E-book
10.66
drukowana A5
38.38
Bliźniacze drogi

Bezpłatny fragment - Bliźniacze drogi

Objętość:
212 str.
ISBN:
978-83-8221-028-6
E-book
za 10.66
drukowana A5
za 38.38

Rozdział 1. Pierwsza niedziela marca

Raj dla pisarzy

Jak zwykle. Pomysły przyciągały ją jak magnes, ale kiedy próbowała je uchwycić, spisać w coś konkretnego rozmywały się, traciły całą swoją atrakcyjność. Nieubłaganie wszystko wskazywało na to, że i tym razem nie uda się uniknąć tej rozmowy. Kochanie, zrozum, proszę. Etap błagania, kobiecego podejścia. Zastanów się, ja znikam na miesiąc, a potem mam cały rok dla Ciebie, jakbym pracowała w jakiejś korporacji nie byłoby mnie codziennie po 10 godzin, nie licząc delegacji. Etap logiki, przyczyna, skutek, uzasadnienie. Cholera jasna, mam tego dość, myślisz tylko o sobie! Etap awantury. Następnie cicha noc, leżenie na dwóch końcach łóżka, kłopoty z zaśnięciem. A na drugi dzień podejście drugie. Ostatecznie usłyszy warkniecie: rób co chcesz. I w takiej atmosferze minie kilka dni, prób mijania się, gdzie będą się tylko wzajemnie drażnić. Potem, kiedy już wszystko załatwi, wybierze miejsce, zorganizuje nocleg i poczuje radochę, że znowu się oderwie, będzie mogła próbować załagodzić sytuację. Kupi mu coś drogiego w prezencie, zrobi kolację, może nawet wysili się i zrobi mężowi masaż ciepłymi olejkami. Jest to konieczne, żeby na miejscu skupić się na pracy, a nie myśleć o kłótni z mężem.

Teraz jednak czuła, jak żołądek ściska jej się na samą myśl o konfrontacji. Wyłączyła laptop, nalała sobie kawy z ekspresu przelewowego, dodała sporą ilość mleka i stanęła przy oknie. Kochała widok na ich ogród. Za tarasem znajdował się staw, przez połowę roku kwitły na nim lilie wodne i pływały złote rybki, teraz, kiedy kończyła się zima, był częściowo skuty lodem, a płaty śniegu kontrastowały z błotem i mokrą trawą, której udało się wydostać do słońca. Staw przecinał półokrągły mostek z piękną balustradą z metaloplastyki. Dalej wiła się alejka, która w pewnym momencie znikała pod długim tunelem z winogron. Alejka kończyła się małym wzgórzem, jej ojciec zasadził pod nim niewielki zagajnik z sosen amerykańskich i brzóz, pod którymi uwielbiała rosnąć czterolistna koniczyna i grzyby. Dlaczego ten widok nie wystarczał jako inspiracja? Brakowało ludzi, charakterów, które wciągnęłaby na strony swojej powieści.

To nie był pierwszy raz. Zabierała się do napisania swojej trzeciej książki. Ani presji początkującego pisarza, która towarzyszyła jej przy pisaniu pierwszego kryminału, ani strachu czy uda się powielić sukces przy drugim. Teraz powinna mieć już wyrobiony warsztat. Znała zasady. Wiedziała jak mało w tym z wizji artysty, a jak wiele, żmudnej pracy. Po natchnionej stronie, którą pisała w 3 minuty, kolejna była jak każdy inny projekt — coś wymyślić, żeby zachować tępo akcji, atrakcyjność dla czytelnika. Przepisywana piaty raz, przed ostatecznym zaakceptowaniem.

Kawa zrobiła się zimna. Zniesmaczona, odłożyła kubek na blacie w kuchni i postanowiła wybrać się na spacer, żeby oczyścić umysł, może lepiej zaplanować rozmowę z mężem. Zanim jednak doszła do przedpokoju, zobaczyła wjeżdżający na podjazd samochód męża. Let it be. Miejmy tę rozmowę za sobą.

— Kurwa, ale wieje — powiedział wchodząc do domu. Nie znosiła tego. Czasem miły, czasem bez humoru, ale nigdy nie mógł powiedzieć normalnie dzień dobry.

— Cześć — niechętnie przywitała się pierwsza, ale nie mogła pozwolić sobie teraz na rozdrażnienie go — Halny szaleje jak zwykle. Uroki mieszkania pod górami — wysiliła się na uśmiech. — Zjesz coś?

— Konam z głodu. — powiedział, zostawiając ubrania w przedpokoju. Jak grzeczny przedszkolak poszedł umyć ręce. I dobrze.

— Jest pomidorówka z wczoraj, zrobiłam też spaghetti ze szpinakiem, wszystko masz na piecu.

Poczekała, aż nałoży sobie jedzenie i usiądzie przy dużym drewnianym stole w jadalni. Był to stół wypatrzony w antykwariacie, podobno pochodził z jakiegoś benedyktyńskiego zakonu. Uwielbiała go. Dokupili do niego kremowe, miękkie krzesła, dość nowoczesne. Taki eklektyczny styl podobał im się obojgu, łączenie staroci z nowym. Mąż mniej chętnie podchodził do kolorystyki, na którą nalegała, podstawowe wyposażenie domu było w dwóch kolorach — wenge i kremowy. Kremowe ściany, a pod sufitem ciemnobrązowe belki, ciemnobrązowa szafa, benedyktyński stół i parkiet. Do tego kremowe krzesła i kremowe dywany. Podobnie w całym domu. Postawiła na swoim w sprawie kolorystyki, kosztem jednego pokoju, który mąż zaadoptował na swój warsztat muzyka. Jeżeli kiedyś zdecydują się na dzieci, ciekawe czy im odstąpi na sypialnie swój raj? Pomyślała w przygnębieniu. Bo dzieci kiedyś będą, tylko żadne z nich nie mogło się zdecydować, że to już czas. Za wygodnie i za dobrze było im we dwoje.

— Wydawnictwo nalega na kolejną książkę — zaczęła.

— To czemu nie piszesz? — słowa jak uderzenia biczem, szybkie, ostre. A może normalne, tylko ona przyjęła złe założenie?

— Nie umiem tu pisać.

— Co to znaczy? A spróbowałaś?

— Codziennie próbuję i nic z tego dobrego nie wychodzi. Wiesz, jak ja pracuję. Muszę się oderwać, skupić tylko na pisaniu, a nie gotowaniu obiadów, sprzątaniu — mówiła, choć po jego minie widziała, że nie idzie to w dobrym kierunku.

— Przedwczoraj gotowałem ja. Nie pisałaś. Szukasz pretekstu do wycieczek. Z kim ty tam jeździsz? — warknął.

— O Boże, nie zaczynaj. Jakbym chciała cię zdradzać, to tu na miejscu miałabym mnóstwo okazji, kiedy jeździsz grać koncerty, nagrywać czy ćwiczyć z zespołem. Musimy mieć do siebie pewne zaufanie, inaczej to nie ma sensu.

— Jak ja piszę piosenki to chętnie zaszył bym się też w jakimś SPA, niech mnie karmią i masują, tylko kasy potem na nic by nie zostało — powiedział odsuwając talerz z niedojedzonym obiadem.

— Wiesz, że nie jeżdżę do SPA tylko, wynajmuję pokój na jakimś zadupiu. Ja ciebie wspieram. Cieszę się, że nie potrzebujesz wyjazdu, żeby pisać, komponować. Ja chętnie też bym z tego zrezygnowała, ale nie umiem inaczej.

— Emila, chyba raczej nie chcesz. I co, znowu na miesiąc? Nie możesz na tydzień wyjechać?

— Przez tydzień nie zdążę nikogo poznać. Poczuć klimatu miejsca.

— Klimatu miejsca czy jakiegoś faceta?

— Nie zaczynaj znowu, to do niczego nie prowadzi. Proszę cię o wsparcie. O jeden miesiąc.

— Jeden miesiąc teraz, a kolejny przy następnej książce — zdenerwował się.

— To jałowe. Do niczego nas taka rozmowa nie prowadzi. Proszę, nie utrudniaj mi tego. Miesiąc minie, zanim się zorientujesz.

— To nie pytaj mnie o zdanie, jak cię ono nie interesuje — zakończył rozmowę.

A więc tym razem taka wersja „Rób co chcesz.” Próbowała sobie przypomnieć, za co go kocha. Kiedy wychodziła z niego zazdrość, stawał się jej obcy.


Pisząc pierwszą powieść, wyjechała nad morze Bałtyckie do Orłowa. Przy drugiej — do wioski blisko Lublina, a teraz uznała, że czas na Śląsk. Wybór padł na Rydułtowy, małą miejscowość w okolicy Rybnika i Wodzisławia Śląskiego. Nie był to całkowity przypadek, kiedy zdecydowała się na Śląsk i przeglądała mapę przypomniał jej się rezydent w hotelu, z jej pierwszych hiszpańskich wakacji. Próbował wmówić całej grupie, że jego Rydułtowy są absolutnie podobne do Alcossebre, a jałowe wypalone słońcem wzgórza — są jak górnicze hałdy, prawie mu uwierzyli. Zapamiętała go dzięki jego poczuciu humoru, przystojnemu synowi i dwóm pozostawionym turystom w Walencji, ponieważ spóźnili się na autokar.

Stacja kolejowa na głębokim Śląsku. Kwadratowe domy, ceglane familoki, gęsta niskopoziomowa zabudowa. Marzec to nie jest idealny miesiąc na zwiedzanie. Wolałaby wyjechać w maju ale wtedy mogłaby nie zdążyć skończyć książki. W maju lokalne pijaczki szwendałyby się pod spożywczym, wdowy plotkowałyby na cmentarzu, a dzieciaki kłóciły na ulicach. Łatwiej byłoby nawiązać kontakt z miejscowymi.

Wyjęła mapę wydrukowaną z google maps. Dom, w którym wynajęła pokój znajdował się z drugiej strony miejscowości niż stacja kolejowa. Walizka nie zachęcała do godzinnego spaceru, więc zdecydowała się na taksówkę. A nuż trafi na kierowcę gadułę. Takie szczęście miała pod Lublinem. Usłyszała historię o tym jak obecna żona taksówkarza zaciągnęła go do łóżka na pierwszej randce — czuł, że coś musi być nie tak, bo była dla niego za ładna. Okazało się, że jest w ciąży. Wmawiała mu, że to jego i wcześniak. Dziecko zmarło jak miało 3 tygodnie, żona miała za mało pokarmu i podali synkowi zwykłe mleko krowie, brzuszek mu zsiniał, lekarz nie dojechał na czas. Żonę to złamało, stała się bierna, pół wieku później tkwili razem dalej. Emilia najpierw była wstrząśnięta, potem oburzona, że kierowca tak papla. A potem zrobiłam z niego czarny charakter swojej powieści o zamordowaniu dziecka przez ojca z paranoją zazdrości, który nie wierzył, że to był jego syn i dopiero po sekcji zwłok okazało się, jak bardzo się mylił. Według lekarza sądowego wszystko wskazywało, że dziecko cierpiało na zespół Huntera, miało powiększoną wątrobę i śledzioną. Tak samo jak taksówkarz.

Rydułtowski taksówkarz jednak milczał, nie silił się nawet na grzecznościową pogawędkę.

Główna ulica w miasteczku, całkiem sporo sklepów. Oczywistości — kościół, a naprzeciwko Biedronka. Obok mały rynek z fontanną. Dość zadbane. Restauracja z wielkim szyldem „Milusia”, a pod drzwiami grupka młodych ludzi. Pewnie weselnicy — w końcu sobotnie popołudnie w ostatni dzień lutego — palili papierosy, widać, że już wypili nie jednego drinka. Kobiety w mini spódniczkach bez rękawów na mrozie, mężczyźni żartujący o kilka tonów za głośno. Chwilę później dojechali na miejsce. Kwadratowy dom, przyklejony z jednej strony do czteropiętrowej kamienicy. Pokój wynajmował jej lokalny strażak, żona była gosposią na plebani. Tacy ludzie znają wszystkie plotki.


— A to pani — krótko ścięta blondyna przy kości, po pięćdziesiątce otworzyła drzwi. „No pięknie, spotykam ciągle ludzi nie znających słowa dzień dobry.” pomyślała Emilia, po czym odpowiedziała:

— Dzień dobry, rozumiem, że trafiłam dobrze.

— Jeżeli Pani Emilia Paprotna, to tak, dobrze. Zapraszam.

Zapłaciła kierowcy, który ku jej miłemu zaskoczeniu, wyszedł z nią wynieść jej walizkę. Dom okazał się idealny. Taki jak sobie wymarzyła. Swojski. Kamienne, półokrągłe schody stanowiły jego kręgosłup i znajdowały się zaraz za wejściem.

— Na prawo za drzwiami, jest mieszkanie naszej lokatorki, pani Mertowej. Ma 3 żółwie przywiezione z Afryki i dokarmia wszystkie koty w okolicy, ale poza tym to miła staruszka. Pani zamieszka z nami na piętrze — powiedziała gospodyni, która chwilę wcześniej przedstawiła się jako Iwona Nikiel.

Kiedy wyszli po schodach, taksówkarz się pożegnał zostawiając walizkę. Naprzeciwko schodów znajdowała się ogromna toaletka z lustrami. Może miała ze sto lat. Za nią było dwoje drzwi — na mały balkonik i do części domu stanowiącej mieszkanie gospodarzy. Z czasem miała się dowiedzieć, że w upały gospodarze praktycznie żyją w tej antresoli. Latem panuje tu miły chłód mimo otwartych drzwi na balkonik.

Kiedy gospodyni przekręcała klucz, Emilia zauważyła ogromny — dosłownie gigantyczny i dość tandetny (choć była pewna, że to prawdziwe złoto), pierścień na ręce pani Iwony. Uśmiechnęła się w duchu. Trafiła idealnie, będzie o czym pisać. Pomyślała, że tak jak ona obserwuje gospodynię, ta też zdążyła jej się już przyglądnąć. Wiedziała, że robi dość egzotyczne wrażenie. Kiedy tylko jej pierwsza książka dobrze się sprzedała, wymieniła całą garderobę na bardziej artystyczną — dużo tunik, poncza, luźne kamizelki, wszystko z naturalnych materiałów, głównie len i jedwab. Bardzo lubiła naturalny makijaż BobbiBrown. Całe studia zarabiała na utrzymanie pracą modelki, wiedziała więc co dobrze podkreśla jej smukłą, klasyczną urodę z wydatnymi kośćmi policzkowymi i długimi włosami w kolorze ciemny blond, które nosiła albo rozpuszczone albo spięte w hiszpański kok. O smukłą sylwetkę dbała ćwicząc jogę i walkę z mieczem samurajskim, to pierwsze lubiła od zawsze, to drugie ze względu na towarzystwo przyjaciół ze szkoły neurolingwistyki w Lublinie, których poznała przy okazji pisania książki numer 2. Po rewolucji w garderobie wreszcie pasowała wyglądem do męża, bluesmana, znanego z umiłowania do ekscentrycznych, kolorowych garniturów. Z Dominikiem stanowili zgraną parę. Już za nim tęskniła. Gdyby tylko nie był taki zazdrosny…

Za drzwiami znajdował się korytarz. Jak poinstruowała ją gospodyni — pierwsze drzwi na prawo, kibel, następnie łazienka — musi pamiętać, żeby zasłaniać okno w łazience bo sąsiedzi podglądają — dalej wyjście na strych, potem sypialnia gospodarzy, a na wprost salon. Jedyne drzwi na prawo to kuchnia, musi przez nią przejść do swojego pokoju.

— Zachwycające! — prawie krzyknęła, wchodząc do kuchni, na widok starego, kaflowego pieca z płytą do gotowania. Obok była spiżarka, która jak potem się okazało stanowiła kuchnię właściwą, z nowoczesnym sprzętem, pomieszczenie oficjalnie zwane kuchnią wyglądało jak z babcinej bajki sprzed pół wieku. Kaflowy piec, stół z ceratą, białe drewniane krzesła, zegar zwany ślązokiem i to ogromne okno z widokiem na wielki kasztan. Gdyby tylko pozbyć się tych prl-owskich firan i zasłon w kolorze pomarańczowym, które pasowały tu jak pięść do oka!

— Pani z miasta, to pewnie nie przyzwyczajona do starej kuchni. — powiedziała gospodyni niepewna czy gość faktycznie się zachwyca, czy też się z niej śmieje.

— Nie, pani Iwono, ale w najbogatszych domach, to teraz często mają już piece stylizowane na te stare. Piece kaflowe są przepiękne — uspokoiła gospodynię.

— A tu będzie pani pokój. Tak, jak pani chciała, zamykany na klucz, jest tu rozkładana kanapa, stolik, okno i ciepło — powiedziała Pani Iwona wskazując na wolnostojący pomalowany srebrną farbą piec i wiadro z węglem obok niego. „To będzie wesoło”, pomyślała Emilia przyzwyczajona do ogrzewania piecem gazowym. Natomiast głośno powiedziała:

— Musi mi Pani powiedzieć jak obsługiwać ten piecyk, nigdy jeszcze nie miałam okazji tego robić.

Po krótkim instruktarzu, uzgodniły godziny posiłków i podstawowe zasady. W łazience jest zimno, musi sobie włączyć grzejnik elektryczny na czas mycia się i pod żadnym pozorem nie może zapomnieć go wyłączyć przy wyjściu. Nie może myć się za długo, bo zużyje całą wodę z bojlera. Chyba, że kąpie się rano, gospodarze myją się wieczorem, więc rano może dłużej się myć. I czy zapamiętała, że ma okno zasłaniać. Tak zapamiętała. To do zobaczenia na kolacji o 18, wtedy będzie już w domu jej mąż. Drzwi się zamknęły za panią Iwoną.

Emilia usiadła na skraju łóżka. Czuła lekkie podniecenie w żołądku — nowy początek, przygoda. „Czysta kartka, dosłownie”, pomyślała. Do kolacji miała półtorej godziny, postanowiła się rozpakować i wykąpać — może do wieczora bojler zdąży się znowu nagrzać dla gospodarzy.


— Dobry wieczór, Karol Nikiel, niech pani siada — powiedział chudy, łysiejący mężczyzna, mąż gospodyni. Nie wstał witając się, przerwał tylko na chwilę jedzenie.

— Dobry wieczór, Emilia Paprotna, miło mi pana poznać — odpowiedziała siadając przy talerzu z kanapkami z szynką, pomidorem i zieloną cebulką. Obok był kubek z herbatą z cytryną. Jedyną decyzję jaką mogła podjąć w sprawie kolacji, było to czy posłodzi sobie herbatę. Gdyby nie zależało jej na poznaniu gospodarzy i lokalnej społeczności, to nie zdecydowałaby się na nocleg z wyżywieniem, ale dzięki wspólnemu jedzeniu było sporo okazji do rozmowy.

— No to niech nam pani powie co też tu będzie pani robić cały miesiąc — zapytał.

— Pisać. Jestem pisarką — „prawda, a teraz czas na kłamstwo” pomyślała. — Interesują mnie historie starszego pokolenia, dziadków, które wraz z nimi umierają. Spisuję je w swoich książkach.

— Napisała pani coś znanego?

— Nie sądzę. Wydaje w ramach uniwersytetów — kłamstwo.

— Pieronie! A da się z tego żyć?

— Majątku nie ma, ale na życie starcza, poza tym mąż pracuje — zmieniła temat — prowadzi własny bar, w Bielsku, na starym mieście — Emilia postanowiła przemilczeć fakt, że lokal to takie zajęcie przy okazji, bo przede wszystkim mąż jest muzykiem, ale wtedy może wydali by się zbyt ekscentryczni. — A państwo czym się zajmują?

— Mąż to jest strażakiem, mechanikiem i złotą rączką w jednym — odezwała się po raz pierwszy pani Iwona — a ja zajmuję się domem i plebanią. Mamy tu cudownych księży. Jest pani Katoliczką?

— Tak — cóż za bezpośredniość pomyślała Emilia. „Katoliczką i człowiekiem nauki”, dodała w myślach.

— To może jutro rano wybierzemy się razem do kościoła? Chodzimy na mszę na 10:30.

— Bardzo chętnie — odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nie chodziło jej jednak o mszę, ponieważ sama nie uczestniczyła systematycznie w życiu kościoła, a o to, że gospodarze mogą ją przedstawić innym. Emilia uważała się za wierzącą osobę. Raz w roku jeździła na pielgrzymki, żeby oczyścić umysł i zadbać o swoją duchową stronę, jednocześnie, nie przepadała za sporą częścią hierarchii duchowieństwa w Polsce i po kilku kazaniach dotyczących polityki, a nie miłości do bliźniego zrezygnowała z uczestnictwa w niedzielnych mszach.

Z czasem okazało się, że gospodarze znają chyba wszystkich w miasteczku, dorabiają sobie na czym się da, uwielbiają swoją parafię, nalewkę z aronii i coroczne wakacje w Turcji, gdzie im w hotelach usługują jakby byli królami, za „bakszysza są na każde skinienie”.


Wypad do kościoła w niedzielę był udany, choć konkretny pomysł na powieść się jeszcze nie zrodził. Dużo dowiedziała się o lokalnych smaczkach. Usiedli w ławkach w trzecim rzędzie. Okazało się, że miejsca są wykupione i opisane, ale jakaś pani się rozchorowała i Emilia mogła zająć jej miejsce. Bardziej od ołtarza zaciekawiła ją siatka rozciągnięta pod sufitem — przez prace w kopalni dochodzi do drobnych ruchów tektonicznych i budynki dosłownie sypią się na głowę. Ale nic nie szkodzi bo co kilka lat kopalnia wszystkim remontuje domy na swój koszt, szkody górnicze. Kolejną atrakcją była metaloplastyka przedstawiająca kościół i kopalnię, a pod nią wielki napis „Miasto Rydułtowy leży między dwiema wieżami, kościoła i kopalni”. Kiedy później opowiadała to mężowi, ten śmiał się, że pięknie trafiła, sami czarni (górnicy i księża), a do tego fani Władcy Pierścieni. A po kościele gospodarze zaskoczyli ją i zaprosili do domu swoich znajomych na coniedzielne kołacze z serem, makiem i jabłkami oraz kawkę. To taka ich tradycja.

Znajomi mieszkali blisko kościoła i stanowili lokalną elitę. Joachim Ormaniec, mąż, emerytowany wicedyrektor kopalni. Wyglądał jak czerwony kwadrat (niski, barczysty, gruby, czerwony na twarzy), ubrany w drogie, czarne stroje. Teresa, zwana Terenią Ormaniec, żona miała na głowie czarny tapir, a na sobie ubrany łososiowy sweter z agory i czarną spódnice. Również obfite kształty i wielki biust. Mówiła silną gwarą i Emilia bardziej się domyślała o co jej chodzi, niż ją rozumiała. Ku rozczarowani Emilii — opowiadali o planach wakacyjnych. To chyba jakaś obsesja na Śląsku. Emilia kochała podróże, ale nie po takie opowieści tu przyjechała. Jedyną ciekawostką, było odkrycie, że na panią Iwonę Nikiel, wszyscy mówią Karolowa, od imienia męża. „Iwona, własność Karola”, pomyślała ze zgrozą, ale szybko odkryła, że pozycja śląskich, tradycyjnych żon, jest całkiem dobra. Trzymają całą kasę w domu i w sprawach domowych mają pełną decyzyjność. Całkowite przeciwieństwo tego co odkryła pod Lublinem. Chwilami czuła się nieswojo patrząc na goszczących ją, jak na zwierzątka w zoo, tak robią pisarze, czy etnolodzy. Przecież byli takimi samymi ludźmi jak ona, ani mniej ani bardziej ważnymi. Pocieszała się, że ona dla nich również jest ciekawostką, a jej nawyki i pozorne oczywistości stanowią dla nich coś nietypowego.

Posiedzieli dosłownie godzinkę. Jak się okazało, musieli tak szybko wracać do domu, bo kolejnym stałym punktem programu był tradycyjny niedzielny obiad.

Państwo Nikiel mieli trzech synów mieszkających w Katowicach, jednak przyjeżdżających na „mamusi obiadek” co tydzień. Najmłodszy jeszcze studiował ekonomię, najstarszy za to miał narzeczoną, która tym razem mu nie towarzyszyła ponieważ się przeziębiła. Jak co niedzielę, punkt 14:00 na stole w domu Niklów stawała parująca misa z rosołem z makaronem, a po niej gospodyni podawała swoim czterem królewiczątkom (licząc męża i synów) kluski śląskie, modrą — czerwoną — kapustę na ciepło i roladę. Królewiczątka siedziały jak pasibrzuchy, a kobiecina się uwijała dumna z ich apetytów. Do obiadu podawany był domowy kompot z agrestu w szklankach, które kiedyś stanowiły małe słoiczki Nutelli. Gospodarni i oszczędni, nic dodać nic ująć.

Biedna Emilia, nie przypuszczała, że jeszcze tego samego dnia przestanie robić dobre wrażenie na gospodarzach i zszokuje ich swoim pomysłem. Po kolacji postanowiła wybrać się do pubu znajdującego się zaraz obok ich domu. Kobieta, samotnie, na piwsko. Skandal. Emilia wyczuła do jakiej niezręczności doprowadziła i próbowała namówić gospodarzy, żeby z nią się wybrali. Pan Karol widać było, że się łamie, ale oburzenie Karolowej nie pozwoliło mu ostatecznie wyjść z domu. Emilia postanowiła, że mimo skandalu obyczajowego pójdzie, a potem pomyśli o jakimś programie naprawczym bo ewidentnie będzie on niezbędny, żeby zachować dobre relacje z gospodarzami.

Obcy

— I co o niej myślisz? — zapytała Terenia wkładając talerzyki do ciasta z powrotem do kredensu.

— Nie myślę o niej — odparł Joachim.

— Nie pasuje tu. Stara się być miła, ale nie pasuje.

— To nieważne, problemem jest to, że pisarze są wścibscy, a nam tego nie potrzeba.

— Trzeba powiedzieć o niej Justynce. Musi trzymać się z daleka.

— Zadzwoń do niej, żeby prosto po pracy wróciła do domu, musimy porozmawiać.

Terenia poczuła jak znowu boli ją w klatce piersiowej. Od dnia wypadku dzieci półtorej roku temu, przy większym stresie czuła kłujący ból, który ignorowała jak wszystkie inne swoje potrzeby. Ważny był mąż i córka, tylko oni jej zostali. Po tym wszystkim co się stało, nie może obarczać ich swoim problemem, a poza tym to pewnie nic ważnego, tylko mężczyźni umierają na zawał.

Kiedy skończyła sprzątać po kawie z Niklami i ich gościem usadowiła się na fotelu przed telewizorem, na którym jej mąż oglądał od dłuższego czasu MasterChef.

— Popisuje się tymi strojami. Taka długa sukienka, to może na lato, ale zimą wygląda to dziwnie. — kontynuowała przerwany chwilę wcześniej wątek. Mąż tylko na nią spojrzał, dając do zrozumienia, że ogląda telewizję i chciałby tylko to robić, ale nie dała się zniechęcić — Aż miesiąc chce tu siedzieć, wypytywać o wszystko. A jak inni zaczną się zastanawiać nad tym co nie trzeba? Chimek, powiedz coś! Ludzie i tak za dużo czasu poświęcają życiu innych zamiast w domu spokojnie siedzieć i oglądać telewizję.

— Nie przeszkadzaj kobieto.

Czuła, że lepiej już nic nie mówić. Mąż jak zwykle wolał nie widzieć problemu, udawać, że wszystko jest dobrze. Nie była w stanie usiedzieć cicho i skupić się na programie telewizyjnym. Wyszła do kuchni. Była tak spięta, policzyła w myślach do dziesięciu głęboko oddychając. Musi się czymś zająć. Postanowiła ulepić pierogi, co wcześniej miała zaplanowane na jutro. Pracowała w skupieniu ponad godzinę. Cała miska pierogów z kapustą była gotowa, kiedy poczuła, że boli ją kręgosłup i musi iść się położyć. Pewnie bolał już dłuższy czas, najpierw mniej intensywnie, potem coraz mocniej ale starała się tylko myśleć o równym kształcie i jej słynnej falbance na łączeniu ciasta do pierogów. Położyła się na kanapie. Musiała zasnąć bo obudziły ją dźwięki z przedpokoju. Córka wróciła do domu. Dalej obolała zwlokła się z łóżka. Boże, czy teraz, kiedy odzyskali względny spokój, cały koszmar wróci? Pomyślała idąc przywitać się z córką.

— Witaj kochanie. Że też w niedzielę każą Ci pracować! Bezbożnicy jedni. Obiad jest już prawie gotowy, muszę tylko lekko go podgrzać. Umyj ręce dziecinko — powiedziała całując dziewczynę.

— Mamo, daj spokój. Praca w spożywczym jest dobra, mam inne dni wolne, a nie w każdą niedzielę pracuję. A w przyszłym roku, kiedy Florek odejdzie na emeryturę zostanę kierownikiem Biedronki, mam to już obiecane. Wtedy będę pracować tylko od poniedziałku do piątku.

— Już dawno ci się ten awans należał kochanie — słowa matki wypowiedziane w dobrej wierze zabolały Justynę. Kiedyś miała inne życie, inną pracę w Krakowie, gdzie i ona, i siostra zamieszkały po studiach. Pracowała umysłowo, na co dzień używając języków obcych. Kochała naukę języków, zwłaszcza tych z rodziny romańskich. To było inne życie. Ale po wypadku wszystko się zmieniło, odkąd wróciła do domu na prośbę rodziców, musiała o tamtym życiu zapomnieć. Nie wolno jej nigdy więcej tak rozmyślać, postanowiła i wysiliła się na uśmiech do mamy.

— Dziękuję Ci. Umieram z głodu.

Weszła do łazienki. Umyła ręce i opłukała buzie lodowatą wodą. Musiała się otrząsnąć. Justyna bardzo żałowała. Cały czas tylko żałowała. Czuła jak gorzknieje od środka. Od dłuższego czasu podkochiwała się w kimś. Kolejny sekret. Miała dość tajemnic. Zmarnowała sobie życie, ale to była jej kara, zasłużona kara za gadulstwo to milczenie. Teraz zje obiad z rodzicami i jak małe dziecko pójdzie do swojego pokoju. Zajmie się tym co zawsze — swoją odskocznią, blogiem, w którym żyje swoim starym życiem, samorozwojem, modą, fotografią. Jakby nigdy nic się nie zmieniło.


Rafał Madeja był z zamiłowania policjantem. Uważał, że mała spokojna pozornie miejscowość jaką są Rydułtowy była mikroświatem odbijającym wszystkie przestępstwa tej planety. Jego szef zaliczył nawet śledztwo w sprawie morderstwa z premedytacją, dlatego warto się uczyć, czytać, śledzić branżowe nowinki i nie przejmować się tym jak mały jest ich komisariat. Ważne, że nie jest w drogówce. Choć śledztwa w sprawie pobitych żon czy dzieci alkoholików pozbawiały go entuzjazmu i poczucia dobrego humoru, które towarzyszyło mu na co dzień. Czuł, że potrzebuje większych wyzwań, a pijacy zabierają mu czas.

Po pracy dorabiał sobie szkoląc firmy ochroniarskie i tym sposobem rok temu kupił mieszkanko w bloku, blisko miejskiego szpitala i centrum. Nie wiedział, że to usamodzielnienie się będzie jak puszka Pandory, wywoła lawinę nacisków na to, żeby się ustatkował, znalazł kobietę, założył rodzinę. Nienawidził tych cotygodniowych pytań ciotek i matki, czy kogoś poznał, bo nie może się marnować. Nie czuł, żeby cokolwiek marnował. Tylko mama go doceniała. Byli biedni, ale zawsze dbała o wizerunek, całe dzieciństwo szyła mu białe garnitury, w których chodził do szkoły. Głupia dzieciarnia, nie znająca się na elegancji śmiała się z niego. A teraz jak przychodzi do tych idiotów z podstawówki z odznaką, jak stoją podchmieleni koło kiosku, to już nikt się z niego nie śmieje. Szanują go.

Czuł, że osiąga cel jaki sobie wyznaczył w życiu i teraz nic go już nie powstrzyma. Po raz pierwszy w życiu jego lodówka pękała w szwach, tak często chodził do Biedronki na zakupy! Zakochał się w nieznajomej kasjerce. Wiedział, że to młodsza córka państwa Ormaniec, że długo mieszkała w Krakowie, bo już liceum robiła tak jak jej starsza siostra u Sióstr Prezentek. A dwa lata temu niespodziewanie po śmierci siostry Anny i męża wróciła do domu rodzinnego. Nic więcej nie wiedział, poza tym że cały zamiera na jej widok. Była jak osa, drobna, duże ciemne oczy, ładnie podkreślające słodką buzię ciemne włosy, no i ta talia, kształty jak marzenie. Postanowił, że w przyszłym tygodniu się z nią umówi. Wymyśli coś niesamowitego na dzień kobiet, a później może weźmie ją na raciborski festiwal bluesowy? Już widział jak jego mama krzywi się na wieść, że jego pierwsza miłość to młoda wdowa.

— Te! Madeja, wróć na ziemię — kolega łupnął go dosłownie w plecy, prawie rozlał kawę

— Uważaj! Już kończę ten raport. — powiedział niechętnie wracając do rzeczywistości. Jednak wcale nie zabrał się do wklepywania danych w odpowiednie rubryczki. Wstał, żeby dolać sobie lurowatej kawy. Jego najlepszy kumpel Paweł Tarczyński, zwany był przez wszystkich Watsonem, jak pomocnik Sherlocka Holmesa, z racji jego zamiłowania do nauki, a w szczególności medycyny. Ku uciesze całego komisariatu, uważano, że gdyby kiedykolwiek powstały „CSI Kryminalne zagadki Rydułtów”, on byłby głównym bohaterem.

— Muszę coś zjeść bo mózg zamienia mi się w gąbkę — usprawiedliwił się Rafał

— Czarna kawa z cukrem to nie jedzenie, choć fakt, że mózg lubi glukozę — powiedział Paweł i podał przyjacielowi banana i bułkę.

— Co ja kurwa, Małysz jestem?! — odpowiedział z udawaną irytacją, mimo to chętnie przyjął jedzenie — Że też musimy siedzieć tu w niedzielę. Wszystko przez ten cholerny audyt.

— To postaw mi piwko po pracy, do dwóch godzin powinniśmy skończyć czystki w papierkach.

— Twoja żona znowu się wścieknie.

— I tak jest wściekła, że musiałem tu dziś przyjść, więc to żadna różnica — odpowiedział Paweł ze śmiechem i znowu uderzył przyjaciela w obolałe już plecy.


Green Pub zawierał wszystko to co pub w małej mieścinie powinien zawierać. Bar, bilard, dużą plazmę do oglądania meczy, cycatą barmankę w podeszłym wieku, z tlenionymi blond włosami i niewygodne krzesła przy brudnych stołach. Poza barmanką w lokalu nie było ani jednej kobiety, dopiero po 20 mocno wstawione i stanowczo za młode dwie nastolatki, fanki metalu wpadły do środka, głośno się śmiejąc do trzech dresiarzy, którzy im towarzyszyli. Style te miały się do siebie jak pięść do oka, ale i dziewczyny i chłopcy wyglądali żałośnie, więc coś ich łączyło. Emilia usiadła przy barze. Zamówiła martini bianco i starała się opędzić od wulgarnych spojrzeń. Nie wiedziała co począć z rękami, oczami i całą resztą siebie. „Nic z tego nie będzie”, pomyślała rozczarowana. Od godziny czytała e-booka na tablecie i wyglądała jak największy dziwak w tym miejscu.

Kiedy pisała nową książkę nie czytała cudzych kryminałów. Jednak z książkami nigdy się nie rozstawała. Pisząc kryminały sięgała najczęściej po reportaże z podróży. Nie mąciły w myślach. Przed oczami miała Podróże z Herodotem Ryszarda Kapuścińskiego, „W jednej z tych kawiarń wypatrzyłem pusty stolik, usiadłem i zamówiłem kawę. Po jakimś czasie zauważyłem, że ludzie spoglądają na mnie, mimo że miałem już nowy garnitur, białą jak śnieg koszulę włoską i najmodniejszy krawat w groszki. Widocznie w moim wyglądzie i gestach, w sposobie siedzenia i poruszania się było coś, co zdradzało, skąd przybywam, z jakiego jestem odmiennego świata. Poczułem, że biorą mnie za innego, i choć powinienem się cieszyć, że siedzę tutaj, pod cudownym niebem Rzymu, zrobiło mi się nieprzyjemnie i nieswojo. Choć zmieniłem garnitur, nie mogłem ukryć pod nim tego, co mnie ukształtowało i naznaczyło. Byłem o to we wspaniałym świecie, który mi jednak przypominał, że stanowię w nim obcą cząstkę” [wyd. ZNAK, Kraków 2006, s.18], przeczytała i uśmiechnęła się myśląc, że oto wszechświat przemówił do niej. Inna.

Kiedy podniosła wzrok zobaczyła dwóch mężczyzn, którzy właśnie weszli do knajpy. Ewidentnie w lepszej formie niż reszta piwnych brzuchaczy. Jeden z nich usiadł przy najbardziej oddalonym stoliku, a drugi podszedł do baru po dwa piwa Tyskie. Czekając aż barmanka naleje trunek zauważył Emilię.

— Co pani czyta przy tak złym świetle i w tak nieadekwatnym ku temu miejscu? — zagadnął.

— Kapuścińskiego, niedawno przyjechałam i nie znam tu nikogo, a chciałam się wyrwać z domu na chwilę — „haczyk zarzucony”, pomyślała Emilia.

— To może się pani do nas przysiądzie, już będzie kogoś pani znała — ryba złapała haczyk.

— A czemu nie… — z udawaną obojętnością zgodziła się.

Podeszli razem do stolika.

— Ja mam na imię Paweł Tarczyński, ale wszyscy mówią do mnie Watson, a to mój najlepszy przyjaciel, Rafał — przedstawił siebie i siedzącego kolegę.

— Miło mi, Emilia — powiedziała śmiało wyciągając rękę do obu mężczyzn.

— Co cię tu sprowadza? — zapytał Paweł.

— Praca. Piszę książki o wspomnieniach, w szczególności starszych ludzi, z małych miasteczek — wyrecytowała swoją wymówkę.

— To świetny pomysł — zauważył Paweł.

— A wy czym się zajmujecie?

Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

— Właściwie tym samym co ty, tylko zamiast książek piszemy raporty — powiedział Paweł.

— Dziennikarze? Urzędnicy? — dopytała.

— Nie, policjanci — po tym stwierdzeniu Paweł ewidentnie sprawdzał jaki efekt wywoła u rozmówczyni. Bingo! Jak zwykle, oczy się zaświeciły, ewidentne zainteresowanie, z rozczarowaniem zauważył obrączkę na palcu kobiety. Był wierny żonie, ale lubił czysto teoretyczną świadomość, że jakaś kobieta jest dostępna.

— To musi być fascynujące, tak wlepiać mandaty… — tymczasem Emilia postanowiła lekko sprowokować zbyt pewnego siebie Pawła.

— Pościgi są ciekawsze — stwierdził mrugając okiem, nijak nie zbliżając się do prawdy o tym czym się zajmują.

Emilia stwierdziła, że jak będą tak pitu pitu o niczym opowiadać to będzie to kolejny zmarnowany wieczór. Postanowiła zaryzykować.

— Tak mnie kusi, żeby od życiorysów odejść w kierunku powieści kryminalnej. Ale u was tu pewnie jest spokojnie. Taka idylliczna miejscowość uczciwie pracujących ludzi.

— Może i większość ludzi uczciwie pracuje, ale wszędzie, gdzie jest ich trochę więcej, przestępstwa się zdarzają — do tej pory milczący Rafał wreszcie się odezwał. — I nie mówię tu tylko o kradzieżach. Od pewnego czasu przykładowo przez naszą miejscowość jeżdżą kierowcy tirów zmierzający w kierunku Brna. A gdzie tiry to i prostytucja, i narkotyki się zdarzają. Mamy swoich bogaczy, którzy wybierają drogę na skróty łapówkami i swoją biedotę z problemami jak wszędzie, drobne kradzieże, alkohol, przemoc domowa.

— A czym teraz się zajmujecie? — zapytała chyba zbyt wprost, ponieważ rozmówca się wycofał.

— A takie tam, wiesz, o śledztwach w toku, lepiej nie opowiadać — powiedział z lekkim uśmiechem. — Lepiej powiedz, jak się pisze kryminał?

— Dzieło w toku, lepiej nie opowiadać. — odparła ze śmiechem — Mój ulubiony dekalog pisarza kryminałów pochodzi z 1929 roku, a jego autor, Ronald Konoks wymyślił takie cuda wianki jak stwierdzenie, że w kryminale dopuszczalny jest najwyżej jeden sekretny pokój lub sekretne przejście. Autorowi nie wolno używać nie znanych do tej pory trucizn jako przyczyny śmierci. Bliźniacy i sobowtóry nie powinni się pojawiać. A mój ulubiony punkt mówi, o tym, że w powieści nie może występować żaden Chińczyk! Ba! Ponoć Londyński City University oferuje studia magisterskie z pisania kryminałów!

— Doprawdy nigdy bym się nie spodziewał, że tyle można powiedzieć o pisaniu — zaśmiał się Paweł.

Rozmawiali jeszcze chwilę o wszystkim i niczym. Emilia liczyła, że rozwiąże im język wypite piwo, niestety pod koniec pierwszego kufla Rafał stwierdził, że pada z nóg i przypomniał koledze, że obowiązki domowe go wzywają. Paweł postanowił jednak, że wieczór był za przyjemny, żeby tak go skończyć i zaprosił Emilię w najbliższy czwartek, kiedy tradycyjnie po pracy w tym samym pubie wszyscy pracownicy komisariatu się spotykają.

Emilia z mieszanymi uczuciami wróciła do swojego pokoju, chciała wszystko sobie na spokojnie przemyśleć przed pójściem spać. Nie wiedziała jednak, że los miał inny pomysł na resztę tego długiego dnia.


Emilia nacisnęła czerwoną słuchawkę na komórce, oznaczającą koniec rozmowy. Zrobiła to z całkowicie nieadekwatną, zbyt wielką siłą. Tak reagowała na teściową. Nie umiała zrozumieć jak mogła być tak emocjonalnie wyczerpana kontaktem z tą kobietą. Ale Beatka była specyficzna, zawsze potrafiła zaskoczyć, i to niestety nie pozytywnie. Emilia kiedyś była pewna, że jako dorosła kobieta obali mit o złych stosunkach na linii teściowa-synowa. Umie być grzeczna wobec konserwatywnych pań. Umiała „budować markę” wobec tych co uważają się za istoty z wyższych sfer. Umiała być otwarta, bo taka była z natury, wobec tych, które są normalne. Ale tego nie spodziewała się. Cokolwiek by nie zrobiła wymagało jakiejś uwagi i komentarza. Bo pies kąpany w wannie, rysuje ją pazurami. Bo mężowi należy kroić jabłka na ćwiartki i podawać, jeżeli sam za rzadko po nie sięga. Bo należy zrezygnować z miesięcznych wyjazdów na pisanie książki dla dobra małżeństwa.

Może przez kontrast z drugą synową, tak źle wypadała? Tamta prawie lekarz (dentystka), bardzo religijna, trójka dzieci. Emilia bardzo lubiła Martę, kiedy spotykały się same, ale w towarzystwie teściowej miała ochotę ją rozszarpać żywcem, zawsze z uśmiechem przyjmowała każdą uwagę, opowiadała o zaprawach na jesień, o odplamianiu ubranek i o dzieciach. Od zupy do kupy. Każdy detal. Ale co z tego? Emilia ma swój świat, nie musi bawić się w konformizm, może pozostać sobą, zdystansować się. I po każdym kontakcie z Beatą zastygała w takim postanowieniu, muszę się zdystansować! A potem wszystko szlag trafiał.

Kiedyś nawet profesjonalnie zajęła się „problemem teściowej”. Kiedy poznała przyjaciół z Lublina zajmujących się programowaniem neurolingwistycznym postanowiła poprosić ich o jedną sesję. Pobawili się wizualizacją, Emilia opowiedziała im o awanturze do jakiej doszło, kiedy teściowa usłyszała, że w przedszkolu, do którego chodzą dzieci szwagrów, przebierają się do piżamek na drzemkę. Uznała, że na pewno każą dzieciakom stawać na golasa, oglądać się, a potem poją im w głowy gender i chłopcom każą sobie wyobrażać, że są dziewczynkami. Szwagierka oczywiście nawet nie pisnęła słowem, a Emilia nie wytrzymała i ośmieliła się powiedzieć, że nie o to chodzi w myśleniu gender. Dowiedziała się, że skoro wierzy w Boga, to ma obowiązek potępiać gender („bo inkwizycja mnie spali na stosie?”, dodała w myślach), a na odchodne zasypano ją informacjami dydaktycznymi z Gościa niedzielnego i listów rozżalonych parafian. W czasie sesji miała przepracować tę rozmowę, tak, żeby zakotwiczyć sobie jakiś sposób opanowywania stresu przy analogicznych rozmowach w przyszłości. Wymyśliła sobie, że w wyobraźni będzie zakładała na głowę teściowej bordowy toczek z woalką i pióropuszem, tak żeby stresująca sytuacja, stała się komiczna. I coś osiągnęła — wspomnienie rozmowy o gender zaczęło ją bawić, niestety jednak nie udawało jej się sięgać po tę metodę w czasie nowych spięć na linii ona-teściowa.

Tym razem telefon dotyczył Dominika. Beatka przeżyła w swoim dotychczasowym życiu dwa dramaty i za oba obwiniała Emilię. Pierwszy dotyczył ich ślubu cywilnego, który postanowili wziąć w bardzo egzotycznym miejscu, na wyspie Bali. Teściowa nie wsiadłaby w stanie przytomności do samolotu, więc jej na uroczystości nie było, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Prawdziwą tragedią był dla niej ślub cywilny, mimo że pół roku później odbywał się wcześniej zaplanowany ślub kościelny, cywilny był dla niej obrazą uczuć religijnych, a wspólne życie małżeńskie po nim, grzechem. Drugi dramat, z którym Emilia de facto nie miała nic wspólnego, ale i tak zdaniem Beaty ciążyła na niej cała odpowiedzialność (podprogowo zapewne zasugerowała to Dominikowi), dotyczył prowadzonej przez niego knajpki na starym rynku w Bielsku. Co za wstyd, pijacy, papierosy, szemrane miejsce. To, że jej syn żył z muzyki było dla Beaty tylko jego przejściowym hobby, a za cel postawiła sobie doprowadzenie do zamknięcia lokalu. Chłopak musi znaleźć sobie porządną pracę.

W związku z tym w pubie Dominika systematycznie działy się „dziwne rzeczy”. A to inspekcja sanepidu, a to skarbówki, a to jakiś gość, który odstraszał wszystkich innych. Misja wymagała ofiar. Tym razem nastąpił zwrot w strategii i teściowa postawiła na szantaż emocjonalny. Ofiarą była Emilia.

— Kochanie na pewno Ci wstyd, że mąż prowadzi ten lokal, ale boisz się nam o tym powiedzieć, chcesz być lojalna. Ale to nie jest prawdziwa lojalność, żona to szyja, która kręci głową. Z miłości powinnaś mu podpowiedzieć zmianę zawodu. Jak już koniecznie musi, to niech z tego pubu zrobi restaurację, a najlepiej niech to sprzeda w diabły i zajmie się czymś porządnym. Może z bratem poprowadziłby firmę?

Brak reakcji po drugiej stronie słuchawki, wymuszał wyjęcie grubszej artylerii.

— Bo wstyd, żeby ojciec rodziny prowadził bar. A przecież staracie się już tak długo o dzieci…

— Staramy się, żeby na razie nie mieć dzieci, a nie o dzieci — Emilia nie wytrzymała i przerwała teściowej, choć wiedziała, że ta potępia antykoncepcję — Chcemy mieć dzieci, ale jeszcze nie teraz. A Dominik jest dorosły, proszę porozmawiaj z nim, nie ze mną o jego knajpie. Mnie nawet teraz nie ma w Bielsku — już mówiąc te słowa, wiedziała, że popełniła błąd.

— A gdzie ty znowu jeździsz?

— Piszę nową książkę, jestem blisko, na Śląsku, więc Dominik mnie odwiedza, a…

— Ja się nie dziwię, że on ma takie pomysły, jak spędza tyle samotnych wieczorów — zaczęła się litania oskarżeń, Emilia włączyła tryb przeczekania do końca rozmowy, aż wreszcie mogła powiedzieć „do usłyszenia mamo” i nacisnąć czerwoną słuchawkę w telefonie. Trochę zbyt silnie. A zamiast położyć się spać, zaczęła przeszukiwać walizkę w poszukiwaniu ukrytej czekoladki, tak na wszelki wypadek. Potrzebowała „zajeść” ten stres.


***

Stop klatka. Gwar, ciepło, szum morza i jeszcze coś nieuchwytnego, może zapach egzotycznych roślin, kawy parzonej w kawiarni obok. Bulwar tętnił życiem. Wiedziała, że przez ten ulotny moment stanowi integralną część z tym beztroskim światem wakacji, pieniędzy, wolnego czasu i przyjemności zapewnionej przez anonimowy tłum kelnerów, sprzątaczek, taksówkarzy i innych osób dbających o wygodę turystów, tak żeby nie wyróżniać się z niemego tła otoczenia. Od latarni morskiej Faro Maspalomas bulwar pulsował ciepłem i dźwiękami, pieszcząc zmysły. Była tu gościem, który w każdym przechodniu, lokalu i mijanym markowym butiku, widział inspirację do swoich marzeń o wyrwaniu się z szarej codzienności.

Zupa, krem ze szparagów, potem grillowana ryba, ribon stek, ziemniaczki z rozmarynem albo makaron z aromatycznym sosem i parmezanem, miks sałatek i serów z osobnego bufetu, a na deser melony, ciasta… A tylu dań jeszcze nie skosztowała! Pięć barów, cztery restauracje, w tym ta z „jej stolikiem”. Ukochany stolik — trochę na uboczu, na tarasie, tak że resztę restauracji hotelowej miała za plecami i patrzyła na piękny ogród z basenami, a w oddali ocean. Inna restauracja była tak elegancka, że czuła się jakby jadła w kościele! Półokrągłe sklepienia, poważna muzyka sącząca się w tle, krzesła obite czerwonym atłasem. Tu już do śniadania poza świeżo wyciskanymi sokami podawano szampana!

Miała swój rytm dnia, swoje nowe nawyki na dwa tygodnie, swoją ulubioną bieżnię na siłowni, swoich pięć książek do przeczytania i swoich nowych znajomych, parkę ekscentrycznych gejów, dzięki którym nie czuła się tu taka samotna. Całe życie ciężko pracowała — na przyszłość. Liceum świadectwo z paskiem, studia z wyróżnieniem to za mało, w międzyczasie praktyki, zaraz po magistrze pierwsza praca, nie należy wybrzydzać tylko zdobyć punkty do CV, a później wystartować ambitniej. Teraz nadeszło to później, a ona w wieku 26 lat była zmęczona. Wiecznie otoczona ludźmi i dobrymi radami postanowiła zafundować sobie wakacje ponad stan. W pięciogwiazdkowej dzielnicy wiosek hotelowych. Ze spa i widokiem na ocean, żeby zebrać myśli i dać sobie kopa w dupę, jak teraz nie zacznie walczyć o swoje marzenia, to kiedy? I tak znalazła się w miejscowości Meloneras na Gran Canaria, w hotelu sieci Lopesan, Villa del Conde Resort & Thalasso.

Wyszła na balkon pokoju znajdujący się w budynkach, w lewej części kompleksu. Pod oknem miała eden z palm i ogromne jacuzzi z lazurową wodą, zainstalowane w czymś co udawało skałę z lawy, a zaraz za nim płot oddzielający ten luksusowy raj od deptaku, skał i oceanu. Wybierając się na wyspę na przełomie października i listopada, nie pomyślała o pewnym ryzyku — powrót do domu będzie szokiem i termicznym od upałów, i cywilizacyjnym od dobrobytu. Ciężko też będzie kolejnym wakacjom sprostać wygórowanemu apetytowi na wysoki standard, a wszystkie oszczędności rozeszły się na jej wyjazd motywacyjny. Nie wiedziała, czy bardziej się cieszy tym rajem na ziemi, czy martwi jego ulotnością w jej życiu. Zamknęłam oczy i chwila zniknęła.

Pora na lunch. Spojrzała na ocean. Został jej jeszcze tydzień pobytu. A co będzie potem… Jak mawiała Scarlett O’Hara, pomyślę o tym jutro…

***

Lunch jak zawsze podawano na jednym z tarasów, w cieniu zadaszenia z kremowych płacht materiału, tuż obok basenu. W odróżnieniu do kolacji panowała na nim luźna atmosfera i nie obowiązywały wieczorowe stroje, część osób przychodziło prosto z basenu. Wybrała sobie kawałek tarty z błękitnym serem i gruszkami. Miała przy sobie tylko kartę do pokoju, gdyż zaraz po przekąsce planowała wybrać się na plażę koło wydm Maspalomas i spakowaną torbę plażową zostawiła w pokoju.

— Już od kilku dni panią obserwuję i nie mogę nadziwić się, że taka piękna kobieta jest sama. — zagadnął ją po hiszpańsku wysoki jak na Latynosa mężczyzna w granatowej koszuli i białych, długich spodniach. Wyglądał jak żywcem wyjęty z Saint-Tropez, albo… albo właśnie stąd.

Zamiast myśleć nad kokieteryjną ripostą, zastanawiała się czy nie ma kawałka sera w kącikach ust. Weź się w garść! Nakazała sobie i postarała się skupić. Jak dobrze, że studiowała iberystykę, choć teraz miała pustkę w głowie i z trudem formułowała zdanie w myśli po hiszpańsku. Mężczyzna zrobił na niej piorunujące wrażenie. A może to tylko gorączka od tego upału, który potęguje zmysłową atmosferę?

— O dziękuję za komplement. Skoro obserwuje mnie pan od kilku dni, dlaczego dopiero dziś postanowił się pan przywitać?

— Musiałem mieć pewność, że jakiś bodyguard nie wyjdzie jednak zza pani pleców. Skoro obydwoje popełniliśmy to przestępstwo i w tak cudownym miejscu jesteśmy sami, to może pozwoli mi pani się dosiąść?

— Zapraszam. Pierwszy raz jest pan w tym hotelu?

— Nie, drugi. Byłem tu pięć lat temu z żoną. — widząc zaskoczoną minę u dziewczyny dodał — Żona zmarła rok temu.

— Tak mi przykro.

— Wie pani, jak panią zobaczyłem pierwszy raz, zamarłem. Jest pani do niej bardzo podobna, też była drobniutką brunetką, miała na imię Elena. Ale nie mówmy już o niej. Niech mi pani opowie jak pani tu samotnie trafiła.

— Postanowiłam zrobić sobie prezent. I zmotywować się do kilku radykalnych zmian w życiu, dlatego uznałam, że to będzie świetny pomysł, żebym wyjechała sama. Już w samolocie tego pożałowałam. Tak pięknymi widokami jak te tu, powinno się z kimś dzielić.

— Prawda, ale wszystko jest do nadrobienia. Skąd pani jest, jeżeli można zapytać?

— Oczywiście. Z Polski, a pan?

— Z Barcelony. Właściwie powinienem od czegoś innego zacząć. Mam na imię Javier, a pani?

***

Na trzy miesiące przed ślubem przeprowadzili się do Javiera do mieszkania pod Barceloną. Duży apartament w starej kamienicy, którego największym atutem był ogromny taras pełen kwiatów. Uwielbiała to miejsce, cykady, delikatny zapach nieznacznie oddalonego morza, namiętny upał i latynoski temperament męża. Rozpuszczał ją jak księżniczkę. Jedynie telefony od mamy mąciły jej bajkę.

— Kochanie, a jak to handlarz żywym towarem? Po co ci obcokrajowiec, tak daleko od domu będziesz mieszkać. Tęsknię za tobą, kiedy przyjedziesz? Siostra sama w tym Krakowie została, zawsze trzymałyście się razem. Siostra za tobą tęskni. Tata za tobą tęskni. Ja! Ja tęsknię za tobą.

— Wolałabyś, żebym była starą panną jak Anka? Ciesz się moim szczęściem mamo, będziecie mieli gdzie jeździć na wakacje. Żyję teraz jak w jakiejś Dynastii, wyobrażasz sobie, że mam kierowcę, który wozi mnie na zakupy do najlepszych butików!

— Jak się zobaczymy raz na rok to dobrze będzie. Nie po to rodziłam cię dwadzieścia godzin, żeby teraz nie móc cię przytulić.

A ponieważ sama tęskniła za kopytkami z serem mamy i wypadami z siostrą na filmy Almodovara coraz rzadziej rozmawiała z mamą, żeby nie przypominać sobie o tej tęsknocie oraz nie irytować się jej atakami na swojego księcia z bajki.

***

Rodzice poznali Javiera i jego rodzinę na weselu. Ślub odbył się w ogrodzie przy pięknej posiadłości teściów. Ze strony jej rodziny była tylko Anka, mama i tata. Widziała, że są trochę zagubieni przepychem i nieznajomością hiszpańskiego. Była dumna z tego jak ogromne wrażenie robi na nich jej nowe życie, ale brakowało jej choćby chwili na rozmowę z nimi. Cały czas absorbował ją jej zakochany mąż oraz jego goście. Stwierdziła, że rozmowę z nimi nadrobi przy okazji następnych odwiedzin.

***

Kilka tygodni po ślubie, po powrocie z pracy Javiera, odbyli pierwszą poważną rozmowę.

— Javier, chciałabym spróbować poszukać jakiejś pracy, całymi dniami jestem sama w domu i odpoczęłam już za wszystkie czasy.

— Justyna, ach moja maleńka, może napijemy się po drinku?

Zapytał mąż nalewając sobie whisky z lodem.

— Jesteś tak anielsko piękna, nie mogę od ciebie oderwać oczu. Kobieta z twoimi pieniędzmi i statusem musi się zająć pielęgnowaniem tak niezwykłego wyglądu.

— Dziękuję ci skarbie, ale muszę coś robić.

— Zdziwisz się ile czeka cię pracy. Myślałem o przeprowadzce z powrotem do mojego domu. Wyprowadziłem się z niego po śmierci Eleny. Jako żonaty mężczyzna powinienem dbać o naszą pozycję. Jak zajmiesz się organizacją przyjęć dla moich przyjaciół, uwierz mi, że nie będziesz miała już wiele wolnego czasu. A poza tym w Hiszpanii mamy kryzys, jako imigrantce będzie ci trudniej znaleźć godną pracę.

— Może faktycznie. Zwłaszcza kiedy pojawią się dzieci będę miała sporo na głowie — powiedziała ze śmiechem, ale mąż zignorował jej uwagę i zajął się wyjmowaniem prezentów, pięknych kostiumów, które systematycznie jej kupował. Uwielbiała kolor czerwony, ale mąż przekonał ją do białego i kremowego, w porywach szaleństwa beżowy, wytłumaczył jej, że teraz kiedy łapie południową opaleniznę o wiele lepiej jej w tych barwach.

***

Czuła się taka dopieszczana. Po ich rozmowie zorganizował jej czas. Trzy razy w tygodniu joga z osobistym trenerem, w każdy wtorek lekcje literatury i kultury hiszpańskiej, a w każdy piątek salon piękności — kosmetyczka, masażystka, fryzjerka, wszyscy wokół niej skakali. Była zachwycona, pomyśleć, że jeszcze pół roku temu na Gran Canaria martwiła się co będzie dalej. Początkowo nie w smak były jej lekcje kultury i literatury, wydawało jej się, że po studiach iberystyki ma dostateczną wiedzę na ten temat, kusiło ją coś nowego, wyjście do ludzi, a nie czytanie poezji w domu, ze starszą panią profesor, ale nie chciała odstawać od towarzystwa męża i stwierdziła, że ten widocznie wie najlepiej na jakim poziomie powinna być jej wiedza.

Kiedy przeprowadzili się do hacjendy Javiera, nowe życie całkowicie ją pochłonęło, nawet nie zauważyła kiedy upłynął cały rok. Mąż wyjaśnił jej, że ich wspólne chwile są zbyt cenne, żeby teraz myśleli o dzieciach, muszą się sobą nacieszyć. Obiecał jej, że za jakiś czas zaproszą jej rodzinę, jednak najpierw muszą skończyć remont stajni dla koni, przecież nietaktem byłoby zapraszać gości, którzy mają zostać u nich nawet kilka dni do niewykończonej posiadłości.

Było wiosenne popołudnie. Justyna układała właśnie kompozycje z kwiatów na pięknym marmurowym stole w holu, kiedy zadzwonił telefon.

— Cześć siostrzyczko, pamiętasz mnie jeszcze?

— Anka, to Ty! Fantastycznie cię usłyszeć. Co u ciebie nowego?

— Postanowiłam cię odwiedzić.

— O jak miło! Może jesienią uda nam się skończyć remont, to byłoby wspaniale, gdybyś wtedy mogła przyjechać.

— Myślałam o tym, żeby wpaść na weekend majowy. Już mam wykupiony lot tanimi liniami do Barcelony.

— Teraz to nie jest możliwe, jak wspominałam ci mamy remont. Przykro mi. Mogę ci pomóc poszukać jakiegoś hotelu w Barcelonie albo może przebukujesz lot na jesień?

— Nie wygłupiaj się. Ponad rok się nie widziałyśmy, od twojego ślubu. Choćbym miała spać w namiocie w waszym ogrodzie, to się z tobą spotkam.

Justyna odłożyła słuchawkę i nieświadomie zaczęła obgryzać paznokcie. Javier nie będzie zadowolony. Jak ona mu powie, że siostra się wprosiła? A poza tym to bezczelne z jej strony. Jasno dała jej znać, że to nie jest dobry moment na odwiedziny!

***

W kolejnym tygodniu próbowała jeszcze raz nakłonić siostrę do zmiany zdania. Ostatecznie stanęło na kompromisie. Anka przyjedzie, odwiedzi ich, ale spać będzie w hotelu, a ich szofer obwiezie ja po okolicy, żeby trochę zwiedziła.

Kiedy nadszedł dzień wizyty siostry, Justyna zamówiła catering w znakomitej restauracji, tapas z sałatki z liśćmi szpinaku, a następnie ośmiorniczki na czerwonym winie z grzankami. Postanowiła wszystko podać w altanie. Javier zadecydował, że do nich dołączy na lunch i wcześniej wyrwać się z pracy, przynajmniej sobie trochę odpocznie na świeżym powietrzu.

— Justus, jestem! — krzyknęła Anka, kiedy szofer otworzył jej drzwiczki na ich podjeździe. — O Boże! Ale Ty wyglądasz! Kostiumiki i fryzura żywcem zdjęte z Jacqueline Kennedy. Od kiedy lubisz taki styl?

— Witaj An, Ty za to nic się nie zmieniłaś. Jak wspomnienie dawnej mnie. Mój nowy styl pasuje do środowiska, w którym teraz się obracam.

Anka postanowiła puścić koło uszu lekko uszczypliwy ton siostry.

— No faktycznie mieszkasz na dworze królewskim — powiedziała rozglądając się po posiadłości — Super! A teraz opowiadaj jacy Hiszpanie są w łóżku. Przywiozłam z Polski żołądkową gorzką, zaszyjemy się gdzieś na ploteczki, w końcu mamy tylko jeden dzień dla siebie!

— Javier nie lubi kiedy piję mocne alkohole. Mam doskonałą sangrię jako aperitif, wiesz czerwone wino służy kobiecej urodzie. Też nie mogę się doczekać na rozmowę z tobą, jednak w każdej chwili może dołączyć do nas Javier. Zależało mu, żeby cię bliżej poznać. Prawda, że to miłe?

***

Po posiłku w altanie cały czas Anka szukała sposobności, żeby jeszcze choć chwilę pobyć z siostrą sam na sam. Mąż siostry przyjechał parę minut po tym jak się przywitały. Martwiły ją tak radykalne przemiany w zachowaniu i wyglądzie siostry, niezgodne z wszystkim tym co o niej wiedziała. Justyna cały czas powtarzała jak mantrę jaka jest szczęśliwa, a siostra za każdym powtórzeniem bardziej się martwiła. Po lunchu gosposia podała im espresso, Justyna przypomniała sobie wtedy, że zamówiła jeszcze churros i poszła do kuchni pokazać gosposi, gdzie je schowała, żeby ta mogła przygotować ciastka na ciepło z czekoladą. Anka zerwała się za nią jak oparzona. Widząc zdziwiony wzrok Javiera, powiedziała:

— Przepraszam, muszę do toalety.

— Justus poczekaj — złapała siostrą za ramię, kiedy ta wchodziła przez drzwi tarasowe do domu.

— O co chodzi?

— Proszę powiedz mi czy wszystko dobrze? Czy on cię bije, znęca się?

— Co takiego? Nigdy! To mój książę z bajki, nigdy nie podniósłby na mnie ręki, robi wszystko dla mnie i wie co dla mnie najlepsze. Nie mogłabym być szczęśliwsza. Nie gadaj głupot i wracaj do stołu.

— Przyjedź proszę nas odwiedzić. Najlepiej sama, żebyś ze mną i rodzicami po prostu pobyła. Tak rzadko do nas dzwonisz. Mama umiera z niepokoju.

— No i wszystko jasne! Ona cię nasłała? Nigdy Javiera nie lubiła, ale to przez jej małomiasteczkową mentalność. Nie możecie się cieszyć moim szczęściem?

— Proszę cię, nie unoś się, nie krzycz, usłyszy nas.

— I co z tego! Na polecenie mamy przyjechałaś tu nas skłócić?

— O co chodzi? — zawołał Javier, który już wyszedł z altany i szedł w kierunku domu. Anka pospiesznie poprosiła siostrę półszeptem:

— Jak choć trochę kochasz rodziców obiecaj mi, że do lata przyjedziecie do Polski, jak nie puści cię samej, to chociaż razem z nim.

Justyna nic nie odpowiedziała, bo do domu wszedł jej mąż.

***

Szofer wypuścił Ankę przed wejściem na lotnisko, wyciągnął jej bagaże i bez obejrzenia się za nią choćby na sekundę odjechał. Pociągnęła za sobą małą podręczną walizeczkę i udała się na odprawę. Pogrążona w myślach szła od odprawy przez strefę bezcłową, a po chwili tunelem do samolotu, jak lunatyk. Mało świadoma otaczającego ją świata. Anka uznała, że nie ma już siostry. Była wściekła. Jednak wiedziała, że powodem jej złego nastroju jest nie tylko złość na siostrę, ale i zazdrość o jej dostojne życie, przystojnego męża. Świadomość tego jeszcze bardziej potęgowała irytację. Kiedyś były sobie takie bliskie. Na pierwszy rzut oka widać było, że to siostry, wyglądały bardzo podobnie, drobne brunetki, które lubiły flirt i były zawsze zdecydowane i jednomyślne w swoich decyzjach. Miały podobne poglądy, gustowały w tym samym typie mężczyzn i zawsze trzymały się razem. Kiedy wymyśliły, że chcą uczyć się w liceum w Krakowie, mieszkać w internacie sióstr Prezentek, tata był przeciwny tej decyzji, ale mama, sama jedynaczka, dumna z tego, że jej córki trzymają się razem przekonała go, że to dobry pomysł, dziewczyny będą miały cudowne wspomnienia, a wiadomo, że pod okiem zakonnic to jeszcze dyscypliny się nauczą. Zakonnice nauczyły je zwłaszcza jak zniechęcić się do kościoła, takimi drobiazgami, które irytowały młode dziewczyny jak to, że podopieczne na śniadanie dostawały stary, mrożony chleb, a one jadły świeżo pieczone, pachnące bułeczki.

Najpierw do liceum poszła Anna, a w kolejnym roku dołączyła do niej Justyna, która choć była młodsza dwa lata, szkołę podstawową zaczęła z rocznym wyprzedzeniem. Po liceum jedna wybrała filologię romańską, a druga iberystykę. Doszły do wniosku, że jak będą podróżować po świecie to doskonale się uzupełnią znajomością języków. Anka tak zżyła się z siostrą, że właściwie nie przeszkadzało jej, że z nikim się nie związała na dłużej — miała z kim spędzać Sylwestra, pocieszać się w samotne Walentynki, czy jechać na wakacje. Po studiach podjęła pracę w szkole językowej. Związała się z całą paczką nauczycieli, którzy spędzali razem wieczory, szczególnie bliski kontakt miała z native speakerem języka angielskiego, który pochodził z Kamerunu. Faktycznie w tym czasie trochę zaniedbała siostrę. Wiedziała, że ta nie pała zachwytem do swojej pracy w call center, że miała inne ambicje. Kiedy jednak postanowiła wyjechać na samotne wakacje na Gran Canarię był to dla Anki szok. Teraz miała wyrzuty sumienia, że nawet sekundę nie nalegała, żeby jechać z siostrą. Ale kiedy widziała jak drogą wybrała ofertę wczasów, wyśmiała tylko jej rozrzutność.

Nie sądziła, że siostra nigdy już nie wróci. A raczej wróci z narzeczonym, tylko po to żeby spakować rzeczy i obwieścić światu, że jest bogata. Brylowała wśród znajomych, wszędzie ciągnąc za sobą Javiera. Anka nie miała nawet okazji by wypić z nią ich ulubione białe wino Liebfraumilch z niebieskiej butelki, zjeść bombonierkę czekoladek Lindt i zrobić tego wszystkiego na co czekała i czego potrzebowała po tym jak jej Kameruńczyk znalazł sobie nową Polkę. Wolał blondynki. A czekoladki i wino stały w szafce pogłębiając jej smutek. A potem kolejne rozczarowanie — zamiast konkretnego zaproszenia do wizyty w Hiszpanii, cała rodzina z Polski słyszała zapewnienie, że „muszą KIEDYŚ wpaść”, a kiedy podpytywali o coś bardziej konkretnego lub opcję, żeby Justyna z mężem lub bez, odwiedziła Polskę, słyszeli tysiąc wymówek i wyjaśnień dlaczego teraz to nie dobry moment.

Justynę usprawiedliwiał tata. Mówił, że musi przywyknąć do życia „tam”, że dobrze trafiła, na businessmana, katolika, do szanowanej rodziny. A mama? Sama narzekała, ale kiedy Anka — lub ktokolwiek inny — próbowała coś powiedzieć na siostrę, broniła jej jak lwica. Jednak w święta Bożego Narodzenia, w które dostali pocztówkę z życzeniami od rodziny Javiera z małżonką, nawet dla niej miarka się przebrała. Zaczęła namawiać Ankę, żeby pojechała sprawdzić, czy wszystko u siostry dobrze, „wybadać” sytuację. Anka długo się opierała, jednak ostatecznie uległa mamie i wprosiła się do siostry na długi weekend majowy. A teraz, nie wiedziała co ma powiedzieć mamie. Miała poczucie, że to życie to przepiękna bańka mydlana, szkatułka z drugim dnem. Pozornie spełnione marzenie ma mroczne dno, ale siostra nie dała jej żadnego punktu zaczepienia, niczego co potwierdziłoby, że coś jest nie tak i że dalej jest między siostrami więź.

— Przepraszam, czy mogę zamówić kieliszek białego wina — zawołała stewardessę, czuła że bardzo tego potrzebuje.

Rozdział 2. Druga niedziela marca

Propaganda

„Nie potrzebuję psychologa, ani wścibskiej baby, żeby wiedzieć, że brak dzieci kompensujemy sobie innymi osiągnięciami.” Pomyślała Emilia wściekła na to jaki kierunek wczoraj przybrała rozmowa. Karolowa od znamienitego wypadu do pubu w zeszłą niedzielę, który — o zgrozo — powtórzył się w czwartek, stała się wrogo nastawiona do Emilii. Rozmowy zamieniły się w ciągły atak. Wczoraj poszło o stwierdzenie, że brak dzieci to egoizm, wygodnictwo. Emilia pomyślała, że to nie może być przypadek, że i teściowa i Karolowa na to naciskają. Na pewno należą do jakiegoś tajnego klubu, który tak jak masoneria chce przejąć władzę nad światem, a składa się on z samych najbardziej wrednych i perfidnych jędz.

Emilia czekała na przyjazd męża. Od wyjścia do kościoła wykręciła się bólem głowy, chciała pobyć trochę sama w domu i zebrać myśli. Nie wiedziała co zrobić. Przyznać się, że wyjazd do Rydułtów okazał się porażką? Że siedzi tu już tydzień i nawet pierwszego zdania nie napisała? Czy udawać, że jest super i wiedziała dobrze co robi pakując walizki? Czuła się potwornie zmęczona. Wyłączyła laptop, który był niczym wyrzut sumienia. Sama robiła sobie presję, a do tego wydawnictwo dzwoniło co piątek z przypomnieniem o sierpniowym terminie złożenia konspektu książki. Najbardziej irytowały ją jednak telefony znajomych, którzy w dobrej wierze dopytywali jak tam praca nad kolejną powieścią. Kiedy słyszała, że to na pewno będzie przebój robiło jej się źle.

W domu pewnie zajęłaby się szukaniem tysiąca wymówek — dom byłby wysprzątany, ubrania w szafie posegregowane, a paznokcie idealnie pomalowane. Tu musiała skupić się na pisaniu. Nie bała się, że dopadła ją choroba pisarzy — brak weny, lęk przed czystą kartką. Wiedziała, że ma bujną wyobraźnię, musi tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia, cokolwiek intrygującego, a potem już popłynie dalej.

— Może zatytułuję książkę W poszukaniu inspiracji? — powiedziała na głos sama do siebie, po chwili jednak się zreflektowała i upomniała już w myślach — I wszyscy uznają ją za poradnik, a nie kryminał gadającej do siebie pisarki.

Emilia usiadła na kamiennym, szerokim parapecie starego okna. Słońce świeciło jakby zapomniało, że to dopiero początek wiosny. Zrobiło jej się przyjemnie ciepło w jego promieniach. Grzała się jak kotka. Na opustoszałej ulicy w niedzielne południe panowała całkowita cisza zmącona raz na czas jakimś stuknięciem, babcią pędzącą na rowerze na cmentarz czy miauknięciem kota, który odwiedzał panią Mertową na parterze. Uważała, że popełniła kilka błędów przygotowując się do przyjazdu do Rydułtów. Nie powinna tak się wyróżniać. Jej elegancka garderoba powinna zostać w szafie, tu wystarczyłaby para dżinsów i swetry, mogła wymyślić sobie jakąś rodzinę, albo stwierdzić, że jest bezpłodna. To byłoby najprostsze rozwiązanie, ale ponieważ, kiedyś w przyszłości chciała mieć dzieci bała się wypowiadać na głos takich stwierdzeń, nie chciała zaklinać losu. A najlepiej w ogóle to zrobiłaby znajdując jakiegoś lokalnego dziadka bez rodziny co niedawno zmarł i opowiadając, że jest jego krewną i chce poznać korzenie rodziny, od razu byłaby „tutejsza”. Pewnie w tej swojej wymyślonej rodzinie odkryłaby jakiś sekret, wystarczy tylko lepiej kogoś poznać i pogrzebać w jego prywatnych śmieciach, a okazuje się, że nie ma idealnych ludzi i perfekcyjnych rodzin, a prawie każda skrywa jakiś dramat.

Zeskoczyła z parapetu. Postanowiła uchylić okno, a powietrze było jeszcze zbyt zimne, żeby bezkarnie siedzieć bezpośrednio przy otwartym oknie. W tej samej chwili usłyszała dźwięk komórki.

— Cześć, czy ten szary klocek naprzeciwko domu oklejonego w jakieś kamyczki, to dom twoich gospodarzy? — Dominik powiedział do słuchawki. Był na miejscu.

— Tak! Zaraz zejdę ci otworzyć, poczekaj — ucieszyła się na dźwięk jego głosu.

Wybiegając z pokoju była zadowolona, że będą w domu sami — Nowakowie po mszy poszli do państwa Ormaniec na kawę. Nawet nie zaproponowali jej wyjścia. Nie była już atrakcyjną nowością, tym razem woleli pewnie ją obgadać, niż pochwalić się nowym gościem.

— Cześć — zawołała z uśmiechem całując męża w policzek.

Objął ją ramieniem i wręczył ogromny bukiet herbacianych róż.

— Wszystkiego najlepszego moja kobietko — powiedział z uśmiechem.

— Aaa! Całkiem zapomniałam, że dziś jest dzień kobiet! Bardzo ci dziękuję — powiedziała, ale ponieważ nie umiała długo wytrzymać w ckliwej atmosferze, postanowiła szybko ja rozluźnić — Co ty! Wykupiłeś cały asortyment kwiatków z Lidla.

— Tak i związałem go kokardką w jeden bukiet — odparł mrugając porozumiewawczo okiem. — Wchodzimy, czy dalej pokazujemy się sąsiadom?

— Wchodzimy — odparła śmiejąc się i pociągając męża za rękę.

Z mieszkania na parterze wyszła staruszka. Pani Mertowa, kiedy tylko pogoda była umiarkowanie przyzwoita siadała na ławce przed wejściem do domu i spędzała tam cały dzień rozmawiając z przechodniami i obserwując życie na ulicy. Emilii przypominała stare greckie babcie wyciągające swoje krzesła przed domy, wprost na ulice. Pewnie kochały tak samo koty. Bardzo się lubiły ze staruszką, która miała całkiem błyskotliwy umysł, codziennie rano się gimnastykowała i zjadała surową cebulę. Całe życie miała taki rytuał i osiemdziesiątka na karku nic nie zmieniała.

— Dzień dobry pani Mertowo, to mój mąż Dominik. Dominik to pani Krystyna Merta, ale wszyscy mówią na panią Mertowa.

— Dzień dobry. Wybacz kochanie — powiedział Dominik i wyjął jedną różę z bukietu żony — To dla pani. Wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet!

— O kochanieńki, nie wiem ile to będzie lat odkąd ostatni raz coś dostałam na dzień kobiet — ucieszyła się staruszka — Masz już we mnie przyjaciela. A teraz zmykajcie dzieci i nacieszcie się sobą. Ja mam do pogadania z moimi kotami. Wczoraj znowu przejechało jednego. Droga staje się coraz bardziej ruchliwa, a koty widząc oślepiające światło wariują.

— Tak mi przykro. A który tym razem? — zapytała szczerze smutna Emilia.

— Pineska. Dobrze, że miała już swoje lata, ale mimo wszystko nie tak powinna umierać.

Emilia kiwnęła głową ze zrozumieniem i pożegnali staruszkę. Pokazała Dominikowi dom i swój pokój.

— O 14 mamy obiad z gospodarzami. Potem możemy wybrać się na przejażdżkę po okolicy — zaproponowała.

— Musimy jeść z nimi obiad? — z rozczarowaniem powiedział Dominik.

— Ach muszę Ci się przyznać do czegoś — powiedziała siadając na kanapie, którą złożyła na przyjazd męża, — Jestem tu nielubiana i liczyłam, że może uda ci się przełamać lody z gospodarzami.

— No dziękuję ci za wiarę w mój czar i urok osobisty, ale wolałbym ten dzień spędzić z tobą. Jak już się umówiłaś z nimi, to nie ma tematu, zostaniemy. Opowiedz lepiej jak ci idzie praca, jak ci tu?

Pociągnęła męża za rękę, żeby usiadł koło niej i opowiedziała mu jak stała się persona non grata i jak nie może odkryć niczego inspirującego. Kiedy skończyła opowiadać spojrzała z lekką obawą na męża — przytuli ją i pocieszy, czy powie „a nie mówiłem”? On tymczasem uśmiechnął się łagodnie i powiedział:

— Nie przejmuj się, jesteś tu dopiero pierwszy tydzień. Nawet jak ostatniego dnia coś odkryjesz to wystarczy. A teraz mam pewien pomysł. Powiedz mi do której godziny nie będzie Twoich gospodarzy?

— Do 13, oni mają stałe rytuały. Każdy dzień tygodnia według schematu. A w niedzielę o 13:30 przyjeżdżają ich synowie. O 14:00, dosłownie zero, zero będzie obiad.

— Fantastycznie. To znaczy, że mamy jeszcze pół godziny dla siebie. — stwierdził — Mówiłaś, że mają tu strych. Byłaś tam już?

— No coś ty, po co?

— Obudź w sobie dziecko! — powiedział ze śmiechem, wstając z kanapy — Gdzie dzieci uwielbiają grzebać, bawić się w odkrywców i szukać tajemnic?

— Na strychu. Ale co powiemy jak Niklowie wrócą wcześniej do domu. Za duże ryzyko.

— A co ryzykujesz? Najwyżej Cię wywalą i pojedziesz gdzie indziej!

— To nie jest przypadkiem twój niecny plan, żeby faktycznie mnie stąd wyrzucili i żebym wróciła do domu?

— A to już moja słodka tajemnica, ale myślałem raczej o przekupieniu ich w tym celu.

Emilia poszła zamknąć na łucznik drzwi do mieszkania, zawsze istnieje szansa, że usłyszą zamieszanie pod drzwiami i zdążą uciec ze strychu zanim gospodarze wejdą do domu. Poczuła lekki skok adrenaliny, który ją rozbawił. Drzwi na strych były zamknięte na klucz, ale widziała jak Karol otwiera je kiedyś kluczem znajdującym się przy kolejnej w tym domu toaletce, która służyła za wieszak w korytarzu i półkę na telefon. Nad nią wisiała lampa górnicza z dawnych czasów.

— Te! Co robisz? — zapytał zniecierpliwiony mąż.

— Myślę o lampie górniczej i kradnę klucz, mój wspólniku.

— Tylko nie wspólniku, jakby co to zmusiłaś mnie!

Otworzyli drzwi. Ich oczom ukazały się wąskie drewniane schody pomalowane farbą olejną w sraczkowatym kolorze. Na każdym schodku, w rogu coś się znajdowało — koszyczek z reklamówkami, słoiczki, plastikowe zakrętki zbierane na cele charytatywne. Patrząc na to Dominik stwierdził:

— Przypadek albo celowe utrudnienie włamania się przy tak wąskich i krótkich stopniach.

— Za chwile okaże się, że to małżeństwo szpiegów ich synowie to wciąż aktywni tajniacy, a na co trzecim stopniu jest pułapka instalowana przez zawodowych komandosów.

— Wystarczy to skrzypienie drewna, robi za najlepszy alarm. Na pewno już to słyszą na ulicy. Zapomniałaś jeszcze, że pani Mertowa to tajniak w stanie spoczynku — powiedział, na co Emilia zareagowała pokazując mu język.

— Cholera jasna, co to? Skansen ze starymi toaletkami?! — zapytał Dominik, kiedy zaraz powyżej schodów ukazała im się kolejna.

Schemat strychu, który stanowił normalną, trzecią kondygnacje w budynku, był podobny do mieszkania gospodarzy. Korytarz z drzwiami do pozostałych pomieszczeń. Na prawo pokój, w którym odkryli stare meble przykryte prześcieradłami oraz opisane kartony pełne zakurzonych materiałów i ubrań. O wiele ciekawszy pokój znajdował się na końcu korytarza. Pod ścianą była komoda z witrażem. Przepiękna, pech, że naruszona przez korniki. Na środku pokoju znajdował się stół ze sprzętem do chemii jak sprzed kilkudziesięciu lat. Szklane dzbanuszki, słoiczki, miarki, plastikowe rurki połączone w jakiś system produkcyjny. Wszystko obklejone grubą warstwą kurzu.

— Efekt wow — powiedziała Emilia.

— Co proszę?

— Nie spodziewałam się, robi wrażenie.

— Prawda — odpowiedział Dominik robiąc zdjęcia aparatem w telefonie komórkowym. — Ciekawe do czego to im służyło. Chodź, może coś się dowiemy otwierając komodę.

— Został nam jeszcze jeden pokój, a w każdej chwili mogą wrócić Niklowie. Lepiej się stad zbierajmy.

Dominik z wyraźnym oporem dał się wyciągnąć żonie. Pokój, którego wejście znajdowało się nad kuchnią Niklów, jako jedyny miał obniżony sufit. Żeby do niego wejść trzeba było się schylić, a białe drzwi były zrobione z drewnianych desek, z bardzo starym metalowym zamkiem i klamką. Mimowolnie Emilia poczuła dreszcz strachu. Ten zamek był przerażający. Widząc jej wahanie Dominik nacisnął na klamkę. Zobaczyli długie pomieszczenie na poddaszu. W środku panował straszny zaduch. Pod jedną ścianą znajdowały się bardzo stare, zardzewiałe urządzenia — jakaś maszyna do szycia, młotek, piła. Całą resztę pomieszczenia zajmowały ogromne klatki. Jak w ptaszarni, od ziemi po sufit wzdłuż trzech pozostały ścian. Ptaków nigdzie nie było, ale cała podłoga była pokryta setkami kolorowych piórek. Emilia już miała wejść głębiej do pomieszczenia, kiedy usłyszała hałas piętro niżej.

— Cholera, musimy spadać!

— Idziemy.

Popędzili na dół po schodach. Dominik trącił nogą słoiki ale te jakimś cudem nie spadły. Dosłownie w tej samej chwili, kiedy gospodarze otworzyli drzwi wejściowe, Emilia i Dominik zamknęli za sobą drzwi na strych. Jakby się umówili podeszli do gospodarzy udając, że wyszli właśnie z pokoju się przywitać. Państwo Nikiel wyczuli, że coś jest nie tak. Patrzyli na nich podejrzliwie, ale nie powiedzieli nic. Emilia trzymała w ręce ściśnięty klucz. Nie zdążyła zamknąć drzwi na strych i schować go do toaletki nr 23.

Nie mogli zostawić gospodarzy samych, a ci jak na złość zostawili drzwi do kuchni otwarte i kręcili się między kuchnią, a swoją sypialnią, tak, że nie było możliwości bezpiecznego schowania klucza. Emilia czuła jak poci jej się ręka. Nie miała kieszeni, żeby schować ten dowód zbrodni.

Ku jej radości Karolowa poszła do toalety. Szepnęła do Dominika, żeby odciągnął jakoś Karola.

— Panie Karolu, żona narzekała, że piec jej się zepsuł w pokoju — powiedział Dominik popychając mężczyznę w stronę wynajmowanego pokoju.

„No ładnie, będzie afera o to, że źle palę w piecu.” Pomyślała Emilia jednocześnie wykorzystując chwilę w samotności na zamknięci drzwi na strych. Ręka jej się trzęsła i śmierdziała starym metalem. Choć klucz był starej daty, duży, dopiero po chwili, zdającej się wiecznością trafiła do zamka. Na szczęście ten przekręcił się bez problemu. Na nieszczęście wydał przy tym dźwięk, jakby wrota do jakiegoś zamku właśnie zostały opuszczone. Emilia przeklęła w duchu. Szybka wsadziła klucz do szuflady pod telefonem.

— Co Pani robi? — zapytała Karolowa wychodząc z toalety

— Ach zahaczyłam rękawem o klamkę szuflady i lekko się wysunęła, właśnie ją poprawiałam.

Karolowa nie wyglądała na przekonaną. Emilię uratował dzwonek. Dzieci przyjechały na obiad, nic już innego nie miało dla śląskiej matki znaczenia.

Tym razem najstarszemu synowi towarzyszyła narzeczona, która tak jak jej przyszła teściowa usługiwała wszystkim siedzącym przy stole. Dziewczyna była trochę przy kości, byłaby całkiem ładna, gdyby nie brak szyi, wyglądało to tak jakby głowę od korpusu dzielił tylko jeden podbródek. Nadrabiała za to poczuciem humoru.

Obiad różnił się od zeszłotygodniowego tylko kompotem — tym razem z gruszek, również zaprawionych do słoików latem. Dodatkową odmianą było to, że podano go w salonie, w którym do tej pory Emilia jeszcze nie miała okazji być. Był to pokój skierowany na stronę południową więc mimo ciemnego odcienia czerwieni na ścianach, pomieszczenie wydawało się bardzo jasne i przytulne w taki słoneczny dzień. Znajdował się tam sporej wielkości telewizor plazmowy, trzy ciemnobrązowe witryny przepełnione kryształami — kieliszki, miseczki, wazony, co dusza zapragnie z kryształu przeźroczystego i kolorowego. Usiedli na dość wygodnej rogówce przy stole z białym obrusem. Gospodarze ku lekkiemu zdegustowaniu Emilii włączyli telewizor, więc rozmowa nie za bardzo się kleiła, gdyż wyczyny Justyny Kowalczyk odciągały uwagę.

— I jak się udała kawa u państwa Ormaniec? — zagadnęła Karola.

— Och dobrze, jak się człowiek tak często spotyka jak my, to zawsze jest o czym opowiadać.

— To prawda, jest się na bieżąco. My mamy sporo znajomych z którymi widujemy się raz na rok. Żona zawsze się śmieje, że te spotkania to takie odświeżanie biografii, po roku tyle spraw jest nieistotnych, że rozmowa wygląda jak pisanie CV. Tylko nudne, główne punkty z życiorysu — skomentował Dominik.

— Miała być dziś z nami Justyna, córka Ormańców, ale gdzieś wyszła z koleżanką z pracy. Staży Omańce byli przejęci jakby dziewczyna była nastolatką i pierwszy raz wychodziła. Jak kiedyś zdecydujecie się na dzieci to zrozumiecie jak to jest!

„O nie, tylko nie kolejna dziecio-propaganda”, wystraszyła się Emilia.

— Żona dużo wyjeżdża promując książki, a ja jeszcze rzadziej jestem w domu. Musimy troszkę się ustatkować zanim zdecydujemy się na dzieci. Mamy psa i kota, a już przez tę parkę sporo jest kombinowania nad opieką — powiedział Dominik.

— O! Nie pozabijają się, pies z kotem? A jakiej są rasy? — zapytał najmłodszy syn państwa Nikiel po raz pierwszy wykazując jakieś zainteresowanie gośćmi.

— Są razem odkąd były malutkie i uwielbiają się. Pies to flat-coated retriever, a kot to brytyjski silver tabby — widząc całkowity brak zrozumienia u rozmówców dodał — Pies wygląda jak czarny golden, a kot to taki prążkowany szarak jak z reklamy Whiskas.

Dalszy brak zrozumienia skłonił do zmiany tematu na sport. Po obiedzie podano kawę i domowej roboty babkę z mielonym makiem. W rezultacie Dominik jeszcze na chwilę wszedł do pokoju żony, żeby z nią pobyć sam na sam, jednak zrezygnowali z planu przejażdżki, zwłaszcza, że było już ciemno i wrócił chłód. Umówili się, że w następny weekend ona przyjedzie do domu, będzie to akurat półmetek jej wyprawy po inspirację do książki.


Emilia chciała położyć się wcześniej spać ale zamiast zdrowego snu, przewracała się z boku na bok w swoim łóżku. Natręctwo myślowe uwielbia atakować po zmroku. Nie umiała przestać myśleć o tym, że jest pewna, że nie zamknęli za sobą drzwi do pokoju z klatkami na strychu.

Ostatecznie postanowiła się ubrać i zrobić szybki marszobieg na świeżym powietrzu. Cały dzień nie wychodziła z domu i może dlatego nie mogła zasnąć? Niepostrzeżenie wyszła z budynku na chłód marcowego, późnego wieczoru. Opustoszałymi ulicami, szybkim marszem skierowała się w stronę kościoła. Była z siebie dumna, że udało jej się zmusić do wyjścia spod kołdry, żeby trochę się poruszać, poprawić krążenie i dotlenić umysł. Do domu wróciła pół godziny później, przed 22. Otwierając frontowe drzwi zrobiła trochę hałasu i Karolowa wyjrzała z salonu, gdzie gospodarze oglądali telewizję. Emilia kiwnęła głową na powitanie, a zarazem pożegnanie i szybko poszła do swojego pokoju, nie miała ochoty na rozmowę, chciała wziąć ciepłą, relaksacyjną kąpiel i położyć się spać.


Od 7 rano Karolowa wisiała na telefonie. Dosłownie. Uniesionym głosem podniecała się, że ktoś do domu nie wrócił, że pewnie gwałt, że biedna rodzina. Emilia wiedziała, że coś jest nie tak, ale z trajkotania kobiety nie umiała wyciągnąć pełnej historii, osoby po drugiej stronie linii też były wtajemniczone w sytuację i rozmawiano półsłówkami.

Kiedy Karolowa podała jej na śniadanie bardzo słodką, gęstą owsiankę z masłem, usiadła koło niej, żeby porozmawiać. Wydarzyło się to pierwszy raz od zeszłej niedzieli i wyjścia Emilii do pubu. Ewidentnie miała dużą potrzebę pogadania i postanowiła zawiesić ich spór na jakiś czas.

— Justynka nie wróciła na noc. Nie było jej cały dzień i nie wróciła na noc.

— Pani Iwono, to dorosła kobieta, pewnie nic jej nie jest.

— Oj pani Emilio! Może u was w dużych miastach to dzieci tak się zachowują. Nasze jak nawet są dorosłe, a mieszkają z rodzicami, to wiedzą, że ci się o nich martwią i mówią o swoich planach. A zwłaszcza rodzina Ormaniec to porządni ludzie. W Boga mocno wierzą, rodzinni są, cały sierpień nie piją alkoholu i biednym pomagają. Już raz ich taka tragedia spotkała. Pani wie, że ich starsza córka Anna nie żyje?

— Nic nie wiedziałam. Dawno temu umarła?

— Jakie umarła. Zginęła w wypadku samochodowym, we trójkę jechali, on i siostry. Będzie z półtorej roku od tej tragedii. Prowadził jak wariat ich zięć, mąż Justyny. Wie pani, to Hiszpan był. Oni w gorącej wodzie są kąpani, nieodpowiedzialny. Zresztą sam też zginął. Wydawało się, że Justynka złapała Pana Boga za nogi bo bogaty był, ale jednak lepiej trzymać się naszych mężczyzn. Milionerami nie są ale przynajmniej wiadomo czego po nich się spodziewać. A Ania to stara panna była, bardzo miła dziewczyna, ale po studiach została w Krakowie i tam pracowała. Nie nacieszyli się nią zbyt długo rodzice, dobrze, że chociaż Justyna po tym całym wypadku do nich wróciła i że jej nic się nie stało w tym wypadku, choć ma paskudną bliznę na całym ramieniu. U kobiety takie oszpecenie to duża tragedia, najważniejsze jednak, że żyje.

— Nie miałam pojęcia, faktycznie nieciekawie to wygląda i pewnie bardziej się martwią niż to jest konieczne. Policja już szuka dziewczyny?

— Tak, dzisiaj o 6 rano przyjechali do Ormańców na rozmowę. Ponoć straszne zamieszkanie, a Terenia jest w szoku. Po południu do nich się wybiorę to pewnie dowiem się więcej. Dziś mogę się z kolacją spóźnić, ale rozumie pani.

„Rozumiem, że jesteś ciekawa wścibska babo”, pomyślała, jednak po chwili zrobiło jej się głupio, że tak ocenia, ona sama myśląc o swojej powieści była zainteresowana całą sprawą, choć jednocześnie była przekonana, że dziewczyna szybko się odnajdzie, a trzymający ją za krótko rodzice niepotrzebnie panikują. Niedługo jednak miała odkryć jak bardzo się myli.

Zbrodnia

— Ewka, oskrob więcej kartofli! Jestem głodny jak wilk!

— To nie więcej tylko tyle co zawsze. Zawsze jesteś głodny jak wilk i zawsze się śpieszysz. Najbardziej narwany działacz Autonomii Śląska i największy konsument kartofli na południu Polski. Oto proszę państwa mój mąż.

— Znowu na mnie narzekasz?

— Nie, ale mógłbyś mi pomóc z przygotowaniem jedzenia.

— Muszę skończyć artykuł do naszej gazety.

— Zawsze coś musisz. Ja też sporo muszę, a jakoś robię obiad.

— To ważne, tylu nowych członków mamy. Przestań marudzić, kiedyś mnie wspierałaś.

Chciała mu odpowiedzieć, ale już zamknął się w gabinecie, przy komputerze. Wróciła do przygotowywania obiadu, kiedy zadzwonił telefon. Nie było sensu wołać męża, żeby odebrał, kiedy pisał, nic go nie interesowało. Codziennie dojeżdżała pociągiem godzinę do pracy w Katowicach, tyle samo zajmował jej powrót pod warunkiem, że było lato, a PKP nie strajkowało. Dobrze zarabiała, za to jej mąż dostawał prestiż i najniższą krajową pracując w domu kultury i udzielając się jako wolontariusz wszędzie. Wytarła ręce w ręcznik kuchenny i odebrała.

— Słucham?

— Tu młodszy aspirant Rafał Madeja z komisariatu policji w Rydułtowach. Pani Ewa Kania? Chciałem zapytać czy ma pani informacje, gdzie może się znajdować Justyna Ormaniec?

— Nie, nie mam. Czy coś się stało?

— Nie zjawiła się od wczoraj w domu, a ponoć była umówiona z panią na spotkanie. Czy widziałyście się?

Ewa zamarła. O Boże, tylko nie to, niech nie pytają ją o niedzielę.

— Nie, nic nie wiem. Ja nic nie wiem.

— Nie widziała się z nią pani wczoraj w niedzielę 8 marca?

— Nie. To znaczy tak, ale nie wiem do której godziny byłyśmy razem, straciłam poczucie czasu.

— Dobrze. Jeszcze nie pytałem o godziny, ale jak już pani zaczęła proszę mi więc powiedzieć, o której się spotkałyście i gdzie.

— Po mszy, około 11:30 poszłyśmy na lody do kawiarni koło kościoła. Potem na spacer na rynek, pogoda sprzyjała, ale nie wiem o której się rozstałyśmy. Chyba dość późno.

— Czy pani Justyna mówiła dokąd idzie po spotkaniu? Czy ma jakieś plany?

— Nie.

— A czy cokolwiek wspomniała nietypowego? Na przykład, że się z kimś umówiła, ale coś ją martwi?

— Nie nic takiego. Zaskoczyło mnie tylko to, że odkąd ją znam po raz pierwszy miała taki świetny nastrój. Zwykle jest bardziej wycofana i mało mówna. Taka nostalgiczna. Wczoraj chichotała jak nastolatka.

— Dziękuję, na razie to tyle, ale pewnie jeszcze się z panią skontaktujemy. Nie planuje pani mam nadzieję, żadnego wyjazdu?

— Nie.

Ewa odłożyła słuchawkę spoconą ręką. Mąż odezwał się z gabinetu.

— Kto to był?

— Nikt, pomyłka.


Emilia siedziała w swoim pokoju pisząc w notesie, w punktach to co się dotychczas dowiedziała o rodzinie Ormaniec, kiedy usłyszała wycie syren. Samochody policji, straży pożarnej i pogotowia zatrzymały się pod ich domem. Wybiegła z pokoju. Karolowa już zakładała kurtkę, żeby wyjść przed dom. Emilia dołączyła do niej.

Kiedy wybiegły z domu, pani Mertowa stała już na chodniku koło drogi.

— Znaleziono zwłoki w szambie — powiedziała wskazując na kamienicę, która jedną ścianą przylegała do domu Niklów — czysty przypadek, że akurat dziś zamówili oczyszczanie, oficjalnie robią to raz na pół roku, nieoficjalnie, raz na dwa lata jak wszystko się już przelewa i ludzie narzekają na smród.

— Boże, broń, żeby to nie była Justynka — powiedziała Karolowa. Emilia zauważyła, że zzieleniała na twarzy. Nie kierowała już nią ciekawość, była przerażona.

— Podejdę zapytać czy coś wiedzą.

Emilia minęła kamienicę i wąskim podjazdem zastawionym przez wozy policyjne skierowała się na podwórko za nią, na którym stało szambo. Miejsce nie było odpowiednio zabezpieczone. Panowało duże zamieszanie, w oknach kamienicy skierowanych na podwórko widać było ciekawskich ludzi. Mieli stamtąd doskonały widok, loża szyderców.

Emilia podeszła do jakiejś młodej, lekko zagubionej policjantki.

— Czy wiadomo kto to?

— Co pani tu robi! To miejsce zbrodni, proszę natychmiast je opuścić! Kim pani jest?

— Emilia Paprotna, dziennikarka — skłamała, licząc że młokos będzie kusy na sławę.

— Acha, ale i tak musi pani odejść.

— Dobrze, proszę mi tylko powiedzieć, czy to Justyna Ormaniec?

— Nic nie wiadomo jeszcze. Ale ponoć to kobieta. Wie pani, to mała miejscowość. Nikt inny teraz nie zaginął.

— Dziękuję.

Wróciła do Karolowej i Mertowej przekazać im informację. Na chodniku stała tylko staruszka. Karolowa okazała się właścicielką czerwonego, prawie zabytkowego cinquecento, model Monster. Już wyjechała nim z garażu, gdzie zimował. Cofnęła tyłem na ulicę, wyhamowała z piskiem opon i korbką odkręciła okno:

— Jadę po Ormańców. Coś się dowiedziałaś?

— Tak, pojadę z panią i opowiem po drodze — powiedziała Emilia, wskakując do samochodu zanim właścicielka pojazdu zgodziła się na to.


Dom Ormańców, jeden z bogatszych w okolicy miał żółty tynk i czerwoną dachówkę, zadbany ogródek pełen rododendronów i pnących róż, zawsze uchyloną bramę na podjeździe, przez którą trzeba było wejść, żeby zadzwonić na domofon przy drzwiach wejściowych, ponieważ ten przy bramce od zawsze nie działał. Ale co to za problem w miejscowości, w której wszyscy o tym wiedzą?

Mimo że zdecydowanie dzwoniły na ten właściwy domofon, nikt nie odbierał. Dom wydawał się opuszczony w pośpiechu. Przewrócona doniczka z kwiatami koło wejścia, niedbale zaciągnięta firana w przedpokoju, no i ta otwarta brama — według Karolowej, kiedy Ormańców nie było w domu, zamykali ją. „Wellcome złodzieje”, pomyślała Emilia, ale nie skomentowała tego głośno.

— No gdzież oni są? Powinni w domu siedzieć i czekać na Justynkę — denerwowała się Karolowa i bez skrępowania zaglądała przez okno do środka domu.

— Przepraszam! — usłyszały wołanie z ulicy, podeszła do nich młoda kobieta. Miała przepiękne blond włosy, z prosto ściętą grzywką, długie i gęste. Ubrana w dres i białe adidasy, jednak tym co wyróżniało ją z daleka była jej sylwetka, przeraźliwie chuda.

— Jestem Karolina, kiedyś byłam najlepszą przyjaciółką Justyny, w podstawówce. Po jej powrocie do Rydułtów nie miałyśmy już ze sobą takiego kontaktu. Choć próbowałam — na sekundę wpadła jakby w zadumę, po czym nagle pokazała palcem na Karolową — Panią znam, mieszka pani za przystankiem PKS, w tym szarym domu, pani Nikiel?

— Tak, a ty jesteś córką Bogdana i Kazi? Znam twoich rodziców. Dajesz dalej lekcje gry na pianinie?

— Tak proszę pani. A pani kim jest? — zapytała w bezpośredni sposób.

— Emilia Paprotna, wynajmuję pokój u państwa Nikiel. Jestem pisarką.

— Acha. To musi być ciekawa praca. Szukacie Ormańców? Od zniknięcia córki dziwnie się zachowują. W niedzielę wieczorem jeździli jej szukać, w nocy jak wrócili strasznie się kłócili. Ale nie to było dziwne. W poniedziałek rano przyjechała policja. Zadzwonili do drzwi, chwilę rozmawiali, potem, jak tylko wyjechali, pani Terenia wpadła w histerię. Krzyczała, że to jego wina, znaczy pana Joachima. Że wszystko przez niego. On dosłownie siłą ją wciągnął do domu.

— Dziewucho, coś ci się przewidziało, nie opowiadaj takich głupot! — skarciła ją pani Nikiel i ostentacyjnie ruszyła w kierunku swojego czerwonego Cinquecento model Monster — Mama psycholog, a ona anorektyczka, w głowie jej się poprzewracało!

Emilia załagodziła sytuację kilkoma grzecznościowymi zdaniami i sugestią, żeby Karolina powtórzyła wszystko policji, a następnie pobiegła do samochodu w obawie, że za chwilę zostanie bez transportu.


Wtorek oznaczał nawrót zimy. Był chłodny wiatr i sypał mokry śnieg. Emilia czuła rozczarowanie pogodą, wczoraj wiał silny wiatr, który na południu Polski oznacza zwykle radykalną zmianę pogody. Liczyła na wczesną wiosnę, a nie nawrót zimy. Ale to było bez znaczenia. Wiedziała już o czym będzie jej powieść. O martwej dziewczynie. Jednak śmierć miała być końcem historii, teraz trzeba było dowiedzieć się kim była Justyna Ormaniec i co działo się wcześniej.


Przed południem pani Nikiel udało się skontaktować z Ormańcami, a ściślej z panem Joachimem, ponieważ jego żona wylądowała w szpitalu, miała zawał serca. Karolowa nalegała na to, żeby mogła ją odwiedzić, jednak ponoć lekarz uznał wizyty gości za niewskazane. Pani Terenia Ormaniec miała za dużo stresów, najpierw straciła córkę Annę, a teraz Justynę.

Emilia wyskoczyła z domu kupić sernik z brzoskwiniami i dobrą kawę. Szła szybko, zmarznięta na kość. Mijające ją samochody chlapały błotem pośniegowym z drogi, ale uznała że poświęcenie może się opłacić. Po obiedzie chciała usiąść z gospodynią i podpytać ją o Ormańców. Pomyślała, że trzeba było się ich trzymać, a nie chodzić do pubu i psuć sobie opinię, choć może z drugiej strony znajomość z policjantami, Rafałem i Pawłem może też się przyda? Mleko się rozlało i nie ma co gdybać.

Kiedy weszła do domu, zapukała na chwilę do Mertowej. Mieszkanie staruszki składało się z dwóch pokoi — saloniku połączonego z kuchnią oraz sypialni. Do łazienki i toalety szło się z korytarza, Emilia wiedziała, że było w niej jeszcze zimniej niż piętro wyżej u Niklów. Przywitała się i odkroiła staruszce kawałek ciasta. Tak polubiła starszą panią, że przyznała jej się nawet do tego o czym chce pisać, ale poprosiła o zachowanie dyskrecji i nierozpowiadanie tej informacji.

— To dobry pomysł. Jednak zły czas. Jak odkryjesz coś złego na temat Justyny, to będzie tak jakbyś szkalowała pamięć tej biednej dziewczyny.

— Spokojnie. Ja nie chcę pisać o Justynie Ormaniec ale o, dajmy na to o Paulinie Burjan, postaci zainspirowanej życiem Justyny.

Starsza pani kiwnęła głową i machnięciem ręki odtrąciła natrętnego kota, który się do niej łasił. Koło kaflowego pieca wolno spacerowały sporej wielkości żółwie, wokół nich była rozsypana sałata, jednak pozostała część domu ślniła czystością. Mertowa nawet najdzikszego dachowca umiała nauczyć korzystania z kuwety, a żadnego ze swoich ukochanych zwierzaków nie wpuszczała do sypialni.

— Wiesz, kiedy Justyna wróciła z Krakowa po śmierci męża i siostry, ludzie zaczęli gadać. Nie pamiętam, uczciwie mówiąc, tych plotek bo nie przywiązałam do nich wagi. Jednak uważałam, że tam coś nie gra. Najdziwniejsze było to, że jej mąż był bardzo bogaty, a ona zamieszkała z rodzicami i zaczęła pracować w Biedronce. To się nie trzymało kupy.

— Masz rację. Muszę o to wypytać. Chyba powinnam się zakolegować z ich sąsiadką, wydawała się aż zbyt chętna do rozmowy.

— Spróbuj. A jak coś odkryjesz, zapraszam na prawdziwą miętę z liści z odrobiną mleczka.

— Co? Nie wiem czy się cieszyć, czy bać! Do zobaczenia. — uściskała Metową na pożegnanie.

Na piętrze roznosił się aromat domowego obiadu. Kiedy tylko otworzyła drzwi Karolowa zawołała.

— Za pięć minut podaję jedzenie, jest czerwony barszcz z ziemniakami, a na drugie karczek z piekarnika robiony w rękawie, ziemniaczki z koperkiem i masłem oraz sałatka z pory z majonezem.

— Brzmi fantastycznie. A ja przyniosłam ciasto i kawę, może po obiedzie da się pani skusić? Przy takiej pogodzie, trzeba się trochę porozpuszczać!

— Pogoda pogodą, ale stres zawsze zwiększa mój apetyt na słodkości. Terenia to moja najlepsza przyjaciółka, a nie mogę nawet jej odwiedzić.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.66
drukowana A5
za 38.38