Zadanie
Rick Ziemsky przestawił przełącznik blastera w pozycję „granatnik”, po czym otworzył kopniakiem drzwi i jednym zwolnieniem spustu posłał do wnętrza pokoju cztery skondensowane wiązki energii. Cofnął się, równocześnie skacząc w bok by przywrzeć plecami do ściany. Poczekał na eksplozję i krzywiąc się z powodu świdrującego uszy pisku, obserwował na niewielkim monitorze zegarka badane przez robota-zwiadowcę wnętrze pomieszczenia. Nie było w nim żywego ducha.
— Zadanie wykonane — powiedział i skinął głową w kierunku kapitana Zatapatika, a ten wykonał kilka gestów dłonią i do pokoju wsypało się siedmiu komandosów.
Rick odprężył się i spokojnym krokiem ruszył za nimi. Podszedł do pancernej szafy otwartej wytrychem przez jednego z chłopaków. Szafa wykonana była z lśniącego metalu, a wewnętrzna strona jej gładko wypolerowanych drzwi mogła służyć za lustro więc cofnął się dwa kroki i z uznaniem zmierzył wzrokiem swoje odbicie. Pięknie wypolerowane oficerki lśniły tak intensywnie, że mogłyby śmiało stanąć w szranki z drzwiami i nie zostałyby bez punktu. Wpuszczone za cholewy nogawki oliwkowych bojówek z dużymi kieszeniami na udach zdawały się pasować do eleganckiego obuwia na zasadzie kontrastu — niestety tylko w opinii Ziemsky’ego, któremu zdawało się, że umiejętnie przełamał konwencję. Do spodni pasował za to czarny, elastyczny podkoszulek opinający ciasno płaski brzuch, szeroki tors i odkrywający umięśnione ramiona okraszone sztuczną opalenizną oraz dość pospolitym tatuażem przedstawiającym czaszkę wenusjańskiego bizona. Chodzi oczywiście o Wenus Bis bo przecież nie zwykłą Wenus, gdzie nie ma życia.
Ric Ziemsky napiął mięśnie i obejrzał się z każdej strony, a następnie poprawił fryzurę. Wbrew przyjętej w oddziałach szturmowych modzie nosił dość długie włosy, zaczesane do tyłu w taki sposób by w miarę możliwości nie zasłaniały oczu, a plereza z tyłu prawie dosięgała linii ramion. Nie czuł się kobietą ani hippisem, ale chciał mieć swój styl.
— Te, Dwójka. Nie gap się tyle w lustro, bo ciuciaca zobaczysz — krzyknął dowódca.
— Jakiego znowu ciuciaca?
— Rogatego!
— Nie rozumiem — powiedział Rick, po czym zamknął szafę i podszedł do zniszczonego siłą eksplozji biurka. Spróbował wyjąć szufladę, ale nie zdołał tego zrobić. Zgromadzeni w pomieszczeniu żołnierze roześmiali się z opóźnieniem, rozbawieni tekstem o ciuciacu, a następnie kolejno wyszli przez okno by zająć się sprzątaniem podwórza.
— Zaklinowała się cholera jedna — warknął Rick z wysiłkiem i zaczął kopać szufladę, z energią jakiej sam się po sobie nie spodziewał. Wreszcie coś drgnęło i szuflada wsunęła się jeszcze głębiej. Przestał kopać i ponownie szarpnął. Coś się urwało, coś zgrzytnęło i szuflada spadła na podłogę. Nie było w niej nic, oprócz tekturowego pudełka zawierającego trzy cygara.
— Nagroda — powiedział Zatapatik.
— Dzięki — odrzekł Rick, podszedł do dowódcy i poczęstował go jednym z cygar. Drugie obdarł z celofanu i umieścił między zębami. Mężczyźni oparli pośladki o parapet, wystawiając spocone plecy na działanie ciepłego wiatru i rozkoszowali się chwilą spokoju. — Coś mi się kojarzy z tymi ciuciacami… To nie są takie kozy z jakiejś planety?
— Brawo! — odrzekł kapitan. — Podobne do kóz zwierzęta z planety Narak. W pyskach można doszukać się trochę więcej podobieństwa do człowieka niż u zwykłej kozy więc niektórzy nazywają je diabłami. Rozumiesz?
— Tak. Że niby nie mam patrzeć w lustro bo zobaczę diabła — westchnął Rick czując lekkie zażenowanie poziomem dowcipu.
— Brawo! Trzymaj się mnie to zmądrzejesz. W moich wypowiedziach często pojawiają się podobne smaczki… Na przykład czy wiesz, że na Naraku grawitacja jest dokładnie taka sama jak na starej dobrej Ziemi, a co za tym idzie przyspieszenie Narakańskie jest równe średnio 9,8066 jak na planecie naszego pochodzenia? No? Zapamiętałeś tę wartość? Powtórz!
Rick nic nie odpowiedział tylko pokiwał z współczuciem głową.
Jak to jest, pomyślał, że im ktoś jest większym idiotą tym wyższe zajmuje stanowisko?
— To proste — odpowiedział dowódca. — Idioci nie czują wstydu z powodu swojej niekompetencji i pchają się na chama gdzie popadnie. Nie boją się kompromitacji. Ludzie inteligentni mają świadomość swoich ograniczeń więc nie szarżują. Poza tym ich umysły są zazwyczaj zajęte innymi sprawami niż jakaś tam kariera.
— O cholera! Zapomniałem, że pan jest telepatą.
— Nie szkodzi. Najważniejsze, że myśląc o idiotach nie miałeś na myśli mnie! — krzyknął kapitan Zatapatik i z całej siły klepnął Ricka w bark po czym parsknął śmiechem. — Zwłaszcza, że nie oglądam się przy ludziach w lustrze, prężąc muskuły jak jakiś hiacynt.
— Faktycznie — odpowiedział zmieszany komandos.
— No właśnie — westchnął dowódca wyrażając w ten sposób podziw dla samego siebie. — Niezła była ta moja wypowiedź. Dobrze rozłożyłem akcenty, wywołałem suspens, a na koniec przywaliłem! Krótko mówiąc dołożyłem do pieca. Ot kolejna perełka w moim wykonaniu.
Ziemsky znów poczuł falę zawstydzenia ale opanował ją szybko i pomyślał tylko: „narcyz”.
Zatapatik najwyraźniej odebrał przekaz, bo zarumienił się lekko na policzkach. Nic jednak nie powiedział. W tym momencie coś grzmotnęło.
Obaj mężczyźni upadli na podłogę. Upuszczone cygara także.
— Co to jest do diabła? — ryknął kapitan.
Przez okno wsypała się szeroka wiązka promieni laserowych, zamieniając ściany pomieszczenia w coś na podobieństwo szwajcarskiego sera.
— Atakują! — jęknął z przerażeniem Ziemsky. — Ale kto?
Przez twarz dowódcy przemknął uśmiech.
— Masz głos jak z dupy włos — powiedział. — Strach cię obleciał?
Faktycznie Rick trząsł się ze strachu. Z trudem panował nad fizjologią, a każda komórka mózgu, wrzeszczała, że trzeba uciekać. Ba! Mózgu? Każda komórka ciała, nawet paznokci i włosów kazała mu rozpocząć szybki bieg. Pytanie tylko, dokąd?
— Kto to atakuje, psia krew? — dowódca usiłował przekrzyczeć odgłosy strzelaniny. — Przecież to miały być tylko ćwiczenia.
W tym momencie na dworze coś gruchnęło i po chwili przez okno wpadła głowa jednego z niższych oficerów, a za nią tuman kurzu zmieszanego z dymem oraz delikatną mgiełką utworzoną z drobinek krwi.
Kapitan Zatapatik podczołgał się do głowy, chwycił ją za włosy i błyskawicznie wrócił pod parapet by oprzeć się plecami o ścianę.
— Co jest? — zapytał.
— Urwało mi głowę — powiedziała głowa. Nie było w tym nic szczególnie niezwykłego, ponieważ oficer nazwiskiem Digital był pół cyborgiem czyli tylko w trzech czwartych człowiekiem. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat jego głowa (nie licząc nosa i małżowin usznych) była mechaniczna i sztuczna, dopóki starczyło więc zasilania mogła odpowiedzieć:
— Zaatakowali nas Harodiganie!
— Jak to? — zdziwił się kapitan.
— Nie wiem — odpowiedziała zgodnie z prawdą głowa.
Dowódca potrząsnął nią silnie i wrzasnął:
— Mów, jaka jest sytuacja? Gadaj!
— Wylądowała tylko jedna mała korweta, ale musieli być w niej nieźle upchani, bo wysypało się ich chyba z pięćdziesięciu. Zginąłem od pierwszego wystrzału z powietrza i jak by tego było mało, wylądowali mi na brzuchu jednym wspornikiem, psia krew. Widziałem jak wysiadali — nasi od razu poszli w rozsypkę i pewnie tam się broni jeszcze z pięciu. Jeden z naszych przywalił granatem termicznym… Statek wybuchł, a mi urwało wtedy głowę.
— Dobra — powiedział kapitan Zatapatik ostrożnie odstawiając fragment Digitala. — To mamy jakąś tam szansę. Jeżeli tamci stracili statek, a kilku naszych ciągle ich ostrzeliwuje to możemy się włączyć. Bierz blaster i na „cztery” wyskakujemy!
Rick zmartwiał. Czuł, że kiedy tylko wynurzy się z okiennego otworu, ktoś przeszyje go serią. Widział oczami wyobraźni swoje flaki wyskakujące z dziury w plecach wraz z kawałkami kręgosłupa i przepchniętymi przez wiązkę energii guzikami koszuli. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie koszuli tylko czarny podkoszulek i ta myśl pozwoliła mu na moment zebrać się w sobie. Podczołgał się do leżącego obok biurka blastera, chwycił go oburącz i spojrzał w stronę dowódcy.
— Teraz! — krzyknął Zatapatik i wstał błyskawicznie, składając się do strzału. Nie zdążył jednak nacisnąć spustu, bo coś skosiło całą górną połowę jego ciała. Stało się to tak błyskawicznie, że w chwili gdy czerwona breja rozmazywała się po ścianie, nogi jeszcze stały a nawet zdążyły cofnąć się kilka kroków zanim upadły.
Rick zamarł w bezruchu i trwał tak dobre kilka chwil, otwierając oczy tak szeroko, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że to w ogóle możliwe. Przez mózg przedarło się tysiąc obrazów, choć twierdzenie, że był to rodzaj filmu ukazującego całe życie można by uznać za nadużycie.
— Ja nie chcę umierać — cedził teatralnym szeptem, drżąc pod ścianą. — Nie po to wstąpiłem do wojska, żeby walczyć! Przecież jest okres pokoju… Należymy do Unii Planet, jesteśmy w Pakcie Górnogalaktycznym… Są gwarancje bezpieczeństwa! Kto to strzela? Dlaczego? Czy po to spędzałem tyle czasu na siłowni, na solarium… po to wydałem fortunę na stylistę by teraz ginąć? Ja chcę być na swojej planecie! Ja chcę paradować! Ja chcę podrywać dziewczyny i imponować dzieciakom. Przecież nie wolno zabijać, wojsko jest tylko po to by pilnować pokoju! Pokój! Pokój! Stabilizacja. Co się dzieje?
Rozglądał się jak szalony, muskając dzikim wzrokiem przypadkowe fragmenty zrujnowanego pomieszczenia. Karabin przyciskał do piersi z taką siłą, że aż zsiniały mu dłonie. Myśli utraciły formę uporządkowanych słów i zamieniły się w nieartykułowany natłok wrażeń. Poczucie niemocy, strach i panika walczyły o lepsze ze smutkiem i rezygnacją. Walka z odruchem wymiotnym towarzyszyła refleksji o kruchości życia, wizja zmasakrowanego ciała, urwanej głowy, wypychała wyobrażenie sprinterskiego biegu po życie, a na to wszystko nakładał się wizerunek spokojnego domu i spaceru po łące.
— Nie chcę umierać. Nie chcę być żołnierzem. Ja chcę tylko spokojnie żyć. Dlaczego nie zostałem ogrodnikiem? Dlaczego nie wybrałem zawodu kuśnierza? Ja chcę być organistą — bełkotał żałosnym tonem. — Cóż za trauma! Gdzie jest psycholog? Dlaczego nie ma go z nami? Kto odpowie?
Jak każdy ssak w opresji zapragnął nagle poczuć coś w ustach. Oderwał dłoń od karabinu i namacał leżące na podłodze cygaro. Po chwili zaczął je ssać głośno mlaskając.
— Już dobrze — myślał. — Już dobrze. Ssę!
Nie uspokoił się jednak i już miał się rozpłakać gdy wtem do pokoju coś wpadło. Stuknęło o blat zdezelowanego biurka i bez łoskotu spadło na podłogę. Był to granat termiczny. Do Ricka dotarło, że już nie żyje. Granat termiczny wybucha dwie-trzy sekundy po zetknięciu z dowolną powierzchnią. Nie ma czasu na reakcję. To koniec.
Poczuł niewiarygodną rozpacz, zmieniającą się w ułamku sekundy w potworny gniew. Uznał, że śmierć, której tak się obawiał właśnie nadeszła. Stracił nadzieję na przetrwanie i w tej sytuacji nie miał już się czego bać. Myśli o życiu, tęsknota do domu, przygód, dziewczyn, szybkich samochodów, żal, wspomnienie dzieciństwa i pragnienie pokoju — wszystko znikło ustępując miejsca wszechogarniającej furii i pragnieniu zemsty. Zapałał dziką żądzą odwetu!
Poderwał się nagle, stanął twarzą w stronę okna i zaczął szyć ze swojego wielkiego karabinu. Walił gdzie popadnie, nie uchylając się przed zmierzającymi w jego kierunku wiązkami laserowymi i pociskami. Jeden z promieni przeszył jego ramię, inny drasnął brzuch. Nie zwrócił na to uwagi. Strzelał jak szalony stojąc w oknie i nie kłaniając się śmierci.
Wreszcie wyczerpał magazynek. Stał chwilę, ciężko dysząc… Nic się nie wydarzyło. Granat termiczny nie wybuchł, a żaden z wrogów nie odpowiadał ogniem. Podwórze usiane było trupami.
Powoli wyszedł przez okno. Rozejrzał się i ruszył powoli przed siebie. Gdzieś w oddali lądował statek telewizji HVN.
Rick nie wiedział, że jeden z robotów typu Paparazzi III skierował na niego obiektyw.
Spojrzał na lufę swojego blastera. Była rozgrzana do czerwoności. Przyłożył ją do końcówki cygara i odpalił je. W tym momencie wadliwy granat termiczny w pomieszczeniu za jego plecami eksplodował, tworząc wspaniałe ogniste tło dla wykonywanego przez robota zdjęcia, jakie następnego dnia obiegło pół galaktyki. Rick wyglądał świetnie. Kurz na włosach i sadza na policzkach dodały mu uroku, a ściekająca z ramienia stróżka krwi fantastycznie komponowała się z kolorem ognia za plecami. Ricka to jednak nie obchodziło. Splunął tylko jak twardziel i zarzuciwszy nonszalancko broń na ramię ruszył w stronę statku.
*
Zenon należała do trzeciego już pokolenia kobiet, w którym zwykło się nadawać dziewczynkom męskie imiona. Początkowo było to źle widziane, ale gdy zapanowała moda na noszenie okularów, problem zniknął. Mimo to, nie wszyscy byli w stanie zaakceptować tę praktykę bez zastrzeżeń, np. feministki nie potrafiły orzec czy należy gorszyć się tym zwyczajem czy raczej cieszyć, a niektóre z nich na znak protestu ubierały swoich synów w baletowe spódniczki tutu, zwane też paczkami. Szybko jednak uznano powszechnie, że atawistyczny zwyczaj dzielenia imion na męskie i żeńskie to przejaw szowinizmu, więc tzw. „zamiany” stały się codzienną praktyką, choć oczywiście nie codziennie można urodzić dziecko. Przynajmniej jako jednostka, bo w ujęciu globalnym społeczeństwo wystrzeliwuje niemowlaki z prędkością karabinu maszynowego lub przynajmniej procy, obsługiwanej przez krzepkiego, a zarazem zręcznego operatora.
Zenon siedziała na tarasie restauracji umiejscowionej w sercu jednego z miejskich parków i starała się sięgać wzrokiem tak daleko jak to tylko możliwe, aby rozruszać zmęczone całodziennym wpatrywaniem się w monitor komputera mięśnie gałek ocznych. Obserwowała korony drzew, czerwone dachy otaczających park budynków, a czasem nawet spoglądała w górę i przyglądała się przepływającym nad głową obłokom. Najwięcej przyjemności sprawiała jej jednak kontemplacja zieleni toteż szybko spuściła wzrok na trawę i otaczające parkowy staw zarośla. Było ciepło, a powietrze ładnie pachniało wodą i promieniami słońca.
— Czy ja mogę przyjąć zamówienie? — zapytał kelner schylając się usłużnie nad stolikiem Zenon i wyrywając ją gwałtownie z błogiej bezmyślności. Zatrzepotała rzęsami i odwróciła wzrok w jego kierunku.
Przed tarasem należącym do lokalu stało kilkadziesiąt plastikowych krzeseł, które można bezpłatnie zajmować. Stworzono w ten sposób coś na kształt zaimprowizowanego amfiteatru, gdyż w parku odbywał się koncert orkiestry kameralnej. Miejsca na tarasie należały do restauracji i aby je zająć należało zamówić przynajmniej coś do picia. Na tym samym tarasie znajdowało się podwyższenie, zajmowane przez orkiestrę.
Napoje nie są tu tanie i dlatego Zenon zakładała, że siadając na terenie lokalu zapewni sobie spokój oraz przestrzeń odgrodzoną fragmentem umownie wynajętego powietrza od obcych ludzi. Ostatnie czego pragnęła to pospolitowanie się z tłumem.
Nie zdążyła jeszcze przejrzeć karty, ale i tak nie miała na to szczególnej ochoty, więc zamówiła po prostu kawę espresso.
Kelner uśmiechnął się z neutralnym profesjonalizmem lecz w głębi duszy pogratulował sobie, że ma okazję obsługiwać wyjątkowo atrakcyjną kobietę. Zenon była ładna z natury, ale posiadła też umiejętność podkreślania wszystkich swoich walorów przy użyciu odpowiedniego makijażu i stroju. Ubierała się elegancko, w taki sposób aby zaznaczyć swój profesjonalizm i wagę piastowanego stanowiska ale umiała równocześnie nie zamaskować wrodzonego seksapilu. Biała bluzka, krótka popielata spódniczka i eleganckie buty na wysokim obcasie to elementy, jakie w pierwszej kolejności przykuły uwagę kelnera. Nie mógł też nie zauważyć burzy rudych włosów i głębokiego spojrzenia zielonych jak fluorescencyjny mazak oczu. Miał wrażenie, że już ją gdzieś widział i jest to dość prawdopodobne gdyż jako doradca i prawa ręka Głównego Siewcy Pojednania Stanisława, Puddinga Zenon często pojawiała się nie tylko w holowizji ale także na okładkach kolorowych czasopism, jakie z pewnością czytał. Ukłonił się i odszedł by wrócić z filiżanką zamówionego napoju, kieliszkiem wody i kostką czekolady.
Pobudzona zapachem kawy, Zenon rzuciła okiem w program i zorientowała się, że utwór pieszczący w tej chwili jej uszy to Largo z Sonaty g-moll na wiolonczelę i fortepian op. 65 skomponowany przez niejakiego Chopina.
Chopin, Chopin… — pomyślała. — Skądś kojarzę to nazwisko… A wiem! Charles Chopin to ten ziemski aktor starego kina, w meloniku i z wąsikiem, który uważał chyba, że sztuka aktorska polega na tym, żeby się ciągle przewracać.
Zenon była dumna ze swej erudycji i zawsze starała się pogłębiać wiedzę, choć nie zawsze robiła to wnikliwie… Ostatnie takty utworu skłoniły ją do krótkiej zadumy nad sensem życia, więc czym prędzej sięgnęła po przynoszącą zawsze ukojenie kostkę czekolady. Nie pomogło. Ułamek sekundy później jej zamyślenie przerwał nieprzyjemny dźwięk. Podniosła wzrok i zauważyła, że jakaś młoda kobieta odsunęła nieco ciężką drewnianą ławkę na stalowych nogach, przypisaną do zajmowanego przez Zenon stolika.
— Można? — zapytała zbywającym tonem i nie czekając na odpowiedź pomogła usadowić się na ławce jakiejś staruszce w słonecznych okularach i wielkim słomkowym kapeluszu.
Zenon to się nie spodobało, była jednak kobietą z klasą więc udała, że nic się nie stało i nawet uśmiechnęła się do staruszki udając, że jest życzliwie nastawiona do takich sytuacji. Nie lubiła jednak patrzeć na starość, więc przymknęła oczy udając, że uważnie słucha muzyki. Niestety już po chwili, oprócz pięknej melodii Mazurka B-dur op. 7 nr 1, do jej uszu dotarły odgłosy cichego lecz wyjątkowo intensywnego mlaskania. Otworzyła oczy i spojrzała na staruszkę. Okazało się, że porusza szczęką jakby coś ssała. Od czasu do czasu z zadziwiającą regularnością uchylała lekko usta i wtedy rozlegało się pojedyncze wyraźne mlaśnięcie. Po chwili, do bodźców dźwiękowych dołączyły i zapachowe ponieważ ciepły lekki wietrzyk, przyniósł typowy dla starych ludzi zapach tanich środków czystości.
Co ona tam cmokta, mydło? — pomyślała Zenon, z narastającym zniecierpliwieniem. Muzyka zeszła gdzieś na dalszy plan, a duszą Zenon zawładnął niepokój. Drażnił ją fakt, że ktoś narusza swą nachalną fizycznością jej prywatną przestrzeń. Podobnie odczucia musieli mieć prawdopodobnie i inni melomani zajmujący miejsca w lokalu, bo dość zaniepokojonym wzrokiem śledzili sytuację poza tarasem. W chwili, gdy zabrakło tam miejsc siedzących, napływający nieprzerwanie przypadkowi spacerowicze nie mający wcześniej pojęcia o odbywającej się w parku imprezie zaczęli przystawać na parkowym trawniku, a później siadać na pobliskim płotku z metalowych rurek i wreszcie coraz śmielej na niewysokim otaczającym już sam taras murku. Nie byłoby to pewnie szczególnie przykre gdyby nie fakt, że wielu spośród spacerowiczów przyprowadziło ze sobą dzieciaki, które w miarę upływu czasu coraz głośniej mlaskały jedząc lody, siorbały popijając przez słomki napoje czy koktajle mleczne, a niekiedy wybuchały niekontrolowanym śmiechem, bądź — zwłaszcza te młodsze — płaczem. Jakiś kolarz przystanął nieopodal tarasu i siedząc wciąż na swoim antygrawitacyjnym rowerze bezmyślnie pobrzękiwał od czasu do czasu dzwonkiem, rytmicznie poruszając głową, by pokazać jak bardzo zachwyca go generowana przez orkiestrę muzyka.
Zenon nie przepadała za obywatelami EPIVANHu. Nie miała dla nich wiele szacunku gdyż uważała, że zbiorowość wyrzekająca się za cenę marnej stabilizacji, nazywanej cynicznie przez media dobrobytem, prawa do decydowania o swoim losie nań nie zasługuje. Trudno jej było pogodzić się z faktem, że EPIVANH to jedyna w całym układzie planeta, gdzie społeczeństwo zrezygnowało z demokracji i prawa do głosowania. Populistyczna Partia Kompromisu postawiła kiedyś tezę, że wolne wybory zarówno parlamentarne jak i prezydenckie, dzielą społeczeństwo i w imię walki z wszelkimi podziałami zaproponowała przekazanie władzy instytucji Siewcy Pojednania, który zadba o to by na planecie nie było żadnych konfliktów. Pełna dobrych, ciepłych słów retoryka przemówiła do serc EPIVANHczyków i przy ogólnym aplauzie doszło do całkowitej zmiany systemu politycznego. Od czasu sławetnego „Global Referendum”, absolutną władzę na planecie sprawuje wybierany przez Radę Mędrców Siewca Pojednania. Jego kadencja trwa 10 lat. Skład Rady Mędrców jest tajny aby żadne lobby nie mogło wywierać nacisków, a o wynikach ich decyzji informuje sam, nowo wybrany, Siewca. W konstytucji umieszczono zapis, że w skład rady mędrców mogą wchodzić wyłącznie ludzie należący do elity intelektualnej, cieszący się niekwestionowanym autorytetem wśród wszystkich mieszkańców planety, ale ich tożsamość nie może być publicznie ujawniana.
Pierwszym Siewcą Pojednania wybrano Stanisława Puddinga, a Zenon zaraz po ukończeniu Akademii Władców została jego prawą ręką. Nie zawdzięczała tego szczęściu ani znajomościom — była pierwszym absolwentem, mogącym pochwalić się stuprocentowym wynikiem na świadectwie, a do tego zdobyciem podczas nauki wszelkich możliwych stypendiów. Jak mawiał jej ojciec: „bystra z niej babka”!
Mimo irytującego mlaskania, dźwięku dzwonka i zapachu taniego mydła, Zenon ponownie zagłębiła się w muzyce. Spłynęła na nią wizja alejki umiejscowionej wśród pól, na skraju której wyrastał szpaler dziwnych roślin o nieznanym jej kształcie. Były to nie występujące na EPIVANHu drzewa o niskich, krępych pniach, zakończonych szeroką bulwą i wyrastającymi z niej cienkimi niby witki gałązkami… Niestety wizję szybko rozproszył narastający gwar. Pękała bowiem kolejna bariera i ludzie, nie zamierzający za nic płacić powoli wdzierali się do sektora nie przeznaczonego dla nich. Pierwsza kroplą okazała się posadzona obok Zenon staruszka, później niepewnie weszło kilka młodszych kobiet, a wreszcie wlała się taka ilość osób, że na tarasie zabrakło miejsc siedzących, zaś pochyleni nad zamówionymi przez siebie napojami lub posiłkami klienci lokalu zostali zepchnięci w najbardziej ciasne zakątki swoich stanowisk gdzie przyszło im kończyć konsumpcję przy akompaniamencie siorbania, smarkania i kompletnie ignoranckich komentarzy.
Zenon rozejrzała się dookoła i prawie podskoczyła z wrażenia widząc, jaki powstał tłok. Jakaś młoda dziewczyna, dosiadła się do starszego melomana w garniturze i karmiła piersią dziecko, z kolei siedzący naprzeciw niej grubas w wysmarowanych farbą ogrodniczkach palił trzymanego pomiędzy środkowym a wskazującym palcem papierosa, podczas gdy kciukiem o dawno nie obcinanym paznokciu dłubał bezceremonialnie w nosie.
Troje małych dzieci biegało pod sceną bawiąc się w berka i od czasu do czasu piszcząc z radości, a ich modnie uczesane matki krążyły dookoła zerkając z dumą na swoje pociechy. Zasłaniały przy tym występujących artystów, lecz zupełnie tym nie speszone uśmiechały się do publiczności w przekonaniu, że dzieli ona z nimi radość z faktu, że jakieś dzieciaki wydają podobne świńskiemu kwikowi odgłosy.
Zenon pokręciła z dezaprobatą głową i wygrzebała z torebki kilka monet, po czym położyła je na blacie. Zapragnęła opuścić to sprofanowane przez plebejuszy miejsce i powrócić do swojego świata, gdzie nigdy nie traci kontroli nawet nad najdrobniejszymi szczegółami.
Ostrożnie przeszła przez murek i oddalając się od tarasu zdążyła jeszcze zauważyć kątem oka, że siedząca przy jej stoliku niemrawa babcia, zachowująca się do tej pory jakby była w jakimś letargu, nagle staje się energiczna i szybkim ruchem sięga po pozostawione pieniądze, by błyskawicznie schować je do swojej portmonetki. Zenon nie zareagowała i poszła dalej. Po chwili jednak, przechodząc za ostatnim rzędem krzeseł zatrzymała się zdumiona jak dobrą odnalazła tam akustykę. Zdecydowała zatem posłuchać jeszcze na odchodnym zaczynającego się właśnie utworu, który jak miała okazję sprawdzić w programie, nosił tytuł Oblivion, a skomponował go niejaki Astor Paizzolla. Utwór wykonano wyjątkowo na skrzypcach a nie jak to podobno jest w zwyczaju bandoneonie. Zaszokował ją stopień nasycenia melodii emocjami i wbrew własnej woli zagłębiła się we wspomnieniach. Przypomniała sobie Ungadza… Stała bezradnie patrząc niewidzącymi oczami na orkiestrę, a w jej duszy rozszalało się piekło. Smutek, radość, pasja, rozpacz. Sprzeczne uczucia zawładnęły jej sercem, a umysł przeniósł ją w odległe czasy, gdy była zdolna kochać. Ungadz był diabelnie inteligentny, a przy tym szarmancki i dowcipny. Żył godnie, a nie jak ci tutaj… Potrafił odmówić sobie przyjemności, zrezygnować z wygód, by realizować swoje pasje i stawać się lepszym. Ukończył tę samą szkołę co Zenon, ale nie chciał zostać politykiem na EPIVANHu. Był zbyt ambitny. Zawsze usiłował udowodnić sobie, że potrafi podołać każdemu zadaniu za jakie się weźmie.
Ungadz i Zenon planowali wspólną przyszłość, ale młody mężczyzna zdecydował, że najpierw dowiedzie ile jest wart. Postanowił osiągnąć w polityce coś, co jeszcze nikomu się nie udało. Zdecydował, że zostanie ambasadorem na Naraku zwanym też potocznie planetą ciuciacy. Choć Narakanie mieli na EPIVANHu swoje przedstawicielstwo to stosunki dyplomatyczne między obu planetami pozostawały dość ograniczone. Tradycja Narakańska wymagała bowiem, aby mieszkańcy innych planet zamierzający podjąć pracę, pełnić jakiekolwiek urzędy albo po prostu zamieszkać na stałe na Naraku, przeszli bardzo trudną próbę wymagającą nie tylko odwagi ale i doskonałego fizycznego przygotowania. Popełnienie najdrobniejszego błędu groziło śmiercią. Niełatwo o osoby zajmujące się polityką i równocześnie wysportowane, więc próby stworzenia placówki dyplomatycznej na planecie ciuciacy podejmowano bardzo rzadko, a kandydaci na dyplomatów za każdym razem ginęli. Zdaniem Zenon należało spojrzeć prawdzie w oczy i uznać, że ludzie nie posiadają odpowiednich warunków fizycznych. Harodiganie ze swoimi mięśniami, pazurami i chitynowym pancerzem, pająkopodobni mieszkańcy Arahu i przedstawiciele kilku innych ras nie mieli z tym żadnego problemu. Sami Narakanie przechodzili próbę jeszcze w wieku szkolnym, a wypadki śmiertelne zdarzały się tak rzadko, że przy ogromnej ilości podejmowanych każdego roku prób można je praktycznie pominąć.
Ungadz był tylko człowiekiem ale mimo to uparł się, że dopnie swego. Ukończył studia z wyróżnieniem, wykazywał się w pracy i sporcie i wciąż zabiegał o posadę ambasadora. Być może nigdy nie udałoby mu się otrzymać nominacji gdyby nie wstawiennictwo Zenon. Postąpiła wbrew sobie, bo czuła, że próba skończy się tragicznie lecz nie potrafiła odmówić Ungadzowi prawa do szacunku. Zasłużył na niego swoim uporem, a jego sukcesy na wszelkich możliwych polach zdawały się dobrze wróżyć.
Utwór, zdający się rozpaczliwie krzyczeć ze sceny wprost do zaskoczonej Zenon wydzierał z jej serca wspomnienie o targających nią kiedyś namiętnościach. Znów poczuła miłość, strach, rozpacz i przemożną chęć odwrócenia tego, co się wydarzyło. Nie miała na to najmniejszej szansy.
Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy więc szybko odwróciła się plecami do tarasu i idąc coraz szybszym, zmieniającym się momentami w trucht krokiem, wyszła z parku.
Dopiero, gdy zajęła miejsce w swoim śmigaczu poczuła się bezpiecznie. Ciężko westchnęła i obejrzała swoją twarz w lusterku wstecznym. Przetarła oczy chusteczką, poprawiła makijaż i fryzurę. Wreszcie uśmiechnęła się.
— Ech, ta muzyka — powiedziała głośno. — To dopiero narkotyk.
I zastanawiając się czy nie należałoby ograniczyć powszechnego dostępu do niektórych utworów szybko ruszyła w stronę Gmachu Sprawiedliwych Rządów, gdzie mieści się siedziba kancelarii Siewcy Pojednania.
*
Rick Ziemsky nie poszukiwał popularności, dlatego zaraz po przybyciu na EPIVANH wyłączył komunikator i zamiast pojechać swym zaparkowanym przed kosmoportem śmigaczem do domu, gdzie spodziewał się spotkać tłum dziennikarzy, poszukał najbliższego przystanku antygrawitobusu i komunikacją miejską udał się w odwiedziny do swojego przyjaciela Roberta.
— O! Cześć Rick — powiedział profesor Robert Koshmistchney otwierając drzwi. — Dawno się nie widzieliśmy. Wejdziesz do środka, czy wpadłeś tylko pożyczyć szklankę mąki albo cukru?
— Soli — zażartował Rick i roześmiał się szczerze zadowolony, że wciąż odbierają z Robertem na tych samych falach.
Mężczyźni przeszli przez cienki jak barania kiszka przedpokój i stanęli w drzwiach zagraconego pokoju, wypełnionego przez rozmaite nietypowe sprzęty, poczynając od staroświeckiego moździerza do pieprzu, a kończąc na supertajnym skanerze podprzestrzennym z nalepką ministerstwa spraw wewnętrznych. Po podłodze walały się zielone i brunatne płytki układów scalonych, a na ścianach wisiały najrozmaitsze szkice, plany, projekty i plakaty z gołymi babami.
Rick uśmiechnął się stwierdziwszy, że miło znaleźć się w miejscu, które od lat nie zmienia swojego charakteru i uniósł na wysokość twarzy dłoń z czteropakiem wenusjańskiego piwa.
Robert wykonał przyjazny gest oznaczający zaproszenie do pomieszczenia, a zarazem uznanie dla pomysłu napicia się czegoś dobrego.
— No i co tam nowego u ciebie słychać — zagaił siadając na wygodnej kanapie. Mebel cicho jęknął starymi sprężynami, a Robert otworzył zębami piwa i nie bawiąc się w zbędne ceregiele z poszukiwaniem szklanek, podał jedną z butelek przyjacielowi. Mężczyźni oparli nogi o blat niewysokiej ławy, służącej zazwyczaj Robertowi za warsztat pracy i żaden z nich nie przejął się specjalnie faktem, że przy okazji poprzesuwało się trochę papierów, a na ziemię pospadały jakieś ołówki czy inne duperele.
— Zdaje się, że nie czytasz gazet — zauważył Rick.
— Owszem — odparł Robert. — Jestem intelektualistą i naukowcem, a nie konsumentem medialnej papki. Czytam jedynie książki.
— A skąd w takim razie czerpiesz wiedzę o aktualnych wydarzeniach w świecie?
— Z radia! — roześmiał się Robert. — Oj Ricky, przecież znamy się nie od dziś i doskonale wiesz, że aktualne wydarzenia nic mnie nie obchodzą, chyba że dotyczą nauki. Czytam prasę naukową i komunikaty Związku Naukowców.
— Ech Robert, Robert. Siedzisz nad tymi swoimi wzorami i nie wiesz nic o świecie.
— Coś tam wiem. Ty za to nie wiesz nic o fizyce, a być może i tobie przydałaby się znajomość podstawowych praw i wzorów.
— Raczej nie — uśmiechnął się Rick. — Wzory i obliczenia pozostawiam takim naukowcom jak ty oraz robotom i komputerom. Szkoda czasu na pierdoły, kiedy istnieje służąca nam technika.
— Jak chcesz, ale uważaj żebyś się kiedyś nie doigrał z tą swoją ignorancją.
Robert był naukowcem. Od lat siedział wśród swoich książek, schematów i narzędzi, wymyślając patenty dla wojska, co przynosiło mu całkiem niezłe dochody. Czasem zapominał o tym, że jego znajomi mają prawo przejść przez życie inną drogą.
— Dobrze, będę uważał. Nieważne! Twoje zdrowie! — Rick stuknął szyjką swojej butelki w szkło kolegi.– Zaprojektowałeś ostatnio coś ciekawego?
— Ciągle projektuję coś ciekawego, jednak zazwyczaj to tajne projekty rządowe i nie mogę ci o nich opowiadać.
Zapanowała chwila niezręcznego milczenia, dość szybko jednak przerwana przez Roberta.
— Ostatnio stworzyłem ciekawy gadżet, który spróbuję sprzedać cywilnemu dystrybutorowi. To taki mały, jednorazowy teleporter krótkiego zasięgu.
— O! — zaciekawił się Rick i przyjmując odpowiedni wyraz twarzy, wyraził chęć poznania szczegółów.
— Jak wiesz, teleportacja to od pewnego czasu stosunkowo popularny środek transportu w większych miastach.
Rick wiedział. Zamiast taszczyć się grawitobusem gdzie wszyscy kaszlą, sapią lub przynajmniej śmierdzą, albo oczekują, że ustąpisz im miejsca, wystarczy wejść do kabiny, wcisnąć klawisz odpowiadający stacji docelowej i w sekundę jest się na miejscu.
Teleportacja nie stała się jednak tak popularna jak początkowo zakładano, bo nie można się wysłać w dowolne miejsce, a jedynie do jednej z kabin podłączonych do sieci. Na instalację rozsądnej ilości kabin, rozsianych we wszystkich ważnych punktach miasta, stać było tylko stolicę i kilka większych ośrodków. Mniejsze miasta musiały zadowolić się siecią trzech, czterech stacji, bo inwestycja bardzo powoli się zwraca. Poza tym ludzie boją się korzystać z teleporterów gdyż wśród obywateli EPIVANHu pokutuje błędne przekonanie, że urządzenie rozbija człowieka na atomy i po drugiej stronie składa go z powrotem. Wiele osób sądzi, że ten kto wychodzi po drugiej stronie jest jedynie czymś w rodzaju klona tego kto wszedł. Klona wyposażonego we wspomnienia i przekonana tego kto zginął. Przekonanie to jest z gruntu fałszywe, ponieważ teleportacja nie polega na wysyłaniu atomów gdziekolwiek, tylko na zaginaniu przestrzeni. Po wejściu do kabiny i naciśnięciu przycisku, przestrzeń zagina się na ułamek sekundy w taki sposób, że kabina docelowa nakłada się na kabinę startową, zabiera pasażera i wtedy przestrzeń znowu się prostuje. Ludzie, znajdujący się poza kabinami tego nie widzą, bo zagięcie ma miejsce w innym wymiarze.
— Otrzymałem zlecenie od wojska na opracowanie technologii powalającej wysyłać ludzi w dowolne miejsce, a nie tylko do kabiny docelowej w promieniu 10 km — oświadczył Robert
— O, to bardzo ciekawe! — krzyknął Rick udając entuzjazm, ale że równocześnie ziewnął i potarł oczy nikogo nie udało mu się nabrać. Poruszył też stopami oglądając swoje lśniące oficerki. Wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł lekko zakurzone miejsca.
— Zapewniam cię, że to naprawdę jest ciekawe — kontynuował niezrażony Robert. — Niestety nie odniosłem sukcesu, ale pochodną moich badań stało się to kieszonkowe urządzenie…
Wyszperał spomiędzy leżących na ławie papierów niewielką kapsułkę przypominającą sporą witaminę albo drażetkę z czekolady pokrytą lukrem. — Jego wykonanie nie jest szczególnie kosztowne, a gdyby ktoś wdrożył seryjnie produkcję, zwłaszcza na masową skalę, to cena jednej sztuki stałaby się wręcz śmieszna. Można by to sprzedawać nawet w kioskach!
Wypił duszkiem resztkę piwa i odstawił butelkę.
— Zobacz — powiedział, podając przyjacielowi kapsułkę. — Tutaj na powierzchni znajduje się mały przycisk, a tu masz patyczek to wciskania. Można też użyć zwykłej wykałaczki, a jeżeli jesteś super zręczny to możesz próbować coś zwojować paznokciem. Tu wciskasz i wtedy obok kapsułki wyświetla się holograficzny obraz.
Faktycznie obok drażetki wyświetlił się błękitny prostokąt o rozmiarze ekranu standartowego monitora. Po chwili pojawiło się na nim menu. Profesor Koshmistchney wytłumaczył Rickowi, że wystarczy wcisnąć odpowiednie opcje w taki sposób jak postępuje się ze zwykłym ekranem dotykowym. W kapsułce są czujniki przestrzenne wyczuwające ruch palca.
— Bomba! — zawołał Rick, tym razem z nie udawanym entuzjazmem.
Robert nie przestawał wodzić palcem po holograficznym ekranie.
— A tutaj wprowadzasz informację, gdzie chcesz się przenieść — mówił. — Są tylko dwie możliwości: pion i poziom. Dopracuję jeszcze ten mechanizm, ale póki co musisz zrozumieć, że mamy do czynienia z prototypem, chciałem sprawdzić czy coś takiego w ogóle zadziała. Na razie można przemieścić się w prawo lub do góry. Oczywiście jeśli wpiszesz wartości ujemne to zostaniesz przeniesiony w lewo lub w dół. Niestety urządzenie jest jednorazowego użytku bo zaginając przestrzeń zjada całą baterię.
Naukowiec wcisnął odpowiedni przycisk, a kiedy pojawiło się okienko formularza kontynuował:
— A, tutaj wpisujesz, jak daleko chcesz się przemieścić. Zasięg nie jest imponujący i na razie można przeskoczyć zaledwie jakieś sto metrów, ale na pewno w kolejnych wersjach da się to jeszcze podkręcić. Może dojdziemy do pół kilometra.
— Naprawdę niezłe — przyznał Rick. — Może się przydać.
— Zgadzam się. Mimo, że na razie to raczej zabawka do sprzedawania w „śmiesznych rzeczach” niż poważne urządzenie, to przecież już teraz można posłużyć się nim aby uciec przed pożarem, ewakuować się z zawalonego budynku, czy uszkodzonego pojazdu.
— Albo mieszkania kochanki, gdy wraca jej mąż — wtrącił Rick, a w jego oczach błysnęła iskierka, której pojawienie się możnaby różnie interpretować.
— O widzisz! — ucieszył się Robert. — O tym akurat nie pomyślałem, a to może być całkiem pojemny rynek. Czuję, że będę bogaty.
— Dasz mi jeden taki dynks? — zapytał bez skrępowania Rick.
— Proszę, weź ten. Tylko bądź ostrożny. Musisz dokładnie znać parametry celu, żeby cię nie wmontowało w jakąś ścianę albo skałę. Najlepiej celować w widoczne miejsce, gdzieś gdzie teren jest odrobinę niższy.
— Rozumiem. A, jak już ustawię wszystko co trzeba, to gdzie jest przycisk „start”?
— Nie ma. Kapsułkę należy połknąć. Bardzo szybko się rozpuszcza i wytwarza wokół ciebie bąbel, który jest przenoszony wraz z zawartością.
— To akurat mi się mniej podoba.
Rick schował kapsułkę do kieszeni, zapomniawszy podziękować, a po chwili rzucił kilka zdań na jakiś neutralny temat. Przyjaciele rozmawiali jeszcze ładne parę godzin wysyłając od czasu do czasu jednego z robotów Roberta po coś do picia. Rozstali się dopiero około trzeciej nad ranem, zupełnie ignorując fakt, że sąsiad z dołu już o dwudziestej trzeciej zaczął walić w sufit kijem od szczotki. Było to o tyle dziwne, że Robert nie mieszkał w bloku.
*
Zenon rzuciła na blat biurka ostatnią z przeczytanych gazet i chwilę bezmyślnie wpatrywała się w powstałą stertę. Wszystkie bez mała dzienniki krzyczały o bohaterskim wyczynie ocalałego z jatki żołnierza, który w pojedynkę rozprawił się z całym oddziałem Harodigan. Okładki miesięczników i szpalty wszystkich pozostałych gazet kipiały mozaiką kolorowych i monochromatycznych zdjęć bohatera, a pośród nich najważniejsze miejsce zajmowało to jedno, najbardziej charakterystyczne z cygarem w zębach i wybuchem za plecami.
Zenon ciężko westchnęła i wstała z fotela. Podeszła do barku i kilkoma sprawnymi ruchami wypielęgnowanych dłoni o starannie pomalowanych paznokciach zaprogramowała robota, by przygotował orzeźwiającego drinka. Wykonał polecenie bez zbędnej zwłoki. Chwyciła wysoka szklankę i dzwoniąc kostkami lodu omiotła wzrokiem urządzone ze smakiem pomieszczenie. Lubiła stylowe, wzorowane na zabytkowych meble, zaprojektowane specjalnie dla niej przez klon jakiegoś dawnego, ziemskiego dekoratora wnętrz. Ceniła komfort jakiego dostarczały oddychające fotele i chłodząca kanapa, miała też słabość do sterowanych wyłącznie jej głosem szaf, dostarczających na żądanie wszelkich informacji o znajdujących się w nich przedmiotach. Wiele lat pracowała na swój status społeczny i biuro z tymi wszystkimi gadżetami, dlatego zdecydowanie nienawidziła sytuacji, mogących zagrozić jej pozycji. Znowu westchnęła. Nie należała do kobiet, które wpadają w panikę lub rozpaczają z byle powodu. Kiedy pojawia się problem, ma zwyczaj brać się z nim za bary niby rasowy zapaśnik lub kudłaty niedźwiedź. Dlatego właśnie spędziła ostatnie 24 godziny w biurze. Dzwoniła, wysyłała maile, faksowała ważne dokumenty. Wiedziała, że lada moment pojawią się efekty tych działań, ale równocześnie była pewna, że jeszcze szybciej trafi na dywanik, gdzie przyjdzie jej referować podjęte przez siebie działania. Pomyliła się jedynie o tyle, że nie musiała nigdzie iść, bo nim dokończyła drinka otworzyły się drzwi jej biura i stanął w nich Siewca Pojednania, Stanisław Pudding. Nie zaskoczył Zenon ponieważ słyszała go od pierwszej chwili gdy tylko opuścił swój gabinet. Siewca słynął z tego, że zawsze towarzyszyła mu muzyka, ponieważ w różnych zakamarkach jego eleganckiego stroju obowiązkowo montowano dużej mocy nanogłośniki, odtwarzające bez przerwy skomponowaną na jego cześć muzykę. Najczęściej był to marsz triumfalny pod tytułem „Siewca Pudding Main Theme”, ale niekiedy pojawiały się i inne utwory oddające nastrój jakiemu w danym momencie ulegał władca planety. Muzykę skomponował specjalnie wyhodowany do tego celu klon popularnego niegdyś na Ziemi artysty o nazwisku John Williams. Fakt, że w tej chwili z dobrze zakamuflowanych głośników płynął temat „Asteroid Storm” nie nastrajał Zenon zbyt optymistycznie.
— Pragnę poinformować, że oto nadszedłem — zakomunikował Siewca Pojednania.
— Dzień dobry — Zenon przywitała się grzecznie, by zadośćuczynić zasadom etykiety. Siewca szybkim krokiem przemierzył gabinet i usiadł w wygodnym fotelu przy biurku.
— Wódki! — powiedział, a kobieta wydała stosowne polecenia robotowi. W sztucznym oświetleniu gazowych kinkietów twarz Puddinga wyglądała jak ulepiona z modeliny. Można było odnieść wrażenie, że jego policzki wykonano z dwóch czerwonych kulek i starannie doklejono pod oczami, lekko je rozpłaszczając. Nos z kolei wykonano niedbale, nadając mu kształt pokłutego wykałaczką ziemniaka w kolorze denaturatu. Jako człowiek piastujący najwyższe państwowe stanowisko musiał ubierać się skromnie, a zarazem elegancko. Miał więc na sobie starannie opinającą wystający nieco brzuch bladoróżową koszulę, a pod nią zwykł nosić siatkowy podkoszulek w kolorze włosia, lekko zużytego, mopa. Nosił też eleganckie brązowe spodnie od garnituru, przyozdobione cieniutkimi białymi prążkami, a także wygodne kapcie, wydające podczas marszu zagadkowe dźwięki, kojarzące się z odgłosami jakie wydaje klaszcząca kosmiczna foka. Z tyłu obuwia dyskretnie wyzierał obszerny fragment pięty, odzianej w gustowną szarą skarpetę zwierającą 30% sztucznego tworzywa. Spodnie nie miały paska, a w dodatku brakowało guzika nad rozporkiem, jednak trzymały się znakomicie ponieważ Pudding zawiesił je na parze gustownych szelek w czerwono — zielono — żółte, pionowe pasy na brązowym tle. Krótko mówiąc, Siewcę Pojednania charakteryzował wysmakowany image, w którym dało się wyczuć rękę profesjonalnego stylisty o lekko niepokornym zacięciu, idącym w parze ze znakomitym wyczuciem koloru i stylu.
Robot przygotował butelkę dobrze schłodzonej wódki oraz dzban z ulubioną oranżadą Puddinga i odłączywszy się od barku, podjechał do fotela zajmowanego przez Siewcę. Postawił na blacie biurka odpowiedni kieliszek oraz szklankę, podał napoje i postał chwilę w służalczej pozie. Siewca Pojednania zdawał się zupełnie go ignorować, więc wrócił na swoje miejsce.
— Wypijesz ze mną, Zenon? — spytał Pudding.
— Dziękuję, ale powinnam dzisiaj mieć sprawny umysł.
— Jak uważasz — stwierdził przełożony i szybko wychylił zawartość kieliszka, po czym stuknął nim mocno w blat biurka. Nalał sobie kolejną porcję i powtórzył operację. Dopiero po wypiciu czwartej pięćdziesiątki wskazał otwartą dłonią plik gazet i z dezaprobata pokręcił głową.
— To jest bardzo zła narracja — ocenił. — Zła i nieodpowiedzialna. Można nawet zadać sobie pytanie: komu zależy na zaostrzeniu stosunków z Harodiganami?
— Na pewno nie nam — zapewniła szybko Zenon.
— Musimy dyskutować o tym, co zrobić z tą sytuacją — oświadczył Siewca intensywnie gestykulując. — Trzeba podjąć dobre, mądre decyzje. Decyzje dobrze służące nam wszystkim, całemu społeczeństwu. Awantury z Harodiganami nie leżą w naszym interesie i opinia publiczna powinna to jednomyślnie zrozumieć.
— No tak, nie chcemy konfliktu — potwierdziła Zenon. — Ale przecież nie da się ukryć, że to oni zaatakowali. I to niczym nie sprowokowani.
— Oni… my! Takie wskazywanie winnych nie służy prowadzeniu dobrej, mądrej dyskusji. Przerzucanie się odpowiedzialnością prowadzi jedynie do niepotrzebnej brutalizacji języka, wprowadza do publicznego dyskursu niepotrzebną agresję — gniewnie zareagował Pudding. — W ogóle powinniśmy wykluczyć z dyskusji takie słowa jak „atak”, bo tylko wtedy będziemy w stanie dobrze, mądrze ocenić sytuację i wypracować rozumny kompromis. Rozmawiałem dzisiaj z ambasadorem Harodigu, nawiasem mówiąc była to bardzo dobra dyskusja, w atmosferze zrozumienia i przyznam szczerze, że zaobserwowałem z jego strony bardzo dużo dobrej woli i chęci wyjaśnienia sprawy. Otrzymałem wiarygodne zapewnienie, że nie była to agresja ze strony Harodigu, a jedynie niefortunne nieporozumienie, prowadzące do katastrofy. Po prostu statek Harodigan lądował na księżycu, by udzielić naszej załodze pomocy i wsparcia ale na skutek złego wyszkolenia naszych ludzi, intencje Harodigan nie zostały dobrze zrozumiane i rozpętała się niepotrzebna spirala przemocy. Dodajmy: przemocy zapoczątkowanej przez naszych żołnierzy, bo to oni zaczęli strzelać.
— Przepraszam — szepnęła w zamyśleniu Zenon. — Księżyc po wojnie wszedł w skład Republiki EPIVANHu. Należy do nas i nikt nie ma prawa naruszać przestrzeni powietrznej bez naszej zgody. Skąd się tam nagle wziął statek pełen uzbrojonych po zęby Harodigan, skoro nikt ich nie zaprosił?
— Jak ty nic nie rozumiesz Zenon — westchnął Siewca, opuszczając z rezygnacją ramiona. — Ty nie masz zadawać pytań, ani zgłaszać wątpliwości, tylko zapamiętywać fakty o których mówię i zrobić z nich należyty użytek. W świetle tych faktów, prasa powinna przestać wypisywać bzdury i tworzyć mity, a zamiast tego podejść do tematu z należytą powagą. Dziennikarze powinni dobrze, mądrze i przede wszystkim odpowiedzialnie wypełniać swe obowiązki. Rozumiemy się?
— Rozumiem — potwierdziła Zenon niechętnie.
— Nie da się ukryć, że nasza załoga mogła popełnić szereg błędów — kontynuował Pudding. — Czyż nie jest prawdopodobne jest, że łącznościowiec słabo znał harodigański dialekt, przez co mógł błędnie interpretować komunikaty ze statku? Wiadomo też, że dowódca miał osobistą awersję do Harodigan, bo jego ojciec walczył w pierwszej wojnie z Harodigiem. Może wywierał presję na łącznościowca, by źle zinterpretował pokojowe komunikaty? Opcji jest cały szereg i trzeba to wszystko zbadać. Nie wolno wcześniej ferować wyroków, jakoby to nas zaatakowano. To nieodpowiedzialne, a nawet wrogie i niegrzeczne w stosunku do Harodigu.
Zenon pokręciła z niedowierzaniem głową. Siewca udał, że tego nie widzi i kontynuował wywód:
— O dobrej woli Harodigan świadczy fakt, że zgodzili się przejąć śledztwo w tej sprawie i wyjaśnić wszystkie szczegóły do końca! Znając ich skrupulatność jestem pewien, że każdy najdrobniejszy szczegół zostanie zbadany i dzięki temu poznamy całą prawdę. Oczywiście trochę to potrwa, bo sprawa jest poważna i wymaga dobrego, mądrego podejścia, nie da się tego wyjaśnić ad hoc.
Zenon zmarszczyła brwi. Każde kolejne wypowiedziane przez Siewcę Pojednania zdanie pogłębiało poczucie przygnębienia. Wiedziała, że kroi się coś bardzo niedobrego.
— Ale jak to prawnie możliwe, by oni prowadzili śledztwo, skoro Księżyc jest terytorium EPIVANHu? — spytała dla zasady.
— Tak, to prawda, trzeba rozumnie rozwiązać ten problem. Podjąłem już odpowiednie kroki. Wyraziłem zgodę aby do czasu wyjaśnienia przyczyn i przebiegu całego incydentu księżyc znalazł się pod protektoratem Harodigu. Pozwoli to uniknąć niepotrzebnych zatargów i będzie dowodem naszej dobrej woli. Sama wiesz jak potężny jest Harodig, zarówno politycznie jak i militarnie. Szukając z nim zatargu stalibyśmy się pośmiewiskiem całej galaktyki, a okazując dobrą wolę wzbudzimy powszechny podziw. Nie czas na wymachiwanie szabelką. Przecież nie oddajemy Harodiganom księżyca na zawsze! To tylko dobry, mądry gest z naszej strony i obywatele na pewno to zrozumieją. Zwłaszcza, że przecież na księżycu nic nie ma. Wykorzystywaliśmy go tylko jako poligon i centrum szkolenia komandosów. Po co komu taka łysa skała?
Zenon spuściła nos na kwintę. Spodziewała się, że będzie trzeba jakoś wyciszyć wyczyn Ricka Ziemskyego i ograniczać wrogie wobec Harodigan nastroje w społeczeństwie, ale nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek przyjdzie jej szyć tak grubymi nićmi, jakich dostarczył właśnie Pudding. Wiedziała, że na księżycu wiele się nie dzieje, ale znała też wyniki badań geologicznych z których wynikało, że pod powierzchnią kryją się tam nieprzebrane bogactwa. Pokłady odkrytych tam minerałów mogły uniezależnić EPIVANH od dostaw paliwa z sąsiednich planet na setki lat…
Tymczasem Siewca Pojednania włożył na kilka sekund rękę do kieszeni i zmienił płynący z nanogłośników utwór. Puścił wesoły „Cantina song” i powiedział:
— Przekąsiłoby się coś.
Zenon machnęła do robota, a ten natychmiast do niej podjechał.
— Golonka może być? — spytała, a widząc, że szef potwierdził wpisała gdzie trzeba odpowiedni kod. Robot wrócił do barku i zajął się przygotowaniem potrawy.
— Ale co zrobić z tym Rickiem? Przecież to bohater!
— Jaki tam bohater? — żachnął się Pudding. — To jakiś baran, który wdał się w strzelaninę, ot co. Akurat miał szczęście, że mu nie odstrzelili tyłka.
— Jednak w powszechnej opinii stał się bohaterem. Jeżeli teraz zniknie zaczną się pytania. A jeszcze, nie daj Boże, rozpęta się jakiś kult i co zrobimy?
Pudding ze zniecierpliwieniem machnął w jej stronę wielką dłonią.
— No to pomyśl Zenon, co tu można zrobić, w końcu bierzesz wysokie wynagrodzenie. Nie mogę ciągle tobą kierować, jak jakimś gokartem albo myśliwcem bliskiego zasięgu.
Robot przyniósł talerz z wielką gorącą golonką z ziemniakami, kapustą i chrzanem. Postawił go przed Siewcą Pojednania, a potem chwycił butelkę z wódką i usłużnie napełnił kieliszek. Przy okazji schłodził trochę napój mgiełką z ciekłego azotu.
— Myślę, że aby pozbawić go sympatii tłumu, najlepiej będzie posadzić go po prostu na wysokim i dobrze płatnym stanowisku.
— Niegłupie — pochwalił Pudding, mlaskając. Nadział na widelec duży kawał tłustej skóry i wymachując nią jak szalony, kontynuował: — I tak też zrobimy! A nawet jeszcze lepiej! Zrób z niego ambasadora!
— Ambasadora?
— Tak! Na planecie ciuciacy! — krzyknął przywódca planety i roześmiał się rubasznie.
Zenon również uśmiechnęła się, choć niezbyt szczerze bo znowu przypomniał jej się Ungadz i ponownie poczuła w sercu bolesne ukłucie. Decyzja o jego wylocie na Narak zapadła tak nagle, że nie zdążyła go pożegnać. Nie miała okazji nic mu podarować, ani życzyć szczęścia. Nawet Błękitną Wstęgę EPIVANHu wręczył mu wtedy zwykły urzędnik, bo Zenon odbywała misję w odległym zakątku wszechświata.
Ungadz nie sprostał próbie. Umarł samotnie w jaskini, a jego ciało pozostało tam na zawsze. Narakańska tradycja stanowczo zabrania usuwania ciał z jaskini i ci, którzy nie przejdą próby pozostają w miejscu w którym umarli… Biedny, opuszczony Ungadz.
Zenon nie miała zwyczaju rozklejać się przy ludziach, a zwłaszcza w obecności przełożonego, więc szybko otrząsnęła się ze wspomnień.
— Naprawdę doskonały pomysł — powiedziała. — Ma pan głowę nie od parady.
— Wiem. W końcu nie dlatego zostałem władcą planety, że jestem ładny — podsumował i wreszcie włożył do ust nadziany na widelec kawał golonki.
*
Profesor Robert Koshmistchney postanowił skorzystać z rady, udzielonej mu przez przyjaciela imieniem Rick i poszerzyć nieco swoją wiedzę o aktualnych wydarzeniach ze świata. Wręczył swojemu robotowi gospodarczemu garść monet i polecił przynieść z kiosku kilka gazet, sam zaś zszedł do garażu i odnalazł tam parę starych, zakurzonych podzespołów a następnie szybko złożył z nich prymitywny lampowy telewizor. Wystarczyło chwilę pokręcić odpowiednią gałką, aby szybko trafić na program poświęcony postaci Ricka.
Przy udekorowanym kwiatami i pryzmą rozrzuconych niedbale kolorowych zdjęć, siedziało pięć kobiet i jedna przez drugą wykrzykiwały niezwykle celne, w ich mniemaniu, komentarze.
— A co myślicie o jego stylu, moje drogie? — spytała brunetka o nastroszonych włosach, których wygląd przywodził na myśl słabo dopasowaną perukę sklepowego manekina.
Zapanował gwar, z jakiego jedynie od czasu do czasu, udawało się wyłowić pojedyncze stwierdzenia:
— Nie no, kompletna beznadzieja.
— Żenada.
— Typowy papierowy maczo bez kręgosłupa.
Wreszcie, pełniąca funkcję gospodyni programu, prezenterka uspokoiła koleżanki życzliwym gestem i równocześnie zaproponowała:
— Ależ kochane, może będziemy się wypowiadały po kolei, bo chyba niewiele idzie zrozumieć. Proszę, może na początek Krysia.
Blondynka w okularach, siedząca do tej pory cicho nad trzymaną oburącz filiżanką kawy i wybałuszająca, powiększone optycznie przez soczewki, oczy w stronę kamery numer jeden, odstawiła naczynie.
— To jest typowy produkt komercyjny — powiedziała. — Na pierwszy rzut oka widać, że ma się po prostu sprzedać. Będzie się podobał szarym gospodyniom domowym, nie planującym kariery i nie chcącym nic w życiu osiągnąć.
— O! I tu trafiłaś w sedno — odezwała się siedząca po przeciwnej stronie, pulchna szatynka, równocześnie wskazując koleżankę zdecydowanym ruchem palca uwieńczonego ogromnym tipsem. Tips ozdobiony był białym paskiem lakieru przy krawędzi i odrobiną brokatu na pozostałej powierzchni. — To jest nikt! Taki nadmuchany jegomość, nie reprezentujący sobą nic poza tym, że jest brutalny i nie szanuje kobiet. Przecież to widać! Poza tym, jak on w ogóle wygląda?
— Tak, tak!
— No, no! No właśnie!
— Nie, to zdecydowanie nie mój typ — kobiety znów zaczęły się przekrzykiwać.
— A więc, drogie panie? — zawołała gospodyni — Kit miesiąca?
— Zdecydowanie kit!
— Dobrze — prezenterka wzięła ze stołu zdjęcie Ricka, ostentacyjnie je przedarła i pogniotła, a następnie wrzuciła do wielkiego szklanego pojemnika z napisem KITY.
— A ja przygotowałam dla was coś z zupełnie innej beczki — odezwała się kobieta z fryzurą manekina, wyjmując z torebki kolorowy magazyn. — W sierpniowej „Zgodzie” mamy obszerny wywiad z Marianem Puddingiem, plus fantastyczna sesja zdjęciowa. Dla mnie absolutny hit sezonu!
Znów powstało zmieszanie, ale tym razem w narastającym gwarze dało się wyczuć wyraźną nutę akceptacji. Potwierdziły to słowa:
— Dobry wywiad.
— Znakomity tekst. Szczery do bólu i taki prawdziwy.
— Uuuuuu, drogie panie… A Marianek jakie ciacho! Zgadzacie się?
— To może ja — odezwała się ponownie blondynka. — Dla mnie absolutna rewelacja. Chłopak jest synem Siewcy Pojednania i mógłby być zmanierowany, co to nie on, a tu nic z tych rzeczy. Normalny młody, zdrowy facet! Wypowiada się bez jakiejś niepotrzebnej egzaltacji, nikogo nie udaje, jest szczery. Przeczytam fragment:
„Kiedy tato zajmuje się sprawami planety jest mi trochę przykro, że nie ma dla nas czasu. Rozumiem to bo wiem, że budowa zgody, troska o społeczeństwo jest najważniejsza. Jednak niekiedy łapie mnie chandra. Siadam wtedy na łóżku i po prostu płaczę przytulając pluszowego misia jakiego podarował mi na dwudzieste urodziny. Mężczyzna nie może wstydzić się łez, bo przestaje wtedy być mężczyzną. To wspaniała kuracja dla duszy, tak się wypłakać. I kiedy wysychają gorzkie łzy, wiem już, że będzie dobrze, że znów nadejdą dobre chwile i spędzę z tatą niejeden świetny weekend. Czasem płaczę też z innych powodów, np. kiedy uderzę się w łokieć lub gdy w sklepie nie ma moich ulubionych pralinek. Jestem romantykiem…”
Wielkie brawa! Taka postawa właśnie, godna jest podziwu!
— Tak, drogie panie. A do tego jeszcze ta sesja zdjęciowa! Bez żadnego upiększania. Jest po prostu taki jaki jest!
Na ekranie pojawiło się zdjęcie pulchnego blondyna o różowej twarzy, ubranego w żółty sweterek z angory, założony na nagie ciało. Uśmiechając się do obiektywu, wystawiał równocześnie język, by polizać wielkiego kolorowego lizaka.
— Drogie panie — zapytała prowadząca. — Która marzy o randce z takim facetem?
— Ba! Czy jest taka, która nie marzy?
Robert zmienił kanał. Trafił na wiadomości HVN. W okienku, po lewej stronie ekranu pokazywano sporą grupę ludzi stłoczonych na placu przed ambasadą Harodigu. Niektórzy trzymali transparenty, ale ich treść była całkowicie rozmazana zaś poniżej okienka przesuwał się pasek z informacją tekstową o tym, że napisy widoczne na transparentach ocenzurowano nie ze względu na treść, a jedynie z uwagi na ich skrajnie wulgarną i pornograficzną formę.
Pozostałą część ekranu wypełniała postać spikera, mówiącego następujące słowa:
— Osoby uczestniczące w poniedziałkowej pikiecie zostały otoczone troskliwą opieką psychologiczną. Umożliwiono im także rozmowy z ekspertami. Po szczerej rozmowie ze specjalistami w dziedzinie konfliktów i wojskowości, większość byłych demonstrantów zdała sobie sprawę, że ich wzburzenie wynikało jedynie z niewiedzy, a zamiary Harodigan są szczere i niewinne.
Spiker zniknął z ekranu, a jego miejsce zajął dziennikarz w towarzystwie starszego człowieka. Dziennikarz pełnił rolę statywu do mikrofonu, a starszy człowiek mówił:
— Zrozumiałem, że moje nieprzemyślane wystąpienie służyło jedynie niepotrzebnemu dzieleniu społeczeństwa EPIVANHu. Opacznie interpretowałem wydarzenia, bo z uwagi na niskie wykształcenie nie potrafiłem zrozumieć pewnych mechanizmów, zinterpretować faktów. Eksperci cierpliwie mi wszystko wyjaśnili i teraz wiem jakim byłem ignorantem. Bardzo się tego wstydzę. Pragnę publicznie przeprosić społeczeństwo, za to, że jego zgodną opinię o incydencie jeszcze niedawno podważałem. Przepraszam też Harodigan i dziękuję im serdecznie za cierpliwość i wyrozumiałość.
Mężczyzna zniknął, a jego miejsce ponownie zajął siedzący w studiu spiker. Uśmiechnął się i wesołym tonem powiedział:
— Chciałoby się powiedzieć, wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Następnie przeszedł do kolejnych informacji:
— A teraz coś lżejszego kalibru, bo powieje atmosferą wakacji.
W prostokątnym okienku za plecami prowadzącego pojawił się wizerunek jakiegoś kolorowego układu planet.
— Dobra wiadomość dla osób uczestniczących w poniedziałkowej demonstracji, które zostały zarejestrowane przez funkcjonariuszy Gwardii Pojednania. W ramach akcji „Rekreacja likwiduje podziały” każda z nich wystąpić może o bezpłatny turnus w ośrodku wypoczynkowym na planecie T-ESB. Jak dowiedział się redaktor naszej stacji większość byłych demonstrantów z rodzinami skorzystała już z oferty! Niebawem powrócą, by opowiedzieć nam o swoich wrażeniach, a póki co pragniemy przekazać komunikat ich znajomym, być może próbującym kontaktować się nimi przy użyciu komunikatorów. Planeta T-ESB to ośrodek wypoczynkowy położony w malowniczym zakątku wszechświata, gdzie występuje silne promieniowanie supernowych, stąd też mogące się pojawiać kłopoty z nawiązaniem łączności konwencjonalnymi metodami. Prosimy o zachowanie spokoju — milczenie waszych znajomych to normalna rzecz, ponieważ wypoczywają. Obiecali uruchomić ponownie komunikatory po powrocie!”
Robert wyłączył telewizor, ponieważ przedstawiane w nim treści nie wzbudziły jego zainteresowania. Poza tym, właśnie wszedł robot i rzucił na ławę plik gazet mówiąc:
— Kupiłem też parę tytułów z początku tygodnia.
Robert wybrał w ciemno jedną z gazet i okazało się, że był to wtorkowy „Głos przestrzeni kosmicznej”. Przejrzał pobieżnie tytuły:
„EKSPERCI: W księżycowej bazie mógł być sprzęt do ściągania statków z orbity wbrew woli pilotów”; „Czy nienawiść do Harodigan to dziedzictwo rodziny kapitana Zatapatika?”; „Rick Ziemsky miał w liceum wyjątkowo złe oceny — wspominają koledzy”; „Dowódca złamał procedury. Dlaczego komandosi mieli ostrą amunicję podczas ćwiczeń?”; „Historycy: przyznanie nam księżyca po wojnie było naruszeniem zasad.”; „Znany aktor przeprasza Harodigan w imieniu wszystkich ludzi” i wreszcie: „Poniedziałkowa demonstracja budzi niesmak”.
Robert nie potrafił wzbudzić w sobie zainteresowania treścią artykułów, przejrzał więc tylko umieszczone pod nimi słupki i wykresy kołowe, będące ilustracją przeprowadzonej przez gazetę sondy. Wynikało z nich, że na pytanie „Czy ufasz Harodiganom w sprawie incydentu na księżycu” przytłaczająca większość obywateli odpowiada „zdecydowanie tak”. Tylko kilkanaście procent powiedziało, że nie ufa, ale kolejny sondaż dotyczący wykształcenia i statusu społecznego zdemaskował ich jako ludzi słabo wyedukowanych, często zgłaszających problemy ze zdrowiem psychicznym. Byli wśród nich także bezdomni, śmieciarze, żebracy i nieudacznicy, a spory odsetek przyznawał się do bycia awanturnikami.
Profesor Koshmitschny pomyślał, że nie chciał by mieć z nimi nic wspólnego i szybko przełożył stronę gazety. Trafił na tekst pod tytułem: „Czy Rick Ziemsky zostanie ambasadorem na Naraku”?
— O! — zawołał profesor Koshmitschny — Ricky ambasadorem?
Wrodzona ciekawość zmusiła go do przeczytania całego artykułu, choć nie wynikało z niego nic więcej poza tym co zapowiadał tytuł.
— Narak...Narak… — powtarzał, gorączkowo usiłując przypomnieć sobie co wie o tej planecie. — Wiem o nim niewiele! Jest słabo zbadany, bo żeby tam dłużej zabawić trzeba przejść jakieś próby. Rzadko komu się to udaje. No ale co to dla Rickyego, zwłaszcza teraz kiedy ma mój teleporter.
Przypomniał sobie, że gdzieś w piwnicy trzyma kawałek skały pochodzącej z Naraku. Otrzymał go od znajomego naukowca Arachijczyka, jako symbol przyjaźni. Planował zbadać kamień, bo taką już miał naturę, że badał wszystko co mu wpadło w ręce, pod warunkiem oczywiście, że udało mu się wygospodarować na to nieco czasu.
— Tylko gdzie ja go wsadziłem? — pytał sam siebie, gdyż mimo iż cechował go wyjątkowy intelekt to jednak nie zdołał wyrobić w sobie nawyku utrzymania porządku we własnym otoczeniu.
Jego wzrok padł na pustą, stojącą na jednej z szaf klatkę dla gryzoni.
— O, wiem! Widziałem go wtedy, kiedy zdechł Pepet!
Pepet był bardzo inteligentnym szczurem, okazującym Robertowi wyjątkową sympatię. Uchroniło go to przed losem innych szczurów laboratoryjnych, kończących zazwyczaj życie w wyniku rozmaitych eksperymentów. Pepet stał się pupilkiem i jedynym jego zadaniem oprócz jedzenia i snu stało się rozwiązywanie niegroźnych szczurzych łamigłówek. Radził sobie znakomicie. W końcu jednak padł ze starości i Robert zaplanował urządzić mu coś na kształt skromnego pogrzebu, czyli po prostu zakopać go w ogrodzie zamiast wrzucać do specjalnej maszyny służącej utylizacji padliny. Nie potrafił jednak znaleźć szpadla więc odłożył sprawę na później i wreszcie zapomniał. Ale co w takim razie zrobił z truchłem Pepeta?
— No tak! Oczywiście — klepnął się otwartą dłonią w czoło. Musiałem schować go do lodówki na dole, bo to jedyne rozsądne rozwiązanie. I tam zapewne trzymam też kawałek skały z Naraku, bo chciałem go schłodzić żeby zbadać jego właściwości termiczne. A może, po prostu nie miałem miejsca w żadnej szafie, a nie chciałem zostawiać tej skały na wierzchu? Nie pamiętam.
Zbiegł po schodach i od razu trafił do odpowiedniej lodówki co nie było wcale takie proste, bo w piwnicy stało ich osiem. Znalazł kamień i już zaczynał go wyjmować, gdy wtem jego wzrok padł na przezroczysty kontener z pleksi, który powinien zawierać zwłoki szczura.
— Jak to? — zdziwił się i stracił zainteresowanie skałą. W pudełku zamiast szczura leżał miniaturowy ciuciac.
— Ale jaja — naukowiec poczuł przechodzące po plecach ciarki. Chwilę postał w zamyśleniu, bezwiednie drapiąc się po głowie, a później zabrał zarówno kontener z ciuciacem jak i kamień do swojego laboratorium.
— Czy to jest w ogóle możliwe, żeby tak złożony organizm jak szczur i do tego martwy przeobraził się w inne zwierzę? Wydaje mi się, że nie. Zbadam tę skałę i sprawdzę czy emituje jakieś promieniowanie. Ale, do licha, nawet jeżeli coś emituje to przecież niemożliwe żeby szczur stał się ciuciacem! Jak by się to w ogóle miało odbyć?
Machnął ręką.
— E tam. Ktoś zrobił mi dowcip i podmienił pudełka albo przynajmniej zawartość.
Wtem mały ciuciac otworzył oczy i mocno uderzając głową w wieko kontenera otworzył je. Wystawił głowę poza krawędź pojemnika i przyjaźnie spojrzał na Koshmitschneya.
— Pepet? — spytał profesor z niedowierzaniem. Tymczasem ciuciac wyskoczył z pudełka i zaczął się łasić do Roberta, jakby rzeczywiście był Pepetem.
— Ale bzdura — szepnął skonsternowany naukowiec i podjął nieodwołalne postanowienie, że dokładnie zbada sprawę. Na razie jednak dał pupilowi trochę mleka i przygotował wygodne legowisko, wymościwszy je przyniesionymi wcześniej przez robota gazetami.
*
Prom pasażerski typu Titan 2 sunął majestatycznie pośród zimnej czerni kosmosu.
Widząc takie maszyny,, Stanisław Pudding zawsze ulegał wrażeniu, że statki kosmiczne buduje się z tego samego plastiku z jakiego wykonane są modele do sklejania przeznaczone dla majsterkowiczów. Kolor i faktura powierzchni wydawały się niemal identyczne, nie zgadzała się tylko skala. Podobne odczucie miał i tym razem gdy wsiadał na pokład, więc wchodząc po opuszczonej rampie dotknął dłonią płaszcza statku aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Było. Poczuł jedynie chłód ceramicznego materiału, jakim pokryto metalową powierzchnię skorupy. Teraz siedział w wykonanym z niepalnego gazu błotnego, obciągniętego folią aluminiową, fotelu i przez niewielki iluminator w kształcie trójkąta o zaokrąglonych krawędziach, obserwował gwiazdy. Widok rozgwieżdżonej czerni napawał go spokojem, niosąc wspomnienie dawnych lat, kiedy jako młody chłopak zwykł przesiadywać całymi wieczorami na morskiej plaży i popijając piwko patrzeć w niebo. Snuł wtedy marzenia o kosmicznych podróżach. Chciał zostać pilotem myśliwca i toczyć romantyczne walki o wolność uciśnionych planet… Życie potoczyło się inaczej.
Zdjął mocny, przezroczysty hełm, jaki nakazywały nosić względy bezpieczeństwa i zwrócił uwagę na odbicie własnej twarzy, widoczne przez moment w gładkiej powierzchni iluminatora, gdy oświetlił ją odbity od hełmu refleks świetlny. Była to zupełnie inna twarz, niż ta należąca do chłopaka marzącego o podbiciu kosmosu. Ta twarz nie była już niewinna ani wesoła. Zniszczyły ją lata walki o utrzymanie pozycji lidera. Stres, zmęczenie, zła dieta… Czasem gniew, a nawet dobrze maskowany smutek odcisnęły na niej swoje piętno. Tak samo jak i żądze. Zbyt rzadko rozładowywał napięcie, prawie nigdy się nie uśmiechał.
Gdzie podział się ten chłopak, który śmiał się z kolegami, jeździł na antygrawitacyjnym skuterze i długo spacerował wieczorami myśląc o przyszłości? — pomyślał. — Co powiedziałby widząc kim dzisiaj jestem? Gdyby wiedział, jak do tego doszedłem i ile kosztuje mnie utrzymanie władzy…
Poczuł niewypowiedziany smutek. Był pewien, że ten dawny Staszek nie okazałby mu wiele szacunku. Pewnie prychnąłby pogardliwie w przekonaniu, że sam pójdzie zupełnie inną drogą.
Rozluźnił trochę zaciski kombinezonu. Denerwowało go, że jako jedyna osoba na pokładzie musi nosić takie zabezpieczenia. Choć miał świadomość, że prom z przywódcą planety na pokładzie to nie lada gratka dla terrorystów, trudno mu było uznać zasadność wbijania się w niewygodny, ciężki kombinezon próżniowy. Pamiętał, że gdy przymierzał go po raz pierwszy, cieszył się ze sposobności założenia stroju, jaki w całej galaktyce noszą jedynie komandosi z elitarnego komando „Nutrie”, ale entuzjazm minął gdy tylko okazało się, że materiał z jakiego go wykonano, nie jest wcale elastyczny i straszliwie krępuje ruchy. Do tego ten nieprzyjazny kolor mokrej rdzy, sprawiający, że uniform wydaje się jeszcze sztywniejszy niż jest w rzeczywistości. I te wielkie pokryte żółtą gumą buciory…
Smutek i nostalgia szybko ustąpiły miejsca zwykłej irytacji.
— Psia krew! — parsknął.
W tym momencie do pomieszczenia zajrzał dyrektor protokołu Edmund Lelul.
— Czy pan mnie wzywał Sir? — powiedział ten przystojny i znakomicie wyedukowany mężczyzna, towarzyszący Puddingowi we wszystkich podróżach międzyplanetarnych.
— Nie — odparł Siewca Pojednania. — Po prostu głośno myślałem
— Tak jest proszę pana — powiedział dyrektor.
Chwilę trwało milczenie. Komuś zaburczało w brzuchu, ktoś rzucił jakieś przekleństwo.
Wreszcie odezwał się Siewca:
— Lelul?
— Tak?
— Wyczyściłeś wszystkie buty, tak jak kazałem?
— Tak proszę pana.
— Powiedz: „tak ekscelencjo”
— Tak ekscelencjo.
— A teraz dotknij palcem wskazującym prawej dłoni do nosa, a lewy kciuk wsadź do prawego ucha i powiedz: „Jestem sobie niziołek.”
— Dlaczego? — zapytał dyrektor czując lekkie zmieszanie. Jego twarz jednak nie wyrażała żadnych emocji, a ton pozostał profesjonalnie obojętny.
— Jestem twoim szefem i po prostu ci każę. Możesz oczywiście odmówić i znaleźć sobie inną pracę, na przykład w hurtowni obuwia.
— Jestem sobie niziołek — powiedział Edmund Lelul z wymuszonym entuzjazmem, spełniając też wszystkie pozostałe plecenia.
— No… Dobrze — oświadczył Pudding i stracił zainteresowanie swoim urzędnikiem. Ten jednak nie wyszedł, tylko stał chwilę, zastanawiając się nad czymś i wreszcie odezwał się nieśmiało:
— Pragnę tylko zasugerować, że dzięki starannemu wykształceniu, jakie odebrałem, a także długotrwałemu treningowi w służbach specjalnych i praktyce na stanowisku dyrektora, jestem w stanie wykonywać wiele skomplikowanych i wymagających najlepszej wiedzy czynności.
— A umiesz zastąpić odkurzacz albo wałek malarski? — Pudding bezceremonialnie przerwał wywód podwładnego.
— Nie…
— W takim razie jesteś do niczego.
Zapanowała kłopotliwa cisza. Mężczyzna wciąż nie wychodził z pomieszczenia, a Siewca Pojednania świdrował go wzrokiem. Wreszcie zlitował się nad pracownikiem i powiedział:
— No dobra — przybrał wystudiowaną, wyrażającą namysł minę i przykładając palec do ust w pozorowanym skupieniu wycedził powoli: — A może wykonasz pewne zadanie?
— To niespodziewana propozycja — rzekł zdumiony Lelul. — Zrobię wszystko, by udowodnić swoją przydatność. Jestem ambitny.
— W takim razie stojąc cały czas na baczność udawaj, że fikasz koziołki. Masz być tak przekonywujący, żebym dał się nabrać.
— To pestka — oświadczył dyrektor protokołu. — Kiedy pomyślę ile razy robiłem ten numer aby rozśmieszyć moich przyjaciół i rodzinę… Pana asystentka Zenon, widząc moje wygłupy, omal nie udławiła się preclem!
— No to do roboty!
Lelul przyjął postawę zasadniczą, wyprężył pierś i odezwał się w te słowa:
— Fik! Hohoho! Fik! Ale koziołek! Fik, o rety… Auć, uderzyłem się w łokieć! Fik! O rany… Fikam, fik! Oooops! Hahaha! Co za przygoda!
Siewca pojednania patrzył jak oczarowany. Niewiele brakowało, a przyznałby się do szczerego podziwu dla tego bystrego, wszechstronnie utalentowanego mężczyzny, ale wtedy musiałby podnieść mu pensję. Opanował się więc w porę i odezwał się w te słowa:
— Oj Lelul, Lelul znudziłeś mnie chłopcze. Idź wreszcie do kuchni pozmywać gary zanim tu zasnę z nudów albo znajdę kawał kija i ci wygarbuję skórę ty nierobie jeden ty!
Dyrektor odszedł jak niepyszny albo jak zmyty. Może nawet jak jedno i drugie. Szczerze martwił się, że tym razem nie zdoła wypełnić polecenia przełożonego, bo na pokładzie promu nie ma kuchni.
Tymczasem statek wszedł na orbitę planety Harodig i rozpoczęła się procedura lądowania.
Ogromna, popielato-biała maszyna o rozgrzanym do czerwoności brzuchu osiadła delikatnie na jednej z głównych platform lądowniczych stolicy Cesarstwa Harodigu. Po piętnastu minutach niezbędnych dla schłodzenia ceramicznych ekranów, opuściła się odpowiednia rampa i już po chwili dumnie kroczył po niej Siewca Pojednania EPIVANHu. Za nim szedł dyrektor protokołu wraz z czterema urzędnikami nieco niższego szczebla. W ciągu piętnastu minut oczekiwania na otwarcie włazu Stanisław Pudding zdążył zmienić kombinezon na szaty paradne, zgodnie z obowiązującym kanonem dyplomatycznym utrzymane w ciemnej kolorystyce. Nie zapomniał też o czarnej pelerynie, zawsze dodającej powagi chyba, że ktoś jest wyjątkowo niski i ciągnie ją za sobą po ziemi. Na szczęście Pudding niski nie był, dzięki czemu jego peleryna jedynie muskała podłoże obszytą aksamitem krawędzią.
Siewca pojednania nie zapomniał o muzyce: tym razem sączyła się z nanogłośników umieszczonych w cholewach jego eleganckich, skórzanych kozaków.
Na platformie oczekiwała go grupa harodigańskich żołnierzy w galowych mundurach, oraz robot protokolarny w kształcie lodówki na czterech, zakończonych gąsienicami, nogach. Robot przemieszczał się powoli jadąc, a kończynami poruszał jedynie wtedy gdy trzeba je było unieść aby wejść po schodach lub pokonać inną przeszkodę w rodzaju krawężnika.
— Witamy na Harodigu — powiedział mile brzmiącym, kobiecym głosem i rozsunął znajdujące się z prawej strony korpusu drzwiczki, odsłaniające wnękę z której wyłoniła się organiczna ręka, arcydzieło harodigańskiej inżynierii genetycznej. Pudding uścisnął dłoń robota i poczekał chwilę, aż ręka schowa się ponownie w korpusie maszyny.
— Zapraszam do wieży — powiedział robot, po czym groźnie zgrzytnął jakimś wewnętrznym mechanizmem. — Tylko pana Siewcę. Reszta niech poczeka w statku.
Pudding wiedział, że aby zachować twarz nie powinien wdawać się z robotem w dyskusje lecz udać, że uważa jego propozycję za znakomity pomysł. Próba przeforsowania odmiennego rozwiązania musiałaby skończyć się kapitulacją, a co za tym idzie utratą autorytetu w oczach własnych ludzi.
— Świetnie — powiedział z wymuszonym entuzjazmem. — Bardzo chętnie porozmawiam z Cesarzem w czte… w pięcioro oczu.
Zwrócił się do swojej załogi.
— Proszę zaczekajcie na pokładzie promu. Rozumiecie przecież, że niektóre informacje nie są dla waszych uszu. To wielka polityka!
Szef protokołu nabrał powietrza, by coś powiedzieć, lecz Pudding zgromił go spojrzeniem w tak brutalny sposób, że ten całkowicie zaniemówił na bez mała siedem minut. Tymczasem Siewca Pojednania wraz z harodigańską eskortą udał się do budynku zwanego wieżą, gdzie oczekiwał nań Jego Ekscelencja Cesarz Imperator Harodigu o nazwisku, jakiego żaden przedstawiciel gatunku ludzkiego nie jest w stanie wymówić, a już na pewno zapisać.
Pomieszczenie miało formę sfery. Dookoła całej sali, niecały metr ponad płaszczyzną podłogi, biegł system połączonych ze sobą kablami pulpitów, przy których siedziało kilku kontrolerów. Wszędzie było pełno migających lampek w rozmaitych kolorach, wszelkiej wielkości monitorów — od najmniejszych, wyświetlających tylko jakieś zielone linie, poprzez średnie pełne cyfr, liczb i nieznanych Puddingowi liter aż po wielki ekran na suficie wyświetlający gwiezdną mapę. Pośrodku podłogi ustawiono biały okrągły stół dwumetrowej średnicy, a przy nim kilka wygodnych foteli. Na jednym z nich siedział Cesarz Harodigu i czytał gazetę.
— Dzień dobry — powiedział Siewca Pojednania, zgodnie z zasadami etykiety dyplomatycznej.
Harodiganin nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na niego środkowym okiem, poruszającym się zupełnie niezależnie od dwóch pozostałych.
Harodiganie to istoty humanoidalne. Krążą pogłoski, że byli kiedyś ludźmi, ale zmodyfikowali nieco swoją postać przy użyciu technologii genetycznych. Faktycznie, cesarz wyglądał mniej więcej jak człowiek, przynajmniej jeśli zignorujemy trzecie oko oraz chitynowy pancerz, okrywający jego tors niby rzymska zbroja. Mięśnie jego ramion i nóg, podobnie zresztą jak w przypadku wszystkich pozostałych Harodigan, prezentowały się nader okazale. Ludzie są, co prawda, w stanie wypracować podobną muskulaturę, ale wymagałoby to wielu lat intensywnego treningu i odrobiny dodatkowego wspomagania sterydami. Harodigan charakteryzują też pokaźne pazury, wieńczące palce niezwykle silnych dłoni oraz wysuwające się z otworu pomiędzy kciukiem, a palcem wskazującym, zakrzywione żądło, przy użyciu którego są w stanie wstrzyknąć niezwykle toksyczną truciznę. Podanie ręki Harodiganinowi jest zawsze ryzykowne!
Imperator odłożył gazetę i dał znać swoim podwładnym, aby opuścili pomieszczenie. Kiedy wyszli wskazał Puddingowi wygodny fotel, ale gdy ten podszedł do niego by usiąść, ryknął groźnym basem:
— Nie siadaj! — a potem już spokojnie powiedział: — Pokazałem ci tylko fotel. Skąd pomysł, że po to abyś usiadł?
— Mam stać? — spytał Siewca niepewnie.
— Stać, srać! — krzyknął poirytowany Harodiganin. Sięgnął po leżące na stole rękawice, po czym zrywając się gwałtownie z fotela jednym susem doskoczył do Puddinga i trzepnął go nimi przez potylicę.
— Co ty sobie myślisz, durna pało? — krzyczał oszalałym z furii głosem. — Co to jest? Co to za bydlaki wymordowały naszych wojowników na księżycu?
Siewca Pojednania nie odpowiedział. Skurczył się w sobie i skupił całą uwagę na zaciskaniu pośladków.
Cesarz uderzył go jeszcze dwa razy rękawicami przez głowę, a później trzymając dłoń na wysokości oczu swego gościa, powoli wysunął żądło.
— No, pytam! Zaniemówiłeś? Co tak stoisz jak jakaś memeja?
Stanisław Pudding spróbował zachować godność przynajmniej w ruchach, więc odwrócił się plecami do Imperatora i powoli podszedł do okna ulokowanego ponad jednym z pulpitów. Udawał, że przez nie patrzy, ale gdyby go zapytano, co przez nie zobaczył, nie byłby w stanie opowiedzieć. Cały czas oczekiwał ukłucia żądła, a że przez blisko minutę się nie doczekał, uspokoił się trochę.
— Nie toleruję takiego traktowania — powiedział.
— Patrzcie go! — parsknął Harodiganin. — A może wolisz kopniaka w tyłek?
Pudding odwrócił się ponownie, lecz tym razem w stronę swojego gospodarza. Spojrzał mu prosto w oczy.
— Mając do czynienia z ludźmi zapewne trafiał pan zwykle na tchórzy lub jakieś łamagi. Ja nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii. Żegnam pana ekscelencjo. Proszę otworzyć drzwi.
Imperator roześmiał się.
— No, no, no! — powiedział. — Wygląda na to, że faktycznie jesteś dość odważny. Patrzysz mi w oczy w obliczu śmierci. Podoba mi się to! Chciałem podać ci dłoń, ale tego nie zrobię. I uwierz mi, że w tym przypadku, to nie afront. Ale drzwi jeszcze nie otworzę, możesz się żegnać ile chcesz. Najpierw musimy omówić pewne sprawy. Lepiej siadaj.
Pudding usiadł i zaangażował wszystkie siły, by powstrzymać się przed westchnieniem ulgi. Udało mu się zapanować także nad mimiką, ale poczuł że z mięśni nóg uciekła cała siła i gdyby nie siedział mógłby upaść. Obie nogi drżały niekontrolowanie pod stołem. Z dłoni natomiast odpłynęła cała krew i stały się lodowato zimne.
Siewca Pojednania nie był szaleńczo odważny. W razie potrzeby mógłby nawet wyrzec się godności aby ocalić skórę — doskonale o tym wiedział z doświadczenia. Miał jednak silny instynkt samozachowawczy, a ten ostrzegł go, że kiedy atakuje taki drapieżnik jak Cesarz Harodigan, lepiej nie drażnić go ucieczką, tylko udać odwagę i szacunek dla samego siebie. Poskutkowało.
Widząc, że niebezpieczeństwo minęło, jeszcze raz zdobył się na blef.
— Może mnie pan zabić ekscelencjo, ale wtedy na pewno nie uniknie pan wojny.
— Mogę zgnieść całą waszą planetę ot tak! — powiedział Harodiganin zaciskając pięść.
— To prawda. Harodig jest potężny i na pewno wygra wojnę z EPIVANHem. Jednak po co wam planeta pełna buntowników, partyzantów i terrorystów skoro niewielkim kosztem możecie ją mieć bez rozlewu krwi, dzięki współpracy ze mną?
— Mów dalej — zachęcił Cesarz.
— Mieszkańcy EPIVANHu nie są zbyt mądrzy, łatwo nimi sterować dopóki wierzą, że to oni podejmują dobre, mądre decyzje. Wystarczy trochę ich pochwalić, zapewnić im warunki bytu, lepsze o włos niż minimum socjalne na bardziej cywilizowanych planetach. Doskonale sobie z tym radzę i trzymam ich w garści, wielbią mnie jako wspaniałego zarządcę planety. Gdyby ktoś jednak nadepnął im na odcisk otwarcie przyznając, że łamie ich wolę, będą walczyć do upadłego. A mogą być groźni, najlepszy dowód mieliśmy na księżycu.
Imperator znów się nasrożył. Chwilę posiedział z wściekłą miną by wreszcie wstać i uderzyć pięściami o blat stołu. Oparłszy się na nich, pozostał w tej pozycji.
— Muszę mieć tego śmiecia Ziemskyego! — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Obedrę go ze skóry jak banana!
— Nie będzie takiej potrzeby — uspokoił go Pudding. Spojrzał na zegarek. — Właśnie w tej chwili dolatuje do Naraku, gdzie zostanie poddany próbie.
— Jakiej znowu, próbie?
— Delegowałem go na ambasadora! To znaczy, że zgodnie z Narakańską tradycją będzie musiał udowodnić swoją wartość w Jaskini Śmierci!
Imperator usiadł ponownie i odprężył się. Wyjął zza pancerza fajkę, która najwyraźniej była już nabita bo od razu ja zapalił.
— Co to za próba? Zreferuj temat!
Siewca Pojednania odzyskał już pełnię władzy w nogach i całkowicie się uspokoił. Wyjął z ukrytej pod peleryną kieszeni sporą piersiówkę i pociągnął kilka łyków wódki.
— Nie chlej mi tu, tylko gadaj! — zniecierpliwił się władca Harodigu.
— Na Naraku mają specjalne jaskinie prób. Jest ich sporo, a wszystkie wyglądają tak samo. Możliwe, że różnią się trochę skalą, ale zasada jest zawsze ta sama. Do jaskini jest tylko jedno małe wejście umiejscowione na samej górze, tuż pod stropem. Przy nim znajduje się mała półeczka skalna, taki jakby parapet. Strasznie utrudnia dostanie się do tego otworu wejściowego od spodu. Dokładnie w połowie odległości pomiędzy tą półką a spągiem groty…
— Czym?
— Spągiem. Chodzi o dno jaskini… podłogę. No więc w połowie pomiędzy tą półeczką, a spągiem jest jeszcze jedna mała półka wystająca ze ściany. Sadza się na niej delikwenta bez żadnego wyposażenia i czeka, aż wydostanie się z tej pieczary. Jedyna droga ucieczki wiedzie w górę. Jeżeli zeskoczy to się zabije, a nawet gdyby przeżył to i tak na dole nie ma wyjścia. Wspinaczka jest bardo trudna, bo ściany są bardzo gładkie. Zdarzają się jakieś malutkie wgłębienia czy wypukłości ale dla ludzi to zdecydowanie za mało. Może jakiś mistrz, całe życie nie robiący nic poza wspinaczką dałby radę pod warunkiem, że umie utrzymać ciężar całego ciała na najmniejszym palcu i jeszcze się na nim podciągać, ale Ziemsky takim mistrzem nie jest. A nawet gdyby się jakimś cudem wspiął to i tak zatrzyma go ten parapet pod wyjściem. Mamy go z głowy, a przy okazji nikt nie powie, że go zabiliśmy bo sam przyjął nominację i to z uśmiechem. Na próbę też zgodził się dobrowolnie. Przynajmniej taka jest oficjalna wersja.
— A zatem Rick Ziemsky umrze! — huknął gromko cesarz, a następnie podniósł szpony ponad głowę i roześmiał się jak szaleniec.
— Dobra! — powiedział, gdy już się uspokoił. — Akceptuję ten plan.
— Znakomicie! — ucieszył się Pudding.
Przez kolejne pół godziny mężczyźni czynili ustalenia dotyczące wspólnej polityki zagranicznej, wzajemnej wymiany handlowej i krzewienia na EPIVANHu przyjaźni ludzko-harodigańskiej. Wreszcie ustalili, że umowa dotycząca harodigańskiego nadzoru nad księżycem, po całkowitym uspokojeniu nastrojów społecznych zostanie przedłużona na okres 30 lat. Uściskali się serdecznie i pożegnali. Stanisław Pudding wrócił na swój statek z miną triumfatora, a gdy chwilę później zniknął w toalecie zwymiotował i zemdlał.
*
Jaskinia robiła przygnębiające wrażenie. Wyglądała jak paszcza szalonego potwora, który nigdy nie mył zębów, choć zwykł odżywiać się gnijącymi płatami padliny. Wszystko było tu nie tak: stalaktyty wyrastały z podłoża, zaś stalagmity zwisały ze stropu, choć w każdej innej jaskini jest dokładnie odwrotnie. Jedynie stalagnaty zachowywały się jak należy, łącząc stropie groty z jej spągiem, choć niekiedy można było odnieść wrażenie, że nie tyle łączą one wspomniane obszary, co je wbrew logice dzielą. Mieszkańcom EPIVANHu to by się nie spodobało. Wrażenie było jednak z gruntu fałszywe, bo jakże dzielić coś, co podzielić się nie da? Mimo to widok stalagnatów przytłaczał, bo napawały serce lękiem, kojarząc się z nienaturalnie długimi zębami nieboszczyka lub wypaczonymi okrutnie fiszbinami gnijącego wieloryba, jakiemu miast planktonu zaaplikowano grozę. Były cienkie i długie, niby nogi pająka, a zarazem białe jak stary koronkowy obrus, dobrze wymoczony w silnym wybielaczu i przykryty pledem, którego nie widać.
Rick nie uległ panice, bo jeszcze na księżycu pogodził się ze śmiercią, a za każdy kolejny dzień życia dziękował, jak za nienależną premię. Mimo to włosy jeżyły mu się na karku, a pośladki drżały na przekór woli.
Robot sterujący platformą, która przywiozła Ricka na miejsce próby, marzył by uśmiechnąć się szyderczo lub przynajmniej spojrzeć pogardliwie w oczy śmiałka, jednak konstruktorzy nie przewidzieli dlań podobnej możliwości. Patrzył zatem tępo w twarz skazańca, niezbyt bystrze łypiąc żarówkami, pełniącymi rolę oczu.
Rick bez trudu zorientował się, że skalna półka na jakiej przyjdzie mu walczyć o przetrwanie, usytuowana jest dokładnie w połowie drogi pomiędzy jedynym otworem stanowiącym wejście do jaskini, a usianym ostrymi kolcami podłożem.
Ha! — Pomyślał. — Wystarczy zmierzyć odległość do dna groty, a będę wiedział, jak wysoko się teleportować żeby wylądować na półeczce przy wyjściu. Prosta sprawa!
Szkopuł w tym, że nie miał miary.
Robot tymczasem wygłosił tradycyjną formułę: „Do widzenia lub żegnaj” i zmieniając pozycję odpowiedniej manetki, poderwał platformę ku górze. Pod samym stropem zmienił kierunek lotu i po chwili zniknął w otworze wyjściowym, z którego dobiegł jeszcze metaliczny odgłos głuchego uderzenia i krótkie „Au”. Prawdopodobnie robot zawadził głową o jeden ze skalnych nacieków. Rick zupełnie zignorował to zdarzenie. Wychylił się nieco i spojrzał w otchłań, zaś ona zgodnie z tradycją, spojrzała na niego. Zrzedła mu mina i postronny obserwator mógłby uznać, że posmutniał. Tymczasem on, odrzuciwszy emocje, rozważał rozmaite warianty, myślał i kalkulował. Kierując się logiką, poszukiwał rozwiązania, zdającego się mieć najwięcej sensu w świetle tego, co spotkało go wcześniej.
— Nie po to ocalałem z jatki na księżycu, żeby teraz umrzeć w tej pułapce bez wyjścia. Siła kierująca ludzkim losem ocaliła mnie wtedy nie bez powodu. Musi istnieć jakiś plan, który pisane mi jest zrealizować i gdzieś na pewno znajdę odpowiednie wskazówki. A może już się o nie nawet otarłem? Wystarczy trochę pomyśleć.
Spojrzał w górę. Odcinek ściany pomiędzy półką, na której stał, a połączonym z wejściem parapetem, wydawał się wyjątkowo gładki i Rick od razu uznał, że próba wspinaczki traci wszelki sens. Mimo to dotknął skały, by zapoznać się z jej strukturą. Była lekko chropowata, a pewne nierówności mogły umożliwić wspinaczkę przedstawicielom wielu ras. Dla człowieka jednak to za mało.
Usiadł i zrobił bilans środków, jakimi dysponował.
— Po pierwsze: rozum — pomyślał i uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc w wyobraźni Roberta Koshmistchneya wypowiadającego te słowa mentorskim tonem.
— Chciałbym cię tu widzieć z tymi wszystkimi mądrościami i wzorami. Ciekawe co byś zwojował? — powiedział szyderczym tonem Ziemsky i mimo woli naprężył muskuły. Rdzeń nadnerczy wpompował do krwioobiegu nieco adrenaliny, co zaowocowało wolą działania i przypływem wiary w swe siły. Nie mógł jednak zrobić nic więcej niż kontynuować remanent: poza zegarkiem, ukrytą w skarpetce kapsułką teleportującą i przytroczonym do paska zasobniku ze zmieloną kredą, nie posiadał żadnego wyposażenia. Chyba, że za wyposażenie poczytać Błękitną Wstążkę Honoru, jaką dekorowano na EPIVANHu wszystkich ambasadorów opuszczających rodzimą planetę. W przypadku Ricka nie było czasu na uroczystości więc odznaczenie wręczyła mu przed samym startem, wydelegowana przez Siewcę Pojednania Zenon. Wstążka wciąż pachniała jej perfumami. Zgodnie ze zwyczajem zawiesił ją sobie na szyi. Ubrany był w obcisły czarny kombinezon składający się z dwóch połączonych czerwonym szwem części: nadających jego nogom zabawny pałąkowaty wygląd leginsów i estetycznej koszulki z krótkim rękawem, na której wygospodarowano nieco miejsca na żółto czerwone godło Naraku. Biodra kandydata na ambasadora oplatał dwukrotnie parciany pas, z przymocowanym zasobnikiem na kredę. Całości dopełniały pomarańczowe skarpetki i czarne, niezwykle delikatne buciki z cienkiego ale zadziwiająco wytrzymałego materiału.
— Niewiele tego — powiedział.
Wyjął zza skarpetki kapsułkę teleportującą i spojrzał na nią marszcząc czoło. Przemknęło mu przez myśl, że być może warto spróbować określić odległość na oko. A nuż się uda? Przestraszył się jednak, że skończy z jakimś skalnym naciekiem wbitym w głowę, albo kamiennym parapetem wmontowanym w szyję lub kolana. O ile nie bardzo bał się śmierci, o tyle perspektywa miksowania części własnego ciała z nieożywioną materią wciąż mocno go odstręczała. Nie próbował nawet wyobrażać sobie jakie to uczucie.
— Odległość do półki muszę znać z dokładnością do jednego metra! — powiedział. — Inaczej kompletna mogiła.
Przyszło mu do głowy aby wyskubać z koszulki końcówkę jakiejś nitki i ciągnąc za nią spruć ubranie, by uzyskać sznureczek, jaki po obciążeniu kamieniem lub butem można by spuścić do samego dna jaskini.
— Tylko po co? — stwierdził szybko. — Przecież na nitce nie ma podziałki więc i tak niczego się nie dowiem.
Po chwili jednak doszedł do wniosku, że można by sprawdzić ile razy w długości nitki mieści się jego wzrost — tę wartość akurat znał. Przy odrobinie wysiłku dałby radę to policzyć.
Zaczął skubać ubranko ale nic z tego nie wyszło. Kawałki syntetycznego materiału odrywały się niewielkimi fragmentami, a w palcach Ricka zamiast nitki pozostawały jakieś poskręcane farfocle, kojarzące się raczej z kłębuszkami waty. Zrezygnował.
Rozejrzał się. Przeciwległa ściana jaskini nie była gładka. Sterczały tam rozmaite półki, ziały jamy i odznaczały się różne inne nierówności.
— Ech, gdyby tak wyjście było po tamtej stronie — westchnął. Ułamek sekundy rozważał scenariusz polegający na zejściu w dół, wdrapaniu się na przeciwległą ścianę i przejściu do wyjścia po stropie, chwytając się nacieków. Zadanie to było niewykonalne więc szybko przestał zawracać sobie głowę. I wtedy w oddali coś się poruszyło. Omal nie podskoczył. Wytężył wzrok i dostrzegł rosłego ciuciaca, stojącego spokojnie na półce po przeciwnej stronie i przyglądającego mu się.
— Dobra nasza — pomyślał. — Jeżeli nawet nie uda mi się wyjść stąd w ciągu doby, mam szansę na coś do jedzenia.
Rozejrzał się w poszukiwaniu innych zwierząt i gdzieś w oddali zauważył jeszcze dwa, z których jedno wesoło brykało wskakując coraz wyżej po miniaturowych, często mniejszych niż dłoń półeczkach, aż dotarło do stropu i zaczęło zlizywać z niego wodę. Działo się to po przeciwległej stronie, bo od strony Ricka ściana była zbyt gładka nawet jak dla ciuciacy — nie miały więc szansy opuścić jaskini. Rick położył się i wystawił głowę poza granicę półki. Spojrzał w dół. Poniżej jego stanowiska ściana nie była tak gładka jak powyżej, a więc być może ciuciace mogłyby się tu dostać. Zdecydował, że w odpowiednim momencie zastanowi się jak je ewentualnie zwabić.
— Najlepiej byłoby złapać ich z dwieście, ułożyć z nich stos i wdrapać się po nim — pomyślał i ucieszył się zauważywszy, że nie traci poczucia humoru.
Wtulił twarz w dłonie i wytężył wszystkie siły umysłu, by sklecić wreszcie jakiś plan. Jednak nadzieja na opracowanie planu zaczynała powoli ustępować miejsca zwątpieniu, a w głowie pojawiały się pierwsze gorzkie myśli o ironii losu.
Czy to możliwe, że wydarzenia na księżycu nie miały żadnego sensu? Czy nie ocalałem po to, by żyć? — myślał. — Jeżeli Opatrzność uchroniła mnie przed pewną — zdawało się — śmiercią tam, to dlaczego nie daje mi najmniejszej szansy tutaj? A może nie ma żadnej Opatrzności, tylko po prostu każdy jest kowalem swego losu? W porządku, mogę być kowalem, ale żebym miał chociaż z czego wykuwać. A tu nic. Nitki się poskręcały, miarki nie mam, a wspinaczka jest niemożliwa… Okrutny żart Boga! Najpierw dał nadzieję i wiarę we własne siły, a później pozostawił człowieka bez szansy na ocalenie. I to bez żadnego ostrzeżenia, bez wskazówek jak się na to przygotować!
Poczuł mrowienie karku. Początkowo pomyślał, że w ten sposób zmaterializował się lęk jaki często pojawia się wtedy, gdy człowiekowi zdarzy się zbluźnić. Poczuł irracjonalną potrzebę odwrócenia się by sprawdzić, czy nie stoi za nim diabeł, duch lub jakiś demon, ale szybko zwalczył tę potrzebę.
— Jestem dorosłym człowiekiem do cholery — powiedział, dodając sobie otuchy. — Nie ma żadnych duchów ani demonów.
Jednak gdy tylko przeszył go kolejny dreszcz, natychmiast się odwrócił.
Za nim stał ciuciac. Patrzył niezbyt mądrze i wyciągał mocno szyję, kierując duży, wilgotny nos w stronę szyi Ricka.
— Co jest? — spytał Rick i roześmiał się czując ulgę. Ciuciac nic nie odpowiedział, tylko cofnął się o krok, a potem znów podszedł bliżej i zaczął wąchać tak intensywnie, że aż rozległ się świst przechodzącego przez jego nozdrza powietrza.
Czego on może ode mnie chcieć? — pomyślał komandos. Ciuciac wskazał nosem wstążkę.
— Co? Chcesz mnie ugryźć w szyję?
Ciuciac podszedł jeszcze bliżej i lekko szturchnął Ricka nosem w kark. Mężczyzna przestraszył się, że spadnie, więc natychmiast wstał i przeszedł w głąb półki opierając się plecami o ścianę.
Zwierzę wciąż patrzyło na niego i wreszcie zaczęło mocno kiwać głową wydając jakieś nieartykułowane dźwięki przy użyciu paszczy.
— Co znowu? — Rick zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby mądrze posłać ciuciaca kopniakiem w przepaść. Może to, knujący coś, drapieżnik?
Zwierzę cofnęło się nieufnie, jakby wyczuwając potencjalne zagrożenie. Rick tymczasem spróbował przypomnieć sobie, co wie o ciuciacach, ale nigdy nie wiedział o nich nic więcej ponad to, że istnieją. Zwierzę tymczasem usiadło spokojnie i z uporem wpatrywało się we wstążkę.
— A może chcesz tę wstążkę? — spytał Rick. — To proszę bardzo! Mi już się chyba do niczego nie przyda.
To mówiąc zdjął odznaczenie i ostrożnie zbliżył się do ciuciaca, a ten ucieszył się niby młody pies. Obwąchał starannie trzymaną przez człowieka tasiemkę i wesoło popiskując merdał krótkim ogonkiem.
— No to masz — powiedział Rick, zakładając wstęgę na szyję zwierzęcia.
Ciuciac podskoczył kilka razy, stuknął delikatnie Ricka czołem w udo, stanął na dwóch kopytach i raptem pierzchnął.
Co za głupi kozioł — pomyślał Rick i powrócił do obmyślania planu. Niestety po godzinie wciąż tkwił w punkcie wyjścia, czyli filozofował na temat ludzkiego losu.
— Gdzie tu sens? — pomyślał.
Tymczasem na półkę powrócił ciuciac, niosąc w pysku kamień. Położył go obok Ricka i lekko trącił go głową.
— Ta, dzięki — powiedział Rick. Pomyślał, że zwierzę z wdzięczności za wstążkę zaoferowało coś, co uważało za atrakcyjny i cenny przedmiot. Może nawet skarb? Obejrzał kamień, żeby sprawdzić czy to nie przypadkiem kawał jadalnego mchu albo może jakiś grzybek? Był to jednak zwykły kamień. Odłożył go z powrotem. Ciuciac tymczasem trącił jego rękę, a następnie popchnął kamień nosem. Ten spadł z półki i po krótkiej chwili stuknął o podłoże jaskini. Zwierzę przekrzywiło nieco głowę i znacząco spoglądało na komandosa.
— No, imponujące — powiedział Ziemsky. — Świetnie zrzucasz kamienie.
Ciuciac tymczasem zeskoczył z półki i stukając kopytami o niewielkie nierówności, po jakich potrafił się swobodnie poruszać zbiegł na dół, by wrócić z kamieniem. Znów położył go obok Ricka i zaczął delikatnie szturchać go czołem w ramię.
— Przestań mnie bocać — warknął Rick. Tymczasem ciuciac pchnął kamień w jego stronę.
— Nie mam ochoty na takie zabawy — powiedział człowiek, ale podniósł kamień i zrzucił go w otchłań. Ciuciac przez moment wyglądał na rozweselonego, ale po chwili zamarł w bezruchu. Wreszcie zaczął stukać Ricka w rękę i trącać nosem jego zegarek.
— O nie! Zegarka ci nie dam. Skoro mam tu umrzeć, to niech chociaż wiem, która wtedy będzie godzina.
Ciekawe czy taki ciuciac dałby radę wspiąć się do wyjścia po tej gładkiej ścianie, gdyby się bardzo postarał? — pomyślał Rick, czując że byłaby to ostatnia droga ratunku na jaką może jeszcze liczyć. Jakby słysząc jego myśli, ciuciac podszedł do ściany i postukał w nią kopytami, nie znajdując odpowiedniego oparcia.
— Tak myślałem — powiedział Rick.
Zwierzę tymczasem pogalopowało w dół i znów wróciło z kamieniem…
*
Zenon siedziała przy biurku i przeglądała gazety aby upewnić się, że prawidłowo wydrukowano przygotowany przez nią komunikat.
Kancelaria Siewcy Pojednania uruchomiła specjalny, bezpłatny numer telefonu, pod jakim można bezpłatnie konsultować swoje opinie z dyżurującymi ekspertami. „Mamy nadzieje, że pozwoli to uniknąć w przyszłości podobnych przykrych nieporozumień w rodzaju niefortunnej demonstracji pod ambasadą Harodigu” — mówi rzecznik prasowy Kancelarii Siewcy. Pytać można o wszystko. Jak zapewniają urzędnicy każda wątpliwość zostanie wyjaśniona, bo eksperci są specjalistami najwyższej klasy. Pamiętaj, jeżeli masz jakiekolwiek wątpliwości dzwoń: gwiazdka siedem, gwiazdka siedem! Nie zapomnij! Jeżeli twój sąsiad lub znajomy opowiadał ci o swoich wątpliwościach, zgłoś i jego. Pomożemy! Doradzimy! — przeczytała na głos, a po chwili jeszcze raz przeanalizowała tekst po cichu.
— Zgadza się — powiedziała i ziewnęła. Poczuła niesmak. Wiedziała, co dzieje się wokół i zdarzały się chwile, kiedy miała ochotę się temu przeciwstawić. Właśnie targnął nią taki nagły impuls, ale równie szybko jak się pojawił, wygasł.
— W imię czego? — spytała.
Otworzyła szufladę i wyjęła z niej paczkę papierosów. Zdjęła folię, otworzyła pudełko i wyjęła jednego z nich. Po chwili zaciągała się dymem.
Wstała niespiesznie i podeszła do okna. Spojrzała w dół. Przelewające się wąskimi uliczkami tłumy wyglądały z tej wysokości jak kolumny kolorowych mrówek.
— Żebyście mieli chociaż blade pojęcie, w co wdepnęliście… — westchnęła. Nie potrafiła wzbudzić w sobie sympatii do ludzi. Kiedy przypomniała sobie gawiedź wciskającą się na taras podczas koncertu w parku, poczuła wręcz organiczne obrzydzenie. Mimo to, spoglądając z góry na małe bezbronne postacie, zupełnie nieświadome tragizmu swego losu, poczuła niewypowiedziany smutek. Gdzieś w głębi skorupy z szykownego ubrania i makijażu, z doświadczenia, wiedzy i wyrachowania, szamotała się naiwna dziewczyna, która wybrała Akademię Władców, bo chciała budować lepszy świat. Nie było to szczególnie przyjemne doświadczenie, ale Zenon wiedziała, że szybko minie.
Podobnego odczucia doznała kilkadziesiąt godzin wcześniej, gdy wręczała Błękitną Wstęgę Rickowi Ziemsky’emu. Przyjrzała mu się wtedy i poczuła wyrzuty sumienia. Nie mogła oprzeć się wrażeniu tracenia ważnej szansy. Na pierwszy rzut oka wydawał się znakomitym materiałem na bohatera. Przystojny, wysportowany i do tego medialny symbol oporu przeciwko Harodiganom. Wystarczyło jedno słowo Zenon aby go ocalić. Przez chwilę rozważała scenariusz, w jakim, wykreowany na przywódcę ludu, Ziemsky pomógł obalić Puddinga i wprowadzić sprawiedliwy system dający ludziom możliwość prawdziwego stanowienia o swoim losie.
— Tylko po co? Dla kogo? — mruknęła. — Czy ktoś pomógł Ungadzowi?
Dziewczynka zamaskowana w głębi duszy rozgoryczonej Zenon znowu zapadała w letarg i kobieta postanowiła już jej nie budzić. Zdecydowała, że zostawi sprawy własnemu biegowi.
Wróciła do biurka i zgasiła papierosa wciskając go do lewitującej obok blatu popielniczki, która szybko poleciała do kuchni aby się opróżnić i umyć.
Zdjęła żakiet i przewiesiła go przez oparcie fotela. Usiadła wygodnie i położyła nogi na krawędzi blatu biurka. Naparła plecami na oparcie i zaczęła kołysać się w zamyśleniu.
Jeżeli Ziemsky faktycznie ma zadatki na bohatera, to nie wymaga żadnej kreacji — myślała. — Poradzi sobie i wyjdzie z jaskini. A jeśli ludzie z EPIVANHu zasługują na lepszy los, to sami się o niego upomną. Wtedy się ewentualnie włączę.
Starała się ignorować myśl, że snując w tej chwili podobne przemyślenia marnuje tylko czas. Próba Ricka trwała już trzeci dzień i jeśli do tej pory nie wyszedł z jaskini, mogło to oznaczać tylko tyle, że jest on dokładnie takim samym szarakiem, jak ci co uwijają się w dole się pod oknem jej gabinetu goniąc za swoimi małymi sprawami.
Włączyła monitor. Zmaksymalizowała okienko zawierające transmitowany na żywo z Naraku obraz wylotu jaskini prób.
— Trzeba umieć interpretować znaki — powiedziała i nie przerywając kołysania się w fotelu, wlepiła oczy w ekran. — Ten, kto stanie w tym przesmyku udowodni, że ma niezbędną wiedzę, wolę i siłę by kreować historię. Dlatego go wesprę. Uciekinier z jaskini stanie się przewodnikiem społeczeństwa EPIVANHu. Tak postanawiam!
Uśmiechnęła się. Postanowienie było szczere, choć nie wierzyła aby w wyjściu miał się ktokolwiek pojawić.
Gdyby jednak to zrobił — uznała — symboliczna waga tego faktu będzie tak wielka, że tym bardziej, nie odważyłabym się zrezygnować ze swego zamysłu.
Odprężyła się. Podniosła ręce do góry i wyprostowała nogi przeciągając się rozkosznie. Niestety straciła równowagę i wraz z fotelem runęła do tyłu fajtnąwszy nogami z taką siłą, że jej seksowne lakierki na wysokim obcasie przeleciały przez cały gabinet i stłukły stojący na szafie wazon.
*
Po trzech dniach wegetowania w jaskini sytuacja Ricka nie uległa poprawie. Mocno schudł i prawie całkowicie się odwodnił. Od czasu do czasu udawało mu się zlizać odrobinę wilgoci ze ściany, coś tam skraplało się też w opróżnionym i ułożonym do góry dnem zasobniku na kredę ale nie była to wystarczająca ilość. Ciuciac wciąż znosił kamienie ale Rick nie miał już siły ani ochoty aby je zrzucać.
Obracał w palcach kapsułkę. Bawił się nią już wielokrotnie ustawiając za każdym razem inne wartości. Kilka razy był o krok od połknięcia jej ale ostatecznie uznał, że woli umierać z pragnienia, wygodnie siedząc niż wmontować się do połowy w skałę i cierpieć podwójnie. Nie zdecydował się na ryzyko.
Spojrzał na ciuciaca i poczuł przemożną chęć, by złapać go oburącz za rogi i wgryźć się w jego tętnice żeby świeżą krwią zaspokoić pragnienie. Ledwie to pomyślał, a zwierze od razu dało susa w ciemność i znikło.
— Telepata z niego jak, nie przymierzając, z Zatapatika — szepnął słabym głosem Rick.
Spojrzał na kapsułkę.
— Takie możliwości… — poruszył spierzchniętymi wargami. — Takie możliwości… Przegrałem. Przegrałem, cholera jasna.
Zrzucił teleporter w przepaść. Gdy urządzenie dotknęło dna nie usłyszał stuknięcia. Usłyszał je natomiast ciuciac, więc szybko podbiegł i chwycił je w zęby, by zanieść Rickowi. Niestety kapsułka okazała się nieco za mała jak na możliwości chwytne jego paszczy i gdy tylko podniósł głowę, wyślizgnęła się spomiędzy zębów, po czym wpadła wprost do gardła, a następnie szybko trafiła do żołądka. Coś gwizdnęło, coś syknęło, rozszedł się zapach ozonu i ciuciac zniknął, by w tym samym momencie pojawić się na półce u wyjścia z jaskini. Na chwilę zamarł w bezruchu po czym rozejrzał się energicznie i zorientowawszy się w sytuacji pognał radośnie ku wolności.
Tymczasem Rick podniósł się powoli i drżąc na osłabionych nogach, podjął decyzję.
— To wszystko nie ma żadnego sensu — powiedział. — Żadnych nadziei, żadnych szans i znikąd pomocy. A prawie dałem się nabrać… Taki los.
Wykonał ostatni w życiu krok i runął w dół. Po trzech sekundach lotu dotarł do dna jaskini i głośno gruchnął o skaliste podłoże.
Oblicz odległość jaka dzieli skalną półkę od spągu jaskini zakładając, że opory ruchu spadającego człowieka są znikomo małe. Przyjmij g=10 m/s2.
Nałogowcy
Biurowiec Timetravel był jednym z najwyższych budynków świata, a w Europie z pewnością dzierżył palmę pierwszeństwa. Może zresztą nie chodziło o palmę, tylko jodłę, kto by tam pamiętał takie bzdury? Na pewno nie Nick Verva, którego myśli zaprzątały teraz zdecydowanie ważniejsze sprawy.
Grawitolot, łagodnie pokonywał wszelkie przeszkody piętrzące się w korytarzach powietrznych zatłoczonej Barszaby. Wreszcie miękko osiadł na dachu wieżowca, trafiając idealnie w środek żółtego kółka z literką L.
Nick wysiadł i upewniwszy się, że rękawy marynarki nie zasłaniają mankietów eleganckiej koszuli ze złoto-diamentowymi spinkami, przyjrzał się maszynie. Rolls-Royce wciąż produkował najlepsze pojazdy, przynajmniej z punktu widzenia statecznego biznesmena, którym nota bene Verva nie był.
Wypluł gumę do żucia i ruszył w stronę drzwi, które o dziwo, rozsunęły się jak na komendę. Nick wszedł do windy.
— Prezes zarządu — powiedział i kabina ruszyła, by po chwili wypluć mężczyznę na odpowiednim piętrze.
— Dzień dobry — zaszczebiotała atrakcyjna sekretarka siedząca za estetycznym kontuarem.
— Dzień dobry.
— Czym mogę panu służyć?
— Chciałbym się spotkać z pani szefem.
— Oczywiście. — Kobieta uśmiechnęła się tak promiennie, że Nick sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu słonecznych okularów. — Czy był pan umówiony?
— Niestety, nie.
— W takim razie muszę pana umówić na konkretny termin. Proszę zrozumieć, dyrektor nie zawsze jest osiągalny, nawet dla żony.
— Na szczęście nie jestem niczyją żoną — zażartował Verva, co na dziewczynie nie zrobiło dobrego ważenia. Nie czekając na zaproszenie usiadł w fotelu i założył nogę na nogę. Sekretarka uśmiechnęła się mechanicznie, a Nickowi wydało się, że słyszy skrzypienie mięśni twarzy.
— Oczywiście. Czy mogę pana zapisać… — zawahała się przez moment, zerkając na płaski monitor — Na środę, czternastego?
Bezwiednie poruszyła trzymanym w zgrabnych palcach elektronicznym piórem.
— Nie wiem czy będę wtedy miał przy sobie tyle pieniędzy co dziś — warknął Verva, nieprzyjemnie krzywiąc usta. — Wie pani…
— Jak to?
— Mam dziś ochotę wydać cały milion. Do środy, może mi przejść.
— Aż tyle?
— Dokładnie tyle. Ni mniej ni więcej. Milion. Obydwoje wiemy, co tyle kosztuje, prawda?
Twarz kobiety przybrała skupiony wyraz.
— A zna pan hasło?
— Wspaniała wyprawa — powiedział, z trudem maskując niepewność.
— Proszę zaczekać — poprosiła i zaczęła z niewiarygodną prędkością stukać w klawiaturę. Po chwili podniosła wzrok i pokazując Nickowi fosforyzujące zielonym światłem tęczówki swych podrasowanych elektronicznie oczu powiedziała:
— Proszę wejść, dyrektor pana przyjmie.
Na białej powierzchni ściany pojawił się znienacka zarys szerokiej futryny, a po chwili sterowane hydraulicznie drzwi rozsunęły się z cichym syknięciem. Nick wszedł do oświetlonego błękitnym światłem gabinetu.
*
Prezes firmy Timetravel, Wsiewołod Knieja siedział rozparty w ogromnym fotelu — ze skóry oszalałego bizona, który pożarł swoje młode — i napawał się widokiem gustownego umeblowania obszernego gabinetu. Był przysadzistym jegomościem o jowialnej twarzy, uśmiechu porażającym dwoma rzędami śnieżnobiałych, ceramicznych zębów i podobnym do ziemniaka nosie. Jak zawsze miał na sobie drogi garnitur i wygodne kudłate kapcie.
Gdy drzwi się otworzyły, bez pośpiechu wstał i podszedł do gościa, by podać mu dłoń.
— Prawda, że ładny mam gabinet? — zapytał bez zbędnych wstępów, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to co powiedział samo w sobie jest zbędnym wstępem, więc roześmiał się głośno.
— Dzień dobry — powiedział Nick Verva, nie kryjąc zdumienia, bo gdyby chciał je ukryć musiałby schować twarz w dłoniach lub naciągnąć sobie na głowę marynarkę.
Knieja energicznie uścisnął jego prawicę.
— Ten gabinet jest urządzony gustownie — powiedział, potrząsając ręką gościa. — Meble są z prawdziwego drewna i kosztowały fortunę. To antyki!
Klepnął Nicka mocno w plecy i wskazał mu fotel.
— To jest antyczny fotel.
— Domyśliłem się — oświadczył Verva z lekkim zniecierpliwieniem.
— A domyślił się pan, że zachęcam, by na nim usiąść?
— Owszem. Dziękuję.
Nick usiadł i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wydostał estetyczną złotą papierośnicę.
— To też antyk — powiedział.
Otworzył pudełko i ujawnił zawartość, zadziwiając swego rozmówcę trochę bardziej niż zamierzał.
— Czy mnie oczy mylą, czy też widzę równy rządek najprawdziwszych papierosów?
— Nie jestem pewien czy to przypadkiem nie szereg, ale jeśli chodzi o drugą część zdania to ma pan rację! Są to prawdziwe papierosy.
Mężczyźni zapalili.
— Bardzo lubię nikotynę. Ożywia umysł — odezwał się Knieja. Po chwili kiwnął głową wskazując coś, co musiało znajdować się tuż pod sufitem, a może jeszcze wyżej. — Ale ci tam oczywiście wolą, żebyśmy za dużo nie myśleli i zakazują wszystkiego co dobre. Teraz panie, to pan sobie możesz co najwyżej trochę tabaki powąchać. A oni nie palą? Jasne, że palą!
Nick uśmiechnął się.
— Nazywam się Nick Verva — oświadczył.
— Miło mi. Dobre, mocne nazwisko. Sugeruje, że zwykł pan energicznie działać! Co pana do mnie sprowadza? Na monitorze widziałem, że ładny samochód. Takie cacko musi palić co?
— Musi — przytaknął Nick. — Otóż pozwoli pan, że przejdę od razu do rzeczy. Chciałbym przenieść się jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt tysięcy lat wstecz i zwiedzić jaskinię Stajnia.
— Ciekawa zachcianka — uśmiechnął się Knieja. Chwilę posiedział w milczeniu, obserwując taniec papierosowego dymu. — Pan chyba nie czytał naszych folderów reklamowych?
— Czytałem.
— To wie pan, że zgodnie z prawem możliwa jest tylko podróż do czasów oddalonych o jakieś dwieście, trzysta lat. Natomiast techniczna kwestia wygląda tak, że klient siedzi w zamaskowanym bąblu z pleksi i przez pół godziny ogląda sobie tamtejszą rzeczywistość. Żadnej interakcji. Ani pan nic nie podniesie ani nie…
— A ja słyszałem — przerwał Nick — że można załatwić sobie zbiorową wycieczkę z prawdziwymi przygodami. Oczywiście na własną odpowiedzialność.
— To są, proszę pana, opowieści z mchu i paproci. Miejskie legendy dla ubogich.
— Ale ja nie jestem ubogi! — Nick uśmiechnął się tak szeroko, że przez chwilę Kniei wydało się, że patrzy na polującego żarłacza.
— Patrząc na pański samochód albo spinki czy ubranie można pomyśleć, że mówi pan prawdę. Zresztą ja nigdy nie podważam prawdomówności rozmowców. Jednak ten kto pana poinformował, że rzekomo istnieje możliwość niezbyt legalnego działania na pewno zasugerowałby, iż aby o tym rozmawiać trzeba najpierw przelać na jakieś tajne konto — podał gościowi prostokątną tekturkę — trzysta tysięcy eurosów. Tylko po to, żeby ktoś chciał w ogóle porozmawiać! Taką słyszałem miejską legendę. A pan?
— A ja nie. Miałem nadzieję, że coś ustalimy i wtedy od razu zapłacę całość.
Knieja zgasił papierosa w jakimś naczyniu, które na pewno nie było popielniczką.
— Jaskinia Stajnia, mówi pan? A co tam było osiemdziesiąt tysięcy lat temu? Konie?
— Raczej niedźwiedzie, nosorożce włochate i lwy. Chętnie panu opowiem co jeszcze, jak tylko ustalimy szczegóły tej „wspaniałej wyprawy”.
Knieja zmrużył oczy i z uśmiechem pokiwał głową.
— O konkretach pogadamy, gdy zaistnieją odpowiednie warunki. Wierzę, że o włochaczach też.
— Rozumiem — powiedział Nick wstając. Schował tekturkę do butonierki. — Przelew zrobię, gdy tylko znajdę czas, a potem odwiedzę pana ponownie.
— Znakomicie — podsumował prezes Timetravelu i odprowadził gościa do drzwi.
Nick zatrzymał się na moment i przybierając szelmowski wyraz twarzy zażartował:
— Czy w ramach promocji dorzuci pan numery totolotka na pojutrze?
— Jasne. Trzydzieści, dwadzieścia osiem, cztery, jeden, sześć, dziewiętnaście, czterdzieści, czterdzieści trzy, osiem, dwadzieścia cztery, pięć, trzydzieści jeden, trzydzieści pięć, cztery, dwanaście.
— No tak. Tego się spodziewałem — westchnął młodszy mężczyzna. — Nie za dużo trochę?
— Niech pan odrzuca co piątą liczbę aż zostanie ich tylko sześć.
— Naprawdę?
Knieja po raz kolejny się roześmiał.
— Nie! Przede wszystkim sam już nie pamiętam co powiedziałem, a po drugie nie mamy niestety maszyn do podróżowania w przyszłość. Nie da się odwiedzić czegoś czego jeszcze nie ma.
— Tak też myślałem — skłamał Nick, po czym uprzejmie się pożegnał, obiecując, że niedługo wróci.
*
Markus nie wyglądał na zdenerwowanego. Siedział w dyżurce i pozornie beznamiętnie wpatrywał się w szereg monitorów transmitujących obraz z przemysłowych kamer.
— No co jest do cholery? Dalej, idioto jeden — mruknął pod nosem.
Wyjął z kieszeni okrągłe pudełeczko z brązową mazią i skubnął niewielka porcję, z której ulepił kulkę. Był to snuss, szwedzki wilgotny tytoń o sporej zawartości nikotyny. Umieścił kulkę pomiędzy górną wargą i dziąsłem po czym schował pudełeczko do kieszeni czarnej taktycznej kamizelki jaką zawsze zakładał w pracy, by podkreślić swój wojowniczy wygląd. Był ochroniarzem, więc starał się wyglądać jak twardziel. Dlatego włosy ścinał krótko i nosił skandynawską brodę z warkoczykami oraz czarne bojówki.
— No! — powiedział z naciskiem i po raz kolejny zerknął na zegarek.
Wreszcie na jednym z monitorów pokazujących wnętrze garażu pojawił się złoty Rolls-Royce. Markus szybko wyłączył kamerę i zaczął bębnić palcami o blat.
Po chwili do pomieszczenia wbiegł Nick Verva. Markus włączył kamerę i upewnił się, że Rolls-Royce stoi na swoim miejscu.
— Masz niezły tupet — warknął.
Verva pociągnął się za grzywkę.
— Nie, to moje prawdziwe włosy — zażartował.
Markus rzucił mu klucze.
— Pospiesz się. Zostały ci jeszcze jakieś trzy minuty.
Nick wbiegł na schody pożarowe i przedostał się nimi do holu budynku, w którym za główną ozdobę robił holograficzny neon w kształcie napisu „Milionaire’s gym”. Machnął kartą stałego klienta i przebiegł przez bramkę prowadzącą na korytarz przy szatniach. Wreszcie wbiegł do szatni, błyskawicznie odnalazł właściwą szafkę i rozebrawszy się do kąpielówek, starannie porozwieszał w niej eleganckie rzeczy. Zamknął drzwiczki i popędził pod prysznic, a następnie wrócił i drugim kluczem otworzył zupełnie inna szafkę, wyjął z niej ręcznik i zaczął się wycierać.
W tym momencie drzwiami prowadzącymi z siłowni wszedł mężczyzna. Miał rude włosy i był spocony jak mysz, która szalała po nagrzanym słońcem polu.
— Cześć — powiedział.
— Cześć — odpowiedział Nick.
— Jaka woda?
— Może być.
Mężczyzna podszedł do szafki, w której Nick przed chwilą umieścił garnitur. Otworzył ją. Popatrzył chwilę bezmyślnie zastanawiając się nad czymś, po czym wyjął z niej czarną torbę.
— A wie pan co? Też jeszcze sobie popływam.
Wyjął z torby czepek, klapki i slipy po czym zaczął się przebierać.
Nick tymczasem ubrał się w dżinsy, t-shirt z nadrukiem upamiętniającym jakiś maraton i kowbojskie buty.
— Na razie — powiedział, zamykając metalowe drzwiczki i wyszedł.
Już bez pośpiechu wrócił do Markusa.
— I jak? — zapytał.
— To ja się pytam „i jak”! — warknął Markus.
— W porządku. Otworzył przy mnie szafkę i nic się nie zorientował.
— Mam nadzieje, że nie zapaskudziłeś mu samochodu.
— Spokojnie, będzie dobrze. Nic nie ruszałem. Nawet zostawiłem na tym samym biegu, na którym stał.
Markus z aprobatą skinął głową.
— No to opowiadaj. Udało ci się załatwić to co chciałeś?
— Niestety nie. Myślałem, że wyciągnę jakieś konkrety, ale oni nic nie chcą rozmawiać zanim nie przelejesz trzystu tysięcy.
— To do dupy?
— Nie jest tak źle. Wydaje się, że za plotkami coś się kryje. — Mężczyzna wzruszył z rezygnacją ramionami. — Gdybym zapłacił to pewnie coś by się udało załatwić. W każdym razie na pewno nie legalnie. Nawet gdyby instytut wyłożył pieniądze, to oficjalnie nie ma szansy.
— W takim razie musisz zapłacić ze swoich — zażartował Markus.
— Najpierw musiałbym sprzedać nerkę.
*
Edmund Kliczko-Steinbach uśmiechał się pożądliwie przerzucając raz po raz głodne spojrzenie z twarzy towarzyszącej mu modelki Brunhildy Klupś na pływające wąską rynienką dookoła baru łódeczki z kolorowymi porcjami sushi.
Brunhilda była ładna, szczupła i zadbana. Jej pachnąca aromatyzowanym pudrem twarz o delikatnych, umiejętnie podkreślonych rysach zdawała się roztaczać prawdziwy blask, który przyciągał uwagę pozostałych gości lokalu co wyjątkowo cieszyło Edmunda. Lekko przymrużone oczy olśniewały spod firanki długich rzęs głębią błękitu, a lniane włosy o głębokiej świeżej barwie oszołamiały zdrowym pięknem. Z wolna, jakby od niechcenia rozchyliła pąsowe wargi i spytała:
— Żremy wreszcie, czy nie?
Edmund podrapał się po rudej czuprynie i, wyszczerzywszy zęby, ukrył zażenowanie pod zasłoną wilgotnego rechotu.
— Proszę bardzo.
Wyłowił łódeczkę i podał porcję partnerce.
Chwyciła jeden krążek i odgryzła kawałek. Skrzywiła się z niesmakiem, ale zjadła.
— A czemu nie ma noża i widelca? — spytała. — Co to za wiocha?
— Sushi je się palcami. Można też pałeczkami, ale palcami jest lepiej, bo można wyczuć strukturę i świeżość…
— Łapami to kmioty jedzą — oświadczyła i zrobiła znudzona minę. — A kiedy wreszcie poleziemy do kasyna?
— Za chwilę.
Edmund rozejrzał się po lokalu. Pomieszczenie było niewielkie ale urządzone ze smakiem. Skórzane szezlongi ustawiono wokół niskich stolików. Na białych ścianach wisiały japońskie grafiki, a tu i ówdzie ustawiono bambusowe parawany i gustowne rzeźby.
Pośrodku lokalu znajdowało się stanowisko dla dwóch kucharzy szykujących potrawy na oczach klientów. Całe pomieszczenie pachniało charakterystyczną mieszanką aromatów sosu sojowego, wasabi i wilgotnych glonów oraz drogich perfum gości. Przy barze stał niski, dobrze ubrany jegomość z żoną i przyglądał się powstawaniu california maki.
Kliczko-Steinbach nie zapanował nad odruchem i zanim zdał sobie sprawę co robi, zamachał energicznie ręką i zawołał:
— Ej, Wsiewołod!
Po minucie Wsiewołod z żoną siedzieli przy stoliku Edmunda, a po dwóch minutach wszyscy delektowali się smakiem podgrzanej sake. Choć to Kliczko-Steinbach zainicjował spotkanie, inicjatywę w rozmowie przejął od razu Knieja.
— Słuchaj, Edmund — mówił, podczas gdy jego żona usiłowała nawiązać konwersację z modelką, co skończyło się tym, że po chwili ze skonsternowaną miną zaczęła udawać zainteresowanie treścią karty dań. — Edmund, jacy ludzie do nas przychodzą to obłęd!
Ściszył głos.
— Ty wiesz, że organizujemy takie tajne wycieczki dla najbogatszych? No jasne, że wiesz, bo sam brałeś udział, hehe. Gdzie ty byłeś? W Suzie z Aleksandrem, tak? Trochę pogwałcić…
— Cicho, do cholery — zdenerwował się Edmund.
— No dobra. Byłeś to wiesz co tam się dzieje. Ale jakiś miesiąc temu przyszedł do nas jeden miliarder i mówi, że chciałby zwiedzić jaskinię Janisławicką. W mezolicie, bo niby interesuje się historią. Dobra… Skasowaliśmy ile trzeba, koleś zorganizował grupę. Każdy zapłacił bańkę, podpisał, że będzie milczał, to mówię: czemu nie? Posłaliśmy ich, a ci idioci wleźli do jaskini akurat kiedy obozowała tam grupa jaskiniowców. Było tylko kilkoro dorosłych, a reszta same dzieciaki. W dodatku wszyscy spali. No to ci imbecyle wpadli do środka z kijami baseballowymi i wymordowali wszystkich. Wyobrażasz sobie?
— To chyba musieli być jacyś pseudokibice?
— Zwyrodnialcy! Bandyci jacyś! Myślę, że to nie przypadek, oni musieli wiedzieć, że tam będą ludzie. Porozwalali wszystkim czaszki. Dzieci nie dzieci, kobiety, nie kobiety. Wytłukli wszystkich. Ściągnęliśmy ich z powrotem a ci: „przepraszam”. Niezłe jaja. Skasowałem ich jeszcze na parę baniek i dałem spokój, ale teraz muszę uważać, żeby jakiś historyk tam nie pojechał z wziernikiem. Dobrze, że mamy patent i monopol na ten sprzęt.
— Phi! — parsknął Edmund, a że nie miał nic do powiedzenia wyjął z kieszeni opakowanie tabaki i poczęstował kolegę. Później sam nasypał sobie niewielką kupkę na tę część dłoni, którą zwie się naturalną tabakierą i energicznie wciągnął do nosa dwie spore porcje.
— O! — krzyknął i zrobił minę jakby chciał kichnąć. Udało mu się jednak powstrzymać. Wsiewołod Knieja tymczasem nalał wszystkim trochę sake i sam szybko wychylił ceramiczny kieliszek.
— Dlaczego to opowiadam? Bo mi się przypomniało, że dzisiaj był u mnie facet z dokładnie takimi samymi spinkami jak twoje! Miał chyba nawet taki sam samochód.
— Niemożliwe — zdziwił się Edmund. — W Barszabie nie ma dwóch takich Rollsów!
— No ja tam nie wiem, czy on był z Barszaby? Może skądś przyleciał. W każdym razie też chce trafić w przeszłość i też do jaskini! Ale uważaj: osiemdziesiąt tysięcy lat temu! Wyobrażasz sobie. To dopiero wyzwanie! Wiesz ile na to potrzeba energii, żeby tak zagiąć czasoprzestrzeń?
— Nie znam się na tym — przyznał zgodnie z prawdą coraz bardziej podchmielony Edmund.
— Słuchaj. — Knieja położył dłoń na ramieniu kolegi. — To jest prawdziwe wyzwanie i szczerze mówiąc mam ochotę to zrobić. No ale potrzeba na to sporo pieniędzy, jeden bogacz z milionem nie wystarczy. Może byś dołączył do grupy?
Edmund przyjął porcję sake i westchnął.
— Ile czasu proszę cię, żebyś mi załatwił imprezę na okręcie podwodnym?
— To nie takie proste. Chcesz spędzić dwie godziny na U-bocie podczas ataku niszczyciela i mamy cię zabrać pięć minut przed wybuchem. Ty wiesz jaka to precyzyjna robota? Jakie to trudne? A co zrobić z prawdziwą załogą? Myślisz pewnie, że ucieszą się na twój widok i pozwolą zwiedzać okręt.
— To twój problem.
Wsiewołod stłumił nagły napływ wściekłości, skumulował go w żołądku i nie pozwolił popłynąć w stronę strun głosowych lub pięści. Wreszcie rozładował go gwałtownym kichnięciem.
— Edmund. Pomyślimy o tym — obiecał, wycierając nos serwetką. — Ale to zajmie trochę czasu. To może póki co, poleciałbyś do prahistorii? Wyobrażasz sobie, osiemdziesiąt tysięcy lat? Nikt jeszcze tego nie robił. Dam ci tu wizytówkę, żebyś nie mógł twierdzić, że zapomniałeś mojego numeru i jak się zastanowisz, zadzwoń.
Kliczko-Steinbach schował wizytówkę do butonierki, ale gdy ją wsuwał poczuł, że o coś zahaczyła. Sprawdził co to takiego i wyjął niewielką tekturkę, na której nie było żadnej informacji poza numerem konta. Zdziwił się, usiłując przypomnieć sobie skąd się wzięła. Wsunął ją z powrotem wzbudzając przelotne zainteresowanie Wsiewołoda.
— No nie wiem. Co mnie to obchodzi? Ja lubię ryzyko a nie jaskinie — powiedział.
— No właśnie! — podchwycił Knieja. — Taka wyprawa to dopiero jest ryzyko! Nie ma pewności, że się uda. Może nie damy rady was ściągnąć z powrotem. Kto wie jakie tam są wirusy? A może to ty zawleczesz do przeszłości jakiegoś wirusa, który zmieni historię i znikniemy!
Edmund potrząsnął energicznie głową.
— Ja lubię bezpieczne ryzyko. Takie żebym wiedział, że się szczęśliwie skończy.
Knieja oparł się wygodnie i westchnął dając za wygraną.
*
— A zatem przypominam — mówił doktor Nick Verva — Najwcześniejszym znanym australopitekiem jest Australopithecus ramidus, a jego szczątki pochodzą sprzed czterech i pół miliona lat. Mogę o to zapytać na egzaminie i wtedy student musi to od razu, bez namysłu odpowiedzieć. Żadnego „eeeee”. „E”, jak wiemy to w języku akadyjskim „dom”, więc jak mi ktoś powie „e” to znaczy, że chce iść do domu i oczywiście ja się na to zgodzę, ale wpiszę stosowną ocenę. To samo z pozostałymi: Homo habilis — milion siedemset tysięcy lat temu, neandertalczyk dwieście pięćdziesiąt tysięcy. No i człowiek współczesny Homo sapiens sapiens w archaicznej formie dwieście tysięcy na Bliskim Wschodzie, gdzie żył równocześnie z neandertalczykiem a w Europie prawdopodobnie dopiero czterdzieści pięć lat temu, a dokładnie 28 lutego, bo wtedy się urodziłem!
Studenci roześmiali się grzecznościowo.
— Oczywiście żart. Każdy student wie, że czterdzieści tysięcy. Tak? Wie każdy student?
Ktoś tam nieśmiało bąknął, że student wie, tymczasem siedząca w pierwszej ławce dziewczyna, która od dłuższego czasu słała Nickowi powłóczyste spojrzenia, przymknęła oczy i wykładowcy zdało się, że widzi na jej powiekach jakiś napis.
— Czyżby „I love you”? — pomyślał Nick i zaczął się zastanawiać, w którym ze starych filmów widział podobną sytuację?
Studentka po chwili ponownie spuściła oczy. Nick przyjrzał się uważniej, ale okazało się, że na powiekach nic nie ma poza wyrazistym błękitnym cieniem.
Spojrzał na zegarek.
— O, widzę, że niektórzy już zasypiają i nic dziwnego, bo czas nam się skończył. Proszę na następne zajęcia poczytać o naukach pomocniczych, a zwłaszcza o antropologii. Przyniosę czaszki i nauczymy się rozpoznawać płeć i wiek. Dziękuję.
Młodzi ludzie zaczęli chować zeszyty i szurać odsuwanymi krzesłami, wzniecając tumult godny stada spłoszonych antylop.
— Co za dzicz — pomyślał Nick i zabrał się za pakowanie notatek.
Kiedy rwetes ustał, podszedł do niego spokojny młody człowiek w okularach.
— Przepraszam, panie doktorze… Czy mogę o coś zapytać?
Nick skinął głową.
— Czytałem ostatnio w trochę sensacyjnym pisemku o jaskini Stajnia. Podobno siekacze, które tam znaleziono niekoniecznie muszą należeć do neandertalczyka. Czy to prawda, że zostały one zostały znalezione w tej samej warstwie co zęby trzonowe?
Nick uśmiechnął się.
— Trzeba było zadać to pytanie na początku zajęć. Mielibyście z głowy cały wykład, bo akurat Stajnia to mój konik. Faktycznie. Większości odkryć dokonano tam na początku XXI wieku, ale w 2106 roku znaleziono jeszcze kilka narzędzi i dwa siekacze. Były w tej samej warstwie ale nieco dalej. Niestety nie udało się pozyskać DNA, zresztą tak samo jak w przypadku znalezionych wcześniej zębów trzonowych. Z uwagi na kontekst archeologiczny, dane antropometryczne a także na wiek znaleziska zwykło się przyjmować, że zęby trzonowe należą do neandertalczyka. I tak samo sklasyfikowano siekacze.
Nick westchnął.
— Zdaniem wielu badaczy jednak… I taka jest też moja opinia, siekacze mogły należeć do Homo sapiens. Są małe, i posiadają kilka cech, które odróżniają je od znanych siekaczy Homo neanderthalensis. Jednak stuprocentowego dowodu nie ma. Badałem te zęby i gromadzę wszelkie informacje na ten temat, ale obawiam się, że dopóki podróże w tak odległą przeszłość nie staną się możliwe, niczego konkretnego się nie dowiemy. W tej chwili przyjmuje się, że to zęby neandertalczyka.
— Dziękuję. Do widzenia! — powiedział młody człowiek zadowolony, że rada jakiej udzielił mu kolega z wyższego roku okazała się skuteczna. Był przekonany, że nałapał u doktora punktów za aktywność.
Tymczasem Nick usiadł za biurkiem i zamyślił się. Oddałby wszystko za możliwość sprawdzenia jak to naprawdę było. Gdyby tylko mógł w jakiś sposób dowieść, że w Europie już osiemdziesiąt tysięcy lat temu żyli obok siebie neandertalczycy i Homo sapiens, jego nazwisko weszłoby na zawsze do podręczników. Ba! Do encyklopedii! Wiedział jednak, że dopóki nie wygra w totka, nie ma żadnych szans by sprawdzić czyje to zęby.
W chwili, gdy ciężko wzdychał, zadzwonił telefon.
— Halo?
— Nie uwierzysz Nicky. Wygrałeś w totka! — zawołała wesoło słuchawka głosem Markusa.
*
Wsiewołod zaparkował swojego powietrznego Mercedesa na skraju polany przy której stało kilkanaście małolitrażowych rzęchów dla plebsu.
Sięgnął po leżący na fotelu pasażera tablet i zalogował się na swoje konto bankowe.
— Nic! — powiedział. Chwilę posiedział spokojnie i nagle z furią zaczął bić się pięścią po udzie wypluwając równocześnie rozbudowaną wiązankę wulgaryzmów.
Wreszcie uspokoił się, ponownie spojrzał w lusterko i poprawił kilka kosmyków lichych włosów, które podczas napadu wściekłości zjeżyły się jakby ktoś przytrzymał mu nad głową naelektryzowaną nieekologiczną torbę na zakupy.
Przełączył urządzenie na program biurowy i po raz setny przeczytał kosztorys. Potrzebował jeszcze dwóch milionów.
Od odwiedzin Nicka Vervy, nie przestawał myśleć o wyprawie do paleolitu. Przeczytał wszystko co udało mu się znaleźć o jaskini Stajnia, przejrzał kilka książek o prahistorii. Zapalił się. Najbardziej podniecała go myśl, że zrobi coś, czego nikt jeszcze nie robił. Początkowo podchodził do pomysłu sceptycznie i nawet zastanawiał się jak zniechęcić mężczyznę, który przyszedł do niego z tym pomysłem. Później zaczął kombinować jak to zrobić, obliczał wydatek energii, kalkulował koszty. Wreszcie zlecił swoim zaufanym inżynierom sporządzenie dokładnego kosztorysu. Okazało się, że aby projekt się zwrócił trzeba by wysłać co najmniej czterdzieści osób, z których każda zapłaciłaby standardową stawkę. Na takie ryzyko nie mógł sobie pozwolić. Zbyt wielu świadków, za duże zagrożenie, że ktoś sypnie. Trafiłby za kratki na potrójne dożywocie. Jednak myśl, że zostanie pionierem tak odległych podróży czym zyska uznanie i podziw garstki wtajemniczonych naukowców, którzy poniosą opowieść o jego dokonaniach w przyszłość nie dawała spokoju i łechtała próżność. Łechtała, łaskotała a ostatnio zdawała się brutalnie ugniatać. Wreszcie rąbnęła go między oczy i oszołomiła do tego stopnia, że nie potrafił już myśleć o niczym innym.
Sprzedał tyle akcji ile mógł, by nie zbankrutować, zlikwidował swoją polisę na życie i sprzedał na ebayu całą kolekcję etykiet zapałczanych. Teraz wystarczyło, że zapłacą dwie osoby i projekt można będzie zrealizować. Pozostałe pieniądze odzyska powoli, wdrażając w życie łatwiejsze projekty.
Nie przyszło mu do głowy, że można od tego zacząć. Myśl o Stajni całkowicie go pochłonęła i z każdym dniem, z każdą minutą spalała jego energię. Chudł nawet kiedy siedział i nic nie robił. Chciał działać natychmiast.
Wyciągnął przed siebie dłoń. Drżała.
Znowu zalogował się na konto bankowe. Udało mu się dopiero za trzecim razem, bo dwukrotnie pomylił się wpisując hasło.
— Dlaczego ten idiota się nie odzywa? Wyszedł z grawitolotu i pokręcił się w tę i z powrotem. Zażył trochę za dużo tabaki i zamiast kichnąć zakaszlał.
Wsiadł ponownie do pojazdu i znów wbił adres konta.
— Jest! — krzyknął. Punktualnie o dwunastej pojawiła się okrągła bańka.
Wszedł w menu i sprawdził historię. Edmund!
— A Verva nic — powiedział i sponiewierał niedoszłego klienta w myślach najgorszymi wyzwiskami.
Zdecydował się. Wysiadł i trzasnął drzwiami. Upewnił się, że są dobrze zamknięte i zajrzał jeszcze przez szybkę by sprawdzić, czy nie zapomniał zaciągnąć mechanicznej blokady. Wreszcie zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie.
O grupie rekonstrukcji historycznej „Barney Rubble” przeczytał w sieci. Dowiedział się, że to gromada zapaleńców, którzy kochają prahistorię. Szyją odpowiednie stroje, budują szałasy, odtwarzają narzędzia. Zdołał się zorientować, że do stowarzyszenia należą i biedni i bogaci, młodsi i starsi, lepiej wykształceni i ci po podstawówce. Liczył na to, że trafi na jakiegoś milionera, lub przynajmniej kilku zamożnych, którzy zechcą się zrzucić. Myśl, że będzie prosił obcych ludzi o wsparcie poniżała go trochę, ale obiecywał sobie, że zaoferuje im takie profity, które nie tylko pozwolą mu nie stracić twarzy ale jeszcze wyjdzie na wielkiego dobroczyńcę.
— Poza tym to ich pasja — mówił do siebie, wierząc że zapatrzeni w swe marzenia przeoczą całą niedorzeczność sytuacji.
Przeszedł przez jakieś zarośla, które upstrzyły jego marynarkę okruchami roślinnego suszu i wyszedł na polanę.
Stało tam kilka niewysokich szałasów, wokół których snuła się niewielka grupa osób w strojach imitujących odzienie paleolitycznych myśliwych. Niektóre szałasy były przykryte syntetycznymi skórami, inne obłożono chrustem i rozmaitymi elementami runa leśnego.
— Dzień dobry! — usłyszał Wsiewołod tuż za sobą. Odwrócił się na tyle szybko na ile pozwalała jego tusza i zobaczył rosłego faceta ubranego w coś włochatego. Mimo stresu nie potrafił nie uśmiechnąć się na widok jaskiniowca w okularach.
— Dzień dobry — odpowiedział.
Facet trzymał w dłoniach atrapę włóczni i próbował udawać, że przyjął pozycję bojową.
— Można w czymś pomóc? — zapytał nieludzkim głosem, naśladując skowyt molestowanego przez agresywną pchłę dzikiego psa dingo.
— Jestem zainteresowany państwa działalnością. Umawiałem się mejlowo z panem Kowalskim.
— W takim razie zapraszam — powiedział mężczyzna, wskazując otwartą dłonią drogę. — To ja! Jestem prezesem stowarzyszenia.
Weszli do obozowiska. Spacerując bez pośpiechu minęli kilka osób zajętych swoimi sprawami. Była tam kobieta karmiąca dziecko przy użyciu plastikowej butelki ze smoczkiem, facet kopiący ziemiankę niewielkim szpadlem czy wreszcie opalający się szaman, który smarował oliwką rozłożysty tors, ozdobiony tatuażem „Kill „Em All”.
Kowalski zaprosił Knieję do jednego z dwóch szałasów, pomiędzy którymi siedziały dzieciaki zajęte uderzaniem kamieniem o kamień. Wewnątrz półnaga kobieta piekła nad niewielkim ogniskiem mięso. Wnętrze szałasu będącego równocześnie półziemianką było bardzo zadymione, ale wystarczyło usiąść po turecku i pochylić nieco głowę, by uzyskać dostęp do świeżego powietrza.
— Cały dym idzie w górę — wyjaśnił gospodarz. Knieja tymczasem gorączkowo poszukiwał w myślach sposobu na zagajenie rozmowy o pieniądzach.
— Podziwiam państwa — powiedział wreszcie. — To wszystko wygląda niezwykle realistycznie!
— Dziękuję — odezwała się niespodziewanie kobieta.
— A co by pan powiedział, gdyby okazało się, że istnieje szansa aby naprawdę przenieść się na jakiś czas do paleolitu?
Prezes stowarzyszenia wyjął z zanadrza fajkę i nabił ją tytoniem z foliowego woreczka. Zapalił ją wyjętym z paleniska patykiem i dodał trochę dymu do i tak gęstej atmosfery.
— Nic. Zupełnie mnie coś takiego nie interesuje.
Knieja zrobił wielkie oczy.
— Historia, proszę pana, to nic innego jak opowieść — mówił Kowalski tonem mentora. — To wizja dziejów wytworzona w naszym umyśle. Oczywiście nie z kapelusza, ale na bazie przebadanych źródeł. Tak! Źródeł! Jednak mimo wszystko to nic więcej niż narracja, forma intelektualna, którą przechowujemy w mózgu. Dzięki książkom i mowie wizja ta jest wspólna dla wielu osób, bo potrafimy się nią dzielić. My tutaj na przykład przeżywamy ją na swój sposób. Realizujemy się przy tym artystycznie: łupiemy kamienie, obrabiamy kości, wyprawiamy skóry, szyjemy, robimy biżuterię i bawimy się razem! Jesteśmy kreatywni.
— A gdybym panu powiedział, że przeszłość istnieje i można ją zobaczyć?
Mężczyzna podejrzliwie zerknął na Wsiewołoda.
— To bym pomyślał, że pan jest akwizytorem jakiejś firmy typu Timetravel. Nie jest pan?
— Ależ skąd! — zapewnił szybko i podejrzanie entuzjastycznie Wsiewołod.
— To dobrze. Czy pan wie, ile u nich kosztuje godzinna wycieczka w czasy Drugiej Wojny Światowej? Chyba ze dwieście euro!
Wsiewołod poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. W jednej chwili zrozumiał, że trzeba porzucić nadzieję na pozyskanie funduszy od tych ludzi. Mimo to wdał się w dyskusję, choć na innym poziomie niż planował.
— Dwieście euro, żeby zobaczyć prawdziwy paleolit to jest dużo?
— Oczywiście! To złodziejstwo.
Knieja nie zapanował nad mimiką i pogardliwie wydął wargi.
— Naprawdę, uważa pan, że nie warto wydać nawet dwóch stówek, na realizację swoich zamiłowań?
Kowalski zmienił wyraz twarzy z mentorskiego na cwaniacki.
— Krótka piłka. Dołożę sto i mogę sobie pojechać na tydzień do Grecji! Mam w cenie autokar, ciepłe morze i jeszcze owoców sobie nakupię! I wszystko w temacie! Co mi z godziny gapienia się na jakieś szałasy, skoro wyglądają tak samo jak te, które sami budujemy?
— To co budujecie to tylko repliki z syntetyczną skórą a tam by pan zobaczył jak to naprawdę wyglądało. Tak unikalne doświadczenie musi mieć swoją wartość, także wyrażoną w pieniądzach!
— Phi. Może pana stać na wyrzucanie pieniędzy w błoto. Nie ma o czym gadać. Trzydzieści, czterdzieści euro bym dał na taką ciekawostkę, więcej nie!
Knieja poczuł ból brzucha. Przyszedłem po milion a nie utarguję stówy, pomyślał i chwilę śmiał się z siebie w duchu.
— Rozumiem i szanuję pana podejście — skłamał. Chwile pomilczał a gdy cisza zrobiła się kłopotliwa, grzecznościowo zapytał: — A co zrobić, żeby się do was zapisać?
— Wystarczy po prostu skompletować strój i przychodzić. Ale powiem szczerze, że w pana przypadku to chyba nie ma sensu. Trzeba mieć w sobie pasję a ja widzę, naprawdę proszę mi wybaczyć, że panu jej brakuje. Bez urazy.
— W takim razie dziękuję za oprowadzenie. Może jeszcze się spotkamy. Jeżeli zdołam skompletować strój, oczywiście — rzucił na tyle miłym tonem, że „jaskiniowiec” nie wyczuł sarkazmu.
— Zapraszam.
Kowalski podał Kniei niewielki kamień.
— A to mały upominek.– wyjaśnił. — Idealna replika pięściaka. Zrobiona przez nasze dzieciaki. Co prawda nie z krzemienia, bo za twardy a z piaskowca, ale jeśli pominąć kolor i strukturę, jest to naprawdę dokładna kopia.
— Dziękuję. Będę to przechowywał jak prawdziwy skarb. Do widzenia.
Uśmiechnął się sympatycznie i odszedł.
W połowie polany zdecydowanie przyspieszył zaciskając mocno zęby, a kiedy dochodził do zarośli zaczął nimi zgrzytać. Wreszcie się odezwał:
— Człowiek całe życie kombinuje jak koń pod górkę, żeby choć trochę rozszerzyć horyzonty tej gawiedzi ale oczywiście brakuje mu pasji! — Z furią cisnął pseudopięściakiem w krzaki. — Ty za to masz pasję, ty bałwanie jeden z plastikową dzidą z kija od szczotki! Cholera jasna, psia krew!
Zaczął biec i po chwili dotarł do samochodu.
Kiedy szukał kluczyków poczuł gwałtowne pulsowanie tętnic szyjnych i zrozumiał, że przez ostatnie czterdzieści lat mocno zaniedbał kondycję.
Zadzwonił telefon. Wyjął komórkę z kieszeni i przyłożył do ucha.
— No co tam, Irma?
— Szefie, jest tu pan Verva — powiedziała sekretarka. — Przyniósł pieniądze w postaci gotówki i mówi, że nie przelewał, bo zgubił numer konta. Mogę przyjąć taką wielką kwotę gotówką?
— Możesz — zawołał Knieja radosnym głosem i omal nie zaczął śpiewać. Zapanował nad sobą i już spokojnie powiedział: — Zrób mu herbaty, albo daj jakiegoś koniaku, kefiru czy co tam chce i niech zaczeka. Zaraz będę.
Wyłączył telefon a potem oparł się o dach samochodu i zwymiotował czując jak wraz z treścią żołądkową opuszcza go całe gromadzone przez ostatni tydzień napięcie.
*
Tajne laboratorium Timetravel mieściło się co prawda zaledwie pięć kilometrów pod ziemią, ale szyb, który do niego prowadził miał znacznie większą długość. Wtajemniczeni mówili nawet o dwudziestu kilometrach. Tunel prowadził czasem w górę, czasem w dół, nieraz skosem, nieraz łukiem, a to znowu naraz łukiem i skosem, by sprowadzić wreszcie kapsułę w dół szalonym korkociągiem.
Dość powiedzieć, że jechało się nią tyle czasu ile trzeba, by zrozumieć, że to solidny projekt naukowy o niebagatelnym znaczeniu dla ludzkości, oraz zapragnąć towarzystwa lub przynajmniej jakiejś dobrej książki. Nick Verva nie miał problemu z samotnością, zwłaszcza że w podróży towarzyszył mu sam prezes firmy Wsiewołod Knieja. Rozmowa jednak się nie kleiła, przynajmniej do momentu kiedy Verva powiedział:
— Ale w przyszłość to chyba jednak też potraficie jeździć.
— Słucham? — zapytał wyrwany z zamyślenia Knieja.
— Mówię, że w przyszłość też umiecie jeździć, choć mówił pan że nie.
— Zapewniam pana, że nie umiemy.
— A jednak numery totka, które mi pan podał padły w losowaniu…
— Jak to? — Knieja poczuł przypływ adrenaliny, jakby ktoś przebił za jego plecami nadmuchaną papierową torbę. Gwałtownie zwrócił twarz w stronę Vervy.
— Podczas studiów nauczyłem się kilku mnemotechnik. Pracuję głową i przywykłem do zapamiętywania różnych rzeczy. Kiedy podał mi pan numery totolotka, wszystkie zapamiętałem. Mam takiego kolegę, Markusa który nałogowo gra. Stosuje jakieś systemy, nie systemy i wydaje miesięcznie połowę pensji na totalizatora. Wydusił ze mnie te liczby i choć ja nie traktowałem sprawy poważnie, poodrzucał niepotrzebne numerki według algorytmu, jaki wskazał pan podczas naszej rozmowy po czym pobiegł do kolektury. Okazało się, że wygrał. Równy z niego gość, podzielił się ze mną połową wygranej.
Knieja zachował niewzruszony wyraz twarzy ale przez minutę się nie odzywał. We wnętrzu przeżył prawdziwą rewolucję, wydzielił szereg hormonów, odczuł kilka boleści, dreszczy i innych sensacji, a przed oczami przewinęły mu się dziesiątki obrazów. Kilkukrotnie przeżuł w pamięci upokorzenia, jakich doznał usiłując zdobyć pieniądze, podczas gdy wystarczyło skreślić na kuponie kilka liczb, które jak się okazało znał. Wypluł wspomnienia na podłogę windy. Wyglądały jak zwykła ślina.
Verwa spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Miałem dziwny smak w ustach — wyjaśnił prezes. — Przepraszam. Chyba mam jakąś zdechłą mysz w ekspresie do kawy.
— Takie buty — powiedział Nick.
Tymczasem Knieja przybrał srogą minę.
— Ale jak to: jakiś kolega wydusił z pana numery? A gdzie dyskrecja?
Nick gwałtownie poczerwieniał na twarzy.
— Nie, nie… to w innym kontekście… — bąknął i sekundę później ucieszył się, że dojechali na miejsce.
W pomieszczeniu roiło się od techników. W centralnym punkcie sali stała wielka srebrna sfera służąca do przesyłania klientów, zaś bliżej ścian na specjalnych wysięgnikach wisiały trzy przezroczyste bąble z pleksi. Gdzieś w głębi hali stała sztuczna palma a pod nią kilka foteli i baniak z wodą mineralną. W jednym z foteli siedział Edmund Kliczko-Steinbach i z wyrazem skupienia na twarzy skubał skórkę przy paznokciu kciuka.
— Wy startujecie z kuli — wyjaśnił Knieja. — A ja i dwóch techników będziemy was obserwować z bąblowzierników. Tak, że nie ma się czego bać. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa natychmiast was przechwycimy i przeniesiemy w teraźniejszość.
Tylko proszę bez żadnych numerów. Mam nadzieję, że nie ma pan przy sobie jakiegoś pistoletu, albo kija baseballowego w nogawce? Nie przeszukujemy klientów, ale mamy złe doświadczenia i ostrzegam, że w razie jakiejś zadymy obciążamy dodatkowymi kosztami. I to gigantycznymi. Chodzi o to, że w razie wpadki będziemy musieli tam wrócić i odkręcać ewentualne szkody…
— Myślałem, że przeszłości nie da się zmienić, bo jest już zapisana i klamka zapadła.
— Też tak przypuszczamy. Do tej pory nic po nikim nie naprawialiśmy. Wydaje się, że cokolwiek pan tam zrobi to już i tak miało miejsce, ale nigdy nic nie wiadomo. Lepiej chuchać niż dmuchać.
— Przeznaczenie — zażartował Nick, a po chwili spoważniał, gdyż zdał sobie sprawę, że także widziane z dzisiejszej perspektywy wydarzenia sprzed tygodnia nie mogły rozegrać się w inny sposób. Gdyby cofnąć czas, znów wygrałby w totolotka i znów trafiłby do tego laboratorium. Poczuł na plecach gęsią skórkę.
— Przerażające — powiedział.
— Co pana przeraża?
— To, że nasz los jest już zapisany.
— Bez przesady. Dopiero się zapisuje — odpowiedział Knieja i zakończył rozmowę zbywając klienta niedbałym gestem i słowami: — Przepraszam na momencik.
Podszedł do Edmunda.
— No, co jest? Szykuj się.
— Ja właśnie w tej sprawie… Słuchaj Wsiewołod, muszę zrezygnować. Przegrałem w kasynie sporo pieniędzy i chciałem zapytać czy nie mógłbyś mi zwrócić chociaż części z tej bańki…