Wstęp od tłumacza
Na początku lipca 1972 roku ma się rozpocząć w Reykjaviku mecz o mistrzostwo świata w szachach.
W drodze do upragnionego tytułu genialny, lecz konfliktowy i ekscentryczny do granicy szaleństwa Amerykanin Robert Fischer zmiótł z szachownicy najsilniejszych arcymistrzów świata. Do pokonania pozostała tylko jedna przeszkoda. Jest nią równie genialny, a przy tym opanowany i zrównoważony obrońca tytułu mistrzowskiego Borys Spasski, którego wspiera dobrze naoliwiona sowiecka machina szachowa.
Świat czeka na pojedynek szachowych gigantów z zapartym tchem. To będzie starcie radykalnie odmiennych osobowości. To będzie bitwa wielkich graczy, którzy reprezentują dwa wrogo do siebie nastawione potężne państwa. To będzie Mecz Stulecia.
Do rozpoczęcia meczu zostało zaledwie parę dni, tymczasem Bobby Fischer przeżywa kryzys i nie potrafi pokonać strachu przed przystąpieniem do gry. Co rusz wynajduje jakiś pretekst, aby odwlec wyjazd do Reykjaviku. Wielki mecz staje pod znakiem zapytania.
Kiedy wreszcie z opóźnieniem gra się rozpoczyna, Fischer przegrywa pierwszą partię, a potem nie stawia się do drugiej partii, ponieważ nie chce się pogodzić z obecnością kamer filmujących przebieg rozgrywki. Mecz jest ponownie zagrożony.
Błyskotliwa, iskrząca się humorem książka Brada Darracha opisuje proces pokonywania przez Fischera lęku przed grą oraz przedstawia przebieg pełnego awantur meczu o mistrzostwo świata.
Proza Darracha cechuje się zacięciem satyrycznym, psychologiczną przenikliwością i nie oszczędzającą bohaterów szczerością. Bobby Fischer wytoczył autorowi za tę książkę sprawę sądową.
Opublikowana w roku 1974, do dzisiaj jest fascynującą lekturą i jedną z najlepszych książek o kontrowersyjnym amerykańskim geniuszu szachowym.
Brad Darrach pokazuje jeszcze jedną ważną rzecz. Szachy polegają na myśleniu, a myślenie to krwawy i niebezpieczny sport.
Dariusz Radziejewski
1
Bobby Fischer w Upiornym Mieście
Bobby Fischer usiłował ponownie zasnąć, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Było krótko po dziesiątej przed południem w czwartek, 29 czerwca 1972 roku, trzy dni przed meczem z Borysem Spasskim o mistrzostwo świata w szachach. Tylko jego prawnik i paru przyjaciół mieli prawo wiedzieć, że był w Klubie Yale w Nowym Jorku, a jednak jakiś facet przed chwilą dzwonił i pytał o pana Fischera. Bobby odłożył słuchawkę bez słowa i wrócił do łóżka. Przespał dwadzieścia z ostatnich trzydziestu sześciu godzin, a mimo to osuwał się w coraz głębsze wyczerpanie.
Mecz miał się zacząć w niedzielę rano. Bobby nie mógł lecieć do Islandii w szabat, który rozpoczynał się w piątek o zachodzie słońca. Pozostawały czwartek wieczór i sobota wieczór. Ale gdyby wyleciał w sobotę wieczorem, toby przyleciał skonany ledwo sześć godzin przed początkiem partii. Tak więc zostało tylko dzisiaj wieczorem albo nigdy. Ale Bobby nie chciał myśleć o tym w tej chwili. Chciał spać.
Pukanie się powtórzyło.
— Kto tam?
— Paczka dla pana Fischera.
Bobby jest czujny, jeśli chodzi o otwieranie drzwi obcym, ale tak się złożyło, że jego krzepki kumpel nazwiskiem Jackie Beers wpadł, żeby go odwiedzić, więc zaryzykował. Wykulał się z łóżka i powlókł do drzwi w swoich krótkich gaciach. Pokój 1003 był mały i obskurny. Bez telewizora, klimatyzacji, gniazdek z prądem. „To był najgorszy pokój w Klubie Yale”, Andrew Davis, prawnik Bobby’ego, przyznał później. „Nie chciałem, żeby Bobby się tam zasiedział”.
Bobby otworzył, spodziewając się zobaczyć kogoś z obsługi. Zamiast pracownika Klubu Yale stał tam jakiś niski, przysadzisty mężczyzna w codziennym ubraniu i blokował nogą drzwi.
— Proszę mi wybaczyć, panie Fischer — zaczął — ale czy nie mógłby pan…
— Kim pan jest? — Bobby zapytał przestraszony.
Intruz wyjaśnił, że jest brytyjskim reporterem i chce przeprowadzić wywiad. Dziennikarz! Mecz jeszcze się nawet nie zaczął, a prasa już na niego poluje! Bobby kazał mu odejść. Dziennikarz nalegał. Beers przeszedł przez pokój dwoma krokami i jednym pchnięciem posłał go na drugą stronę korytarza. Bobby zatrzasnął drzwi i rzucił się do telefonu. Pięć minut później dodzwonił się do Davisa.
— Nie wychodź z pokoju — powiedział Davis. — Ktoś zaraz do ciebie przyjedzie.
Potem Davis tak o tym opowiadał: „Bobby się bał. W chwili, kiedy nie mógł znieść najmniejszego wstrząsu, doznał całkiem sporego”.
***
Borys Spasski był w Reykjaviku, kiedy kryzys się zaczął. Tak samo jak stu pięćziesięciu reporterów gazet, czasopism i telewizji z co najmniej trzydziestu dwóch krajów, którzy jak jeden mąż czekali na przylot Bobby’ego na mecz. Wielu z nich przybyło osiem dni wcześniej i miało już oczy przekrwione od wytaczania się z łóżka, żeby zdążyć na przylot samolotu z Nowego Jorku o piątej rano. Brak sylwetki Bobby’ego wśród osób schodzących z pokładu DC-8 stawał się przykrą rutyną.
Czemu Bobby się ociągał? Większość reporterów przypuszczała, że z powodu zachłanności. Ich zdaniem zwlekając z opuszczeniem najpierw Kalifornii, a potem Nowego Jorku, Bobby dawał do zrozumienia Gudmundurowi Thorarinssonowi, szefowi Islandzkiej Federacji Szachowej, że może wcale nie przyjechać, jeżeli Islandia nie dołoży więcej do puli. Prawnik Bobby’ego Davis oczywiście wykorzystywał sytuację, żeby wywierać presję na Thorarinssona. Zaczęto szemrać przeciw Bobby’emu, używając takich wyrażeń jak „zachłanny sukinsyn” i „zepsuty bachor”.
Kiedy Bobby nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał, a potem znowu nie przyjeżdżał, reporterzy zaczęli rozważać inne hipotezy.
— Czy to możliwe — pytał jeden z brytyjskich dziennikarzy — że ten prostak wystawia nas wszystkich do wiatru? Albo on jest najcwańszym Srulem, jakiego wydał Brooklyn, albo jest zdrowo stuknięty. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę!
Nikt nie wierzył. I nikt nie mógł uwierzyć, że intelektualny sport mniej więcej tak samo popularny jak rachunek różniczkowy dzień po dniu trafia na czołówki gazet. I że ludzie na całym świecie czekają na to, żeby dwóch dorosłych facetów usiadło naprzeciw siebie na samotnym kawałku lawy na północnym Atlantyku i zaczęło popychać drewnianych żołnierzy na miniaturowym udawanym polu bitwy. Znawcy tłumaczyli, że ten mecz to jest coś więcej niż szachy. To jest zastępcza wojna między USA a ZSRR. To szansa na to, żeby zobaczyć, jak Rosja przegrywa tytuł mistrza świata w szachach pierwszy raz od dwudziestu czterech lat — w rzeczywistości tytuł mistrzowski był w posiadaniu urodzonych w Rosji arcymistrzów przez czterdzieści jeden z ostatnich czterdziestu pięciu lat — a przy tym szansa na to, żeby zobaczyć, jak Ameryka zdobywa ten tytuł po raz pierwszy w dziejach. Ten mecz to był Borys przeciwko Bobby’emu, przystojny i sympatyczny Ruski przeciwko demonicznemu geniuszowi w najbardziej demonicznym momencie swojej kariery. Ale jednak tym, co bardziej niż cokolwiek innego chwytało nas wszystkich za gardło, była niezwykła osobowość i niemal nadludzkie osiągnięcia Bobby’ego Fischera.
W kręgach szachowych o Bobbym było głośno od piętnastu lat, od czasu gdy jako czternastolatek wygrał mistrzostwa Stanów Zjednoczonych, ale dopiero w ciągu ostatnich czternastu miesięcy nie obeznana z szachami publiczność usłyszała o nim. Po ośmiu kolejnych wygranych partiach w turnieju międzystrefowym kilka miesięcy wcześniej, w maju 1971 roku Fischer pokonał arcymistrza Marka Tajmanowa ze Związku Sowieckiego z miażdżącym wynikiem 6–0, pierwszy taki przypadek w pięćdziesięcioletniej historii arcymistrzowskich szachów. Następnie powtórzył ten oszałamiający wyczyn w meczu z jeszcze groźniejszym przeciwnikiem, arcymistrzem Bentem Larsenem z Danii. Potem w Buenos Aires w listopadzie 1971 roku Fischer sprawił lanie 6,5–2,5 Tigranowi Petrosjanowi ze Związku Sowieckiego, byłemu mistrzowi świata, wydłużając serię kolejnych zwycięskich partii do dwudziestu jeden i ustanawiając w ten sposób historyczny rekord. Wtedy amerykańskie media zdecydowały, że trzeba się temu przyjrzeć.
I oto zobaczyły komiksowego potwora. Bobby’ego przedstawiano jako człowieka ogarniętego monomanią. Pisano, że boi się dziewczyn i rosyjskich szpiegów, lecz ubóstwia pieniądze i Spiro Agnew. Kreślono sylwetkę niedostosowanego młodego mężczyzny, który wcześnie porzucił szkołę i łączył ogładę hardrockowego didżeja z geniuszem myślenia przestrzennego, dzięki któremu był prawdopodobnie największym szachistą wszech czasów. Namalowany przez media potwór był pod pewnymi względami karykaturą, ale Bobby świetnie ją naśladował.
Jakby odpowiadając na zamówienie, Bobby doskonale odgrywał swoją rolę przez cztery miesiące poprzedzające planowany początek meczu. Najpierw odmówił grania ze Spasskim tam, gdzie Międzynarodowa Federacja Szachowa (FIDE) kazała mu grać: połowę meczu w Jugosławii, połowę w Islandii. W końcu cały mecz został przyznany Islandii. Wtedy Bobby zaprotestował przeciwko „pogrzebaniu” pojedynku w takim „prymitywnym” kraju i poskarżył się na warunki finansowe, mimo że oferowana nagroda stu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów była dziesięć razy wyższa niż w jakimkolwiek rozegranym do tej pory meczu szachowym. Kiedy Islandczycy po wyrażeniu oburzenia na „aroganckiego” Fischera połknęli swoją dumę i spełnili jego żądania, Bobby wysunął następne. Kiedy Islandczycy odrzucili jego nowe warunki, Bobby po prostu zniknął.
8 czerwca, zaledwie dwadzieścia pięć dni przed planowanym początkiem meczu, Bobby ulotnił się z ośrodka w pobliżu San Diego, gdzie grał w turnieju tenisowym dla gwiazd sportu. Przez następne dwanaście dni nawet jego prawnik nie wiedział, co się z nim dzieje. Islandia postanowiła iść naprzód i wydała siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów na mecz, który mógł się w ogóle nie odbyć, ale już pod koniec czerwca Islandzka Federacja Szachowa zaczęła, jako to ujął jeden z jej działaczy, „robić krwią”.
Tymczasem Bobby mieszkał w Santa Monica u znajomego małżeństwa, spał do południa, wylegiwał się na słońcu, jedząc mnóstwo owoców, i jak zwykle przesiadywał nocami przy radiu nastawionym na stację rockową i przeglądał czasopisma szachowe, rozgrywając najświeższe partie arcymistrzów. „On jest jak dzieciak na wakacjach”, powiedział jeden z jego przyjaciół. „Kiedy ktoś wspomina mecz ze Spasskim, uśmiecha się złośliwym uśmieszkiem i zamyka temat, jakby miał jakiś soczysty sekret do ukrycia. Myślę, że tym sekretem jest to, że nie będzie grać”.
— Jestem absolutnie pewien, że będzie grać — Davis upierał się w sobotę, 24 czerwca, na dzień przed planowanym przylotem Bobby’ego do Reykjaviku.
Ale zaraz na następnym oddechu powiedział, że Bobby prawdopodobnie nie poleci do Islandii następnego dnia. Zamiast tego Bobby poprosił Freda Cramera, byłego prezesa Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych, żeby skoczył do Reykjaviku i sprawdził warunki.
W poniedziałek, 26 czerwca, sam zadzwoniłem do Bobby’ego.
— O, cześć Brad! Jak leci?
Bobby brzmiał zaskakująco dziarsko. Spodziewałem się tego, co zwykle słyszałem, kiedy odbierał telefon, to znaczy niewyraźnego, podejrzliwego „eee?”, co równie dobrze mogło być powitaniem, jak zakłóceniami na linii. Ale jego głos toczył się ze słuchawki jak pomarańcza nabrzmiała kalifornijskim słońcem. Pomyślałem: „On wraca. Jest w doskonałej formie. Niech Bóg ma w opiece Spasskiego”.
Bobby chciał wiedzieć wszystko o Reykjaviku. Czy podobała mi się sala gry? Jaki stół szachowy tam mają? Co z pogodą?
— Tylko szesnaście stopni? Chłodno! Ale powietrze świetnie, co?
Potem zapytał, w jakiej formie jest Spasski.
— Nerwowy — powiedziałem mu, a on zarechotał. — A Geller… — zamierzałem powiedzieć coś o Jefimie Gellerze, sekundancie Spasskiego.
— Geller to dureń! — przerwał mi Bobby.
Wtedy to się zdarzyło.
— Geller to dureń! — usłyszeliśmy głos młodej kobiety (przypuszczam, że to była operatorka), która z islandzkim akcentem przedrzeźniała brooklyńską wymowę Bobby’ego.
Bobby ze świstem złapał powietrze.
— Podsłuchują moje rozmowy! — wrzasnął. — Wiedziałem! Mają szpiegów na linii!
Jego głos, taki pogodny jeszcze przed chwilą, jazgotał jak budzik w deszczowy ranek.
— Parszywa islandzka dziura! Zadzwoń do dyrektora korporacji telefonicznej, Brad! Mają znaleźć to gumowe ucho i wylać na pysk!
Zatelefonowałem do kierowniczki, która obiecała, że przyjrzy się sprawie. Potem znowu zadzwoniłem do Bobby’ego. Nadal był wściekły.
— Wyobrażasz sobie? Podsłuchiwać moje rozmowy telefoniczne! To mogą być Rosjanie, wiesz? Zrobią wszystko, żeby się dowiedzieć, co myślę!
Kiedy już umieścił ten incydent w znajomym kontekście swojej długiej batalii z Rosjanami, ciepło wróciło do jego głosu. Parę chwil później gawędziliśmy prawie tak wesoło jak przedtem. Uważałem na to, żeby nie pytać, czy jedzie do Islandii. Wiedziałem, że to pytanie jest tabu. Ale krótko przed odłożeniem słuchawki Bobby powiedział:
— Nie dzwoń do mnie więcej pod ten numer. Niedługo wyjeżdżam.
***
Anthony Saidy wygląda jak szalony naukowiec z komiksu. Jego głowa jest szeroka w skroniach, zapadnięta z tyłu i pokryta granatowoczarnymi włosami. Jego nos to groźny hak, a oczy, koloru czarnej kawy, są wyłupiaste i błyszczą. Jest lekarzem, silnym szachistą (wygrał raz otwarte mistrzostwa Stanów Zjednoczonych) i autorem pierwszorzędnej książki o strategii szachowej. Jednak z chwilą, kiedy się odzywa, obnaża gorliwą potrzebę zadowalania innych.
— Tony ma instynkt ofiary — powiedział mi jeden z arcymistrzów. — On musi przegrywać.
Tak jak wielu przyjaciół Bobby’ego, Saidy przestaje być sobą w jego obecności. Podpiął swój wagonik do gwiazdy i boi się, że go ominie najważniejsza przejażdżka. Aby utrzymać przyjaźń, zgadza się ze wszystkim, co Bobby powie.
Saidy jest nowojorczykiem, poznał Bobby’ego, kiedy miał osiemnaście lat, a Bobby dwanaście. Akurat pracował w Los Angeles, kiedy Bobby pokazał się w Santa Monica. Saidy zaczął go odwiedzać co parę dni. W miarę jak zbliżała się data rozpoczęcia meczu, z przerażeniem patrzył na to, jak Bobby nie robi żadnych ruchów w kierunku Islandii. Tak więc w niedzielę 25 czerwca, w dzień, kiedy Bobby powinien był przybyć do Reykjaviku, Saidy zadzwonił i powiedział od niechcenia, że będzie leciał na wschód we wtorek, żeby zobaczyć się z ojcem. Czy Bobby nie chciałby może zabrać się z nim?
— Daj mi pomyśleć — odpowiedział Bobby.
Kiedy Saidy zadzwonił godzinę później, Bobby powiedział:
— Tak… Właściwie mógłbym. Fajnie mieć towarzystwo w podróży.
Saidy miał dziwne uczucie, że gdyby wtedy nie zatelefonował, Bobby by się nie ruszył z Kalifornii.
***
Opalony, pełen wigoru młody mężczyzna, który wszedł na pokład samolotu w Los Angeles, wyróżniałby się w każdej grupie ludzi. Bobby jest wysoki i szeroki w ramionach. Ma atrakcyjną twarz o wyraźnych, męskich rysach. Ale kiedy się popatrzy drugi raz, wtedy to pozytywne całościowo wrażenie rozpada się na szereg niepasujących do siebie kawałków. Jego głowa, na przykład. Ten zdumiewający mózg ulokowany jest w małej, owalnej czaszce, która niewiele wystaje ponad uszy. Niskie czoło sprawia, że szczęka wydaje się tym większa, pod pewnym kątem prawie neandertalska. Kiedy czuje się słaby albo nie jest pewny siebie, Bobby przypomina naćpanego dzieciaka, którego Jerry Lewis lubił portretować. Jednak ma w sobie coś niebezpiecznego. Kiedy jest zły albo pewny siebie, jego twarz jest czujna, ale bezmyślna. Jest to twarz dużego, dzikiego zwierzęcia, które poluje, żeby przeżyć. Bobby ma oczy tygrysa, z tym samym żółtozielonym spokojem i przerażającą pustką. Kiedy się śmieje, jego szerokie usta o pełnych wargach otwierają się w radosną jaskinię wypełnioną białymi zębami. Większość jego mimiki to rudymentarne wyrazy strachu, gniewu, zadowolenia, bólu, podejrzenia, zainteresowania, wszystkich tych emocji, które może odczuwać człowiek lub zwierzę bez poczucia bliskości do jakiegokolwiek innego człowieka lub zwierzęcia. Rzadko widziałem na jego twarzy współczucie, zachętę, uznanie, humor, czułość, swawolność. Nigdy nie dostrzegłem miłości.
Bobby nosi garnitur prawie tak samo naturalnie, jak pyton nosi krawat. Ma metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, waży osiemdziesiąt pięć kilogramów, a jego wywatowana marynarka sprawia, że ramiona wydają się tak szerokie, że głowa wygląda „niczym ziarnko grochu na linijce”, jak ktoś się wyraził. Jego tułów jest zwiotczały, ramiona i barki dziewczęco miękkie. Ale biodra i uda są mocne, ruchy energiczne, czasami komicznie niezgrabne. Bobby chodzi dwa razy szybciej niż przeciętny człowiek, ale chodzi tak, jak kura biega, i ta kura ledwo mieści się w drzwiach. Idzie z głową podaną do przodu, na szeroko rozstawionych stopach, których czubki zwrócone są do wewnątrz, ramiona podskakują, łokcie wystają na boki, palce pstrykają. Ze wzrokiem wpatrzonym w punkt, który znajduje się w odległości mniej więcej pięciu kilometrów, trochę ponad głowami innych ludzi, Bobby prze przed siebie skroś najgęstszy tłum.
Bobby funkcjonuje jak twór Frankensteina, człowiek zrobiony z fragmentów połączonych drutami i ożywiony przez monstrualna wolę. Kiedy wola się wyczerpuje albo druty się krzyżują, Bobby nie potrafi wykonać najprostszych funkcji. Gdy traci zainteresowanie jakimś tokiem myślenia, jego nogi wysiadają i wlecze się w stronę łóżka jak starzec. Pewnego razu, kiedy zadałem mu pytanie w trakcie jedzenia, jego obwody tak się poplątały, że dźgnął się widelcem w policzek.
Wygląda na to, że Bobby potrafi utrzymać w głowie nie więcej niż jedną myśl jednocześnie i to w dodatku prostą. Mówi zdaniami pojedynczymi, które prowadzą go tam, dokąd zmierza, jak kamienie do przechodzenia przez rzekę. Jego głos jest płaski, monotonny, barwy asfaltu. Jest to głos człowieka, który udaje maszynę, żeby ludzie nie mogli go skrzywdzić. Ale Bobby jest zbyt witalny, żeby z powodzeniem udawać martwego. Od czasu do czasu ucieka w napady gniewu. I co noc ucieka w szachy. Gdy siedzi przy szachownicy, wielki niebezpieczny kot wchodzi w jego skórę. Jego klatka piersiowa się podnosi, zielone oczy płoną. Życie go przepełnia, wygląda dziko i pięknie. Rozwalony w fotelu, pełen leniwej mocy, oczy ma półprzymknięte i słucha szmeru poruszanych figur, tak jak tygrys leży i słucha szelestu kołyszących się trzcin.
***
Na lotnisku w Los Angeles nerwy Bobby’ego napięły się o kilka dodatkowych kresek. Rozluźnił go bilet powrotny opłacony przez Federację Szachową Stanów Zjednoczonych. Na lotnisku Kennedy’ego Bobby i Saidy rozdzielili się, umówieni na spotkanie następnego dnia, w środę 28 czerwca. Bobby wydawał się zadowolony, kiedy wpadł na brytyjskiego menedżera telewizyjnego, którego poznał w programie Davida Frosta, a ten ofiarował mu darmową podwózkę w swojej dyrektorskiej limuzynie do Klubu Yale. Byłby mniej zadowolony, gdyby mógł przewidzieć następny odcinek. Człowiek Frosta wygadał się komuś, gdzie Bobby przebywa, wiadomość dotarła do tego niskiego, przysadzistego dziennikarza, a ten wyciągnął korek i rozpoczął sekwencję zdarzeń, w wyniku której cały czwartek spłynął do kanału.
Właśnie takich poślizgów Davis najbardziej się obawiał. Aby im zapobiec, przygotował rodzaj skryptu, jakiego używali do napisania „Mission: Impossible”. Plan polegał na tym, żeby porwać człowieka dla jego dobra i zrobić to tak przebiegle, żeby ofiara nie wiedziała, co się z nią dzieje. To była robota dla dżina z butelki, z tym że Davis nie miał w swojej książce telefonicznej jego numeru. Dlatego poprosił Tony’ego Saidy’ego, żeby przetrzymał Bobby’ego z dala od kłopotów i zabrał go na wycieczkę po sklepach, a sam skrzyknął jeszcze dwóch kumpli i zawodowego szofera do pomocy. Nikt z całej piątki nigdy w życiu nie porwał niczego trudniejszego jak ciasteczko.
Herb Hochstetter i Morris Dubinsky pojawili się w Klubie Yale o 8.30 w środę rano. Siedzieli w limuzynie Dubinsky’ego przez cztery i pół godziny, czekając, aż Bobby się obudzi. Hochstetter, znany konsultant marketingowy i stary przyjaciel Davisa, to krępy, energiczny mężczyzna po pięćdziesiątce o twardych ustach i bladych rozbawionych oczach, nieomal przykrytych przez fałdy skóry, które zwisają spod jego brwi jak złachane portiery. Jakieś dwanaście lat temu Hochstetter najął Bobby’ego do promowania tandety o nazwie „Szachy Mandaryńskie” i Bobby pracował przy tym beznadziejnym projekcie tak żarliwie, że Hochstetter nabrał do niego głębokiego szacunku. Kiedy Davis zadzwonił, Hochstetter wrzucił do kosza swój napięty terminarzyk i zgodził się spędzić dwa dni, wodząc szachowego niedźwiedzia po Manhattanie.
Dubinsky jest byłym rzeźnikiem z Bronksu, niepodatnym jak gumowy kurczak. Kiedy supermarkety przejęły biznes mięsny, zamknął swój sklep i zamiast pracować dla innych, sprzedał dom i kupił taksówkę. Dwa lata później zamienił ją na cadillaca. Nie tak dawno temu kupił sześć limuzyn, wszystkie spod igły, płacąc gotówką osiemdziesiąt jeden tysięcy dolarów plus podatek.
— Nikomu nic nie jestem winien — Dubinsky mi powiedział. — Morris przed nikim nie musi się zginać.
Koło pięćdziesiątki, zbudowany jest (sam pierwszy to przyznał) „jak wół”. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze ponad osiemdziesiąt kilo żywej wagi i mięśnie nawet we włosach. Jak Dubinsky’emu się coś nie podoba, to od razu powie, i nie potrzebujesz aparatu słuchowego, żeby do ciebie dotarło.
O pierwszej po południu Hochstetter i Dubinsky mieli już mrówki w spodniach. Saidy przyjechał, poszedł na górę i koło drugiej wydobył Bobby’ego z łóżka. Chociaż większa część dnia była już zmarnowana, Bobby nie miał nastroju na pośpiech. Gdy jechali przez miasto, Bobby rozpierał się na drogiej tapicerce i dzwonił do przyjaciół z samochodowego radiotelefonu. Po pięćdziesięciu minutach w banku pojechali do Stage Delicatessen na Siódmej Alei, gdzie Bobby zjadł zupę i sandwicha oraz wypił parę szklanek świeżego soku pomarańczowego.
Była już 3.30. Przez następne półtorej godziny Bobby’emu udało się załatwić kilka drobiazgów i nadszedł czas, żeby wracać do Klubu Yale na spotkanie z Davisem. W teorii Bobby szykował się do wyjazdu do Islandii. W rzeczywistości poruszał się jak człowiek, który z trudem budzi się z głębokiego snu, wiedząc o tym, że nie spodoba mu się to, co zobaczy, kiedy otworzy oczy.
***
Andrew Davis jest szczupłym mężczyzną średniego wzrostu z bystrymi, ciemnymi oczami za okularami profesjonalisty. Ma małą głowę z ułożonymi pieczołowicie włosami i perfekcyjny uśmiech Teddy’ego Roosevelta. Skończył czterdzieści trzy lata i posiada zmarszczki na dowód, że to prawda, ale charakteryzuje go także wiewiórcza żywotność i poczucie humoru, od którego pęka przepona. Facet typu fajka i łaty na łokciach. Podejrzewam, że Davis lubi o sobie myśleć jako o kimś pomiędzy nauczycielem angielskiego w Choate, ostro targującym się hurtownikiem odzieży i pomniejszonym Disraelim. Dużo czyta, ale jego strona intelektualna podporządkowuje się bez żalu pełnemu werwy człowiekowi praktycznemu.
Davis jest sprytny, precyzyjny i do tego stopnia etyczny, że znajomi nazywają go Saint Andrew. Dzieli z ojcem firmę prawniczą, która pozwala na wygodne życie, ale nigdy nie uczyni go bogatym. Na pewno nie dorobi się na Bobbym. W ciągu dwunastu lat Davis przepracował dla niego setki godzin, nie wystawiając mu rachunku choćby na dziesięć centów. Dlaczego nie?
— Tradycyjny żydowski podziw dla intelektu — wyjaśnił jeden z przyjaciół Davisa. — Andy postrzega Bobby’ego jako swego rodzaju świętego idiotę, kruche naczynie, w które został wlany czysty Logos. On nie może go zostawić.
Od kilku tygodni Davis nie życzył sobie niczego innego, jak tylko tego, aby jednak mógł to zrobić. Bobby zabierał czas i energię, potrzebne innym klientom. Jednak Davis trwał na posterunku. Nie było nikogo, kto mógłby zająć jego miejsce. Jak każdy, komu zależało na Bobbym, Davis wiedział, co czeka Bobby’ego, jeśli nie zagra w tym meczu. Media, już i tak poirytowane, wyszarpią mu flaki. Publiczność pozbawiona widowiska, za którym dyszy, zapamięta go jako kogoś godnego pogardy. Świat szachowy spisze go na straty jako drugiego Paula Morphy’ego, geniusza zbyt chorego, by zrealizować swój talent. Organizatorzy ważniejszych turniejów będą się wahać, czy warto mieć do czynienia z człowiekiem, który może nawet nie stawić się do gry.
Ale Davis najbardziej martwił się o to, jak takie potencjalne masowe odrzucenie podziała na samego Bobby’ego.
— Bycie najlepszym szachistą na świecie jest dla Bobby’ego jedyną drogą utrzymywania relacji ze światem — powiedział mi kiedyś. — Jeżeli on nie zagra w tym meczu, może się z nim stać coś bardzo złego. — Popatrzył mi w oczy. — Nawet samobójstwo.
Davis szanował Bobby’ego.
— Myślę o nim jako o odważnej osobie — powiedział pewnego razu — która tak się złożyło, że jest fizycznie płochliwa. Często muszę udawać przy nim słabego, żeby go nie wystraszyć.
Davis z respektem podchodził także do powodów, dla których Bobby nie chciał grać w Islandii. W marcu Bobby powiedział, że Islandia jest za mała i zbyt prymitywna.
— Idiotyczne miejsce na mecz o mistrzostwo świata.
Sala gry nie spełniała wysokich standardów, do których Bobby był przyzwyczajony, poza tym był przekonany, że zapewnienie odpowiedniego oświetlenia będzie ponad siły miejscowych techników. Jeśli chodzi o hotele, był tam tylko jeden zdatny do zamieszkania i Bobby dałby sobie rękę uciąć, że będzie go musiał dzielić z Rosjanami i prasą.
— Żadnej prywatności. I jeszcze jedna sprawa. Jak mam się rozerwać między partiami? Telewizja jest nudna, w kinach puszczają filmy sprzed trzech lat, nie ma dobrych restauracji. Ani jednego kortu tenisowego na całej wyspie, nawet kręgielni. Takie rzeczy mogą źle wpłynąć na moją grę.
Bobby’ego niepokoiła również izolacja Islandii i problemy oprawy medialnej. Paru dziennikarzy może przylecieć na rozpoczęcie i zakończenie meczu, ale partii nie da się transmitować do Ameryki i Europy, bo nie funkcjonuje tam system Intelsat.
— Ten mecz powinien być transmitowany przez telewizję. Jeśli tak będzie, to przewiduję, że szachy staną się ważnym sportem w Stanach Zjednoczonych praktycznie z dnia na dzień.
Izolacja powodowała również problemy finansowe. Bobby był pewien, że wpływy z biletów wstępu będą katastrofalne, bo jest za mało Islandczyków, żeby wypełnić widownię, a kto może sobie pozwolić na to, żeby odbyć daleką podróż do Islandii i siedzieć tam przez dwa miesiące, oglądając mecz szachowy? Bobby uważał się za supergwiazdę i jeśli idzie o pieniądze, chciał tyle, ile oferowano takim supergwiazdom jak Joe Frazier i Muhammad Ali.
Islandzka Federacja Szachowa już spełniła dwa z jego trzech warunków: 78 125 dolarów dla zwycięzcy i 46 875 dolarów dla przegranego, plus gruby plaster dochodów z filmu i telewizji: trzydzieści procent dla Borysa i trzydzieści procent dla Bobby’ego. Ale gdy Bobby zażądał jeszcze trzydziestu procent dochodów ze sprzedaży biletów wstępu, Islandzka Federacja Szachowa zamieniła się w kamienną ścianę.
— Jak damy Bobby’emu trzydzieści procent, to będziemy musieli dać trzydzieści procent Borysowi — powiedział Thorarinsson. — Ale jeśli to zrobimy, to skąd weźmiemy pieniądze na nagrody? Nie, nagroda jest właśnie udziałem Bobby’ego w zyskach z biletów.
W tym momencie Bobby też utwardził stanowisko.
— Jak nie dostanę pieniędzy z biletów wstępu — powiedział Davisowi — to nie pojadę.
Jeszcze zanim zaczął się spór z Islandzką Federacją Szachową, Bobby flirtował z ideą wysadzenia meczu w powietrze. Patrzył podejrzliwie na Islandię, ponieważ była pierwszym wyborem Spasskiego i jego podejrzenia jeszcze się pogłębiły, kiedy mu doniesiono, że Thorarinsson powiedział, że jest „arogancki” i powinien być zdyskwalifikowany. Pogrążony w ponurej zadumie w swoim pokoju w hotelu Grossingera w Górach Catskill niedaleko Nowego Jorku, gdzie założył swój „obóz treningowy”, Bobby widział wszędzie wrogów. Prezydenta FIDE doktora Maksa Euwego nazwał „narzędziem Rosjan”. Powiedział, że Ed Edmondson z Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych, który spędził dwa lata swojego życia i około pięćdziesięciu tysięcy dolarów z zasobów Federacji, żeby go pielęgnować w czasie meczów kwalifikacyjnych, „zdradził” go Rosjanom. Był pewien, że Lothar Schmid, niemiecki arcymistrz wybrany przez Edmondsona na głównego arbitra meczu, jest częścią zmowy. Przed wyjazdem do Kalifornii nabrał przekonania, że również rząd Stanów Zjednoczonych jest przeciwko niemu. Wyobrażał sobie, że Edmondson i Euwe zostali zmanipulowani przez Waszyngton, aby zesłać ten mecz do dalekiego Reykjaviku, gdzie jego wiktoria przejdzie bez echa i nie przeszkodzi polityce odprężenia między USA a ZSRR.
Zanim wrócił z Kalifornii do Nowego Jorku, jego umysł zdążył obrosnąć tymi spekulacjami jak dzikim winem. Obsesyjne powtarzał, że Euwe musi być „ukarany”, a Thorarinsson „zniszczony”. Kazał Davisowi wynegocjować takie warunki umowy, żeby Islandczycy nie zarobili na meczu ani korony, a najlepiej, żeby ponieśli stratę. Nawet wtedy nie miał przekonania, że pojedzie. Nic dla niego nie znaczyło to, że sam najwięcej by stracił i nie troszczył się o to, że oddałby bez walki tytuł mistrza w ręce swoich odwiecznych wrogów, Rosjan. Co do kariery, nie miał żadnych obaw.
— Każdy wie, że jestem najlepszy, więc po co mam grać?
W środę Davis miał jasność, że te myśli harcowały w głowie jego klienta jak myszy w stodole. Było oczywiste, że rozsądną argumentacją nie da się ich stamtąd wypędzić w jeden dzień. Potrzebny był dobry kot i trochę po szóstej Davis go znalazł.
Zaprowadził Bobby’ego do baru w Klubie Yale na spotkanie z Chesterem Foxem i Richardem Steinem. Fox, trzydziestosiedmioletni cherubin z ostrym przypadkiem piegowatości i aureolą puszystych pomarańczowych włosów, był mało znanym reżyserem, z którym Islandzka Federacja Szachowa zawarła umowę na film dokumentalny o meczu. Stein był jego inwestorem. Krępy macher, który zrobił miliony na odzieży sportowej, a potem zaczął karierę prawniczą. Z tego, co słyszał o Bobbym, wnosił, że powinien się spodziewać ostrego targowania i nie miał nic przeciwko temu.
Przyjechali, oświadczył Stein, żeby zaproponować Bobby’emu złoty interes. Kontrakt Bobby’ego z Islandzką Federacją Szachową gwarantuje mu trzydzieści procent wszystkich zysków z filmu o meczu. Oprócz tego Stein oferuje mu udział (później Fox powiedział, że to było dwanaście i pół procent) w zyskach firmy Chester Fox Inc. Jedyną rzeczą, jaką Bobby musi zrobić w zamian za to, jest pojechanie do Islandii i zagranie w szachy. I ewentualnie przeczytanie paru komentarzy do filmu, jaki Fox zamierza o tym meczu zrobić. Stein przejechał po umowie na wrotkach — honoraria za powtórki, sprzedaż licencji, koszty nad kreską i pod kreską — i zatrzymał się z efektownym wywijasem przed Bobbym, jakby czekając na aplauz.
Bobby siedział, wykręcając i ugniatając papierowy kubek. Nagle oczy mu się zwęziły i zapytał:
— To ile zarobię?
Stein zamrugał. „Wtedy zrozumiałem” — powiedział mi później — „że umowy biznesowe są dla Bobby’ego tym, czym dla mnie są szachy. Nie skapował ani słowa z tego, co mu powiedziałem”.
Stein wyjaśnił Bobby’emu cierpliwie, że zyski ze skomplikowanego przedsięwzięcia są trudne do przewidzenia.
— Ale nie angażowałbym się w to, gdybym nie uważał, że na tym zarobimy. A cokolwiek zarobimy, będziesz miał w tym udział.
Oczy Bobby’ego znowu się zwęziły.
— Wy zarobicie więcej niż ja?
Stein wytłumaczył Bobby’emu, że w Ameryce biznes robi się w ten sposób, że ludzie, którzy ryzykują pieniądze, mają prawo do większych zysków. Bobby wiedział o tym, ale Stein podejrzewał, że Bobby ma trudności z zaakceptowaniem faktu, że ta zasada obowiązuje także wtedy, kiedy chodzi o niego.
— No to jak? — Stein w końcu zapytał. — Mamy umowę czy nie mamy?
Bobby nie chciał powiedzieć tak, ale nie powiedział też nie. Obracając się do Foxa, poradził:
— Lepiej się pospiesz, bo przegapisz samolot na Islandię.
Davis z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Bobby radzący Foxowi, żeby wsiadał do samolotu na Islandię bez podpisanego kontraktu to było jak uprzejmy Gaston z komiksu mówiący przy gilotynie do Alfonse’a: „Pan pierwszy”. Ale jeżeli Bobby chciał, żeby Fox leciał do Reykjaviku, czy to nie znaczyło, że też tam niedługo będzie? Czy oferta Steina nie sprawiła, że mecz wydaje się jeszcze bardziej pożądany?
Nie na długo. Dziesięć minut po tym, jak tamci wyszli, Bobby znowu obrzucał Islandczyków błotem. Nawet dobry kot nie poradził sobie z myszami w głowie Bobby’ego.
***
Robert Haydock Hallowell kroczy przez życie raźnym krokiem jak święty Bernard przez zawieję śnieżną. Oczy ma błyszczące, głos czysty, uśmiech szeroki i serdeczny. Mierzy metr dziewięćdziesiąt, waży ponad sto kilogramów i w wieku trzydziestu czterech lat dysponuje tą samą bezkompromisową energią, która predestynowała go do zostania rezerwowym obrońcą w najgorszej drużynie Harvardu od czasów drugiej wojny światowej. Jest cenionym menedżerem, „dyrektorem nowych przedsięwzięć” w prywatnej mennicy Franklin Mint, z klasycznym wykształceniem i pięknym, soczystym sposobem wyrażania się. Hallowell poznał Bobby’ego w roku 1965, kiedy nadzorował wydanie książki „Bobby Fischer uczy grać w szachy” przez firmę Xerox Corporation. W tym samym czasie spotkał Andrew Davisa i został jego przyjacielem i klientem.
Kiedy Hallowell pojawił się w Klubie Yale w ten rozstrzygający czwartkowy ranek, wpadł w sam środek kryzysu. Opowieść o przepychance w drzwiach znalazła się na drutach przed jedenastą i za parę godzin połowa nowojorskich reporterów miała się tam zwalić. Bobby’ego trzeba było stamtąd szybko ewakuować. Z tym że tamten brytyjski dziennikarz, a z nim jeszcze fotoreporter, patrolowali lobby jak ogary pod drzewem, na którym siedzi pantera. Hallowell, Saidy i Hochstetter wymyślili plan i Hallowell pojechał windą do pokoju 1003.
Bobby otworzył drzwi podejrzliwie. Miał twarz napuchłą od snu i był w bokserkach.
— O, cześć Bob! Wchodź.
Wciąż oburzony próbą włamania się do jego pokoju, Bobby był zachwycony ideą ucieczki.
— Dobry pomysł! — powiedział, szczerząc zęby.
Obiecał, że się przygotuje, ale kiedy dwie godziny później Hallowell i Saidy zajrzeli do niego, ciągle tłukł się po pokoju w gaciach. Podczas gdy Bobby guzdrał się niczym dziewięciolatek w szkolny ranek, Hallowell, Saidy i Beers siedzieli w tym małym pokoiku jak szesnaście klaunów w budce telefonicznej. Wreszcie koło drugiej po południu plan ucieczki wystartował.
Saidy zjechał windą na parter. Brytyjskiego dziennikarza już nie było, ale fotoreporter nadał tam czatował. Wtedy Saidy powiedział głośno do Hochstettera:
— On nie chce opuścić pokoju. Idziemy stąd.
I poszli. Fotoreporter poczuł w przynęcie trutkę i pobiegł sprawdzić tylne wyjście. Przybiegł akurat w chwili, gdy tylne drzwi się otworzyły i ukazali się Bobby, Hallowell i Beers. Fotoreporter zaznajomił się z Bobbym parę tygodni wcześniej, więc kiedy Hallowell kazał mu spieprzać, zwrócił się do Bobby’ego z błagalnym pytaniem:
— Bobby, naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł?
Bobby się nie odezwał. Fotoreporter odszedł, kierując się na wschód Czterdziestą Czwartą Ulicą. Bobby poszedł w kierunku zachodnim. Nagle fotoreporter zmienił kurs o sto osiemdziesiąt stopni, biegiem wyprzedził Bobby’ego i zaczął pstrykać zdjęcia.
— Tak mi się odpłacasz za to, co dla ciebie zrobiłem w Grossingerze? — Bobby powiedział ze złością.
— Przepraszam, Bobby. Ale ja muszę.
Wtedy Bobby, jak wspomina Hallowell, „obrócił się na pięcie i popędził w przeciwnym kierunku jak ptak o wielkim zadzie”. Skręcił na rogu i pełnym pędem pobiegł na południe przez dwie przecznice, uskakując przed samochodami i strasząc przechodniów. Za nim ruszyli, unosząc wysoko kolana, Hallowell i Beers.
Przy Czterdziestej Drugiej wszyscy się zatrzymali. Hallowell i Beers dyszeli, próbując złapać powietrze. Bobby nadal miał pełno pary w płucach. Obejrzeli się. Żadnego fotoreportera. Uśmiech rozlał się po twarzy Bobby’ego.
— Ale mu pokazałem, co? Ha! Ha! Ha!
Hallowell śmiał się z nim. Nie mógł wiedzieć, że motyw ucieczki, który właśnie się wyłonił, przez następne dwanaście godzin będzie prześladować ich przedsięwzięcie niczym zimny wiatr.
***
Następnym problemem był Dubinsky. Po jednym popołudniu spędzonym w towarzystwie Bobby’ego zdecydował, że jego klient ma „przepuklinę w głowie”. Był również zbulwersowany zachowaniem przyjaciół Bobby’ego.
— Traktowali go jak jakiegoś idiotycznego króla. Mówię panu, to było obrzydliwe, jak ci wykształceni ludzie włazili mu w dupę.
Kiedy Bobby i jego entourage zatrzymali się na lunch w barze Horn & Hardart ma Szóstej Alei, Dubinsky skorzystał z okazji, żeby skoczyć na zwykłego sandwicha.
Bobby wydawał się zadowolony w barze — zwykle jest, kiedy je — ale Unbelievable Syms był porażką. Dubinsky polecił ten sklep jako świetne miejsce na kupno garnituru.
— Dwieście dolców to tam dziewięćdziesiąt!
Po jakichś dziesięciu minutach Bobby wyszedł.
— Mają za mały wybór — powiedział.
Dubinsky wątpił. W drodze do Barneya, sklepu odzieżowego przy Siódmej Alei i Siedemnastej Ulicy, syknął na Hallowella za upuszczenie popiołu z papierosa na jego dywanik. Potem zadzwonił do sprzedawcy u Symsa i przekonał się, że Bobby stamtąd wyszedł, bo myślał, że Dubinsky’emu odpalają dolę za naganianie klientów. „A to”, jak to zgrabnie ujął Hochstetter, „rozpoczęło pojedynek w szczaniu na odległość”.
Bobby kupił trzy drogie garnitury u Barneya i kazał się wieźć jeszcze dalej od centrum, bo chciał kupić telewizor Sony i zegar cyfrowy. Zacisnąwszy zęby, Dubinsky posłuchał. Tymczasem humor Bobby’ego z każdą chwilą kwaśniał. Powiedział Saidy’emu, że na pewno nie pojedzie do Islandii. Kontrakt nie był dobry, a poza tym za dużo było jeszcze do zrobienia.
Saidy tylko zamruczał wyrozumiale. „Sądził, że lepiej zjechać razem z Bobbym kolejką w dół” — Hollowell mi powiedział — „a potem pomóc mu wysiąść, kiedy kolejka pojedzie w górę. Ale to często brzmiało jak przypodchlebianie się”. Hallowell i Hochstetter uderzyli do Bobby’ego z mowami motywującymi. W odpowiedzi Bobby wydał dźwięk, który można było zinterpretować jako „mm” albo „nn”.
Wszyscy mieli poczucie znajdowania się w sytuacji awaryjnej. Hochstetter wyrwał się na chwilę, żeby coś załatwić i wykonał rozpaczliwy telefon do swojego brata, który pracował w lobbingu filmowym w Waszyngtonie, błagając go, żeby spróbował namówić wiceprezydenta Agnew Spiro, ulubionego polityka Bobby’ego, aby wysłał do Bobby’ego telegram z życzeniami powodzenia. Brat Hochstettera próbował, ale Agnew był nieosiągalny.
Trochę później Hallowell udał się do Klubu Yale, żeby wymeldować Bobby’ego i zabrać jego bagaże. Bobby wozi ze sobą ogromne plastikowe walizy, które wyglądają jak opiekane skrzynie na pianino, więc ich dźwiganie było drugą nieoczekiwaną zaprawą fizyczną Hallowella tego dnia. Dubinsky zawiózł Bobby’ego, Saidy’ego i Hochstettera na Upper East Side, gdzie Bobby zostawił jakieś ubrania u przyjaciela. Bobby wyszedł od niego, niosąc walizkę, której rączka nie chciała się trzymać. „A wtedy” — opowiadał Hochstetter — „zaczęła się komedia Macka Senneta”.
Będąc w zasadzie człowiekiem towarzyskim, Dubinsky upatrywał okazji, żeby poprawić relacje z Bobbym.
— Naprawię to — zaproponował, wychodząc naprzód.
— Tego nie da się naprawić — powiedział Bobby poirytowanym tonem.
— Wszystko da się naprawić — odpowiedział Dubinsky i zabrał się do rzeczy.
Kiedy rączka została z powrotem przymocowana, Dubinsky cofnął się i zamaszystym gestem wskazał na swoją robotę.
Bobby podniósł walizkę i rączka odpadła.
— Nie mówiłem? — zapytał Bobby szyderczo.
To był ostatni raz tego dnia, kiedy Dubinsky miał dla kogokolwiek dobre słowo.
Krótko po 6.30, kiedy Davis był w trakcie czytania umowy ze Steinem, starając się go przekonać do jej podpisania, mimo że Bobby może ją odrzucić, odebrał pełen udręki telefon od kogoś z kompanii Bobby’ego.
— Niech pan szybko przyjeżdża. Nie wiemy, jak długo jeszcze zdołamy go utrzymać.
— Natychmiast zawieźcie go do mnie — odpowiedział Davis spokojnie. — Zaraz tam będę.
***
Tymczasem w Reykjaviku była 10.30. Prezes Islandzkiej Federacji Szachowej jechał windą na ósme piętro hotelu Esja. Trzydziestodwuletni Gudmundur Thorarinsson był, jako to określił jeden z dziennikarzy, „uderzająco podobny do wikinga”. Jasne włosy, kwadratowa szczęka, dzikie oczy. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt pięć kilogramów wagi i ciężkie mięśnie pod tweedową marynarką. Poklep go po plecach, a posiniaczysz sobie rękę.
Thorarinsson wyglądał jak mięśniak i sprawiał wrażenie wieśniaka. Mlaskał przy jedzeniu, chodził tak, jakby dorastał w drewnianych chodakach. Kiedy stał, jego nogi były jak kołki płotu wpuszczone w beton. Odpowiednim islandzkim słowem dla niego jest „seigur”. Twardy. „To taki człowiek” — powiedział jeden Islandczyk — „że jak nie ma bramy, to przejdzie przez mur”. Była jednak jakaś słodycz w jego ustach, a jego niebieskoszare oczy skrzyły się ironią. Był naturalnym liderem, śmiałym i mającym zwykle rację.
Thorarinsson wychował się w biednej rodzinie, którą porzucił ojciec. Jego brata oddano, ale nikt nie chciał wziąć Gudmundura, gburowatego małego uparciucha, który bił wszystkie dzieci na ulicy i nigdy nie było go tam, gdzie powinien. Wychowała go babcia w Reykjaviku i w wieku dwunastu lat poszedł na ucznia do murarza. „Byłem jak zwierzę” — zwierzył mi się — „ale widziałem możliwości”. Jego majster zmusił go do ukończenia szkoły średniej i studiowania prawa biznesowego. Na uniwersytecie Thorarinsson zmienił kierunek na inżynierię.
— W tamtym czasie chciałem po prostu być silny i bogaty. Byłem sprytny i zanim skończyłem studia, zebrałem dość pieniędzy, żeby kupić trzy mieszkania.
Tym, co zamieniło Thorarinssona z osiłka w bohatera, było odkrycie, że potrafi wpływać na ludzi słowami. W roku 1970, kiedy już sobie wyrobił renomę jako inżynier budowlany, kandydował z listy umiarkowanie socjalistycznej Partii Postępu i został najmłodszym członkiem Rady Miejskiej Reykjaviku.
— Jestem bardzo ambitny — powiedział mi pewnego dnia zarazem nieśmiało i wyzywająco. — Mam zamiar kiedyś być premierem Islandii.
Od samego początku Thorarinsson widział w tym meczu szansę polityczną. Szachy były jego hobby od dwunastego roku życia. Od dwóch lat sprawował funkcję prezesa Islandzkiej Federacji Szachowej, kiedy jego brat Johann, „leniwy koleś pełen błyskotliwych idei”, podszepnął mu ten pomysł: Czemu mecz Spasski — Fischer nie miałby się odbyć w Islandii? Thorarinsson go wyśmiał. Ale to, co mu brat podszepnął, dźwięczało w jego uszach coraz głośniej. Thorarinsson zadał to pytanie premierowi, swojemu bliskiemu przyjacielowi. Po paru tygodniach dyskusji rząd obiecał wesprzeć mecz kwotą sześćdziesięciu tysięcy dolarów. Pierwszym pomysłem Thorarinssona było zaproponowanie dwudziestu pięciu tysięcy dolarów na nagrody, ale na tydzień przed upływem terminu składania ofert przeczytał w jednym z niemieckich czasopism szachowych nieprawdziwą informację, że Islandia zaproponowała sto tysięcy dolarów. Zakładając, że inni oferenci będą próbowali przebić tę ofertę, zaproponował sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Belgrad zalicytował najwyżej (sto pięćdziesiąt dwa tysiące dolarów), ale ponieważ Spasski nie chciał grać w warunkach gorącego południowego lata, mecz podzielono: pierwsze dwanaście partii w Belgradzie, drugie dwanaście w Reykjaviku.
— Euwe podjął salomonową decyzję — Edmondson zauważył kwaśno. — Przeciął dziecko na pół.
Ta decyzja przygnębiła również Thorarinssona. Jeżeli jeden z graczy uzyska na początku przytłaczającą przewagę, mecz będzie praktycznie skończony, zanim przyjdzie kolej na Islandię.
Dlatego Thorarinsson postanowił ukraść pierwszą połowę meczu Belgradowi. Tymczasem belgradzcy organizatorzy postanowili ukraść drugą połowę meczu Reykjavikowi. Dzięki swojej wytrwałości i rezolutnemu blefowaniu Thorarinsson wygrał tę pokerową rozgrywkę. Islandia dostała cały mecz.
Taki był człowiek, z którym Bobby’emu i jego prawnikom przyszło się targować. Praktyczny, energiczny, przebiegły. Najsilniejsza osobowość zaangażowana w ten mecz. Ale był także dumny, ambitny, moralizujący, fanatyczny, uparty: do tego stopnia podobny do Bobby’ego, że budziło to strach. I za parę minut miał się zewrzeć z Bobbym w być może ostatniej próbie zawarcia porozumienia.
Winda dotarła na ósme piętro hotelu Esja i Thorarinsson poszedł korytarzem do pokoju 822, gdzie miał odebrać telefon od Davisa i odpowiedzieć na ultimatum Bobby’ego: „Jeśli nie dostanę trzydziestu procent dochodów ze sprzedaży biletów wstępu, nie pojadę”.
***
Mieszkanie Davisa składa się z paru przyjemnie rozłożonych, dosyć dużych pokojów w dobrym, nie rzucającym się w oczy budynku na Upper West Side. Kiedy Bobby tam przyjechał, wyglądał jak granat na chwilę przed wybuchem. „Atmosfera była tak napięta, że aż nierealna” — Hallowell powiedział mi potem, a Davis się zgodził.
— Bobby był na krawędzi odmowy lotu do Islandii. Czułem się jak psychiatra, który próbuje uspokoić pacjenta wiszącego na gzymsie drapacza chmur.
Davis rozegrał to jako zwyczajny wieczór ze starymi przyjaciółmi. Hallowell, Saidy i Hochstetter usadowili się w wygodnych fotelach i na miękkiej sofie wokół szklanej ławy. Żona Davisa Jessie, łagodna, ciemnowłosa kobieta, która była z zawodu pediatrą, przyniosła napoje. Bobby usiadł w najciemniejszym kącie pokoju i siedział tam z kamienną twarzą. Rozpogodził się trochę, kiedy zobaczył poprawiającą humor kulkę z futra, kota Davisa.
Jessie zaniosła mu kota i Bobby zaczął go głaskać mocno i szybko.
„Ten kot lubi być pieszczony” — powiedział mi Hallowell — „ale z jakiegoś powodu gdy tylko Bobby go dotykał, zwierzę wyrywało mu się z rąk i uciekało. Jessie przynosiła mu kota kilka razy, ale on nie chciał zostać z Bobbym. W końcu Bobby dał za wygraną i siedział zły jak osa”.
Ożywił się znowu, gdy Jessie podała mu wielkiego sandwicha z pieczoną wołowiną i szklankę mleka, ale kiedy inni próbowali wciągnąć go do rozmowy, patrzył w drugą stronę.
Davis był w swojej sypialni, pakując się i ubierając na podróż. Odlot według rozkładu miał nastąpić o 9.30, a lotnisko Kennedy’ego było o godzinę drogi od jego domu. Był jeszcze drugi samolot o 9.30, który zwykle startował trochę później, a potem ostatni samolot w rozkładzie o 10.30, ale Davis chciał go zatrzymać w rezerwie na wypadek sytuacji krytycznej. Godzina ósma to był czas, kiedy musieli najpóźniej wyruszyć.
O 7.30 Davis narzucił luźną tweedową marynarkę, wszedł lekkim krokiem do pokoju i zapytał:
— To co? Jedziemy?
Pozostali podnieśli się z siedzeń i ruszyli ku drzwiom, ale Bobby wyglądał na przestraszonego.
— Nie powiedziałem, że się zgadzam! Co z umową? Co ze spornymi punktami?
— Może byście, chłopaki, zeszli na dół i poczekali w samochodzie? — powiedział Davis nieporuszony. — Bobby i ja mamy sprawy do obgadania. — Następnie zwrócił się do Bobby’ego. — Co ty na to, żebym teraz zadzwonił do Thorarinssona i zobaczył, co się da ugrać? Zatelefonuję z sypialni. Pójdziesz ze mną?
— Nie, zostanę tutaj. Ty to załatw.
Jak długo pozostawał w salonie, tak długo mógł odrzucić każdą ugodę, którą wynegocjował Davis, nawet gdyby to było trzydzieści procent wpływów z biletów.
— W porządku — powiedział Davis.
Ale wiedział, że sytuacja nie jest bynajmniej w porządku. Tak jak on to widział, Bobby’ego opanował impuls samobójczy, a najbardziej przerażało go to, że Bobby nie był nawet świadom tego impulsu. Wszystkie sensowne powody braku zgody na wyjazd zlepiły się w jedną wielką przyczynę, której na imię było Thorarinsson. Davis się obawiał, że jak Bobby nie będzie mógł pojechać do Islandii ze zwycięstwem nad Thorarinssonem pod pachą, to wcale nie pojedzie.
Jakoś musiał pokonać dystans czterech tysięcy kilometrów kulturowej separacji i trzy miesiące negocjacyjnego antagonizmu, aby przekonać Thorarinssona, że najlepszym sposobem, może jedynym sposobem, żeby mógł dostać to, czego najbardziej pragnął, to znaczy mecz, jest zrezygnowanie z czegoś, czego pragnął trochę mniej, to znaczy z pewnej sumy pieniędzy.
Davis sięgnął po telefon.
***
Siedziałem półtora metra od człowieka, do którego Davis telefonował. Thorarinsson przyszedł odwiedzić arcymistrza Lothara Schmida, głównego arbitra meczu, w jego pokoju w hotelu Esja. Thorarinsson stał przy oknie i mrużąc oczy, patrzył na słońce, które pół godziny przed północą wciąż jeszcze wisiało dziesięć stopni nad horyzontem.
Fred Cramer, który reprezentował Bobby’ego, żarliwie motywował Schmida.
— Bobby chce mieć pewność, że nie będzie najmniejszej możliwości, aby ktoś mógł dosypać narkotyku albo trucizny do jedzenia przygotowanego dla graczy za kulisami. To miejsce musi być cały czas strzeżone przez dobrze znanych i zaufanych ludzi.
Cramer mierzył metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu z małą pomocą szewca i miał wygląd dowolnego z siedmiu krasnoludków Disneya, w zależności od nastroju. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, a jego łysa głowa okolona była siwizną. Nosił okulary, które trzymały się w miejscu dzięki elastycznemu czarnemu paskowi wokół głowy, przez co jego różowy skalp wyglądał jak szynka w żałobie. Miał krótkie nogi, ale kiedy szedł, wymachiwał nimi dostojnie. Kiedy z kimś rozmawiał, stawał z nim stopa w stopę, odchylał się do tyłu i grzmiał basem, który brzmiał jak pierdnięcie łosia w studni.
Niedawno wycofał się z biznesu oświetleniowego w Milwaukee, na którym zrobił miliony. W przeszłości był prezesem Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych. Prezentował się jako prosty, dający się lubić Huckleberry Babbitt, jednak ta jego ha-ha serdeczność kryła żywy umysł i energię podniecaną przez marzenia o sławie. Cramer był czołowym mówcą kuluarowym w Reykjaviku.
„Zostałem uprawniony do poinformowania panów” — obwieścił raz otaczającym go reporterom — „że pan Fischer jest w drodze do Islandii. Przewozi go łódź podwodna z Grenlandii. Przybije do lądu w kajaku po spotkaniu na morzu z islandzką marynarką wojenną. Ha! Ha! Ha!”
Reporterom, których redaktorzy rozpaczliwie prosili o nagłówki co najmniej trzy razy dziennie, te dowcipasy wydawały się mało zabawne. Między sobą nazywali Cramera „Bąblogłowy”, „Pan Magoo” i „Milwaukie Talkie”. Jeden z dziennikarzy zauważył, że Cramer „jest za mały na pisuary w Reykjaviku, dlatego szcza na nas”.
Kiedy kwestia zatruwania żywości została rozwiązana, Cramer i Schmid przystąpili do omawiania problemu zachodu słońca.
— Jak dobrze wiesz, Lothar — powiedział Cramer — szabat Bobby’ego zaczyna się w piątek o zachodzie słońca i trwa do zachodu słońca w sobotę. W tym czasie nie mogą być grane żadne partie. Ale jeśli dogrywka będzie w piątek, musimy wiedzieć, kiedy dokładnie słońce zachodzi, tak żeby w razie konieczności partia mogła być odłożona drugi raz, zanim rozpocznie się szabat Bobby’ego… Jednak w tym wypadku, Lothar, stoimy przed szczególnym wyzwaniem. W Islandii o tej porze roku słońce w ogóle nie zachodzi! Ha! Ha! Ha!
Zaśmialiśmy się razem z nim, uświadomiwszy sobie nagle, że dogadzanie zachciankom Bobby’ego było równie głupie jak te zachcianki.
Wciąż jeszcze się śmialiśmy, kiedy zadzwonił telefon. Była godzina 11.40.
— Halo! Pan Davis? Tu mówi Thorarinsson. Jak tam sprawy się mają?
Obserwowaliśmy każdą zmianę barwy jego głosu. Thorarinsson rozpoczął szybko, a potem stanął.
— Jeśli dobrze rozumiem, panie Davis, oprócz wielu ustępstw z naszej strony i licznych korzyści jakie mu zaoferowaliśmy, pan Fischer teraz żąda trzydziestu procent wpływów ze sprzedaży biletów wstępu… Przykro mi, ale nie możemy się zgodzić. Poszliśmy tak daleko, jak to było możliwe. Już nic więcej nie możemy dać… Rozumiem, ale pan też musi zrozumieć, że czyniliśmy jedno ustępstwo za drugim. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy zaspokojenie pana Fischera jest w ogóle możliwe. Islandczycy są szczodrymi ludźmi, panie Davis, ale jesteśmy również dumni. Bywamy bardzo hojni z własnej nieprzymuszonej woli, ale nikt nie może nas zmusić do hojności.
Thorarinsson stał dumny i wyprostowany, z błyszczącymi oczami, jak mówca przemawiający do tłumu.
— Jednakże proszę mi pozwolić powiedzieć panu Fischerowi jedną rzecz. Niech mi pan zaufa, panie Fischer. Niech pan przyjedzie do Islandii. Niech pan zagra ten mecz. Gwarantuję, że kiedy wpływy zostaną podsumowane, Islandzka Federacja Szachowa będzie szczodra dla graczy.
Czy to miała być oferta? Dom płonął, a Thorarinsson stał z wężem w ręce i mówił, że jest mu przykro, ale musi oszczędzać wodę. Jeżeli Bobby zrobi to samo — a tego rodzaju odmowa będzie dla niego silną pokusą — mecz pójdzie z dymem.
— Przykro mi — mówił Thorarinsson. — Nie mogę uczynić nic więcej. Mam nadzieję, że pan Fischer przyjedzie. Dziękuję. Do widzenia.
Odwrócił się i zobaczył nasze wstrząśnięte twarze.
— Proszę mi wierzyć. Gdybym spełnił to żądanie, byłoby następne. A potem jeszcze jedno. A po spełnieniu wszystkich jego żądań okazałoby, że on i tak nie przyjedzie. Tak, panowie — zakończył poważnie. — Ten mecz się nie odbędzie. Chyba że zdarzy się cud.
***
Davis wszedł do pokoju rączym krokiem człowieka, który właśnie coś osiągnął. Była godzina 7.55. Wyjaśniając, co się wydarzyło, Davis zasugerował, że Thorarinsson może zająć inne stanowisko, jeśli będzie pewien, że to było ostatnie żądanie Bobby’ego.
— Myślę, że uda mi się to załatwić — zakończył. — Więc może pojedziemy teraz na lotnisko? Po drodze wszystko obgadamy. Mogę zadzwonić do Thorarinssona z lotniska. Limuzyna poczeka. Jak trzeba będzie wracać, to wrócimy.
Bobby zgodził się bardzo powściągliwie. Davis poprosił Jessie, żeby zatelefonowała do islandzkich linii lotniczych Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego i kazała przetrzymać samolot, który miał odlecieć o 9.30. Jessie i dzieci życzyły Bobby’emu szczęścia i pocałowały go na pożegnanie. Zawstydzony, ale szczęśliwy, Bobby pospieszył do windy.
Na dworze padał lekki deszcz, razem ze szczątkami ostatniego wybuchu Dubinsky’ego. Kiedy czekali w samochodzie, Hallowell i Hochstetter pobiegli do delikatesów Gitliza. Wrócili z trzema sandwiczami z peklowaną wołowiną — dla siebie i dla Saidy’ego — i otworzyli tylne drzwi cadillaca.
— Chwileczkę, panowie — powiedział Dubinsky. — W moim samochodzie się nie je.
— Ale Morris! Przecież pada, a my nie mamy płaszczów przeciwdeszczowych.
— Nie obchodzi mnie, czy jest zamieć, czy coś innego. Już przez to przechodziłem. Plamy ketchupu na tapicerce, kałuże kawy na dywaniku. Przykro mi, panowie. Żadnego jedzenia w tym aucie.
Hochstetter, Hallowell i Saidy przeszli na drugą stronę ulicy, usiedli na stopniach czyjegoś domu i jedli w deszczu. Mokrzy, ale nadal w niezłym nastroju, podbiegli do limuzyny, kiedy Bobby i Davis zeszli na dół. Dubinsky otworzył drzwi limuzyny i czekał, aż Bobby wsiądzie. Ale on nie wsiadał. Stał tam z opuszczoną głową i patrzył złym okiem, jak młody wół przy drzwiach rzeźniczego vana.
— Ale co z umową? — odwrócił się nagle do Davisa. — Po co mam jechać, jak nie mam umowy?
— W porządku — powiedział Davis ze spokojem w głosie. — Przejdźmy się kawałek i pogadajmy.
Bobby nie miał płaszcza przeciwdeszczowego i trzymał w ręce czasopisma szachowe, ale Davis się bał, że jak wrócą do mieszkania, to nigdy stamtąd nie wyjdą.
— Chodzi mi po głowie taki układ — zaczął Davis ze swoim najbardziej szelmowskim uśmiechem w rodzaju łapa-w-słoju-z-ciasteczkami — który daje graczom wszystko, a Islandczykom nie daje nic.
Oczy Bobby’ego się zapaliły. Davis snuł promienną wizję i tworzył umowę marzeń na kształt zamku, w którym Bobby był królem, a Thorarinsson siedział w finansowym lochu bez ścian.
— No to jak? — Davis zawiesił wiechę na swojej argumentacji. — Mam spróbować?
Zaskoczony, zadowolony i podejrzewający podstęp, którego nie umiał przejrzeć, Bobby odrzekł: tak. Davis zabrał go z powrotem na górę, żeby Bobby nie miał czasu się rozmyślić. Kiedy Bobby ponownie wszedł do mieszkania, uśmiech Jessie zrobił się mniej szczery, a kot się schował.
***
Promyk triumfu oświetlił oblicze Thorarinssona, kiedy Schmid wręczył mu słuchawkę, mówiąc:
— Nowy Jork.
Byliśmy przekonani, że wszystko skończone. Ale Thorarinsson najwidoczniej spodziewał się, że Davis jeszcze raz zadzwoni.
Przez pięć minut mowa była tylko o liczbach. Dwadzieścia cztery partie, tysiąc pięćset osób, pięć dolarów za głowę. Po odłożeniu słuchawki Thorarinsson streścił propozycję Davisa.
— Gracze dostaną całość zysków ze sprzedaży biletów powyżej dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Tysiąc pięćset osób płacących po pięć dolarów, żeby obejrzeć dwadzieścia partii równa się sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
— Ty nie możesz na tym stracić! — wykrzyknął Cramer. — Nawet jakbyś zatrudnił nagie bileterki, nigdy nie zarobisz więcej jak dwieście tysięcy dolarów! Mój Boże, to jest genialne! Andy uratował mecz!
Thorarinsson miał wątpliwości. Schmid powiedział:
— Jeśli ustępstwo nic cię nie kosztuje, a jest szansa, że to uratuje mecz, czemu się nie zgodzić?
Thorarinsson się zmarszczył.
— Czemu? Ponieważ umowa z nim nie jest żadną umową. On niczego nie podpisze. I co przeszkodzi mu w stawianiu następnych warunków?
— Czas — podpowiedział Cramer.
— Akurat! Może odłożyć podróż do sobotniego wieczoru.
— Żeby przylecieć w niedzielę rano i grać ze Spasskim w niedzielę po południu? — Schmid potrząsnął głową.
— Jeżeli Bobby zgodził się na układ, który przedstawił Andy — powiedziałem — to znaczy, że jest gotów przyjechać. On tylko chce dostać coś, co pozwoli mu zachować twarz. Czy to za dużo?
Thorarinsson uniósł podbródek.
— Nie tylko Bobby Fischer chce zachować twarz. Islandczycy uważają, że on obraził nasz kraj. Ludzie sądzą, że poszliśmy już na zbyt wiele ustępstw.
— Chcesz dogodzić wyborcom czy zorganizować ten mecz? — wtrącił się Cramer. — Na dłuższą metę wyborcy i tak będą bardziej zadowoleni z meczu, który umieści Islandię na mapie świata, niż z nieprzejednanej postawy, która pokaże Fischerowi jego miejsce.
— Owszem, pod warunkiem że mecz się odbędzie — powiedział Thorarinsson. — Bobby jest tylko połową problemu.
Czy Thorarinsso się bał, że jak da Bobby’emu za dużo, to Rosjanie zaczną krzyczeć: faul!, i może nawet się wycofają? Przeszedł mnie zimny dreszcz. Jeżeli Thorarinsson rzeczywiście był przekonany, że Bobby postanowił nie przyjechać, to czemu tak nie rozegrać sprawy, żeby Bobby okazał się ohydnym amerykańskim smokiem, a Torarinsson dzielnym obrońcą islandzkiej cnoty? Najlepszym sposobem byłoby zająć twarde stanowisko i pozwolić Bobby’emu, żeby robił to, co chce. A cokolwiek Bobby zdecyduje, Thorarinsson będzie bohaterem.
Naciskaliśmy go mocno i wydawało się, że zaczyna się uginać. Wtedy zadzwonił telefon.
***
— Tak, panie Davis — powiedział Thorarinsson. — Rozmawiałem z kolegami z Islandzkiej Federacji Szachowej. Niestety, nie możemy przyjąć tej propozycji. Poszliśmy tak daleko naprzeciw panu Fischerowi, jak się dało. To jest nasza ostateczna decyzja…
Nie oczekiwaliśmy bezwarunkowej akceptacji, ale na pewno nie spodziewaliśmy się kategorycznej odmowy. Czułem się oszukany. Wszyscy się tak czuliśmy. Kiedy Thorarinsson odłożył słuchawkę, jego twarz była tak szara, że zastanawiałem się, czy nie jest chory.
— No, cóż, Gudmundur — wyskoczył Cramer. — Nie wiem, jak to powiedzieć, ale zawaliłeś to!
Ze smutnym uśmiechem Thorarinsson usiadł na brzegu biurka Schmida.
— Panowie. Od tygodni spodziewałem się tego rodzaju oferty ostatniej chwili. Pan Davis złożył ją szczerze, ale gdybym ją przyjął, pan Fischer by nie przyjechał. Nikt nie może wypowiadać się w imieniu pana Fischera z wyjątkiem pana Fischera.
Bardzo się starał odzyskać nasze zaufanie. Czy dbałby o to, co myślimy, gdyby nie uważał, że mecz dojdzie do skutku? Spróbowałem dźgnąć po ciemku.
— To znaczy, że spodziewasz się, że Bobby przyjedzie!
Uśmiechnął się szeroko.
— Owszem. Oczekuję, że przyleci dzisiaj w nocy. Powiedziałem, że tylko cud może uratować ten mecz. Ale wierzę — wiem! — że ten cud się zdarzy. Zawsze wiedziałem, panowie.
Pochylił się do przodu i kontynuował głosem brzemiennym w jakąś tajemnicę.
— Muszę wam wyznać, że Islandia jest pod pewnymi względami bardzo dziwną i szczególną wyspą. Ludzie tutaj — to jest rzecz powszechna u nas — mają pewne moce. Miałem proroczy sen, w którym mnie zapewniono, że mecz się odbędzie i okaże się sukcesem. Konsultowałem się również z osobą, która posiada dary duchowe, i zostałem upewniony, że tak się stanie!
Gapiliśmy się na niego. Czy on nas nabierał? Jeśli nie — a jego płonące oczy mówiły, że nas nie nabiera — wtedy trzeba by mocno wytężyć wzrok, żeby zobaczyć jakąś istotną różnicę w stopniu irracjonalności między szachowym dziwakiem z Brooklynu a trzeźwym radnym z Reykjaviku.
***
O 1.40 po północy dyskusja w hotelu Esja zbaczała z tematu i błądziła jak człowiek zgubiony w lesie. W Nowym Jorku była godzina 9.40. Jeśli samolot wystartował punktualnie, powinniśmy wkrótce mieć wiadomość od linii lotniczych Loftleidir, czy Bobby jest — czy nie jest — na pokładzie.
— Może zadzwonię do domu Andy’ego? — zaproponowałem. — Jessie powinna wiedzieć, co się dzieje.
Trzy minuty później Jessie była na linii.
— Wyjechali na lotnisko, prawie godzinę temu.
— Wyjechali na lotnisko? — Kiedy to powtórzyłem, Cramner eksplodował ze swojego krzesła i wrzasnął:
— Wow!
— Czy mieli zamiar wsiąść do samolotu? — zapytałem Jessie.
— Tak przypuszczam. Nie byłoby to zbyt mądre, jechać taki kawał drogi i nie mieć zamiaru wsiąść do samolotu, prawda?
Kiedy powtórzyłem to, co powiedziała Jessie, Thorarinsson się szczerzył, Schmid śmiał się na głos, a Cramer prawie robił gwiazdy.
— Na Chrystusa, Gudmundur, chyba miałeś rację! Wciąż jesteśmy w grze!
***
Odpowiedź Thorarinssona nie dała Davisowi nic, co mógłby wykorzystać, aby przekonać Bobby’ego, że jest szansa na umowę, której chciał. Limuzyna wyruszyła o 8.45, czterdzieści pięć minut przed startem samolotu. Przy normalnym ruchu ulicznym spóźnią się około piętnastu minut. Przez taki czas Loftleidir może opóźnić samolot.
Ale ruch uliczny nie był normalny. Trzy minuty po wyjeździe utknęli w korku. Dubinsky zrobił ostry wiraż i wyrwał się z korka, ale zaraz załapał się na następny. Padało coraz mocniej. Dubinsky zaczął prychać i mruczeć pod nosem.
Bobby też był w podłym humorze. Z chwilą, gdy usiadł z tyłu i poczuł te wielkie barki z obu stron, zaczął dyszeć płytko i rozglądał się w panice. Saidy wpychał mu otuchę do gardła jak gęsi karmionej na pasztet strasburski.
— Człowieku! Pomyśl o tym fantastycznym interesie, jaki robisz. Sama nagroda pieniężna jest dziesięć razy większa, niż wszystko to, co widziały dotąd szachy.
— Taa. Jak ją dostanę.
— Dostaniesz — upierał się Saidy. — Pieniądze są w depozycie. To znaczy, że są twoje. A na dodatek masz swoją część ze sprzedaży filmu i praw telewizyjnych, honorarium od firmy TelePrompTer za wykorzystanie twojego nazwiska, nie wspominając o osobnym domu, samochodzie i personelu złożonym z trzech osób. A jak zostaniesz mistrzem świata, będą wydeptywać ścieżkę do twoich drzwi z propozycjami kontraktów reklamowych i ofertami filmów.
Saidy chciał dobrze, ale kiedy masz do czynienia z Bobbym, rzucanie chleba na wody płynące często sprowadza krokodyla.
— Skoro o tym mowa — powiedział Bobby, zwracając się do Davisa. — A te sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, które Paul Marshall obiecał dla mnie od Chestera Foxa?
— Jakie znowu sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów?
Groza odmalowała się twarzy Bobby’ego.
— Chcesz powiedzieć, że zgodziłeś się na kontrakt z Foxem i on nie zawiera tego punktu?
— Nic o tym nie wiem.
— No nie! — Bobby zajęczał i wyglądał, jakby miał się rozchorować. — Jak mogłeś to zrobić!
Davis poczuł się jak kapitan łupinki orzecha w czasie huraganu.
— Okej — powiedział, sięgając po radiotelefon. — Zadzwonię do Paula Marshalla i dowiem się, o co chodzi.
Marshall był jednym z nowojorskich adwokatów Davida Frosta, błyskotliwy negocjator, który pracował z Bobbym aż do połowy wiosny, kiedy Bobby odrzucił umowę, jaką Marshall cierpliwie wytargował u Islandczyków. Wówczas Marshall zrezygnował, ale nadal był życzliwy interesom Bobby’ego, tyle że z dystansu.
W czasie, gdy telefon dzwonił, Davis zauważył, że limuzyna wciąż znajduje się po manhattańskiej stronie mostu na Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Była jeszcze prawie godzina drogi do lotniska Kennedy’ego, godzina, podczas której Bobby mógł wykombinować niezliczoną liczbę problemów splatających umysł w precel.
Marshall wydawał się przybijająco zrelaksowany.
— Jeszcze nie w samolocie? Myślałem, że już tam jesteście.
— Jedziemy — odpowiedział Davis.
— Tak — Marshall zauważył sucho. — Ale jeszcze nie dojechaliście. Co mogę dla ciebie zrobić?
Davis mu powiedział i Marshall szybko przedstawił warunki umowy, którą wypracował z Foxem przed paroma tygodniami. Jak się wyjaśniło, tamte warunki były podobne do tych, jakie Davis i Stein uzgodnili kilka godzin wcześniej. Warunki wynegocjowane przez Marshalla były nieco lepsze dla Bobby’ego, ale to nie było problemem, bo tekst umowy można było poprawić i Fox mógł ją podpisać w Reykjaviku.
— Nie! Nie jadę! — wydarł się Bobby. — Nie na takich warunkach!
Davis przekazał mu telefon.
— Posłuchaj, Bobby — powiedział Marshall. — Fox jest niczym bez ciebie. On musi się podporządkować. A co do Islandczyków, czym się martwisz? Nawet Muhammad Ali nie dostaje kontraktu z gwarancją procentowego udziału w zyskach.
Bobby coś tam jeszcze mruczał, ale jak to zwykle bywało, kiedy Marshall zabierał głos, napięcie i podejrzenie znikały z jego twarzy. Było jasne, że Marshall ciągle ma magiczny wpływ na Bobby’ego. Davis to czuł i zaczął się zastanawiać, czy Bobby w tej chwili nie żałuje, że to nie Marshall siedzi obok niego? W styczniu i lutym Marshall rozpalił w Bobbym pragnienie prestiżu i władzy. Czy teraz znowu wzniecał w nim te pragnienia? Kusił go, żeby zdobył sławę i fortunę w Reykjaviku? Czy może skłaniał go tylko do tego, aby domagał się więcej pieniędzy?
Kiedy Dubinsky dojechał do drugiego końca mostu, była 9.15, lotnisko Kennedy’ego nadal znajdowało się prawie o godzinę drogi od tego miejsca, a Davis zdążył przeżuć wargi na frędzelki. Dubinsky pędził przez boczne ulice, na których nie widziano cadillaca, od kiedy położono tam asfalt.
Kiedy samochód nabrał szybkości, Bobby się trochę odprężył.
2
Noc na lotnisku
Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy limuzyna dotarła do terminalu pasażerskiego linii lotniczych Loftleidir. „Dziennikarzy od cholery” — opowiadał mi Hallowell. „Na chodniku i w szklanych drzwiach ze trzydziestu, może czterdziestu reporterów z gazet i telewizji”. Obserwowali pilnie podjeżdżające auta.
Limuzyna zatrzymała się jakieś trzydzieści metrów za terminalem. Davis wysiadł z samochodu i prześliznął się przez tłum. Chwilę potem rozmawiał z dwoma młodymi mężczyznami.
Obaj byli szczupli, czujni, bystroocy i jasnowłosi. Tedd Hope, menedżer operacyjny Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego, wyglądał jak Tab Hunter dziesięć lat temu. Hans Indridason, szef działu rezerwacji i specjalista od rozwiązywania problemów amerykańskiego oddziału firmy, miał twarz jasną i wąską jak czekan. Dobrzy koledzy w pracy i po godzinach, zarówno Hope, jak i Indridason posiadali ten rodzaj energii, który pozwala załatwiać sprawy pod presją. Jednego i drugiego przełożeni poinformowali w stanowczej formie, że przewiezienie Bobby’ego do Islandii jest sprawą wagi państwowej. Personel Loftleidir czekał w pogotowiu, aby zabrać Bobby’ego na północ bez przebierania w środkach, wyłączając może napad wikingów na limuzynę Dubinsky’ego.
Davis szybko przedstawił sytuację („bardzo drażliwa”). Hope powiedział, że pierwszy z samolotów startujących o 9.30 jest już załadowany, ale drugi nadal jest otwarty, poza tym jest jeszcze ten o 10.30.
We trzech ułożyli prosty plan przemycenia Bobby’ego do samolotu startującego o 9.30 w ciągu następnych dziesięciu minut. Problemem było ominięcie reporterów i tłumów. Był 29 czerwca, początek weekendu przed Świętem Niepodległości i szczyt wakacyjnych podróży do Europy. Samochody, autobusy i długie limuzyny podjeżdżały z trąbieniem i piskiem opon i wypluwały pasażerów i bagaże w jaskrawych kolorach. Ludzie o pustych lotniskowych twarzach całowali się, śmiali i biegali dookoła. Na dokładkę lało jak z cebra.
Plan polegał na tym, aby przetrzymać Bobby’ego w limuzynie do czasu, aż można go będzie przerzucić do kombi linii lotniczych Loftleidir i podwieźć do samolotu. Hope potruchtał i parę minut później zaparkował białym kombi obok cadillaca Dubisky’ego w taki sposób, że zastawił drogę. Gliniarz popukał w jego błotnik.
— Proszę stąd odjechać.
Hope wytłumaczył, że muszą przenieść bagaże.
— Proszę się pospieszyć — powiedział policjant.
Hope podbiegł i podniósł pokrywę bagażnika kombi. Dubinsky wyłonił się z limuzyny na deszcz i otworzył bagażnik cadillaca. Przenieśli bagaże Bobby’ego z cadillaca do kombi. Davis sprawdził, czy wszystkie walizki są na miejscu.
— Jest dziesiąta piętnaście — powiedział Hope. — Ten samolot ma już czterdzieści pięć minut opóźnienia. Jak mamy zdążyć, to musimy się pospieszyć.
Hallowell otworzył tylne drzwi limuzyny od strony krawężnika i wetknął głowę do środka.
— Słuchaj, Bobby… — zaczął i przerwał.
Limuzyna była pusta. Hallowell okręcił się na pięcie.
— Gdzie on jest?
— Nie wiem — odpowiedział Hochstetter. — Mówił, że chce kupić zegar cyfrowy. Tony powiedział, że on pójdzie, ale Bobby wyskoczył i poszedł z nim. Od tej pory ich nie widziałem.
Davis zbladł.
— Może pan wstrzymać odlot o dziesięć minut? — zapytał Indridasona, a ten skinął głową. — Świetnie. Niech to szlag trafi. Trzeba go znaleźć, zanim zrobią to dziennikarze!
Davis, Hallowell i Indridason pobiegli do głównego holu. Hochstetter czekał przez chwilę przy limuzynie, a potem postanowił dołączyć do grupy pościgowej. Hope wskoczył do kombi i zgodnie z instrukcjami Davisa zawiózł bagaże do samolotu.
Dubinsky wyrzucił ręce w powietrze.
— Co tu się, kurwa, dzieje? — zapytał sam siebie.
***
Bobby i Saidy wrócili akurat wtedy, kiedy Dubinsky, popędzany przez gliniarza, przestawiał swoją limuzynę na stronę wschodniego pasażu, gdzie był postój taksówek i wydzielony dziedziniec. Kiedy podeszli do limuzyny, Bobby poprosił Dubinsky’ego, żeby otworzył bagażnik, bo chciał schować zegar, który właśnie kupił, do jednej z walizek. Dubisky wysiadł i wytłumaczył, że walizek już nie ma w bagażniku.
— Przenieśliśmy je do tamtego kombi linii lotniczych.
— Co? — prychnął Bobby. — Przenieśliście moje rzeczy bez pozwolenia? — Obrócił się do Saidy’ego. — To nie jest w porządku.
Saidy zgodził się nerwowo, w tym momencie trudno było zrobić cokolwiek innego.
— Jak śmieliście! — Bobby naskoczył na Dubinsky’ego. — Jak śmieliście zabrać mój bagaż bez mojego pozwolenia!
Dubinsky próbował spokojnie wyjaśnić sytuację, ale Bobby nie chciał słuchać, był wściekły i zaczął Dubinsky’emu wymyślać.
— Słuchaj pan — powiedział Dubinsky głosem ciepłym od obietnicy uduszenia. — Lepiej zamknij pan jadaczkę. Bo jak nie, to sam to zrobię. Powiedz pan jeszcze jedno słowo, to się przekonasz!
Saidy spanikował. Gdyby Dubinsky walnął Bobby’ego, to Bobby mógłby polecieć z powrotem do Kalifornii.
— I jeszcze coś ci powiem — ciągnął Dubinsky. — Może jesteś geniuszem w szachach, ale we wszystkim innym jesteś zwykły cymbał.
Wściekłość Bobby’ego zaczęła ustępować. Wyobrażał sobie siebie jako szefa sztorcującego pracownika, a tu nagle sytuacja się odwróciła. Wycofał się ostrożnie ku azylowi limuzyny.
— Ja! — Dubinsky krzyczał za nim. — Ja jestem geniuszem we wszystkim! To, co zrobiłem z twoimi bagażami, było w porządku. Zrobiłem to na polecenie człowieka, który mi płaci. I nie ty nim jesteś!
Dubinsky wciąż dawał Bobby’emu do wiwatu, kiedy Bobby chował się do limuzyny.
— Ten człowiek jest niebezpieczny! — powiedział do Saidy’ego. — Kim on jest? Wygląda na obcokrajowca.
Saidy, który jest łudząco podobny do Abdula Bulbula Ameera z filmu animowanego, powiedział uspokajająco:
— Masz rację. Nie potrzebujemy tutaj żadnych obcych.
***
Kiedy Davis, Hallowell i Indridason wrócili, zobaczyli Bobby’ego i Saidy’ego siedzących w milczeniu na tylnym siedzeniu limuzyny, podczas gdy Dubinsky stał z ponurą miną pod jakimś okapem w pobliżu.
— Gdzie byliście? — zapytał Bobby.
Davis powiedział, że szukali go wszędzie, bo samolot jest już godzinę opóźniony.
— Czy jest decyzja z Islandii? — zapytał Bobby zimno.
Davis odpowiedział, że nie.
— Więc po co jechać?
— Bobby — zaczął Davis — ja myślę, że…
— A ja myślę — przerwał mu Bobby — że nie powinieneś na mnie naciskać, okej?
Czas, żeby się wycofać.
— I co z moim bagażem? — Oczy Bobby’ego były nieprzyjemne.
— Jest w samolocie — powiedział Indridason.
Bobby osłupiał.
— Co? W samolocie? Nigdy nie mówiłem, że tam polecę. Będę siedział tutaj. Nie ruszę się stąd, dopóki mój bagaż nie wróci! Rozumiecie? Chcę, żeby mój bagaż tu był!
Bobby mówił podniesionym głosem, ręce mu drżały, oczy miał szeroko otwarte.
Davis się wahał, wciąż miał nadzieję, że uda mu się naprawić sytuację, kiedy Saidy nagle poparł Bobby’ego.
— Nie powinniście byli tego robić — powiedział ze łzami, które z jakiegoś powodu napłynęły mu do oczu. — Po kryjomu załadować bagaż człowieka do samolotu bez jego pozwolenia! Tego się nie robi!
— No, właśnie! — Bobby natychmiast podjął ten wątek. — Nigdy nie powiedziałem, że pojadę. Co wy próbujecie zrobić? Podstępem zapakować mnie do samolotu?
Z pomocą Saidy’ego Bobby prędko wyolbrzymił ten niezręczny moment do koszmaru ciemnych motywów i złowieszczych możliwości.
Davis i Hallowell tłumaczyli, że mieli dobre intencje.
— Myśleliśmy, że siedzisz w samochodzie i widzisz, jak te bagaże przenosimy.
Bobby nie chciał nawet słuchać. Davis wziął Indridasona na stronę i powiedział mu z zaciśniętymi zębami:
— Dobra, przywieźcie te pierdolone walizki z powrotem!
Było oczywiste, że Bobby winił Davisa za incydent z bagażem. Trzeba było coś zrobić, żeby poprawić mu nastrój.
— Ale jestem głodny — powiedział Saidy. — A ty, Bobby? Pójdziemy na górę i coś przekąsimy?
Restauracja to było ryzyko. Dziennikarze i fotoreporterzy czaili się wszędzie. Jednak pozwolić Bobby’emu, żeby siedział i ponuro rozmyślał w cadillacu, stanowiło jeszcze większe ryzyko. Jedzenie było tym dla Bobby’ego, czym powietrze dla opony i wyglądało na to, że potrzebuje dopompowania. Poza tym Saidy chciał sam pogadać z Bobbym. Kto wie? Twarda ręka nic nie zdziałała. Może miękkie słowa pomogą.
— Dobry pomysł — zgodził się Davis.
***
W Reykjaviku minęło półtorej godziny od momentu, kiedy Jessie powiedziała nam, że Bobby jest w drodze na lotnisko. Koło 2.45 Thorarinsson gdzieś zadzwonił, a po dziesięciu minutach odebrał telefon. Po krótkiej rozmowie w języku islandzkim zwrócił się do nas.
— Nowy Jork mówi, że Fischer jest na lotnisku i szykuje się do wejścia na pokład samolotu!
A więc przylatuje! Wstaliśmy i złożyliśmy Thorarinssonowi gratulacje, a potem uroczyście uścisnęliśmy sobie nawzajem ręce.
— Lot trwa pięć godzin — powiedział Cramer. — Jak teraz się położymy, to będziemy mogli się przespać trzy godzinki przed wyjazdem na lotnisko.
Jednak postanowiliśmy poczekać, aż Loftleidir potwierdzi wylot Bobby’ego, chociaż teraz się wydawało, że telefon z potwierdzeniem jest formalnością
***
Przeklinając, Hope wiózł walizki przez kręte półtora kilometra od samolotu do portu serwisowego w pobliżu głównego holu. Następnie Indridason, Hope i jakiś człowiek z obsługi przetaszczyli w deszczu bagaże Bobby’ego i Davisa — cztery czy pięć walizek i pakunków — i ustawili je w kącie holu.
Davis, Hochstetter i Hallowell poszli tymczasem na górę do baru obok kafeterii, gdzie Bobby i Saidy rozmawiali. Po przyzwoitej pauzie Davis przyłączył się do nich.
Przemoczeni do suchej nitki i źli jak zmokłe kury, ale z silnym postanowieniem zachowania dobrych manier, Hope i Indridason weszli do kafeterii. Bobby i Saidy siedzieli z Davisem w boksie blisko wejścia. Indridason wyjaśnił uprzejmie, że ich walizki są teraz około dwustu kroków stąd. Hope od razu przeszedł do rzeczy.
— Samolot jest opóźniony prawie dwie godziny — powiedział do Davisa. — Albo pan, albo kto inny będzie musiał coś zdecydować, i to już.
— Proszę mi dać parę minut — odpowiedział Davis.
— Cały wieczór dajemy panu parę minut — powiedział Hope i wyszedł.
Pięć minut później Davis zszedł na dół, żeby sprawdzić bagaże. Były mokre od deszczu. Ktoś pobiegł po papierowe ręczniki, ale Bobby był pierwszy. Podszedł do pierwszej walizki, jaką zobaczył, i podniósł ją. Rączka się oderwała.
— Ja ją zaraz… — powiedział Davis i wyjął rączkę Bobby’emu z ręki.
Wtedy Bobby zauważył kartonowe pudło, w którym był jego nowy telewizor Sony.
— Mokre! — wykrzyknął.
— A czego pan się spodziewał? — zapytał Hope. — Przecież pada.
Bobby zmartwiał.
— Chce pan powiedzieć, że mój telewizor stał na deszczu? No, nie! Co to za miejsce?
Pierwszy raz tego wieczoru Davis szukał słów i wyciągnął pusty los. Próbował wycierać pudło od telewizora rączką od walizki.
Kiedy dotarły papierowe ręczniki, wszyscy zaczęli, jak to określił Hallowell, „tak zaiwaniać, że było tylko widać śmigające łokcie i wypięte zadki”.
Hope znowu zapytał, czy ktoś chce zdążyć na ten samolot.
— Nie — odpowiedział Bobby. — Muszę jeszcze o tym pogadać z Tonym.
Hope odszedł wściekły. Samolot, który powinien był odlecieć o 9.30, ruszył z rampy o 11.29.
***
Kiedy walizki już były tak suche, jak tylko pięciu ciężko zasuwających profesjonalistów o wysokich dochodach mogło sprawić, Bobby stanął nad swoją własnością, jak opisał jeden z obserwatorów, „z nieufnym wzrokiem goryla strzegącego kiści bananów”.
— Może być — oświadczył. — Odtąd nikt nie dotyka moich walizek, zrozumiano? Chcę je umieścić w skrytce. I tylko ja będę miał klucz.
Indridason z udawaną powagą pokazał najbliższe skrytki, które znajdowały się w odległości około trzydziestu metrów. Bobby uparł się, żeby przenieść większość walizek samemu. Hallowell pokazał mu, jak się wkłada monetę do otworu, żeby wyjąć klucz z zamka. Ze znaczącym uśmieszkiem Bobby schował klucz do kieszeni. Odwracając się do Saidy’ego, Bobby zaprosił go z powrotem do kafeterii. Po czym odmaszerował z kamienną twarzą i zostawił za sobą Davisa i resztę, sterczących tam jak tragarze, którzy nie dostali napiwku.
***
O 3.50 rano z Loftleidir w Reykjaviku zatelefonowali do Thorarinssona i powiedzieli mu, że właśnie otrzymali rutynowy teleks z Nowego Jorku z informacją, że samolot planowo odlatujący o 9.30 wystartował o 11.35 czasu nowojorskiego. Ani słowa o Bobbym, ale byliśmy właściwie pewni, że jest na pokładzie. Jeśli nie zamierzał przylatywać, to czemu tak długo przebywał na lotnisku?
***
Przed godziną jedenastą wieczorem większość dziennikarzy miała już cynk, że Bobby jest gdzieś na lotnisku Kennedy’ego. Przez pełną godzinę tuzin umierających z głodu za newsem reporterów, fotografów i kamerzystów przeczesywało lotnisko. Zaledwie parę metrów od korytarza, którym przechodzili, Bobby siedział w kafeterii, pożerał jajka na toście i rozmawiał z Saidym. Ale to było zbyt oczywiste, żeby na to wpaść.
Rozmowa przebiegała dobrze, powiedział później Saidy. Nie miał pojęcia, jakie stare strachy kłębiły się w umyśle Bobby’ego, ale czuł, że w końcu przekonał go do tego, żeby wsiadł do samolotu.
Wtedy sos chutney wpadł w wirujące śmigło.
„Był tam taki blondynek” — wspominał Hochstetter. „Krążył po korytarzu z reporterami gazetowymi i ekipami wiadomości telewizyjnych. To była wielka chwila jego życia”.
Zaniepokojony widokiem tak wielu ludzi przechodzących tak blisko Bobby’ego, Hochstetter zajął stanowisko między barem a kafeterią.
„Mogłem tam mieć oko na wszystko. Ten chłopak przyszedł, widocznie węszył na własną rękę, i zobaczyłem, jak zagląda do kafeterii, gdzie Bobby się posilał. Minutę później wybiegł i popędził korytarzem do miejsca, gdzie czekała większość reporterów. Wpadłem do kafeterii”.
— Przejdźcie do baru! — powiedziałem do Bobby’ego i Saidy’ego. — Usiądźcie na samym końcu. Nie domyślą się, że jesteście tak blisko.
„I oni tak zrobili. Wtenczas cała ta banda przycwałowała z rykiem, było ich co najmniej dwudziestu. Nikony, kamery telewizyjne, flesze. Wparowali do kafeterii i po chwili wybiegli”.
— Szukacie Bobby’ego Fischera? — zapytałem. — Poszedł na dół!
„Pokazałem schody prowadzące na parter. Więc oni pobiegli na dół i pomyślałem, że mamy ich z głowy”.
Dwie minuty później przycwałowali z powrotem.
„I ten cholerny blondas mnie wykiwał. Wyniuchał Bobby’ego w barze i wyskoczył z wrzaskiem”.
— On tam jest! On tam jest!
„Więc wszyscy wbiegli do środka”.
Hallowell czekał na nich. Kiedy dobiegli do końca baru, wtenczas ten studwudziestokilogramowy były obrońca zrobił najlepszy blok w swojej karierze. Przez trzydzieści sekund Hallowell powstrzymywał dwudziestu napastników.
— Przykro mi, panowie — oznajmił głosem kierownika baru — ale zamykamy.
— Jestem z NBC! — poinformował go jeden z dziennikarzy.
— Pierdzielisz!
To go zdradziło. Reporterzy przełamali blok, ale od razu starli się z Bobby, który szarżował ku wyjściu. Przez chwilę jego wąska głowa kiwała się nad kłębowiskiem jak toporek. Mocno robiąc ramionami, przepychał się przez tłum. Były krzyki, błyski flesza, popychanie, wołania: „Bobby! Bobby!”
Jeszcze jeden rzut do przodu. Kiedy Bobby wypadł na korytarz, skręcił w lewo. Hallowell biegł zaraz za nim, z tyłu podążali kamerzysta z kamerą i jego pomocnik niosący akumulator i stojak ze światłami, a potem ten jasnowłosy dwunastolatek, który wszczął całe zamieszanie. Światła dawały po oczach, kamera piszczała, a chłopak darł się:
— Panie Fischer! Panie Fischer!
W tym momencie jakaś wielka dłoń zakryła obiektyw kamery. Dłoń należała do Herba Hochstettera, który czekał w korytarzu na taką okazję. „To było jak nasypanie zapaśnikowi pieprzu do ochraniacza na genitalia” — wyjaśnił Hochstetter. „Kamerzysta wrzasnął. Oświetleniowiec zapiał. Odepchnęli mnie na bok, ale jak kamerzysta mnie mijał, zasadziłem mu kopa prosto w rozcięcie. Zawył i puścił się za mną”.
Bobby zbiegał schodami, kilka metrów za nim trzymał się Hallowell. W ślad za nimi podążały skowyczące ogary mediów.
Dzięki Hochstetterowi, który wstrzymał akcję, Davis i Saidy dobiegli do schodów przed reporterami i popędzili na parter, gdzie odwrócili się i zajęli pozycje. Przez kilka sekund blokowali sforę własnymi ciałami. Ktoś walnął pięścią Saidy’ego. Davis musiał ustąpić pod naporem, ale gdy kamerzysta przebiegał koło niego, wtedy — Davis twierdzi, że przypadkowo — nadepnął na kabel łączący kamerę z akumulatorem. Kamera zgasła. Kamerzysta przez chwilę nie wierzył własnym oczom, potem zaskrzeczał coś niezrozumiałego i wymierzył Davisowi niezdarny cios w głowę.
Zanim dziennikarze wyrwali się z klatki schodowej, Bobby i Hallowell byli już poza zasięgiem wzroku.
Rycząc i klnąc, reporterzy rzucili się na Davisa, Saidy’ego i Hochstettera. W jednej chwili pojawił się policjant z Zarządu Portu.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
— Przyjechaliśmy sfotografować Bobby’ego Fischera, a wtedy… — rozpoczął kamerzysta.
— Kto to jest?
Wszyscy naraz zaczęli wyjaśniać, kim jest Bobby Fischer, a potem kamerzysta z oburzeniem opisał haniebny atak na swoją osobę. Drugi policjant złapał Hochstettera za ramię, ale on zaprzeczył oskarżeniu. Wtedy kamerzysta powiedział, że Davis go uderzył. Davis wyprostował się z godnością i oświadczył:
— Jest pan kłamcą i kreaturą, szanowny panie.
Gliniarze z miejsca rozpoznali prawnika.
— Rozejść się! — rozkazał jeden z nich. — No, już.
***
Davis, Saidy i Hochstetter patrzyli na to, co z nich zostało. Hochstetter był na nogach od ósmej rano i prawie nic nie jadł cały dzień. Saidy pobladł od wstrząsu. Davis był poturbowany, ale wciąż miał w sobie ducha walki.
— Jasna cholera! — wychrypiał. — No, dobra. Ktoś widział, którędy on zwiał? — kontynuował żwawo.
Nikt nie widział.
Davis naprawdę się teraz bał. Z każdą godziną postronek Bobby’ego naciągał się coraz mocniej. Czy w końcu nie pękł? Priorytety nagle się zmieniły. Wsadzenie Bobby do samolotu było w tej chwili na drugim miejscu. Pierwsza rzecz to upewnić się, że jest emocjonalnie zdolny do wyjazdu. Davis zwrócił się do Indridasona.
— Jak długo możecie wstrzymać samolot?
— Wstrzymamy tyle, ile trzeba.
Davis zwrócił się do Hochstettera.
— Nie ucieknie z lotniska bez bagażu. Idź i pilnuj skrytek.
Saidy pobiegł z Hopem do biura kierownika obsługi terminalu. Dwie minuty później jego głos zagrzmiał z dziesiątków głośników.
— Wiadomość dla pana Fischera. Wiadomość dla pana Fischera. Proszę skontaktować się z doktorem Saidym pod numerem 656—4476. Powtarzam.
Przez następne piętnaście minut Saidy chodził nerwowo w tę i z powrotem, modląc się o telefon. Ale jedynym rezultatem ogłoszenia było to, że dziennikarze rzucili się do biura biletowego linii Loftleidir.
Tymczasem po raz drugi tej nocy Davis organizował pościg, ale tym razem sprawa wyglądała beznadziejnie, lotnisko Kennedy’ego było wielkości miasta Galveston w Teksasie. Davis zdecydował, że najlepszą szansą będzie zlustrowanie restauracji i toalet. Ich asem w rękawie był Hallowell. Jeśli nadal był z Bobbym (a jak nie, to dlaczego nie było go teraz z nimi?), to prędzej czy później dorwie się do jakiegoś telefonu i powie im, gdzie jest Bobby. Póki co Davis i Saidy ganiali po barach, restauracjach i toaletach. Mocno się starając, żeby nie wyglądać na podglądaczy, sprawdzali pisuary i przebiegali wzdłuż kabin, zaglądając od niechcenia pod każde drzwi z nadzieją ujrzenia butów Bobby’ego.
O 12.45 w nocy Davis zrobił pełne koło do terminalu Loftleidir. Bliski załamania, ale niepowstrzymany, zaproponował plan B.
— Obdzwonimy wszystkie hotele i motele w rejonie lotniska.
Z biura Loftleidir dostali listę, po czym Davis i Saidy zaczęli dzwonić z budek telefonicznych, żeby nie blokować linii Loftleidir na wypadek telefonu od Hallowella.
Hotele odpowiadały jeden po drugim. Bobby w żadnym się nie meldował. Była pierwsza w nocy, minęła cała godzina, od kiedy Bobby dał nogę. Ostatni samolot do Reykjaviku był już opóźniony dwie i pół godziny. Wyglądało na to, że Bobby wszystko zawalił.
***
Bobby zbiegał ze schodów po dwa, trzy stopnie naraz. W głównym holu popędził do najbliższych drzwi i uderzył je obiema dłońmi akurat w momencie, gdy fotokomórka je otwierała.
Skręcił w lewo i rozpoczął sprint. Hallowell pobiegł za nim, dysząc ciężko.
— Jeszcze nas gonią? — Bobby krzyknął w biegu.
Hallowell się obejrzał.
— Już nie!
Bobby wyżej podrzucił kolana i dodał jeszcze więcej gazu.
Hallowell nie był zdolny do czegoś takiego. W weekendy pływał i trochę grał w tenisa, ale przez pięć dni w tygodniu przez ostanie pięć lat to wielkie ciało nie robiło nic bardziej wymagającego niż odsunięcie fotela od biurka. Wspominając forsowny trening na chodnikach Nowego Jorku tego ranka, Hallowell zastanawiał się, jak długo jeszcze tak pociągnie. Padał na twarz po czternastu godzinach nerwowego napięcia i kiedy patrzył, jak Bobby wyrywa do przodu, doznał uczucia, że ziemia zapada mu się pod nogami. Ścigał człowieka, który jest tak nabuzowany, że może biec przez godzinę. Hallowell się zawziął. Dopóty będzie się trzymać Bobby’ego, dopóki będzie istniała szansa, że zdoła namówić go do powrotu do samolotu.
Bobby biegł w ślepym wybuchu emocji. Jego stopy uderzały o bruk jak ciosy zadawane w gniewie, a nogi śmigały, jakby przed chwilą zdjęto z nich kajdany. Hallowelll zauważył z przerażeniem, że Bobby biegnie prosto ku terminalowi Loftleidir, gdzie dziennikarze przez całą noc mieli kwaterę główną. Chodnik był teraz pusty. Czy dadzą radę przemknąć się tak, żeby nikt ich nie zauważył? Zrobili już połowę drogi. Wtenczas Hallowell usłyszał tupot.
— Bobby! Poczekaj! — darł się jakiś reporter. — Proszę! Jestem tu cały tydzień!
To niewytłumaczalne, ale Bobby przeprosił za to, że ucieka.
— Przepraszam! — krzyknął i pobiegł dalej.
Gwałtownie zmieniając kierunek, przebiegł przez dwupasmową obwodnicę lotniska. Sapiąc, Hallowell wbiegł za nim na wielki parking lotniskowy. Przy trzecim czy czwartym kroku z głośnym plaśnięciem wdepnął w głęboką kałużę. Woda się rozprysła, mocząc mu kolana, i wlała się przez dziurę w bucie.
— Bobby! — błagał. — Zwolnij!
Rzucając przestraszone spojrzenie za siebie, Bobby zapytał:
— Ktoś tam jeszcze jest?
— Zgubiliśmy ich — zapewnił go Hallowell.
Bobby nie przestawał biec.
— Trzymaj się mnie! — krzyknął. — Zaufaj mi. Wiem, co robię.
Ryk samochodów za nimi zamarł do szmeru. Słyszeli tylko plaskanie własnych stóp i świst własnych oddechów. Klatka piersiowa Hallowella zapadała się, nogi zrobiły się jak z betonu.
— Bobby, zaczekaj! — wysapał. — Mam pomysł.
Bobby przeszedł do truchtu i zatrzymał się.
Spazmatycznie łapiąc oddech, Hallowell wyjaśnił:
— Amerykańskie Linie Lotnicze… Salon VIP… Jestem członkiem… Żadnych dziennikarzy…”
— Nie! Chcę się wydostać z tego lotniska, rozumiesz? — Bobby przypomniał sobie o restauracji, która była kilka kilometrów od tego miejsca. — Weźmiemy taksówkę. Nikt mnie tam nie znajdzie.
— Gdziekolwiek zechcesz, Bobby. Byle szybko.
W taksówce Bobby wciąż dygotał. Hallowell mówił o pogodzie, dając Bobby’emu czas, żeby się uspokoił. Raptem taksówkarz przypomniał sobie, że ta restauracja została wyburzona, na jej miejscu powstało skrzyżowanie bezkolizyjne. Hallowell jęknął. Jeszcze więcej zmarnowanego czasu.
— Dokąd pojedziemy? — zapytał Bobby.
Hallowell zaproponował restaurację w motelu Howarda Johnsona, który minęli. Kierowca przeskoczył wysepkę i zawrócił na środku drogi Southern State Parkway, po czym pojechał z powrotem. Bobby rozglądał się podejrzliwie.
— Jesteśmy wystarczająco daleko od lotniska?
Hallowell go uspokoił.
Na liczniku było sześć dolarów sześćdziesiąt centów. Bobby zapłacił, podziękował i dał kierowcy dwadzieścia pięć centów napiwku. W motelu Howarda Johnsona dowiedzieli się, że restauracja jest zamknięta, ale bar jest jeszcze otwarty. Bobby powiedział, że chce coś zjeść, toteż przebiegli w deszczu około stu metrów do motelu Hilton, który znajdował się po sąsiedzku.
W Hiltonie nie tylko restauracja była zamknięta, ale bar też, więc pobiegli z powrotem do Howarda Johnsona. Kiedy wreszcie usadowili się w ciemnym kącie baru koktajlowego, dochodziła godzina pierwsza.
Bobby rzadko pije alkohol, tym razem jednak poprosił o whisky z sokiem cytrynowym i syropem cukrowym, a potem zaczął bluzgać na prasę ze skondensowaną nienawiścią. Ani słowa o Islandii i samolocie. Hallowell musiał dostać się do telefonu, ale gdyby Bobby nabrał podejrzeń, że Hallowell gdzieś dzwoni, mogłoby go nie być po jego powrocie. Hallowell zaryzykował i powiedział, że idzie do toalety.
Z automatu zatelefonował na informację. Telefon dzwonił bez końca. Wreszcie operator powiedział, że nie ma numeru Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego. Hallowell zadzwonił pod główny numer Loftleidir na Manhattanie.
— Bardzo mi przykro, proszę pana — powiedziała mu młoda kobieta. — Nie mamy linii łączącej z lotniskiem.
Hallowell nieomal wskoczył do słuchawki. Lada chwila Bobby może się pojawić. Wstrząśnięta dziewczyna zgodziła się zatelefonować na lotnisko Kennedy’ego i poprosić tam kogoś, żeby zadzwonił do Hallowella.
Parę minut później telefon zadryndał.
— Andy! Jestem z Bobbym.
— Dzięki Bogu! Gdzie jesteście?
Hallowell mu wyjaśnił.
— Zaraz tam będziemy. I na miłość boską, nie spuszczaj go z oka!
***
Kombi linii lotniczych Lotfleidir popędziło z rykiem do motelu Howarda Johnsona. Davis, Saidy, Hope i Indridason wyskoczyli z auta. Parę chwil później Hochstetter przyjechał w cadillacu z Dubinskym, który w końcu rozstrzygnął konflikt między nienawiścią a obowiązkiem.
— Niech pan posłucha — Dubinsky powiedział do Hochstettera. — Ten Fischer to jest przygnębiająca osoba. Nie chcę już więcej mieć go w swoim samochodzie. Jestem pewien, że bez problemów wrócicie do domu. Wyślę rachunek na początku miesiąca. Dobranoc.
Podczas gdy inni stali w holu i patrzyli, Bobby, Saidy i Davis chodzili w tę i we w tę pod szyldem z napisem „Beczka Rumu”. „Pierwszy raz tamtej nocy” — Hope wspominał potem — „Bobby naprawdę się otwierał. Machał rękami i gadał. Pomyśleliśmy, że nareszcie ktoś do niego dotarł i teraz już pojedzie”.
W rzeczywistości Bobby mówił Davisowi stanowczo, że nie pojedzie do Islandii, dopóki umowa nie będzie w porządku. Chciał, żeby Davis pojechał zamiast niego i zobaczył, czy nie da się jej poprawić.
— To są moje warunki — powiedział zimno. — Po pierwsze, żądam arbitra, który nie jest aktywnym graczem. Lothar Schmid musi odejść. Po drugie, żądam lepszego kontraktu telewizyjnego z Chesterem Foxem. Po trzecie, tę część funduszu nagród, która przypada przegranemu, chcę mieć w rękach, kiedy wysiądę z samolotu w Islandii. Po czwarte, żądam trzydziestu procent od zysków ze sprzedaży biletów wstępu. Kiedy to wszytko dostanę, wtedy pomyślę o wyjeździe do Islandii.
Davis przyjrzał się oczom Bobby’ego. Były twarde, nieprzejrzyste i nie patrzyły na nikogo. Czterech ludzi napierało przez pełne dwa dni z całej siły i Bobby nie ruszył się nawet o centymetr. Na dobitkę skończył im się czas.
— Dobrze, Bobby — powiedział Davis. — Przypuśćmy, że tam polecę. Przypuśćmy, że uda mi się w rozsądny sposób poprawić umowę. Czy wtedy pojedziesz?
— Pomyślę o tym.
— Daj spokój, nie zamierzam odbywać tak dalekiej podróży na darmo.
Teraz oczy Bobby’ego wyrażały strach.
— W porządku, pojadę. Ale chcę, żeby Tony zabrał się ze mną.
Davis popatrzył na Saidy’ego. Saidy skinął głową. Davis wyciągnął rękę.
— W takim razie — powiedział — polecę tam.
Kiedy kombi ruszyło, mały uśmieszek rozciągnął usta Bobby’ego. Saidy był tak wyczerpany, że ledwo mógł mówić, a Hallowell i Hochstetter nie byli w dużo lepszej formie. Właśnie widzieli, jak Bobby rujnuje sobie karierę. Ale Bobby zachowywał się tak, jakby przed chwilą odniósł wielki sukces.
Zmęczonym głosem Hallowell zatelefonował po dwie limuzyny. Jedną dla siebie i jedną dla Bobby’ego i reszty. Kiedy podjechał jego cadillac, Bobby dziarsko wskoczył do środka. Miał zatrzymać się w domu ojca Saidy’ego w Douglaston. Bobby uwielbiał libańską kuchnię matki Saidy’ego. „Na razie koniec” — pomyślał Hochstetter. „Na dzisiaj dosyć problemów”.
— Dokąd? — zapytał kierowca.
— Queens — odpowiedział Hochstetter.
Twarz kierowcy była pusta.
— Gdzie to jest?
Jakoś zdołali dojechać do domu Tony’ego. Zanim Bobby wysiadł z limuzyny, uścisnął Hochstetterowi rękę i powiedział z szacunkiem:
— Bardzo dziękuję, panie Hochstetter.
Bobby i Saidy dokonali nalotu na lodówkę i spałaszowali kilka talerzy libańskich smakołyków. Potem Saidy zaprowadził Bobby’ego na drugie piętro, gdzie były trzy sypialnie i łazienka.
— Nikogo więcej tutaj nie ma — powiedział. — Masz całe piętro dla siebie.
Bobby kiwnął głową zadowolony. Niecierpliwie czekał na chwilę, kiedy będzie sam. Saidy miał wrażenie, że Bobby chce pograć w szachy.
***
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Bobby przyjechał do Douglaston, grupa w pokoju Schmida w hotelu Esja gawędziła w najlepsze. Kiedy Schmid spojrzał na zegarek, była szósta rano.
Thorarinsson się przeciągnął.
— Pora iść. Muszę się zdrzemnąć, zanim pojadę przywitać Bobby’ego na lotnisku.
Zadzwonił telefon. Thorarinsson słuchał, a potem odłożył słuchawkę z wyrazem zdumienia na twarzy.
— Bobby nie przyjeżdża — powiedział. — Ale Andy jest w samolocie!
Gapiliśmy się na siebie takimi oczami, jakie zamykają w kostnicach.
Thorarinsson przemówił pierwszy.
— No, cóż, przyjaciele. Przepraszam. Powinienem był przyjąć propozycję pana Davisa.
Nikt nie wiedział, co na to odpowiedzieć. W końcu Cramer się odezwał.
— Skoro Andy przylatuje, to na pewno jest jakaś nadzieja.
Pokiwaliśmy głowami niezdecydowanie, następnie pożegnaliśmy się ze Schmidem. Staliśmy bez słowa w windzie, która opadała na parter. To był bardzo długi czwartek. Na zewnątrz zmrużyliśmy oczy od słońca. Zadrżeliśmy, kiedy przejął nas poranny chłód.
— Myślę o panu Fischerze — powiedział cicho Thorarinsson. — Obawiam się, że szykuje się wielka tragedia.
3
Przeznaczenie warte jednego dolara
Gwiazdy przy narodzinach Bobby’ego przepowiedziały niezwykłe i mocne życie. Widziane z Chicago 9 marca 1943 roku, o godzinie 2.39 w nocy, Mars, Merkury, Saturn, Uran i Neptun ustawiły się przy wierzchołkach trójkąta równobocznego, w formacji znanej jako Wielki Trygon, która często wróży albo wielką fortunę, albo całkowitą katastrofę, albo jedno i drugie. Wielki Trygon jest obecny w horoskopach Rembrandta, Goethego i Leonarda da Vinci, pojawia się również przy większości dużych trzęsień ziemi.
Matka Bobby’ego, doktor Regina Wender Fischer Pustan, była nie mniej zdumiewająca niż sam Bobby. Córka żydowskiego krojczego, urodziła się w Szwajcarii w roku 1914 i jako małe dziecko znalazła się w Saint Louis. W wieku dziewiętnastu lat, na fali radykalizmu spowodowanego okresem kryzysu gospodarczego, wstąpiła do szkoły medycznej w Moskwie. W roku 1938, nie ukończywszy studiów, wyszła za mąż za niemieckiego biofizyka Gerhardta Fischera i przeniosła się z nim z powrotem do Stanów. Ich pierwszym dzieckiem była delikatna, ciemnooka piękność o imieniu Joan. Ich drugim dzieckiem, urodzonym sześć lat później, był Bobby.
Gdy Bobby miał dwa lata, Regina i Gerhardt się rozwiedli i ojciec zniknął z jego życia. Bobby lubi mówić, że go nie potrzebował. Przyjaciele twierdzą, że odwiedził swojego ojca, który przez wiele lat mieszkał w Chile, tylko jeden raz.
Regina była silną osobą i miała dość energii, by być jednocześnie ojcem i matką. Jedna z koleżanek nazwała ją „mądrą i oddaną matką… uzdolnioną kobietą o mocno rozwiniętej świadomości społecznej”. Kto inny zapamiętał ją jako „brzydką, niską, z dużym nosem. Była typem kobiety, która do ciebie dzwoni o pierwszej w nocy i mówi o sprawach, które mogłyby poczekać do następnego dnia. Myślała tylko o tym, czego potrzebowała i musiała to mieć natychmiast”.
Regina harowała jak wół, żeby utrzymać rodzinę. Była na zmianę stenografką, spawaczką i nauczycielką i przeprowadzała się z dziećmi z Portland w stanie Oregon do małego miasteczka blisko Phoenix w Arizonie, a stamtąd w końcu do Brooklynu, gdzie osiedli w czteropokojowym mieszkaniu parę przecznic od Ebbetts Field. W połowie lat czterdziestych Regina uzyskała stopień magistra edukacji pielęgniarskiej z najwyższymi ocenami, jakie kiedykolwiek przyznano w Szkole Pielęgniarstwa Uniwersytetu Nowojorskiego. Potem zaczęła pracować w szpitalu i brała podwójne zmiany, co zostawiało jej mało czasu dla dzieci.
Od czasu, gdy skończyła siedem lat, Joan opiekowała się bratem. Brak ojca, nieobecna matka i nadopiekuńcza siostra, prawie żadnych dzieci w jego wieku, z którymi mógłby się bawić, to było szczególne życie i Bobby stał się osobliwym chłopcem. Żył w świecie fantazji, oddzielony od świata czterema ścianami.
— Niezupełnie zaburzony — mówi znajomy rodziny — ale z całą pewnością dziwny.
Jedną z osobliwości Bobby’ego była namiętność do gier i łamigłówek. Joan odkryła, że zestaw japońskich pierścieni albo gra planszowa Parcheesi potrafią zająć Bobby’ego na całe godziny. Wykazywał też fantastyczną szybkość w przestawianiu ponumerowanych kwadracików w grze logicznej zwanej Piętnaście i jest obecnie uważany za nieoficjalnego mistrza świata.
Pewnego dnia, kiedy Bobby miał sześć lat, Joan wróciła ze sklepu ze słodyczami z przeznaczeniem wartym jednego dolara — grą o nazwie szachy. Korzystając z instrukcji na pudełku, dzieci same nauczyły się grać. Jak zwykle Bobby uczył się tak prędko, że Joan się zniechęciła. Na jakiś czas Bobby zarzucił szachy, bo nie miał nikogo, z kim mógłby pograć. Ale kiedy miał siedem lat, znalazł zbiór zadań szachowych w domku letniskowym. Od tamtego dnia ta gra była jego obsesją.
Bobby grał w szachy od chwili, kiedy się obudził, do chwili, kiedy zasypiał. Grał przy śniadaniu, przy obiedzie i przy kolacji. W łóżku, w łazience, w szkole. Kiedy nie grał, czytał książki szachowe albo wpatrywał się w szachownicę, którą namalował na suficie swojej sypialni. Jego matka była zaniepokojona. Przedtem Bobby czasami grywał w palanta z innymi chłopcami. Teraz uważał, że inne dzieciaki są nudne, jeżeli nie umiały grać w szachy, a mało kto w jego wieku słyszał o tej grze. Regina próbowała zainteresować Bobby’ego zawodem lekarza lub prawnika. Nic z tego.
W końcu postanowiła znaleźć jakichś innych chłopców, którzy grali w szachy, i zamieściła ogłoszenie w gazecie „Brooklyn Eagle”. Redaktor kącika szachowego gazety zasugerował, żeby Bobby zagrał z byłym mistrzem Szkocji, który miał dać pokaz gry jednoczesnej w Brooklynie. W swoim pierwszym publicznym występie Bobby przegrał po około po piętnastu minutach i zaraz się rozpłakał. Jego zapał nie uszedł uwagi Carmine’a Nigro, prezesa Brooklyńskiego Klubu Szachowego, który został pierwszym nauczycielem Bobby’ego.
Bobby nie był szachowym cudownym dzieckiem jak Capablanca i Reshevsky, którzy pokonywali dorosłych szachistów w wieku zaledwie pięciu lat. Bobby był po prostu zwariowanym na punkcie szachów dzieciakiem, który grał trzydzieści partii dziennie. Kiedy matka zabierała go na zakupy, Bobby podbiegał do zupełnie obcych ludzi i mówił:
— Jestem Bobby Fischer! Kiedyś będę mistrzem świata w szachach!
Przyszedł moment, kiedy całe to pragnienie, studiowanie i granie przyniosło owoce. „Kiedy miałem jedenaście lat, zrobiłem się dobry”. W wieku dwunastu lat Bobby wygrał mistrzostwa Stanów Zjednoczonych juniorów. W wieku trzynastu lat wygrał partię tak piękną, że do dzisiaj jest nazywana partią stulecia. Mając czternaście lat, oszołomił świat szachowy zdobyciem tytułu mistrza Stanów Zjednoczonych. Jako piętnastolatek został najmłodszym arcymistrzem w dziejach.
— I Bobby zdołał to wszystko osiągnąć — mówi z dumą jego siostra — w kraju prawie całkowicie pozbawionym kultury szachowej. To było tak, jakby Eskimos zrobił sobie kort na śniegu, nauczył się sam grać w tenisa, a potem wygrał Wimbledon.
Katapultowany do światowej sławy w wieku, kiedy większość chłopców wciąż łamała sobie głowy nad dzieleniem pisemnym, Bobby był zupełnie niezdolny do poradzenia sobie z sukcesem. Jeśli chodzi o rozwój społeczny, „Baby” Fischer jeszcze nie wyrósł ze śpioszków. Podczas jednego z pokazów gry jednoczesnej, kiedy Bobby miał trzynaście lat, oświadczył, że musi iść do ubikacji. Według naocznego świadka matka wzięła go za rękę, zaprowadziła do męskiej toalety, poczekała, aż skończy i przyprowadziła z powrotem do sali gry. Absurdalnie naiwny, był kompletnym frajerem. Ktoś namówił go kiedyś, żeby obrał surowe jajko. Raz po raz inni chłopcy kradli mu wieżę w środku partii i byli zawsze nagradzani napadami złości rozmiaru geniusza.
Bobby przykrywał swój strach i samotność arogancją. Zjawiał się na prestiżowych turniejach w trampkach i swetrze. Szydził z graczy cztery razy starszych od niego. Będąc samemu pół-Żydem, przybierał pozę antysemity w nowojorskiej społeczności szachowej, która w czterech piątych składała się z Żydów. „Żydzi” — powiedział w wywiadzie — „pozbawili szachy klasy”. Najgorsze, jak powiedział mi jeden z działaczy szachowych, że „co drugie słowo, jakie wychodziło z jego ust, to było kurwa. Bobby był wyjątkowo wulgarnym i nieprzyjemnym chłopcem”. Stateczny Szachowy Klub Marshalla początkowo nie chciał go przyjąć.
— Nie mamy miejsca — powiedziała wdowa po arcymistrzu Franku Marshallu — dla bachora, który wyciera nos w rękaw.
Ale jednak uległa. Ludzie zawsze mu ulegali. Wybaczali Bobby’emu wszystko, ponieważ był geniuszem, a Bobby cały czas wynajdywał nowe sposoby, by przetestować swoją władzę. W San Francisco na mistrzostwach Stanów Zjednoczonych juniorów zamówił na obiad sześć dużych pizz. Odgryzł po kawałku z każdej z nich, a resztę zostawił. W New Jersey, kiedy go zaproszono na scenę, żeby odebrał pierwszą nagrodę, jaką była elegancka torba podróżna, Bobby rzucił na nią okiem i prychnął:
— Nie potrzebuję tego!
Regina robiła nie mniej fatalne wrażenie w świecie szachowym. Jak tylko nabrała przekonania, że szachy są przeznaczeniem Bobby’ego, poparła go jak lawina. Gdy Amerykańska Fundacja Szachowa odmówiła Bobby’emu wsparcia finansowego, Regina wszczęła publiczną kampanię przeciwko nim i domagała się, by urząd podatkowy dokonał audytu ich rachunków. Kiedy amerykański departament stanu odmówił szachowej drużynie studenckiej pozwolenia na wyjazd do Wschodnich Niemiec, Regina pikietowała Biały Dom i udało jej się wywalczyć uchylenie tej decyzji. Kiedy potrzebowała pieniędzy na opłacenie kariery syna, próbowała rozkręcić hurtową sprzedaż kieszonkowych szachów Bobby’ego Fischera.
Bobby sprzeciwiał się temu. Nie cierpiał „mieszania się” Reginy w jego sprawy i oskarżył ją o to, że chce go „wykorzystać”. W publicznych miejscach Bobby robił miny za jej plecami. W domu były głośne kłótnie.
— Byli bardzo podobni do siebie — mówi człowiek, który był świadkiem ich scysji. — Za wszelką cenę postawić na swoim i nigdy nie ustępować. Życie w ich domu było wojną okopową.
Ale pod powierzchowną nienawiścią Bobby ukrywał głęboki szacunek dla Reginy. Kiedy chwalono jego pracowitość, czasami mówił:
— Powinniście widzieć moją matkę.
Kiedy Bobby miał dwanaście lat, poznał Jacka Collinsa, utalentowanego człowieka, który poruszał się na wózku na skutek porażenia przy porodzie, być może największego nauczyciela szachowego wszech czasów. Collins wychował trzech arcymistrzów (Bobby Fischer, Robert Byrne, William Lombardy) i dwóch mistrzów międzynarodowych. Jack stał się ojcem, którego Bobby nigdy nie miał, a jego serdeczna siostra Ethel miała w sobie kojącą łagodność, której brakowało Reginie. Przez pięć lat Bobby spędzał więcej czasu w domu Collinsów niż w swoim własnym. Pochłaniał wiedzę Collinsa, pochłaniał obfite posiłki Ethel i pochłaniał miłość, którą mu oboje dawali.
— To był jedyny prawdziwy dom, jaki Bobby kiedykolwiek miał — twierdzi jeden z przyjaciół Jacka. — Właśnie ten dom dał mu tę odrobinę zaufania, jaką Bobby pokłada w rodzaju ludzkim.
Kiedy Bobby miał piętnaście lat, jego dzieciństwo nagle się skończyło. Gwałtownie zerwał stosunki z matką, która wzięła udział w marszu dla pokoju z San Francisco do Moskwy. Podczas marszu spotkała angielsko-polskiego profesora literatury nazwiskiem Pustan. Pobrali się i zamieszkali w Anglii, gdzie Regina ukończyła studia medyczne latem 1972 roku, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. W tym samym roku, w którym jego matka wyjechała, siostra Bobby’ego wyszła za mąż i przeprowadziła się do Kalifornii.
Bobby twierdził, że jest zadowolony z tego, że matka się wyprowadziła. „Pozbyłem się jej” — lubił się chwalić. Tak naprawdę jej odejście było dla niego szokiem. Przysyłała mu pieniądze, ale ten niedopasowany chłopiec mieszkał dalej sam w tym brooklyńskim mieszkaniu. Nieomal zupełny odludek, żył przy zasuniętych roletach, spał przez większą część dnia i siedział po nocach, oddając się swojej obsesji. Zmuszony powtarzać klasę, ponieważ z powodu wyjazdów na turnieje opuszczał zbyt wiele zajęć, Bobby nienawidził liceum Erasmusa i pokazywał się tam tylko tak często, jak to było konieczne, aby urzędnik do spraw absencji szkolnych dał mu spokój. Samotność, powiedział arcymistrz Robert Byrne, stała się jego „słodkim występkiem”. Rzadko go ktoś odwiedzał, wychodził z mieszkania tylko po to, żeby grać w szachy albo napchać się śmieciowym jedzeniem w pobliskim barze.
— Mieszkanie wyglądało jak śmietnik — opowiadał jeden ze wstrząśniętych gości. — Gazety i ubrania na podłodze. Wszędzie książki szachowe i szachownice z figurami. Odpływ w wannie był zatkany, a Bobby nie zawracał sobie głowy jego naprawieniem. Jedynym sposobem wykąpania się było pójście do kogoś w odwiedziny. W końcu sedes też się zapchał.
Kuchnia przedstawiała niewiarygodny widok.
— Worki ze śmieciami leżały na podłodze, zlew był pełen brudnych naczyń, na których rosła pleśń. Kiedy się tam wchodziło, karaluchy rozbiegały się na wszystkie strony i około trzydziestu much unosiło się z brzęczeniem w powietrze i po chwili z powrotem osiadało.
Piętnastoletni Bobby doznał kolejnego szoku. Marzeniem jego życia było odwiedzenie Związku Sowieckiego — Bobby wielbił wszystko, co rosyjskie, zwłaszcza wielkich rosyjskich szachistów — i nagle jego marzenie się spełniło. Bobby i jego siostra pojechali na wycieczkę do Moskwy, sfinansowaną przez show telewizyjny. Bobby niecierpliwie oczekiwał spotkania z czołowymi mistrzami sowieckimi i okazji do pokazania, na co go stać. Rosjanie mieli inne pomysły. W obawie, że ich mistrzowie mogą zostać upokorzeni przez dziecko, sowieckie władze szachowe nakazały czołowym graczom, aby trzymali się od Bobby’ego z daleka.
Bobby poczuł się zraniony i słusznie obrażony — jako mistrz Stanów Zjednoczonych zasługiwał na lepsze traktowanie. Przez dwa tygodnie masakrował drugorzędnych mistrzów sowieckich. W końcu Tigran Petrosjan, trzydziestojednoletni przyszły mistrz świata, dostał polecenie, aby pokazać żółtodziobowi jego miejsce. Petrosjan wygrał mecz złożony z partii błyskawicznych, ale z niedużą przewagą.
Bobby’ego to nie udobruchało. Kiedy opuszczał Związek Sowiecki, jego nienawiść do Rosjan rosła jak dzika fasola, i to właśnie Rosjanie zasadzili jej nasiona.
W wieku szesnastu lat Bobby porzucił szkołę, na dwa lata przed jej ukończeniem, i to był koniec jego formalnej edukacji. Jego niewiedza była prawie tak niezmierzona jak jego talent. Arcymistrz Bent Larsen opowiadał, jak kiedyś siedział pół nocy z Bobbym, który był przeziębiony, i na głos czytał młodemu geniuszowi książkę o Tarzanie. Innym razem, kiedy pewien mniej dobrotliwy mistrz szachowy poinformował Bobby’ego, że Goethe jest rosyjskim astronautą, Bobby odpowiedział: „Tak, zgadza się, to prawda”. Być może kompensując sobie swoją ignorancję, Bobby popadł w manię kulturowej wielkości. „Znam wszystkie języki” — powiedział raz koledze śmiertelnie poważnie.
Kiedy miał siedemnaście lat, Bobby postanowił zyskać powszechne poważanie. Przestał przeklinać i zaczął nosić szyte na miarę europejskie garnitury. „Będę miał siedemdziesiąt pięć garniturów” — chwalił się koledze. „Będę najlepiej ubranym szachistą na świecie”. Innemu przyjacielowi się zwierzył, że „gdybym nie był taki świetny w szachach, to byłbym sławnym piosenkarzem rockowym”. Twierdził także, że ma królewską krew i uzurpował sobie boskie prawo do specjalnego traktowania w każdej sytuacji. W Jugosławii, na przykład, kiedy jechał samochodem z jugosłowiańskim dziennikarzem i jego żoną, Bobby nalegał, żeby żona dziennikarza siedziała obok kierowcy, a on z tyłu. „Chodzi o to” — wyjaśnił — „żeby w razie wypadku świat nie stracił swojego najlepszego szachisty”.
Za barykadą pretensji mały chłopiec nadal kulił się ze strachu. Zatrute jedzenie było jedną z jego głównych fobii — do dzisiaj śmiertelnie boi się wiśni maraschino — i aby się przed nim ustrzec, stał się fanatykiem naturalnej żywności. Strasznie bał się również homoseksualistów.
— Kiedyś jedliśmy w restauracji w Greenwich Village — mówiła aktorka, która poznała go w tamtym czasie. — Ktoś mu powiedział, że właściciele są gejami i dosypują czegoś do jedzenia, żeby zmienić orientację klientów na homoseksualną. Bobby przestał jeść i nie mógł się doczekać, żeby stamtąd wyjść.
Najbardziej bał się kobiet.
— On umierał z pragnienia, żeby doświadczyć współżycia z kobietą — dzieliła się swoimi wrażeniami aktorka. — Ale bał się, że może zostać fizycznie zraniony podczas aktu seksualnego.
Niemniej jednak Bobby próbował. W Ameryce Południowej odwiedził raz dom uciech i powiedział, że podobało mu się, „ale szachy są lepsze”. Innym razem spędził półtorej godziny z atrakcyjną dziewczyną do towarzystwa. Kiedy go potem zapytano, jak udało mu się przeciągnąć to tak długo, odpowiedział: „Po prostu myślałem o pozycjach szachowych”. Jego erotyczna kariera doszła do bolesnego punktu kulminacyjnego podczas turnieju w Buenos Aires w roku 1960. Kiedy Bobby zabawiał się z młodą kobietą w swoim pokoju hotelowym, jego szachy poważnie ucierpiały. Zajął dopiero czternaste miejsce na dwudziestu uczestników.
— To zadecydowało — powiedział arcymistrz, który zna go dobrze. — Jeżeli Bobby musiał wybierać między szachami a seksem, seks nie miał szans.
Bobby umawiał się z paroma dziewczynami w latach sześćdziesiątych, ale przyjaciele utrzymują, że te randki były czysto platoniczne.
W roku 1962 wszystkie problemy Bobby’ego się skumulowały. Na początku roku Bobby wygrał w Sztokholmie pierwszy z dwóch turniejów eliminacyjnych z taką łatwością, że wydawało się pewne, że zwycięży również w drugim i spotka się z Botwinnikiem w meczu o mistrzostwo świata w niesłychanie młodym wieku dziewiętnastu lat. Jednak na Curaçao w niewytłumaczalny sposób mnóstwo rzeczy poszło źle. W połowie turnieju Bobby zajmował piątą pozycję na ośmiu graczy i był tak w takim amoku, że niemal wychodził z siebie. Pewnego wieczoru gwałtownie pokłócił się z innym amerykańskim arcymistrzem Palem Benko, ale poddał się po zadaniu jednego ciosu i otrzymaniu dwóch. Jednego dnia ktoś go widział, jak wędrował po basenach pływowych i miażdżył homary dużymi kamieniami. Parę dni później jego sekundant złapał go na tym, że łapie ćmy do szklanki, a potem jej podpala. Ogień rozprzestrzenił się na fotel i Bobby musiał zapłacić za zniszczoną tapicerkę.
Bobby zakończył turniej na czwartym miejscu i zaprzepaścił szansę na mecz o tytuł. Przybity i zły, podyktował artykuł dla czasopisma „Sports Illustrated”, w którym oskarżył pięciu Rosjan grających w turnieju o zmowę, mającą na celu zachowanie tytułu dla Rosji. Twierdził, że Rosjanie grali z nim na wygraną, natomiast ze sobą grali na remis i oddawali punkty tym, którzy mieli wygrać. Rosjanie gniewnie zaprzeczyli oskarżeniom i uderzyli w Bobby’ego w wypróbowany sposób, przedstawiając go jako żyjącego z szachów wałkonia i źle wychowanego nieuka. Na nieszczęście większość amerykańskich szachistów uważała, że Rosjanie mają rację. A faktycznie to Bobby miał słuszność. Były mistrz świata Michaił Tal, który zachorował w trakcie turnieju, wyznał później przyjaciołom, że Rosjanie grali jako drużyna przeciwko Bobby’emu i nawet specjalnie ze sobą przegrywali, aby zapewnić zwycięstwo Rosjaninowi.
Atak Bobby’ego był potężnym ruchem na wielkiej szachownicy światowych szachów. Jednym uderzeniem Bobby przerwał żelazny uścisk, w jakim Sowieci trzymali tytuł mistrza świata. Wkrótce po turnieju na Curaçao FIDE zreformowała system rozgrywek, aby zapobiec rosyjskiej dominacji w rundach eliminacyjnych. Droga do tronu była teraz otwarta, lecz w czasie dwóch następnych cyklów rozgrywek o mistrzostwo świata Bobby był mniej zainteresowany zdobyciem tytułu, a bardziej zdobywaniem punktów honoru.
W cyklu 1963—66 Bobby zbojkotował wszystkie zawody międzynarodowe. W cyklu 1966—69 wystąpił z turnieju międzystrefowego (w którym prowadził) na skutek sporu o warunki gry, który Moskwa sprytnie eskalowała. „Zostawiam tych wszystkich fuszerów” — oświadczył i wyjechał do Los Angeles, gdzie „szykował zemstę”, jak twierdził. W rzeczywistości z trudem dochodził do siebie po załamaniu nerwowym. Przez całe miesiące, bojąc się mieszkać samemu, sępił u pobłażliwych przyjaciół. Wreszcie wynajął jednopokojowe mieszkanie i umeblował je butelką mleka i szachownicą. Tam mieszkał przez ponad rok, samotny, dwudziestopięcioletni starzec, śpiąc przez cały dzień i garbiąc się pół nocy w oświetlonych jarzeniówkami jadłodajniach, zatopiony w marzeniach o chwale, którą jego geniusz mógłby zdobyć, gdyby tylko jego diabeł dał mu szansę.
Religia była jego pocieszeniem. We wczesnych latach sześćdziesiątych Bobby nastroił się na dwójcę radiowych ewangelistów nazwiskiem Herbert i Ted Garner Armstrong, ojciec i syn, którzy przemawiali w imieniu fundamentalistycznej sekty o nazwie Światowy Kościół Boży. Kościół ten szerzył dziwaczne wierzenia, między innymi doktrynę, że populacje Stanów Zjednoczonych i północnej Europy wywodzą się od Dziesięciu Zaginionych Plemion Izraela. Przyjaciele twierdzą, że Bobby z początku uważał Garnera Teda za „pierdołę nie z tej ziemi” i słuchał tylko dla śmiechu.
A potem się wciągnął i zaczął praktykować to, czego nauczali Armstrongowie, przede wszystkim ścisłego przestrzegania przepisów Starego Testamentu dotyczących diety i szabatu. Żadnej wieprzowiny i skorupiaków. Całkowite wyrzeczenie się przyjemności od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Były również zakazy palenia, rozwodów i tańca z przytulaniem. Całowanie się było nazywane cudzołóstwem i uważane za „grzech główny”, na równi z zabójstwem.
Przez kilka lat Bobby żył w purytańskiej ekstazie. Woził ze sobą Biblię, gdziekolwiek jechał, i upierał się, że potrafi recytować każde jej słowo z pamięci. Jeden z kolegów przekazał następujące słowa Bobby’ego: „Religia pomaga mi lepiej grać w szachy i tylko to się liczy”. Większość przyjaciół mówi, że wiara Bobby’ego jest głęboka i zwraca uwagę na to, że ta staroświecka religia zaprowadziła w życiu Bobby’ego patriarchalny porządek, za którym zawsze tęsknił.
Słoneczny klimat i słodkie życie w południowej Kalifornii też były dobre dla Bobby’ego. W roku 1969 gotów był podjąć na nowo swój marsz ku szczytom, ale znów jego „zasady” stanęły na przeszkodzie. Odmawiając gry w mistrzostwach Stanów Zjednoczonych — powiedział, że turniej jest za krótki — Bobby wyeliminował sam siebie z walki o tytuł w cyklu, który kończył się w roku 1972. Następne trzy lata zmarnowane. Kiedy dziennikarz zapytał go, jak prędko zostanie mistrzem świata, Bobby westchnął i powiedział:
— Nie wiem, ale jestem już strasznie zmęczony czekaniem.
***
Jedną rozmową Ed Edmondson zmienił życie Bobby’ego. Jako szef Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych zaproponował pokrycie wszystkich wydatków Bobby’ego przez ponad dwa lata i dorzucił jeszcze „honoraria” w wysokości średnio tysiąc dolarów miesięcznie, jeśli Bobby spróbuje sięgnąć po tytuł. Dodatkowo obiecał pełnić funkcję jego menedżera i pomocnika aż do zdobycia przez niego tytułu mistrzowskiego. Po długim i pełnym podejrzeń studiowaniu propozycji Bobby się zgodził. Ale jak może grać w turnieju międzystrefowym, do którego się nie zakwalifikował? Edmondson znalazł lisią odpowiedź.
Wysoki, zadbany, o łagodnym głosie i wyostrzonej inteligencji, Edmondson był emerytowanym pułkownikiem lotnictwa, który w wieku czterdziestu pięciu lat był najzdolniejszym dyrektorem i najbardziej gładkim politykiem w FIDE. Powołując się na masę długów politycznych, przekonał FIDE, aby pozwoliła Bobby’emu zająć miejsce jednego z graczy amerykańskich, gdyby któryś nich przypadkowo wycofał się z turnieju międzystrefowego. Jeden to uczynił — po tym, jak Federacja Szachowa Stanów Zjednoczonych wypłaciła mu nagrodę pocieszenia w kwocie dwóch tysięcy dolarów.
Edmondson wydał bez mała siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów w trakcie rozgrywek eliminacyjnych, aby zapewnić Bobby’emu najlepsze możliwe nagrody i warunki gry. Przez prawie rok Bobby ubóstwiał starszego pana. Na nieszczęście Edmondson wykonywał swoją robotę tak dobrze, że dziennikarze zaczęli pisać, że sukcesy Bobby’ego w eliminacjach do mistrzostwa świata są po części jego zasługą. Bobby był poirytowany. W Buenos Aires, po swojej wiktorii nad Petrosjanem, we wrzaskliwym napadzie złości Bobby oskarżył Edmondsona o złe zarządzanie jego sprawami. Oburzony Edmondson odkrzyknął, że Bobby jest „niewdzięcznym gnojem”. Bobby ochłonął i potem się pogodzili, jednak romans był skończony.
Po powrocie do Nowego Jorku Bobby zaczął szukać kogoś, kto by zastąpił Edmondsona. Pod koniec marca, trzy miesiące przed rozpoczęciem meczu, znalazł Paula Marshalla, najbardziej agresywną siłę, jaka wkroczyła do jego życia od czasu, jak jego matka wyniosła się z niego. Czterdziestotrzyletni i sięgający do pasa, Marshall charakteryzował się pewną dozą brzydoty, której używał, niczym aktor charakterystyczny, do przyciągania uwagi. Blade, wyłupiaste oczy wyglądały z niechlujnej, szarej skóry, która pokrywała się różowymi cętkami, kiedy się podniecał. Kiedy mówił, bez przerwy oblizywał wargi, a jego głos drapał i bębnił jak betoniarka. Chodził ochoczymi porywami, które zwykle wysuwały go o krok przed wszystkich innych, przy czym jego umysł pracował w ten sam sposób. Jego mowa była napakowana dowcipem i obrazami, dowolnego dnia miał więcej pomysłów, niż wąż miał zawijasów. Był urodzonym manipulatorem i w dziedzinie negocjowania znano go jako człowieka, który jest mistrzem szybkiego czytania między łgarstwami i pisania umów krwią drugiej strony. Miał również typowe wady błyskotliwych umysłów. Łatwo się nudził rutyną i ludźmi mniej inteligentnymi niż on sam. Lubił szybkie sukcesy i czasami przegrywał bitwę, ponieważ niepotrzebnie wygrywał potyczkę. Lubił wywoływać słowami burzę i potem stać w jej epicentrum, kiedy świat wirował wokół niego w podziwie.
Od chwili, kiedy się spotkali, Marshall był tym dla Bobby’ego, czym był Svengali dla Trilby. Napompował Bobby’emu głowę ekstrawaganckimi, chociaż tak naprawdę nie przesadzonymi wyobrażeniami o jego potencjale rynkowym. Po paru spotkaniach z Marshallem Edmondson wydał się Bobby’emu blady jak owsianka, Bobby nazywał go „płotką”, a wszystkie ustalenia i uzgodnienia Edmondsona dotyczące meczu ze Spasskim były zbyt liche dla takiej supergwiazdy, za jaką Bobby teraz się uważał. Ale jak się go pozbyć? Bobby’emu brakowało odwagi, żeby powiedzieć otwarcie, co myśli. W bezpośrednich rozmowach z Edmondsonem był słodki jak cukierek. Za jego plecami knuł intrygi. Pewnego wieczoru pod koniec marca Edmondson był oszołomiony, kiedy Bobby zatelefonował, żeby mu powiedzieć, że jest zwolniony, a wszystkie ustalenia, jakie poczynił, są nieważne.
Marshall przejął negocjacje z Thorarinssonem, ale Bobby chciał mieć pewność, że Marshall nie stanie się drugim Edmondsonem. Od teraz zamierzał sam prowadzić swój własny show. Po ponad miesiącu targowania się Marshall zdołał wynegocjować nieco korzystniejsze kontrakty. Ale Bobby mu powiedział, że chce jeszcze trzydzieści procent od biletów wstępu. Marshall odszedł zniesmaczony. Bobby zarzucił mu nielojalność i zdecydował, że może się bez niego obejść. Może się obejść bez innych ludzi. I bez meczu też może się obejść.
4
Achilles z ulicy Cedrowej
Kiedy Davis przyleciał do Reykjaviku, wyglądał jak kocur, którego ktoś zmusił do kąpieli.
— Gdzie jest Cramer? — warknął.
Po przyjeździe do hotelu zajął pokój naprzeciwko apartamentu zarezerwowanego dla Bobby’ego i zatelefonował do Foxa, Thorarinssona i amerykańskiej ambasady. Fox unikał jego telefonów przez cały dzień. Domyślał się, że jest problem z kontraktem i chciał tę sprawę odłożyć na tak długo, jak to było możliwe. Thorarinsson nie oddzwaniał przez kilka godzin, a potem nie wykazał chęci do dyskusji. Był zajęty w sali gry, gdzie ciągle jeszcze zawieszano zasłony i kładziono dywany. Poza tym ludzie z Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego powiedzieli mu, że Bobby to świr, a Davis nie ma żadnych pełnomocnictw, by wypowiadać się w jego imieniu. Amerykański chargé d’affaires wyznaczył Davisowi spotkanie na godzinę trzecią po południu.
— To jest człowiek — powiedział Davis — którego naprawdę chcę zobaczyć!
***
Nieogolony i wymizerowany, Tony Saidy wszedł do kuchni, powłócząc nogami, trochę przed dziesiątą rano w piątek. Czuł się jak bohater horroru przyklejony taśmą do bomby zegarowej. Ostatni samolot, jakim Bobby mógłby zdążyć na mecz, odlatywał w sobotę o dziewiątej wieczorem. W jakiś sposób w ciągu następnych trzydziestu czterech godzin ktoś musiał „wyciągnąć Bobby’emu głowę z dupy”, jak to ujął Indridason. W czwartek ta robota okazała się za trudna dla siedmiu ludzi. Teraz wszystko zależało od Tony’ego Saidy’ego.
Co gorsza, Bobby był dopiero drugim ciężkim kłopotem, z którym Tony musiał sobie poradzić. Fred Saidy, ojciec Tony’ego, znany librecista z Broadwayu, który napisał libretta takich musicali jak „Jamaica”, „Bloomer Girl” i „Finian’s Rainbow”, miał poważne problemy z nerkami, ale nie chciał iść do szpitala. Zadaniem Tony’ego było pokonać jego opór i wsadzić go do karetki. I to szybko.
— Śniadanie? — zapytała matka Tony’ego.
Marie Saidy była pełną wigoru, korpulentną kobietą z dużymi, orzechowymi oczami, które zwykle się skrzyły, ale teraz były matowe od troski i zmęczenia. Była utalentowaną kucharką, więc propozycji śniadania nie należało traktować lekko. Jednak Tony nie potrzebował śniadania. On potrzebował pomocy. Kogo mógłby zrekrutować w tak krótkim czasie? Edmondsona, Lombardy’ego, Marshalla? Prędzej czy później wszyscy mogą się przydać, ale w tej chwili Tony potrzebował kogoś, kto radośnie powita Bobby’ego, kiedy zejdzie na dół, obejrzy z nim Lawrence’a Welka w telewizji, wyciśnie mu szklankę świeżego soku pomarańczowego dwa albo trzy razy dziennie.
Tony’emu potrzebna była pomoc rodziny. Jako syn i jako lekarz chciał, żeby uwaga jego rodziny była skoncentrowana na Fredzie Saidym, ale co zrobić z Bobbym? Jakby go umieścić w motelu, mógłby wsiąść w pierwszy lepszy samolot do Kalifornii. Z poczuciem winy Tony zapytał matkę, co by powiedziała, gdyby Bobby został do sobotniego wieczoru.
— Niedobry pomysł — odpowiedziała pani Saidy. — Czy to jest takie ważne?
Tony opowiedział jej, co się wydarzyło na lotnisku poprzedniej nocy.
— No, dobrze — westchnęła pani Saidy. — Zobaczymy, jak to będzie.
Tego ranka, zanim jego gość wstał z łóżka, doktor Saidy dał rodzinie receptę na obchodzenie się z Bobbym. Przesiewać telefony, jeśli jakieś do niego będą. Trzymać gazety z daleka od niego, prawdopodobnie będę pełne tyrad skierowanych przeciwko niemu. Nie mówić nikomu, zwłaszcza mediom, że jest tutaj. A przede wszystkim nie spierać się z nim. Po prostu być przyjaznym. Niech się uspokoi. We właściwym momencie może posłucha głosu rozsądku.
— Musi — powiedział Tony. — On musi polecieć tym samolotem jutro wieczorem.
***
Thedore Tremblay, amerykański chargé d’affaires w Reykjaviku, był ziemistym mężczyzną średniego wzrostu pod pięćdziesiątkę. Nosił garnitury na trzy guziki, wąskie krawaty i miał poważną twarz odźwiernego w drogim hotelu. Wypowiadał właściwe słowa, ale robił to bez wyrazu, jakby ktoś poruszał jego szczękami, pociągając za sznurek. Ale znał się na swojej pracy i wykonywał ją dobrze.
Człowiekiem Tremblaya od public relations był Robert Garrity, który kierował islandzkim oddziałem Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak Tremblay Garrity trzymał się z daleka od kłopotów i umiał wyczuć pismo nosem. Obaj od razu wyczuli źle pachnący problem w osobie Bobby’ego Fischera.
— Mieliśmy tutaj pod górkę — powiedział mi Garrity. — W czasie drugiej wojny światowej urodziło się mnóstwo dzieci amerykańskich żołnierzy, a nasza baza powietrzna uważana jest za obrazę narodową. Islandczycy walczyli o niepodległość przeszło czterysta lat i są bardzo czuli na tym punkcie. A potem przychodzi ten… ten źle wychowany człowiek i publicznie ogłasza, że Islandia jest prymitywna i zacofana. Trzeba było widzieć nagłówki w tutejszych gazetach. Bobby Fischer cofnął pozycję Ameryki w Islandii o co najmniej dziesięć lat!
Tak się przedstawiała sytuacja, kiedy Andrew Davis i Fred Cramer weszli do biura Tremblaya o godzinie trzeciej po południu w piątek, 30 czerwca. Po przypomnieniu dyplomatom, „jak ważny jest ten mecz, zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i dla Islandii”, Davis powiadomił Tremblaya i Gerrity’ego, że istnieje „poważne niebezpieczeństwo”, że mecz się nie odbędzie, ponieważ Islandzka Federacja Szachowa może nie przedłożyć lepszej oferty.
— Jeśli tak się stanie, Bobby Fischer będzie najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Islandii i spora część tej nienawiści rozleje się na Stany Zjednoczone.
Tremblay ostrożnie kiwnął głową.
Islandzka Federacja Szachowa, ciągnął Davis, straci około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ale ponieważ uzyskała finansową pomoc rządu, islandzcy podatnicy będą podwójnie źli na Bobby’ego. I na Stany Zjednoczone.
— W takich okolicznościach — konkludował Davis — uważałbym za niemal pewne, że Stany Zjednoczone zapłacą Islandii te pięćdziesiąt tysięcy dolarów, prawda, panowie?
Tremblay wytrzeszczył oczy.
— Proszę rozważyć alternatywę — kontynuował Davis. — Jak wpłynęłoby to na wizerunek Ameryki w Islandii, gdyby Rosjanie zapłacili pierwsi?
W pokoju zapadła absolutna cisza. Tremblay zapytał bardzo cicho:
— Co pan sugeruje?
— Ponieważ Stany Zjednoczone wydadzą te pieniądze tak czy owak, to po co wydawać je po tym, jak już dokonała się szkoda? Czy nie lepiej wydać je, żeby szkodzie zapobiec? Czemu nie zaoferować Islandczykom pięćdziesięciu tysięcy dolarów teraz?
Z tymi dodatkowymi pięćdziesięcioma tysiącami w ręku, dodał Davis, Islandzka Federacja Szachowa mogłaby spełnić żądania Bobby’ego co do udziału w zyskach ze sprzedaży biletów. Bobby by się zgodził grać i prawie na pewno by wygrał.
— Islandczycy byliby wdzięczni. Amerykanie byliby lubiani. Rosjanie dostaliby lanie. Czy to nie jest ładny zwrot z inwestycji w kwocie pięćdziesięciu tysięcy dolarów?
Tremblay i Garrity siedzieli oniemiali. W istocie Davis proponował szantażowanie rządu Stanów Zjednoczonych! Co więcej, Davis zdawał się zapraszać Tremblaya do udziału w tej intrydze!
Wciąż jeszcze nie otrząsnąwszy się z szoku, Trembay odpowiedział:
— Obawiam się, że muszę panu wyjaśnić, panie Davis, że jesteśmy bardzo małą misją w bardzo małym kraju i mamy bardzo mały budżet. Nie możemy kupić spinacza do papieru bez przyznania na to funduszy przez senat Stanów Zjednoczonych. Tak więc byłoby niemożliwe wydać pięćdziesiąt tysięcy dolarów, albo nawet pięćdziesiąt dolarów, w taki sposób, jaki pan sugeruje.
— Czy jest jakaś możliwość — zapytał Davis — że zdoła pan uzyskać upoważnienie i pieniądze?
Tremblay potrząsnął głową.
— Nie ma takiej możliwości. Przykro mi.
Davis wstał, jego twarz poczerwieniała. Kiedy wychodził z ambasady, mamrotał półgłosem:
— Pierdolony idiota! Przerobię mu dupę!
***