Specjalna dedykacja od autorki:
Książkę tę dedykuję mojemu zmarłemu mężowi Edwardowi, który przez tyle lat towarzyszył mi w doli i niedoli
Maria Kras
Rozdział I: Korzenie mojej rodziny oraz tło historyczne (1901—1926)
Jest rok 1901. Mała miejscowość — Wola Rzędzińska koło Tarnowa. Właśnie tam, w rodzinie Wrońskich, przychodzi na świat syn, któremu dano na imię Franciszek.
Oprócz nowo narodzonego chłopca Wrońscy mają jeszcze 3 córki i 3 synów, a to już duża rodzina, więc nic dziwnego, że ciężko pracują na roli i robią wszystko, aby zapewnić jak najlepszą przyszłość swoim dzieciom. Żyją w czasach, kiedy na świecie i w Polsce dokonuje się wiele zmian i wiele się dzieje, a przede wszystkim rozpoczyna się wiek XX.
Mijają lata, dzieci zdrowo rosną, bardzo czynnie pomagając rodzicom w gospodarstwie. Córki — Weronika, Maria i Rózia głównie pomagają mamie w domu, a synowie — Franciszek, Stanisław i Karol pracują w polu.
W wieku 20 lat Franciszek i Stanisław zgłaszają się na ochotnika do Legionów — do służby wojskowej i wyruszają w szeroki świat. Franciszek odbywa służbę we Lwowie, a potem zatrzymuje się w Nadwórnie — małym mieście powiatowym, pomiędzy Lwowem a Stanisławowem.
W Nadwórnej Franciszek poznaje pewną młodą damę — Ludwikę, z którą na początku połączyły go więzy przyjaźni. Poczuł, że znalazł osobę, która jest jego bratnią duszą, i że będzie to przyjaźń na dobre i złe. Z biegiem czasu przyjaźń przerodziła się w miłość, którą ostatecznie pobłogosławił ksiądz, udzielając sakramentu małżeństwa.
W związku z tym faktem Franciszek nie wrócił już do Woli Rzędzińskiej. Razem z żoną postanawiają pozostać w Nadwórnej i zamieszkać przy ulicy Niedługiej 4. Dni mijają, Franciszek kończy służbę wojskową i podejmuje pracę na dworcu kolejowym w Nadwórnej jako zawiadowca stacji. W tamtych czasach takie stanowisko cieszyło się szacunkiem i uznaniem. Franciszek staje się szanowanym oraz sumiennym pracownikiem, a wśród przyjaciół cieszy się ogromnym zaufaniem.
Rok 1926 jest bardzo radosnym rokiem, wtedy bowiem przychodzi na świat pierwsza córka Franciszka i Ludwiki — Bronisława, która wnosi do rodziny dużo radości, uśmiechu i szczęścia. Cała rodzina Wrońskich żyje bardzo zgodnie, w wielkim szczęściu, ze świadomością, że dobry los im sprzyja. Wykorzystując dobrą passę, Wrońscy decydują się na budowę nowego domu, chcąc zrealizować jedno z głównych swoich marzeń. Z bożą pomocą wybudowali więc bardzo ładny, jak na ówczesne lata, dom z werandą ze szkła, w której od tej pory zawsze królowały kwiaty. Ciesząc się każdą chwilą, każdym dniem i swoim szczęściem, mają wielką radość z urządzania domu, kupowania mebli i innych przedmiotów niezbędnych do codziennego życia.
Rozdział II: Moje narodziny i wczesne dzieciństwo
Mijają lata i nadchodzi rok 1936. To wtedy, 18 września, w Nadwórnej, przy ul. Niedługiej 4, w kolejarskiej rodzinie Franciszka i Ludwiki Wrońskich przychodzi na świat dziewczynka, druga córka, której dano na imię Marysia — to byłam ja. W tamtym czasie miasto Nadwórna to miasto powiatowe, dla zwiedzających bardzo malownicze i pełne uroku. Z Nadwórną sąsiadują Lwów i Stanisławów i oba te miasta utrzymują z nią przyjazne stosunki, co ma duży wpływ na zasobne i ciekawe życie jej mieszkańców. W tym właśnie mieście, w gronie rodzinnym, u boku kochającej mamy i taty oraz starszej ode mnie o 10 lat siostry — Bronisławy rosłam i stawiałam pierwsze kroki. Dom, w którym przeżyłam wiele radości dziecięcych, był bardzo słoneczny, miał duże okna, piękną werandę ze szkła, duży sad wiśniowy oraz niezliczoną ilość różnorodnych kwiatów. Wszystkie te wspaniałości były dziełem rąk moich szlachetnych, kochających się rodziców, którzy nie szczędzili swoich sił oraz poświęcenia dla stworzenia godnego życia córkom oraz sobie.
Jak wspomniałam na wstępie, tatuś był kolejarzem i zajmował stanowisko zawiadowcy stacji, co ówcześnie zasługiwało na szacunek oraz wysokie wynagrodzenie i pozwoliło na dostanie życie oraz wybudowanie domu.
Na chwilę zatrzymam się nad opisaniem mojego miasta, które ja sama niewiele pamiętam, ale dzięki opowiadaniom mojej kochanej mamy oraz rodziny zachowałam w pamięci i wyobraźni jego piękno i piękno okolic.
Otóż miasto otaczały malownicze góry, na szczytach których stały zamki i mury obronne dawnych władców, dołem spokojnie i majestatycznie płynęła rzeka Bystrzyca, w której jak w lustrze odbijało się niejedno oblicze zwiedzających okolicę turystów.
Miasto Nadwórna zaliczane było do kurortów, jako uzdrowisko ze względu na walory zdrowotne. Były tam też zabytki — m.in. zabytkowy kościół, obiekty sportowe (stadion sportowy) oraz dużo małych i dużych sklepów, których właścicielami byli Polacy, jak również Żydzi, którzy mieszkali w naszym mieście. Mimo tych różnic kulturowych oraz narodowościowych (bo oprócz Polaków i Żydów zamieszkiwali tam również Ukraińcy) — wszyscy szanowali się nawzajem i darzyli szacunkiem.
Mijają kolejne lata spokojnego i dostatniego życia mieszkańców mojego rodzinnego miasta. Jednak tak to już jest na tym bożym świecie, że życie nasze jest usłane różami które mają kolce — większe lub mniejsze — i właśnie te kolce zaczęły „kłuć” nasze miasto. Ponieważ wiele rodzin było mieszanych polsko–ukraińskich i odwrotnie, to do pewnego okresu życie mijało spokojnie. Moja gwiazda — pod którą się urodziłam — jest gwiazdą wędrującą, ponieważ nie dane mi było cieszyć się długo szczęśliwym życiem wraz z kochającą się rodziną i moimi rówieśnikami — kuzynkami oraz kuzynami.
Dom nasz był usytuowany równolegle z domem bliskiej rodziny mojej mamy, tak że wiedliśmy szczęśliwe życie wspólnie ze swoimi bliskimi, snując najpiękniejsze plany na przyszłość.
Rozdział III: Losy wojenne
I stało się. Jest rok 1939, do miasta wkrada się niepokój oraz nienawiść. Zaczynają się dni pełne trwogi, która czai się w każdym domu, na każdej ulicy. Konsekwencją tego są masowe morderstwa, szczególnie w rodzinach mieszanych. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w sklepach brakuje żywności oraz innych artykułów niezbędnych do normalnego życia. Wieczory i noce są pełne grozy, po ulicach chodzą pełni nienawiści ludzie, tak że dalszy pobyt w naszym mieście staje się koszmarem. Mając na uwadze dobro i bezpieczeństwo rodziny, rodzice — a szczególnie tatuś — decydują się na wyjazd do Tarnowa, ponieważ tatuś pochodził z tego miasta i cała rodzina tatusia tam zamieszkiwała.
Ta podróż miała być tylko chwilowa — coś na kształt dłuższego urlopu. Zabierając tylko najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy, zostawiając dom umeblowany i zasobny, mając 3 lata wyjeżdżam z rodzicami oraz siostrą do rodziny taty, żeby przeczekać te najgorsze dni grozy. Rodzina mamusi zmuszona była pozostać, bo nie mieli bliskich nigdzie poza granicami naszego miasta. Zarówno oni, jak i my czekaliśmy z nadzieją, że to wszystko się zmieni i my również wrócimy do naszego miłego domu.
Jak już wspomniałam, los nie szczędzi cierpień, a nieszczęścia chodzą parami. Toteż nie dane nam było wrócić do rodzinnego miasta i domu — a wręcz przeciwnie — los zgotował naszej rodzinie najboleśniejszy cios, jaki może spotkać człowieka: wybuchła wojna, granice zostały zamknięte i nie było już powrotu do naszej Nadwórnej, do naszego domu, do naszego sadu i ogrodu pełnego kwiatów mieniących się całą gamą kolorów i zapachów…
Wtedy zaczął się drugi etap życia mojego i mojej rodziny. Osiedlamy się w Woli Rzędzińskiej, 9 km od Tarnowa, w rodzinnej miejscowości mojego tatusia i tam zaczyna się jak gdyby od początku moje życie. Zajmujemy domek dwurodzinny — były to dwa oddzielne mieszkania: w jednym mieszkaliśmy my, w drugim brat tatusia z rodziną.
W tym miejscu pragnę nadmienić, że tatuś miał rodzeństwo — 3 siostry oraz 2 braci i jeden z nich, Stanisław, również przed wojną wyjechał w świat, do Złoczowa. Tam pełnił funkcję żołnierza zawodowego na stanowisku sierżanta, ale przeczuwając niebezpieczeństwo, też postanowił wracać w rodzinne strony. I tak bracia po latach spotykają się w gronie najbliższej rodziny, ciesząc się i mając nadzieję, że być może życie potoczy się szczęśliwie. Snując marzenia o szczęśliwej przyszłości swoich dzieci, tatuś podjął pracę — również jako kolejarz na dworcu w Tarnowie a brat Stanisław rozpoczął pracę w Zakładach Mechanicznych w Tarnowie. Miał jedną córkę i dwóch synów i również marzył o szczęśliwym życiu swoich dzieci.
Tatuś, dzięki temu, że był kolejarzem, kilkakrotnie wyjeżdżał do Nadwórnej i w miarę możliwości przywoził rzeczy z naszego domu, niezbędne do dalszego funkcjonowania. Po zamknięciu granic nasze miasto już było za wschodnią granicą, ale tato, kursując do Nadwórnej, nadal przywoził z naszego domu najpotrzebniejsze rzeczy. Trwało to do momentu, kiedy został schwytany i postawiony pod ścianą na dworcu w Tarnowie. Miał być rozstrzelany przez Niemców, ale Niemcy zrobili sobie „wyliczankę”: do 9 odlicz… Miał szczęście i uszedł z życiem, po czym zaprzestał już tych wędrówek.
Jest rok 1941. Zaczęły się łapanki i wywozy do Niemiec, szczególnie młodzieży. Przeprowadza się wiele obław po domach. Starsze osoby zmuszone są do kopania okopów dla Niemców. Mieszkańcy Tarnowa i okolic budują schrony na wypadek bombardowania.
Mimo tych wszystkich okropności życie normalnie się toczy, mężowie pracują w zakładach, matki wychowują swoje dzieci, rolnicy uprawiają swoją ukochaną ziemię, dzieci chodzą do szkoły, do której i ja zaczęłam uczęszczać, mając 6 lat i znając już podstawy czytania i pisania.
Młodzież przeżywała swoje uniesienia miłosne, spotykając się w alei bzów i kasztanów. Zdawałoby się, że nic nie może zakłócić tej harmonii życia, jednak każdy mieszkaniec czuł jakiś lęk i grozę, która miała nastąpić. W naszej rodzinie nikt nie przeczuwał tego, co los nam przyniesie. W domu panowała zgoda i wzajemna miłość, chociaż była zakłócona przez Niemców, którzy przychodzili i zmuszali mamusię do kopania okopów, a siostra musiała się ukrywać, bo młodzież zabierali do Niemiec — często chowała się pod siennik, który był na łóżku, i zawsze się udawało, że jej nie znaleźli. Siostra miała narzeczonego, który był jedynakiem. Pracował również na kolei i przychodził często do nas i tak zawiązała się nasza przyjaźń wzajemna i sympatia.
Siostra i jej narzeczony mieli wyznaczoną datę ślubu i czynili wstępne przygotowania do zawarcia związku małżeńskiego. Ja, Marysia, rosłam na pociechę Bogu i rodzicom i bawiłam się z kuzynami, a miałam ich czworo. Wymyślaliśmy różne dziecinne zabawy.
Szczególnie imponowała mi zabawa, która polegała na „podróżowaniu” — często „wyjeżdżałam” z walizeczką i „przyjeżdżałam”, nie przeczuwając, że i w życiu późniejszym będę podróżować i często zmieniać miejsce zamieszkania.
Nastał rok 1944. Zdawałoby się: koniec wojny. Niemcy, a raczej ich niedobitki, wycofują się, rezygnując z dalszych działań, ale zostawiając dobitne ślady swojej bytności.
Wtedy zaczął się najtragiczniejszy etap mego życia oraz naszej rodziny, którą to rodzinę za parę chwil stracę w najtragiczniejszy sposób i zostanę sama na tym bożym świecie.
Jest noc 24 sierpnia 1944 r. Jesteśmy spakowani, bo gdy zaczynają wyć syreny, wszyscy idziemy się skryć do schronu, który mieliśmy wykopany, ażeby przeżyć kolejną noc grozy, choć nie było nam już to dane. Ja, ubrana, zasypiam w poprzek łóżka, osłonięta tobołkiem, w którym mieliśmy spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Okna są zasłonięte kocami, bo nie wolno było świecić. Mamy już wychodzić, gdy w tym momencie przychodzi do nas narzeczony mojej siostry Broni, Karol Czerniak, ażeby nas zabrać do swojego schronu, który był solidniejszy.
24 sierpnia są imieniny mojej mamusi, więc tatuś prosi mamę o herbatę i ciasto. Mama podaje herbatę do stołu, który jest usytuowany obok okna, w tym momencie słychać szum — spada bomba na zewnątrz, przed oknem, dom się wali, szyby wylatują z okien, słychać jęk — odłamki bomby trafiają w oczy mojej mamy, która w tym momencie, mając 44 lata, traci wzrok, tatuś zostaje zabity, siostra jest ranna w głowę, a narzeczony siostry dostaje odłamkiem w krtań i po kilku minutach umiera. Ja, śpiąc na łóżku, osłonięta tobołkiem, zostaję wyrzucona siłą tej bomby jak piłka kilka metrów od domu. Leżąc obok ulicy i nie wiedząc, co się wydarzyło, usłyszałam wołanie mamy i krzyk, że nic nie widzi i straciła wzrok. Tak więc w jednej sekundzie zostałam sierotą, bez rodziny, bez domu. Dla rodziny Karola, narzeczonego Broni, jego śmierć również była ogromną tragedią.
W mieszkaniu obok, gdzie mieszkał brat tatusia z rodziną, też ta sama tragedia się rozegrała: stryj też został zabity, jego syn też, jego żona jest ranna w rękę, a nie mając pomocy, umiera. Drugi syn ocalał i córka Nina, tak jak ja, więc można powiedzieć, że cudem wyszliśmy jak gdyby z piekła, prawie bez żadnych ran fizycznych ale za to z niewyobrażalną raną w sercu…
W trakcie całej tej rozgrywającej się tragedii, bardzo pomagali nam sąsiedzi, którzy wydobywali ciała zabitych — Franciszka, Stanisława, Zofii, Tadeusza i Karola Czerniaka — i przenosili je do stodoły państwa Józefczyków. Moją nieprzytomną mamusię i siostrę Bronisławę oraz kuzynkę Ninę jeden z sąsiadów zawozi jak najszybciej wozem konnym do szpitala w Tarnowie.
Inni sąsiedzi od razu zbijają skrzynie, w których potem zabici zostają pochowani: Franciszek i Stanisław razem, Zofia z synem razem, po ciało Karola przyjechali jego rodzice. Został pochowany obok grobowca rodziny Wrońskich.
Zaczyna się moje życie sieroce — zostaję sama, mając 8 lat. Mamusia jest w szpitalu w Tarnowie, gdzie otoczona jest wspaniałą opieka lekarzy i pielęgniarek. Jej stan jest ciężki, ponieważ oprócz tego, że straciła wzrok, miała też wiele innych obrażeń. Wyglądała jak nieruchomy posąg, ponieważ całą głowę oraz tułów miała w gipsie i tylko nos i usta były odsłonięte, aby mogła oddychać i przyjmować pokarm. W pierwszych tygodniach pobytu w szpitalu lekarze nie mówili jej że całkiem straciła wzrok, mając na uwadze jej cierpienie i ból po stracie ukochanych osób — męża i córki… Leżąc w szpitalu rozmyślała, jaki los ją czeka, czy podoła sama wychować córkę będąc niewidomą… Mamusia była osobą bardzo cierpliwą i wierzącą w opatrzność Bożą, tak więc wierzyła że sobie poradzi. Wierzyła również w życzliwość ludzi i faktycznie, po wyjściu ze szpitala, tej życzliwości doświadczała.
W tym czasie, kiedy mamusia leżała w szpitalu, zaopiekowała się mną rodzina mojego świętej pamięci tatusia. Zaczyna się więc wędrówka od cioci do cioci, ale nigdzie nie mogłam być długo, ponieważ wszystkim było bardzo ciężko żyć — mianowicie dlatego że to był praktycznie koniec wojny i wojsko, które opuszczało tę miejscowość, zabierało co tylko było możliwe, a szczególnie bydło, zostawiając jedynie mieszkańców przy życiu. Kilka miesięcy później, a było to w 1945 r., siostry zakonne, które prowadziły ochronkę, zabrały mnie od cioci, tłumacząc, że tam będzie dla mnie lepiej. Chodziłam do szkoły, byłam zdolną uczennicą, ale nieśmiałą i pełną niepokoju, co ze mną będzie. Dobrzy ludzie mnie ubierali, dokarmiali, bo siostrom też było ciężko i wszystkiego brakowało.
Nauczyciele darzyli mnie sympatią, wspierali mnie w różnych troskach i rozterkach życiowych, których już w tak młodym wieku nie było mi brak. Pewnego dnia przyjechała do ochronki moja kochana ciocia Weronka, mówiąc, że zabiera mnie i kuzyna Jurka do siebie, do swoich synów, bo nie mogła pozwolić, aby dziecko jej brata było z dala od rodziny i swoich rówieśników. Ciocia miała 4 synów oraz kuzyna, który ocalał tak jak ja w czasie wybuchu bomby. Warunki były trudne i nieraz brakowało pieniędzy na trzy posiłki dla tak licznej rodziny. Ciocia miała czułe serce i nieprzeciętną osobowość, co pozwoliło jej sprostać wielu przeciwnościom, których nie szczędził los.
Tak mijają dni, tygodnie. Ja chodzę do szkoły, rosnę, bawię się ze swoimi rówieśnikami, jak również ze swoimi kuzynami, z którymi nieraz przysporzyliśmy cioci kłopotów, ale zawsze umieliśmy to naprawić i przyznać się do winy. Często odwiedzałam mamę w szpitalu w Tarnowie, chodząc na piechotę 9 km. Razem z ciocią, która nieraz za przysłowiowy ostatni grosz kupiła coś do jedzenia dla mamusi w szpitalu, a nam — dzieciom chociaż po lizaku. Ponieważ mama oprócz utraty wzorku jest jeszcze poważnie ranna, więc musi leżeć ponad 12 miesięcy. W tym szpitalu po kilku tygodniach umiera moja siostra, która była poważnie ranna i przeszła nieudaną operację głowy. Mając 18 lat, umiera w dniu, w którym razem ze swoim narzeczonym mieli zaplanowany ślub. Siostra moja umiera, leżąc obok mojej mamy, na drugim łóżku, siostry zakonne podają ciało zmarłej, ażeby mamusia pożegnała swoją 18-letnią córkę, która co dzień — leżąc obok — dodawała otuchy mamie na dalsze, jakże już inne życie — bez widoku piękna, które będzie ją otaczać, bez widoku młodszej córki (czyli mnie), którą musi wychowywać i być dla niej wsparciem w trudnych chwilach dzieciństwa oraz w problemach życiowych młodego człowieka, jak również w życiu dorosłym.
Siostra — Brońcia zmarła i została pochowana w grobie, gdzie leży tatuś oraz tatusia brat z rodziną — razem 5 osób, a narzeczony siostry obok, jak wyżej wspominałam.
Życie toczy się swoim torem. Ja w dalszym ciągu jestem u cioci, mamusia jest jeszcze w szpitalu — niewidoma, całkowicie zdana na życzliwość lekarzy i całego personelu. Nadal otaczana jest troskliwą opieką na co dzień i to jej pomaga, bo z ufnością i cierpliwie ufając w opatrzność bożą, przyjmuje to, co przyniósł jej los, zabierając męża i całą rodzinę oraz co najcenniejsze dla człowieka: wzrok. Moment, w którym lekarze oznajmili mamusi, że już nigdy nie będzie widzieć, był dla niej na pewno bardzo tragiczny ale lekarze zrobili to w bardzo delikatny sposób, wspierając ją dobrym słowem, dodając otuchy. Podali jej też zastrzyk na uspokojenie, mamusia zasypia, trwa to kilka godzin. Po przebudzeniu, pogodzona z losem, oddaje swój i mój los w ręce Boga.
Ma chwile załamania i rozterki, mając tę świadomość, że musi wychować córkę dla Boga i dla ludzi. Ale zawsze w takich chwilach przychodziła myśl i pocieszenie, że są przecież dobrzy ludzie, którzy na miarę swoich możliwości — chociażby dobrym słowem — mogą wesprzeć i dodać wiary we własne siły. Pragnę nadmienić, że mamusia była osobą rozsądną, życzliwą dla bliźnich, inteligentną. Przed wojną ukończyła gimnazjum w Nadwórnej, dużo podróżowała — a miała ku temu możliwość, bo tatuś był kolejarzem. Czytała z pasją książki i to zamiłowanie pomagało jej w tak bolesnych chwilach oraz w dalszym życiu w sferze ciemności wraz z małą córką, czyli ze mną. Mamusia, tracąc wzrok, miała 44 lata, więc była jeszcze pełna energii i chęci do życia, któremu nie raz musiała stawiać czoło, żeby przetrwać i nie poddać się złemu losowi oraz przewrotnym ludziom — bo i tacy byli na naszej ciernistej drodze.
Nadszedł dzień, w którym mamusia została wypisana ze szpitala w Tarnowie.
Tak oto zaczyna się kolejny rozdział w moim życiu oraz w życiu niewidomej mamy.
Rozdział IV: Rzeczywistość powojenna
Jest 1945 rok. Przyjeżdżam z ciocią po mamusię i co widzimy: moja najdroższa mama jest w otoczeniu lekarzy, pielęgniarek i życzliwych pacjentów, którzy życzą jej dużo cierpliwości i wytrwałości w życiu, które będzie spowite od tej pory ciemnością — ale tylko tą zewnętrzną (bo nie może podziwiać świata i tego, co ją otacza). Oczyma duszy widzi wszystko i to napawa ją nadzieją na to, że z bożą pomocą oraz z pomocą dobrych i czułych ludzi, wśród których będziemy żyć, podoła wszelkim trudnościom i przeciwnościom, które będą towarzyszyć nam w życiu. Jesteśmy z mamą wśród najbliższej rodziny mojego śp. tatusia w miejscowości Wola Rzędzińska, gdzie los zgotował nam życie pełne niespodzianek, mianowicie dlatego że po tylu przeżyciach było kilkanaście dni słonecznych — dosłownie i w przenośni. Były dni radosne, które napawały otuchą i pozwoliły patrzeć na życie z ufnością w lepsze jutro, które jak w kalejdoskopie przesuwa się i zamienia w różne ciekawe figury.
Ale te dni radosne minęły i zaczyna się jakby nowe życie — szara rzeczywistość.
Mamusia niewidoma i ja, mając aktualnie 10 lat, chwilowo mieszkamy u cioci Weronki, która otacza nas opieką i wspiera dobrym słowem. Natomiast mój ocalony kuzyn Jurek i kuzynka Nina, wyjeżdżają do rodziny ich mamy, do Sokółki. Tak rozchodzą się nasze drogi i dopiero po latach, w roku 1963 spotykamy się we Wrocławiu.
Żyjąc tak wśród swoich, mamusia — pełna jakiejś wewnętrznej siły i wiary w opiekę bożą — podejmuje trud wychowania mnie na wrażliwą i szlachetną osobę i bierze w swoje ręce swój i mój los, czyni starania o otrzymanie zapomogi. Ażeby nie być ciężarem dla rodziny, chodzimy na piechotę 9 km do Tarnowa, załatwiając formalności, które były potrzebne, żeby uzyskać tę zapomogę. Jestem przewodnikiem mamusi — mała niepozorna osóbka, która nieraz zadawała sobie pytanie, dlaczego jej dzieciństwo jest tak smutne… W takich momentach moja kochana mamusia, jak gdyby widząc oczami swojej duszy moje rozterki, oddawała mi swoje serce i wszystko mijało, a życie nasze stawało się przyjemniejsze, z nadzieją na lepsze dni. Ja chodzę do szkoły i w dalszym ciągu mieszkamy u cioci na Woli Rzędzińskiej.
Jest rok 1946. Rodzina mojej mamusi, która pozostała na wschodzie, w moim rodzinnym mieście — Nadwórnej, zostaje wysiedlona ze swoich domów na ziemie zachodnie, więc pociągiem towarowym, w którym przewożono bydło, jadą kilkanaście dni do miejsca swojego dalszego przeznaczenia. Zabierają ze sobą trochę mebli i rzeczy niezbędnych do dalszego funkcjonowania. W czasie tego transportu, już na terenach Polski, podczas postoju, ktoś z tego transportu — mający możliwość wyjścia do miasta — jakimś cudem zdobywa i przynosi gazetę polską, w której są opisane ważniejsze doniesienia polityczne oraz gospodarcze. Przeglądając tę gazetę, ktoś przeczytał informację, że w 1944 r. w Woli Rzędzińskiej wydarzyła się taka tragedia: przed domem, w którym zamieszkiwała rodzina Wrońskich, wybuchła bomba, niszcząc całkowicie cały dom, w którym zginęły 4 osoby, a tylko ocalała Ludwika Wrońska i jej młodsza córka. Ludwika jest niewidoma i teraz przebywa u rodziny w Woli Rzędzińskiej. Słysząc taką informację, mój wujek — a mamusi kuzyn — postanowił, że jak osiedli się na ziemiach zachodnich, sprawdzi wiarygodność tej informacji i jeśli to jest prawda, że tą rodziną jest jego kuzynka ze wschodu, to przyjedzie po nas i zabierze, żeby się nami zaopiekować.
Rodzina mamy osiedla się w Jugowie, ówczesne woj. wrocławskie. W zamian za pozostawione mienie na wschodzie otrzymują dom wraz z polem do uprawiania.
Jest 1947 rok. Przyjeżdża po nas do cioci Weronki wujek i dziękując serdecznie za trud i opiekę nad nami, zabiera mnie i mamusię do tego Jugowa.
Przyjechałyśmy z mamą do rodziny i chwilowo zamieszkałyśmy w jednym pomieszczeniu. Ja uczęszczam do szkoły w Jugowie i równocześnie byłam przewodnikiem mamy, która czyniła starania o rentę inwalidzką. Często jeździłyśmy do Wałbrzycha, żeby komisja lekarska stwierdziła, że mama jest naprawdę niewidoma.
Mijają miesiące, aż wreszcie mama otrzymuje rentę i postanawia poszukać jakiegoś mieszkania dla nas, żeby nie być ciężarem dla rodziny. Mieszkanie udaje nam się otrzymać: jest to domek jednorodzinny, cały do naszej dyspozycji.
Rozdział V: Życie w PRL-u
Jest rok 1950. Mamy mieszkanie, ja chodzę już do 6 klasy szkoły podstawowej w Jugowie. Uczę się dobrze, prowadzę mamę na wywiadówki i mamusia jest dumna z moich ocen i zachowania oraz zadowolona, że mimo swego kalectwa udaje się jej wychowywać córkę na czułą i ambitną osobę. Ja również staram się pomagać mamusi w moim wychowaniu: jestem posłuszna i pilna w nauce, choć czasem bywały dni, że się buntowałam i zazdrościłam swoim rówieśnikom, że mają więcej swobody, a mniej obowiązków.
A jak wyglądał mój dzień? Rano pierwsza zawsze wstawała mamusia, która mimo że była niewidoma, umiała się obsłużyć sama, miała bowiem silnie rozwinięty dotyk, dzięki któremu wszystkie czynności związane z higieną osobistą wykonywała sama. Potrafiła również wykonać w zasadzie wszystkie czynności codzienne, np. obrać ziemniaki, zapalić w piecu kuchennym i wiele innych. Ja musiałam wstawać dość wcześnie, aby zdążyć się ubrać i odprowadzić mamę do bardzo zaprzyjaźnionej rodziny, u której mogła być aż do mojego powrotu ze szkoły. W tej rodzinie miałam bardzo przyjazną koleżankę, z którą chodziłam do jednej klasy, i nieraz mogłam się trochę pobawić u niej i bardzo często jadałyśmy tam z mamą obiad, po czym brałam mamę pod rękę i wracałyśmy do domu.
Nieraz, jeśli niosłyśmy pieniążki, to wstąpiłyśmy do sklepu, żeby zrobić zakupy. Tak mijały dni, tygodnie i miesiące, aż pewnego dnia ktoś zaproponował mamusi, żeby razem ze mną na pewien czas poszła do Domu Starców, który funkcjonował na terenie Jugowa. Mamusia decyduje się na tą propozycję i jesteśmy razem w jednym pokoju, renta mamy zostaje zabrana (tylko parę groszy można było zostawić dla mnie na jakiegoś lizaka — jeśli ktoś wychodził do sklepu — bo nam nie było wolno), wszystkie posiłki były na dzwonek o określonej godzinie.
Gdy wracałam ze szkoły, to nie wolno było po południu nigdzie wychodzić, ani do mnie koleżanki nie mogły przychodzić — mogłam poruszać się tylko po terenie Domu Starców, w gronie starszych i upośledzonych osób, co dla mnie i mamy było koszmarem nie do zniesienia. Była tam pewna siostra zakonna — Jadwiga, która obserwując nasze życie, a szczególnie przygnębienie moje i mamy, postanawia pomóc nam w opuszczeniu tego domu, co po miesiącu nam się udaje.
Niestety, po raz kolejny musimy szukać mieszkania, ponieważ to, w którym mieszkałyśmy zostało zajęte przez innych lokatorów.
To są dni powszednie naszego życia. Pragnę jednak napisać parę zdań o dniach świątecznych i pogodnych, które też miały miejsce w naszej rzeczywistości. A więc niedziela rano — idziemy z mamą do kościoła, żeby pokrzepić duszę i ciało, ufając w opiekę opatrzności bożej, bez której nasze zmagania o przetrwanie każdego dnia byłyby nie do zniesienia. Czasem ktoś ze znajomych lub z rodziny zaprosił nas na obiad, za co byłyśmy bardzo wdzięczne. Po południu szłyśmy ponownie do kościoła na nieszpory, po czym wracałyśmy do domu, natomiast święta takie jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc były dla nas radością, w pewnym sensie, ale najczęściej napawały bólem, że my jesteśmy same, nie mamy najbliższej rodziny. Pragnę nadmienić, że mamusia była wrażliwą osobą: jeśli ktoś z rodziny lub znajomych nie zaprosił nas na święta, to nigdy same nie szłyśmy, pozostając w domu, który otrzymałyśmy z gminy — a był to duży dom przy głównej ulicy w Jugowie. I w związku z tym domem wydarzyła się nam zabawna historia.