E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
40.6
drukowana A5
Kolorowa
68.97
Bond-Backed Tales

Bezpłatny fragment - Bond-Backed Tales


Objętość:
233 str.
ISBN:
978-83-8414-323-0
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 40.6
drukowana A5
Kolorowa
za 68.97

Pobierz bezpłatnie

Author’s Disclaimer

This book is a fan-made work of pastiche and parody. The stories, illustrations, and references to characters, names, places, and events related to James Bond and the 007 universe are satirical and unofficial in nature.

This project is not affiliated with, authorized by, or endorsed by Danjaq, LLC, EON Productions, Metro-Goldwyn-Mayer Studios, Ian Fleming Publications Ltd, or any other company or entity holding rights to the „James Bond” or „007” trademarks.

All trademarks, logos, character names, and titles mentioned or depicted are the property of their respective owners. This book was created solely for entertainment purposes, as a tribute and parody, and is not intended to infringe upon any copyrights or trademarks.

This material is distributed free of charge and with respect for the creators of the original works.

Oświadczenie Autorów

Niniejsza książka jest dziełem fanowskim o charakterze pastiszowym i parodystycznym. Zawarte w niej opowiadania, ilustracje oraz odniesienia do postaci, nazw, miejsc i wydarzeń związanych z Jamesem Bondem oraz uniwersum 007 mają charakter satyrystyczny i nieoficjalny. Projekt ten nie jest powiązany, autoryzowany ani zatwierdzony przez Danjaq, LLC, EON Productions, Metro-Goldwyn-Mayer Studios, Ian Fleming Publications Ltd ani jakąkolwiek inną firmę lub podmiot posiadający prawa do marki „James Bond” lub „007”.

Wszystkie znaki towarowe, logotypy, nazwy postaci i tytuły są własnością ich prawowitych właścicieli. Książka ta powstała wyłącznie w celach rozrywkowych, jako hołd i parodia, i nie ma na celu naruszenia praw autorskich ani znaków towarowych. Rozpowszechnianie tego materiału odbywa się nieodpłatnie i z zachowaniem szacunku dla twórców oryginalnych dzieł.

Editorial

The Polish School of Poster Art, which emerged in the 1950s and 60s, is one of the most significant movements in graphic design, gaining immense international recognition. This school was distinguished by its unique style and innovative approach to poster design, combining elements of art, design, and visual communication. Its creators, such as Henryk Tomaszewski, Roman Cieślewicz, Jan Lenica, Wojciech Fangor, Waldemar Świeży, and many others, had an extraordinary ability to convey messages through strong and surprising imagery. The characteristic features of Polish posters include bold contrasts, dynamic compositions, minimalism, original typographic solutions, and the evocation of strong emotions using a minimal number of graphic elements.

Polish School posters often stood out with their subtle humor, surreal visions, and references to popular culture. Many of its representatives won numerous awards at international competitions and exhibitions, contributing to the solidification of the reputation of Polish posters worldwide. Their works were frequently showcased in galleries and museums around the globe, and the Polish School of Poster Art became synonymous with quality and creativity in graphic design.

Well, Przemek B.„s posters epitomize this tradition. His works have always made a profound impression on me. Their artistic level, the way dots and nuances are integrated into a cohesive whole, the style, the colors — everything forms an ideal composition, perfectly matching my aesthetic. I wanted to own them, to admire, appreciate, and interact with them, but… I don’t wear printed T-shirts, nor do I collect items that I could adorn with them. So, what’s left?

Maybe I’ll put them on the wall? After all, they are posters! After long negotiations with my Significant Other, who is diligently and laboriously paying off the mortgage together with me, I obtained preliminary approval to hang them at home:

„Indeed, my dear Snowy Friend, these posters are lovely, tasteful, even aesthetic. One can see the craftsmanship, talent, and passion. However, my dear Pearl from the Attic, they have one small element that I do not wish to see on my walls. They contain just a bit too much… well… Bond.”

So, the answer was no. I conceded this battle, but the war within myself continued, and I kept plotting how to make use of them. Finally, the bullets were loaded, the band was torn, and I combined my amateur love for writing with Przemek’s graphics. The graphics strongly reference Bond films, but the texts… The texts less so. They meander around, touching on topics related and referring to places, objects, associations, actions, fiction, and events that have agents, Bond, secret passages, and sudden exits as their backdrop (hence the titular Bond is in the background — in the graphics).

And most importantly — with less humor than Dalton, more than Moore, but always like Bond — with a wink.


Welcome!

PrzemekPaweł

Edytorial

Polska Szkoła Plakatu, która powstała w latach 50. i 60. XX wieku, jest jednym z najważniejszych nurtów w dziedzinie projektowania graficznego, zdobywając ogromne uznanie na arenie międzynarodowej. Szkołę tę cechował wyjątkowy styl i innowacyjne podejście do projektowania plakatów, łączące elementy sztuki, designu i komunikacji wizualnej. Jej twórcy, tacy jak Henryk Tomaszewski, Roman Cieślewicz, Jan Lenica, Wojciech Fangor, Waldemar Świeży i wielu innych, mieli niezwykłą zdolność do przekazywania treści za pomocą silnych i zaskakujących obrazów. Charakterystycznymi cechami polskiego plakatu są wyraziste kontrasty, dynamiczne kompozycje, minimalizm, oryginalne rozwiązania typograficzne oraz silne emocje, wywoływane przy użyciu niewielkiej ilości elementów graficznych.

Plakaty polskiej szkoły często wyróżniały się także subtelnym poczuciem humoru, surrealistycznymi wizjami i odwołaniami do kultury popularnej. Wielu jej przedstawicieli zdobyło liczne nagrody na międzynarodowych konkursach i wystawach, co przyczyniło się do ugruntowania renomy polskiego plakatu na świecie. Ich prace często były prezentowane w galeriach i muzeach na całym świecie, a Polska Szkoła Plakatu stała się synonimem jakości i kreatywności w dziedzinie projektowania graficznego.

Cóż, wypisz wymaluj plakaty B, Przemka B. Jego prace zawsze robiły i robią na mnie duże wrażenie. Ich poziom artystyczny, łączenie kropek i niuansów w jedną spójną całość, styl, kolory — wszystko to tworzy idealną formę, dokładnie w mojej estetyce. Chciałem je mieć, móc podziwiać, obcować, doceniać, ale… Koszulek z nadrukami nie noszę, kolekcji, którymi mógłbym je opatrzyć, też nie gromadzę. Co zostaje?

Może dam je na ścianę? Przecież to są plakaty! Na powieszenie ich w domu — po długich negocjacjach z Drugą Połową, która w trudzie i znoju spłaca kredyt hipoteczny pospołu — uzyskałem wstępną zgodę:

„Owszem, mój ty Koleżko Śniegowy, te plakaty są ładne, gustowne, estetyczne nawet, widać kunszt, talent i pasję. Jednak, moja ty Perło z Lamusa, mają jeden drobny element, którego na swoich ścianach nie widzę. Mają w sobie, ciut za dużo… cóż… Bonda”.

Yhm, czyli jednak nie. Odpuściłem tę bitwę, ale wojna ze sobą trwała i cały czas knułem, jak by to wykorzystać. W końcu kule wpadły do bębna, banderola została zerwana i połączyłem moje amatorskie zamiłowanie do pisania z grafikami Przemka. Grafiki silnie nawiązują do filmów z Bondem, ale teksty… Teksty mniej. Te kręcą się gdzieś po terenie. Meandrują w tematach związanych i nawiązujących do miejsc, przedmiotów, skojarzeń, akcji, fikcji i zdarzeń, których tłem są agenci, Bond, tajne przejścia i nagłe zejścia (dlatego tytułowy Bond jest w tle — na grafikach).

I co najważniejsze — czasem z mniejszym jak u Daltona, czasem z większym niczym Moore, ale zawsze jak to Bond — z przymrużeniem oka.

Zapraszamy!


1. (DN) Island, Blunder, Blunderland

When Bond landed in Jamaica, he barely had time to stretch his legs before villainy was already knocking on his door. This troubled him deeply, because the dead were piling up thick and fast there — even with the kind of scenic surroundings that would make nations kneel in awe.

And since Jamaica is an island, and there’s been quite the blunder and a blunderland on it, it reminded me of another island, spitting image if you will, where villainy also left its mark — though this one lies a lot closer than Bali.

An island.

“Dead wave” is a natural phenomenon, mostly at sea, where long-dead pirates, bored out of their skulls, start drinking again. After a while, they get nostalgic, punch each other in the face, and an all-out exchange of opinions via fists ensues. Then they make up, have a cry, someone hums “Oh My Rosemary”, the rest chime in, they sway to the rhythm — and that’s when a wave forms. A wave that increases the number of singers and makes puke-soaked, nearly ready-to-go, half-dead bodies tumble off the decks.

That’s how it was when I was sailing to Bornholm. Which, even though it’s Danish, should totally be ours — from Poland!
Yeah, yeah, what? Greenland, which isn’t even in Denmark, is also part of Denmark (just like Wola and some furnaces), and Bornholm’s lurking so close to our shores that you could easily call it ours. All you have to do is get there, plant a flag, and annex the place.

That was my plan. And the hydrofoil ferry that goes there — even if it sails backward, sideways, and in circles — hydro-flies there in an hour and a half, tops. The whole mission was calculated for a single day trip. Before the girls even order their drinks, we’d be docking, asking folks to please disembark.

And the Island would be ours!
Strange no one thought of it earlier!

Of course… provided there’s no dead wave. Because when there is, and the hydrofoil can’t lift itself up on its foils above the water, it sails like a regular, half-sunk, pickled-herring barrel — rocking, sluggish, and at the mercy of Neptune. And everyone knows what Neptune’s mercy is like. Tridented, sharp, and merciless.

That’s when humanity, crammed in that barrel like sardines, sits there, tasting their last meal all over again, begging for mercy in their misery. The stewards, dressed in pristine white uniforms, plastic puke ponchos, and fire safety masks, hand out plastic bags instead of drinks. They hose down whatever didn’t make it into the bags, hook out the ones who jumped into the waves either to end their suffering or to try to swim to shore and speed things up. And they mumble something vague like, “We’ll be there soon, just around the bend, really, right over there.”

They shove the bodies stacking up in the bilge into a neat little pile and finally earn their hazard pay.

After arriving — four, maybe five hours later — vomit-soaked like a Turkish saint, drained like after a successful weekend pub crawl, and overall about as keen on life as a sapper who’s already made one wrong move…
I collapsed onto Bornholm’s concrete.

I no longer remembered this was an invasion, an annexation, a takeover. I just wanted to die quietly under a fence. What happened next? We’d see later.

But what now? What were the options?
Go back on that water?
Never!

So after a few moments, when the sky and earth resumed their correct positions, and I figured out that over there, on that distant plane about five, six feet above the concrete where most human heads and social interactions usually take place — some commotion was happening…
My speech recognition centers, which had short-circuited, started to function again.

But okay, let’s leave those fancy details for later. Now, let’s focus on basic phylogeny: it would be nice, for example, to become a vertebrate again.

And then, maybe develop the ability to walk on four limbs.

I got up. A brisk sea breeze, vague memory, sunshine, and the price of the ticket brought me back to life. Time to start occupying this Island.

Blunder.

But wait!
I came here by boat; I should plant the flag with dignity, right at the top, and dead center of this Island. Am I going to walk there?
Out of the question!
So I made my way, without further delay, to the bike rental. Because everyone knows foreign territories are conquered by bike.

Only… where’s the bike place?

I stopped a passing passerby-passerby: “Exkiuzmła, where’s… listen, man, you’d better start learning Polish, it’ll come in handy soon… rent-a-bike where is, panimajesz szto ja gawrit, rozumisz, co nie?”

“Yes, of course. Я говорю на русском языке. You go there, left, five hundred meters straight,” he replied in languages I didn’t understand — but his body language made it clear enough, since he pointed the way.

There it was. The Bike Rental!
Bikes standing there, glinting in the sun, derailleurs gleaming, bells softly tinkling, lined up in rows, tempting me with their charm.

I went inside — only to find that although everything was there, no one was. You could rummage through the gear at your leisure, check the cash register, even size up the safe, and no one would stop you. But no one would help you either.

Hmm… strange. Maybe I’d suffered some brain damage at sea?

I stepped back outside. I’d try again. I stepped out — the bikes were still there. And all of them loose, not chained up to anything.

Oh mama, I’m hallucinating!
This is worse than I thought.

I went back in — still no change!
Perplexed, I stood in front of the shop, scratching the back of my head, my cap tilted forward.

As I was pondering this, another inconvenient witness of this clash of civilizations walked by…
So I leveled up my verbal communication, adding a bit of full-body mime and blurted out: “Endschuldigung zi bitte, me zu foot no want, bikes I want rent, please dear sir! So where is, watch my lips: rent-a-bike?”

“Nope! Today’s no good. Can’t do it. He’s not here! Closed today.”
“What do you mean closed if it’s open?”
“The owner’s not here, he’s got stuff to do. So he’s present, but elsewhere. He’s everywhere, but not here. It’s open because it’s not locked, but it’s closed because it’s not open.”

I processed this, quickly translating from Danish into our lingo, and looked at him with a gaze that said: “Yes, yes, okay, sure, of course. Right, the doctor told me to agree with everything.”

And I thought to myself — How’s that supposed to work?
Who, when, and where has ever seen a shop that’s open when it’s closed, and on top of that has bikes left out front, chained to nothing at all?
It’s a living insult to any enterprising man of action!

How can you not do some villainy when the opportunity’s right there?
And isn’t it the opportunity that makes the villain?

Does it?
It does!

Blunderland.

That was many years ago, but I don’t think anything’s changed, because Bornholm still isn’t ours. And honestly? That’s a good thing.

Later on, deeper into the Island, when I gave up on conquest, I discovered — trembling as I write this — that there…
No, I can’t…
You can buy fruit (not to be confused with fruits), neatly arranged in little baskets by the roadside, unguarded… and you pay for it — I swear — On your own, and even take your own change!

Phew…

1. (DN) Wyspa, Wsypa, Wtopa

Kiedy Bond wylądował na Jamajce, jeszcze dobrze nie rozprostował nóg,

a już złoczyństwo zaczęło się do niego dobijać.

Martwi się tym bardzo, bo martwy trup ściele się tam gęsto,

nawet mimo okoliczności przyrody, że klękajcie narody.

Ponieważ Jamajka to wyspa, a nastąpiła na niej niezła wsypa

i nie mniejsza wtopa, to przypomniało mi inną, wypisz-wymaluj

podobną wyspę, gdzie złoczyństwo również odcisnęło swe piętno,

a która leży dużo bliży niż Bali.

Wyspa.

„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się, zaczynają pić.

Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku,

następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów.

Potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „O mój

rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu — i wtedy powstaje fala, która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe, bo na wpół martwe, ciała.

Tak było, kiedy płynąłem na Bornholm, który, mimo że duński, to powinien być nasz, z Polski!

No tak, tak, a co? Grenlandia, która wcale nie leży w Danii, też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować.

Taki miałem plan, a wodolot, który tam pływa, nawet płynąc

tyłem, w bok i naokoło, „wodo leci” max z 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę. Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie.

I Wyspa będzie nasza! Aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!

Oczywiście, pod warunkiem, że nie ma martwej fali.

Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach

nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze,

śledziobeczka — bujana, powolna i zdana na łaskę Neptuna.

A jaka jest laska Neptuna, to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna.

Wtedy właśnie ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym

śledzie siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga

w swej biedzie.

Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to, co do torebek nie trafiło, bosakami wyciągają tych, co się rzucili w odmęty, by skrócić swe męki lub próbować w pław przyspieszyć przeprawę.

I mętnie coś tłumaczą: „że już niedługo dopłyniemy, o, to już tu, o, tam, za tamtym zakrętem”.

Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach

i w końcu wiedzą, za co mają płacone „szkodliwe”.

Po dopłynięciu — 4 do 5 godzin — zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów i ogólnie chętny do życia jak saper, co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton.

Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie.

Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy.

No ale co? Jakie są opcje? Wracać, na te wody? Nigdy!

Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie…

Bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu, które dostały jakiegoś zwarcia, zaczynają działać…

Ale dobra, te bajery zostawmy na później. Teraz skupmy się

na podstawowej filogenezie: nieźle byłoby, na przykład, znowu

stać się kręgowcem.

A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech

nogach.

Wstaję. Rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena

biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę

wyspę.

Wsypa.

Ale, ale! Przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy.

To jak, z buta będę szedł?

Nie wypada! Dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej

nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów. Gdyż każdy wie,

że obce terytoria zajmuje się rowerowo.

Tylko gdzie tu rowerownia?

Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia:

— Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego,

bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz

szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?

— Yes, off course. Я говорю на русском языке. Tam pan

pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto — odparł w językach,

których nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem, o co chodzi, gdyż pokazał palcem.

Jest i Rowerownia!

Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami,

dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu.

Wchodzę do środka — ale w środku, poza tym że jest wszystko, to nikogo

nie ma.

Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan

kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi,

ale też i nie pomoże.

Hmm… Dziwne. Doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu.

Wychodzę. Wejdę jeszcze raz i sprawdzę.

Wychodzę: rowery nadal stoją.

W dodatku wszystkie luzem.

O mamo, mam omamy!

Jest ze mną gorzej, niż myślałem.

Wchodzę: a tu… bez zmian!

W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając, drapię się

po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód.

Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek

tych zderzeń… cywilizacji.

Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji, czyli mimiki całociałowej i zasuwam:

— Endszuldigung zi bite, ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć

ja tu rentować, prosić szanowny pan! Więc gdzie jest, pacz pan

mnie na usta: wy po ży czacz?

— A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.

— Panie, jak zamknięte, jak otwarte?

— Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny,

ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte, bo nie zamknięte, ale nieczynne.

Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już.

Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam —

jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty,

jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego?

Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu!

Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja

i to ona przecież czyni?

Czyni czy nie czyni?

Czyni!

Wtopa.

To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło,

bo Bornholm nadal nie nasz.

I tu podpowiem, że bardzo dobrze!

Potem, głębiej w tej Wyspie, kiedy zaniechałem podboju,

okazało się — aż drżę, kiedy o tym piszę — że tam… no nie mogę…

Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami), co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie — ja pierniczę — samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!

Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.

Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!

2. (FRWL) Orient Express

Her Majesty’s Secret Service agent—007 often traveled by train. On the train, though, of course, sometimes he rode on it, sometimes he fell off it, and once he almost fell out. And although he didn’t really need to travel, because an agent doesn’t have that much time, I completely understand him — who wouldn’t want to take a train ride with Vesper?

I’ve traversed all of Europe by train lengthwise and almost all crosswise, so I know how extraordinary this mode of transportation is. Used in cinema, it strongly affects the senses and imagination and gives screenwriters a lot of leeway. The best example of romance and sensory stimulation is… of course, the Orient Express.

The Orient Express route, 2880 km long, started at Gare de l’Est (which translates to Eastern Station in Warsaw) in Paris and ended in Constantinople (Istanbul), passing through Strasbourg, Munich, Vienna, Budapest, and Bucharest. The first train departed on October 4, 1883, but it wasn’t until 1889 that a direct connection was established (previously, transfers were required). Passengers traveled from Paris to Constantinople in 67 hours, and the cost of such a journey was equivalent to a maid’s annual salary.

The Orient Express practically dripped with Byzantine opulence (no surprise, it was heading to the capital of Byzantium after all) and was a symbol of comfort and wealth. Luxurious sleeping and dining cars famous for their cuisine meant that the train was frequented by aristocrats, diplomats, businessmen, and James Bond.

In the movie „From Russia with Love,” the unforgettable Sean Connery in the role of Her Majesty’s best agent traveled on the Orient Express from Istanbul. What happened on that train! What intrigues, what a game of nerves, and scheming… everyone has seen it.

The last regular run of the Orient Express on the Paris–Istanbul route was on May 19, 1977, but this has been outdated for some time now, as it is still possible to travel this route once a year, in September, at a price of around 17 thousand pounds.

2. (FRWL) Orient Express

Agent Jej Królewskiej Mości — 007 dość często przemieszczał się pociągiem. W pociągu, chociaż, oczywiście chwilami jeździł też na nim, czasem z niego spadał, a raz niemal wypadał. I chociaż wcale nie musiał (podróżować), gdyż Agent nie ma przecież aż tyle czasu, to doskonale go rozumiem — no kto by nie chał się przejechać pociągiem z Vesper? Sam przemierzyłem całą Europę pociągami wzdłuż, i prawie całą w szerz, więc wiem jak niezwykły to środek transportu. Użyty w kinie mocno działa na zmysły i wyobraźnię, oraz daje duże pole manewru scenarzystom. Najlepszym przykładem romantyzmu i działania na wyobraźnio-zmysły jest… a jakże Orient Expres.

Trasa OE długości 2880 km zaczynała się (difolotowo) na Gare de l’Est (Po Warszawsku to będzie Dworzec Wschodni) w Paryżu a kończyła w Konstantynopolu (Stambuł), i wiodła przez Strasbourg, Monachium, Wiedeń, Budapeszt oraz Bukareszt. Pierwszy skład wyruszył 4 października 1883 roku, ale dopiero w 1889 roku udało się otworzyć bezpośrednie połączenie (wcześniej trzeba było się przesiadać). Pasażerowie pokonywali drogę z Paryża do Konstantynopola w ciągu 67 godzin, a koszt przejazdu takim pociągiem równał się rocznej pensji pokojówki.

Orient Expres ociekał wręcz bizantyjskim przepychem (nie dziwne, jechał w końcu do stolicy Bizancjum), i był symbolem komfortu oraz bogactwa. Luksusowe wagony sypialne i restauracyjne słynące ze swej kuchni sprawiały, że pociągiem podróżowała arystokracja, dyplomaci, biznesmeni i James Bond.

W filmie „Pozdrowienia z Rosji” nieodżałowany Sean C. w roli najlepszego Agenta Jej Królewskiej Mości podróżował Orient Expresem ze Stambułu. Co tam się działo w tym pociągu! Jakie intrygi, jaka gra nerwów oraz podchody… każdy widział.

Ostatni regularny kurs Orient Expressu na trasie Paryż–Stambuł miał miejsce 19 maja 1977 roku, jednak to od jakiegoś czasu już nieaktualne, bo teraz jeśli ktoś ma ochotę i możliwości to też można przemierzać tę trasę, raz w roku, we wrześniu, w cenie około 17 tys funtów.

3. (GF) Assistant

When Goldfinger — another Archvillain of Bond, James Bond, who “doesn’t know who he’s dancing with” — was cruising through Switzerland in his Rolls-Royce, his Road Assistant was none other than Oddjob. A man built like a construction-grade sledgehammer. Our… his charming little Oddi “Sledge” had a handful of very travel-friendly skills.

A black belt in karate, and — just in case — he also knew taekwondo and hapkido. He could toss, with deadly precision, a bowler hat (an old-school cap with a brim) tastefully rimmed with razor-sharp steel. Nobody was surprised — and I respect that — that he was also a skilled archer.

And in addition to “ultimate and merciless removal of road obstacles” (translation: anyone causing trouble along Goldfinger’s trail), Oddjob was also the bodyguard, chauffeur, and butler. To round off this picture of perfection — since he had a speech impediment — he talked very little and never spoke unless spoken to. Now that’s the perfect Assistant!

When I was driving through that same Switzerland, in a big, comfy, spacious Mercedes van, with features like “one million two hundred thousand mood lighting options for every occasion” (how did I ever live without that?), I too had a whole flock of Assistants onboard.

Starting with the Voice Assistant — who could fulfill any wish I spoke out loud — followed by the Parking Assistant, Lane-Keeping Assistant, Cross-Traffic Monitor, Collision Avoidance Assistant, Mood Music Activator, Sign Recognition Assistant (excluding magical and divine ones), Speed Limit Analysis Assistant, and even a Caffeine-to-Blood Ratio Analyst.

They were on duty the whole time, never got tired, reacted in a flash, and whenever they deemed it appropriate — heck, necessary, even! — they’d take over: turning the wheel, slamming the brakes, squealing nervously, and flashing warnings wherever they could while vibrating so much it rocked the whole van. Damn Meddling Assistants Everywhere!

What a coincidence! Because Bond, tirelessly, with his slightly ironic smirk (which always reminds me of Donald Duck — sorry, James), was also cruising through this entire “Switzerland.”

He was tailing that aforementioned, multi-Assistanted, Goldfingered Nemesis. And along the way, probably out of boredom, he did a bit of racing with the Lover of Rapid Overtakes, dodged death-by-bullet from the Killer in a Skirt, took in the views, and generally — having a good time — zipped bravely along.

And aboard his trusty Aston DB5, he too had an entire suite of Assistants. Of course! He’s an Agent, like a field sales rep, so he’s got to have a whole range of useful accessories. His villain, capable of shaking the planet by shifting heavy gold stocks and hoarding them in one spot, a man without scruples — but with a Rolls-Royce — he tracked using the Tracking Assistant.

Thanks to an ultra-precise onboard radar with up-to-date maps, he could watch the movement of this sticky-fingered Goldfingers McNasty!

He also had a Lane-Keeping Assistant, and whenever someone tried to push him out of his lane, the assistant would deploy a handy slicer-blender from the wheel, shredding the offender’s tires and gently blending their bodywork, thus keeping Bond in his pursuit lane.

There was also a Collision Avoidance Assistant, who, upon detecting vehicles on a collision course, could alter their trajectory by releasing a smoke screen, giving the road a light oil mist, or simply bringing them to a graceful halt via a convenient set of onboard miniguns. Mr. Gatling would be proud!

And to make sure not a single second was lost — since Bond plays for the highest stakes, and there’s no room for error — there was also an Eject-the-Passenger Assistant.

No, no! Not a grenade! With a magic red button, without even stopping, he could eject a passenger — seat and all — through the roof.

So there they were — Goldi and Bondi (I saw it on screen myself!) — racing through the pure Alpine air, fighting for global economic balance and gold prices, somewhere near the Belvédère Hotel on the Furka Pass.

Back in 1882, a young but “high-aiming” hotelier decided to build this very hotel at an elevation of 2,429 meters. Why there? Because back then, nowhere else could you drive so close to the realm of eternal snow, right next to the Rhone Glacier, and stay in a cozy room with a view of the Alpine peaks.

And as a bonus, you got the Furka Pass, which led you there — a route full of twists, ascents, descents, and capable of raising the blood pressure of thrill-seeking drivers to levels only seen in deep-sea oil drilling rigs.

Over the next few decades, the Belvédère became the cool spot to stay, winning the hearts of car enthusiasts, sightseers, watch lovers, and cheese connoisseurs. Bond? Not yet.

But, as with all beautiful things, it eventually came to an end. The hotel’s fortunes began to decline in the 1960s. The glacier — its biggest draw (especially the 90-meter-long ice grotto that let you peer inside the glacier) — receded further each year.

Thanks to climate warming, over the last 100 years, the front of the Rhone Glacier has retreated more than 1.5 kilometers from the hotel, and recently it’s losing 10 centimeters per day! In 2000, the final nail was hammered into its coffin — a new tunnel was built, bypassing the old route entirely.

The hustle and bustle in the Belvédère’s halls faded. Grand parties became intimate room service orders, and the maids increasingly found themselves with nothing to do. The rooms, instead of being filled with light, were filled with emptiness.

Finally, in 2015, the hotel’s doors closed for good.

But hey! The hotel still stands, the route is stunning and full of challenges, so since I’m nearby and up for adventure, I just have to drive it. Being in the area, the decision is made:

Me: Hey, Mercedes!
(calling my ever-watchful, ever-faithful In-Car Voice Assistant)
Merc: Yes, sir?
Me: Take me to Hotel Belvédère!
Merc: Could you repeat the request?
Me: Take me to: HOTEL BELVÉDÈRE!
Merc: Setting the route to Belweder Palace, Warsaw. Me: No, not Warsaw! Not the palace! Hotel Bułelvedere!
(switching to a fake French accent — maybe it’ll help)
Merc: Could you repeat the request?
Me: Hoteleu Bułelvedere!
Merc: Setting the route to Hotel Belweder, Zakopane. Me: No, not Zakopane!
Merc: Could you repeat the request?
Me: Hey, Mercedes?
Merc: Yes, sir?
Me: Screw you!
Merc: Could you repeat the request?
Me: Eh… Okay, Merc, forget it. (thinking how to outsmart it)
Take me to Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, Chrząszczyżewoszyce, Łękołody County. Repeat the address!
Merc: …Hey, Mi_!
Me: Yes?
Merc: Screw you!

3. (GF) Asystent

Kiedy Goldfinger, kolejny Arcywróg Bonda, Jamesa Bonda, który „nie wie, z kim tańczy”, przemierzał Szwajcarię swoim Rolls-Roycem, za Asystenta w Drodze miał jedynie Oddjoba — pana o aparycji budowlanego młota. Ten nasz… jego uroczy Oddi „Kafar” posiadał kilka bardzo przydatnych w podróży umiejętności.

Czarny pas w karate, a także — tak na wszelki wypadek — znał taekwondo i hapkido. Rzucał, ze śmiertelną precyzją, melonikiem (taka stara czapka z daszkiem), gustownie obszytym ostrzem jak brzytwa ostrym. Co nikogo nie dziwi — i ja to szanuję — był również wykwalifikowanym łucznikiem.

A oprócz „ostatecznej i bezlitosnej eliminacji drogowych przeszkód”, czyli tych, którzy mogli sprawiać kłopoty na szlaku wytyczonym przez Goldfingera, Oddjob był także strażnikiem, szoferem i służącym. A żeby dopełnić perfekcji — ponieważ miał wadę wymowy — mówił mało i nie odzywał się nieproszony. No, Asystent idealny!

Gdy ja jechałem przez tę samą Szwajcarię, w dużym, wygodnym, przestronnym vanie Mercedesa, z udogodnieniami typu „milion dwieście tysięcy nastrojowych podświetleń kabiny na każdą okazję” (jak mogłem wcześniej bez tego żyć?), również miałem na pokładzie całe stadko Asystentów.

Począwszy od Asystenta Głosowego — który mógł spełnić każde me wypowiedziane na głos życzenie — poprzez Asystenta Parkowania, Pasa Ruchu, Monitorowania Ruchu Poprzecznego, Unikania Kolizji, Włączania Nastrojowej Muzyki, Wykrywania Znaków (z wyłączeniem magicznych i odBoskich), Analizy Ograniczeń Prędkości, po Asystenta Analizy Ilości Krwi w Kofeinie.

Czuwały one cały czas, nigdy się nie męczyły, reagowały błyskawicznie, a kiedy uznały to za stosowne, ba! konieczne nawet(!), samodzielnie mi skręcały, hamowały, głośno piszczały z nerwów i, wyświetlając ostrzegawcze komunikaty gdzie się tylko dało, wibrowały, że aż autem bujało. Cholerni Asystenci Co Wtrącają się Wszędzi!

Cóż za koincydencja! Bo Bond, niezmordowanie, z lekko ironicznym uśmiechem przypominającym mi Kaczora D. (wybacz, James), również podążał przez całą tę „Szwajcarię”.

Śledził wspomnianego kilkunastu asystentów wcześniej Złotopalcego Wroga. Po drodze, pewnie z nudów, trochę się ścigał z Miłośniczką Szybkich Wyprzedzeń, unikał zabicia od kuli Zabójcy w Spódnicy, podziwiał widoki i ogólnie — dobrze się bawiąc — śmiało śmigał przed siebie.

A na pokładzie swego wiernego Astona DB5 również i on miał cały zestaw Asystentów. No, musowo! To Agent jest, jak handlowiec, działający w terenie, dlatego musi dysponować całą gamą użytecznych dodatków. Swego wroga, zdolnego zachwiać planetą poprzez przemieszczanie ciężkiego złota i gromadzenie go w jednym miejscu, człowieka bez skrupułów, za to z Rolls-Roycem, śledził dzięki Asystentowi Śledzenia.

Na doskonale precyzyjnym radarze pokładowym z aktualnymi mapami mógł obserwować przemieszczanie się tego Goldfingersa Nikczemniksa o lepkich palcach!

Miał też Asystenta Pasa Ruchu i kiedy ktoś go chciał z tego pasa jego ruchu zepchnąć — asystent wysuwał z koła pomocny przecinako-blender i poprzez pocięcie opon oraz lekkie zblendowanie karoserii agresora, utrzymywał Bonda w linii pościgowej, w dalszym ciągu jego pasa ruchu.

Był też Asystent Unikania Kolizji, który — kiedy wykrył pojazdy poruszające się na kursie kolizyjnym — potrafił zmienić trajektorię ich ruchu poprzez zasłonę dymną, zwilżenie nawierzchni odrobiną oleju lub, zwyczajnie, elegancko wyhamować je przy pomocy poręcznego zestawu działek pokładowych. Pan Gatling byłby zachwycony!

Aby nie tracić ani sekundy — a jak wiadomo, Bond walczy o najwyższe stawki i tu nie ma miejsca na błędy — ma też Asystenta Wysadzania Delikwenta.

Nie, nie! Nie chodzi o granat! Otóż, bez zatrzymywania się, magicznym czerwonym przyciskiem może wysadzić pasażera, razem z fotelem, przez dach.

Ścigali się oni — Goldi and Bondi (sam widziałem na ekranie!) — zażywając czystego alpejskiego powietrza, a przy okazji walcząc o ład gospodarczy i ceny złota na świecie, w okolicach Hotelu Belvédère — na trasie przełęczy Furka.

W 1882 roku jeden młody, lecz „wysoko mierzący” hotelarz zdecydował się wybudować hotel ten… powyższy, na wysokości 2429 m. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ wtedy nigdzie indziej nie można było jechać tak blisko granicy wiecznego śniegu, tuż obok Lodowca Rodanu, oraz zamieszkać w przytulnym pokoju z widokiem na szczyty Alp.

Przy okazji, w gratisie, otrzymywano przełęcz Furka, którą się tam dojeżdżało. Była ona pełna licznych zakrętów, zjazdów i podjazdów i potrafiła podnieść ciśnienie podróżującym nią samobójcom do poziomów obserwowanych tylko w głębokich oceanicznych odwiertach naftowych.

W ciągu kolejnych dekad hotel Belvédère stał się cooltowym miejscem noclegowym, podbijając serca fanów motoryzacji, widoków, zegarków oraz sera. Bonda? Jeszcze nie.

Ale wszystko, co piękne, kiedyś się kończy, i sytuacja hotelu zaczęła się pogarszać już w latach 60-tych. Lodowiec, który był największą atrakcją tego miejsca (najbardziej grota o długości 90 metrów, która pozwalała zajrzeć do wnętrza lodowca), z roku na rok oddalał się o kolejne centymetry.

W związku z ociepleniem klimatu, przez ostatnie 100 lat, czoło Lodowca Rodanu cofnęło się o ponad 1,5 kilometra od hotelu, a ostatnio traci 10 cm dziennie! W 2000 roku wbito ostatni gwóźdź do tej trumny — wybudowano nowy tunel, który omija tę trasę.

Gwar w holach Belvédèru cichł. Huczne imprezy przeradzały się w kameralne „pokojówki”, a pokojówki coraz częściej nie miały co robić. Pokoje, zamiast światłem, zaczęły świecić pustką.

W końcu, w 2015 roku, drzwi do hotelu zostały zamknięte na zawsze.

Ale, ale! Hotel jeszcze stoi, trasa jest przepiękna i pełna wyzwań, więc skoro jestem w pobliżu i jestem skory do przygód, to mus mi tę trasę pokonać. Ponieważ jestem w okolicy, to decyzja zostaje podjęta:

Mi_: Hej, Mercedes!

(wzywam swego wiernego i zawsze czujnego Asystenta Głosowego Wsamochodowego).

Merc: Tak, proszę?

Mi_: Prowadź mnie do Hotel Belweder!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Prowadź do: HOTEL BELWEDER!

Merc: Wytyczam trasę do Belweder, Warszawa.

Mi_: Nie, nie Warszawa, pałac Belweder, hotel Bułelvedere! (zmieniłem akcent na pseudofrancuski, może to pomoże).

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Hołtelue Bułelvedere!

Merc: Wytyczam trasę, Hotel Belweder, Zakopane.

Mi_: Nie, nie Zakopane!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Hej, Mercedes?

Merc: Tak, proszę?

Mi_: Wal się!

Merc: Czy możesz powtórzyć pytanie?

Mi_: Eh… Dobra, Merc, nie było tematu. (myślę, jak by go tu podejść). Prowadź do Grzegorza Brzęczyszczykiewicza, Chrząszczyżewoszyce, powiat Łękołody, powtórz adres!

Merc: …Hej, Mi_!

Mi_: Tak, proszę?

Merc: Wal się!

4. (TB) Agent 8.0.0

Today, for the very first time in my life — because You Only Live Twice — I refueled my vehicle at the outrageous price of 8!


E I G H T Z L O T Y S P E R L I T E R!


I was forced to! Forecasts? None. Tank? Empty. And there was only one lonely highway gas station on my event horizon — one you couldn’t spot with the naked eye — and this place, from its position of power and circumstance, doesn’t do negotiations. At the sight of that killer price, I was about to have a heart attack.

But then I pulled myself together! — This is No Time to Die, buddy! — I told myself. — Because if Die Another Day

— and Tomorrow Never Dies — then hey, guess what? I’ve got some time left on this ride.

I checked whether I was perhaps The Man with the Golden Gun… Pump — nope, definitely not. Shaken, I whipped out my License to Kill and went to ask (politely, at first) whether this fuel, so recklessly pumped from the Instributor, wasn’t laced with some price-hiking elixir, like an ĄĘ Martini with Koniak Le France. Because I’m tuned to detect that sort of thing, like any decent Professor, Master, and Doctor No — just plain NO!

The World is Not Enough for me and prices like these!
The bored cashier gave me a look of pure pity and said: — Live and Let Die, my good man. Let go of your illusions about discounts or credit. So what if Diamonds Are Forever, when you don’t have enough of ‘em to fill up your ride. Ehh… To be Bond, James Bond, one day… Because obviously, J.B. In Her Majesty’s Secret Service never had to deal with this crap. Whoever sips cocktails at Casino Royale, nibbling on a tiny Octopussy, doesn’t count the price per liter back at the pump. For a sobering moment, I decided to grab a coffee. Remember — Never Say Never when you’ve got a chance to deliver caffeine to your caffeine-deprived system!

I sat next to some guy (I swear I know him from somewhere!) with a dumb grin, knocking back what was probably his umpteenth vodka-with-herring combo — judging by his look. He’d probably refueled earlier, too. Yeah… He looked like some stray Moonraker!

That was my small Quantum of Solace in this desperate situation, my Skyfall from the station down to the cold, hard pavement when, at payment time, my credit card started wailing in despair — right before it flatlined on me altogether. Now that we know all these repercussions tied to fuel are basically standard Greetings From Russia with Love, I’ve got a plan!

As soon as this guy next to me sobers up, I’ll make him cooperate — enlist his skills, force his hand, because I’ll need some clever Goldfingers and a sharp GoldenEye!
Classified! Burn After Reading!

I’m placing this intel For Your Eyes Only! What follows: In the joint operation of two agents caught on camera (one — ex-intelligence; the other — not-yet-real-estate), as payback for our shared wounds and in an effort to save the world, we will both — because two guys like us three? There’s not a single one! — head for the Very Near East, launching Operation Thunderball in search of cheap gas and black-belt gas installation masters for electric cars!

4. (TB) Agent 8.0.0

Dzisiaj po raz pierwszy w życiu, a Żyje się tylko dwa razy, zatankowałem swój pojazd za 8!

O-S-I-E-M-Q-R-W-A-Z-Ł!

Zmuszony byłem! Przewidywania brakiem, pustym bakiem oraz jedną jedyną przyautostradową stacją benzynową w horyzoncie zdarzeń, że okiem nie zmierzysz, która z pozycji siły i okoliczności cen nie negocjuje.

Na ten Zabójczy widok już miałem dostać zawału, gdy nagle postanowiłem jednak wziąć się w garść!

— Nie czas umierać, chłopaku! — powiedziałem do siebie — bo skoro Śmierć nadejdzie jutro, z tym że Jutro nie umiera nigdy, to luz, wychodzi na to, że chwilę jeszcze będę żył.

Sprawdziłem, czy nie jestem aby Człowiek ze złotym pistoletem od dystrybutora. Gdy okazało się, że jednak nie, wstrząśnięty wyjąłem swoją Licencję na zabijanie i poszedłem dopytać (wstępnie po dobroci), czy może ten towar, tak pochopnie szlauchem tankowany z instrybutora, nie jest zmieszany z jakimś dającym dodatkowego cenowego kopa eliksirem typu ĄĘ Martini with Koniak Le France. Gdyż jestem na to nastawiony, jak niejeden Profesor, Magister i Doktor No — po prostu NO NIE!

— Świat to za mało dla mnie i takich cen!

Znudzony sprzedawca spojrzał na mnie z politowaniem i tak do mnie rzekł:

— Ty, szanowny panie, Żyj i pozwól umrzeć swym złudzeniom co do rabatu tudzież kredytu na zakup. Cóż z tego, że Diamenty są wieczne, skoro ich, szefie, nie masz tyle, żeby zatankować do pełna swój wóz.

Ech… mieć kiedyś tak jak Bond, James Bond, bo to chyba jasne, że J.B. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości miał wylane na takie tematy. Kto pija drinki w Casino Royale, przegryzając Ośmiorniczkę, ten paliw w litrozłotówkach nie liczy.

Na otrzeźwienie postanowiłem napić się kawy. Pamiętaj — Nigdy nie mów Nigdy, gdy masz okazję dostarczyć kofeinę do swojego systemu kofeinonośnego!

Dosiadłem się więc do jakiegoś kolesia (ja go na pewno skądś znam!) z głupkowatym uśmiechem, który tu wykańczał naście chyba — sądząc po jego wyglądzie — wódkę ze śledziem.

Pewnie też sporo wcześniej tankował. No… wyglądał jak jakiś z księżyca urwany Moonraker!

Była to dla mnie mała Quantum of Solace — Odrobina Pocieszenia w tej rozpaczliwej sytuacji, Skyfall — sPodniebnego Upadku ze stacji wprost na bruk, kiedy przy płatności moja karta kredytowa zaczęła zawodzić w rozpaczy, a na koniec… zawodzić oczekiwania.

Teraz, gdy już wiemy, że te wszystkie reperkusje związane z paliwami są to typowe Pozdrowienia z Rosji, mam plan!

Jak tylko wytrzeźwieje ten typ obok w musze, to go zmuszę

i współpracę na nim wymuszę, gdyż potrzebne mi będą

sprytne Goldfingery i bystre GoldenEye.

Tajne! Spalić przed przeczytaniem!

Umieszczam tę informację Tylko dla Twoich oczu! Co następuje:

W ramach kooperacji ustrzelonych na zdjęciu Agentów (byłego — wywiadu

i niedoszłego — nieruchomości), odwetu za krzywdy oraz dla ratowania świata, udamy się obaj — co takich trzech jak nas dwóch to nie ma ani jednego — z akcją na bardzo bliski Wschód, zaczynając Operację Piorun, w poszukiwaniu taniego gazu i macherów od samochodowych instalacji gazowych do elektryków!

5. (YOLT) You Only Drink Twice

Before Bond exited the ultra-modern San-a Osato skyscraper with stolen documents of significant (if not international) importance, he had to make a few intriguing observations at a rather (and somewhat minimally) unconventional venue: a sumo wrestling tournament.

There, watching with admiration at the men who were easier to leap over than to circumvent (and overeat), he met a lovely and charming Japanese woman, though I can’t quite recall if she was wearing flip-flops.

Akiko „Aki” Wakabayashi, to be precise, possessed not only remarkable connections, beauty, and a sharp mind but also equipment that, when I last saw it at some auction, reminded me of everything I’m currently producing.

This equipment, worth between 850k and a million bucks now, is the Toyota 2000GT.

Before Bond dove in 1967, brushing his hair against its roof, they showcased this beautiful Toyota — somewhere around ’65 — at the Tokyo Motor Show, and it looked stunning.

Back then, Bond, James Bond, was immensely popular in Japan, so Toyota was more than eager to assist in the making of You Only Live Twice, in which they tried, albeit slightly, to bring the challenging life of Her Majesty’s Agent closer to the average sushi consumer.

To that end, they provided a model (or models) of the 2000GT, and it fit 007 so perfectly that they had to convert it into a convertible because he didn’t quite fit in the coupe with the roof on.

Just in case, they made two versions, as you never know where Ms. Aki might aim it, wandering through the alleys of Japanese towns like Kobe (especially since, unbeknownst to the film, she couldn’t drive).

The Toyota, in which our charming Agent got stuck, was outfitted with gadgets supplied by a small, lesser-known company called Sony(?) — Japanese gizmos.

In 1967, these included: CCTV camera, video recorder, front-license-plate cameras, walkie-talkies, a voice-activated dictaphone, and an audio system.

In a car… in ’67.

Here, having a mild stroke, I shift to around 1989, roughly twenty-some years ahead, to Central Europe, second on the right of the Iron Curtain (looking from the bottom of the map), to a standard electronics store. Because something got thrown in!

— I’d like a stereo Walkman!

— What’s that? We don’t have it!

— Do you have anything?

— A mono record player…

— I’ll take four!

— Do you have „cards”?

Yes, a communist state, like Japan, is a fascinating place… just a bit different.

But, but, Japan also had its “highs.” Like that time when the Japanese army, during a long tour through Eastern Asia, suddenly lost its edge.

They prepared for that war, launched it together, as if they knew what they were doing, but… it seemed that raping the entire female population of Nanking and slaughtering defenseless Filipino villagers didn’t quite translate into real military competence.

The Japanese army, once based on shoguns, swords, and cunning samurai, during World War II was still looking for a way to kill a hundred American marines without losing six hundred of their own soldiers.

How that ended, everyone knows.

Aside from that and a few other foibles, craftsmanship, martial arts, Kobe beef, and Yamazaki whisky… finger-licking good.

When they take something on, learn from their failures, bow respectfully, it turns out excellently.

Expensive, very expensive.

2000 for a bottle of vodka? Soshite ikimashou, sensei!

Therefore, as long as Poland hasn’t become a second Japan yet (though from what I see on labels, it’s only a matter of time), I stay by the Baltic.

I won’t eat a waffle, I’ll buy fries by the piece — maybe two — and just save up for Yamazaki made in Japan!

Maybe a glass, a small glass, or a wee dram at the Coastal Resort Whisky House will suffice.

I like whisky, I don’t need to recognize which peat bog it’s from, at what hour it was gathered, why England lost that match, or what time of year it was, but generally, a glass of good-quality liquor is always welcome.

Some I like, others not so much, and as far as I’m concerned, that’s what it’s all about.

Alright, no more dilly-dallying, cash in hand — I’m in.

I look around, whisky everywhere, from top to bottom, whisky, everywhere bottles or bottles, with exquisite drinks from all over the world!

No, no! Is this a dream? Such places don’t exist. I’m leaving, coming back in…

— Sir! Are you going to stand there making a draft with madness in your eyes for much longer?

— Excuse me, where am I? Is this heaven because nothing is burning me? Did I have an accident? What about my family? What about my car?

Well, the family is strategically on waffles (good thing they only like them with powdered sugar), I’m on the case, running out of time.

With the face of a blasé millionaire who didn’t drive up in a Bentley simply out of laziness, I throw out:

— Yamazaki malt 18 SUNTORY, give me that! I’ve got a few dozen bucks, is that enough?

The bartender with the face of a blasé waiter who only sees such people here:

— At your service, sir, here you go, 90 zł. We don’t accept checks or wedding rings. Only cash, millionaire.

90 zł?! For a bit of booze? Well, yes, yes, it’s a bit much, but… such Japanese standards.

I place it on the table, look, admire, sniff, feel, take pictures. Still unsure whether to drink, pray, or take it with me?

Notebook ready, I’ll jot down impressions, I’ll film!

Instagram is waiting, Facebook is buzzing, Twitter… sorry… X is going wild, and Tik-Tok is frozen.

Then, just a moment later, things happen quite quickly.

My better half (black, slim, petite — Japanese Style) nickname “Wife,” walks in, sees the glass, so she asks — What are you drinking? Is it good? Can I try? — and, without waiting for an answer, grabs it, tilts, tastes, declares “oh, good”… and drinks it all.

5. (YOLT) Pije Się Tylko Dwa Razy

Zanim Bond wyszedł z ultranowoczesnego biurowca San-a Osato z wykradzionymi dokumentami o wadze, mimo że papierowej to międzynarodowej, musiał wcześniej dokonać kilku ciekawych obserwacji w zgoła (bo przepasanej jedynie opaską między nogami) nietypowej lokalizacji, jaką był turniej sumo.

Tam, z podziwem patrząc, na panów, których łatwiej przeskoczyć niż obejść (i objeść), poznał miłą i sympatyczną Japonkę, ale już nie pamiętam czy była w japonkach.

Akiko ‘Aki’ Wakabayashi, bo o niej tu mowa, poza znakomitymi koneksjami, urodą i bystrym umysłem, dysponowała też sprzętem, który, kiedy go ostatnio ujrzałem na jakiejś aukcji, przypomniał mi to wszystko, co tu właśnie produkuję.

Sprzęt ten, wart teraz od 850 tys. do miliona drobnych dolców, to — Toyota 2000GT.

Zanim Bond w 1967 nurkując przycedził grzywką w jej dach, pokazali tę piękna Toyotę — gdzieś w okolicach 65 r. — na Tokio Motor Show i wyglądała obłędnie.

Bond, James Bond był wtedy w Japonii bardzo popularny, dlatego Toyota z wielką chęcią zgodziła się pomóc w realizacji filmu „Żyje się tylko dwa razy”, w którym próbowano, choć odrobinę przybliżyć trudny zawód Agenta Jej Mości przeciętnemu zjadaczowi sushi.

W tym celu dostarczyła na plan model (kę) 2000GT, a ta tak idealnie pasowała do 007, że musieli z niej zrobić kabriolet, bo się w coupé z dachem… nie mieścił.

Na wszelki wypadek zrobili dwie sztuki, nigdy nie wiadomo gdzie pani Aki tym wceluje, błądząc po zaułkach japońskich miasteczek typu Kobe (szczególnie że, czego w filmie nie widać, nie potrafiła prowadzić).

Toyota, w której utknął nasz uroczy Agent, miała na pokładzie, dostarczone przez mały, nieznany szerzej koncernik Sony(?) drobne (bo japońskie) gadżety.

W roku 1967 były to: kamera CCTV, nagrywarka wideo, kamery za przednią tablicą rejestracyjną, krótkofalówki, dyktafon uruchamiany głosem i system audio.

W aucie… w 67 r.

Tu dostając lekkiego udaru, przemieszczam się do roku coś koło 1989, ze dwadzieścia parę lat do przodu, w środkowe regiony Europy Centralnej, drugi na prawo od żelaznej kurtyny (patrząc od dołu mapy), do standardowego sklepu RTV. Bo coś tam rzucili!

— Poproszę walkmana stereo!

— A co to jest? Nie ma!

— A jest coś?

— Gramofon, mono…

— Biorę cztery!

— „Kartki” ma?

Tak, komunistyczne państwo to, jak Japonia, fascynujące miejsce… tylko ciut inaczej.

Ale, ale, jasne, tam w tym Nipponie też mieli swoje „wzloty”. Choćby jak wtedy kiedy armia nippońska, podczas długiego tournée po wschodniej Azji, straciła nagle swój pazur.

Niby się przygotowali do tej wojny, wszczęli ją pospołu, jakby wiedzieli, co robią, ale… wyglądało na to, że zgwałcenie całej żeńskiej populacji Nankinu i rozniesienie na bagnetach bezbronnych filipińskich wieśniaków nie bardzo przekładało się im na prawdziwe kompetencje militarne.

Armia nippońska, dawno temu oparta na siogunach, mieczach i operujących nimi sprytnie samurajach, podczas drugiej wojny wciąż szukała sposobu na zabicie stu amerykańskich marines, tak żeby nie stracić przy tym, z sześciuset własnych żołnierzy.

Jak to się skończyło, każdy wie.

Poza tym i kilkoma innym fo-pa sztuka płatnerska, sztuki walki, sztuki wołowiny z Kobe i wielosztuki Yamazaki whisky… palce lizać.

Jak już się za coś wezmą, wyciągną wnioski z porażek, pognał się w ukłonach, to wychodzi im doskonale.

Drogo, bardzo drogo im to wychodzi.

2000 za flaszkę wódy? Soshite ikimashou, sensei!

Dlatego, póki Polska nie została jeszcze drugą Japonią (choć z tego, co widzę na metkach, to już niedługo), zostaję nad Bałtykiem.

Nie zjem gofra, kupię frytki na sztuki — ze dwie, i akurat zaoszczędzę na Yamazaki made in Japan!

Może na szklankę, szklaneczkę, szklanunię w Nadmorskim Wypoczynkowym Domu Whisky styknie.

Lubię whisky, nie rozpoznam z jakiego torfowiska, o której godzinie zbierane i dlaczego Anglia wtedy przegrała mecz, i jaka to była pora roku, ale ogólnie, szklaneczkę dobrej jakości trunku zawsze chętnie spróbuję.

Jedne mi smakują, a inne nie i jeśli o mnie chodzi, to o to tu chodzi.

Dobra, nie ma co fizolować, kasa przykitrana — wchodzę.

Patrzę, wszędzie whisky, od góry do dołu, whisky, wszędzie butelki albo butelki, z wyśmienitymi trunkami z całego świata!

Nie, Nie! To sen? Nie ma takich miejsc na świecie. Wychodzę, wchodzę jeszcze raz…

— Panie! Długo jeszcze będziesz tak robił przeciąg z obłędem w oczach?

— Przepraszam, gdzie ja jestem? Czy to już raj, bo nic mnie nie piekło? Miałem wypadek? A co z rodziną? Co z moim autem?

Cóż, rodzina strategicznie na gofrach (dobrze, że lubią tylko z cukrem pudrem), jadę z tematem, czasu mało.

Z miną zblazowanego milionera, który tylko dlatego Bentleyem nie podjechał, że mu się nie chciało, rzucam:

— Yamazaki malt 18 SUNTORY daj mię tu! Mam kilka dych, wystarczy?

Barman z miną zblazowanego kelnera, który tylko takich tu widuje:

— Służę uprzejmie, proszę bardzo, 90 zł. Czeków i obrączek ślubnych nie przyjmujemy. Only kasz panie milioner.

90 zł?! Za troszkę wódy? No tak, tak to jest, trochę tego mało, ale cóż… takie Japońskie Standardy.

Stawiam na stoliku, patrzę, podziwiam, wącham, macam, robię zdjęcia. Jeszcze nie wiem, czy pić, czy modlić się, a może zabrać ze sobą?

Notatnik przygotowany, będę spisywał wrażenia, będę filmował!

Instagram czeka, Facebook wrze, Twitter… wróć… X szaleje, a Tik-Tok się zawiesił.

Potem, już po chwili, wydarzenia dzieją się dość szybko.

Wchodzi moja lepsza, mniejsza połowa, (czarna, szczupła, filigranowa — Styl Japoński) ksywa „Żona”, widzi szklankę, więc pyta — A co tam pijesz? Dobre? Można spróbować? — i, nie czekając na odwiedź, bierze, przechyla, próbuje, kwituje „o dobre”… i wypija całość

6. (OHMSS) Agentos

Really, it surprises no one — while sitting in the cinema, plugged into 10-liter jugs of sugary drinks, inhaling kilograms of popcorn from automated conveyor belts, and breathlessly watching Bond, James Bond, smiling with his new Omega, killing dozens of enemies (hence the term “decimate”), without even breaking a sweat. He always has a ticket for any flight, carries cash in suitcases magically pulled from his sleeve, never grows a beard despite shaving once every 6 to 12 years (if at all)? That he, in those impeccable suits, with a sardonic smile, and luck always on his side, kills thugs en masse, never brushes his teeth, yet during close encounters with ladies, they don’t run away screaming to the nearest exit? If they faint, it’s for other reasons.

Or someone like Hunt, that Ethan guy — he’s everywhere, knows everything, speaks multiple languages, runs everywhere he goes, and his tie is always perfectly tied, and his lighter never falls out of his pocket? His buddies are the same. They appear on time, always from nowhere, hack satellites as easily as downing a shot, have a solution for everything (not from Polish doctors!), never make mistakes… and if they do, don’t be misled — it’s a deliberate mistake to keep the action going. They never charge their batteries, always have every necessary cable and signal, don’t eat sandwiches wrapped in greasy paper from home, yet are never hungry?

Sitting in a VIP seat in the Atmos atmosphere, you don’t ponder where they — Bond, Hunt, Killer, or another Mr. Car — get those suits, turtlenecks, and white shirts, always clean and in bulk? Who charges all those gadgets? When do they change their underwear and who starches it? Do they write poetry, what will they leave for posterity, and what do they feed their fish?

You don’t see that in the movie because it’s manipulated on screen! In the movie, there are only selected snippets, only from work. Nicely edited, visually pleasing, breathtaking, and compelling you to buy another portion of tacos, partial shots of the whole! Heck, some scenes are reshot in the studio because the antagonist fell off the roof too quickly, and a good live shot couldn’t be made… But shh, keep it quiet, it’s a secret.

Like in Formula 1, where they only show us the race. The gray reality is omitted and is only visible on Netflix, in a documentary. And at a soccer match? Do you see that guy who stole the show, running in just shorts and breaking a record while being chased by security on the wet grass of the National Stadium? Do they show it? They don’t!

In the movie, the prose of agent life is not shown to avoid inducing horror. Popcorn needs to sell (because only on it is there any profit, when there are 5 people in the cinema since it’s not a megahit and masterpieces like “365 Days” barely grazed an Oscar), budgets must be met, and the prosaic film would last too long, plus there must be room for 1.5 hours of commercials and credits.

A day in the life of an Agent is a bit different than in the movie, especially if you’ve been in the profession as long as Hunt or Bond, and are still going strong. Luckily, practice makes perfect, it’s important not to fall into a rut, and simply: “do what you love, and you’ll never work a day in your life.” Yes, you can keep going until an untimely retirement (early retirement isn’t an option because officially, you don’t exist, and if you do, you’re just an ordinary steelworker), provided you don’t get killed first.

As for women in those close encounters… Yes, it’s worse here, tempting. There’s always some Agent’s Wife, the one who stands behind every man, nagging… and advising, and she generally discourages these close encounters with strange women — gently put (with a wrestling grip around the neck) — and she’s right, who’d want to deal with all those beauties, one is more than enough for everyday life?

And martini, shaken or stirred? Bond summed it up well: “I don’t give a damn, it’s all the same…” beer is fine too.

An agent lives in an apartment block. Yes, yes, what did you think? In a villa or a palace? Let’s be serious, living in an apartment block is not without reason, and moreover, in some inconspicuous city and country. Camouflage and incognito are key, you can’t make it easier for villains to commit crimes!

And in case of a slip-up, it’s easy to move, few furniture, and the mortgage on a palace with a garden doesn’t weigh you down. Okay, let’s leave that, there are more important issues, because: How does an agent’s workday look off the record? How? Simply put — painfully.

Morning comes, and if he manages to get up — at this age and stage, with such work, it’s neither easy nor obvious — that’s already a success. Sometimes uses Uber, but gets dressed in those Tom Ford suits, Crockett & Jones shoes, Omega Seamaster watches from… Omega, and all the other little trinkets. Even if he only wears a turtleneck and leather, it’s still only the best because you have to look good, right? You represent some country after all, and everything will be visible in the cinema, in IMAX 8K.

Here’s the first problem. All this costs a fortune, and an agent’s job on salary, well, the pay might be certain, but you’re competing with privateers, working for governments, so… it’s public sector. Contributions have to be made, it’s all taxed, VAT, PIT, and excise duties. There’s supposed to be a cost reimbursement, but you can’t always get a receipt, especially when you have to suddenly dash across a train roof for that drink. So, where do you get all this style and class, because everyone knows: if you mess up a suit at work, it’s at least 15 grand down the drain?

Well, like salesmen living on commission or foremen working on piecework — you have to go, work hard, track well, and kill fiercely. Then, if you eliminate some powerful enemy once a week, there’s always something left from those astronomical fortunes. The agency turns a blind eye (they know how it is) when you sometimes take your commission from a safe, but without going overboard! On top of that, you shop at a discount, instead of single malt whisky you drink Żubr beer (I’m working) and somehow make it to payday.

Alright, breakfast (triple instant espresso) drunk, kiss-kiss, and you have to drop the kids off at school, and yourself at work. Before the crew gets out “under the hood” of that damn Aston, it obviously takes an eternity (those vehicles aren’t for that!). All the SuvMoms honk at you to the bone. Fact is, it’s not suitable for dropping off at school, let alone buying a cupboard at Ikea. What can you do? This is specialized equipment, a company car, don’t be fussy, grit your teeth and bear it.

Then you hit the Base. An example Miss Moneypenny or another Ms. Krysia gives you mission details, you roll up your sleeves and go at it for 8 hours (chase), fall (parachute), swim (diving), plant (bombs), kill (with anything), think (with your head), reason (with your mind), win (at cards), fall out (of the train), fly (helicopter), sink (submarines), get hit (in the face), return the blow (kick).

Just standard procedures, typical agent work with full compliance with health and safety regulations. Sometimes you have to work longer (paid overtime). You finish, wash your hands, do some shopping on the way, and head home for dinner.

And at home, of course, there’s chaos. Because the clothes are stained with blood again.

“Agent from the goddamn bushes! Be serious for once! Do you even care about My Job? Do you know how much effort it takes to wash out such blood?!! Could you sometimes be MORE CAREFUL!?”

You have to appease the Agent’s Wife a bit because — damn, you forgot — again left the rifle and 4 grenades unchecked in the bedroom on the bed, one rolled under the dresser, friends came over, and one of their kids started playing with it.

What a blast! One could say, they had a blast — just bombastic. At home, like at home, the kids are fighting, the cat sensed an arch-enemy cat again and is hissing. Everything hurts after work, but you still have to vacuum, sort the trash, and the bulletproof glass in the living room cracked, so it’s time to replace it.

Because as a real man says, he’ll replace it, he doesn’t need to be reminded every six months, and it seems the time has just passed.

“Because not only you, Agent from the goddamn bushes, go to work in this house! Who made you dinner today!?!”

And just you try being late for such a dinner! Oh yes! Once there was such a fuss. I think… last year. You wake up somewhere (later it turned out it was Radom… or Budapest) without memory, after a strong blow to the head. Sudden loss of consciousness occurred, kind of normal, but this time — zonk — you regain consciousness and don’t know who you are!

Concussion and temporary memory loss. Well, try calling home that you’ll be late, when you have no phone or don’t remember the number (who remembers numbers now?), heck, you don’t even know that dinner is at 4 PM.

You crawl out of that trunk, all sore, surrounded by masses of strangers. Before you realize where you are, who you are, and why, before you somehow return home barely alive, a few days pass.

And what? Maybe “Hi Dad? How are you, darling? How nice you’re finally home?” Nothing of the sort!

Late as usual, there was a parent-teacher conference, and the teacher was asking, the basement isn’t cleaned, and that another stunt like that, and you’ll stop worrying about your dental condition, because why worry about something you don’t have! Really, who’s seen such a thing, stressing a person like that after such a delegation? And that damn camouflaging. Living in a block? Who the hell came up with that? Neighbors constantly changing, always problems with them.

How come? Well, it’s like this — you come home exhausted in the evening after “working in the steel mill”, and there’s a house party or other gathering next door. Martini already mixed with vodka and with vodka, and vodka waiting. And beer!

You’d just like to relax, have one damn drink with your wife and with percentages! Once(!) and go to sleep peacefully! Is that too much to ask?! No, noise and laughter till late!

Tired, stressed, sometimes you forget that “license to kill” is only at work and out of habit, reflexively… y… never mind! Anyway — neighbors change quite often, but fortunately there’s always some cemetery (or forest) nearby. And that’s just how it is to be some Agent in life, outside the cinema. Yeah, probably a real estate… Agent.

6. (OHMSS) Agentos

Naprawdę nikogo nie dziwi — kiedy tak siedząc w kinie podpięty pod 10 litrowe kubasy ze słodkimi napojami, wciągając kilogramy popcornu z automatycznych podajników taśmowych, i z zapartych tchem patrząc jak Bond, James Bond z uśmiechem i nową Omegą, — że killuje dziesiątki wrogów (stąd nazwa — dziesiątkować), i nawet się przy tym nie spoci? Zawsze ma bilet na dowolny lot, kasę nosi w walizkach wyjętych magicznie z rękawa, nie ma brody, mimo że goli się raz na 6 do 12 lat (a niektórzy z nich nigdy)?

Że On, w tych swoich nienagannych garniturkach, z sardonicznym uśmieszkiem, ze szczęściem co zawsze sprzyja, zbirów hurtem zabija, i nigdy nie myje zębów, a mimo to podczas zbliżenia z damami, one nie uciekają z krzykiem najbliższymi drzwiami? Jeśli padają nieprzytomne to z innych powodów.

Albo taki Hunt, niejaki Itan — jest wszędzie, wie wszystko, włada językami, jak gdzieś idzie, to biegnie, a krawatka zawsze zawiązana nienagannie i zapalniczka mu sama nie wypadnie?

Ichni kumple to samo. Pojawiają się na czas, zawsze i znikąd, hakują satelity łatwo jak wychylenie sety, na wszystko mają receptę (bo nie od Polskich lekarzy!), nigdy się nie mylą… a jeśli się mylą, to nie daj się zmylić — to jest zmyłka i specjalna pomyłka, żeby akacja toczyła się wartko dalej. Baterii nie ładują, zawsze mają każdy potrzebny kabel i zasięg, kanapek w zatłuszczonym papierze przyniesionych z domu nie jedzą, a mimo to nie są głodni?

Siedzisz na VIP fotelu w Atmos atmosferze i nie dumasz skąd oni, taki Bond, Hunt, Killer czy inny Pana Samochodzik biorą te garniaki, golfy i białe koszule, zawsze czyste i w hurcie? Kto ładuje te wszystkie gadżety? Kiedy zmieniają gacie i kto je krochmali, czy piszą poezje, co zostawią potomnym, i kim im karmią rybki?

Tego w filmie nie widać, bo to jest zmanipulowane na ekranie!

W filmie są tylko wybrane urywki, z pracy jedynie. Ładnie poklejone, wizualnie przyjemne w odbiorze, zapierające dech i zmuszające do zakupu kolejnej porcji tacos, częściowe ujęcia z całości!

Ba, niektóre sceny są dokręcone w studio, gdyż antagonista protagonisty za szybko spadł z dachu i się nie udało zrobić dobrego ujęcia live… Jednak, o tym cicho i sza, bo się wyda.

Tak ja w Formule 1, kiedy pokazują nam jedynie wyścig. Szara rzeczywistość jest pominięta i widać ją dopiero w Netflixie, w filmie dokumentalnym. A na meczu piłki nożnej? Widzisz tego gościa co skradł szoł, bo w samych szortach pobił rekord na setkę gdy gonił się z ochroną po mokrej murawie Basenu Narodowego?

Pokazują? Nie pokazują!

W filmie nie pokazuje się agenckiego życia prozy, by nie wzbudzać grozy. Popcorn ma się sprzedać (bo tylko na nim jest jakiś zarobek, kiedy w kinie 5 osób, gdyż to nie megahit i arcydzieł pokroju „365 dni” otarty o Oskara), budżety musi się spinać, i za długo by ten prozaiczny film trwał, a tu jeszcze się musi zmieścić 1,5 godziny reklam i napisów.

Dzień z prozy życia Agenta jest trochę inny niż na filmie, szczególnie jak się jest tyle lat w zawodzie co Hunt czy Bund, i ciągle na chodzie. Spoko, na szczęście praktyka czyni mistrza, ważne nie popaść w rutynę, i zwyczajnie: „rób co, lubisz, a nigdy nie będziesz pracować”. Tak, można to ciągnąć i do niewczesnej emerytury (nie przysługuje ci wczesna, bo oficjalnie nie istniejesz przecież, a jeśli już, to robisz jako zwykły hutnik), jeśli wcześniej nie dasz się zabić.

Co do kobiet w tych zbliżeniach… Tak, tu jest gorzej, kusi. Zawsze jest jednak jakaś Agencka Żona, ta co stoi za plecami każdego faceta i zrzę… i doradza, i raczej te zbliżenia z obcymi babami — łagodnie ujmując (chwytem zapaśniczym za szyję) — odradza.

I ma rację, kto by się tam chciał użerać z tymi wszystkimi pięknościami, jedna na co dzień w zupełności nie wystarczy?

A martini, wstrząśnięte czy zmieszane? Dobrze Bond to spuentował „w dupie to mam, jedna cholera…” piwo też jest dobre.

Agent mieszka w bloku. Tak, tak, a co myślałeś? W willi czy innym pałacu? Bądźmy poważni, w bloku nie bez powodu mieszka, i w dodatku w jakimś nierzucającym się w oczy mieście i kraju.

Kamuflażość i incognitość to podstawa, nie można złoczyńcom ułatwiać złoczyństwa!

I w razie wpadki łatwo się przeprowadzić, mebli mało, a hipoteka na pałac z ogrodem nie uwiera. Dobra, zostawmy to, są ważniejsze zagadnienia, gdyż: Jak wygląda dzień pracy agenta off The record

Jak? Zwyczajnie, że tak to ujmę — do bólu.

Nadchodzi ranek i jak uda mu się wstać — w tym i wieku i stażu, przy takiej pracy to nie jest ani łatwe, ani oczywiste — to już jest pierwszy sukces.

Korzysta czasem z Ubera, ale się ubera, w te garnitury od Toma Forda, buty od Crockett & Jones, omegi Seamastery od… Omegi, i inne wszystkie pierdółki. Nawet jak nosi tylko golf i skórę to i tak tylko najlepsze, bo trzeba wyglądać, c’nie?

Reprezentuje się w końcu jakieś Państwo, no i w kinie będzie wszystko widać, w Imax 8K.

Tu jest pierwszy problem. Wszystko to kosztuje furę hajsu, a robota Agenta na etacie, wiadomo, pensja może i pewna, ale walczysz z prywaciarzami, pracujesz dla rządów więc… budżetówka. Składki trzeba odprowadzać, opodatkowane to wszystko, vaty, pity i akcyzy. Niby jest zwrot kosztów, ale paragon nie zawsze dasz radę wziąć, szczególnie kiedy musisz nagle zaiwaniać po dachu pociągu, za tego drinka. Skąd więc brać na ten cały szyk i klasę, gdyż każdy wie: jak upieprzyć garniak w robocie, to taki za minimum 15 koła papierów?

Cóż, jak u handlowców żyjących z prowizji, czy brygadzistów robiących na akord — musisz iść, przyłożyć się w pracy, dobrze tropić i ostro killować. Wtedy jak jakiegoś jednego czy drugiego potężnego wroga wyeliminujesz, raz w tygodniu to coś tam zawsze skapnie z tych fortun niebotycznych. Agentura przymyka oko (wiedzą jak jest), gdy czasem sobie pobierzesz prowizję sam z sejfu, ale bez szału! Do tego zrobisz zakupy w dyskoncie, zamiast whisky single malt wypijesz żubra beer (I’m working) i jakoś się dociągnie do pierwszego.

Dobra, śniadanie (potrójne rozpuszczalne espresso) wypite, cmok- cmok i trzeba podrzucić dzieci do szkoły, a siebie do roboty.

Zanim się towarzystwo wygramoli „pod budą” z tego cholernego Astona, to oczywiście, schodzi cały wiek (te pojazdy nie są od tego!). Wszystkie SuvMamy obtrąbią cię tam do suchej nitki. Fakt faktem, do odwożenia pod szkołę to się nie nadaje, o kupnie szafki w Ikei nie mówiąc. Co poradzić? To sprzęt jest specjalistyczny, auto służbowe, nie ma co grymasić, zagryźć zęby i jakoś znosić.

Potem wbija się na Bazę. Przykładowa Monypeny czy inna p. Krysia, przekazuje szczegóły misji, podwijasz rękawy i 8 godzin jedziesz (pościg), spadasz (spadochron), płyniesz (nurkując), podkładasz (bomby), killujesz (czym się da), główkujesz (głową), rozkminiasz (rozumem), wygrywasz (w karty), wypadasz (z pociągu), latasz (helikopterem), zatapiasz (okręty podwodne), dostajesz (w ryj), oddajesz (kopa).

Ot, takie tam, standardowe procedury, typowe agenckie robótki z pełnym przestrzeganiem przepisów BHP.

A nieraz i dłużej musisz robić (płatne nadgodziny). Kończysz, myjesz ręce, po drodze zakupy i do domu na obiad.

A na chacie oczywiście chryja. Bo znowu ciuchy usyfione krwią.

— Agent z borzej chaszczy! Bądź RAZ poważny! Przejmujesz się w ogóle Moją Pracą? Wiesz, ile to wysiłku kosztuje sprać taką krew?!! Nie dałoby się czasem być UWAŻNYM bardziej!?

Trzeba trochę udobruchać Agetoską Wife, bo — cholera zapomniałeś — znowu karabinek i 4 granaty nieogarnięte zostały w sypialni na łóżku, jeden się sturlał pod komodę, koleżanki przyszły i dziecko jednej z nich zaczęło się tym bawić.

Był ubaw! Się, można powiedzieć, rozerwały — no bombowo po prostu. W domu, jak to w domu, młodzież się kłóci, kot znowu wyczuł arcywrogiego kota i fuczy. Wszystko cię boli po robocie, a trzeba jeszcze odkurzyć, śmiecie posegregować i pancerna szyba pękła w salonie, więc czas wymienić.

Gdyż jak prawdziwy mężczyzna mówi, że wymieni, to mu co pół roku nie trzeba przypominać, a zdaje się, że właśnie minęło.

— Bo nie tylko ty, Agent z borzej gałęzi, w tym domu chodzisz do pracy! A kto ci zrobił dzisiaj obiad!?!

A weź i się spóźnij, na taki obiad! O właśnie! Raz taka była draka. Bodajże… w zeszłym roku. Budzisz się gdzieś (potem wyszło, że to Radom… albo Budapeszt) bez pamięci, po mocnym strzale w głowę. Nagła utrata przytomności nastąpiła, niby normalne, ale tym razem zonk — przytomniejesz i nie wiesz, kim jesteś!

Wstrząs mózgu i chwilowa utrata pamięci. No weź i zadzwoń do domu, że się spóźnisz, jak ani telefonu nie masz, ani numeru nie pamiętasz (kto teraz pamięta numery?), ba, nawet nie wiesz, że obiad o 16. Wyłazisz z tego bagażnika, cały obolały, wkoło masy ludzi obcych. Zanim dojdziesz do siebie, gdzie jesteś, kim jesteś i po co, nim wrócisz jakoś do domu ledwo żywy, to kilka dni minie.

I co? Może „Cześć tato? Co słychać kochanie? Jak fajnie, że już jesteś?” Nic z tych rzeczy!

Spóźniony jak zwykle, była wywiadówka i pani się pytała, nieposprzątane w piwnicy, i że jeszcze raz taki numer, a przestaniesz się martwić o stan uzębienia, bo po co się martwić czymś, czego się nie ma!

Doprawdy, kto to widział, tak stresować człowieka po takiej delegacji? I jeszcze ten cholerny kamuflażing.

Mieszkanie w bloku? Kto to, kurwa, wymyślił?

Ciągle się sąsiedzi zmieniają, same z nimi problemy.

Jak to tak? Ano jest tak — przychodzisz wieczorem skonany do domu, po „pracy w hucie”, a tam domówka czy inna impreza, za ścianą.

Martini już zmieszane z wódką i z wódką, i do tego wódka czeka.

I piwo!

Chciałoby się po prostu odpocząć, wypić jednego cholernego drinka z żoną i z procentami! Raz(!) i pójść spokojnie spać!

Czy to tak wiele?! To nie, hałas i śmiechy do późna!

Człowiek zmęczony, w stresie, czasem sobie zapomni, że „licens to kill” to jedynie w pracy i z przyzwyczajenia, odruchowo… y… mniejsza! W każdym razie — sąsiedzi się zmienią dość często, ale na szczęście zawsze jakiś cmentarz (lub las) jest niedaleko.

I tak to właśnie jest być jakimś Agentem w live, poza kinem.

Ta, chyba nieruchomosci… Agentem

7. (DAF) Diamonds Are Forever

Diamonds may be forever — and forever a girl’s best friend — but even they need the right setting… sadly. And where better to set them and show them off than in London?
Or should I say… Lądyn?

“No such place as Lądyn! There’s Lądek, Lądek-Zdrój, sure…”
“But I mean London. The city in England.”
“Well then, why didn’t you say so?!”
“I’m saying so. Right now.”
“Well then I have to go and check for myself!”

Yes, there’s a mission. Unexpectedly, not so long ago, a fascinating world opened up before us: of secret passages, sudden descents, dark entrances and quick exits. Where?
In Ląd… I mean, London!
And if we can manage to get there and actually find them — it’s there and it’s now that Aston Martin, celebrating 60 iconic years with James Bond, has unveiled its “House of Q”!

The mission kicks off (easy peasy for a Pole) right after you land in London by tracking down something that vaguely resembles an old-school Polish Ruch newspaper kiosk. Inside it, you need to find the secret entrance — cunningly disguised as an ordinary passageway. And once you somehow make your way in — without, you know, going under — you’ll take a series of hidden passages that eventually lead you to a speakeasy bar… serving Bollinger champagne. No choice. In you go.

These days, the term “speakeasy” usually refers to bars styled after those from Prohibition-era America, evoking that secretive, exclusive vibe, with discreet entrances, moody lighting and atmospheric interiors. Here, surrounded by technical drawings and actual parts from the legendary DB5, you’ll spot sketches, diagrams and blueprints straight from the Aston Martin and EON Productions archives.

Somewhere in there, there’s also Q’s top-secret briefcase, complete with tantalizing clues about Aston Martin’s future models — offering a juicy glimpse into the files for those clever enough to crack the code.

Marco Mattiacci, Global Chief Brand and Commercial Officer at Aston Martin, put it this way: “Aston Martin and James Bond are two British icons, forever linked. We’re thrilled to be celebrating this major 60th anniversary throughout 2024, marking the continuation of the longest and most successful product placement partnership in cinematic history. The House of Q by Aston Martin offers something truly special for our Aston Martin customers, as well as 007 enthusiasts and fans alike.”

You might also notice that every single detail inside “The House of Q” is dripping with Bond references. Other visitors — those lucky enough to find the entrance, that is — will also catch sight of an original Goldfinger script, classic movie posters and some pretty cool on-set photos. And the sound?
Sublime — if you’ve got two ears and know how to use them — thanks to Bowers & Wilkins.

And if you happen to have the kind of currency that keeps up with global trends (hint: not the post-PRL kind), you can also explore the Great Configurator Lab. There, sipping a martini (of course) and working with Aston Martin’s design experts, you’ll spec out your perfect ride — matching it to your tie, handbag or even your cat. Burlington Arcade, founded in 1819, has long been an exclusive discount boutique for luxury brands.

These days, it’s home to 47 specialist brands dealing in watches, jewellery, leather goods, shoes, cashmere, potatoes, ploughs and second-hand clothing — and probably (though no one can prove it) the occasional dodgy diamond from a smuggling job gone wrong.

Trupti Shah, Commercial Director of this fine bargain basement, expressed her excitement: “Burlington Arcade is delighted to be celebrating this milestone year for James Bond and Aston Martin alongside our partners. The continued partnership between our brands is incredibly exciting, and we are honoured to be a part of marking this iconic moment in cinema history.”

“The House of Q by Aston Martin” opened to the public on Thursday, 18 July. And if it’s still there — if Bond hasn’t sent them all to meet the press — don’t miss this exclusive opportunity to escape the post-PRL gloom and plunge headfirst into the world of Bond and Aston Martin, celebrating their unique and enduring legacy.

Don’t believe me?
Check it out yourself. House 12–13, Burlington Arcade, 51 Piccadilly, London W1J 0QJ.

7. (DAF) The House Of Q

Diamenty które są wieczne i wiecznie ulubione przez kobie-

ty, potrzebują odpowiedniej oprawy… niestety. A gdzie lepiej je

oprawią, i wystawią niż w Londynie?

w Lądynie?

„ — Nie ma takiego miasta Lądyn! Jest Lądek, Lądek-

Zdrój, tak…

— Ale Londyn. Miasto w Anglii.

— To co mi pan nic nie mówi?!

— No… mówię właśnie

— To ja muszę iść i sprawdzić!”.

Tak, jest misja. Niespodziewanie, jakiś czas temu otwarł się

przed nami fascynujący świat tajnych przejść, nagłych zejść,

ciemnych wejść i szybkich wyjść. Gdzie?

W Ląd… Londynie!

Jeśli tylko uda się nam dotrzeć i je znaleźć — to właśnie tam

i teraz, świętując 60 lat swojego ikonicznego związku z Jamesem

Bondem — Aston Martin zaprezentował swój „The House of Q”!

Misja, zaraz po wyLondowaniu, zaczyna się (dla Polaka

to betka) od znalezienia czegoś na kształt kiosku „Ruchu”

z prasą, a w nim odszukania tajnego wejścia, które jest zama-

skowanym przejściem. W środku, kiedy jakoś wjedziesz

i nie „zejdziesz” — pójdziesz tajemnym zestawem przejść,

1 https://szosami.com/2024/12/18/the-house-of-q/

42na końcu których odkryjesz „speakeasy bar” serwujący szampa-

na Bollinger…

No, nie ma wyjścia, wchodź.

Dziś termin „speakeasy” często odnosi się do barów stylizo-

wanych na te z okresu prohibicji, które nawiązują do tajemniczej

i ekskluzywnej atmosfery, z dyskretnymi wejściami, nastrojo-

wym oświetleniem i klimatycznym wystrojem wnętrz. Tu, w ba-

rze, otoczony technicznymi rysunkami i częściami z oryginalne-

go DB5 zauważysz szkice, diagramy i schematy z archiwów

Aston Martina i EON Productions.

Gdzieś tu znajduje się też ściśle tajna walizka Q, wraz

ze wskazówkami dotyczącymi przyszłego modelu Aston Martina,

oferując kuszący wgląd w akta dla tych, którzy potrafią je odkryć.

Marco Mattiacci, Globalny Dyrektor Marki i Handlu w Astonie-Martinie, powiedział, że „Aston Martin i James Bond to dwie

brytyjskie ikony, na zawsze ze sobą powiązane. Cieszymy się,

że możemy świętować tę ważną 60. rocznicę przez cały 2024 rok,

zaznaczając kontynuację najdłuższego i najbardziej udanego

product placement w historii kina.

„The House of Q” by Aston Martin oferuje coś bardzo wyjąt-

kowego dla naszej społeczności klientów Aston Martin, oraz en-

tuzjastów i fanów 007”.

Może uda Ci się też zauważyć, że każdy detal w „The House

of Q” jest nasycony motywami Bonda. Inni odwiedzający, którzy

jakimś cudem znajdą wejście, też zobaczą wiszący tu oryginalny

scenariusz „Goldfingera”, plakaty filmowe i całkiem niezłe zdję-

cia z planu. Zachwycający (jak ktoś ma oba uszy i nimi słucha)

dźwięk dostarcza system Bowers & Wilkins.

Goście dysponujący odpowiednią ilością waluty zbliżonej

do światowych trendów, mogą również zwiedzić Laboratorium

Wielkiego Konfiguratora, gdzie popijając martini i współpracu-

jąc z ekspertami projektowymi z Astona Martina, dostosują swój

nowy idealny pojazd do koloru krawatki, torebki czy kota. Bur-

lington Arcade, założona w 1819 roku, od dawna jest ekskluzyw-

nym dyskontem luksusowych marek.

43Aktualnie jest przytułkiem dla 47 marek specjalizujących się

w zegarkach, biżuterii, wyrobach skórzanych, butach, kaszmi-

rze, ziemniakach, pługach i używanej odzieży, i zapewne (cho-

ciaż tego nie udowodniono) lewych diamentów z przemytu.

Trupti Shah, Dyrektor Handlowy tego bidaskontu, wyraziła

swoje podekscytowanie: „Burlington Arcade jest zachwycona,

że wspólnie świętujemy ten jubileuszowy rok dla Jamesa Bonda

i Aston Martina.

Kontynuowane partnerstwo między naszymi markami jest

niezwykle ekscytujące i jesteśmy zaszczyceni, że możemy być

miejscem upamiętniającym ten ikoniczny moment w historii ki-

na”.

„The House of Q by Aston Martin” otwarło się dla publicz-

ności w czwartek, 18 lipca.

Jeśli jeszcze działa, a Bond nie wysłał ich wszystkich

„na spotkanie z prasą” to nie przegap tej ekskluzywnej okazji,

aby się wyrwać z marazmu życia w postPRL, i zanurzyć się

w świecie Bonda i Aston Martina, świętując ich unikalne i trwałe

dziedzictwo.

Nie wierzysz?

Sprawdź. House 12—13, Burlington Arcade, 51 Piccadilly,

Londyn W1J 0QJ


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 40.6
drukowana A5
Kolorowa
za 68.97

Pobierz bezpłatnie