Wstęp
Za każdym razem, gdy zasiadał na tronie pamiętał ten dzień, gdy wyzwolił świat z niewoli ciemności. Pamiętał tą heroiczną i nierówną walkę. W imię czego? Tego by Ludzie i inni ponownie zdradzili? Tego by finalnie nazwali go mordercą? Pragnął sprawiedliwości. Czy tak wiele chciał? Chciałby każdy wobec siebie zaczął patrzeć przyjaznym okiem. Naprawdę nie chciał wiele.
Teraz gdy świat zapomniał o Wielkich Wojnach… Właśnie! Wojna na skalę całej krainy niczego ludzi nie nauczyła. Nie tylko Ludzi… Dlaczego wszyscy o tym tak szybko zapominają? Liczył na to, że wyciągną z tej Wojny odpowiednie wnioski. Przeliczył się. Jak twierdził bardziej niż się spodziewał. Nie za taką krainę walczył. Czuł się zdradzony.
Ravn od tej pory nazywany Krwawym Księciem siał zniszczenie niemal w całej krainie. Zaszył się w Heliodorowym zamku. Spowity w mroku i smutku Książę nie cofnął się niczym. Wszystko tylko po to, by w akcie zemsty dać nauczkę tym, co zdradzili. O teraz jego orężem była włócznia. Skąpana we krwi jego ofiar.
Sala tronowa od teraz stała się również miejscem egzekucji. Licznie leżące ciała nie przeszkadzały mu. Potrafił godzinami siedzieć na tronie i wpatrywać się w krwawy dywan na kamiennej posadzce. Od teraz ten widok koił jego pełen bólu wzrok.
Opus I
I spojrzał im w oczy po raz ostatni. Nie było już w nich uśmiechu ani przyjacielskiego ciepła. Jeszcze wczoraj, a nawet chwilę temu oddałby za to wszystkie skarby tego świata. Teraz stał pośrodku nawy głównej, dzierżąc w dłoni włócznię skąpaną we krwi przyjaciół.
— Ravn… Ra… — Usłyszał ciche wołanie. Był przekonany, że to halucynacje wywołane długim brakiem snu. Jednak spojrzał w dół. Xion wyciągał w jego kierunku dłoń. Przez chwilę się zawahał, ale podszedł.
— Czy, czy… Dlaczego zabiłeś mojego dziadka?! — Odchrząknął krew, zbierają się w ustach.
Doskonale pamiętał jak mu obiecał, że pomści tę osobę. Pamiętał tę noc, gdy pomógł stać się jego przyjacielem, otworzyć się przed nim. Doskonale też pamiętał jak mu obiecał, że dopadnie tych, co zabili Zakonników. Spojrzał mu prosto w oczy. Jego młodszy kompan płakał krwawymi łzami. Nie było dla niego już ratunku. Życie już dawno postanowiło opuścić to ciało.
— Był zdrajcą — Przysłonił mu nos i usta ręką. Odczekał chwilę. Resztki życia uleciały niczym motyl.
— Przepraszam Xionnie, że nie dotrzymałem obietnicy — Szepnął.
Czyżby chciał zapłakać? Czy właśnie poczuł, że stracił wszystko? Teraz, gdy nerwy opadły a umysł odzyskał władzę nad ciałem. Czuł jak jego policzki płoną. Rzucił włócznią o kamienną posadzkę. Odbiła się pustym echem. Nadaremno było mu czekać, że Seoho zaraz zwróci mu uwagę by zachowywał się ciszej. Już nikt mu nie zwróci uwagi, bo został sam. Jego ręce zaczęły drżeć. Nie bardzo wiedział co się stało. Przecież jeszcze chwilę temu był taki pewien, co robi. Z zimną krwią był w stanie przebić włócznią najlepszego przyjaciela patrząc mu się prosto w oczy. Teraz… No właśnie, co teraz? Co pocznie teraz będąc sam. Przecież nie taki był plan. Nie po to się uczył większość życia by finał był taki. Mieli razem uratować ludzkość.
— Aaaaaa! — Krzyk odbił się echem nawet w kaplicach. Padł na kolana pełen bezradności. Czuł, że stracił wszystko. Wszystko na, co tak ciężko pracował. Wystarczyła tylko chwila nieuwagi, by wszystko stało się ulotne niczym pył na wietrze. Ulotne jak życie jego przyjaciół. Jedyne, co go teraz otaczało to samotność.
Od niepamiętnych czasów po jego policzkach popłynęły łzy. Zapłakał właśnie tu i teraz. Young Jo — wybitny rycerz, ten który ocalił ludzkość i jako najmłodszy w historii poprowadził armię do zwycięstwa a potem stał się Monarchą. Otarł twarz ręką. Powstał z kolan.
Tego samego dnia poczynił obrządki ostatniego pożegnania swoich przyjaciół. Ich ciała złożył w kaplicach. Natomiast dusze zostały ponownie uwięzione w klatce ze szczątków Rydwanu Ognia. Artefakty natomiast trafiły do naw bocznych.
Tak więc od teraz zasiadał on na tronie otoczony ciałami swoich przyjaciół. Heliodorowy zamek już dawno spowiły ciemność i mrok. Piękne kwieciste łąki wokół jak i lasy stały się mroczne i ponure. Nic już nie było jak dawniej. Kiedyś wszyscy twierdzili, że Rasa Ludzi zhańbiła ten zamek, że ich noga nie powinna nigdy tutaj stanąć. Mylili się. Niektórzy nawet modlili się do bogów o lepsze jutro, o litość bądź akt miłosierdzia. Nadaremno…
Nadaremno również było jego błagać o litość. Wszystkie audiencje kończyły się dokładnie z takim samy skutkiem. Wszystko i wszyscy, co żyli w Veneradendzie byli przepełnieni strachem w obawie o własne życie.
Krwawy Książę, bo tak go od teraz nazywali sprawował rządy jako król królów. Na chwilę obecną był jedynym panującym władcą nie tylko w Veneradendzie jak i w całej Mandirze. Obecna sytuacja polityczna zjednanym krain nie wyglądała ciekawie. Już niejednokrotnie chciały wystąpić z paktu nie tylko dotyczącego szlaków handlowych jak i o nieagresji. Niestety pod groźbą śmierci trwali dalej w tym chorym ustroju. Jeszcze do niedawna Mała Rada miała na niego jakikolwiek wpływ. Starał się słuchać porad i choć trochę uspokajać wzburzony lud. Niestety to nie trwało długo. Oślepiony krwawą zemstą zaczął coraz mniej rad wcielać w życie.
Największą urazę żywił do Elfów. Niejednokrotnie siedząc na tronie i wpatrując się w pustkę, widział przed oczami ten promienny uśmiech jego największego przyjaciela — Seoho. Nie mógł pogodzić się z jego stratą. Nawet wtedy, gdy atrybut przywrócił go do życia to już nie było to samo. To już nie była ta sama osoba o ciepłym i dobrym sercu. Szalony, ale jednocześnie uparty i wytrwały w dążeniu do celu. Takim go zapamiętał. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo mu go brakuje. Jego rad, jego głupich żartów a czasem po prostu samego poczucia, że jest obok.
Nachodziły, go czasem myśli o tym, by wskrzesić go ponownie. Chociaż na chwilę, na tę jedną chwilę. By go usłyszeć, by go zobaczyć, by móc mu się zwierzyć z problemów. Wtedy też ogarniał go nieokiełznany gniew. Nad którym sam nie potrafił zapanować. Targany bólem i cierpieniem z każdym dniem swoich rządów pogrążał się w mroku coraz bardziej. Ci, co go kiedyś poznali widzieli jak bardzo cierpi. Jednak to była garstka osób, większość stanowił przerażony, a zarazem wściekły lud, który chciał obalenia jego rządów. Wiedzieli jednak, że na chwilę obecną tak się nie stanie. Co najgorsza przeczuwali, że młody Monarcha coraz bardziej interesuje się Karpedezą i tym jak przywrócić ją do życia…
Opus II
Grupa pięciu mężczyzn ubranych w czarne płaszcze podążała konno. Konie szły powoli kupieckim traktem mijając rozsypane owoce i warzywa jak i porzucone powozy.
— Co tu się do cholery…?!
— Żebym to ja Harin wiedział — Westchnął Dongmyeong
— Ktoś tu niezłą jatkę sobie urządził i widać, że bawił się przy tym doskonale.
— Widzisz Cya mamy konkurencję. Trzeba się rozprawić z tym gnojem — Zaśmiał się Yonghoon.
Szli tak powoli kupieckim traktem zbliżając się do Heliodorowego Zamku. Gdy tylko dotarli do bramy zamkowej wyczuli dziwną, mroczną energię.
— Ja bym nie chciał nic mówić, ale może wracamy? — Zasugerował Kanghyun.
— Czy ci już do reszty wino mózg wypaliło?! Nigdzie nie idziemy. Widzisz, co tutaj się stało?! Jakiś świr wymordował wszystkich. Owszem żerujemy na słabszych no, ale coś takiego zrobić?!
— Ja nigdzie nie idę!
— Kanghyun do cholery! Bo cię upiję, zwiążę sznurem i zaciągnę siłą.
— I wykorzystasz? — Zaśmiał się starszy
— Nie jesteś w typie Dongmyeonga — Wtrącił się Cya.
— Czy moje cholerne, niegrzeczne dzieci mogą się ogarnąć?! — Zdenerwował się Yonghoon.
Przyznali mu rację. Przecież są w niebezpiecznym miejscu. Nie bardzo wiadomo, co się tu wydarzyło. Jedyne, co widzieli to ciała Ludzi, Elfów i Krasnoludów. Wszyscy zginęli bez wyjątku. Ktoś nie miał tutaj litości. Jadąc ostrożnie dojechali do placu zamkowego. Uwagę Dongmyeonga przykuła czyjaś postać przykryta płaszczem. Płaszczem z wyszytym herbem Monarchów. Zeskoczył z wierzchowca i podszedł do ciała ukrytego pod płaszczem. Przykucnął i odsłonił pewnym ruchem ręki płaszcz. Jego oczom ukazała się postać przepięknej Elfki. Skąpana w szkarłacie krwi nadal wyglądała pięknie. Ubrana w czarny płaszcz i czarną suknię leżała pośród mokrej od deszczu i krwi trawie. Gardło miała poderżnięte jednak najwyraźniej ktoś tylko dokończył jej cierpienie. Nieopodal jej leżały ciała Elfich Łuczników. Zasłonił jej ciało ponownie i wstał. Robiąc krok do tyłu poczuł coś twardego pod butem. Jego oczom ukazały się jadeitowe sztylety.
— Co do jasnej cholery? — Pomyślał schylając się po sztylety. Wiedział, że tylko jedna osoba w całej krainie nosiła taki oręż. Szybko jednak odepchnął tą myśl. Wydała mu się bezsensowna. Kto zmarnowałby to wszystko nad czym tak ciężko pracował dla czegoś takiego.
— Co tam znalazłeś…? Oh..
— No właśnie Cya. Ale to niemożliwe, że to on. Mój brat nie obrał by sobie kogoś takiego za wzór do naśladowania.
Cya uniósł brwi ze zdziwienia, że starszy wspomniał tak bez okazji o swoim bracie. Zazwyczaj się wypierał lub gdy ktoś go o to pytał to bardzo się denerwował. Młodszy wiedział, że Dongmyeong do świętych nie należał dlatego tego też jego rodzina podczas całego zamieszania z Wielkimi Wojnami pozbyła się go wmawiając, że zaginął podczas ewakuacji. Prawda jednak była zgoła inna. On był zawsze buntownikiem. Życie jako dziedzic było nie dla niego. Robił wszystko na przekór, a do tego zdarzały mu się drobne kradzieże. Już wtedy najprawdopodobniej podjęto decyzję, co do jego osoby. Niezwykle inteligenty i bystry a skończył jako przywódca bandy złodziei. Zabić kogoś też się czasem zdarzyło jednak bardziej w obronie własnej. Nigdy nie atakowali kobiet czy dzieci. Ich ofiarą zazwyczaj padali naburmuszeni szlachcice jadący właśnie konno traktem. Jak to Harin określał „tłuste świnie utuczone na nieszczęściu innych”. Nawet ich jako zbirów widok przyprawiał o mdłości. Praktycznie cały plac zamkowy był jednym wielkim cmentarzyskiem. Szli powoli brodząc we krwi i mokrej ziemi, która kleiła się do butów. Powoli i nieufnie podeszli do wieży, w której jeszcze do niedawna było przetrzymywane dziecko.
— Ja wchodzę pierwszy wy mnie osłaniajcie! — Oznajmił Yonghoon
Wszedł powoli przez ciężkie drewniane drzwi. Przywitały go ciała strażników leżące na kamiennej posadzce. Wszedł ostrożnie do wąskiego przedsionka i skierował się krętymi schodami na górę. Wąskie i wysokie schody były trudne do pokonania tym bardziej, że musiał omijać ciała strażników jak i uważać by nie poślizgnąć się na częściowo już zaschniętej krwi. Po dłuższej chwili doszedł na górę. Drzwi z ciemnego dębu były lekko uchylone. Wpadające słońce przez niewielkie okno rzucało delikatne refleksy na ciemne drzwi. Stanął w uchylonych drzwiach i rozejrzał się po pokoju. Nie było by nic nadzwyczajnego gdyby nie czyjaś ciemna postać siedząca na łóżku. Można by rzec, że to jest dziecko. Mały chłopczyk siedzący na łóżku. Yonghoon nie widział w pełni jego postaci bo siedział odwrócony plecami do niego a w pokoju panował półmrok.
— Zostańcie tutaj. Tam jest jakiś chłopiec. Nie chcę go wystraszyć -Szepnął Yonghoon do swoich kompanów.
Ci go posłuchali i stanęli w drzwiach. Jednak byli w pełnej gotowości mimo, iż to było tylko dziecko.
— Witaj! Jak się masz? -Zawołał Yonghoon do chłopca.
Wydawało by się jakby chłopiec coś robił bądź był na czymś skupiony. Starszy podszedł do niego powoli by go nie wystraszyć.
— Co tam porabiasz ciekawego? — Starszy wyciągnął rękę w jego kierunku, powoli, bardzo powoli…
To, co zobaczył przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Z chłopca zmienił się z nocną zmorę, strzygę z zębami niczym małe sztylety. Jego żółte oczy zdawały się świecić w półmroku niczym kotu czy jakiejś leśnej zwierzynie. Ów stwór usiadł niczym pies na łóżku szczerząc swoje zębiska i wpatrując się w Yonghoona. Wiedział, że jeśli sięgnie po miecz to bestia rzuci się na niego i będzie bez szans. Wiedział, że jego kompani stoją przed drzwiami. Był w potrzasku mógł jedynie uratować swoich kompanów poświęcając siebie lub pozwolić by ta bestia pozabijała wszystkich. Długo nie musiał myśleć by podjąć decyzję. Był za nich odpowiedzialny. Był najstarszy i to on tutaj dowodził. Nie chciał by tak skończyli przez jego nieodpowiedzialność.
— Uciekajcie teraz! Już!! — Krzyknął na całe gardło.
Byli tak zdezorientowani, że nie wiedzieli, co mają zrobić. Jednak jak zobaczyli, coś na kształt strzygi to zrozumieli. Harin chciał ruszyć na ratunek, ale Cya go powstrzymał.
— Poradzi sobie. Zawsze dawał sobie radę. Da sobie radę i tym razem. Chodź — Pociągnął Harina za przedramię.
Starszy szarpnął ręką na znak protestu. Wiedział, że nie tym razem. Tym razem tak łatwo nie pójdzie. Mimo, iż Yonghoon nie jedną walkę stoczył. Teraz najprawdopodobniej polegnie.
— Idziesz do cholery czy nie?! — Wycedził przez zęby Cya. Kanghyun też wyglądał na dość poirytowanego tą sytuacją. Z jednej strony chciał uciec a z drugiej strony sumienie nakazywało mu iść i pomóc. Nie wytrzymał… Zanim pomyślał to przepchnął się pomiędzy towarzyszami i ruszył w paszczę lwa na ratunek. Harin i Cya w sekundę przestali się przekomarzać i stanęli jak wryci gdy usłyszeli odgłosy walki.
— Kurwa przecież ten bachor ich rozszarpie na kawałki — Wtrącił Dongmyeong robiąc pewny ruch mieczem. Udało mu się zranić bestię. Odgłos, jaki wydała z siebie był przerażający i odbił się głośnym echem w każdym zakątku zamku nawet w podziemiach…
Odgłos ranionej bestii obudził pogrążonego w swoich myślach Ravna. Siedział zdumiony na tronie rozglądając się bacznie po nawie głównej. Z minuty na minutę dochodziły do niego coraz głośniejsze odgłosy walki.
Opus III
Zwlekł się z tronu z wielką niechęcią. Wsparty na swej włóczni wstał i rozejrzał się czy aby na pewno nikt poza nim nie przebywa w podziemiach. Zszedł z wolna po schodach, a trzewik włóczni delikatnie szurał o kamienną posadzkę. Mijając kolejno nawy boczne, spojrzał na kamienne drzwi krypty. Dosłownie w przeciągu sekundy poczuł się dziwnie. Zakręciło mu się w głowie. Wsparł się na włóczni. Poczuł jak zawartość jego żołądka podeszła mu pod gardło. Przez głowę zaczęły mu przelatywać fragmenty wspomnień. Jego świat zalała czerń. Poczuł zimno na zamianę z przypływem gorąca. Czuł ból na prawym policzku. Nawet chłód posadzki nie był w stanie złagodzić bólu, jaki mu towarzyszył. Czuł jak zalewa go mrok. Podkulił kolana pod brzuch, poczuł jak łzy mimowolnie spływają mu po policzku. Czuł się sam, sam jak nigdy dotąd i to na własne życzenie. Chciał cofnąć czas. Do momentu gdy spoliczkował Seoho. Nie powinien. Wiedział przecież, że on był bardzo impulsywny jeśli chodzi o sfery uczuciowe. A tego dnia zachował się jak dupek, który nic nie rozumie, który nie stara się zrozumieć swojego przyjaciela. Tak nie postępują prawdziwi przyjaciele. Teraz zdał sobie z tego sprawę. Tak bardzo mu ich brakowało. Tak bardzo chciał usłyszeć rady zuchwałego Xiona, który zawsze miał rację. Chciał zobaczyć uśmiech Seoho — taki szczery i ciepły bez względu na sytuację. W jego głowie cały czas dźwięcznie brzmiał głos Keonhee. Tak optymistycznej osoby dawno nie spotkał na swojej drodze. Hwanwoong przemądrzały na każdym kroku, ale jednocześnie świetny w walce. Leedo porywczy, ale dobry. Kosztowało go wiele wyrzeczeń, by stać się Monarchą, a on mu to odebrał w przeciągu jednej chwili. Wszystko to na, co każdy tak ciężko pracował. Wymieniał ich imiona w myślach, nim się zorientował zaczął je mówić na głos. Z sekundy na sekundę coraz głośniej. W pewnym momencie jego głos odbijał się echem od ścian podziemi. Monotonia słów sprawiła, że zasnął. Zasnął z głową pełną wspomnień tych złych i tych dobrych…
— Ravn, Ravn!
— Tak?
— Ty głuchy jesteś. Ja wiem, że wiek robi swoje.
— Oj tak Seoho na ciebie to można zawsze liczyć.
Młodszy uśmiechnął się i pogalopowali na swoich koniach w kierunku lasu. Jakby w mgnieniu oka przenieśli się w czasie do mrocznej krainy. Konie były wyraźnie niespokojne, a oni sami również nie czuli się bezpiecznie. Ravn przygotował swoje sztylety na wypadek gdyby musiał szybko interweniować. Z każdą chwilą, gdy zagłębiali się w las konie wyraźnie stawiały opór. Postanowili zejść z koni. Odeszli z nimi nieco dalej i przywiązali do drzewa. Zwierzęta szybko zajęły się skubaniem zielonych listków. Oni zaś zapuścili się w mroczny las. Szli coraz dalej w mroczną gęstwinę. Mimo, iż na dworze było widno oni mieli wrażenie jakby szli nocą. Usłyszeli jakiś delikatny szelest. Spojrzeli po sobie będąc w pełnej gotowości. Nagle zza krzaków wyskoczył wilkokłak… Jakiś taki dziwnie większy od tych, które do tej pory znali. A za nim kolejne. Było ich czterech. Zdawać by się mogło, że słyszał znajome głosy.
— Ravn pomocy! — Usłyszał wołanie Seoho
Wykonał rzut sztyletami w półobrocie. Bestia podpełzła do niego wyciągając łapę w jego kierunku.
— Nie zabijaj mnie! To ja Leedo…
— Ravn nie słuchaj go! Błagam pomocy!!
Young Jo nie wiedział, co się dzieje wokół niego. Świat zaczął wirować jakby stracił nagle nad wszystkim panowanie. Odwrócił głowę w stronę z której dochodziło wołanie o pomoc. Pobiegł do umierającego przyjaciela.
— Musisz żyć rozumiesz? Musisz!!
Czuł jak rozpacz bierze nad nim górę. Ręce które trzymając umierającego przyjaciela zaczynają drżeć.
— Nie opuszczaj mnie! Seoho nigdy o nic cię nie prosiłem. Ten jeden raz!
Wtedy rozległ się złowieszczy śmiech. Bestie jakby zdobyły możliwość mówienia ludzkim głosem.
— I, co z ciebie za przyjaciel?
— To ty powinieneś umrzeć! — Wtrącił drugi głos podobny do głosu Hwanwoonga
— Jesteś mordercą! Zabiłeś mojego dziadka z zimną krwią — Głos Xiona niczym szabla przeciął chwilową ciszę.
— Aaaaa — Ravn zerwał się z zimnej posadzki. Czuł jak jego głowę wypełnia przeogromny ból. Serce kołatało mu jak oszalałe. Nie był w stanie złapać tchu jakby miał pętlę na szyi. Miał wrażenie, że się dusi.
Starał się uspokoić oddech. Chociaż nad tym był w stanie na moment zapanować. Ręce mu drżały a całe ciało jakby nie było jego. Wątłe i bez możliwości kontroli ruchów. Zamknął ponownie oczy.
— Seoho! Seoho! — Wołanie pełne rozpaczy. Leżał na kamiennej posadzce wołając imię przyjaciela nadaremno. Czuł, że znowu łzy zalewają jego policzki. W przypływie chwili zacisnął dłonie w pięści. Na chwilę drżenie ustało tylko po to, by ponownie popaść w rozpacz.
Wsparł się na łokcie. Rozejrzał się, jednak zamazany obraz od łez uniemożliwiał mu zlokalizowanie włóczni. Upadł ponownie. Czuł jak od upadku zabolały go żebra. Skrzywił się z bólu. Już nie wiedział czy to boli go dusza i jego jestestwo czy to zwykły ból fizyczny. Było mu wszystko jedno. Przestały go interesować dobiegające krzyki z oddali. Nie zależało mu na niczym. Wyczuł ręką jakiś ostry metalowy przedmiot. Drżącą ręka przyciągnął go siebie. Ale czy, aby na pewno chce to zrobić? Przecież jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Nie po to zasiadł na tronie by teraz odebrać sobie życie.
— Nie będę jak… — Pomyślał. Poczuł obrzydzenie, że można siebie odebrać życie.
— Dla ciebie przyjacielu, za twoje życie! — Powiedział do siebie na głos. Chwiejnie, ale stanął o własnych siłach. Wlokąc nogami podszedł do leżącej na posadzce włóczni. Znów dzierżył w swojej dłoni oręż. Wsparł się na niej. Zrobił parę kroków do przodu. Spojrzał jeszcze raz na kryptę jak i na kopułę, gdzie były uwięzione dusze Monarchów.
— Za twoją duszę brachu! — Mówiąc to wzniósł włócznię do góry, niczym zwycięzca.
Opus IV