Kaprysy ciszy
Rozglądam się, poszukuję światła
między resztkami snów.
Wypatruję nicości, aby stała się
moim przewodnikiem.
Zapamiętałam, że nadzieja rodzi się
wtedy, kiedy brakuje
powietrza.
Przywidziała się przyszłość —
zbyt pokorna, aby posądzić ją o zdradę.
Posądzam siebie o naiwność.
Zgadzam się z Bogiem,
że nie pasuję do własnego życia.
Czy jestem wymagającym początkiem,
czy tylko błahym zakończeniem —
nie wie nikt.
Czy samotność nauczy mnie,
jak kochać roztropnie, bez poczucia winy?
Nie mogę stać się burzą,
przeistoczyć w sen; wszystko,
co przegrane, należy do mnie.
A gdy przyśni mi się łza,
gdy wymknie się ziemia — powrócę
na próbę, wbrew kaprysom ciszy.
We własnym ciele
Nie warto szukać jutra
pośród błahych spraw. Nie opłaca się
lśnić, kiedy jest tak jasno.
Może to przyszłość uczyni mnie
podatną na sen? Może obojętność
sprawi, że zakwitnę
w środku zimy?
Nie mogę być wciąż wstępem
do przeszłości. Nie chcę istnieć tak,
aby zazdrościli mi przebudzeni.
Uwięziłam się we własnym ciele.
Zamknęłam za sobą
czarne okno.
Przepełnia mnie świt, upstrzony
resztkami szkarłatnych gwiazd.
To niemożliwe, żebym odeszła
bez skargi. Rozkoszuję się melancholią,
którą odziedziczyłam
w ramach rekompensaty.
Czy to śmierć, czy to wieczność —
kto zna definitywne rozwiązanie?
Kto pamięta, ilu słów potrzeba,
żeby ocucić myśli?
Najświeższe epitafium
Jestem, choć moje żyzne, płodne ciało
ma pretensje do duszy. Jestem,
mimo że walczę
o ostatni skrawek czasu.
Może odrodzę się wbrew
przeciwnościom miłości?
Nie mogę przecież
kochać w nieskończoność — co na to Bóg?
Biegnę, mimo że życie pozostało
w tyle. Szukam Cię,
choć kalendarz nie przyznaje się
do własnych obietnic.
Słyszę, jak sypią się pragnienia —
okaleczone, lecz wciąż prawdomówne.
Przyszłość wykreśliła mnie
ze swojego harmonogramu.
To, co zostało po pamięci,
nosi miano
zdrowego rozsądku.
Wciąż brakuje mi pewności,
że to, co zbyt jasne,
nie musi przypominać nadziei.
Przekraczam tę samą rzekę —
odwróć kartkę
i spisz moje najświeższe epitafium.
Czarne rzeki
Nie warto polegać na wyrzutach sumienia.
Nie opłaca się kochać tak,
żeby nadzieja stawała się pokorą.
Otwieram przed Tobą
okno do wolności — dotykiem sprawdzam,
czy pozostał we mnie człowiek.
Atakują mnie purpurowe gwiazdy;
nie spodziewałam się tego
po tutejszych wędrówkach za widnokrąg.
Ustanawiam świeże ulice, puste i bolesne
jak cień, który obrał mnie
za swojego właściciela.
Za którą z tych ścian ukrywa się zmierzch?
Co począć, żeby czarne rzeki
wystąpiły z brzegów?
Jeszcze wczoraj śniłam o przyszłości;
dziś pamięć jest zbyt uboga,
aby przypodobać się wspomnieniom.
Wszystkie złudzenia ugrzęzły
w połowie pragnienia. Wciąż rozkoszuję się
nocą, wciąż podkradam słowa
zbyt wyniosłe, aby rozpoznać tęsknotę.
Odnajdę w Tobie doczesność, odnajdę sen,
aby czas należał także do mnie.
Oszukać wroga
Niebo jest dostatecznie niedalekie,
żebym wyśniła
kolejną obrazoburczą melancholię.
Ziemia, łasząca się do nagich kostek,
stanowi więzienie dla ciał,
dla słów,
które obróciły się w prawdę.
Może to przyszłość sprawi,
że doszukam się Twojej obecności
w moich ramionach?
Nie wiem, jak długo trzeba żyć,
aby śmierć okazała się łaskawa.
Wciąż czuję Twoją obecność — stałeś się
stworzycielem pragnień.
Najwyższa pora stanąć w kolejce;
przekonać się,
ile uśmiechów potrzeba,
aby oszukać wroga.
Czy świt okaże się idyllicznym wstępem
do dorosłości? Czy bajka,
opowiedziana niezbyt wprawnie,
nauczy mnie, jak żyć,
żeby nie przeszkadzać światu?
Ugrzęzłam gdzieś w trakcie przeszłości —
nasycić mnie może
tylko tęsknota. Milczenie,
któremu powierzam swoją śmierć.
Obie strony świata
Szukałam Cię po obu stronach świata.
Szukałam zawzięcie,
całkiem nie po myśli Boga.
Wiedziałam, że wszystkie drogi
wiodą w identycznym kierunku —
cierpiałam, choć życie
nie chciało wspomóc.
Nie wiem, czy ciało domagało się
duszy — sen był zbyt roztropny,
aby marzyć o szczęściu.
Kochałam szczerze smutek,
lecz Ty obrałeś inny czas. Nie mogę
zaufać wolności,
jej oblicze wciąż tonie w cieniu.
Może to przyszłość uczyni nas
podatnymi na dotyk?
Może czas powtórzy się,
mimo że wieczność
czeka ze skrzyżowanymi rękami?
Nie śnij w moim imieniu.
Nie kochaj świata, choć niepewność
łączy nas w pary.
Odejdę, mimo zapewnienia, że prawda
mi się nie należy.
Wykreślam z almanachu życia wszystko,
co miałam odwagę przemilczeć.
Przyobiecaj odrobinę pustki,
aby śmierć okazała się łaskawsza.
Zalęgła się nadzieja
Dlaczego wciąż delektuję się
tym samym, miałkim przywidzeniem?
Dlaczego widzę w Tobie zawzięcie
przyczynę miłości?
Prawdopodobnie zatrułam się
jesiennym porankiem;
ciało postawiło
ostateczny warunek.
Obiecuję, że dokończę autobiografię.
Przysięgam,
że minę się ze światłem,
któremu wciąż ciężko oddychać.
To nieprawdopodobne, że zalęgła się
we mnie nadzieja.
Jeszcze gorsze, że bezsenność
marzeń udziela się także mnie.
Nie nauczyłam się
liczyć gwiazd. Wszystko,
co zaprzepaszczone, stanowi wytłumaczenie;
czystość słów drażni
moje myśli.
Nie warto wierzyć w poranki
bez zakończenia. Zanim przeniknie
mnie Boże spojrzenie,
dostrzegę w Tobie kontynuację
mojej wiary.
Jednakże… Czy mogę pożyczyć sobie
Twoje objęcia? Czy pozwolisz
mi tkwić w tej radości?
Szukając prawdy
Zaprowadziłam cię
na sam kraniec tej wędrówki.
Odnalazłam tchnienie, współgrające z ciszą.
Jestem, choć ciało temu zaprzecza.
Jestem, mimo że dusza
słyszy zbyt wiele.
Nie mogę kochać cię na złość łzom;
szept jest zbyt górnolotny,
cisza — zasłuchana w siebie.
Nie chcę klękać przed twoim ołtarzem.
Nie widzę sensu, aby szukać prawdę,
która wyzwoli kłamstwo.
Całokształt tęsknoty
wciąż się narzuca, burzowe chmury
nasiąkają moim zapachem.
Wstań, zanim zrozumiesz,
że potrzebna jest garść snów.
Obudź się, mimo że ciężko żyć
pod prąd melancholii.
Zdejmuję z najwyższej półki
zaginione sumienie — niepotrzebne są
usprawiedliwienia.
Uwikłana we wspomnienia
Popełniłam
rozstrzygający błąd,
zanim postanowiłam się urodzić.
Nie przyznałam się
do winy,
choć żądano ode mnie wolności.
Nie słyszałam nic
o Twoim śnie — ciało majaczyło
wśród pragnień.
Może to przeklęty spokój
wdarł się pod skórę
i osiadł na mieliźnie?
Nic się nie zgadza;
nawet łzy
chodzą spać o tej samej porze.
Pora nauczyć się
żyć wbrew oczekiwaniom wątpiących.
Najwyższy czas przerodzić się
w bezmiar,
żeby miękkość
służyła rozpostartym ramionom.
Czegoś brak melancholii.
Ktoś musiał wykraść brakujący szczegół.
Czy wystarczy krztyna
modlitwy,
aby nasycić Stwórcę?
A może pora, aby powitać świat
chlebem i solą?
Krzykliwe są dziś Twoje usta.
Jeszcze gorsza pamięć,
uwikłana we wspomnienia.
Na cokolwiek
Wydziedziczyłam w porę
mój jutrzejszy sen.
Przedostałam się za barykady
czasu, aby dostrzec to,
co się nastręcza.
Co za wybitne powitanie!
Tak bardzo mu do twarzy z przyszłością.
Zanurzam się
w zdania, próbując wywęszyć
choć jedno
pytanie retoryczne.
Myśli, słone i niepodważalne —
to tylko pozostałość
po tym, co było zbyt niewiadome.
Chce mi się milczeć,
milczeć z całych sił! Niech krzyk
nie rości sobie nadziei
na cokolwiek!
Pustka? Wypełnię ją własnym sercem.
Odległość? Zginie,
zanim upuszczę pierwszą łzę.
Najwyższy czas
pogrzebać prawdę.
Pora, aby wskrzesić noc głodną gwiazd.
Wtulam się w ścianę. Przygarniam
wyjałowione dusze.
Zostanie Ci po mnie
kilka uderzeń serca, definitywny oddech.
Wystarczy przyszłość
To dopiero początek drogi powrotnej.
Rozdział, który Gall Anonim
miał odwagę porzucić.
Oddech odmawia posłuszeństwa.
Serce domaga się spokoju.
Czyje to pragnienia
dokuczają mojemu sumieniu?
Wykreśliłam Cię
z rzeczywistości; stałeś się mniejszy
od ziarenka w klepsydrze.
Już nie dokucza mi Twój uśmiech,
nie znam słów.
Wszystko, w co wątpiłam, okazało się
krótkotrwałą podróżą
na drugą stronę
przepaści.
Zapamiętałam jedno: zanim zwątpię,
zliczę wczorajsze kroki serca.
Zanim się poddam,
urządzę bezpieczną przystań
pośród wspomnień.
Nie będę już tą samą tęsknotą,
identyczną błahostką.
Narysuję dla Ciebie pożegnalny uśmiech —
już niepodatny na życie.
W zupełności wystarczy mi przyszłość.
Mam w zanadrzu
kolejne jutro.
Śmiertelny błąd
Wiesz, że ludziom wciąż brak
człowieka? Wiesz, że nadal kochamy
byle jak? Wystarczy, że ciało
odzyska cień; reszta się nie liczy.
Chadzam tą samą drogą
powrotną — nie robią na mnie wrażenia
minione lata.
Co z tego, że ktoś odebrał sen,
skoro pozostały mi tylko
skrawki wolności?
Powróć, zanim uczyni to
za Ciebie przyszłość. Odszukaj mnie
w niemym śnie, na pobliskim
wysypisku.
Z oddaniem spisuję dla Ciebie list,
który śmiało można przezwać
pożegnalnym.
Bez ceregieli utulam
serce do przydługiego snu.
Bez wątpliwości stwierdzam,
że przeszłość należy się
komuś innemu.
Które z moich ciał pragnie
powrotu samotności?
Pęka łza. Nie pamiętam o teraźniejszości.
Rzeczywistość?
To śmiertelny błąd stylistyczny.
Czerń
Lituję się nad przyszłością.
Jest mi przykro,
bo nie rozumie mnie własny sen.
Zaczęłam płakać
zupełnie okazyjnie, bez zbędnych słów.
Nie ukrywam, że mierzi mnie
ciało — tak podatne
na śmierć.
Nie chciałabym kontynuować
marszu w nieznane — czarne jest
Twoje spojrzenie.
Próbuję złowić
najważniejszą myśl, lecz serce
trafia na pustkę. Moje wargi,
stęsknione odrobiny pocałunku,
dziś układają się w modlitwę
do własnego nieba.
Obiecuję, że narodzę się
jeszcze raz, dla poprawy humoru.
Bezsenny poranek rozrzuca mnie
po kątach — czy to wystarczy,
aby zaspokoić gniew ziemi?
To, co zostało pod moimi stopami,
nie zasługuje na szacunek
czy zrozumienie.
Jeszcze tu wrócę, choć nie należy mi się
krztyna melancholii.
Sekundnik
Mój sen, zaprzęgnięty w świeży dzień,
dziś jest czystą spekulacją,
wytrawnym istnieniem.
Moje życie, idylliczne
i z lekka napoczęte, kojarzy się
z ciszą, którą tak trudno
przekrzyczeć.
Od wielu lat chadzam
identyczną drogą, a dusza
pozostaje wierna ciału.
Od jakiegoś czasu dławi mnie
czasoprzestrzeń, zniewala tajemnica,
o jakiej ktoś na śmierć
zapomniał.
Ukrywam się pod powierzchnią
słów; staram się,
żeby autobiografia była
w miarę wiarygodna.
Nie przeszkadza
skupisko myśli — moje usta, ozdobione
pocałunkiem, sprzeciwiają się
bajce, którą pragnę Cię nakarmić.
Tłumię w sobie niemoc,
nie przyznaję się do tęsknoty,
wciąż boleśnie bezpłodnej,
zdanej na samotność.
Kalendarz woła o pomoc; zegar
potknął się o sekundnik.
Alfabetycznie
Nie chciałam żyć nadaremno.
Nie chciałam kochać i wierzyć tak,
aby umilkły cztery ściany
mojej głowy.
Powróciła przyszłość,
wciąż niebezpiecznie zielona,
aby przynieść odrobinę chwały,
skrawek pamięci.
Ufałam zdrowemu rozsądkowi —
serce milczało w kącie ostrym.
Ufałam pielgrzymom
z odległego nieba,
że to, co nienawistne,
nie musi być oczywiste.
Moje łzy dopasowują się
do Twoich dłoni. Niepewność,
za jaką czai się słońce,
nigdy nie będzie
taka sama.
Zamienię się z Tobą
na powietrze — dopadną mnie
pocałunki, dotyk uśmierzy zmysły.
Czy wykażę choć odrobinę
powagi, aby zerwać z teraźniejszością?
Próbuję ułożyć uczucia
w kolejności alfabetycznej.
Chcę uczynić czas
dostatecznie dosadnym i urodzajnym,
żeby pierzchły gwiazdy,
śmierć stała się nadgorliwa.
Wciąż te same sny
Przymierzam wciąż te same sny,
lecz żaden nie należy
do świata.
Ubieram się w Twój znoszony uśmiech,
choć wiem, że ciało szuka
innego cienia.
Ktoś pożyteczny postanowił
zamknąć za mną okno.
Tak jak łza pasuje do oka,
tak słowa
sprzymierzają się z myślami.
Tak jak miłość niszczeje
w ramionach nienawiści, tak ubogie
jest pożegnanie.
Rozpościeram przed Tobą serce —
upstrzone milionami
krzykliwych gwiazd,
z pękniętą tarczą księżyca
w prawym rogu.
Wielokrotnie pragnęłam dostrzec
piękno iluzji — przywidzenia
odnośnie Ciebie
są równie krystaliczne.
Zło, które mi podarowałeś,
nie pasuje do tej układanki.
Być może odnajdę tu coś,
co nauczy mnie bezcennej prawdy,
zamierzonego zniewolenia
i nienasyconej uległości.
Narysowałam pragnienie
Pozbyłam się łez. Ciało sięgnęło zenitu.
Uśmiech, choć kaleki,
wkrada się na niedomknięte usta.
Jestem tym samym wspomnieniem,
które obierałeś ze skórki
godzinę temu.
Rozdrapuję wciąż tę samą pamięć;
niedaleko do miniaturowego piekła.
Być może wstanie we mnie noc,
odarta z gwiazd,
zdradzona przez księżyc.
Śmieje się ze mnie niebo — tak bardzo
podatne na deszcz.
Nie umiem nakarmić Twoich myśli,
słowa zasługują na pokutę.
Przyszłość to tylko pozory,
kolejny przystanek,
na którym nie zatrzymuje się żadne serce.
Narysowałam dla Ciebie pragnienie —
poszukuję kłamstwa,
aby zmysły mogły nareszcie odpocząć.
Nakłuć słońce
Nie chcę, żeby świat zasypiał
wbrew mojej śmierci.
Nie chcę, żeby cisza przyszpilała
do nieba to,
co nazwano duszą.
Nie znam słów
najpopularniejszej modlitwy;
nie rozumiem łez, które przelano
w imię zmartwychwstania.
Ciało przechadza się
trajektoriami opuszczonych marzeń;
przyszłość stara się
dotrzymać kroku.
Przepełnia mnie kłamstwo,
zadane we wczesnym dzieciństwie.
Dokucza wieczność,
zdana na łaskę dotyku.
W płucach utknął oddech; tęsknota
popłynęła pod prąd.
Coś w środku
nie zgadza się, żeby nakłuć słońce.
Bolesna rana, zadana
niebu przez ziemię,
jest błędnym wyborem.
Znów uwiera mnie serce. Czy czujesz,
jak blisko stąd do czyśćca?
Spala się we mnie namiętność,
pasja wypełnia przepaść
po pocałunku.
Jeszcze jeden rozdział
Czas znów pomylił się
w obliczeniach.
Przyszłość zbyt wcześnie stała się
teraźniejszością.
Usiłowałam schwytać
w serce
pierworodny wiatr, lecz ból — jakże subtelny —
przyczynił się do powrotu
samotności.
Nie mogę żyć
dostatecznie długo; sprzeciwiam się
gwiazdom, szydzę
z nadgryzionego księżyca.
Od wielu dekad
nie słyszałam o Twojej tęsknocie.
To, co przypominało jutro,
okazało się kresem wędrówki.
Obiecałam sobie, że nigdy więcej
nie prześcignę tego świata.
Życie?
A któż to wydumał to zwątpienie?
Nie wiedziałam, czy warto
kontynuować sen. Zwróciłam Ci prawdę,
pozbyłam się uśmiechu.
Jesteś tą samą obietnicą,
o jakiej słyszałam
w poprzednim tysiącleciu.
Czy moja iluzja
jest dostatecznie
gołosłowna,
żeby wyśnić jeszcze jeden rozdział?
Kochając naumyślnie
Otwieram się na czasoprzestrzeń.
Nigdy nie zapomnę dnia,
kiedy rozpadło się niebo.
Ramiona, zamknięte
na ostrokątnej pustce,
przyzwyczajają się do dotyku.
Wiem, że nauczę się życia
wbrew bolesnym nawrotom jutra.
Odszuka mnie nienawiść,
której odwdzięczę się
miłością.
Zapomnę na zawsze
o wspomnieniach —
nigdy nie miałam na nie ochoty.
Przybywam, choć samotność
doprasza się czasu.
Wstanę, gdy porzucone ciało
odnajdzie wstęp
do ciekawszej książki.
Nie kochaj mnie
naumyślnie — zostanę całkowicie sama.
Usiłuję wyłudzić od Ciebie
przyszłość —
zawsze miała Twoje oczy.
Pęknie nareszcie linia życia.
Otworzą się nieznane myśli.
Dużo czasu zajmie mi powrót
do współczesności.
Wszystko, co pobliskie,
będzie takie, jakie być nie powinno.
Jestem wspomnieniem
Przeglądam się chciwie w zwierciadle
przyszłości — jest to bardzo męczące.
Szukam usprawiedliwienia tam,
gdzie usychają słowa,
mrą myśli.
Pragnę dostrzec w Tobie
naleciałości
po czasie;
wszystko wydaje się do bólu
znajome, rozkosznie bliskie.
Nie wierzę w istnienie marzeń.
Nie ufam snom, przesypującym się
przez palce.
Być może samotność uśmierzy
ranę po powitaniu.
Utknęłam gdzieś w połowie cienia —
nadmierne są pocałunki,
wymierzone przeciwko czułości.
Nie umiem wyrzucić precz
ciszy, tęsknota jest w nie najlepszej formie.
Czy to przywidzenie,
czy to rzeczywistość zostawia
najgorsze rany?
Na skórze wciąż błąka się Twój dotyk.
Wygnano mnie poza margines
świata; od dziś jestem tylko
wspomnieniem,
które nikomu się nie zdarza.
Granica
Wszystko, co nietutejsze, kojarzy się
z bitwą o wolność.
To, co ulotne i krnąbrne,
przypomina ciało, którego zazdroszczę.
Przeciskam się
przez szparę w powiece — naumyślnie
stworzyłam niewłaściwy wszechświat.
Czy to sen,
czy to prawda kojarzy się
z nienasyconym bólem?
A może to krzywoprzysięstwo
sprawiło, że zwątpiłam we własne łzy?
Rozpromieniona do braku słów,
rozdarta
między życiem a przysięgą —
dotrzymuję kroku winie, dbam
o czystość słów.