Książkę dedykuję wszystkim osobom, które nie do końca potrafią uwierzyć we własne marzenia i w to, że życie na walizkach potrafi nie tylko przynieść niesamowite wspomnienia, ale też prawdziwą miłość.
Wstęp
Zamknij oczy i wyobraź sobie, że nagle znajdujesz się w miejscu, które zawsze było twoim marzeniem. Czyż nie jest cudownie przenieść się tam, gdzie zawsze chcieliśmy? Co czujesz? Szczęście? Serce zaczyna Ci mocniej bić?
Zapewne masz ochotę otwierać i zamykać oczy milion razy, by odwiedzać miejsca stworzone dzięki naszym marzeniom, aby choć na chwilę poczuć spełnienie, oderwać się od ziemi i zacząć fruwać. Tak właśnie było w moim przypadku. Zamknęłam oczy.
Kim jestem? Dziewczyną z małego miasta, ale z wielką wyobraźnią i siłą, by marzenia przekształcać w rzeczywistość, nigdy się nie poddawać, a wszystkie napotkane przeszkody zamieniać w doświadczenia i dzięki temu mocno stąpać po ziemi.
Dlaczego piszę tę książkę? Aby każdy sam mógł zagłębić się w moją historię, która jednocześnie pokaże wam, że nie ma rzeczy niemożliwych i to, w jaki sposób podróże i realizacja wyznaczonych celów budują nasze wnętrze.
Zacznę od dnia, w którym wszystko się zmieniło…
LUTY 2015 — Powroty i decyzje
Mając 22 lata wyleciałam do Anglii, aby znaleźć swoje miejsce. na ziemi. Miejsce, w którym poczuję się szczęśliwa. Faktycznie — byłam, wtedy byłam. Wynajmując dom, będąc w takim wieku, czułam, że staję się w pełni odpowiedzialna za swoje życie i nareszcie będę miała to, o czym marzy przecież każdy: dom, pracę, samochód. Materialne rzeczy, ale przecież nic więcej do szczęścia nie jest potrzebne. Rodzice byli dumni, że ich najmłodsza córka umie radzić sobie sama. Ale szkoda, że tak mało osób wiedziało, że to nie było to, o czym dziewczyna z Bolesławca marzyła. Nikt nigdy nie zapytał się, jakie tak naprawdę ma marzenia. Wiecie jednak dlaczego? Bo sama w głębi serca była tłamszona przez narzucane jej rzeczy, których nie chciała robić, i chyba nie do końca wiedziała, że może spełniać swoje marzenia. Bała się sprzeciwu i pójścia w drugą stronę, tą, która może okazać się drogą bez nikogo. Ale wiecie co? Zaryzykowała! Powiedziała „dość!” i po 3 latach budowania sztucznych marzeń spakowała walizkę i ruszyła w drogę. W miejsce, o którym marzyła zawsze, zamykając oczy.
Tak, mówię o Stanach Zjednoczonych. Szkoda tylko, że przed samym wyjazdem jej świat zatrzymał się przez chwilę w miejscu.
CZERWIEC 2015 — Czasami warto się zatrzymać
Śmierć ojca, osoby, bez której nie byłabym teraz w stanie napisać tej książki, ktoś, kto po prostu dał mi życie. Pamiętam ten dzień, tak jakby to było wczoraj.
Jechałam do Warszawy, po wizę. Chciałam tak bardzo być wtedy szczęśliwa, ale jednak los napisał inny scenariusz tego dnia. Pamiętam wewnętrzny płacz, rozgoryczenie i smutek.
Dokładnie wtedy dowiedziałam się, że zmarł mi tato. Wszystko miało miejsce w autobusie bo przecież jechałam do ambasady. Wyobraźcie sobie reakcję obcych ludzi. Ktoś słucha muzyki, prowadzi rozmowę telefoniczną, a nagle ktoś inny zaczyna płakać. W takich sytuacjach ciężko cokolwiek zrobić. Nie wiadomo, jak się zachować, tym bardziej jeżeli chodzi o nieznane nam osoby. Nie potrzebowałam pomocy od nikogo. Życie nauczyło mnie rozwiązywać problemy samodzielnie.
Pozwoliłam sobie jedynie tylko na chwilę płaczu. Musiałam być wtedy silna. Czekała mnie ważna rozmowa w ambasadzie amerykańskiej, więc na tym skupiłam swoje myśli, co naprawdę mi pomogło. Nikt nie był łaskawy tego dnia. Wizy nie dostałam. Problemy w systemie, więc każde spotkanie wizowe było anulowane, o czym ja oczywiście nie zostałam poinformowana. Uwierzcie, miałam w sobie tyle emocji, że gdyby ktoś dał mi karabin, to nie zawahałabym się go użyć.
Jednak pomimo przeszkód, jakie przyniosło mi życie, nie poddałam się, a na kolejne spotkanie wizowe umówiłam się tydzień przed wylotem. Chciałam najpierw w spokoju pochować ojca. Zatrzymać się choć na chwilę i odpocząć.
Minęło trochę czasu i wszystko zaczęło układać się na nowo. Poleciałam na drugi koniec świata, aby realizować marzenia, a co najważniejsze, wyleciałam tam po to, aby być po prostu szczęśliwą osobą. Taką, jaką nie byłam przez wiele lat.
Witaj, Ameryko, moja przyjaciółko
Pamiętam swoją pierwszą decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Osobą, która dowiedziała się jako pierwsza o moim podstępnym planie, była moja mama. To ona w tamtych chwilach wspierała mnie najbardziej i wierzyła w realizację moich planów, bo kto jak nie mama rozumie nas najlepiej. Cała organizacja była zaskakująco szybka. Moją pierwszą i jedyną rozmowę internetową z potencjalną wtedy rodzinką miałam zaledwie parę dni od wypełnienia aplikacji, a miesiąc później siedziałam już w samolocie. Wspominam tę całą konwersację dość zabawnie, bo nie dość, że trwała zaledwie dziesięć minut, to już od samego początku wiedziałam, że do nich lecę. Nie zadzwoniliśmy drugi raz do siebie. Oni zdecydowali się na mnie, a ja na nich. Raz-dwa, a ja już miałam spakowane walizki i byłam w drodze na lotnisko.
Świat również szybko dowiedział się, że lecę do Ameryki, bo oczywiście musiałam pochwalić się na znanym nam portalu społecznościowym i wykrzyczeć swoją niesamowicie wielką radość. Najzabawniejsze z tej całej historii było to, że przyjaciele zaczęli zadawać mi pytanie: „Ale to gdzie dokładnie lecisz?” Odpowiadałam: „No, jak to gdzie? Do Ameryki!” Przyznam się, że ja nawet nie wiedziałam, gdzie znajduje się stan, w którym zamierzałam spędzić cały rok. Wstyd!
Podsumowując moją organizację, jak już sami zauważyliście, początki mojej podróży wskazywały na zwariowany rok pełen przygód. Pamiętam mój ostatni wieczór w rodzinnym mieście, ostatnie słowa na do widzenia i to podekscytowanie, które towarzyszyło mi chyba przez większość czasu spędzonego w Stanach. Czy było mi ciężko opuścić rodzinę i przyjaciół? Sama do końca nie wiem, co czułam w tamtym momencie, dlatego że radość i szczęście górowały chyba nad wszystkimi emocjami w moim sercu. Odliczałam godziny i nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę świat, który zawsze widziałam tylko na ekranie telewizora. I stało się! 6 lipca, zupełnie sama, ruszyłam w podróż, która patrząc przez pryzmat czasu, stała się najpiękniejszą drogą, jaką mogłam wybrać w swoim życiu.
Jak to wszystko się zaczęło i jak udało mi się tam wylecieć?
Zaczęło się od tego, że nie mogłam przestać myśleć o Nowym Jorku, o tym, że tylu ludzi tam podróżuje, więc dlaczego mnie miałoby się nie udać? Na pewno wielu z was miało podobnie, prawda? Siła mojej podświadomości i wiara w to, że uda mi się samej tam wylecieć, sprawiły, że postawiłam wszystko na jedną kartę. Ostatnie pieniądze, jakie miałam, wydałam na wizę i wszystkie formalności związane z wyjazdem. I udało się! Spełniłam swoje największe marzenie i wylądowałam na lotnisku JFK w Nowym Jorku. Uczucie, jakie towarzyszyło mi w tamtym momencie, oscylowało pomiędzy szczęściem i przerażeniem, bo byłam tam zupełnie sama, bez pieniędzy i telefonu. Trzymałam tylko walizkę i czekałam, aż ktoś mnie stamtąd zabierze i pomoże dotrzeć do szkoły na Long Island, gdzie miałam przejść praktyczne i teoretyczne szkolenie na temat zajmowania się dziećmi. Nie zapominajmy, że poleciałam tam jako niania. Poza planem spełniania marzeń obowiązywały mnie zasady, na jakich tam byłam. W zamian za możliwość mieszkania w Stanach, musiałam podpisać umowę z agencją, której treść mówiła o opiece nad amerykańskimi dziećmi. 12 miesięcy, 45 godzin tygodniowo, a w zamian marne grosze, dokładnie 195,75 dolarów. Ale nie martwcie się, miałam co jeść i gdzie mieszkać, bo na tym polegał cały sens tego programu. Wszystko za darmo, a w zamian troszczenie się o dzieciaki za takie a nie inne pieniądze. Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo, przecież każdy z was wie, że nie ma w życiu nic za darmo. Wiele sytuacji i doświadczeń w moim wcześniejszym życiu nauczyło mnie tego, że najpierw trzeba dać, żeby móc oczekiwać czegoś w zamian. W tym przypadku było tak samo, ja dawałam dzieciom swój czas i cierpliwość, a one dawały mi możliwość podróżowania i spełniania marzeń, czyli to, po co tam przecież przyleciałam.
LIPIEC 2015 — Mój wielki, wyczekiwany dzień
Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy miałam spotkać się ze swoją amerykańską rodziną. Byłam tak zdenerwowana, że nie umiałam wymówić żadnego słowa. Stres, który mi wtedy towarzyszył, był porównywalny do stresu podczas matury ustnej, kiedy to wchodzisz na salę, mając przed oczami obcych ludzi, którym musisz przedstawić się i na tyle dobrze wypaść, aby twoje 365 dni było tymi wymarzonymi.
Całe szczęście, że ten ogarniający mnie wtedy paraliż trwał krótko i za chwilę wszystko stało się takie, jak sobie wyobrażałam. Do Filadelfii miałam autobus, który zawiózł mnie w miejsce, gdzie czekała na mnie rodzina. Pamiętam mojego gospodarza, który czekał z jakimś zwiędniętym kwiatkiem w doniczce, wraz z poprzednią opiekunką, która jeszcze nie wróciła do swojego kraju. Po krótkim przywitaniu pojechaliśmy na obiad, a potem do domu, bym mogła rozpakować swoje rzeczy i chwilę odpocząć. Mój amerykański pokój był jak z filmu. Wielkie łóżko, garderoba, łazienka, moja osobna kuchnia z cudownym stolikiem, gdzie zawsze mogłam pić poranną kawę. Wiecie co najbardziej wywarło na mnie wrażenie? To, że na ścianach wisiały moje zdjęcia z najbliższymi mi osobami, które zostawiłam w Polsce. Takie gesty obcych ci ludzi cieszą najbardziej.
Przed moim przylotem, pomimo krótkiej internetowej konwersacji, mieliśmy zorganizowane wakacje w Północnej Karolinie na wyspie Bald Head Island. Dziewięć godzin samochodem z obcym mi wtedy jeszcze mężczyzną. Pamiętam, jak puszczał i — co najgorsze — starał się śpiewać utwory Franka Sinatry. To było dziewięć niezapomnianych godzin. Cały spędzony tam tydzień był jak z bajki: piękne plaże, kolacje w drogich restauracjach, wieczorne spacery, domek z basenem. Nie mogło być lepiej. Nie traktowaliśmy tego jak pracę, ale bardziej jak wspólną integrację. Chcieliśmy po prostu poczuć się dobrze w swoim towarzystwie. Po powrocie do ich rodzinnego miasta Rosemont w stanie Pensylwania przyszedł czas na obowiązki. Niestety trzeba było zejść na ziemię. Pomimo trwających wtedy wakacji moje poranne wstawanie stało się rutyną każdego dnia, bez względu na porę roku. Dzieci zawsze tryskały energią od samego rana do późnego wieczoru. Wiele razy zastanawiałam się, skąd one biorą tyle siły. Nigdy nie miały dość, a pora spania była jednym wielkim błaganiem, żeby już zgasiły światło i zamknęły oczy. Zajmowałam się wtedy dwiema dziewczynkami, które należały do grupy tych bardziej rozpieszczonych. Miały wszystko, co chciały, a ich problemy rozwiązywane były poprzez kupowanie nowych zabawek czy ubrań. Amerykańskie wychowanie dzieci nie miało nic wspólnego z tym, w jaki sposób my zostaliśmy wychowani i na jakich zasadach. Każdy tam biegnie za karierą, sławą czy zwiększeniem zer na koncie. Ludzie zapominają o uczuciach, przyjaźni czy wrażliwości. Zobaczcie, ile się słyszy o zdradach czy rozwodach, że matka zostawiła swoje dopiero co narodzone dziecko albo zatrudniła opiekunkę od razu po jego narodzinach bo przecież ważniejsza jest praca niż wychowanie dziecka. Dziwimy się później, że cały ten świat przepełnia zło i nienawiść. Skąd i kiedy takie dziecko ma wykształcić w sobie podstawowe zasady moralności czy nauczyć się okazywać uczucia drugiej osobie, jeżeli przez większość życia wychowuje go obca osoba. No właśnie. Tak jest w Ameryce, nieważne w jakim miejscu się jest, w zimnym Bostonie czy gorącej Kalifornii, wszyscy uczestniczą w gonitwie o lepszy standard życia, gubiąc po drodze najważniejsze elementy życia, takie jak miłość, rodzina czy zdrowie. Wracając do dziewczynek, którymi się opiekowałam, one nigdy nie umiały podziękować czy przeprosić. Ile razy sprawiły przykrość nie tylko mnie, babci czy rodzicom ale również swoim rówieśnikom, z którymi przecież spędzały najwięcej czasu. Pomimo takiego zachowania starałam się nie popadać w stres i wciąż cieszyć się każdą chwilą. Od razu po powrocie z wakacji, którymi rozpoczęłam pracę (brzmi to dość zabawnie, bo kto normalny zaczyna pierwszy dzień pracy od wakacji) postanowiłam pokręcić się po okolicy w poszukiwaniu nowych znajomości, bo byłam tam zupełnie sama. Po paru dniach poznałam Polkę, która była w połowie swojego drugiego roku w Stanach. Spędziła cały ten czas z jedną rodziną i to w tym samym miejscu. Okolica była jej bardzo dobrze znana, więc pomogła mi się zaaklimatyzować. Po pierwszym wspólnie spędzonym dniu postanowiłysmy pojechać do centrum Filadelfii. Wybrałyśmy się tam pociągiem, bo był to najlepszy możliwy środek transportu, gdyż nasze domy znajdowały się praktycznie pod samą stacją. Nikt nie musiał się martwić, gdzie zostawimy samochód i czy w ogóle będzie miejsce parkingowe. Filadelfia sama w sobie była naprawdę interesująca, tym bardziej że wiele miejsc można było skojarzyć z filmów, między innymi „Rocky” który, kręcony był właśnie tam. Słynne Rocky Steps, po których wbiegał sam Sylvester Stallone. Kiedy zna się choćby odrobinę historię miasta, od razu zwiedzanie robi się bardziej fascynujące. Karolina stała się moją bratnią duszą, z którą do tej pory mam bardzo dobry kontakt, i pomimo tego, że mieszka w Warszawie, nasze relacje są bardzo dobre. To niesamowite, ilu cudownych ludzi można poznać na drugim końcu świata. Przez cały mój pobyt wzajemnie się wspierałyśmy i spędzałyśmy razem niemal każdą chwilę. Wypiłyśmy hektolitry wina, a zakwasy na brzuchu pojawiały się prawie cały czas. Poczucie humoru nie opuszczało nas ani na chwilę. Zaplanowałyśmy nawet wspólną podróż w niezwykłe miejsce, ale o tym w dalszej części książki.
Lipiec minął szybciej niż myślałam, a to dlatego, że był czasem zaaklimatyzowania, poznawania okolicy i nauki, aby wszystko obce stało się przyjazne i zrozumiałe.
SIERPIEŃ 2015 — Najdłuższe dwanaście godzin
Kolejny miesiąc rozpoczął nową przygodę. Upalny sierpień pozwalał na spędzanie dni na dworze i łapanie przy okazji promyków słońca. Sami dobrze wiecie, jaki pogoda ma wpływ na nasze samopoczucie i chęci do działania. Jak dla mnie — to jeden z ważniejszych elementów w moim życiu, dlatego zawsze podkreślałam, że kiedyś z pewnością zamieszkam w ciepłych krajach, a wtedy motywacja i samozaparcie będą o wiele większe niż dotychczas. Moja obecna wtedy rodzina często wyjeżdżała, więc korzystałam z dodatkowych wolnych dni i podróżowałam. Pierwszym moim wyjazdem poza stan, w którym się znajdowałam, była dwudniowa wycieczka do Washington DC dokładnie tam, gdzie znajduje się słynny Biały Dom, który osobiście nie wywarł na mnie większego wrażenia. Obstawiony milionem policyjnych radiowozów i bramkami na każdym kroku, które sprawiały, że ciężko było cokolwiek zobaczyć. Cały Washington DC był naprawdę urokliwym miastem: mnóstwo muzeów, z których można było korzystać za darmo, dookoła zielone parki wypełnione skaczącymi wiewiórkami. Jednak nie skradł mojego serca swoim urokiem. Może dlatego, że byłam tam po prostu za krótko. Czy chciałabym tam zamieszkać? Myślę, że jakbym miała wybór, to na pewno zdecydowałabym się na bardziej rozrywkowe miejsce. Pomimo tego, że nocowałam w centrum, nie było za bardzo gdzie wyjść, więc spędziłam dwa wieczory w pobliskim barze. Ostatniej nocy trafiłam na urodziny właściciela lokalu, który gdy tylko dowiedział się, że jestem z Polski, ugościł mnie jak para młoda na polskim weselu, gdzie niczego nie brakuje, a ludzie bawią się do samego rana. Do tej pory zastanawiam się, czy następnego dnia pamiętał o swoim dobrym sercu i hojności. Myślę, że po zobaczeniu ilości spożytych trunków zdał sobie z tego sprawę. Następnego dnia przyszedł czas wyruszyć dalej, bo moja wędrówka nie skończyła się tylko na jednym przystanku. Kolejnym stopem w mojej wyprawie było miejsce, które zawsze chciałam zobaczyć i ocenić, czy naprawdę jest aż tak przereklamowane, jak zawsze mówili mi znajomi. Był to wodospad, Niagara Falls. Ten wyjazd zapamiętałam zdecydowanie najbardziej, ponieważ najpierw musiałam dostać się do Nowego Jorku, a następnie chińskim busem, dwanaście godzin jechać do samej Kanady. Wyobraźcie sobie, że ja i moja znajoma byłyśmy jedynymi osobami mówiącymi w innym języku niż chiński. Nie wiem, ile osób ten autobus w sobie mieścił, ale dla mnie była to jak wycieczka ze stadem zwierząt. Nie, żebym była uprzedzona do tej kultury czy ludzi, ale nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, jak oni mogą rozmawiać w tak dziwnym języku. Załóżmy, że autobus mieścił 70 osób, w tym 68 mówiło w języku chińskim w tym samym czasie. Coś dla ludzi o mocnych nerwach, w innych przypadkach stanowczo odradzam. Teraz przynajmniej już wiecie, dlaczego wspominam ten wyjazd tak a nie inaczej. Jeżeli chodzi o sam wodospad, to od strony amerykańskiej nie zachwycił mnie w żaden sposób, za to po stronie kanadyjskiej zrobił niesamowite wrażenie. Było jeszcze piękniej, niż to sobie wyobrażałam. Idealnie przejrzyste niebo, promienie słońca rozchodzące się na wszystkie strony sprawiały, że widok był tak wyraźny i krystalicznie czysty, że po zrobieniu zdjęcia nie były potrzebne żadne retusze czy filtry. Osobiście jestem miłośniczką natury, więc takie miejsca na ziemi zachwycają mnie bardziej niż wielkie wieżowce czy nowoczesna architektura. Sprawiają, że jestem w stanie wyciszyć całe swoje wnętrze i naładować się pozytywnym nastawieniem na długi czas. Pomimo pobytu że byłam tam krótko, Kanada również miło mnie zaskoczyła. Myślę, że jako miejsce do życia byłoby idealne dla wielu ludzi. Nie dość, że łatwiej się tam dostać, bez posiadania nie wiadomo jakich papierów, w porównaniu do USA, to jest również ładnie, czysto i przyjaźnie. Nigdy nie interesowałam się tamtym zakątkiem świata, a zdecydowanie powinnam. Jestem pewna, że w przyszłości odwiedzę ten kraj jeszcze niejeden raz. Moja kilkudniowa wycieczka kończyła swój bieg, więc zgadnijcie, co musiałam pokonać jeszcze raz? Tak! Dwunastogodzinną drogę powrotną z chińskimi przyjaciółmi. Nie będę wchodziła w szczegóły mojego nastroju po wyjściu z autokaru. Najważniejsze, że wytrwałam i bezpiecznie dotarłam do domu.
WRZESIEŃ 2015 — Nikt nie powiedział, że będzie łatwo
Wraz z upływającymi dniami pojawiły się również problemy.
Nieporozumienia, brak komunikacji sprawiły, że mój amerykański sen zamienił się w ciężki dla mnie czas. Nigdy nie nazwałabym tego koszmarem, bo przecież sama zdecydowałam się na taki krok w moim życiu, który nie musiał przynosić samych dobrych chwil. Wzloty i upadki pojawiają się na każdym kroku w naszym życiu, nieważne, czy dzieje się to w życiu prywatnym czy zawodowym.
Mój host, czyli osoba, u której mieszkałam i którego dziećmi się zajmowałam, zaczął nadużywać mojej dobroci, a ja wystraszona tym całym wielkim światem, bałam się sprzeciwić i bałam się, że ktoś będzie w stanie zniszczyć moje marzenia. Do moich obowiązków należały wszystkie sprawy związane z dziećmi. Inne rzeczy po prostu miały mnie nie interesować. Było tak do momentu, kiedy gospodarz zaczął narzucać mi czynności związane z jego osobą: pranie jego bielizny, zbieranie skarpetek, sprzątanie całego domu (o powierzchni około 400 m2). Na dodatek robił to z poczuciem satysfakcji. Był z zawodu prawnikiem, więc lubił czuć przewagę nad wszystkim, co go otaczało. Jednak nie trwało to zbyt długo, z zaciśniętymi zębami wytrzymałam miesiąc, następnie powiadomiłam agencję i koordynatorkę o zaistniałym problemie. Nie udało się dojść do porozumienia, więc z ulgą w sercu odeszłam od rodziny. Na znalezienie nowego domu miałam zaledwie dwa tygodnie, a czas leciał naprawdę zaskakująco szybko. Moje szanse na pozostanie w Ameryce znikały z minuty na minutę. Stres był tak ogromny, że czasami nie umiałam sobie z nim poradzić. Tygodnie mijały jak pięć minut, a ja ciągle stałam nad przepaścią swoich marzeń. Nie wiedziałam, czy wrócę za chwilę do domu, czy będę kontynuować swoją podróż. Okazało się jednak, że siła wiary i naszej podświadomości może zdziałać cuda. Los tak chciał, że jako jedyna osoba z całego programu dostałam kolejne dwa tygodnie na znalezienie nowego domu, a to dzięki swojej amerykańskiej babci, która udowodniła, że moje marzenia są ważniejsze niż jakiekolwiek reguły czy zasady, że takiej dziewczynie jak ja nie powinno się oddalać od upragnionego celu. Uwierzcie, że był to jeden z najpiękniejszych momentów w moim dotychczasowym życiu. Kiedy to obca ci osoba wychodzi z inicjatywą pomocy i stawia twoje dobro ponad wszystko. Wspaniałe uczucie! Tygodnie mijały, aż nagle udało się! Znalazłam nową rodzinę, z którą mogłam spędzić pozostałe dziewięć miesięcy. Moja radość była niesamowita. Miałam ochotę krzyczeć i skakać wyżej, niż potrafiłam.
Mój wyjazd poza podekscytowaniem wiązał się również z pożegnaniem. Karolina, o której już pisałam, została na miejscu, a ja musiałam ruszyć w dalszą drogę. Jednak czekał nas jeszcze wspólny wyjazd w niesamowite miejsce, więc nasze drogi nie przestały się łączyć. Wiedziałyśmy, że najpiękniejsze jeszcze przed nami.
PAŹDZIERNIK 2015 — Hura! Znalazłam nowy dom
Nadszedł czas przeprowadzki do mojej nowej rodziny, dzięki której mogłam kontynuować swoją amerykańską przygodę. Nie wiem, czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, że mój nowy dom zamieszkiwało siedem osób. Tak, rodzina, do której przyleciałam, składała się z rodziców i piątki zwariowanych dzieci. W dniu mojego przylotu było ich jeszcze czworo, jednak piąte było już drodze. Dokładnie miesiąc później miało przyjść na świat. W tej chwili, kiedy to piszę, jestem już w innym miejscu, ale patrząc przez pryzmat czasu, bywało naprawdę ciężko. Jednak takie momenty budowały we mnie wewnętrzną siłę, bo kto normalny w wieku 25 lat zgadza się na opiekę nad piątką dzieci? Szaleństwo! Przynajmniej mogę być pewna, że moja przyszłościowa rola mamy będzie wzorowa. Każdy dzień przynosił nowe doświadczenia, nowe problemy, ale również nowe, cudowne chwile radości. To niesamowite, kiedy obce wtedy dziecko daje ci tyle radości i potrafi sprawić, że czujesz się wyjątkowo i że nie przez przypadek tam trafiłaś, lecz po to, aby stworzyć rodzinę. Kiedy to noworodek zasypia przy tobie w sekundę, czując twój zapach. Kiedy to dwunastolatka rozmawia z tobą o problemach, a trzylatek, zamiast iść do rodziców, zadaje ci pierwsze ważne dla niego pytania, czując, że jesteś dla niego jak starsza siostra. Nawet nie wiecie, ile emocji kosztuje mnie pisanie tej książki, bo jednak to była „moja rodzina”.
Wellesley, miasto, w którym mieszkała moja nowa rodzina, znajdowało się 17 mil od Bostonu. Bogate, piękne domy, przyjazna okolica i co najważniejsze — bezpieczna. Patrol policji można było spotkać kilkanaście razy dziennie. Nasz dom — jak na amerykańskie standardy — był dość mały, a przecież mieścił w sobie aż 8 osób. Z powodu takiej liczby ludzi, tym bardziej dzieci, nigdy nie udało się go zupełności dokładnie posprzątać i zobaczyć, że choć raz w tym domu może być czysto. Pomimo że sama pomagałam w codziennych czynnościach i raz na dwa tygodnie przychodziły sprzątaczki, to w domu panował zawsze jeden wielki chaos i nieład. Przy piątce dzieci nie jest się w stanie być perfekcyjną panią domu, niestety. Każdy dzień zaczynałam pobudką o 5 rano: miałam pokój w piwnicy, więc słyszałam wszystkie wykonywane ruchy u siebie na dole. Nieważne, czy był to poniedziałek czy sobota, zawsze ktoś musiał mnie obudzić o tak nieludzkiej godzinie i na dodatek w taki sposób. Nikt nie pomyślał wtedy o mnie, że na przykład pracowałam pięć dni w tygodniu, czterdzieści pięć godzin z piątką dzieci i w weekend fajnie by było dać mi pospać przynajmniej do 8. Właśnie w takich momentach zawsze cieszyłam się, że jednak nie posiadam dzieci i że to tylko chwilowe.
Przed przylotem do Bostonu, tak jak wspominałam, wraz z Karoliną wstępnie zaplanowałyśmy wycieczkę, lecz nie do końca wiedziałam, czy na pewno powinnam prosić o wolne od razu po przylocie i czy wypada w ogóle wylecieć, kiedy oni spodziewali się przecież dziecka. Jednak zawsze byłam uczona, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana i tak właśnie postanowiłam zrobić. I wiecie co? Udało się!
Dokładnie 5 listopada wybrałam się w niesamowite miejsce, tym miejscem były Hawaje. Marzyłam o tym od paru lat. Nawet kiedyś, będąc w związku narzeczeńskim, myślałam o pięknej ceremonii ślubnej właśnie tam. Do zmiany nazwiska nie doszło, a ja pomimo tego i tak zrealizowałam swój cel i znalazłam się w bajecznie pięknym miejscu.
LISTOPAD 2015 — Wymarzona oaza spokoju
Bilety na ostatnią chwilę, pakowanie, szybkie zakupy i nagle okazuje się, że ostatnie chwile przed wylotem będą jeszcze bardziej zwariowane, niż myślałam. Dwa dni przed moim wyjazdem nastąpił długo oczekiwany moment dla całej rodziny. Narodziny maleństwa. Rodzice trafili do szpitala, a ja zostałam z czwórką dzieci na 48 godzin. Od tamtej pory jestem w zupełności pewna, że posiadanie czwórki dzieci, a co dopiero piątki, jest ogromnym szaleństwem. Nie wiem, co kieruje ludźmi, że decydują się na tak ogromne poświęcenie całego swojego życia dzieciom. W takim życiu nie ma chwili na przyjemności czy wypady do kosmetyczki, ciągle ktoś musi czuwać nad bezpieczeństwem dzieci. W przypadku mojej rodziny taką osobą byłam ja. Myślę, że spełniałam się w tej roli lepiej niż sami rodzice. Mając taką gromadę diabłów pod swoimi skrzydłami, zdobyłam chyba większe doświadczenie niż co druga matka. Pamiętam tę chwilę jak dziś, kiedy spakowałam czwórkę szatańskich maluchów i pojechaliśmy do szpitala przywitać się z nowym członkiem rodziny. Mina kobiety w recepcji, kiedy zobaczyła mnie z taką liczbą dzieci, była bezcenna. Oczywiście szybko uświadomiłam jej, że jestem tylko opiekunką i nie jestem aż tak szalona, jeżeli chodzi o posiadanie tak dużej rodziny. Maleństwo było przesłodkie, uśmiechało się od ucha do ucha. Czułam, że będzie moim faworytem wśród całej piątki.
Dzień po narodzinach miałam już zarezerwowany samolot na Hawaje, więc pierwsze momenty powrotu całej rodziny do domu odbyły się bez mojej obecności. Lot miałam z Bostonu, z przesiadką w Texasie. Trwał jakieś dziesięć godzin, to jak ze Stanów do Warszawy, a nawet dłużej. Jednak starałam się zapomnieć o zmęczeniu, bo byłam tak zafascynowana tą wyprawą, że nic nie było w stanie zepsuć mi nastroju. Karolina miała lot z Filadelfii z przesiadką w tym samym miejscu co ja, więc spotkałyśmy się na lotnisku w Houston. Po dotarciu na miejsce marzyłyśmy jedynie o prysznicu i chwili spędzonej na hawajskiej plaży wśród palm. Coś pięknego. Znalazłyśmy się w prawdziwym raju, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłyśmy. Hawaje stały się moim numerem jeden i tak zostało do końca mojej przygody w Stanach. Żadne inne miejsce nie zauroczyło mnie z taką samą siłą. Po paru dniach dołączyła do nas nasza znajoma, Ewelina, z którą miałyśmy lot na kolejną, magiczną wyspę, Maui. Tam nasza przygoda nabierała barw. Ewelina była najbardziej zorganizowaną osobą wśród naszej trójki. Każdy dzień miał swój początek i koniec. Gdyby nie ona, nasz wyjazd ograniczyłby się do siedzenia na plaży i picia drinków w kokosach. W tym miejscu powinnam podziękować za tak dobrą organizację. Wypożyczenie auta było najlepszą decyzją, jaką mogłyśmy podjąć. Zwiedziłyśmy mnóstwo pięknych miejsc, dnie zaczynając od pięknych wschodów słońca, kończąc na niesamowitych zachodach. Czas spędzałyśmy aktywnie, dlatego dni zleciały zdecydowanie za szybko. Na naszej liście planu wycieczkowego miałyśmy przejście lasu bambusowego w drodze do malowniczo pięknego wodospadu. Droga nie należała do łatwych. Przez parę godzin, po niezbyt widocznych ścieżkach, w błocie wchodziło się pod górę. Jednak wytrwałość i samozaparcie przyniosły oczekiwany sukces i udało się! Widok był niesamowity, jak cała reszta bajecznych Hawajów. Dziki wodospad, przepiękne krajobrazy i cisza. Cisza, która uspokajała całe wnętrze i napełniała szczęściem. Nic inne nie miało wtedy znaczenia. Byłam dumna, że dałyśmy radę. Zejście okazało się zdecydowanie łatwiejsze ale równie czasochłonne jak wejście. Robiło się ciemno, a turystów ubywało. Las, który w dzień był przepełniony promieniami słońca, zrobił się ciemny i groźny. W pewnym momencie okazało się, że jesteśmy tam zupełnie same. Nic już nie było takie przyjazne jak za dnia, szybkim tempem starałyśmy się dotrzeć na parking, gdzie stał nasz samochód. Kiedy od celu dzieliło nas kilka metrów, nagle usłyszałyśmy głośny ryk. Nie wiedziałam, że potrafię tak szybko biegać. Do tej pory nie wiem, co to było, i chyba wiedzieć nie chcę. Najważniejsze, że dotarłyśmy bezpiecznie do hotelu i wszystko skończyło się szczęśliwie. Rada dla wszystkich: jeżeli widzicie znak NIE SCHODZIĆ PO ZMROKU, nie róbcie tego. Czasami jednak warto posłuchać takiej przestrogi.
Czas leciał szybko, a my napełniałyśmy głowy cudownymi wrażeniami. Powroty z miejsc, które skradły nasze serca, nie należą do przyjemnych. Tym bardziej, jeżeli musisz pożegnać osoby, które obdarowało się sympatią. Karolina po powrocie z wakacji wróciła do Polski, a ja do swojej zwariowanej rodziny. Jednak jestem zdania, że po coś jedno ma swój koniec, aby kolejne miało swój początek, i tego się trzymajmy. Po powrocie do domu listopad przywitał mnie w lodowaty sposób. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak zimno. Przyszedł czas kurtek, czapek i rękawiczek, grudzień czyhał za rogiem, brrr!
GRUDZIEŃ 2015 — Tęsknoty małe i duże
Zima wkraczała wielkimi krokami, a ja nawet nie wiem, kiedy skończyła się jesień. To już kolejny miesiąc, przez który idziecie razem ze mną. Miesiąc, który kojarzy się wszystkim ze Świętami Bożego Narodzenia, z lepieniem bałwana czy rzucaniem się śnieżkami. W tym roku zimowe wieczory przepełniały mnie jednak tęsknotą za domem i rodziną. Nie kojarzyły mi się z ciepłem kominka czy wspólną, malinową herbatą z bliskimi. Nie cieszyły mnie wypełnione po brzegi sklepy ani śpiewające bałwany czy uśmiechające się renifery. Zaczepiający na ulicach święty mikołaj nie śmieszył, a padający śnieg sprawiał, że miałam ochotę zapaść w sen zimowy. Nie czekałam na Wigilię. Zimowy czas nie sprzyjał mi w zupełności. Na dodatek w takich chwilach ciągle maszerowałam sama. Poznawałam ludzi, wiadomo, ale nikt nie był na tyle interesującą osobą, by pojawiły się chęci na dalszą znajomość. Nie żebym była wybredna w tej kwestii, broń Boże, po prostu nie miałam szczęścia poznać kogoś, kto okazałby się moją bratnią duszą. Mijały miesiące, gdy nagle na mojej drodze pojawiła się niesamowicie pozytywna i wrażliwa osoba, którą od pierwszego spotkania obdarowałam sympatią. I powiem wam, że miałam tak tylko dwa razy w swoim życiu. Pierwszy raz był właśnie wtedy, a o drugim opowiem w dalszej części książki. Postacią, o której chciałabym chwilę opowiedzieć, była Basia, niezwykle wesoła i inteligentna osoba. Jej humor pokrywał się z moim, tworząc mieszankę wybuchową, która groziła wielką dawką śmiechu i zakwasami na brzuchu. Pomimo dużej różnicy wieku była moją bratnią duszą. Nigdy nie spodziewałam się, że zaprzyjaźnię się z kimś, kto jest ode mnie młodszy o sześć lat. Zawsze myślałam, że nie będę miała z taką osobą o czym rozmawiać czy po prostu nie znajdziemy niczego, co mogłoby nas połączyć. Jednak myliłam się. Basia okazała się bardziej dojrzała niż moi rówieśnicy czy znane mi starsze osoby. Dogadywałyśmy się pod każdym względem i co najważniejsze, do tej pory utrzymujemy przyjacielskie relację. Od momentu poznania spędzałyśmy razem każdą wolną chwilę. Jednak najczęściej bywały to weekendy, które zawsze stawały się jedyne w swoim rodzaju. Miliony przegadanych tematów czy zwariowanych sytuacji, jak na przykład mój taniec z hydrantem o drugiej w nocy przy piosence Justina Biebera, połączyły nas tak mocno, że nawet odległość nie jest w stanie tego zniszczyć. Kiedy piszę tę książkę, Basia jest już dawno w Polsce. Pomimo tego nasze telefony ciągle dzwonią, a my za każdym razem znajdujemy kolejne nurtujące nas pytania czy tematy do omówienia. Uważam, że nigdy nie powiemy sobie dość, a nasza znajomość pokona każdą dzielącą nas odległość.
Tak jak wspominałam, na samym początku grudnia pierwszy raz szczerze zatęskniłam i chciałam wrócić do domu. Minęło pięć miesięcy, od kiedy ostatni raz widziałam swoją rodzinę. Tęskniłam za mamą, która jest moją najlepszą przyjaciółką, której mogę zwierzyć się z każdego problemu, a ona za każdym razem znajdzie na wszystko rozwiązanie. Jest moją dobrą wróżką. Tęskniłam za dokuczaniem mojej siostry, bratem i jego poczuciem humoru, za każdym z osobna. Tęskniłam za wszystkim, co przypominało mi mój dom. Zazdrościłam wszystkim osobom, które spędzały święta razem z rodziną. Miałam w sobie tyle smutku ile piasku na pustyni. Na szczęście było to chwilowe i wszystko wróciło do porządku dziennego. Święta w Ameryce wyglądają zupełnie inaczej. Nikt nie celebruje tego dnia tak wyjątkowo jak my, Polacy. To my mamy piękne tradycje, które staramy się przekazywać z pokolenia na pokolenie. U nas nie liczą się tylko prezenty pod choinką, ale czas spędzony w gronie najbliższych. Wspólne kolędowanie czy pójście do kościoła jest symbolem radości i tego, że przeżywamy ten dzień również z Bogiem. Obfity stół i dwanaście tradycyjnych potraw są właśnie tym, czego może pozazdrościć nam każdy inny naród. Tutaj wszystko odbywa się dwudziestego piątego grudnia. Dzień rozpoczyna się o poranku, kiedy to każdy członek rodziny, a najbardziej chodzi tu o dzieci, czeka na otwarcie prezentów, które są w milionowych ilościach. Wysypują się spod choinki. Im więcej, tym lepiej. Nieważna jest zawartość, każdy element przeważnie pakowany jest osobno, aby zwiększyć ich ilość. Każdy z rodziny powinien być wtedy w piżamie, bo to nadaje sens całemu wydarzeniu. Otwieranie podarunków, przynajmniej w mojej rodzinie, trwało kilka godzin. W pewnym momencie na podłodze było więcej ozdobnego papieru niż widocznych prezentów. Dzieci skakały z radości, otwierając podarki jeden za drugim. Było ich tak dużo, że w połowie rozpakowywania nie pamiętały już wcześniejszych niespodzianek. Nie cieszyły się z zawartości, lecz z ilości. Pamiętam, jak starałam się znaleźć coś wyjątkowego dla każdego z osobna i przejmowałam się, czy na pewno trafię w sprawy gust i potrzeby. Jednak wszystko poszło się na marne. Dzieciaki nawet nie dostrzegły, że wśród miliardów prezentów jeden był właśnie ode mnie. Wieczorem wybraliśmy się do domu rodzinnego ich babci, gdzie kolacja wyglądała jak szwedzki stół z plastikowymi talerzami i kubkami.
Święta minęły, a ja myślami byłam już na wycieczce do Nowego Jorku, gdzie zamierzałam spędzić Nowy Rok. Ten moment cieszył mnie zdecydowanie bardziej. Nowojorska choinka znana nam z filmu Kevin sam w Nowym Jorku czy miliony światełek na każdym kroku sprawiały, że nie mogłam się już doczekać momentu, aż wreszcie zobaczę to miejsce na własne oczy. Okazało się jeszcze bardziej magiczne, niż mogłam to sobie wyobrazić. Nigdy nie widziałam tylu turystów w jednym miejscu. Jednak pomimo tłumów Nowy Jork nadal był niesamowicie piękny.
STYCZEŃ 2016 — Nowa ja i nowe postanowienia
Z nowym rokiem nowe postanowienia. Co roku ten sam rytuał, lecz tym razem obiecałam sobie, że zrealizuję wszystkie swoje cele. Życie w wielkim świecie nauczyło mnie ogromnej odwagi i tego, że jestem sama odpowiedzialna za swój los. To, czy będę szczęśliwa, zależy wyłącznie od tego, jak pokieruję swoim dalszym życiem i na ile moja waleczność przełoży się na codzienne czynności. Marzyć potrafi każdy z nas, tylko ilu z nas umie tak naprawdę walczyć o swoje marzenia? Zrozumiałam, że fundamentami mojego życia ustanowię tylko silną determinację w działaniu i samorealizację, aby być spełnioną kobietą. Nigdy nie będziemy w stanie podzielić się szczęściem, jeżeli sami nie odnajdziemy go w sobie. To chyba jeden z najważniejszych aspektów naszego życia. Tak naprawdę nigdy nie umiałam zbudować silnej relacji damsko-męskiej, kiedy przychodziło zaangażowanie, pakowałam rzeczy i uciekałam. Uciekałam, bo nie czułam wewnętrznej potrzeby przekazania tego samego, czego oczekiwała ode mnie druga osoba. Wyjazd do Stanów nauczył mnie, że do pełnego szczęścia nie jest mi wcale potrzebny życiowy partner, on tylko zabijał chwilową samotność, z którą przecież też można dać sobie radę. Nauczył mnie również tego, że dopiero kiedy poznam swoje wnętrze i dowiem się, co tak naprawdę sprawi, że zacznę na nowo fruwać, będę mogła podzielić się swoim szczęściem z kimś innym spotkanym na swojej drodze. Kto wie, może właśnie wtedy w moim życiowym scenariuszu pojawi się ktoś, ot tak, przez przypadek, i z taką samą determinacją będzie chciał iść przez resztę chwil razem. Zaczęłam nad sobą pracować, aby odzyskać wewnętrzną siłę i motywację. Pierwszym krokiem było zapisanie się na siłownię, by wyćwiczyć silną wolę. To był strzał w dziesiątkę. Im lepiej czujemy się we własnej skórze, tym odważniej kroczymy przez świat. Drugim krokiem była nauka asertywności, której zawsze mi brakowało, a teraz wyznaczyłam ważne dla mnie granice, których starałam się nie przekraczać i mówić zdecydowane nie. Czułam w sercu, że będzie to najlepszy rok, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Czekało mnie dużo pracy, ale także pięknych chwil. Trzecim krokiem stała się cierpliwość, której zawsze mi brakowało. Wszystko, co działo się w moim życiu, musiało wydarzyć się natychmiast. W innym przypadku rezygnowałam. Jednak wewnętrzne coś mówiło mi, że na najlepsze trzeba poczekać, bo byle co może wziąć każdy. Nauczyłam się dzięki temu ciężko pracować, stanowczo przemierzać drogę i co najważniejsze — cierpliwie czekać.
LUTY 2016 — Mamo! Idę znowu do szkoły
Luty wciąż był sezonem zimowych kurtek i ciepłych czapek z pomponami. Przyszedł też czas na naukę, ponieważ jeśli chciałam ukończyć program, musiałam zrealizować sześć wymaganych kredytów w szkole. Musiałam wybrać miejsce, w którym takie kredyty mogłam zdobyć. Wraz z Basią, postanowiłyśmy zapisać się do Bunker Hill Community College w Bostonie. Zajęcia odbywały się tylko dwa razy: w lutym i w maju. Wiedziałam też, że to ostatnia chwila dla mnie, bo swoją amerykańską podróż będę kończyć w lipcu, więc czasu nie było zbyt dużo. Wszystko odbywało się w weekend, więc nie przeszkadzało mi to w pracy. Była to chyba najlepsza opcja. Dziwnie było znów wrócić do szkoły i zadań domowych, ale jak trzeba, to trzeba. Pamiętam nasze zadanie, które polegało na dodatkowych zajęciach z dziećmi w ramach wolontariatu. Nie byłyśmy zbyt chętne do wykonania tej pracy, więc zaczęłyśmy kombinować, jak ominąć to zadanie, wykonując je na czas. Przyszedł nam do głowy pomysł, który opierał się na małych kłamstewkach. Basia, która mieszkała niedaleko mnie, przyjechała na weekend do mojego miasta. Razem wybrałyśmy się do biblioteki, w której spędzałam czas ze swoimi dziećmi. Znajdowała się tam sala, w której organizowano zajęcia czytania bajek i aktywnego spędzania czasu dla najmłodszych. W tamtym momencie zajęć nie było, więc sala była zupełnie pusta. Usiadłyśmy na miejscu nauczyciela i zrobiłyśmy zdjęcie, na którym widać było, że czytamy opowieści w rolach nauczycieli. Ilustracja trafiła do mojego przyjaciela, który w sprawach Photoshopa był ekspertem. Wkleił siedzące na podłodze dzieci, a zdjęcie przeszło oczekiwane wymagania. Zaliczyłyśmy zadanie wzorowo. Była to chyba jedna z sytuacji, kiedy nie grałam fair, ale będąc już w zupełnie innym miejscu, po ukończeniu programu, takie sytuacje bawią najbardziej. Broń Boże, nie bierzcie z nas przykładu. Miałyśmy też mnóstwo innych zadań, między innymi jedno stało się moim ulubionym. Osoba prowadząca cały kurs podzieliła całą naszą grupę na mniejsze i wręczyła nam kartki z bardzo twórczymi poleceniami. Wszystko odbywało się poza terenem szkoły. Miałyśmy do dyspozycji cały Boston. Ganialiśmy po nim jak dzieci wypuszczone z klatki. Pamiętam dobrze jedno polecenie z listy zadań; było nim zrobienie sobie zdjęcia z osobą, która ma na sobie symbol kojarzący się ze stanem Massachusetts. Mina pana zatrzymanego na pasach była bezcenna. Prośba o wspólne zdjęcie sprawiła, że nieznany nam mężczyzna poczuł się na moment wyjątkowo, a my odegrałyśmy role psychofanek. Dzięki naszej kreatywności udało wykonać się wszystkie podpunkty z naszej magicznej listy. W maju zajęcia odbyły się po raz kolejny. Tym razem do wykonania miałyśmy projekt na temat kraju, z którego pochodziliśmy. Nie miałam przy sobie nic, co kojarzyłoby się z moim małym Bolesławcem. Przywiezioną ceramikę w ramach prezentu zostawiłam u pierwszej rodziny, więc jedynym rozwiązaniem była moja własna twórczość. Nigdy nie byłam dobra z rysowania, a namalowane postacie czy krajobrazy nie przypominały nigdy tego, co powinny. Jednak nie miałam wyjścia. Stworzyłam projekt na wielkim brystolu podzielonym na odwiedzone przeze mnie miejsca na Dolnym Śląsku. Najzabawniejsze było to, że wykorzystałam do tego moje zdjęcia, na którym widniała ciągle moja osoba. W dniu prezentacji tak rozbawiłam całą salę tym, że na każdej ilustracji widniała moja osoba, że zostałam wybrana jako reprezentacja Polski. Do tej pory wracając do tej sytuacji, zaczynam się głośno śmiać. Najważniejsze, że wszystkie osoby znajdujące się w sali zajęć miały niezły ubaw, co spowodowało, że nie byłam już niezauważalna. W każdym moim miesiącu spędzonym w Stanach nie było miejsca na nudę. Myślę, że właśnie o to wszystko chodziło. Nie popadać w smutek, chwile zwątpienia, tylko bawić się na pełnych obrotach do samego końca.
MARZEC 2016 — Tańce-hulańce, czyli moje 26 urodziny i list do Mickey Mouse