naruszyć kruchą równowagę chwili. Wiktor przyciągnął ją nieco mocniej i przesunął dłoń w stronę jej włosów, głaszcząc je z czułością niespotykaną, niemal pozaczasową. Zamknęła oczy. Czuła, jak jego twarz zbliża się do jej głowy, jakby chciał zapamiętać jej zapach na zawsze.

Czas stracił znaczenie.

Siedzieli w ciszy, zanurzeni w mroku, który opadał na świat jak miękki welon. Słońce już zgasło, pozostawiając po sobie jedynie smugę światła zapisanej emocji. Wiatr igrał z jej twarzą, chłodząc skórę, kontrastując z ciepłem jego obecności. On sam wydawał się nie człowiekiem, lecz czymś więcej — siłą pierwotną, opiekunem kruchej duszy, pradawnym bóstwem, istotą, która nie ujarzmia, lecz obejmuje.

Miała wrażenie, że nie dotykał jej ciała — ale najgłębszych zakamarków jej istoty.

Gdy ciemność w pełni zalała wzgórze, odezwała się szeptem:

— Dziękuję, Wiktorze. Może to zabrzmi dziwnie… ale jeszcze z nikim tak dobrze mi się nie… milczało.

Na jego zazwyczaj kamiennej twarzy zarysował się ledwie widoczny uśmiech — cień uczucia, które nie wymagało potwierdzenia.

— Przepraszam — wyszeptał. — Nie potrafię rozmawiać z ludźmi.

— Nie przepraszaj. To właśnie w tobie cenię. Z tobą… cisza smakuje inaczej. Głębiej. Lepsza niż wszystkie rozmowy, które kiedykolwiek prowadziłam. Dziękuję, że znów podarowałeś mi coś, czego nie umiałam sobie nawet wyobrazić.

— Podobno milczeć też trzeba umieć — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do niej. A potem wstał, jakby kończył nie zwykły wieczór, lecz rytuał.

Gdy otworzył przed nią drzwi samochodu, poczuła, jak w jej wnętrzu rozgorzała krótka walka. Bez namysłu wspięła się na palce, dotknęła jego silnego ramienia i pocałowała go w policzek. Delikatnie. Szybko. Jakby zostawiła na jego skórze sekret, którego sama jeszcze nie rozumiała.

A potem — uciekła. Uczucie, przed którym stanęła było zbyt silne i zbyt prawdziwe, by się z nim zmierzyć twarzą w twarz.

Wskoczyła do auta.

Wiktor stał nieruchomo jeszcze przez dłuższą chwilę, jakby jej gest przemienił go w kamienną statuę. A potem ruszył. Drzwi samochodu zatrzasnęły się za nim z głuchym echem, które rozbrzmiało w niej jak uderzenie w strunę zbyt napiętą.

— Dlaczego to dla mnie robisz? — zapytała cicho, gdy samochód wtopił się w mrok dróg wiodących z powrotem ku kampusowi.

— Nie wiem — odparł chłodno, niemal odruchowo. Znów ukrył się za tarczą swej nieprzeniknionej natury. To była ta sama odpowiedź, którą słyszała już wcześniej. Niewyuczona. Szczera. A jednak lodowata. I znów — ten rozdźwięk. Doktor Jekyll i pan Hyde, spleceni w jedno ciało. Raz anioł o oczach pełnych światła. Innym razem — cień bez twarzy.

— Jesteś jak enigma — szepnęła. — Ale… lubię zagadki. Jestem pewna, że cię rozgryzę.

Nie odpowiedział. Ale cisza, jaka nastała, nie była już martwa. Była drgająca, pełna czegoś dzikiego, niepokojącego. Jakby powietrze między nimi stało się eterem — żywym, napiętym, czującym.


W swoim pokoju Liwia długo wpatrywała się w okno. Księżyc zawisł nad horyzontem jak milczące oko pradawnego stwora, czuwającego nad światem uśpionym w pozorach bezpieczeństwa. Nietoperze krążyły wokół jego światła, tańcząc w spiralach cienia jakby w rytm muzyki, która znana był tylko nocy.

Sen nie przychodził do Liwii długo.

A kiedy w końcu objął ją swoją wilgotną dłonią…

…znalazła się w korytarzu. Kamiennym. Zimnym. Otulonym ciemnością tak głęboką, że zdawała się pochłaniać cały świat. Jedynie księżyc, wpadający przez wysokie okna, malował na posadzce wąską ścieżkę światła. Szła powoli, ostrożnie. Jej kroki odbijały się echem, które niosło się w mrok.

Weszła do komnaty — ogromnej, wysokiej jak kaplica, rozświetlonej blaskiem setek świec. Płomienie drżały jak dusze uwięzione między światami, a ich światło tańczyło na ścianach, rzucając długie, zdeformowane cienie. I wtedy usłyszała głosy.

Szepty. Dwa.

Jeden łagodny, słodki, jakby anioł przywoływał ją do światła. Drugi głęboki, mroczny — jak szept demona, wijący się wokół jej duszy jak wąż. Oba głosy walczyły. Toczyły bitwę o miejsce przy stole jej istoty. Ich słowa z każdą chwilą stawały się coraz bardziej bełkotliwe, jakby język, w którym mówiły, ulegał rozkładowi. Brzmiały jak zacięty mechanizm, jak stare zaklęcie, którego nie da się już odczytać.

Zerwała się nagle.

— Co…? — wymamrotała.

Budzik warczał przy jej uchu jak opętany.

Sen rozpływał się w mroku pokoju niczym krew w wodzie — zostawiając po sobie tylko cień, ślad czegoś, co mogła zinterpretować jako przestrogę lub przepowiednię.

Usiadła, przeciągnęła się, a resztki snu opadły z jej powiek niczym popiół po nocnym ogniu. Przeglądała listę przedmiotów. Ich nazwy brzmiały jak wyjęte z dawno zapomnianego grymuaru — jakby stanowiły tejemnicę same w sobie:

— Filozofia Sennych Wędrowców

— Ontologia Cieni: Filozofia Bytu w Świecie Niematerialnym

— Symbolika Światła i Ciemności

— Pradawne Runy

— Historia Wiedzy Zakazanej

— Filozofia Przetrwania Duszy

— Etyka Klątw

— Teoria i Interpretacja Pradawnych Rytuałów

— Genealogia Mocy i Mnemotechniki Astralne

Niepokój czaił się pod jej skórą, jak zimne żądło nieznanego. A jednak ciekawość — ta najsilniejsza z ludzkich sił — pchała ją ku przepaści wiedzy. To nie była nauka dostepna dla wszystkich. To była nauka dla wybranych. Dla tych, którzy odważyli się spojrzeć w otchłań. To była Filozofia Magii.

Choć Liwia wciąż powtarzała sobie, że magia przecież już nie istnieje, nie mogła zignorować faktu: absolwenci tego kierunku byli najbardziej pożądani we wszystkich szanowanych instytucjach Znanego Świata. Ich nazwiska brzmiały jak pieczęcie na dokumentach zmieniających bieg historii.

Pierwszy tydzień minął jak sen. Wykłady hipnotyzowały — nie poprzez barwę głosu wykładowców, lecz przez treść, która otwierała drzwi, o istnieniu których Liwia nie wiedziała. Kampus był jak żywy labirynt, zmieniający się w zależności od nastroju, światła i pory dnia. Biblioteka stała się jej świątynią — miejscem ciszy i olśnień.

Profesor Czarnowicz — Wiktor — pozostawał tajemniczo nieobecny. Jak cień, który jest, ale nie daje się uchwycić. Jakby unikał jej… lub skrywał coś, czego jeszcze nie był gotów odsłonić.

Aż w piątkowe popołudnie ujrzała go znów. Stał nieruchomo — jakby czekał na nią od wieków, cierpliwy jak kamień. Gdy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się. Po raz pierwszy tak szczerze, tak jasno, że serce Liwii ścisnęło się w niespodziewanym wzruszeniu.

— I jak minął pierwszy tydzień? — zapytał cicho, niemal szeptem.

— Zadziwiająco dobrze — odpowiedziała. — Choć wciąż mam wrażenie, że dotykam tylko powierzchni.

— Tu nie chodzi o powierzchnię, Liwio. Tu chodzi o głębiny. O duszę. Studiujesz, by pewnego dnia dołączyć do tych, którzy rządzą cieniem i światłem. Ty… i tobie podobni… zmienicie świat.

Jego słowa były łagodne, lecz niosły w sobie ciężar — jak klątwa, która raz rzucona, nie może zostać odwołana. Coś w niej zadrżało. Coś się obudziło.

— Masz plany na weekend? — zapytał nagle, przerywając jej wewnętrzne rozważania.

— Nie… jeszcze nie — odparła.

— Doskonale. Chciałbym ci zaproponować wizytę w mojej posiadłości. Zapowiadają pogodne dni… a ja mam kilka pomysłów, które, mam nadzieję, przypadną ci do gustu. Wspólna obecność może okazać się… konstruktywna.

— Chyba… chętnie. Kiedy?

— Spakuj się. Będę czekał na parkingu.

Zamykając za sobą drzwi, Liwia czuła, jak serce bije jej jak oszalałe — nie tylko z podekscytowania. Coś niewidzialnego poruszyło się w niej. Coś, czego jeszcze nie potrafiła nazwać. Pakowała się niemal na ślepo, chwytając rzeczy bez większego namysłu.

Jej dłoń zatrzymała się na czymś zimnym.

Stary naszyjnik.

Rogowy medalion z wyrytym celtyckim symbolem — pamiątka po babci. Zawiesiła go na szyi bez słowa. Nie jako ozdobę. Jako talizman. Jakby przeczuwając, że przyda jej się więcej, niż sama mogła zrozumieć.


Na parkingu Wiktor już czekał — oparty niedbale o bok samochodu, z rękami schowanymi w kieszeniach długiego płaszcza. Wyglądał jak wyjęty z innej epoki — przesiąknięty melancholią i dystansem, jakby czas nie miał nad nim władzy. A jednak, gdy dostrzegł Liwię, w jego oczach pojawił się błysk. Subtelny, niemal nieuchwytny — lecz prawdziwy.

— Gotowa? — zapytał.

— Chyba tak. Choć nie wiem… na co.

— I dobrze — odpowiedział krótko, z cieniem uśmiechu. — Tajemnica to początek każdej podróży wartej odbycia.

W milczeniu ruszyli w drogę.

Lasy wokół kampusu gęstniały z każdą chwilą — jakby same drzewa zacieśniały szyk, niechętne do przepuszczenia intruzów. Światło dzienne bledło, ustępując miejsca szarości przypominającej zamglone wspomnienie. W miarę jak droga się zwężała, powietrze stawało się gęste od czegoś nienazwanego — tak, jakby historia miejsca oplotła ich niewidzialną pajęczyną.

A potem wyłonił się Dwór Zamrocze.

Nie pojawił się — wyłonił się, jakby wysunął się z mroku samej ziemi. Kamienna rezydencja spowita bluszczem, z wieżami wyciągającymi się ku niebu niczym szpony, których cel istnienia był niejasny — może walka, może modlitwa. Okna — wysokie, wąskie, podzielone ołowiem — zdawały się patrzeć. One patrzyły — na nią. Z natarczywą intensywnością, która sprawiała, że Liwia miała ochotę spuścić wzrok, a jednocześnie nie potrafiła oderwać spojrzenia.

Powietrze wokół niosło coś starego. Nie starożytnego, nie historycznego — starego, jak szept miliona dusz zmarłych rycerzy. Jak obecność, która nie powinna przetrwać wieków… a jednak przetrwała. I co więcej — wciąż tu była. Czuwała. Czekała.

To miejsce nie tylko miało pamięć. Ono było pamięcią.

I Liwia zrozumiała, że próg tego dworu to granica — nie tylko przestrzeni, lecz czegoś znacznie głębszego. To granica, za którą czekało jej przeznaczenie.

Rozdział V Tajemnica

Świat nie jest dwuwymiarowy. To, co postrzegamy jako rzeczywistość, to jedynie cienka, krucha warstwa — powierzchnia. Pod nią kryje się nieskończona liczba przecinających się płaszczyzn — wymiarów, których nie sposób ogarnąć rozumem ani objąć wzrokiem.

Warstwy te nachodzą na siebie, splatają się, przenikają jak pajęcze nici tkaniny istnienia. W ich cieniach kryją się zdarzenia, o których świat zapomniał. Albo których nigdy nie odważył się zapamiętać.

To tam bytują tajemnice.

Nie tylko te ukryte w duszy człowieka — zakazane uczucia, tłumione namiętności, przemilczane nienawiści — ale i te, które przybrały formę rzeczy: ciał i ruin, zbrodni i miłości, przekleństw i cudów.

Bez tajemnicy rzeczywistość byłaby płaska. Jak obraz bez cienia. Oczywistość — nieubłagana tyranka — odebrałaby światu głębię. Gdyby wszystko było jasne, nic nie byłoby warte poznania. Ruch, zmiana, pragnienie — wszystkie te siły karmią się tym, co ukryte.

Historia również przemawia językiem tajemnic. To, co nie zostało zapisane, co nie miało świadka ani kronikarza, rozpływa się w milczeniu kamieni. Kamień — wieczny powiernik przeszłości — nie zdradza sekretów, które wchłonął. Może drży czasem pod ciężarem niewypowiedzianego, lecz nie przemówi nigdy.

A jednak… gdy tajemnica zostaje odsłonięta, wszystko się zmienia. Nie tylko ona sama — ale i wszystko, co jej dotyczy. Człowiek, który wydawał się zimny i nieprzystępny, staje się nagle postacią tragiczną. Nie lodowatą, lecz złamaną. Zranioną przez los. Zrujnowane mury nie odstraszają już brzydotą — emanują pięknem niezłomności. Pięknem, którego nie zdołał zniszczyć czas.

Odkrycie tajemnicy przypomina uniesienie kurtyny w katedrze cieni. Odsłania się nowy akt istnienia. Nowa twarz rzeczywistości. Czasem te sekrety nie tylko zmieniają nasz osąd — one zmieniają nas samych. Poszerzają granice możliwego. Otwierają drzwi, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

Ale… czy skrywając tajemnice, naprawdę stajemy się silniejsi? A może prawdziwa siła leży w zrzuceniu maski — w odsłonięciu się przed tymi, którzy patrzą na nas z cichą, drżącą nadzieją?

Co, jeśli ktoś inny zdziera z nas zasłonę bez naszej zgody? Czy nagie oblicze duszy to dar, czy przekleństwo?

Czy potrafimy rozpoznać, które tajemnice są święte, a które są tylko lękiem, przebranym za milczenie? A może — choćby raz — powinniśmy pozwolić się poznać. Tak naprawdę. By ci, na których nam zależy, nie błądzili wokół naszego życia jak duchy, którym nie dane było zaznać światła.

Bo ostatecznie — nie tylko nie poznamy nigdy całej historii świata. Nie zgłębimy do końca drugiego człowieka. Ani samych siebie.

Nasze „ja” to labirynt. Korytarze własnej duszy ukazują się dopiero wtedy, gdy świat zewnętrzny rzuca na nie światło. Poznajemy siebie nie przez introspekcję, ale przez odbicie — w lustrze wydarzeń, w oczach innych, w tajemnicach, które ujawniają się powoli.

Kawałek po kawałku.

Nigdy w całości.


Samochód zatrzymał się przed szerokimi, kamiennymi schodami prowadzącymi ku głównemu wejściu. Na ich szczycie czekał już Oskar — lokaj o sylwetce wyciętej z innej epoki. W jego postawie tkwiła nuta teatralności, coś niemal nieziemskiego. Sprawiał wrażenie, jakby nie należał do świata żywych, lecz był zaklętym fragmentem tego miejsca. Echem dni, które nigdy nie zgasły.

— Witam, panie hrabio — przemówił z nienaganną godnością, pochylając głowę. Głos miał ciepły, niemal kojący. A jednak w jego spojrzeniu błysnęła iskra. Coś ulotnego i niezrozumiałego.

— Dziękuję ci, Oskarze — odpowiedział Wiktor chłodnym, wyważonym tonem. — Jak zawsze, można na ciebie liczyć.

W zapadłej ciszy wymienili spojrzenia. Krótkie, lecz nasycone znaczeniem. Jakby odnawiali przysięgę złożoną nie w blasku dnia, lecz w cieniu świec.

— Czy jest pan pewien, że to rozsądne? — zapytał Oskar cicho. Głos miał jak szept przestrogi, ledwie uchwytny, lecz ciężki jak ołów.

— Tego jeszcze nie wiem — odparł Wiktor miękko, lecz zdecydowanie. — Pozwól, że sam w razie konieczności poniosę konsekwencje.

Liwia, dotąd milcząca, obserwowała scenę z mieszanką niepokoju i fascynacji. Rozmowa mężczyzn, pełna niedopowiedzeń, rozbudziła w niej głód — poznania tego miejsca, tej historii, tego człowieka.

Oskar przeniósł na nią wzrok. Jego twarz rozjaśnił cień uprzejmości — uprzejmości rodem ze starego świata, w którym każde skinienie głowy miało znaczenie.

— Witam, panienko Liwio — powiedział z delikatną nutą serdeczności. — Czy pozwoli panienka, że zajmę się bagażem?

Nie czekał na odpowiedź. Z taktem i lekkością ujął jej torbę, a potem niemal natychmiast rozpłynął się w cieniu korytarza. Jakby dom wchłonął jego kroki. Jakby jego samego wchłonął — ciszą, która pamięta wszystko.

Wiktor podszedł do niej bezszelestnie. Jego ramię objęło ją opiekuńczym, a zarazem nienarzucającym gestem — był to dotyk kogoś, kto zna wartość bliskości, ale nie wymusza jej siłą.

— Liwio — przemówił szeptem, głosem, który zdawał się drżeć na granicy rzeczywistości. — Poprzednim razem nie dałem ci szansy, byś naprawdę poczuła to miejsce. Tym razem… chciałbym, byś ujrzała Zamrocze takim, jakim jest naprawdę.

Jego słowa uniosły się w powietrzu. A gdzieś w oddali, pośród szeptów drzew i chrzęstu żwiru pod kocimi łapkami, czas zdawał się zawahać. Jakby sam dom wstrzymał oddech, oczekując na to, co miało się wydarzyć.

Gdy tylko Liwia przekroczyła próg, jej źrenice rozszerzyły się — jakby zmysły próbowały objąć każdy zakamarek tego tajemniczego wnętrza. W jej oczach odbiło się niemal dziecięce uniesienie. Miłość do miejsc, gdzie czas zatrzymał się w miejscu, a echa dawnych wieków z ciemnych kątów opowiadały historie.

Podczas poprzedniej wizyty Dwór Zamrocze ukazał się jej tylko we fragmentach. Teraz rozpościerał się przed nią w całej swej okazałości — niczym starożytna księga, której dotąd znała jedynie kilka stron. Gdy Wiktor obiecał, że tym razem pozwoli jej poznać jego prawdziwe oblicze, jej serce zadrżało. Z ekscytacji… i z nieznanego lęku.

— Och! Oczywiście, z wielką przyjemnością! — zawołała. Jej głos, choć radosny, zawisł w powietrzu jak motyl — zbyt kruchy, by przebić się przez ciężar milczenia tych murów.

Wiktor, z typową dla siebie łagodnością, objął ją ramieniem i poprowadził przez korytarz, w którym każdy krok odbijał się echem. Ściany zdobiły portrety — blade twarze dawnych właścicieli. Ich spojrzenia, martwe i przenikliwe, nie obserwowały, lecz przenikały. Docierały tam, gdzie nie sięgało światło.

Liwia zadrżała. Dreszcz niepokoju przeszył jej plecy.

— Nie lękaj się — szepnął Wiktor miękko. — Ten dom potrafi być groźny tylko dla tych, którzy nie znają jego serca.

Dotarli do biblioteki — świątyni ciszy, cienia i kurzu. Półki, wygięte pod ciężarem ksiąg, stały niczym strażnicy zapomnianej wiedzy. W powietrzu unosił się zapach starego pergaminu, skóry, popiołu i świec. Czuć było coś, jakby echo myśli, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Miejsce to czuwało. Czekało. Utkane z wieków, które nie minęły, lecz śniły w uśpieniu.

— Tutaj bez wątpienia niejednokrotnie będziemy pracować — powiedział Wiktor. — Posiadam księgozbiór gromadzony przez pokolenia. Nie jedna biblioteka mogłaby mi pozazdrościć.

Jego głos, cichy i głęboki, zadrgał między półkami. Jakby sam Dwór go słuchał.

— Ale najpierw… chciałbym ci coś pokazać.

Podszedł do ściany ozdobionej gobelinem i zsunął tkaninę. Odsłonił drzwi, które wyglądały, jakby wyrosły z samego kamienia. Ich obecność wydawała się jednocześnie naturalna i niemożliwa. Zamek zaskrzypiał niechętnie. To nie był zwykły dźwięk. To było westchnienie starego domu, który pamiętał zbyt wiele.

Latarnia w dłoni Wiktora rzucała nieregularne cienie, gdy schodzili spiralnymi schodami. W dół. W głąb. Korytarz wił się w mroku, a każdy krok pogłębiał niepokój. Jakby sama ziemia oddychała wokół nich. Światło tańczyło na ścianach, ukazując niesamowite kształty, które wydawały się żyć, ale mogły być tylko złudzeniem. Albo… wspomnieniem wszystkich ludzi, którzy szli tymi korytarzami na przestrzeni wieków.

Wreszcie dotarli do sali, której przeznaczenia nie sposób było określić jednoznacznie. Może była kryptą. Może dawną salą rytuałów. A może — jednym i drugim. Pośrodku, otoczony kręgiem migoczących świec, stał kamienny ołtarz. Wyglądał jak tron milczenia — niemy świadek zapomnianych ceremonii i ofiar, których znaczenia przepadły w mroku dziejów.

— To miejsce przeszłości — szepnął Wiktor. Jego słowa wpadły w rezonans z murami, jakby dom je podchwycił. — Ale może też stać się miejscem przyszłości… twojej przyszłości… jeśli tylko jesteś gotowa.

Liwia uniosła wzrok. Mrok gęstniał, a cienie poruszały się zbyt żywo, by były martwe. W głębi duszy rodziło się pytanie — jeszcze nienazwane, jeszcze nieuformowane.

— Gotowa na co? — zapytała cicho. Jej głos rozszedł się w przestrzeni jak oddech zmarłego dziecka — ulotny, delikatny, obcy.

Wiktor podszedł bliżej. Jego dłoń uniosła się w stronę jej twarzy, lecz zawisła w powietrzu — zatrzymana nieznaną siłą. Spojrzał jej w oczy z tą samą intensywnością, jaką mają ci, którzy widzieli zbyt wiele, by ufać słowom. Jakby w jej spojrzeniu szukał nie odpowiedzi, lecz prawdy — nagiej, pierwotnej, ukrytej głęboko pod skórą duszy.

— Na prawdę — powiedział niemal szeptem. — Na to, kim jesteś… i kim możesz się stać.

Te słowa nie zniknęły w ciszy. Przestrzeń je pochwyciła. Mury — nasycone wiekami milczenia — zdawały się ożywać. Echo, które je poniosło, nie było powtórzeniem, lecz głosem starszym od pamięci. Uwięzionym w kamieniu. Wypuszczonym na wolność.

Czas stanął w miejscu, jak trwał w tych murach od wieków.

Gdy Wiktor odezwał się ponownie, jego ton był inny. Niższy. Intymny. Jakby odsłaniał przed nią część siebie, którą zwykle skrywał nawet przed własnym cieniem.

— Kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy — rzekł powoli — gdy niespodziewanie zderzyliśmy się tamtego dnia… coś we mnie pękło. To było jak ukłucie lodu, który jednak zapłonął ogniem. W jednej chwili doświadczyłem całego spektrum emocji. Jakby świat zamknął się w jednej sekundzie. Jakbym dotknął istoty rzeczy — tam, gdzie nie ma już masek, gdzie wszystko staje się nagie i prawdziwe.

Zamilkł na moment. Jego spojrzenie, ciemne i głębokie jak otchłań, przeszło przez Liwię. Nie tylko przez ciało — przez wspomnienia, lęki i marzenia, które nosiła w sobie. Nawet te, o których istnieniu nie wiedziała.

— Wiem, że nie rozumiesz — dodał z cichym westchnieniem. — Ale z czasem… zrozumiesz. Każde nasze spotkanie umacnia mnie w przekonaniu, że to, co wtedy poczułem, nie było złudzeniem. Że to… jesteś ty.

Liwia zmarszczyła brwi. Jego słowa otulały ją jak mgła — gęsta, nieuchwytna, niepojęta. Mówił zbyt zagadkowo. Zamiast wyjaśniać, budował kolejne warstwy tajemnicy.

— Masz rację — odparła cicho, zaskakująco spokojna, choć z nutą niepewności. — Nie wiem, o czym mówisz. Wolałabym… jaśniej.

Na jego ustach zagościł łagodny uśmiech. Niemal liryczny. Ale w oczach czaił się cień — cień przeszłości, której nie mógł lub nie chciał wypowiedzieć. Ciepło i melancholia. Dwa oblicza tego samego serca, które znało więcej strat niż radości.

— Liwio… jesteś młodą kobietą. Piękną. Bystrą — powiedział z namaszczeniem. — Dziś proszę cię tylko o jedno: uwierz w swoją wyjątkowość.

Reszta przyjdzie z czasem. Nie wtedy, gdy będziesz tego pragnęła. Ale wtedy, gdy twoja dusza będzie gotowa.

Zamilkł. Spojrzał jej prosto w oczy.

— Powiedz mi jedno… czy jesteś?

Komplement? A może…

Nie potrafiła rozstrzygnąć, kim był dla niej Wiktor. Mistrzem? Przewodnikiem? A może kimś o wiele bliższym. Jedno było jednak pewne — miał nad nią władzę. Delikatną, lecz nieodpartą. Władzę tajemnicy.

— Tak… — wyszeptała po chwili, choć nie była tego pewna. — Jestem gotowa.

Nie była. Ale ciekawość — ten wieczny demon ludzkości — przemówiła szybciej niż rozsądek.

Wiktor nie odpowiedział. Skinął jedynie głową, powoli, subtelnie, lecz wymownie — jakby właśnie zawarli pakt, którego znaczenie wykraczało poza słowa i czas. W ich cieniu zadrżało coś niewidzialnego. Coś, co od dawna czekało, aż wybraniec wypowie to jedno: tak.

Wkrótce miała opaść zasłona — cienka, lecz nieprzenikniona — która dotąd oddzielała ją od prawdy. Wiktor patrzył na nią z intensywnością przypominającą proroctwo.

— Wkrótce ujrzysz świat takim, jakim jest naprawdę — rzekł cicho, niemal z namaszczeniem. — I poznasz siebie… w sposób, jakiego nigdy się nie spodziewałaś. Bądź gotowa.

Zbliżył się. Ich spojrzenia splotły się i zastygły w milczeniu, jakby czas zawahał się, po czym zatrzymał na granicy chwili. Wiktor wyciągnął rękę i objął ją w talii — gest czuły, lecz niepozbawiony stanowczości.

Nie stawiła oporu. Uległa mu z naturalnością, której sama nie rozumiała. Jakby od zawsze czekała na ten właśnie moment.

Zatonęła w jego ramionach, powierzając mu siebie bez słów. Ogarnęła ją błogość — dziwnie znajoma, a zarazem odległa. Jakby należała do innego życia. Doznała uczucia bezpieczeństwa, którego od dawna jej brakowało. A może… którego nigdy tak naprawdę nie zaznała.

Nie była pewna, co do niego czuła. Nie wiedziała też, co on czuł do niej. Te drobne gesty — niemal niezauważalne — pełne czułości i duchowej bliskości… czym były naprawdę? Czy były wyznaniem? Czy tylko cieniem dawnych emocji, które znów szukały drogi?

Wiktor, wciąż milcząc, odprowadził ją do pokoju. Ciepłe światło świec tańczyło na ścianach, odganiając cienie nocy, lecz nie potrafiąc ich całkiem zmazać.

— Myślę, że pora na odpoczynek — powiedział w końcu łagodnie, choć z wyczuwalną stanowczością. — Jutro czeka nas dzień długi i mam nadzieję fascynujący. Są tu miejsca, które powinnaś poznać. Miejsca, które pamiętają więcej, niż chciałyby zdradzić.

Stał naprzeciw niej. Jego wzrok spoczywał na niej nieustannie — spojrzenie intensywne, niemal palące. Twarz miał spokojną, jak wyrzeźbioną z kamienia. A jednak było w niej coś miękkiego. Coś kruszejącego. Coś, co poruszało.

Liwia nie potrafiła odczytać jego emocji. Ale czuła, że to on czeka. Nie na wydarzenie. Na jej decyzję. Jakby wszystko, co mogło nadejść, zależało teraz tylko od niej.

Zrobiła krok. Podeszła bliżej. Wspięła się na palce chcąc złożyć pocałunek na jego policzku — gest podziękowania. A może czegoś więcej…

Wtedy Wiktor, niemal niezauważalnie, odchylił głowę.

Jej usta nie trafiły w policzek. Dotknęły jego warg. Liwia zamarła. Na ułamek sekundy świat stanął w miejscu, a jej serce się zatrzymało — tylko po to, by za chwilę wybuchnąć szaleńczym galopem. Dziki, nieokiełznany rytm, jak mustang wyrywający się z uwięzi. Nie cofnęła się. Trwała w tym pocałunku — elektryzującym, głębokim — pozwalając, by ich usta pozostały złączone. Jakby przestrzeń między nimi nagle stała się zbyt cenna, by mogła zostać zapełniona czymkolwiek innym niż ciszą ich bliskości.

Kiedy wreszcie się odsunęła, spojrzała w jego oczy. Zobaczyła w nich coś nowego. Coś, czego wcześniej nie dostrzegała. Głębię. Intensywność. Przepaść, w którą można było się zapaść — a jednocześnie bliskość niemal fizyczną. Jakby stali razem w dwóch światach równocześnie. Jakby próbował w jej spojrzeniu odnaleźć każdą myśl. Każde niewypowiedziane pragnienie.

— Dobranoc, Liwio — powiedział cicho. Zdawał się nieobecny. Jego głos zabrzmiał przy tym zaskakująco zwyczajnie, jakby to, co się wydarzyło, nie miało znaczenia. Znów brzmiał jak chłodny, wyważony profesor Czarnowicz — ten sam, który zachowywał bezpieczny dystans.

Jakby nic się nie zmieniło.

Zadziwiające, jak łatwo potrafił przywdziać maskę. Jak sprawnie ukrywał znowu to, co przed chwilą ukazał. Liwia już nie walczyła z tym. Była zbyt zmęczona. Zbyt rozedrgana, by doszukiwać się sensu w tej grze. Milcząc, odwróciła się i weszła do pokoju. Drzwi zamknęły się za nią cicho — jakby wraz z nimi zamykał się cały świat, który wciąż wirował w jej głowie.

Padła na łóżko. Tylko ono oferowało choć cień spokoju. W sercu i w myślach wciąż brzmiało echo pocałunku. Jego ciepło wciąż tliło się na jej ustach.

Za oknem zapadał zmrok. Miękka ciemność wypełniała pokój, przypominając puch, w który zanurzał się świat. Cały dom wydawał się zasypiać — pogrążony w sennej ciszy. Ale do Liwii sen nie przychodził.

Nie była pewna, co nie pozwalało jej się w pełni zrelaksować. Czy rozmowa w bibliotece? Czy wspomnienie pocałunku? A może to niewypowiedziane, a jednak wyczuwalne poczucie bliskości, które przyniósł ze sobą Wiktor?

Przewracała się z boku na bok, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji. W końcu, zrezygnowana, podniosła się z łóżka. Może spacer pomoże rozluźnić ciało… Może świeże powietrze przyniesie sen…

Kroczyła przez korytarze, tonące w mroku, aż dotarła do jedynego miejsca, gdzie paliło się światło. Otworzyła drzwi. Znalazła się w kuchni. Na stole stało pudełko płatków śniadaniowych i butelka mleka. Pomieszczenie było puste. Cisza, jaka tam panowała, miała niemal fizyczny ciężar.

Nie czuła głodu. Ale odruchowo sięgnęła po jedzenie.

W kilka chwil przygotowała sobie miskę płatków, zalewając je mlekiem. Westchnęła cicho i uśmiechnęła się do siebie — ledwie widocznie. Ułamek zwyczajności w świecie, który przestał być zwyczajny.

— Nareszcie wiem, kto wyjada moje płatki!

Liwia podskoczyła na dźwięk tego głosu, serce podeszło jej do gardła.

— Och! Oskar! Wystraszyłeś mnie na śmierć! Co ty tu robisz? — zawołała, szeroko otwierając oczy.

Oskar stał w progu kuchni, uśmiechając się lekko, jakby nic w tej scenie nie było niezwykłego. Jego postawa, wcześniej pełna formalnej powagi, teraz zdawała się bardziej swobodna. Przez chwilę wyglądał po prostu jak zwykły mężczyzna — nie jak posępna figura z przeszłości, za jaką go dotąd uważała.

— Właściwie to mógłbym zadać to samo pytanie — odpowiedział z figlarnym błyskiem w oku. — Przyszedłem zrobić dokładnie to, co ty. Ale… widzę, że moja porcja płatków nieco zubożała.

Uśmiechnął się szerzej, sugerując, że przyłapanie jej na tym drobnym wykroczeniu sprawia mu autentyczną przyjemność.

— Nie możesz spać? Jak wrażenia po spacerze z hrabią?

Stanęli naprzeciw siebie. W powietrzu zawisło pytanie, którego jeszcze nikt nie wypowiedział.

— Właściwie było… wspaniale — powiedziała cicho Liwia, nadal niosąc w sobie ślad tamtych emocji. Choć wciąż nie potrafiła zrozumieć, co dokładnie się wydarzyło. — Tylko… nie umiem go zrozumieć.

— Nikt go nie rozumie — odparł Oskar. Jego głos stracił figlarność. Stał się cięższy, jakby dźwigał własne wspomnienia. — Może nawet on sam jeszcze się nie zrozumiał. Ale może ty… może to właśnie tobie uda się mu pomóc.

Liwia uniosła brwi, zaintrygowana.

— Co masz na myśli?

Jej głos zadrżał na krawędzi niepewności.

Oskar spojrzał na nią poważnie. W jego oczach pojawiła się niepokojąca ciemność — jakby dotknął wspomnienia, które nie chciało pozostać w cieniu.

— On nigdy nie zaprosił do tej posiadłości żadnej kobiety. Właściwie to nikogo. A jednak zaprosił ciebie. W tobie jest coś, co go… zmieniło. Wygląda na szczęśliwego. Sądzę, że jest szczęśliwy, a raczej zaczyna być, choć sam jeszcze o tym nie wie.

— Dziwnie to okazuje — przyznała Liwia. Jej głos był ostrożny. Nieufny wobec słów, które zdawały się ciążyć w powietrzu.

Oskar kiwnął głową. W jego spojrzeniu pojawił się cień smutku.

— Ma powody. Jego życie nie było łatwe, ale się nie poddał. Osiągnął więcej, niż ktokolwiek mu wróżył. — Zawahał się. — Jednak jest jedna rzecz, której nigdy nie potrafił się nauczyć.

Liwia wstrzymała oddech. Pojawiło się napięcie — ledwie wyczuwalne, a jednak obecne jak elektryczność w powietrzu.

— Czego? — zapytała.

— Kontaktów z ludźmi — odparł Oskar, niemal szeptem. — Chcesz wiedzieć, dlaczego taki jest?

— Oczywiście. Jeśli tylko chcesz mi opowiedzieć.

Oskar spojrzał jej głęboko w oczy.

— Przysięgnij, że to zostanie między nami. Wiktor… znienawidziłby mnie, gdyby się dowiedział, że ci o nim opowiedziałem.

Liwia skinęła głową, choć w jej wnętrzu zadrgało coś niepokojącego.

— Nie musisz ryzykować, jeśli nie chcesz — powiedziała łagodnie. — Nie powiem mu. Ale… to naprawdę aż taka tajemnica?

Oskar zamyślił się na chwilę. W jego oczach odbił się cień przeszłości, jakby z głębin umysłu wyłaniały się obrazy, które nigdy nie powinny zostać przywołane.

— Wiktor był kiedyś zwyczajnym, szczęśliwym chłopcem — zaczął Oskar cicho. W jego głosie pobrzmiewał ciężar przeszłości. — Jego rodzice… cóż, to było małżeństwo aranżowane ze względu na politykę i układy. Młody hrabia i córka ministra kultury. Dzieci z tak zwanych „dobrych domów”. Ich przyszłość zaplanowano dla interesów, miłość, czy ich uczucia nie miały najmniejszego znaczenia.

Zamilkł na moment.

— W tym domu nigdy nie było prawdziwego szczęścia. Zdrady. Kłótnie. Chłód. — Głos Oskara stwardniał. — Poznałem ich dopiero później, ale słyszałem wystarczająco wiele. Między nimi nie było spokoju. Nigdy.

Liwia wstrzymała oddech. Z każdą kolejną sylabą powietrze w kuchni zdawało się gęstnieć.

— Po jednej z awantur jego ojciec, kompletnie pijany, wsiadł za kierownicę. Niezbyt długo trwało, nim policja zapukała do drzwi. — Oskar urwał, jakby musiał zebrać siły. — Miał wypadek. Zginął na miejscu.

Na chwilę zapanowała cisza.

— Pani Czarnowicz… matka Wiktora… załamała się. — Mówił wolno, jakby każde słowo ważyło tonę. — Już wcześniej była nieszczęśliwa. Ale po tym… wyglądała, jakby zupełnie straciła chęć do życia. Może i naprawdę ją straciła.

Liwia poczuła, jak po plecach przebiega jej dreszcz.

— Wiktor był wstrząśnięty. Ale jego matka… ona już nie istniała. Była martwa w środku. Kilka tygodni później Wiktor znalazł ją leżącą w łóżku. Próbował ją obudzić. — Oskar zawahał się, potem dokończył niemal bezgłośnie: — Było za późno. Przedawkowała leki nasenne. Popełniła samobójstwo. Kiedy ją znalazł… już nie żyła.

Słowa uderzały w Liwię jedno po drugim, niczym fale rozbijające się o brzeg.

— Wiktor wtedy… — Oskar urwał. Jego głos na chwilę przygasł. — Szarpał ją. Krzyczał. Jakby cały jego świat runął, a on stał pośród zgliszczy, nie wiedząc, gdzie się podziać. Pobiegłem do niego. Odciągnąłem go od łóżka. I kiedy go wyprowadziłem… już nic nie było takie samo.

— I co dalej? — zapytała cicho Liwia. Jej głos był ledwie szeptem.

Oskar uniósł zamglone spojrzenie. Przez krótką chwilę w jego oczach odbiła się przeszłość — ciężka i bolesna.

— Potem był pogrzeb. A później… nie miał się kto nim zająć. Nie miał rodziny. — Westchnął. — Dlatego przejąłem nad nim opiekę. Choć byłem tylko młodym lokajem, chciałem, żeby mógł zostać w swoim domu. Uratowałem go przed systemem.

W jego oczach pojawiła się mieszanka czułości i cierpienia.

— Nigdy mi tego nie powiedział wprost. Ale wiem, że był mi wdzięczny. Czasem do dziś przychodzi, żeby porozmawiać. Dla mnie… to najcenniejsze chwile w moim życiu.

Liwia milczała. Każde słowo Oskara było jak kamień układany na grobie dawnych tragedii. Rozumiała teraz więcej. Widziała Wiktora już nie tylko jako tajemniczego mężczyznę. Widziała chłopca, który został sam w świecie, który wyłącznie wymaga, ale nigdy nie wybacza.

Zrozumiała też, że Oskar nie opowiedział jej wszystkiego, ale powiedział wystarczająco, by poczuła ciężar tej historii — bólu, który nie zniszczył, lecz uformował człowieka, którego dziś znała.

— A mówił coś o mnie? — zapytała nagle, podnosząc wzrok. Jej głos był cichy, nieśmiały.

— To ciekawe… — Oskar zawahał się. — Nie tylko nie mówi o tobie, ale też unika tematu. Nawet gdy próbuję go wypytać.

Liwia poczuła, jak jej serce zamarło. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czuła się, jakby ziemia osunęła się jej spod nóg.

— Jesteś naprawdę niezwykły — wyrwało się jej w końcu. — Całe życie mu poświęciłeś…

Oskar, jakby oddzielony od własnych emocji, odparł spokojnie. W jego głosie brzmiała cicha pewność:

— Postąpiłem tak, jak powinien postąpić każdy przyzwoity człowiek. Nie żałuję ani jednego dnia.

Zawahał się, po czym dodał:

— Ja wychowałem się w sierocińcu. Byłem zupełnie sam. Bez przyjaciela, bez nikogo, kto przejąłby się mną, moim losem. Nie chciałem, żeby Wiktora spotkało to samo.

Spojrzał gdzieś w dal, jakby wspomnienia wracały cicho, bez ostrzeżenia.

— A dla mnie… to również było ważne. Stałem się dla kogoś ważny, potrzebny. Znalazłem dom. Rodzinę. Służba na Dworze przestała być tylko pracą, a stała się powołaniem i dała mi spełnienie.

Liwia poczuła, jak jej oczy wypełniają się łzami. Opowieść Oskara, pełna bezwarunkowego oddania, przenikała ją do głębi. Był on człowiekiem, który nie dostrzegał ciężaru własnego poświęcenia — widział w tym tylko lojalność, może poczucie obowiązku. A ona widziała cichego bohatera. Człowieka, który niczego nie oczekując, poświęcił życie drugiemu.

Jej szacunek do Wiktora urósł niewyobrażalnie. Pomimo tak wielu przeciwności losu stał się kimś silnym. Kimś, kto odmienił swój świat i świat Oskara. I przetrwał mimo przeciwności, gdzie inni dawno by się poddali.

Noc minęła niepostrzeżenie. W ciszy ich rozmowy czas wyślizgnął się niepostrzeżenie, aż świt zaczął rozjaśniać horyzont nowego dnia. W końcu oboje rozeszli się na chwilę odpoczynku.

Liwia zamknęła oczy, ale nie chciała przespać całego dnia.

Zasnęła.

Śniły jej się smoki ziejące ogniem, wypalające znaki na ciałach ludzi. Płomienie i krzyki wypełniały powietrze. Biegła, próbując uciec. Wśród płomieni dostrzegła Wiktora. Pędził wprost na bestie.

— Wiktor! — próbowała krzyczeć, ale jej głos wydawał się zbyt słaby, zbyt odległy. Wyciągała ręce, ale nie mogła go dosięgnąć.

Jeden ze smoków zwrócił na niego uwagę. Plunął ogniem. Płomień trafił go w plecy. Wiktor upadł. Świat się zatrzymał.

Płakała, krzyczała, lecz ogień pochłaniał wszystko. Ciało Wiktora topniało, a mimo to usłyszała jego głos — ledwie słyszalny, jak szept wiatru.

— Liwio… Liwio…

Zerwała się z krzykiem.

Zlana potem, z ciężkimi łzami pod powiekami, rozejrzała się w ciemności. Pokój był cichy, pusty… a jednak jej wzrok padł na krawędź łóżka. Siedział tam Wiktor. Jego oczy, pełne troski, patrzyły na nią uważnie.

— Wreszcie udało mi się cię dobudzić — powiedział cicho, nie poruszając się. — Usłyszałem, jak krzyczysz. Nie wiedziałem, co się dzieje… więc przyszedłem. Spałaś jak kamień.

Liwia czuła, jak jej serce przyspiesza. Niepokój tlił się w piersi — dziwny, niezrozumiały, ale rzeczywisty. On wiedział. Słyszał jej krzyk. Ale nie zapytał o sen. I w tym milczeniu było coś kojącego. Zamiast tego, tonem zwykłej uprzejmości, zapytał:

— Przynieść ci śniadanie, czy zjesz ze mną?

Liwia spojrzała na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie chciała się przyznać do tego, co właśnie przeżyła — tej niepokojącej wizji, tego okropnego lęku. Jednak w odpowiedzi, postanowiła ukryć swoje emocje, decydując się na zwykłą rozmowę.

— Och, bardzo chętnie zjem z tobą. Daj mi chwilę, muszę się ubrać.

Wiktor skinął głową, bez słowa.

— Oczywiście. Zaczekam na ciebie na dole — odpowiedział, odwracając się i wychodząc z pokoju.

Liwia pozostała w łóżku przez moment, jeszcze wstrząśnięta tym, co właśnie się wydarzyło. Kiedy powoli ubierała się, myślała o tym, co czeka ją w tym dziwnym, mrocznym zamku. O tym, co Wiktor miał do ukrycia. O tajemnicach, które spowijały ten dom. O niewypowiedzianych słowach, które wisiały w powietrzu między nimi.

Rozdział VI Serce kamienia

W jaki sposób najłatwiej nie popełnić błędów, które mogą zniszczyć nasze życie?

To pytanie — jak chłodny wiatr nawiedzający ruiny zapomnianych pałaców — snuje się w umyśle każdego, kto choć na moment przystaje, by spojrzeć za siebie. Odpowiedź nie tkwi w olśnieniu, które spada jak błyskawica. Kryje się raczej w żmudnym procesie słuchania. Nie tylko słów, lecz i echa — odbijającego się w legendach, w opowieściach snutych przy kominkach, w szemrzących stawach, gdzie wciąż drży cień dawnych tragedii.

Mądrzy ludzie — jak starzy mnisi żyjący u podnóża świata — potrafią odczytać te szeptane przestrogi. Dla nich brzmią one jak fragmenty księgi przeznaczenia, zapisanej atramentem z ciemności i światła.

Głupiec — ach, cóż za tragiczna postać! — uczy się dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Gdy ogień strawił dom. Gdy zdradzone serce zamarzło w lodzie samotności. Mądry człowiek nie czeka, aż zgaśnie światło. On dostrzega, gdy płomień zaczyna drżeć. Obserwuje. Wchłania. Przetwarza. Zna wartość cudzych historii. Rozumie, jak miłość może przemienić się w klątwę. Jak duma, krocząca przed upadkiem, staje się obosiecznym mieczem. Jak decyzje — z pozoru błahe — prowadzą ku przepaści. To dzięki tej świadomości można uniknąć tonięcia w odmętach rozpaczy. Tej cichej śmierci, która nie przychodzi z hukiem, lecz wchodzi bezszelestnie i zostawia po sobie pustkę większą niż fizyczna śmierć.

Strach — niewidzialny demon — karmi się niepewnością i ciszą. Nie krzyczy. Nie uderza. On szeptem rozkłada w nas wolę życia. Odbiera siłę tak, jak mgła odbiera drogę, jak wilgoć wysysa ciepło z kości. Kiedy się boimy, przestajemy być uczestnikami. Stajemy się cieniami — widmami błądzącymi po własnych ścieżkach. Obserwujemy świat, ale nie należymy już do niego. Decyzje podejmują za nas: czas, okoliczności, inni ludzie. Bierna dusza również ponosi konsekwencje. Ale nie ma już prawa do nadziei, bo nie miała odwagi, by zawalczyć o swój los.

A jednak… w każdej legendzie, w każdym przeklętym rozdziale przeszłości kryje się światło. Nikłe — ale prawdziwe. Jeśli nauczymy się dostrzegać ostrzeżenia w cierpieniu innych, jeśli nie odwrócimy wzroku od bólu i nie uciekniemy przed tym, co niewygodne — wtedy możemy naprawdę żyć.

Nie jako istoty kierowane lękiem.

Jako dusze wolne, gotowe unieść ciężar własnych decyzji.


Liwia stanęła przed wysokim, wiekowym lustrem. Jego rama — rzeźbiona z ciemnego dębu i opleciona motywami cierni, wijącego się bluszczu i pnączy przypominających zasuszone dłonie — zdawała się szeptać senną, zapomnianą opowieść. Gdy spojrzała w zwierciadło nie zobaczyła tylko siebie. Ujrzała kobietę, która istniała jednocześnie w świecie żywych i w świecie cieni. Czarne, skórzane spodnie z niskim stanem opinały jej ciało jak pancerz, lśniąc w mroku miękkim, niemal księżycowym połyskiem — jakby wykuto je z nocy. Szeroki pas z ćwiekami oplatał jej biodra, niczym zbroja wojowniczki. Biała, prześwitująca koszula, zroszona porannym światłem, nadawała sylwetce kontrast — delikatna jak mgła, a zarazem silna kobiecością. Na torsie miała jasnobrązowy gorset z miękkiej skóry, ciasno związany, który podkreślał każdy oddech — drżący, niepewny, ale stanowczy.

Nie przypominała kobiet z rodowych portretów Czarnowiczów — ich twarze malowano z wypranym z uczuć majestatem. Ona była inna. Ucieleśnienie nowego ducha. Silna. Dzika. Piękna. W odbiciu, gdzie rzeczywistość splatała się z echem niespełnionych pragnień, poprawiła włosy — drobnym gestem, ale pełnym nadziei. Jakby wierzyła, że tym razem los przemówi innym głosem.

Zeszła po schodach Dworu Zamrocze powoli, z godnością niemal liturgiczną — jak kapłanka, która składa siebie w ofierze nieznanemu bóstwu. Kamienne stopnie, chłodne i gładkie, nie tylko prowadziły ją w dół — prowadziły ją ku przeznaczeniu.

U podnóża, w cieniu aksamitnych kotar, czekał on — Wiktor Czarnowicz. Jego sylwetka, smukła, w czarnym surducie haftowanym srebrnymi nićmi, przypominała samotnego anioła z zapomnianego fresku. Gdy uniósł wzrok ich spojrzenia się spotkały. W jego oczach — zielonych jak omszałe mury starych katedr — zatańczył cień uznania. Może to był tylko cień. Może coś więcej. Skinął głową — w niemym hołdzie. Liwia ujęła jego ramię nie jak dama ujęłaby dłoń szlachcica, lecz jak dusza, która znalazła drugą, bliźniaczą.

Po śniadaniu wyszli do ogrodu. Panowała tam cisza tak głęboka, że liście szeptały modlitwy do minionych pór roku. Ich kroki były ledwie słyszalne. Wiatr, muskając ramiona, niósł ze sobą wspomnienie dawnych melodii — może granych na lutni, może szeptanych przez serca, które dawno już przestały bić.

Zasiedli pod rozłożystym bukiem, którego korzenie obejmowały ziemię jak palce starego boga. Liwia spojrzała na Wiktora. W jego twarzy zaszła subtelna zmiana. Jakby nocna rozmowa z Oskarem przebudziła inną prawdę. Nie był już posągiem z marmuru. Był człowiekiem. Samotnym. Obolałym. Dumnym. Zamierzała coś powiedzieć, ale uprzedził ją jego głos — niski, ciepły, o aksamitnej barwie:

— Lubisz średniowieczne zamki?

Słowa uniosły się w powietrzu jak opadłe płatki róż. Zamrugała wyrwana z zadumy.

— Tak… bardzo. Dlaczego pytasz?

Wiktor spojrzał ponad jej ramieniem — nie na coś, ale w coś. W przeszłość.

— Niegdyś istniała tam warownia. Dziś są już tylko ruiny. Oplecione bluszczem i legendami. A jednak… nadal są częścią Zamrocza. Może więcej prawdy skrywa się w tych rozsypujących się murach niż w niejednym salonie.

Zawiesił głos. Potem dodał:

— Może i ty znajdziesz tam coś, co przemówi do ciebie.

Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Nie trywialny, lecz zamyślony. Jakby już przeczuwała wagę tych słów.

Gdy po śniadaniu spotkali się przed drzwiami rezydencji, Dwór Zamrocze zdawał się ich obserwować. Wysokie, rzeźbione wrota zamknęły się za nimi cicho, jakby niewidzialną ręką domykane, jakby sama przeszłość szepnęła: dość… i pozwalała teraźniejszości wykonać pierwszy krok.

Wiktor odwrócił się ku Liwii. Jego twarz wyglądająca jak wyrwana z obrazu Caravaggia — była mieszaniną determinacji i nieśmiałości. Głos, który z siebie wydał, zadrżał lekko, niemal niesłyszalnie:

— Wybacz moją… niezręczność. Czasem nie potrafię mówić o rzeczach prostych. Ale dziś… wyglądasz jak zjawa z innego świata. Olśniewająco. Jakbyś należała do tego miejsca bardziej niż ja sam. Jesteś taka młoda…

Słowa te, choć wypowiedziane szeptem, uderzyły w jej serce niczym dzwon. Poczuła, że ten dzień nie jest przypadkowy. Że historia, której stała się częścią, nie rozpoczęła się dziś — lecz wieki temu. A ona, niczym bohaterka gotyckiej ballady, właśnie zaczyna pojmować swój los.

Komplement, choć prosty, roziskrzył się w powietrzu jak płomień zapalony w najciemniejszym zakamarku duszy. Zawisł między nimi, jakby sam czas zawahał się, niepewny, czy powinien płynąć dalej. Na twarzy Liwii pojawił się uśmiech — nie ten codzienny, wyuczony, ale promienny, szczery, serdeczny, zrodzony z wnętrza. Jej oczy rozbłysły wdzięcznością, ale i czymś głębszym — nadzieją.

— Dziękuję, Wiktorze — odparła cicho. Jej głos brzmiał jak szept poranka w opuszczonym ogrodzie. — Starałam się… choć ten raz nie zawieść twoich oczekiwań.

Hrabia cofnął się o krok. Nie tylko fizycznie — lecz jakby jego dusza zawahała się w pół drogi. Otworzył usta, jakby chciał zaprzeczyć. Zamilkł. A potem słowa wypłynęły z niego z nagłą troską:

— Och, nie… proszę. Nie mów tak.

Wypowiedział to pospiesznie, jakby każde słowo mogło roztrzaskać kruche szkło wzajemnego zrozumienia.

— Nigdy nie pomyślałem, że mogłabyś mnie zawieść. W twoim sposobie bycia… nie ma niczego do poprawiania. Twój styl… fascynuje mnie. Jesteś jak światło, którego sam już w sobie nie potrafię czasami odnaleźć.

Zamilkł. Jakby przestraszył się własnej szczerości. Liwia słuchała. Uważnie. Każde jego słowo osiadało w niej głęboko, jak krople deszczu, które przez stulecia żłobią kształt w kamieniu.

Liwię zmartwiła nieco wzmianka na temat jej wieku. Młoda… Wiedział, kim była. Studentką. Młodość była oczywista. A jednak sposób, w jaki to wypowiedział, sięgał głębiej. Dotykał innego poziomu. Jakby nie widział w niej tylko uczennicy, lecz kobietę. Noszącą w sobie życie, delikatność, siłę. To, czego jemu brakowało, może od dawna.

W jej sercu zadrżała nowa myśl. Może ta różnica wieku, ten cień dzielący ich dusze, nie był przepaścią. Może był mostem. Może to, co jedno z nich utraciło, drugie wciąż niosło. I razem mogliby odnaleźć utraconą całość.

Liwia nie czuła się adorowana. Czuła się dostrzeżona. Jakby ktoś zajrzał do jej wnętrza i nie przeraził się ciemnością. Poczuła się jak wojowniczka światła — której serce, choć poranione, wciąż płonęło nieugaszonym żarem.

— Chodźmy — powiedział Wiktor.

W jego głosie zabrzmiał cień człowieka, który jeszcze wierzył w cuda.

— Przed nami świat, który czeka, byśmy go odkryli.

Zeszli po chłodnych, kamiennych schodach Dworu Zamrocze, a echo ich kroków brzmiało jak wspomnienia przodków. Gdy przekroczyli próg, drzwi zamknęły się za nimi bezszelestnie — nie jak zwykłe wejście w dzień, lecz jak pieczęć. Jakby sam dom zrozumiał, że oto coś się budzi. Coś, co przez wieki pozostawało uśpione.

Wiktor, zwykle powściągliwy i opanowany, patrzył na Liwię z ukrytą fascynacją. Gdy wsiedli do samochodu, jego wzrok śledził każdy jej ruch — nie jak myśliwy swą ofiarę, lecz jak poeta słowo, którego bał się wypowiedzieć, bo zbyt długo żyło tylko w nim.

Pojazd sunął przez jesienny pejzaż, gdzie liście gasły jak świece, a świat wyglądał, jakby sam czas malował go barwami umierającego piękna. Drzewa pochylały się ku sobie, tworząc bramy z cieni i szelestu — dla tych, którzy nie bali się tajemnic. Otoczenie stawało się snem — takim, który w każdej chwili mógł przemienić się w przeznaczenie.

Aż wreszcie, zza drzew, wyłoniły się ruiny.

Zamek.

Nie taki z bajek, ale prawdziwy. Monumentalny. Niepokojący.

Stał na wzgórzu niczym cień dawnego imperium. Kamień, z którego był zbudowany, jasny, niemal perłowy, wydawał się obojętny — jak spojrzenie śmierci. Mury, poszarpane przez czas, wciąż trwały — nieugięte, jakby mówiły: „Wszystko przemija. Tylko my jesteśmy wieczne.” To było miejsce, gdzie przeszłość nie umarła. Jedynie czekała.

Wiktor spojrzał na nią. Jego twarz, dotąd jak maska, teraz wydawała się ludzka — zmęczona, ale pełna nadziei.

— To tutaj… — wyszeptał. — Miejsce, które opowiada historie, nawet gdy nikt już nie słucha. Może dziś usłyszy je ktoś, kto zdoła je zrozumieć.

Przez ciało Liwii przebiegł dreszcz — nie ze strachu, lecz z pierwotnego przeczucia. To nie była zwykła ruina. Czuło się tu obecność czegoś, co wykraczało poza czas. Coś, co żyło między kamieniami. Coś, co drgało w powietrzu i szeptało w liściach. Dusza miejsca, której nie unieśli kronikarze, a która przetrwała w milczeniu.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział Wiktor spokojnie. Ale w jego głosie brzmiało coś więcej niż rzeczowy ton. Coś, jak echo wspomnienia, którego Liwia jeszcze nie znała. Zatrzymał samochód w cieniu potężnych dębów. Ich poskręcane konary oplatały niebo jak czarne żyły prastarego organizmu.

Liwia wstrzymała oddech.

Widok, który ukazał się przed nią, był jak scena z zatraconego snu. Ruiny wynurzały się z lasu niczym samotna arka na morzu zapomnienia. Jasnoszare mury, wyżłobione przez czas, wciąż tętniły potęgą. Jakby śmierć próbowała je pożreć — lecz nie dokończyła dzieła.

— Zostajesz w aucie, czy może zechcesz zobaczyć coś więcej? — zapytał Wiktor. Jego uśmiech był ledwie widoczny — półcień ironii, półcień zaproszenia.

— Chcę zobaczyć wszystko! — odpowiedziała bez wahania, a błysk w jej oczach zdradził więcej niż sam entuzjazm w głosie.

Wysiadła z auta z gracją drapieżnego kota, nie czekając na galanteryjny gest Wiktora. W jego spojrzeniu pojawił się cień zadowolenia, ale nie powiedział nic. Podeszła do niego — pewna, świadoma, gotowa.

Poczuła jego dłoń na swoich plecach. Delikatną, lecz stanowczą. Nie narzucała się, ale prowadziła. Uległa temu dotykowi z naturalną lekkością, jakby ta bliskość była od zawsze wpisana w jakiś głębszy plan, który właśnie teraz zaczynał się odsłaniać.

— W czternastym wieku warownia należała do Wilhelma z rodu Czarnokoronnych — zaczął Wiktor. Jego głos niósł się jak echo wygasłych modlitw. — Był ostatnim dziedzicem swojej linii. Syn okrutnej królowej Zofii, czwartej żony króla Ferdynanda. Choć nie był najstarszy, to właśnie jego ojciec wskazał na następcę. Z jakiego powodu? Tego historia już nie zdradza.

Liwia zmarszczyła brwi, nie odrywając wzroku od monumentalnych ruin.

— A co takiego kryje to miejsce, że postanowiłeś mi je pokazać? — zapytała szeptem.

Wiktor spojrzał przed siebie, jakby wśród zrujnowanych murów widział przeszłość.

— Serce Wilhelma — odparł cicho.

Zerknęła na niego z niedowierzaniem. W jej oczach pojawił się cień niepokoju, który graniczył z fascynacją. Wiktor mówił dalej, nie odrywając wzroku od zamku, jakby z każdym słowem sam wchodził głębiej w legendę:

— Wilhelm przez całe życie dochowywał czystości. Miał trzydzieści trzy lata, gdy zakochał się beznadziejnie w młodej służce. Nazywała się Diana. Opowieści mówią, że była olśniewająca — i nadzwyczaj inteligentna. Ale jej serce pozostało dla niego zamknięte. Nigdy nie odwzajemniła jego uczuć. Przynajmniej tak mu się zdawało. Jego matka widząc zainteresowanie syna dziewczyną z pospólstwa postawiła warunek, że ma o niej zapomnieć, albo ona każe wywieść dziewczynę do lasu wilkom na pożarcie, a sam ma znaleźć sobie żonę, która przyniesie dumę rodzinie.

Zamilkł na moment.

— I kiedy Wilhelm pojął, że utracił wszystko, co nadawało jego życiu sens… wyciął sobie serce i wrzucił je do bezdennej studni na środku dziedzińca, by żaden człowiek — żywy ni martwy — nigdy nie mógł go posiąść.

Liwia wciągnęła powietrze ze świstem, jakby sama historia uderzyła ją w piersi.

— Wyciął sobie serce i… i jeszcze miał siłę, by je wyrzucić? — zapytała niemal z lękiem, a także z lekką kpiną w głosie.

Na twarzy Wiktora pojawił się cień rozczarowania, ale nie skarcił jej. Jego spojrzenie spoczęło na niej dłużej, uważnie, jakby próbował dostrzec w niej coś, czego ona sama jeszcze nie była gotowa nazwać.

— To legenda — powiedział spokojnie. — Ale jak to z legendami bywa, zawierają ziarno prawdy. Może nie dosłownie wyciął sobie serce. Może studnia pozostała pusta. Ale symbolika… ma swój ciężar. I swoją prawdę. Miłość, która nie znajduje ujścia, staje się klątwą. A serce — choć nie bije — nadal może cierpieć.

— Bolesna… i obrzydliwie romantyczna — wyszeptała poważnie. Jej głos był inny niż przed chwilą — pełen pokory. Czuła, że coś w niej drga. Coś, co nie pasowało do świata, który znała. Może to jego obecność… Po chwili dodała, ciszej:

— Przepraszam. Ta historia naprawdę jest piękna.

Wiktor skinął głową. Zamilkł. A wokół nich zapadła cisza — nie martwa, lecz uważna. Jakby sam zamek wstrzymał oddech, czekając, co wydarzy się dalej.

— Nie dokończyłem — powiedział cicho.

W jego głosie zabrzmiała nuta tamtego innego czasu, jakby mówił nie on, lecz echo. Spojrzał w głąb ruin, a w jego oczach zamigotała pamięć.

— W liście, który Wilhelm zostawił Dianie, napisał: „Jeśli nie chcesz mojego serca, niech żaden człowiek go nie dotknie. Niechaj bije w murze, nie w piersi. Niech milczenie mówi za mnie.” I choć jego ciało spoczęło w królewskim grobowcu, mówi się, że serce… zostało tu. W tych murach. I że czasem, w nocy, można je usłyszeć. Jak bije.

Cisza czuwała wokół nich jak duch opowieści, która nigdy się nie kończy. Liwia zamarła. Echo słów Wiktora zadrgało w jej wnętrzu jak lament przeszłości. Słuchała z sercem ściśniętym bólem, który nie należał do niej, a jednak brzmiał w niej znajomo — jak nuta z dawno zapomnianej pieśni.

— Diana… — kontynuował, głosem, który przypominał modlitwę szeptaną nad mogiłą — gdy odnalazła list, ogarnął ją żal tak przenikliwy, że sam czas zdawał się cofnąć pod jego ciężarem. Dopiero wtedy zrozumiała — to nie brak miłości, lecz strach zatrzymał jej dłoń. Strach, który odebrał jej wszystko, zanim zdążyła przyznać, co naprawdę czuła.

Zamilkł na chwilę, jakby ważył słowa.

— Jej serce pękło. A gdy ból stał się nie do zniesienia, stanęła nad tą samą studnią. I bez słowa rzuciła się w otchłań. Pragnęła na zawsze pozostać przy tym sercu, które kochało ją ponad wszystko.

Liwia uniosła dłoń do ust, jakby próbowała zatrzymać łzę, zanim wypłynie.

— O Boże… — wyszeptała drżąco. — Tak bardzo kogoś kochać… i pozwolić, by lęk odebrał wszystko…

Wiktor skinął głową. Cicho, jakby potwierdzał nie tylko jej słowa, ale i ciężar całej historii.

— To nie tylko opowieść o dawnych czasach — rzekł. — To lustrzane odbicie tego, co dzieje się każdego dnia. Ludzie wciąż się boją. Boją się uczuć, boją się własnych pragnień. Lęk przed porażką, przed utratą kontroli… sprawia, że wielu woli zamknąć serce, niż zaryzykować. I właśnie wtedy tracą najwięcej. Tłumią życie, zanim pozwolą mu wybrzmieć.

Słowa te wsiąkały w nią jak deszcz w wyschniętą ziemię. Milczała, ale jej myśli wirowały — niespokojne, pełne wspomnień, których dotąd nawet nie nazwała. Spojrzała na ruiny zamku już inaczej. Nie jak na miejsce. Jak na istotę.

Kamienie zdawały się drżeć wspomnieniami. Cienie splatały z powietrzem w taniec dusz, które nie zaznały spokoju. W każdej szczelinie muru czuła bicie dwóch serc — połączonych po śmierci, jak pieczęcie wypisane ogniem bólu i namiętności.

Z zamyślenia wyrwał ją zapach. Znajomy, otulający — jak mgła o świcie. Zapach Wiktora. Ciepły, męski, nieuchwytny. Bursztynowa głębia. Ciemne drewno. Jakby należał do innego świata. Bez słowa zbliżyła się do niego. Opadła głową na jego ramię. Delikatnie. Nieśmiało. Jakby bała się, że ten gest może się rozpłynąć, jeśli nie zostanie przyjęty.

— Dziękuję… — wyszeptała. — Tu jest… niezwykle.

Nie odpowiedział od razu. Jego dłoń uniosła się i opadła na jej włosy. Gładził je z czułością, która nie pasowała do jego surowej powierzchowności. W tym geście była cicha obietnica. Bezsłowny pactum, zawarty ponad czasem.

Cisza, która ich otulała, była gęsta i święta. Szelest liści mieszał się z biciem serc — już nie oddzielnych, lecz splecionych. Jakby ich rytm został zapisany w tej samej melodii. Liwia nie próbowała już uciekać. Coś w niej pękało — ale nie bolało. To było wyzwolenie. Jakby topniał w niej lód, który dotąd więził uczucia. Jej serce… przestawało być jej własnością. Przestawało jej słuchać.


Reszta weekendu minęła spokojnie, jak sen, który nie chce się kończyć. Nie było fajerwerków, wielkich słów ani gwałtownych uniesień. Tylko rozmowy — długie, ciche, pełne półtonów i przemilczeń. I spacery — niespieszne, pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie jesienne liście szeptały pod ich stopami sekrety innego świata.

Z każdym spojrzeniem, każdym krokiem i każdą ciszą, coś między nimi rosło. Powoli. Nieubłaganie. Jak pnącze oplatające duszę — delikatne, lecz nieodparte. Nie próbowali nazwać tych uczuć. Nie musieli. Oboje wiedzieli, że zawrócić już nie mogą. To, co ich łączyło, przestało być chwilą. Stało się siłą, której należało się poddać. Nie mieli wyboru. Pozostało tylko jedno — pozwolić, by to uczucie zakwitło. W cieniu, w ciszy, pod opieką starych murów, które znały ból, lecz potrafiły chronić miłość.

Wspólny czas z Wiktorem zniknął zbyt szybko — jak wspomnienie, które rozmywa się o świcie. Po powrocie na kampus Liwia coraz częściej czuła, jakby utkwiła między czasami — nie potrafiła odnaleźć chwili, w której mogłaby się zatrzymać. Biblioteka stała się jej azylem — miejscem, gdzie czas tracił znaczenie, a cisza pozwalała myślom wybrzmieć do końca.

Pewnego popołudnia, po zajęciach, wróciła do dormitorium, by się przebrać przed kolacją. Spodziewała się jak zwykle pustego pokoju, ale drzwi były uchylone — jakby ktoś, nieproszony, zawitał do środka.

Zatrzymała się, czując napięcie. Pchnęła drzwi powoli.

— Kim jesteś i co tu robisz? — zapytała głośniej, niż chciała. Jej głos przeciął powietrze jak nóż. Obca dziewczyna stała przy oknie. Przez moment Liwia poczuła się, jakby ktoś wtargnął do jej świata, naruszył przestrzeń, którą oswoiła samotnością.

— O, cześć! — odpowiedział głos ciepły, radosny. Dziewczyna miała płomiennorude włosy, piegowatą cerę i oczy w kolorze młodego bluszczu. Zielone. Ciekawskie. Iskrzące.

— Ty jesteś Liwia, prawda? Ja nazywam się Mirael. Będziemy współlokatorkami! Czu to nie wspaniale?

Liwia zamarła. Przez chwilę nie potrafiła znaleźć słów. Obcość, którą poczuła na początku, rozpadła się pod naporem energii nowo przybyłej. Mirael była otwarta, szczera, a jej swobodny uśmiech rozbijał barierę, którą Liwia nieświadomie zbudowała wokół siebie.

— Tak, jestem Liwia — odezwała się w końcu. Jej głos miał w sobie nutę niepewności, jakby dopiero teraz miała się przekonać, czy naprawdę jest gotowa na zmianę. — Wybacz, nie spodziewałam się nikogo. Ale… cieszę się, że nie będę już sama. Szczerze mówiąc, brakowało mi towarzystwa. Jesteś na pierwszym roku?

— Tak, zgadza się — odparła Mirael z błyskiem w oczach. — Przyjechałam dopiero teraz, bo byłam z rodzicami na Kamiennych Stepach. Mój ojciec jest dyplomatą — miał tam sprawy do załatwienia. Niestety, wszystko przeciągnęło się bardziej, niż planował, i przez to straciłam kilka pierwszych dni. Pewnie już wszystkich znasz. Mam nadzieję, że pomożesz mi się tu odnaleźć.

Liwia poczuła dziwne ukłucie w środku — coś pomiędzy śmiechem a zdziwieniem. Dusza towarzystwa? Ona? Zdecydowanie nie. Choć znała już sporo twarzy, do nikogo nie zbliżyła się na tyle, by zbudować coś głębszego. No… może z jednym wyjątkiem.

— Myślę, że było na to za mało czasu — odparła ciepło, z odrobiną autoironii w głosie. — Ale we dwie będzie łatwiej. Szybciej poczujemy się tu jak w domu.

Dziewczęta uzgodniły podział przestrzeni: która półka, które biurko, kto po której stronie śpi. Porządkowały rzeczy w milczeniu, w którym kryła się cicha zgoda — niewypowiedziana akceptacja obecności drugiej osoby. Drobne zmiany w pokoju przyniosły wrażenie ładu, choć tak naprawdę porządkowały raczej emocje niż meble.

Wieczór zapadł bezszelestnie. Za oknami tliły się echa odległych rozmów i szelest liści niesionych jesiennym wiatrem. Liwia i Mirael leżały na łóżkach, zanurzone w rozmowie, która — choć lekka — miała w sobie niewyrażalną gęstość. Słowa krążyły między nimi jak dym z kadzidła: nie do uchwycenia, ale zostawiający ślad w powietrzu. Z każdą minutą czuły, jak niewidzialne nici zaczynają łączyć ich światy. Powoli. Nie nachalnie. Bez przymusu. Ot, kilka zdań, które okazały się kluczami do ukrytych szuflad. Liwia nie potrafiła jeszcze nazwać tej relacji. Ale coś w tej chwili było wyjątkowe. W codziennym zgiełku, pełnym niepewności i masek, to spotkanie miało w sobie wyjątkowość — przestrzeń, w której można było odpocząć, nie będąc samemu.

Może to miało znaczenie tylko teraz. Może była to jedynie iskra. Ale Liwia czuła, że oto jej życie w Akademii zaczyna nabierać kolorów i pełni w wielu wymiarach.

Rozdział VII Cienie przeszłości

Aby żyć — i przeżyć swe życie godnie — nie potrzeba bogactwa, tytułów ani krzykliwej sławy. Nie trzeba wytwornych bali, by doświadczyć ciepła przyjaźni. Wystarczy serce. Serce otwarte, szczodre, prawdziwe — i dobre. Ono jest latarnią na mrocznych wodach codzienności, busolą wśród bezkresnych mgieł ludzkich losów.

Los — ten kapryśny architekt naszych dni — stawia na drodze przeszkody, które nie są karą, lecz próbą. Egzaminem duszy. Nie po to, byśmy upadli — lecz byśmy mogli się zrozumieć. Byśmy pojęli, kim jesteśmy… a kim nie jesteśmy. Byśmy stali się tymi, którymi być powinniśmy.

Ludzie, których spotykamy, nie są fatum. Nie są ciężarem. Są odbiciem tajemnicy naszego istnienia. Każdy z nich — świadomie bądź nie — zmienia nasze „teraz” i wpływa na „jutro”. Niekiedy są to zmiany wielkie: jak człowiek, który wyciąga rękę z propozycją, odmieniającą los. Innym razem — drobny gest: rozmowa w autobusie, ustąpienie miejsca, dzielenie się kromką chleba. A jednak to właśnie te drobne gesty mają moc przewrotu. Potrafią zmienić życie drugiego człowieka. Czasem także nasze własne. Bo wszystko, co czynimy, powraca. Nie wiemy kiedy, nie wiemy jak, ale zawsze wraca. Jak echo błąkające się po starych murach.

Dziś zaniesiesz zakupy staruszce — jutro ona nakarmi głodne dziecko. Dziecko to pomoże wstać człowiekowi, który się potknął. On odwdzięczy się kubkiem kawy robotnikowi. Ów robotnik podniesie twój portfel, który wysunął się z kieszeni — i odda ci go z uśmiechem. Dobro, raz wprawione w ruch, toczy się jak kula światła, rozświetlając mrok wielu istnień.

Ale pamiętaj… zło również wraca. Każda odmowa. Każda obojętność. Nabierają ciężaru z każdym kolejnym sercem, które przestaje czuć. Zło to nie czyn. To zaniechanie. Brak dobra jest jego cichą formą — niszczącą jak zaraza w krypcie świętych wspomnień.

Świat karmi się tym, co mu dajesz. Dlatego musimy żyć tak, by w godzinie ostatniego tchnienia spojrzeć Śmierci w oczy nie z lękiem — lecz z cichym uśmiechem zrozumienia. Życie jest darem. Najcenniejszym z możliwych. Nie wolno go zmarnować.

Mnóż dobro. Niech spływa na świat jak deszcz na spieczoną ziemię. Bo jeśli każdy z nas zapali choćby jedną świecę, mrok ustąpi. Choćby na chwilę. Znajdź w sobie siłę. Przebudź dobro, które w tobie śpi. Uwierz — nie ma złych ludzi. Są tylko tacy, którzy zapomnieli, jak to jest być dobrym. Tacy, którzy mylą miećbyć. Tacy, którzy zbyt długo byli samotni w swojej ciemności.


Biblioteka Uniwersytecka była monumentalnym, czteropoziomowym gmachem, wzniesionym na planie prostokąta niczym świątynia wiedzy, która oparła się upływowi czasu. Z zewnątrz nadawały jej finezję smukłe, witrażowe okna, przez które światło sączyło się jak echo zapomnianych modlitw, oraz misternie rzeźbione sztukaterie oplatające gzymsy niczym kamienne winorośle. Czerwona cegła, z której zbudowano mury, zdawała się tak stara, że mogła pamiętać dzieje nieopisane nawet w najstarszych tomach przechowywanych w zakurzonych zbiorach. Gdyby te ściany przemówiły, ich opowieści mogłyby zburzyć fundamenty ludzkiego pojmowania — tak dziwne, tak piękne, tak mroczne i nieskończenie prawdziwe.

Wnętrze tchnęło niemal mistyczną aurą. Parter otwierał się w przestrzeń tak wysoką, że wzrok ginął w mroku pod sklepieniem, z którego zwisały ciężkie żyrandole w kształcie koron cierniowych. Wzdłuż ścian stały nieruchomo rzędy wysokich regałów, dźwigających bez słowa ciężar wieków zamkniętych w oprawach z pergaminu i skóry. W centrum sali, niczym na placu rytualnym, rozlokowano masywne biurka z mahoniu — błyszczące głębokim lakierem, którego powierzchnia odbijała światło jak ciemne lustro. Ich blaty nosiły ślady dłoni pokoleń studentów, a jednocześnie wciąż tętniły życiem — jakby snuły sen rzemieślnika, który je stworzył.

Na każdym biurku spoczywał elegancki stojak na księgę — przemyślany w formie, pięknie prosty, stworzony, by podeprzeć ciężki wolumin. Obok stała lampa z mlecznym kloszem, rzucająca bursztynowe światło, które koiło zmęczone oczy, a zarazem wydobywało z pergaminu każdą literę z niemal sakralnym majestatem.

Kolejne kondygnacje, prowadzące ku wyższym poziomom poznania, oplatały ściany w formie balkonów, ozdobionych misternymi balustradami z motywami roślin i bestii rodem z dawnych mitów. Na piętra wiodły spiralne, mahoniowe schody — wąskie, kręte, skrzypiące, jakby jęczały pod ciężarem sekretów noszonych przez tych, którzy po nich kroczyli. Tam, w cichej przestrzeni trwały kolejne regały — pełne ksiąg tak starych, że ich strony zdawały się drżeć z własnej świadomości.

Liwia kochała te chwile, gdy mogła zanurzyć się w oceanie ciszy i liter. Wśród książek stawała się kimś więcej niż studentką — była pielgrzymką w świecie słów, strażniczką nieopisanych historii. Szybko odkryła, że jej współlokatorka, Mirael, dzieli z nią tę samą fascynację. Ich wspólne wizyty w bibliotece stały się czymś więcej niż tylko praktyką naukową — były niemal rytuałem: połączeniem kontemplacji i dziecięcej radości odkrywania.

Pewnego leniwego popołudnia, gdy słońce sączyło się przez witraże jak złote wino, ich palce natrafiły na księgę, której sam tytuł brzmiał jak przywołanie czegoś zapomnianego i potężnego: Wilczaniec. Historia prawdziwa. Tom był ciężki, oprawiony w spękaną skórę. Litery tytułu zdawały się nie tyle wypisane, co wypalone.

— Widzisz ten spis treści? — szepnęła Mirael, a jej głos drżał z podniecenia. Rumieńce wypłynęły na jej piegowate policzki niczym ogień na śniegu. — Tu jest wszystko… aż do upadku miasta w roku 1623…

— Muszę dowiedzieć się czegoś o pierwszych osadnikach — odpowiedziała Liwia, niemal drżąc z emocji. — Jak oni tu dotarli? Ta wyspa… przecież jest jak forteca pośród morza. Strzegą jej skały ostrzejsze niż klingi noży.

— Może… umieli latać? — Mirael uśmiechnęła się tajemniczo. — Wyobraź to sobie: pół ludzie, pół orły. Stworzenia pradawne, które nie potrzebowały łodzi…

— Fantazjujesz! — zaśmiała się cicho Liwia, choć w jej oczach zatańczyła iskierka wątpliwości. — Ale… jeśli nie statkiem, nie powietrzem… to jakim cudem się tu znaleźli? Przecież to było przed mapami, przed latarniami na brzegu. To przeczy logice.

Zanurzyły się w lekturze — tekst pisany był językiem dawnym, kunsztownym jak koronka tkana z mroku i światła. Strony szumiały jak liście w lesie, w którym każde drzewo pamiętało inne sny, a każda kolejna linijka otwierała drzwi, za którymi czekały odpowiedzi… lub nowe pytania.

— Zobacz… tu coś jest — wyszeptała Liwia z przejęciem, niemal zapominając o świętej ciszy tej pradawnej świątyni wiedzy. Na szczęście w porę zapanowała nad emocjami.

— „Podczas wojen na Falujących Równinach, żołnierze Legii Niezniszczalnych, walczący pod sztandarem króla Godryka, dotarli do zaginionej oazy — jedynego miejsca na świecie, gdzie żyły arktogryfy: niedźwiedzie o rozmiarach przekraczających ludzką wyobraźnię, obdarzone potężnymi skrzydłami niczym pradawne smoki. Niezłomni wojownicy postanowili oswoić te majestatyczne istoty, by uczynić z nich oręż w walce z armią Cieniowładcy Azharela — mrocznego lorda, który pragnął ujarzmić wszystkie ziemie leżące na południe od Wzgórz Lawionu. Pokonawszy jego legion dzięki potędze arktogryfów, Niezniszczalni postanowili wyruszyć dalej, by odkryć granice świata. W ten sposób dotarli do Wilczańca — najdalszego, dotąd nieznanego skrawka lądu, skrytego za murem sztormów i skalistych wybrzeży.”

— I jak wiemy, żyli długo i szczęśliwie… — mruknęła z przekąsem Mirael. — Tylko co się stało z „misiakami”? Wymarły? A może wciąż gdzieś tu są? Bo, o ile dobrze pamiętam, arktogryfy podobno wyginęły wieki temu. Ale ta wyspa… rządzi się własnymi prawami. Może jakieś przetrwały — gdzieś w górach?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 63.17