E-book
28.99
drukowana A5
48.99
Bliskie Zło

Bezpłatny fragment - Bliskie Zło


5
Objętość:
265 str.
ISBN:
978-83-8351-634-9
E-book
za 28.99
drukowana A5
za 48.99

Rozdział 1

Lech Bluszcz stał na przystanku autobusowym i patrzył na drogę. Powietrze nad rozgrzanym asfaltem drżało lekko. Autokar z Warszawy, który wiózł jego dwudziestojednoletnią córkę Elizę, spóźniał się jak zawsze, ale mężczyzna nie czuł zniecierpliwienia. Wydawało mu się, że dwa tygodnie od jej poprzedniego przyjazdu wlokły się jak rok, ale te kilka minut, które zostały do spotkania, były już tylko przyjemnym oczekiwaniem, trochę jak rozpakowywanie prezentu.

W powietrzu czuł zapach drzew i świeżo skoszonej trawy. Kręciło go w nosie i kichnął kilka razy. Lubił kichanie. Żałował, że nie zabrał czapki, bo słońce grzało w jego łysą głowę niemiłosiernie. Była już mocno opalona, więc nie obawiał się oparzeń, ale zrobiło mu się po prostu gorąco i poczuł pierwsze oznaki zbliżającego się bólu głowy.

Stanął w cieniu obok wiaty przystankowej i uprzejmie skinął głową siedzącym na ławce trzem mężczyznom. Znał ich z widzenia. Wszyscy byli ubrani w podkoszulki, krótkie spodenki i sandały, bo było nieznośnie gorąco. Na ich twarzach malowało się zdziwienie pomieszane z podejrzliwością. Dlaczego nie jest ubrany jak oni? Bluszcz jednak nie mógł znieść krótkich spodni ani sandałów. Podkoszulek tolerował, ale jedynie jako ubiór sportowy. Był emerytowanym wojskowym przyzwyczajonym do noszenia munduru. Nigdy nie zakładał krótkich spodni i odkrytych butów z wyjątkiem plaży i basenu. Nie miał zamiaru łamać tych zasad aż do śmierci.

— Do kościoła pan jedzie czy na randkę, panie Lechu? — zapytał Józef Firlej, mrużąc oczy. To był osiedlowy gaduła i jajcarz. Mimo blisko siedemdziesięciu lat zawsze miał ochotę pożartować, ale nie zawsze cudzym kosztem. Śmiał się też z siebie, dlatego cieszył się powszechną sympatią. — Ogolony pan dokładniusieńko, jasne spodnie w kancik, koszula biała i trampki białe, takie co młodzież nosi, no, no no…

— To się nazywa sneakersy — poprawił go Lech. — A nie trampki. Trampki były kiedyś.

— Sneakersy to są batony! — Józef roześmiał się. — Kiedyś jadłem, ale teraz orzechy mi wchodzą w zęby, ale dobra, niech panu będzie. Lubi się pan nosić jak policjanci z Miami. Ja tylko mówię, że trzeba pokazać słońcu kolanka. — Podciągnął nogawki spodni i odsłonił kościste nogi pokryte rozdętymi fioletowymi żyłami i siwymi włosami.

— Moich nie musi całować — odparł Bluszcz.

— On zawsze tak chodzi, Józek — powiedział drugi siedzący pod wiatą emeryt. W jego głosie wyczuwało się pijaną nutę. Chociaż była dopiero jedenasta, to zdążył już wypić piwo.

— Ale te trampki są nowe… Poznaję. To randka czy kościółek? — dopytywał Firlej, odsłaniając brązowe od papierosów zęby.

— Nic takiego — odpowiedział Bluszcz. — Zresztą dzisiaj sobota, mszy nie ma. Na córkę czekam. Odwiedza mnie dzisiaj.

— W sobotę zawsze jest jakiś pogrzeb — mruknął trzeci emeryt. Bluszcz nie znał nawet jego nazwiska. — Ludzie umierają jak muchy. Człowiek chodzi, chodzi po świecie i nagle pach, leży, do trumny i do ziemi. Ostatnio tłoczniej na cmentarzu w sobotę rano niż na targu miejskim.

Wszyscy przyznali mu rację. Wbili wzrok w popękany asfalt przed przystankiem, jakby dopiero w tamtej chwili zdali sobie sprawę z nieuchronności śmierci. Lech Bluszcz również pokiwał głową, ale nie nachodziły go jeszcze myśli o umieraniu. Może dlatego, że był znacznie młodszy od swoich sąsiadów. Miał jedynie sześćdziesiąt dwa lata. Nie domyślali się nawet jego wieku, bo miał bardzo pomarszczoną twarz, głównie od słońca i papierosów, które w młodości, za czasów wojska, palił bezustannie. Niewielu też wiedziało, że ma za sobą karierę wojskową i że nie był siedzącym za biurkiem urzędnikiem w mundurze, ale żołnierzem wojsk specjalnych. Dotąd zostało mu przyzwyczajenie, by dbać o formę fizyczną i psychiczną. Dobrze wiedział, że te sprawy chodzą w parze.

Jeszcze raz z przyjemnością wciągnął w płuca pachnące trawą powietrze i uśmiechnął się, bo zza zakrętu wyłonił się autokar prywatnej firmy transportowej „Transpol”. Pomachał ręką, żeby na pewno się zatrzymał. Niektórym kierowcom zdarzało się tego nie robić, bo psuły się guziki „STOP”.

Pojazd zwolnił i zjechał na przystanek. Lech wstrzymał na chwilę oddech, bo otoczył go obłok siwych, cuchnących spalin. Drzwi syknęły i z niemal pustego autokaru wysiadła Eliza. Z przyjemnością patrzył na jej sprężyste ruchy. Była ubrana w zwiewną, żółtą sukienkę ściśniętą białym, cienkim, skórzanym paskiem, i sportowe buty. Na ramieniu niosła niewielką torebkę. Z zadowoleniem odnotował, że powiedziała kierowcy „Do widzenia”. Zawsze uczył ją, że uprzejmość w stosunku do obcych ludzi, nawet takich, których zobaczy się tylko raz w życiu, jest ważna. Zdawała się pamiętać o tym albo chciała mu sprawić przyjemność. Tak czy inaczej poczuł z tego powodu ciepło w klatce piersiowej.

Przytuliła i ucałowała ojca na powitanie. Eliza miała regularne rysy twarzy, ale dość wydatny i długi nos. Niektórzy zapewne nazwaliby jej twarz kanciastą i przez to nieco agresywną, ale rozładowywała to wrażenie dziecięcym, sympatycznym uśmiechem. Poczuł jej kwiatowe, lekko cytrusowe perfumy mimo unoszących się wokół spalin. Autokar odjechał, wyrzucając kłęby czarnego dymu, więc Bluszcz ponownie wstrzymał oddech.

Kiedy Eliza stanęła obok, zorientował się, że niemal dorównywała mu wzrostem. Zaczął się zastanawiać, czy on skurczył się trochę i nie miał już stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, czy też ona urosła, ale wtedy zobaczył jej sneakersy na grubej podeszwie i uspokoił się. Wszyscy mówili, że kiedy mężczyzna się kurczy, to śmierć jest blisko. On nie chciał jeszcze umierać, chociaż śmierci się nie bał.

— Mówiłem, że na randkę się ubrał — krzyknął Józef w momencie, gdy Lech Bluszcz wziął córkę pod rękę i zaczął prowadzić w kierunku jedynej w miasteczku kawiarni.

Odwrócił się w stronę siedzących na ławce staruszków.

— To moja córka, nie widzieliście jej jeszcze, panowie?

— No, wiesz? Już cztery lata tu mieszkasz i nigdy nie widziałem — poskarżył się Józef i wytarł w spodnie dłonie, jakby miał nimi za chwilę obłapiać córkę Bluszcza.

— Dzień dobry panom — powiedziała Eliza i dygnęła po dziewczęcemu.

— Dzień dobry — odparli niemal chórem mężczyźni.

— No to widzicie teraz, moja córka od niedawna do mnie przyjeżdża, bo z reguły ja jeździłem do niej. No, ale panowie muszą wybaczyć, bo mamy do pogadania.

Mimo głośnych okrzyków sprzeciwu, a nawet gwizdów odszedł z Elizą chodnikiem w stronę centrum miasta.

— To twoi koledzy, tato? — zapytała.

— Jacy tam koledzy, sąsiedzi po prostu. Ja tu staram się być ze wszystkimi w zgodzie, to i wszyscy do mnie zagadują. Mam czas teraz.

Szli przez chwilę w milczeniu. Weszli do parku i podziwiali starannie utrzymane trawniki i klomby z kwiatami.

— To jedyna zaleta mieszkania w mieście, w którym średnia wieku to pięćdziesiąt dwa lata — kontynuował. — Bo wiesz, sprawdziłem statystykę. Ogólnie w Polsce to czterdzieści dwa. Te dziesięć lat robi różnicę.

— Dlaczego?

Wskazał ręką dookoła na starannie utrzymane trawniki.

— Ma się kto zajmować tymi wszystkimi kwiatami i drzewami. I to nie tylko tu, w parku, ale i przed blokami. Ludzie tam porobili prawdziwe miniogródki, ale nie grodzą ich, bo jakoś nikt tam nie niszczy. Dzieci i młodzieży już nie ma. Miło się tutaj mieszka. Zawsze lubiłem zieleń.

— W Warszawie też są parki, tato. Może jednak przeprowadzisz się tam znowu? Moglibyśmy się spotykać nie tylko w weekendy, ale i w tygodniu.

— Nie, nie, skarbie… Tu mi dobrze.

Gdy przechodzili przez park, Bluszcz niemal wszystkim napotkanym mówił „Dzień dobry” i z reguły dodawał jeszcze imię bądź nazwisko osoby, którą witał. Eliza kręciła z niedowierzaniem głową.

— Naprawdę zapuściłeś tutaj korzenie, co?

— Staram się wprowadzać w życie zasady, których cię uczyłem, a sam nigdy nie stosowałem.

— Tę zasadę, by wszystkich witać i żegnać?

— No właśnie — przyznał. — Prosta rzecz, a ludzi cieszy, szczególnie tych w zaawansowanym wieku. No i ćwiczy pamięć. Zapamiętywanie imion i nazwisk to świetne ćwiczenie. Tak jak numerów telefonu.

Doszli do kawiarni, gdzie Lech zamówił lody. Lokal oferował tylko cztery smaki, ale wspólnie zdecydowali, że najlepiej wyglądają waniliowe straciatella.

— A jak tam Alina, jak zareagowała na to, że do mnie przyjeżdżasz? — zagaił, gdy usiedli już przy stoliku i spoglądali na stojące wokół kawiarni bloki mieszkalne. — Nadal zła, że zmieniłaś nazwisko?

— Ja zawsze byłam bardziej Bluszcz niż Napierska. Po tobie mam geny, tato, nie po matce. Po tym jak zaczęliśmy rozmawiać i zrozumiałam, co się naprawdę stało, to od razu się o tym przekonałam. Po niej to ja mam chyba tylko… pochwę.

Lech parsknął śmiechem.

— No na pewno nie poczucie humoru… — mruknął. — Poczucie humoru masz po mnie. I to zdecydowanie. No ale, co ona na to, że do mnie przyjeżdżasz?

— Wiesz, tato… Tak naprawdę to mama o tym po prostu nie wie… No bo po co niby ma wiedzieć? Tylko by się zdenerwowała, zresztą jestem dorosła i mogę ciebie odwiedzać, kiedy chcę. Mojego prawdziwego tatę.

— Cieszę się, że to robisz, skarbie. A twój ojczym? Masz z nim kontakt?

— Od kiedy się wyprowadziłam, to nie. On woli swoje dziecko, ja zawsze byłam na doczepkę, chociaż matka udawała, że jest inaczej. Szczerze mówiąc, to mam go gdzieś. Nawet więcej. W dupie go mam. — Przestała jeść lody i tylko grzebała w kartonowym kubeczku plastikową łyżką. Popatrzyła przez chwilę przez okno.

— Wiesz co, ale nie mówmy o mamie. Ja jej naprawdę nie wybaczę tych kłamstw, które opowiadała mi po waszym rozwodzie. Miałam dziesięć lat i nie rozumiałam. Naprawdę żałuję, że to… tak się stało. Może gdybym w sądzie, na tej ostatniej sprawie, inaczej się zachowała, ale ona specjalnie mnie tak jakoś zdenerwowała, żebym te głupoty wygadywała i… — przerwała, a Lech dojrzał w jej oczach łzy. Usta zadrżały jej lekko.

— Ej, ej… — Dotknął delikatnie dłoni Elizy. — No przestań już. To nie była twoja wina. Nigdy, naprawdę nigdy nie byłem na ciebie zły. Byłaś dzieckiem. Mnie naprawdę często nie było w domu, ale gdy poślubiłem twoją matkę, mówiłem jej, że tak będzie. Niby rozumiała, a widzisz… — Westchnął. — No dobra, ale nie rozmawiajmy o tym, dobrze? Bo to smutno się robi. Po co to rozdrapywać? Tą przeszłość. Wszyscy popełnili błędy. Może ja właściwie najwięcej, ale niczego nie żałuję, bo mam ciebie. Liczyłem, że jak już będziesz dorosła, to zrozumiesz. I zrozumiałaś. Masz otwarty umysł, a ja jestem z ciebie dumny.

— Nie, tato. To mnie w tobie właśnie wkurza. — Eliza popatrzyła na Bluszcza błyszczącymi oczami. — Ty to zawsze bierzesz wszystko na siebie. Nie bądź, do cholery, takim twardzielem. Zasądzili ci niebotyczne alimenty, przez które żyjesz jak, za przeproszeniem, dziad. Sprzedałeś mieszkanie w Warszawie, przeprowadziłeś się do jakiejś dziury, bo tu tanio masz klitkę, a do tego wynajmujesz jeden ze swoich pokoi, i to ten większy. Z obcymi ludźmi mieszkasz. Kto by tak chciał, co?

— Słuchaj, kochanie, prawnicy i sądy więcej kosztują, niż to warte. Wolę zapłacić te alimenty, bo na pewno część trafiła do ciebie i lepiej się tam wam żyło. Ale koniec. Nie gadamy o tym. Finito. — Rozejrzał się ukradkiem po kawiarni i nachylił się do córki. — No i nie nazywaj tej pięknej mieściny dziurą, bo ci ktoś może zrobić kiepską kawę. I z dodatkiem obcego DNA.

Eliza uśmiechnęła się lekko, a jej oczy przestały się szklić od łez. Bluszcz poszedł po napoje i wrócił z jedną czarną kawą dla siebie i jedną latte dla córki.

— To powiedz, co u ciebie? — poprosił. — Jak studia, jak miłość, jak programowanie?

— Wiesz co, ja tu przyjeżdżam już czwarty raz, a wcześniej mówiliśmy przez telefon i ty nic, tylko słuchasz. I tak to robisz, że nawet tego nie zauważam. To wygląda jak jakaś terapia u psychologa, a nie rozmowa. Koniec z tym. Dzisiaj to ja będę zadawać pytania, a ty mówić. Powiem tylko o jednej nowości u mnie. Dostałam pracę.

Uśmiechnął się i pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Na drugim roku? Praktyki jakieś? No nieźle, gratuluję.

— Gdzie tam praktyki, tato… Na informatyków jest mega ssanie, ale cyberbezpieczeństwo to moja pasja i na byle co nie szłam, chociaż dawali naprawdę dużą kasę. Bo wiesz, ja chcę robić ważne rzeczy, a nie takie tam… — Uniosła dłonie i przymknęła na chwilę oczy. Pamiętał, że od zawsze tak robiła, gdy chciała skupić myśli. — Ale nie to właściwie chciałam powiedzieć… Bo nie chodzi o to, by mi gratulować. Nie chciałam się chwalić, wiesz? Od dzisiaj zaczyna się czas odwdzięczania i nic teraz nie mów, ani się waż! — Zakryła mu usta dłonią. Zobaczył w jej oczach błysk gniewu, więc pokiwał głową, że będzie milczał. Oderwała powoli dłoń od jego twarzy. — Dostałam pracę na zlecenie i płacą taką górę pieniędzy, że nawet sobie nie wyobrażasz.

Lech Bluszcz poczuł ciepło rozlewające się w klatce piersiowej. Był dumny z córki. Nie próbował nawet ukryć wzruszenia, ale nie odezwał się. Chciała mówić, więc niech mówi.

— Pewnie będziesz się pytał, czy to legalne, bo ci opowiadałam o tych dark webach i tej różnej kasie za ukradzione dane. Nie zmieniłam zdania, więc nie pękaj. Ja się w to nie mieszam, bo ja jestem po jasnej stronie mocy i zawsze będę. Nazywam się Eliza Bluszcz, a my, Bluszcze jak się czegoś uczepimy, to trzymamy do końca, nic nas nie oderwie. Jesteśmy uparci jak…

— Ja wolę słowo determinacja. — Odważył się wtrącić. — To lepiej brzmi i lepiej pasuje do naszych charakterów, panno Bluszcz. — Albo ewentualnie… żelazna wola.

— No tak, determinacja. No to ja będę zawsze po jasnej stronie mocy, o to się nie martw. By dostać robotę, trzeba było się gdzieś włamać i się włamałam. Gówno ich obchodziło, z jakiego jestem kraju i ile mam lat. Obchodził ich rezultat, bo ja nie miałam tam niczego ukraść, tylko zaznaczyć swoją obecność. W każdym razie dali mi kolejne zlecenie i jak im się spodoba rezultat, to zaproponują pakiet relokacyjny i kontrakt. Ale znowu gadam nie to, co trzeba, tato. W każdym razie teraz pracuję zdalnie dla korporacji ze Stanów. A może rządu? Nie wiem. Wszystko na legalu, z podpisem i podatkami.

— Jestem naprawdę z ciebie dumny — powiedział Bluszcz. — Ale tylko pod warunkiem, że nie robisz tego wyłącznie dla pieniędzy.

— Nie, to pasja. Mówiłam ci wiele razy, że to dla mnie trochę jak magia, chociaż oczywiście wiem, że to żadna magia. Ale łatwo ulec takiemu wrażeniu. Ale znowu tylko ja gadam… No dobra, słuchaj, bo nie będę tego owijać w bawełnę, mam dla ciebie w torebce trzydzieści tysięcy złotych i masz je, cholera, wziąć bez tych twoich honorowych gadek, że nie potrzebujesz czy inne takie, bo ja… — przerwała na chwilę i twarz wykrzywiła jej się do płaczu. Lech wiedział, że to jest dla niej bardzo ważne. Wstał od stolika i przytulił córkę. Rozpłakała się i zostawiła na jego koszuli mokre ślady.

— Dziękuję, skarbie — szepnął. — Oczywiście, że wezmę pieniądze. Jeżeli to prezent, to oczywiście…

— Ty nawet nie wiesz, ile na to czekałam — powiedziała, szlochając. — Praktycznie od momentu, kiedy przejrzałam te głupie kłamstwa o tobie. Od tamtej rozmowy, gdy miałam szesnaście lat, pamiętasz?

— Oczywiście, że pamiętam, to była najlepsza rozmowa, jaką przeprowadziłem z kimkolwiek w życiu, i to jest szczera prawda.

— Okej… — Wypuściła z płuc powietrze. — Już w porządku, nie róbmy tu więcej scen, bo i tak patrzą na nas jak… — Nie dokończyła i otarła łzy papierową serwetką.

Bluszcz wrócił na swoje krzesło i upił trochę kawy. Zrobił to po to, by zyskać na czasie. Nie wiedział, co powiedzieć córce. Cisza się przedłużała. W końcu to Eliza zaczęła mówić.

— Bo to było złodziejstwo po prostu, te alimenty. Oboje o tym wiemy. Ja to teraz naprawiam. I to jest dopiero początek. Bo ty zasługujesz na to, wiesz?

— Bardzo ci dziękuję, kochanie. Te pieniądze bardzo się przydadzą — skłamał, bo nie potrzebował ich wcale. Nauczył się ograniczać potrzeby do koniecznego minimum i z każdym rokiem zauważał, że każde konieczne minimum można jeszcze zredukować.

— Masz je wydać na siebie, tato. Nikomu nie rozdać, żadnej dobroczynności i takich tam. Obiecujesz?

— Tak.

— No to teraz idziemy do ciebie — powiedziała i wypiła duszkiem swoje latte. — Byłam tutaj tyle razy i tylko raz zaprosiłeś mnie do mieszkania. Tylko za pierwszym razem. A teraz ciągle się wymigujesz, a to pogoda, a to wycieczka, a to śmierdzący, świeżo położony silikon. Ukrywasz tam coś przede mną? Masz tam jakiegoś trupa w tej swojej pancernej szafie, co?

— Nie, tylko moje stare P-83, ale już bez amunicji. Skończyła mi się jakieś trzy lata temu. No, może cztery, bo jak się tutaj przeprowadziłem, to już nie strzelałem.

— Masz sobie kupić tysiąc sztuk tej amunicji i zobowiązuję cię, żebyś w następnym tygodniu poszedł na strzelnicę i wywalił w tarczę co najmniej sto sztuk!

— Tak jest! — zasalutował.

— I masz mi ememesem wysłać wszystkie tarcze z podłączoną punktacją, żebym zobaczyła, czy ci przypadkiem nie trzeba okularów zrobić. A teraz idziemy do domu, bo oczywiście muszę ci wypłacić w gotówce.

Wstali od stolika i ruszyli do wyjścia. Niebo było bezchmurne i żar niemiłosierny. Bluszcz miał wrażenie, że powietrze na zewnątrz jest jak ciepły kisiel.

Eliza miała rację — był powód, dla którego nie chciał, żeby nie przychodziła do jego mieszkania. Tym powodem był sąsiad mieszkający nad nim, na czwartym piętrze — Michał Kerseń. Lecha od pierwszej chwili widział w nim zło. I nie chodziło o to, co Kerseń zrobił albo powiedział. Chodziło o wyraz twarzy, szczególnie wtedy, kiedy myślał, że nikt nie patrzył. Mężczyzna obserwował ludzi w taki sposób, w jaki robi to gospodarz wybierający najtłustszą kurę na rosół. Bluszcz, gdy mijał go na klatce, czuł na karku zimno, jakby dotykał oślizłej, zimnej ryby z kolcami i ostrymi jak igły zębami. Chciałby mieć wątpliwości, ale nie miał żadnych — Kerseń pozbawiony był wszelkich uczuć.

Bluszcz szkolił żołnierzy przez dwadzieścia lat, a przez jego ręce przeszły tysiące rekrutów. Umiał rozpoznać takich, którzy stanowili zagrożenie dla swoich kolegów i chociaż często, dzięki inteligencji i rozsądkowi, mieli lepsze wyniki, to musieli być usunięci ze służby. Zdarzali się tacy w niemal każdej grupie, którą szkolił. Nauczył się ich wszystkich cech, wyczuwał ich bezbłędnie; pod koniec służby wystarczało mu tylko obserwować kilka dni, by stwierdzić, kto jest do skreślenia. I Michał Kerseń, sąsiad spod dziewiątki, właśnie taki był.

Na osiedlu go jednak chwalono. Głównie za to, że bezpłatnie i od ręki załatwiał różne drobne elektryczne i hydrauliczne usterki w mieszkaniach. Dlatego kilka najbardziej obrotnych staruszek rozgłaszało, że jest aniołem. Wystarczyło parę razy wymienić bezpiecznik, dokręcić stare kolanko albo przepchać toaletę. Ale Lech widział też wiele razy, jak jego szeroki uśmiech znika, gdy odwracał się od dziękującej mu sąsiadki. Gdyby uśmiech zmieniał się w odrazę lub grymas złości, to uznałby go za normalnego, acz fałszywego człowieka, ale jego twarz wypłaszczała się jak powierzchnia wody po wrzuceniu kamienia przy bezwietrznej pogodzie. Była całkowicie bez wyrazu, jakby w jednej chwili zasnął.

Tamtego dnia, podczas pierwszej wizyty Elizy, Kerseń rozmawiał właśnie z jedną z sąsiadek. Trzymał kluczyki do samochodu z metalowym breloczkiem imitującym miecz i uśmiechał się miło, prowadząc nic nie znaczącą konwersację. Kiedy jednak zobaczył Elizę, wbił w nią wzrok, a twarz zwiotczała mu jak przekłuty balon. Patrzył na nią bezwstydnie z półotwartymi wargami, gapił się. — Lech miał ochotę za to spojrzenie skręcić mu kark. I nie czułby najmniejszych wyrzutów sumienia. Wiedział bowiem, że za tymi nieruchomymi, rybimi oczami ukrywa się czarne, lepkie zło. Może Kerseń tylko fantazjował i nie miał zamiaru tej fantazji spełniać, może to było tylko chwilowe spojrzenie beznamiętnego, zimnego jak trup wykolejeńca, ale Bluszcz obiecał sobie, że nie przyprowadzi więcej Elizy do mieszkania. Lepiej było dmuchać na zimne.

Tamtego dnia, idąc z córką pod rękę i prowadząc ją do bloku, w którym mieszkał, wiedział, że nie będzie mógł ponownie zignorować takiego spojrzenia Kersenia. Nie mógł ryzykować. Będzie musiał dać mu do zrozumienia, że wie, kim jest i jeśli tylko wyczuje złe zamiary, to rozwali mu łeb. Szedł spięty i z zaciśniętymi wargami, a Eliza szczebiotała coś o swoich przyjaciołach. Słuchał i uśmiechał się, ale wnętrzności skręcały mu się ze strachu.

Ale Kersenia nie było w okolicy. Na parkingu nie zauważył też jego samochodu. Upał przepędził wszystkich z placu zabaw i ławek stojących przed blokiem. Tylko jedna z sąsiadek podlewała z balkonu rośliny i trawnik. Pomachał jej ręką. Odetchnął i uspokoił się.

— A gdzie ten domek, który zbudowałeś dla dzieci na placu zabaw? — zapytała Eliza, gdy wspinali się po schodach.

— Ech… Najpierw trochę się połamał, bo młodzież na nim siadała, a potem komuś się nudziło i go po prostu spalili. Zebrałem resztki, żeby sobie jakieś dziecko krzywdy nie zrobiło.

— To mieszkają tutaj dzieci?

— No, jasne. Jest parę rodzin z dziećmi. Kilka samotnych matek. Na osiedlu jest około trzydziestu dzieciaków w różnym wieku.

Bluszcz włożył klucz w zamek i przekręcił dwa razy. Pchnął drzwi i weszli do przedpokoju.

— Uuuu, ale masz czysto, tatuś… — powiedziała Eliza, rozglądając się. — Nawet kurzu na lustrze nie ma. Ja cię kręcę. Mój pokój wygląda jak wysypisko śmieci w porównaniu z twoim mieszkaniem.

Lech zdjął buty i roześmiał się.

— To nie ja, tylko moje lokatorki. Widzisz… one czują się w obowiązku, żeby tu sprzątać. Takie mają po prostu zasady, chociaż płacą normalnie czynsz i za media, to jeszcze czystość dodają gratis od siebie. Oczywiście, jeśli chodzi o powierzchnie wspólne. Próbowałem z tym walczyć, ale nie ma sensu.

— O, tato… lokatorki? Czy ty coś tam kombinujesz? — zapytała Eliza i szturchnęła go łokciem w ramię.

Bluszcz udał, że nie rozumie pytania.

— Starsza, Olga, jest mężatką, a młodsza, Nadia, to jej córka. Ma chłopaka w wojsku na Ukrainie. Obie pracują w firmie porządkowej obsługującej biurowce w Warszawie i codziennie dojeżdżają. Naprawdę ciężka harówka. Po pracy sprzątają domy, tutaj też. Ale u nas bez pośredników i bez podatków. Polecam je tylko zaufanym ludziom.

— Pewnie dałeś im taką cenę za wynajem pokoju, że po prostu głupio im nie posprzątać.

— No, pięć stów płacą razem i za media, ale tylko tyle, ile wyjdzie więcej niż ja miałem w poprzednim roku. Przedstawiłem im moje zużycie, a one na to przystały. Prądu to prawie wcale nie zużywają. Tylko woda i gaz, jak sobie gotują. Ale mnie wtedy też poczęstują, więc może nawet nie powinienem…

— Mógłbyś brać więcej. I tak byłoby uczciwie.

— Eee tam, parę złotych w tą czy w tamtą. Na stare lata tylko godność zostaje. Człowiek się wstydzi przeszłości, tych małych kłamstewek, żeby zaoszczędzić trochę grosza. Ja tam nie muszę mieć więcej i na innych żerować. Nie mam żadnych potrzeb wygórowanych, o mnie nie napiszą w żadnych książkach, będę pamiętany tylko w jednym miejscu i chcę, żeby tam wiedziano, że byłem uczciwy.

— Gdzie niby będziesz pamiętany?

— Tutaj — powiedział i Bluszcz i dotknął palcem czoła córki. — No i może w głowach moich wnuków, jeśli się doczekam.

Eliza odwróciła wzrok od ojca. Dojrzał, że jej policzki się zaczerwieniły.

— Sam im powiesz o sobie, tato. Jesteś okazem zdrowia. Bardziej o siebie dbasz niż ja. Jezu, znowu się popłaczę… Dlaczego ty zawsze musisz taki być? Jak jakiś pieprzony guru z Indii. My tu o tym, że mógłbyś trochę więcej od nich kasy wziąć, bo one pewnie tym darmozjadom i pijakom na Ukrainę wysyłają te pieniądze, a tamci przepijają. Takie są realia pewnie.

— Może tak, ale tak się umawiałem. To naprawdę wspaniałe kobiety. Ta Nadia jest w twoim wieku. To naprawdę bystra dziewczyna. Po polsku mówi już płynnie. Cały czas się uczy z YouTube’a i męczy ludzi, żeby ciągle z nią rozmawiali. Traci też akcent.

— A co? W soboty też pracują?

— No tak… W domach prywatnych najczęściej wtedy robią. Ludzie lubią patrzeć, jak sprzątają, i rozkazywać im. Czują się wtedy, wiesz… lepsi. Mówią, że to nie jest czyste, żeby podnieść tamto, poprawić tam…. No, ale tacy są ludzie.

— Dobra, tato, ale do rzeczy. Chodźmy do pokoju, wyładujemy towar do tej twojej pancernej szafy. Trzydzieści tysięcy to spora kwota.

Bluszcz poprowadził córkę do siebie. Ta rozejrzała się po pomieszczeniu, a potem położyła dłonie na biodrach i pokręciła głową z dezaprobatą.

— Tato, znowu ci coś ubyło. Sprzedałeś meblościankę?

— No tak. Nawet nie miałem czego w niej trzymać. Ale nie sprzedałem, tylko przeniosłem do pokoju Olgi. I tak by nikt tego nie kupił. Miała ze czterdzieści lat.

— To co ci zostało? Tapczan, szafa pancerna, szafa zwykła, biurko i krzesło — wyliczyła. — Przecież więźniowie lepiej mieszkają. Nawet masz sprzęt do ćwiczeń jak ci w więzieniach. — Wskazała na przymocowany do ściany drążek.

— Tak… — mruknął Bluszcz, sięgając po klucze i podchodząc do pancernej szafy. — W moim wieku trzeba ćwiczyć codziennie, inaczej człowiek się sypie.

Zgrzytnął metal w zamku i mężczyzna pociągnął za klamkę. W środku leżał tylko stary pistolet w czarnej, skórzanej kaburze i książki.

— Te książki są aż tak cenne? Jak już, to laptopa powinieneś tu trzymać, a nie na biurku.

— Eee… Musiałbym codziennie ją otwierać. A książek nie miałem gdzie schować. Tak wygodniej.

Eliza sięgnęła do torebki i włożyła mu w ręce dwie paczki dwustuzłotowych banknotów. Położył je szybko na książkach, jakby parzyły w dłonie.

— Każda paczka po piętnaście tysięcy — powiedziała. — I masz wydawać, a nie ciułać. Skala zaniedbań jest zatrważająca. Ta koszula co ją teraz masz na sobie, przetarła się w dwóch miejscach. Widać cholernie te dziury. Masz sobie kupić nową. Baby to ci wprost nie powiedzą, ale za plecami się śmieją, że jesteś nędzarz.

— Dobrze, kupię koszulę… — zgodził się.

— I strzelnica też. — Pogroziła mu palcem. — Ale ja mówię poważnie. Wiem, jak bardzo lubisz strzelać.

— Oczywiście — odparł, zamykając szafę. — Ale teraz, co u ciebie? Masz mi wszystko opowiedzieć. Robię herbatę, siadamy w kuchni i mówisz o wszystkim: studia, miłość, no i to zadanie, które masz zrobić dla Amerykanów. Może coś z tego zrozumiem.

Rozdział 2

Kiedy Bluszcz wracał z przystanku po odprowadzeniu Elizy, słońce już zachodziło. Upał zelżał, a powietrze było nasiąknięte zapachem kwiatów i liści. Komary, otumanione temperaturą, jeszcze nie poderwały się ze swoich zacienionych kryjówek, więc wybrał dłuższą drogę do domu.

Wizyta córki wprawiła go w dobry humor. Spędzili cały dzień na rozmowie. Zamówili jedzenie z pizzerii i chociaż Lech był przekonany, że to odchoruje, zjadł pizzę z przyjemnością. Wszystko, co smakowało jego córce, jemu też smakowało. Jedna krew. To było aż niepojęte, jak bardzo byli do siebie podobni. Jakby w starciu genów te należące do jego żony wygrały jedynie w kwestii płci. Nawet twarz Elizy, surowa i regularna, przypominała twarz Lecha, chociaż miała niewątpliwie więcej kobiecych cech, takich jak większe oczy, o wiele mniej masywne łuki brwiowe i mniejsze uszy.

Bluszcz czuł się zmęczony po całym dniu. Rano zafundował sobie mocny trening biegowy, a złamanie diety i zjedzenie dużej ilości węglowodanów wywołało efekt otumanienia i senności. Nie żałował jednak. Kiedy doszedł do swojego osiedla, czyli ośmiu bloków położonych na obwodzie prostokąta, zobaczył ludzi siedzących na ławeczkach. Rozmawiali żywo i śmiali się. Niemal wszyscy byli po siedemdziesiątce, ale na placu zabaw bawiło się jeszcze dwoje dzieci.

Lech przechodząc, życzył im wszystkim dobrego wieczoru i kiedy miał już nacisnąć klamkę, drzwi klatki otworzyły się gwałtownie. Stanął przed nim Michał Kerseń. Jak zawsze miał zwiotczałą, obojętną twarz, ale gdy zobaczył Bluszcza, wykwitł na niej sztuczny uśmiech.

— Dobry wieczór, sąsiedzie — przywitał się.

Kerseń miało około czterdziestu lat i krótko ostrzyżone, czarne włosy. Nie nosił zarostu i przewyższał Bluszcza o kilka centymetrów. Był szczupły i przystojny. Wiele starszych pań postawiło sobie za cel, żeby znaleźć mu żonę, ale on mówił, a zapewne kłamał, że jest w żałobie po zmarłej małżonce. Bluszcz sądził, że jeżeli naprawdę miał żonę i naprawdę umarła, to Kerseń żałował jedynie, że za szybko wyzionęła ducha pod jego pięścią lub nożem.

— Dobry wieczór, panu — odparł uprzejmie Lech i odsunął się. Przytrzymał mu drzwi. — Ciężkie pewnie, co? — Wskazał na worek na śmieci.

— Jakoś dam radę…

Bluszcz odprowadził sąsiada wzrokiem do śmietnika. Worek na śmieci nie był takim, który można było dostać w supermarkecie. Nawet te najdroższe robiono z cienkiej folii i na pewno nie błyszczącej i nie tak grubej. Worek Kersenia wydawał się tak mocny, że mógłby utrzymać gruz. Do czego taki worek był mu potrzebny? Remontu nie robił, bo przecież Bluszcz by to usłyszał.

Wzruszył jednak ramionami i wszedł na klatkę schodową. Nie jego sprawa. Pokonał szybko kilkadziesiąt stopni i znalazł się w mieszkaniu. Od razu wyczuł, że coś jest nie w porządku. Kuchnia była pusta, a z reguły o tej porze Ukrainki przygotowywały sobie kolację. Z pokoju, który im wynajmował, wybiegła Olga Haraczko. Widocznie usłyszała, że wszedł dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi. To była niska, szczupła kobieta o zebranych w kok blond włosach. Miała około pięćdziesięciu lat i zawsze tryskała energią. Ubierała się skromnie, ale elegancko; przyciągała wzrok wielu mężczyzn, nawet znacznie młodszych.

— Nie ma jej — powiedziała płaczliwie i z wyraźnym wschodnim akcentem. — Nie czekała na przystanku jak zawsze. My nie przyjechały razem. Telefon… — Postukała w smartfona. Była tak zdenerwowana, że trudno jej było znaleźć słowa po polsku. — Telefon nie…

— Nadia nie odbiera?

— Tak, nie odbiera.

— Ale przecież jest jeszcze ostatni autobus o wpół do jedenastej. Może nim wróci? Niech się pani tak nie martwi.

— Nie wiem. Ja dzwoniła do koleżanki, co biuro na Puławskiej razem, i tam o szóstej robota, a jej nie ma. Nie ma, nie przyszła, ona nigdy… — Po twarzy Olgi popłynęły łzy. Usta trzęsły jej się ze strachu.

— Na pewno przyjedzie następnym. — Bluszcz położył jej rękę na ramieniu. — Może coś jej się po prostu stało z telefonem. Niech się pani nie martwi. Zrobimy jej kolację, poczekamy, a ja wyjdę na przystanek. Wszystko będzie dobrze.

Po trzech godzinach okazało się jednak, że wbrew zapewnieniom Bluszcza wszystko było źle. Z autobusu, który pojawił się na przystanku za piętnaście dwunasta, wysiadło tylko dwóch mężczyzn. Pomógł Oldze złożyć zgłoszenie o zaginięciu na policji i po zapewnieniach matki, że Nadia nigdy nie zostałaby sama w Warszawie bez powiadomienia jej o tym, obiecano im podjęcie działań.

Rozdział 3

Bluszcz nie musiał składać zeznań. W niedzielę o ósmej odprowadził jednak Olgę Haraczko na komendę. Nie podobało mu się, że miała się tym zajmować miejscowa policja, skoro dziewczyna zaginęła w Warszawie, ale nie wiedział, jakie są procedury i czy po prostu ci z Warszawy zwalają to na prowincję, bo im się nie chce, czy tak właśnie powinno być. Nie chciał sobie psuć stosunków z dzielnicowym, ale planował go później o to zapytać.

Olga po powrocie z komisariatu usiadła na kanapie i początkowo nie reagowała na jego pytania. Stres wyssał z niej wszystkie siły. Nie spała całą noc, nic nie jadła i była blada jak trup. Bluszcz do południa siedział z nią w pokoju i pocieszał. Co chwilę dzwonił jej mąż z Ukrainy, a także narzeczony Nadii — Vladimir. Były wojskowy podejrzewał, że mógł mieć coś wspólnego z zaginięciem swojej dziewczyny. Podobno w dziewięćdziesięciu procentach przypadków sprawcą zabójstwa okazuje się chłopak lub mąż, ale Olga twierdziła, że Vladimir całą sobotę remontował z jej mężem mieszkanie we Lwowie. Dostał na to przepustkę z wojska. Pokazała nawet zdjęcia.

Co kilka minut dzwoniła pod numer Nadii, ale nie mogła się połączyć, co znaczyło, że telefon był wyłączony, rozładowany lub poza zasięgiem sieci. Z czasem jednak zaczęła wpatrywać się w ścianę i okno, tak jakby zasypiała na kilkanaście sekund. Potem zazwyczaj szeptała coś niezrozumiale po ukraińsku. Bluszcz miał wrażenie, że się modli.

Rozumiał jej ból i sam czuł złość. Zaciskał pięści z bezsilności. Nadia przypominała mu Elizę. Też nie była pięknością, ale mogła wielu się podobać, tym bardziej że umiała w sposób nienachalny podkreślić swoją urodę. Delikatny makijaż, zawsze pięknie uczesane włosy i błyszczyk na ustach — tyle wystarczało, by zachwycała wielu.

Wyszedł z pokoju Olgi przed dwudziestą drugą, zmuszając ją, by zjadła kilka naleśników. Tylko naleśniki wychodziły mu dobrze. Specjalnie posmarował je słodkim dżemem. Wiedział, że wyrzut insuliny po takiej ilości cukru sprawi, że Olga zaśnie. Nie minęło piętnaście minut, a położyła się na łóżku. Przykrył ją kocem, zgasił światło i zamknął drzwi. Wrócił do siebie i usiadł na tapczanie.

Chciał coś zrobić, chciał pomóc i czuł, że w jakiś sposób może, ale jak? Nie był śledczym, nie znał nawet ukraińskiego, więc jak niby miał prowadzić własne śledztwo? Mógł oczywiście pocieszać Olgę, obiecał nocleg dla jej męża, gdyby przyjechał, ale wiedział, że stać go na więcej. Coś tam drażniło go z tyłu głowy. Nie cierpiał tego uczucia, kiedy myśl była blisko, ale nie potrafił jej uchwycić. Zdarzało mu się to coraz częściej z biegiem lat. Dlatego ćwiczył, biegał i dbał o dietę — nie po to, by stać się lepszym, chciał po prostu utrzymać to, co miał.

Policja zaczęła już szukać Nadii, ale nie liczył na szybkie rezultaty. Warszawa była dużym miastem pełnym ludzi. Znalezienie tam młodej dziewczyny wymagało czasu i cierpliwości. Nie sądził, żeby w poszukiwania zaangażowano odpowiednie środki i wystarczającą liczbę funkcjonariuszy, spodziewał się raczej formalnych czynności, czyli głównie umieszczenia informacji w bazie danych. Jeżeli ktoś został skierowany do tej sprawy, a miał co do tego wątpliwości, to zapewne na krótko.

Bluszcz wstał z łóżka i podszedł do drążka. Zadarł głowę i popatrzył na narzędzie do ćwiczeń. Był zmęczony, wręcz wycieńczony, bo tak jak Olga nie spał całą noc. Często łapał się na tym, że zaczynał jedną myśl, ale jej nie kończył. Jego umysł przestawał po prostu pracować. Podciągnął się siedem razy w nienagannej formie, powoli i z dbałością o stawy. Już dawno nauczył się, że w ćwiczeniach, tak jak zresztą w większości rzeczy w życiu, nie chodzi o ilość, ale o jakość.

Po wykonaniu serii podciągnięć usiadł na łóżku. Oddychał ciężko, a serce tłukło się w piersi tak silnie, że słyszał szum krwii w uszach. Ćwiczenia zadziałały pobudzająco, jak zimna kąpiel. Mgła spowijająca myśli rozwiała się. Wiedział już, co powinien sprawdzić. Popatrzył odruchowo na sufit. Podejrzewał, że mieszkający nad nim Michał Kerseń mógł mieć coś wspólnego ze zniknięciem Ukrainki. Ten dziwak był jak czyrak, jątrząca się rana, torbiel pełna cuchnącej ropy. Oczywiście szansa na to, że to on, nie była duża, ale Bluszcz musiał spróbować.

Ostrzegał przed nim Nadię i prosił ją, żeby nie brała od niego zleceń, ale może nie był wystarczająco przekonywujący? Może dziewczyna po prostu kiwała głową, ale traktowała to, co mówił jak ględzenie starca, któremu coś się pomyliło. Może tamten zaproponował duże pieniądze albo po prostu nic nie proponował, ale w jakiś sposób uwiódł dziewczynę? Był przecież przystojny i umiał manipulować ludźmi, szczególnie kobietami. To było możliwe, a nawet prawdopodobne.

Bluszcz wstał z łóżka i poszedł do przedpokoju. Wiedział już, od czego rozpocząć — od worka na śmieci, który Kerseń wyrzucił w sobotę wieczorem. Musiał po niego iść właśnie teraz, bo śmieciarka przyjeżdżała w poniedziałek rano. Taki worek, szczególnie pełen śmieci, potrafił powiedzieć wiele o człowieku.

Wyjął latarkę z szuflady w kuchni, gumowe rękawice oraz dużą poliestrową torbę, a potem po cichu opuścił mieszkanie. Nie chciał obudzić Olgi. Gdy wyszedł na ulicę, nie napotkał ani nie zobaczył nikogo. Było już chłodno, roiło się od meszek i komarów. Pod lampami ulicznymi unosiły się chmary robactwa.

Śmietnik znajdował się niedaleko, ale na szczęście w cieniu. Była to stojąca w oddaleniu od budynków budowla z białej cegły, zadaszona i zamknięta na kratę z potężną kłódką. Ludzie z okolicznych domków jednorodzinnych podrzucali śmieci, dlatego spółdzielnia mieszkaniowa postanowiła utrudnić tam dostęp.

Bluszcz czuł fetor gnijących śmieci już z daleka, ale kiedy wszedł do śmietnika, smród stał się nie do zniesienia. Od blaszanego dachu wciąż biło gorąco, chociaż słońce zaszło już trzy godziny wcześniej. Poczuł, jak pot spływa mu po twarzy. Miał wrażenie, że oblepia go bród, bo oprócz gorąca w śmietniku kłębiło się robactwo zarówno to pełzające, jak i latające.

Założył rękawice. Miał do przeszukania sześć przepełnionych plastikowych pojemników. Worki tworzyły na każdym piramidę, a część z nich spadła na ziemię. Wiele pękło lub przecięły je ostre kawałki szkła lub plastiku. Wylewał się z nich cuchnący płyn z gnijących organicznych odpadków. Bluszcz z trudem wytrzymywał fetor, ale wiedział, że po jakimś czasie przestanie go czuć.

Kerseń wyrzucił śmieci poprzedniego dnia, więc jego worek na pewno przykrywały inne. Bluszcz wiedział, że ludzie mieli skłonność do wrzucania śmieci do najbliższego pojemnika, chociaż te dalej były puste. Tym bardziej w tym upale, gdy chcieli pozbyć się worka na jednym oddechu. Wziął te wszystkie te fakty pod uwagę i rozpoczął poszukiwania od najbardziej oddalonego pojemnika. Postanowił działać wolno i metodycznie, a nie szybko i chaotycznie. Doświadczenie nauczyło go, że postępowanie w ten drugi sposób dawało zazwyczaj gorsze rezultaty.

Większość worków miała niebieski kolor, bo te były najtańsze w najbliższym supermarkecie. Te odrzucał bez zastanowienia. Jeden rozerwał się całkowicie i cuchnąca zawartość wysypała mu się na nogawkę spodni. Oblepiły go ziemniaczane obierki wymieszane z czymś czerwonym. Miał nadzieję, że to barszcz, a nie krew. Z wielką ostrożnością przenosił też szare worki, które były zrobione z tak cienkiej folii, że większość z nich przeciekała.

Pamiętał worek Kersenia. Był na tyle charakterystyczny, że nie mógł go pomylić z innymi. Po dziesięciu minutach pracy w końcu na niego natrafił, ale nim go wyjął, usłyszał za plecami pomlaskujący, pijany głos.

— Nie wiedziałem, że no… taka bida, żeby po śmietniku grzebać, sąsiedzie…

Bluszcz zacisnął zęby i odwrócił się.

Zobaczył sześćdziesięcioletniego mężczyznę. Opierał się o ścianę śmietnika, bo inaczej by się zapewne przewrócił. Nazywał się Ryszard Paprocki. Był to pijak, który często tłukł żonę, ale ona nie pozostawała mu dłużna, chociaż jej oręż stanowił głównie język.

— Wyrzuciłem coś przez przypadek i muszę znaleźć swój worek, pomoże pan?

— Uch… No tak zgubił worek… — Paprocki pokiwał głową i pociągnął nosem, dając do zrozumienia, że nie wierzy w tłumaczenia sąsiada. — Jasne, że bym może pomógł, ale ja po śmietnikach grzebał nie będę. Trzeba mieć jakąś godność, nie?

Bluszcz dopiero teraz dostrzegł, że pijany mężczyzna trzyma w ręku butelkę niedopitego piwa. Wyciągnął ją w stronę byłego wojskowego. Ten odebrał ją bez słowa. Miał gdzieś, co o nim myślą i co będzie opowiadał Paprocki.

— Oddaj pan ją na skupie, sobie. Mi nie trzeba — mruknął pijak i skinął głową. — Panie, co to się porobiło, żeby po śmietnikach grzebać, co to się porobiło…

Bluszcz odprowadził wzrokiem oddalającego się chwiejnym krokiem sąsiada i włożył butelkę do pojemnika na szkło, a potem schował worek Kersenia do torby. Był pewien, że to ten worek. Zgadzał się kształt i sposób wiązania. Nie zobaczył żadnego innego, który byłby w najmniejszym stopniu podobny. Potem wrzucił wszystkie worki, które wyjął, do pojemników, zdjął rękawice i wyszedł ze śmietnika. Odszedł kilka metrów i z ulgą odetchnął świeżym powietrzem.

Gdy wrócił do mieszkania, poczuł, że pada z nóg. Położył torbę z workiem Kersenia pod zlewem i umył się pod prysznicem, namydlając dwukrotnie całe ciało, a potem położył się spać. Zasnął niemal od razu.

Rozdział 4

W poniedziałek rano Bluszcz wstał razem z Olgą Haraczko. Obudziła się jak zwykle o piątej, by zdążyć na najwcześniejszy autobus. Chciała porozmawiać z koleżankami Nadii z pracy i dowiedzieć się od nich czegoś wartościowego. Wątpił, że coś z tego będzie, ale rozumiał ją. Chwytała się wszystkiego.

Usiedli w milczeniu przy kuchennym stole i zjedli śniadanie. Kobieta miała podkrążone oczy, on zapewne nie wyglądał lepiej. Krzesło Nadii stało puste i oboje spoglądali w tamtą stronę z bólem.

Gdy Olga wychodziła z mieszkania, Lech zazwyczaj zabierał się za poranne ćwiczenia siłowe, a potem biegał w lesie. Tamtego dnia zrobił jednak wyjątek. Były ważniejsze sprawy niż jego zdrowie i dobre samopoczucie. Zresztą nie miał siły. Spał zaledwie trzy godziny. Otworzył szeroko okno w kuchni oraz okno balkonowe, żeby zrobić przeciąg, a potem wyjął torbę ze śmieciami Kersenia i położył na płytkach podłogowych w kuchni. Założył gumowe rękawice i rozciął nożem worek. Ze środka buchnął zapach zgnilizny. Zaczął powoli oglądać śmieci i przekładać je do swojego wiadra. Lech nie używał worków na śmieci, a wiadro opróżniał codziennie. W ten sposób oszczędzał rocznie około stu pięćdziesięciu złotych, a nie wydawało mu się to uciążliwe. Miał też oddzielne wiadro na odpady biodegradowalne i inne.

Większość śmieci Kersenia stanowiły skórki po owocach, głównie jabłkach, bananach i pomarańczach. Widocznie był ich wielbicielem. Bluszcz odnalazł także foliowe opakowania po daniach gotowych do odgrzania w mikrofalówce, pierogach z mięsem oraz naleśnikach z serem. Odłożył te śmieci do wiadra. W worku znajdowało się również wiele podartych gazet. Z niektórych stron Kerseń wyciął fotografie. Były to gazety sensacyjne takie jak „Super Express” oraz „Fakt”. Bluszczowi nie pasowało to do sąsiada, ale gdy spojrzał na artykuły, z których wycięto zdjęcia, zrozumiał. Opisywały sprawę niedawno schwytanego mordercy, który w bestialski sposób zamordował w lesie dwie kobiety. Był niezrównoważony psychicznie, ale wszelkie wczesne sygnały, które wykazywał, nie zostały dostrzeżone. Podpisy pod wyciętymi zdjęciami wskazywały, że znajdowały się na nich odnalezione ciała ofiar.

To dowodziło fascynacji Kersenia zbrodnią, ale taką fascynację przejawiali też ludzie całkowicie zdrowi. Wielu pociągała zbrodnia i zbrodniarze. Dlatego właśnie gazety drukowały drastyczne artykuły i zdjęcia. To nie był więc żaden dowód.

Bluszcz znalazł w worku również kartki pocięte na drobne kawałki. Część rozmiękła z powodu wyrzuconych na nie fusów po kawie i mokrych torebek po herbacie ekspresowej. Nie próbował więc składać z nich kartek. To było zadanie na kilka dni, a i tak mogło do niczego nie doprowadzić.

Przebijał się powoli przez kolejne warstwy niemających żadnego znaczenia odpadków. Była to niewdzięczna i żmudna praca, ale był cierpliwy i w końcu ta cierpliwość została nagrodzona. Gdy na samym dnie worka zobaczył starannie złożone kawałki kuchennego ręcznika, od razu pomyślał, że Nadia mogła sprzątać u Kersenia. Widział, jak składała ręcznik w podobny sposób. Bluszcz poczuł ciężar na piersi. Miał nadzieję, że się myli, pragnął tego, bo nie chciał, by się okazało, że sąsiad z góry jest odpowiedzialny za zniknięcie młodej Ukrainki, ale coraz więcej na to wskazywało.

Wstał i wyjrzał przez okno. Rozprostował ciało. Kręgosłup i kolana bolały od długiego ślęczenia nad śmieciami. Po chwili odpoczynku wrócił do pracy i wyjął powoli kilkanaście prawie zupełnie mokrych kawałów ręcznika kuchennego. Każdy z nich miał kwadratowy kształt o wielkości ćwierci pojedynczego listka. Był jednak gruby na dwa centymetry.

Kiedy Nadia sprzątała w mieszkaniu Bluszcza i nie używała bawełnianej szmatki, również składała w ten sposób papierowy ręcznik. Tłumaczyła mu, że robiła tak, by zużyć każdą czystą powierzchnię, a dopiero gdy ręcznik stawał się całkowicie brudny, to nakładała następną. W ten sposób sprzątała też w pracy. Oszczędzała pieniądze i unikała nieporozumień. Na początku, gdy sprzątała prywatne domy lub mieszkania, korzystała z oferowanych jej środków czystości, ale często, chociaż używała ich tak oszczędnie, jak tylko się dało, odmawiano jej części umówionej zapłaty ze względu na ich rzekome nadmiarowe zużycie. Zaczęła więc sama kupować potrzebne produkty.

Bluszcz rozłożył jeden z papierowych ręczników i rozpoznał sposób składania ręczników Nadii. Ale to oczywiście dowodziło winy Kersenia tylko w jego oczach. Najprawdopodobniej Nadia sprzątała u niego kilka razy, i to za zgodą i wiedzą matki. Ten ręcznik był jedynie dowodem dla Bluszcza i nikogo innego, bo tylko on wiedział, że Kerseń był psychopatą.

Westchnął, schował ręczniki do kosza razem z resztą śmieci, wytarł podłogę mopem i wyniósł odpadki do osiedlowego śmietnika. W drodze powrotnej spotkał jedną z sąsiadek, złośliwą starą harpię, z którą nie chciały mieć do czynienia nawet jej własne dzieci. Powiedział jej „dzień dobry”, a ta zamiast się przywitać, mruknęła jedynie, że bieda biedą, ale swoją godność trzeba mieć. I wtedy już wiedział, że jego nocna wizyta w śmietniku stała się tajemnicą poliszynela, bo do Gabrieli Fasoń wieści dochodziły na końcu — nikt jej po prostu nie lubił.

Przebrał się, ale tym razem oprócz białej koszuli i jasnych spodni założył słomkowy kapelusz, bo słońce znowu przypiekało, i ruszył do sklepu, by kupić wątróbkę indyczą. Często ją jadał i ze względu na cenę, i wartości odżywcze, chociaż wszyscy oczywiście sądzili, że chodzi o to, że była tania. Kiedy przy kasie chciał wyjąć portfel i zapłacić cztery złote za pół kilo, ktoś z kolejki z tyłu, człowiek, którego nie znał, zaproponował, że ureguluje rachunek. Lech odmówił, ale był świadom, co się musiało stać. Ksenia Paprocka, żona Ryszarda Paprockiego, tego, który zobaczył Lecha w śmietniku, pracowała na kasie w Biedronce. W poniedziałek zaczynała się nowa promocja na łopatkę wieprzową, po którą przyszły tłumy. Zapewne informowała klientów, kogo jej mąż widział w nocy w śmietniku. A wcześniej pewnie jeszcze rzuciła słówko innym ekspedientkom pracującym w tym ukochanym przez wszystkich Polaków sklepie. To dlatego wieść rozniosła się szybko i szeroko.

Bluszcz rozejrzał się wokół siebie i zobaczył na twarzach ludzi głównie politowanie, drwiące uśmiechy, ale także, w rzadszych niestety przypadkach, szczery frasunek. Wrócił do mieszkania i usiadł na tapczanie. Musiał coś zrobić z Kerseniem, ale nie wiedział co. Poinformowanie policji nie wchodziło w grę. Wszystko by zapewne zepsuli, bo nie wiedzieliby, z kim mieliby do czynienia. Mogliby spowodować śmierć Nadii, jeżeli jeszcze żyła. Sprawą nie zajmował się przecież komisarz z wydziału zabójstw, bo tacy nie byli głupkami, ale zwykły funkcjonariusz poszukujący osoby dorosłej, zdrowej i do tego cudzoziemki. Jego motywacja zapewne była bardzo niska.

Lech Bluszcz nie znał również nikogo, kto mógłby mu pomóc. Oprócz oczywiście Elizy, ale jej nie chciał w to mieszać. Postanowił więc zrobić jedyną rzecz, która mu pozostała, czyli włamać się do mieszkania na górze i poszukać tam czegoś prawdziwie obciążającego.

Myśl o włamaniu i ewentualnych tego konsekwencjach nie przerażała Bluszcza, bo nie przerażało go więzienie. Przez cztery lata żył jak pustelnik, odmawiając sobie wszystkiego. Nie korzystał ze swobody podróżowania, bo nie miał zwyczajnie na to pieniędzy. I do tej pory był niekarany. Wyrok nie mógłby być długi. Zresztą dzięki Elizie miał pieniądze na dobrego prawnika.

Wiedział, że Kerseń prowadzi nocny tryb życia. Zauważył wiele razy, że najczęściej dopiero przed zmrokiem wsiadał do swojego terenowego suzuki i wracał nad ranem. Często parkował samochód około siódmej, kiedy Lech wracał z biegania. Sąsiadom tłumaczył, że jest szefem ochrony ważnego obiektu rządowego w Warszawie i może to była prawda, ale Bluszcz podejrzewał, że część nocy poświęcał swojemu mrocznemu hobby.

Były wojskowy mógł dokonać włamania dopiero wieczorem, kiedy Kerseń wyjedzie, więc postanowił najpierw zrobić zakupy w Warszawie. Włączył laptopa i znalazł sklep z amunicją i sprzętem do śledzenia. Wybrał najdroższy model oparty zarówno na sygnałach z masztów telefonii komórkowej, jak i na GPS-ie i zadzwonił, upewniając się, że jest dostępny. Urządzenie było wyposażone w magnes, więc łatwo mógł je zamocować na aucie Kersenia. Oprócz tego znalazł sklep z bronią. O dostępność amunicji do P-83 się nie obawiał. Planował kupić jedynie sto sztuk i dodatkowy magazynek do pistoletu wraz z nowoczesną kaburą. Zadzwonił do sklepu i okazało się, że wszystko, co chciał, mają na miejscu.

Zakupy zajęły mu pięć godzin. Gdy wrócił, dochodziła piętnasta. Wyjął broń z szafy, przeczyścił i naoliwił ją dokładnie, a potem załadował amunicję do magazynków. Przymierzył i wyregulował dokładnie kaburę. Była to kabura pod pachę z oddzielną kieszenią na broń po jednej stronie i drugą na dwa magazynki. Wypróbował wyjmowanie i chowanie pistoletu. Sprawdził też zachowanie uprzęży przy podciąganiu na drążku.

Potem zrobił zdjęcie amunicji, broni i sobie, jak trzyma pistolet i wysłał wszystkie trzy Elizie z podpisem, że niedługo idzie na strzelnicę. Odpisała kciukami i uśmiechniętymi buźkami.

Chciał od razu zamontować urządzenie podsłuchowe w nadkolu samochodu Kersenia, ale suzuki sąsiada nie stało zaparkowane tam gdzie zwykle, więc najprawdopodobniej nie wrócił jeszcze po nocy. Na osiedlu każdy parkował na ustalonym miejscu. Bardzo tego pilnowano i często wybuchały o to awantury. Miejsce Kersenia było puste, co świadczyło, że nie ma go w mieszkaniu.

Bluszcz nie miał jednak zamiaru na niego czekać. Był zbyt zmęczony. Przygotował ubiór i broń na noc, a potem chciał się zdrzemnąć, ale usłyszał dzwonek do drzwi. Westchnął i poszedł otworzyć. Jego gościem okazała się Teresa Dudziak. Była to korpulentna kobieta z ogromną ilością energii i chorym mężem. Trzymała w ręku reklamówkę pełną warzyw.

— Dzień dobry, panie Lechu — powiedziała kilkadziesiąt decybeli za głośno. — Dostawa ogóreczków, pomidorków i różnych świeżych warzywek prosto z mojej działeczki.

— Dziękuję bardzo, sąsiadko, pani Tereso, naprawdę nie trzeba.

— Jak to nie trzeba? Działkę pan na jesieni mi skopał, a potem na wiosnę, to i rośnie pięknie. Gdyby nie pan, to figa by urosła. To teraz ja się panu odpłacę. A swoją drogą, to by zgniło, jakbym panu nie dała. Będę donosić co kilka dni aż do jesieni. Bo ja różne rzeczy mam. Tak mam ustalone, żeby całe trzy miesiące rodziło. Pan sobie podje, bo pan chudy.

Lech nie miał ochoty jej zapraszać, ale nie chciał być również niemiły. Powiedział więc prawdę:

— Bardzo chętnie bym panią poprosił na kawę, ale nie spałem dwa dni. Mojej lokatorce, Oldze Haraczko, zaginęła córka Nadia. Kojarzy pani?

— Tak, tak. To straszne…

— Właśnie chciałem położyć się spać. Widzi pewnie pani, jakie mam oczy.

— Tak, kładź się, biedaku, panie Lechu, kochany. Połóż warzywa spokojnie na stole, ale żeby powietrze miały. Specjalnie umyłam, ale potem na słońcu wysuszyłam, żeby poleżały ze dwa dni. Potem i tak będą następne.

Pożegnali się, zamknął drzwi i zaniósł reklamówkę do kuchni. Nastawił dwa budziki na dwudziestą pierwszą — jeden na telefonie komórkowym, a drugi mechaniczny z młoteczkiem między dwoma dzwonkami. Wtedy był dopiero pewien, że się obudzi. Zasnął niemal natychmiast.

Rozdział 5

Olga nie wróciła o dwudziestej pierwszej, ale Bluszczowi było to na rękę. Napisał do niej esemesa, a ona odpowiedziała, że wraca ostatnim autobusem, więc w mieszkaniu powinna się pojawić dopiero przed północą.

Wyjrzał przez okno, na parkingu nadal brak było samochodu Kersenia. Wiedział, że za kilkanaście minut zajdzie słońce i będzie mógł wejść do mieszkania sąsiada. Oczywiście zawsze istniało ryzyko, że akurat wróci, ale przygotował na tę okazję kawałek drewna, którym miał zamiar zablokować drzwi. Wypróbował je na swoich, sposób działał doskonale. Była to długa na dwadzieścia centymetrów listewka, osylikowana od spodu, którą należało wcisnąć między dolną krawędź drzwi a podłogę.

Jeszcze raz spojrzał na przygotowane rzeczy potrzebne do włamania: czarną obcisła odzież, w której zwykle biegał, nerkę na sprzęt, nóż do cięcia szkła, małą LED-ową latarkę oraz listwę do zablokowania drzwi.

Potem, jedynie w majtkach, bo nadal było gorąco, usiadł na krześle i czekał. Patrzył na słońce powoli gasnące za horyzontem.

Wielu uznałoby to, co miał zamiar zrobić, za szaleństwo, ale on nie bał się technicznej strony przedsięwzięcia. Musiał jedynie stanąć na barierce swojego balkonu, chwycić się szczebli barierki sąsiada, podciągnąć się, zaczepić nogą o parapet i wdrapać się piętro wyżej. Nic trudnego. Obawiał się jedynie, że ktoś go zobaczy. Ludzie nawet wieczorem i w nocy wychodzili na balkony, by palić papierosy. Żałował, że nie padał deszcz albo nie wiał silny wiatr, bo wtedy ten problem by nie istniał. Jedynym jego sojusznikiem były atakujące z pasją chmary muszek i komarów. To one powodowały, że po zmroku mało kto otwierał okna, a co dopiero wychodził na balkon. Bujna roślinność ozdabiająca trawniki ładnie wyglądała, ale stała się wylęgarnią krwiopijnych owadów.

Bluszcz odczekał do dwudziestej drugiej. Wiele świateł w oknach zgasło i na całym osiedlu nie dostrzegł nikogo na balkonie. Suzuki Kersenia na parkingu nadal się nie pojawiło. Szybko więc ubrał się, zapiął nerkę z telefonem i nożem do cięcia szkła, a drewnianą listewkę wsadził sobie w zęby. Wyszedł na balkon jedynie w skarpetkach i jeszcze raz omiótł wzrokiem osiedle. Zatrzymał się i znieruchomiał. Dwa bloki dalej dostrzegł żarzącą się końcówkę papierosa. Ktoś palił. Bluszcz poczekał, aż żar zniknie.

Wiedział, że teraz jest ostatnia chwila, by ze wszystkiego się wycofać i zająć się po prostu swoim życiem. Ale kiedyś, wtedy kiedy było źle, kiedy nie miał nikogo, a Eliza nie chciała się z nim widzieć, chociaż miał prawo do cotygodniowych odwiedzin, obiecał sobie, że od tej chwili będzie robił wszystko tak, jak dyktuje mu sumienie. Nie prawo, zdrowy rozsądek, religia czy strach — jedynie sumienie. Postępował tak od tamtej chwili i odzyskał Elizę. Był na dnie, ale stał się cud. I bał się, że jeżeli przestanie słuchać sumienia, to łaskawe oko Boga zatrzyma się na kimś innym. Bo Kerseń to było zło. Zło, które czaiło się latami, ukrywało się, ale było blisko. To był cierń w jego sercu. Czasem miał nawet wrażenie, że Kerseń wie o tym, że Bluszcz go przejrzał i śmieje się z niemocy sąsiada. Dlatego postanowił działać.

Wspiął się na barierkę, chwycił szczeble barierki balkonu Kersenia i podciągnął się sprawnie. Blaszany parapet wciął mu się w przedramiona, ale nie zważał na to. Zaczepił o niego prawą stopę i zdjął w ten sposób ciężar z rąk. Mógł dzięki temu przesunąć ręce wyżej na szczeblach i położyć na parapecie lewe kolano. Kiedy to zrobił, wszystko stało się łatwe. Wstał na prawej nodze, przerzucił ciało za barierkę i położył się na podłodze. Zerknął na bloki. Nie dostrzegł nikogo, kto mógłby go widzieć. Trudno było jednak stwierdzić, czy się udało. Może właśnie ktoś dzwonił na policję. Tak czy inaczej było za późno, żeby się wycofać.

Na balkonie Kersenia Bluszcz zauważył jedynie odłażącą farbę, pająki i popielniczkę. Miał jednak szczęście. Drzwi balkonowe były uchylone i zabezpieczone kawałkiem żelastwa wystającym z framugi, który wszyscy nazywali grzebieniem. Za pomocą listewki, którą wyjął z ust, zdjął z grzebienia wystający z krawędzi drzwi metalowy bolec i wszedł do środka. Zamknął za sobą drzwi i z ulgą stwierdził, że w oknach wisiały żaluzje i do tego wszystkie ustawiono w pozycji blokującej słońce. Nic dziwnego, bo powietrze w mieszkaniu rozgrzało się jak w piekarniku. Ciepło przenikało tam przez rozpalony jak piec dach budynku. Ale dzięki żaluzjom Bluszcz nie musiał się obawiać, że ktoś zobaczy światło jego latarki. Zapalił ją i szybko poszedł do przedpokoju, by wcisnąć listwę pod drzwi. Nie zamierzał dać się przyłapać na gorącym uczynku. Taka listwa dawała chociaż czas na ucieczkę.

Gdy już wcisnął ją w szczelinę, rozejrzał się po mieszkaniu. Ze zdziwieniem stwierdził, że wyglądało jak spartańsko urządzony pokój hotelowy, a nie jama mordercy. Wszystkie ściany białe, żadnych obrazów, zdjęć czy nawet roślin doniczkowych. Nie zauważył telewizora, radia, a nawet zegara ściennego. Na wyłożonej tanimi panelami podłodze nie leżał nawet jeden dywan.

Przeszukanie zaczął od pokoju, w którym stało łóżko. Kerseń przed wyjściem starannie je pościelił i wyrównał, a potem przykrył kapą. Obok znajdowała się szafka nocna z lampką, przy innych ścianach szafa z ubraniami oraz stół i krzesło. Na blacie stołu leżał zamknięty laptop. Bluszcz w szafce nocnej znalazł długopis i notatnik. Wzorem detektywów ze starych filmów wyrwał pierwszą kartkę i schował do kieszeni, by zacieniować ją u siebie w mieszkaniu ołówkiem. W szafie znalazł zapasowy komplet pościeli, trzy pary spodni, sweter, kilka koszul, kurtkę i bieliznę. Bez większych nadziei podszedł do komputera, uniósł klapę i włączył urządzenie. System operacyjny był chroniony hasłem. Wyłączył komputer i zamknął klapę.

Przeszedł do drugiego pokoju. Stały tam tylko kanapa i ława. Kuchnia i łazienka były sterylne, jakby Kerseń używał ich raz na tydzień.

Bluszcz usiadł na kanapie w salonie, zgasił latarkę i westchnął.

— Ty tutaj nie mieszkasz, potworze… — mruknął do siebie. — To dla ciebie baza wypadowa, hotel, w którym spędzasz czas, podróżując między… no właśnie. Gdzie ty jeździsz tym swoim suzuki?

Poderwał się z kanapy. Nie było sensu marnować czasu. Wyjrzał przez okno. Samochodu Kersenia nadal nie było na parkingu. Sprawdził dokładnie, czy zabrał wszystkie rzeczy, schował latarkę i zasunął suwak nerki. Potem wyjął spod drzwi blokującą je listewkę i wyszedł na balkon. Kilka minut męczył się, ale w końcu na nowo zabezpieczył drzwi balkonowe grzebieniem. Sprawdził, czy nikt go nie obserwuje z dołu lub z innych balkonów, a kiedy stwierdził, że najprawdopodobniej nie, sprawnie opuścił się do swojego mieszkania.

Rozdział 6

— I co, pozwoliłeś mu mieszkać u siebie, obcemu facetowi? — zdziwiła się Eliza.

Lech Bluszcz przełożył telefon z jednego ucha do drugiego, bo poprzednie mu się spociło. Właśnie stał przed blokiem sąsiada, od którego planował pożyczyć samochód, ale nie chciał kończyć rozmowy z córką. Rzadko dzwoniła do niego pierwsza. Wszedł pod jedno z rozłożystych drzew, by schronić się w cieniu.

— No tak — odpowiedział. — Ale nie jest obcy. To Petro Haraczko, mąż Olgi. Oni stracili córkę. Dla mnie nie ma różnicy, czy Olga mieszka tam z mężem czy z córką. Trzeba ludziom pomóc, nie?

— No niby masz rację, tato — mruknęła Eliza. — Po prostu chyba się martwię. Ale nie po to dzwonię tak naprawdę. Straszna ta historia, którą opowiedziałeś, ale ja chciałam zapytać o strzelnicę. Wiem, że miałam dzwonić w poniedziałek, ale tak mnie kod wciągnął, że ani się obejrzałam, a było już za późno. To co? Byłeś? Strzelałeś?

— Jeszcze nie skarbie.

— No to masz być dzisiaj. Obiecujesz? Wydawaj kasę, bo będzie więcej.

Bluszcz i tak zamierzał się wybrać na strzelnicę, by sprawdzić broń. Musiał upewnić się, że działa i że umie jeszcze strzelać.

— Na sto procent będę — obiecał. — I jeszcze ci moją tarczę wyślę, to znaczy zdjęcie tarczy. Masz moje słowo.

— Mam nadzieję, tato. Czekam, czekam, no dobra, muszę lecieć, pa.

Pożegnał się i schował telefon do kieszeni. Popatrzył na blok i westchnął. Potrzebował samochodu. Okazało się, że jedyna poszlaka, którą wyniósł z mieszkania, czyli kartka z notesu, ujawniła tylko numer telefonu komórkowego i litery „KS”. Nie zadzwonił tam jednak. Bał się, że spłoszy Kersenia. Ale mógł go śledzić i dowiedzieć się, gdzie jeździł nocami swoim suzuki.

Bluszcz rozważał, czy wynająć samochód w Warszawie, ale musiałby jechać po auto, a nie miał na to czasu. Zresztą wolał zostawić pieniądze w kieszeni sąsiada, a nie jakiejś stołecznej firmy, i do tego pewnie z zagranicznym kapitałem. Lech Bluszcz nie znał się na ekonomii, ale miał jedną zasadę: „Kupuj polskie albo chociaż wyprodukowane w Polsce” i tego się trzymał.

Wyszedł na słońce i poszedł do mieszkania Tadeusza Raka. Mężczyzna był posiadaczem dziesięcioletniego opla astry, ale jeździł nim rzadko i często mówił, że więcej w niego wkłada, niż ma z niego korzyści. Raz nawet, podczas niezobowiązującej rozmowy z Lechem, powiedział, że chętnie wynająłby komuś auto, bo co ma się w garażu marnować. Właśnie dlatego Bluszcz zamierzał złożyć mu wizytę.

Nacisnął dzwonek i po dwóch minutach i co najmniej trzech okrzykach „Chwileczkę!” drzwi się otworzyły.

— O, witam sąsiedzie — powiedział Tadeusz Rak i się uśmiechnął. Miał białe, równe zęby, które nadawały mu wygląd sprzedawcy. Był niski i gruby, z rzadkimi, siwymi włosami, ale bez łysiny. Napawało go to wielką dumą. Odsunął się na bok, by przepuścić Bluszcza. — Proszę, niech pan wejdzie.

— Nie, lepiej nie. Ja tylko szybko chciałem się zorientować, zapytać… Kiedyś wspomniał pan, że może pan wynająć samochód. Czy to aktualne?

Rak wybałuszył oczy, oblizał wargi i westchnął.

— Tak. Tylko…

— Mogę dzisiaj? Samochód sprawny?

— Tak, sprawny, zawsze sprawny, no wie pan… Ja zawsze…

— A ile pan by chciał za wynajem? Bo chciałbym od razu na trzy dni.

Rak pomyślał chwilę.

— Myślę, że za trzy dni to dwie stówy. To ładny, czysty samochód, trochę stary, ale…

Lech Bluszcz wyjął z portfela dwustuzłotowy banknot i podał go sąsiadowi.

— I zatankuję do pełna, gdy będę oddawał — dodał.

Po kilku minutach wyszedł z kluczykami, dowodem rejestracyjnym i kluczami do garażu. Umówili się, że będzie tam wstawiał samochód, gdy akurat nie będzie go potrzebował. Rak obawiał się, że upał zniszczy lakier.

Bluszcz najpierw pojechał na strzelnicę pod Warszawę. Wystrzelał wszystkie około osiemdziesięciu pocisków. Przekonał się, że niewiele stracił na szybkości i celności, chociaż regres był zauważalny. Wysłał Elizie zdjęcie tarczy podziurawionej na dziesiątkach i dziewiątkach i z dwiema ósemkami. Odpisała uśmiechami i kciukami w górę. Podczas strzelania co chwilę zerkał na smartfona, na mapę w aplikacji ukazującej lokalizację suzuki Kersenia. W nadkolu samochodu tkwiło już przyczepione mocnym magnesem urządzenie szpiegujące. Nie było to skomplikowane, wystarczyło przycisnąć nadajnik wielkości pudełka zapałek w odpowiednie miejsce. W aplikacji ustawił alarm, który powinien ostrzec go sygnałem dźwiękowym, gdy obiekt zmieni pozycję o więcej niż pięćdziesiąt metrów, ale Bluszcz mu nie ufał. Wolał się upewnić.

Po strzelaniu wrócił do mieszkania. Nie wstawił jednak opla Tadeusza Raka do garażu. Zamiast tego zaparkował go pod blokiem w cieniu drzew.

Próbował wypełnić czas rozmaitymi czynnościami. Ogolił głowę i twarz. Potem wykonywał pompki, podciągnięcia i ćwiczenia wzmacniające mięśnie kręgosłupa. Nie zamierzał na starość być krzywy i chodzić jak paralityk. W mieszkaniu był sam. Haraczkowie rano pojechali do Warszawy, żeby szukać córki.

Po treningu umył się i siedział bezczynnie na tapczanie. Wszystko miał już przygotowane, gdyby Kerseń ruszył w drogę — broń, ubranie i kilka gadżetów, w tym zestaw wytrychów, które kupił dawno temu, a nie znalazł na nie kupca. Nauczył się nimi posługiwać w wojsku. Umiał otwierać jedynie proste kłódki i zamki, ale uznał, że wytrychy mogą się przydać.

Rozdział 7

Bluszcz przeklął siarczyście, gdy obudził go alarm w telefonie. Zmęczenie sprawiło, że zasnął na tapczanie, zamiast czuwać. Spojrzał na smartfona i wyłączył dźwięk. Ekran pokazywał mapę i poruszający się, pulsujący czerwony punkt — samochód Kersenia. Wyjrzał przez okno, jednocześnie zakładając spodnie, i zauważył, że na parkingu nie było suzuki. Ubrał się w minutę, wziął broń z dwoma magazynkami i plecak, a potem szybko zbiegł po schodach i wsiadł do opla.

W aucie było nadal gorąco, chociaż słońce niemal zachodziło. Otworzył wszystkie okna, zapalił silnik i wycofał, ale zanim ruszył, drogę zablokował mu czerwony na twarzy Tadeusz Rak — właściciel opla.

— Trzeba go do garażu — krzyknął. Był zdyszany. Musiał biec aż od swojego mieszkania. — Niech się garażuje.

— Jak wrócę, to będzie w garażu, proszę się nie obawiać — odpowiedział Bluszcz i ominął ostrożnie sąsiada, który patrzył za samochodem jak za najukochańszym synem, który rusza na wojnę.

Lech żałował, że nie pomyślał o tym, by kupić coś, aby przyczepić telefon komórkowy do deski rozdzielczej. Co jakiś czas musiał na niego zerkać, by wiedzieć, gdzie jechać, a to zwiększało ryzyko wypadku.

Zatrzymał się na najbliższej stacji benzynowej i kupił uchwyt do telefonu. To była tania wersja, na przyssawkę, ale lepszej nie mieli. Zakupił też szarą, mocną taśmę budowlaną. Taka zawsze się przydawała.

Kiedy wrócił do auta i położył dłonie na kierownicy, zauważył, że się trzęsą. Czuł ekscytację. Był przekonany, że robi dobrze. W życiu trudno o takie poczucie. Na pewno ma je lekarz, gdy jest pewny terapii, albo strażak, który gasi pożar, ale większość ludzi miało zajęcie, które nie było ani dobre, ani złe — po prostu było. Robili to co robili, by zarabiać pieniądze i utrzymać rodziny.

„A tak dobrze jest robić dobrze” — pomyślał Bluszcz.

Nie musiał się spieszyć. Trasa samochodu Kersenia była zapisywana w aplikacji i dostępna do sprawdzenia w dowolnej chwili. Nawet nie powinien jechać za nim w bliskiej odległości. Kerseń mógł rozpoznać samochód Raka i dojrzeć numer rejestracyjny, chociaż w mroku to było mało prawdopodobne.

Bluszcz poślinił gumę i przyczepił przyssawkę do deski rozdzielczej, a potem tak ustawił telefon komórkowy, by mapa na ekranie była dobrze widoczna. Taśmę wrzucił do plecaka.

Michał Kerseń znajdował się już na drodze ekspresowej i jechał w stronę Krakowa. Poruszał się szybko, łamiąc ograniczenia prędkości, ale nie więcej niż o dwadzieścia kilometrów na godzinę. Lech Bluszcz jechał powoli. Włączył radio, bo czuł, że narastające napięcie zaczyna go męczyć. Starał się nie myśleć o tym, co będzie. Wyniósł to z wojska. Należy myśleć tylko o następnym kroku, gdy nie ma się żadnych informacji, by coś konkretnego planować.

Kerseń skręcił na wschód w okolicy Kielc i pojechał w kierunku Roztocza. Bluszcz sądził, że do jego kryjówki zostało co najwyżej sto kilometrów i nie mylił się. Po dwóch godzinach samochód, który śledził, zatrzymał się. Bluszcz był wtedy w Restauracji McDonald’s i pił czarną kawę. Natychmiast wpisał współrzędne geograficzne i obejrzał teren za pomocą Google Maps. Rosły tam drzewa, dlatego widział jedynie zwartą masę liści. Żadnych zabudowań. Po prostu środek lasu dwa kilometry od najbliższej drogi gminnej.

Wypił szybko kawę i poszedł do samochodu. Dojechał na miejsce po godzinie. Droga była bardzo słabej jakości, z wieloma dziurami, więc musiał jechać bardzo wolno. Bał się, że uszkodzi koło, za co Tomasz Rak szkalowałby go na osiedlu do śmierci.

W miejscu, w którym suzuki Kersenia skręciło z drogi gminnej, znajdowała się ledwo widoczna ścieżka, zarośnięta wysoka trawą, a nawet małymi drzewkami. Bluszcz przejechał obok powoli, ale nie zauważył żadnych świateł. Otaczał go gęsty, mroczny las. Przez chwilę zastanawiał się, czy po prostu nie pojechać za mężczyzną, ale uznał, że to zły pomysł. Nie był pewien, czy opel o niskim zawieszeniu poradzi sobie z leśną ścieżką. Dalej mogło być błoto, doły albo powalone drzewa i inne przeszkody terenowe, które z pewnością, by go zatrzymały. Oprócz tego nie chciał, by Kerseń go zauważył, a nie wyobrażał sobie jazdy bez włączonych świateł. Noc była bezchmurna, księżyc i gwiazdy świeciły, ale nie na tyle, by jechać samochodem. Zresztą Kerseń mógł usłyszeć silnik. Zareagowałby na pewno nerwowo. Bluszcz nie chciał narażać Nadii na niebezpieczeństwo. Chciał ją uratować.

Dlatego nie skręcił, ale pojechał wolno dalej. Po zaledwie pięćdziesięciu metrach znalazł leśną drogę zagrodzoną szlabanem. Było jednak tam wystarczająco dużo miejsca, by bezpiecznie zaparkować.

Założył plecak i wyszedł z samochodu. Komary nadleciały chmarą. Mężczyzna był jednak przygotowany i spryskał się obficie środkiem odstraszającym owady. Ponownie sprawdził, czy ma broń i komórkę, a potem zamknął opla i ruszył przed siebie.

Miejsce, gdzie zatrzymał się Kerseń, znajdowało się ponad dwa kilometry od Bluszcza, więc były wojskowy uznał, że może używać słabej latarki i sprawdzać na ekranie smartfona, czy idzie w dobrym kierunku. Obniżył jasność ekranu do najniżej wartości i zagłębił się w las. Początkowo szedł wygodnie gruntową drogą, która jednak wkrótce odbijała w lewo, a on musiał iść prosto.

Podszyt lasu wysechł, a powietrze kręciło w nosie, jakby stał na łące po sianokosach. Wieczór dał jedynie ułudę chłodu. Poczuł, jak po plecach spływają mu stróżki potu. Zauważył wiele zwalonych i gnijących drzew, a młode pięły się w górę między skrzywionymi, starszymi molochami. Trudno mu się szło. Doszedł do wniosku, że musiał być w jakimś rezerwacie albo przynajmniej parku krajobrazowym, bo na pewno nie w zwykłym lesie gospodarczym.

Bluszcz obawiał się najgorszego. To miejsce było odludne i idealne, by zakopać ciało. Na mapie nie zauważył w okolicy żadnej wsi ani nawet pojedynczego domostwa. Poczuł smutek, gdy wyobraził sobie martwą Nadię Haraczko. To była taka młoda i pełna energii dziewczyna. Położył bezwiednie rękę na pistolecie i zacisnął zęby. Nie wierzył w sądy i wymiar sprawiedliwości. Może mają one sens, gdy wina jest wątpliwa, ale gdy widzi się mordercę zakopującego zwłoki ofiary, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Tym bardziej że potwór, którego śledził, był typem człowieka, który nigdy nie przestanie, jeśli pozostanie na wolności. Ale w głębi duszy Bluszcz czuł, że Nadia żyje. Kerseń nie zabiłby tak szybko. Tacy jak on nie postępowali w taki sposób.

Kiedy były wojskowy zbliżył się do celu na pięćdziesiąt metrów, zatrzymał się, kucnął i zgasił latarkę. Las wydawał mu się rzadszy, a drzewa młodsze. Postanowił iść bardzo powoli i nasłuchiwać. Patrzył dokładnie pod nogi, bo za chwilę musiał przeciąć drogę, po której jechał Kerseń. Po tak krótkim czasie powinien dostrzec zmiażdżoną trawę nawet bez pomocy latarki. Drogi nie zauważył, minął ją, ale przystanął, rozejrzał się i dostrzegł kontury terenowego suzuki. Wykonał dwa kroki w stronę pojazdu i zatrzymał się zaskoczony. Suzuki stało obok niskiego ceglanego budynku ze spadzistym dachem. Bluszcz wyjął pistolet i poszedł bardzo powoli do auta, kryjąc się za drzewami. Po chwili dostrzegł kolejne dwa budynki. W żadnym nie paliło się światło. Zaklął cicho. Miał ochotę włączyć latarkę, ale bał się, że wystraszy Kersenia i ten zrobi krzywdę Nadii. Dlatego szedł w ciemności i co kilka kroków przystawał, by nasłuchiwać. Las był pełen odgłosów. Słyszał wizg pni lekko kołyszących się od wiatru i szum liści. Gdzieś wysoko furkotały skrzydła leśnych łowców. Nawoływały się puchacze, a z oddali dobiegało szczekanie psów.

Bluszcz pomyślał, że Kerseń nie kopałby w kompletnej ciemności. Zresztą na pewno znalazłby lepsze miejsce na pozbycie się ciała. Musiał przebywać z Nadią w którymś z budynków tej opuszczonej wsi. Może w jednym z nich znajdował się zaciemniony pokój, z którego światło nie wydobywało się na zewnątrz?

Bluszcz rozważał dwa sposoby postępowania: mógł albo przeszukiwać budynek po budynku w ciemności, ryzykując atak i utratę broni, albo czekać, aż Kerseń wróci do samochodu. Wątpił, że tamten będzie szedł po ciemku. Najprawdopodobniej włączy latarkę lub po prostu wyjdzie dopiero o świecie.

Pierwsze rozwiązanie kusiło i może pozwoliłoby ocalić Nadię, gdyby akurat tego wieczoru postanowił ją zabić, ale było bardzo ryzykowne. Zresztą nie sądził, że Kerseń chce szybko zgładzić dziewczynę. Za dużo włożył wysiłku, żeby ją przewieźć i porwać, by zabić zaledwie po dwóch dniach. Tacy jak on lubili się znęcać. Bluszcz był tego pewien.

Podszedł do spalonego budynku oddalonego zaledwie o kilka metrów od suzuki. Otaczał go połamany, drewniany płot. Podwórko zarosły wysokie do pasa pokrzywy. Wszedł do środka przez okno i usiadł na piecu kaflowym, który nadal stał w głównej izbie. W domu dojrzał jeszcze resztki mebli, których z jakiegoś powodu nie strawił ogień. Miał dobry widok na samochód. Postanowił poczekać tam, aż Kerseń wyjdzie z ukrycia, choćby miało to trwać do rana.

Służba w wojsku nauczyła Bluszcza cierpliwości i skupienia. To były dwie cechy charakteru, które powinien mieć żołnierz wojsk specjalnych. Bardziej potrzebowano tam charakterów skrupulatnych księgowych niż ekstrawertycznych akrobatów. A więc czekał i patrzył w ciemność. Wiedział, że w końcu rozbłyśnie światło, a Kerseń wróci do samochodu. Chciał dojrzeć światło jak najwcześniej, bo sądził, że odkryje dzięki temu miejsce uwięzienia Nadii. Mijała godzina za godziną. Bluszcz, by zachować czujność, spacerował po betonowej podłodze domu i wyglądał przez okna. Przesunął pod ściany wszelkie na wpół zwęglone deski, gruz i potłuczone kafle, by nie robić przy tym hałasu. Z lasu dochodziły odgłosy zwierząt. Niektóre polowały, nawoływały się, a inne wydawały z siebie ostatni przedśmiertny pisk. Drzewa szumiały i trzeszczały. Był czujny, ale Kerseń nie pojawiał się. Niebo rozjaśniło się i wyraźnie zobaczył resztę budynków opuszczonego przysiółka. Było ich dziewięć — trzy mieszkalne i sześć gospodarczych. Dopiero gdy słońce wzeszło nad horyzont, Kerseń wyszedł z najdalszego, który wyglądał na mieszkalny. Wydawał się największy, ale jednocześnie najbardziej zniszczony. Dach zapadł się z jednej strony, a większość okien zabito deskami.

Bluszcz wyjął pistolet. Mógł próbować Kerseniowi zagrozić, próbować wymusić na nim informację, gdzie jest ukryta Nadia, mógł go zastraszyć i nawet miał na to ochotę. Zacisnął jednak zęby i powstrzymał się przed tym. Nie chciał pozbywać się jedynego atutu jaki miał — zaskoczenia. Może Kerseń nie trzymał w tym miejscu porwanej Ukrainki? Może tu była inna dziewczyna, a może ten psychopata przygotowywał sobie po prostu nową lokalizację dla swoich zbrodni? Coś Bluszczowi mówiło, że jest również druga lokalizacja. Dowodziło tego mieszkanie Kersenia. Wyglądało jak pokój hotelowy, więc znajdowało w połowie drogi między jedną a drugą kryjówką. Bluszcz nie mógł ryzykować. Powinien poczekać. Musiał być cierpliwy.

Usłyszał energiczne i sprężyste kroki. Kerseń pogwizdywał cicho. Był z siebie zadowolony. Nie trzymał w ręku plecaka ani torby. Nie był też zmęczony. To wskazywało, że nie budował kryjówki, tylko z niej korzystał.

Bluszcz obserwował go, jak wsiada do auta i uruchamia silnik. Miał uśmiechniętą twarz. Wspominał widocznie coś, co sprawiało mu przyjemność. Odjechał bez pośpiechu w stronę gminnej drogi.

Były wojskowy popatrzył na smartfona, obserwując oddalającą się czerwoną kropkę. Wyszedł z ukrycia dopiero, gdy Kerseń wyjechał z lasu i skierował się w stronę Kielc. Stanął wśród wysokiej trawy, młodych drzewek i na wpół zrujnowanych budynków i nasłuchiwał przez chwilę. Potem pobiegł truchtem w kierunku zrujnowanego domu. W środku znajdowały się cztery izby. Sień i kuchnia były zadaszone, ale w dwóch pozostałych pomieszczeniach dach zapadł się, więc Bluszcz nie mógł do nich wejść. Wszędzie leżały połamane belki sufitu, tynk, cegły, liście i potrzaskane dachówki.

Zagryzł wargę. Pomyślał, że Kerseń specjalnie przeszedł przez budynek, aby zmylić ewentualnych obserwatorów. Mógł przecież wyjść z dowolnego domostwa lub budynku gospodarczego, obejść opuszczoną wieś lasem i wejść od drugiej strony do dowolnego domu. Może miał po prostu taki zwyczaj, by zwieść postronnego obserwatora. Bluszcz wiedział, że tacy jak Kerseń potrafili być bardzo ostrożni. Dlatego właśnie nie dawali się złapać latami.

Włączył latarkę i obejrzał pozostałe budynki. W tamtych również wszystkie pokoje były otwarte, zniszczone, często spalone i z wybitymi szybami. W jednym z pomieszczeń zauważył przeciętą wzdłuż, plastikową, niebieską beczkę. Ktoś wyciął w deskach i betonie niecki, żeby je tam położyć i żeby się nie chybotały. Wnętrze beczek było nienaturalnie czyste, jakby kupiono je niedawno. Bluszcz wyszedł stamtąd szybko. W powietrzu czuł coś ostrego, od czego kręciło mu się w głowie.

Rozjaśniło się na tyle, że mógł już stwierdzić bez żadnych wątpliwości, że we wsi nie znajdują się inne budynki. Wrócił ponownie do największego domostwa. Obstawiał, że jednak właśnie tam Kerseń miał kryjówkę. W grę wchodziła jednak tylko zamaskowana piwnica.

Bluszcz bardzo dokładnie oświetlił snopem światła latarki podłogę obu pomieszczeń, w których zawalił się strop. W jednym miejscu cały kawał nienaruszonego dachu opierał się o ścianę, osłaniając przed deszczem około trzy metry kwadratowe podłogi pokrytej deskami, pokruszonymi cegłami, dachówkami, starymi liśćmi i brudną ziemią. Dziwiły jednak podarte, oblepione kurzem pajęczyny wiszące na resztkach dachu.

Schylił się i spróbował przesunąć butem cegłę leżącą na deskach podłogi. Nie poruszyła się. Spróbował z innymi kawałkami cegieł i starych dachówek, ale były przyklejone do desek. Ukląkł i zauważył nieregularną szczelinę w podłodze. Postukał i dobiegł go metaliczny dźwięk. Poczuł, jak jego serce przyspieszyło. Zakłuło go delikatnie w piersi. Wziął głęboki oddech. Wiedział już, że był bliski odkrycia tajemnicy Kersenia.

Próbował podnieść każdy kawałek deski i cegły z osobna i w końcu natrafił na taki, który poruszył się i odsłonił kłódkę. Zacisnął pięści i przymknął oczy. Teraz podejrzenie zamieniło się w pewność. Pojawił się jednak również strach przed tym, co zobaczy. Sądził, że Nadia żyła, ale co zdążył jej zrobić ten psychopata?

Usiadł przy kłódce i wyjął z plecaka zestaw wytrychów. Obok położył smartfona, by upewnić się, że Kerseń wciąż jedzie do Kielc. Jechał. Był już trzydzieści kilometrów od swojej kryjówki.

Bluszcz wyjął napinacz i włożył w zamek. Potem starał się kolejno wcisnąć kolejne piny. Żałował, że nie odświeżył umiejętności otwierania zamków. Na szczęście kłódka nie miała skomplikowanego mechanizmu. Kerseń nie zakładał widocznie, że zamek powstrzyma kogoś z zewnątrz. Nawet wielka kłódka na nic by się nie zdała. Na takim odludziu ten, który chciałby się dostać do piwnicy, przyszedłby po prostu z piłą do cięcia metalu. Bluszcz kilka razy stracił wyczucie, wyjmował napinacz i musiał zaczynać od początku. Poczuł, jak na czole zbiera mu się pot. Niecierpliwił się, ale zmusił się do spokojnej i metodycznej pracy. To się opłaciło. Usłyszał ostatnie kliknięcie i przekręcił napinacz. Kłódka otworzyła się.

Serce zabiło mu mocno. Kropla potu spłynęła po grzbiecie nosa, oderwała się od jego czubka i upadła na metalowe drzwi. Włożył wytrychy w etui, zasunął zamek błyskawiczny i schował sprzęt do plecaka. Zdjął kłódkę i chwycił na wykonany z łańcucha uchwyt. Przez chwilę miał wrażenie, że z dołu słyszy płacz. Zamarł. Znowu jednak zapadła cisza. Napiął mięśnie i podniósł drzwi. Oparł je o ścianę izby i zaświecił latarką do środka. Dojrzał schodzące w dół metalowe schody i betonową posadzkę. Wzdłuż ściany ułożono na sobie plastikowe wiadra z sodą kaustyczną. Naliczył szesnaście sztuk. Z drugiej strony ustawiono pięciolitrowe butle z wodą.

Ostrożnie zszedł po drabinie do korytarza pod podłogą. Ściany wykonano z cegły, ale po kilku metrach zauważył metalowe drzwi zamknięte na skobel i kłódkę. Znowu wyjął wytrychy. Kłódka okazała się trudniejsza niż poprzednia, otworzenie jej zajęło mu niemal dziesięć minut. Gdy skończył, wyjął pistolet i odbezpieczył go. Nie mógł być do końca pewien, co zastanie w środku. Kerseń mógł mieć wspólnika. Było to mało prawdopodobne, ale wolał dmuchać na zimne. Zdjął kłódkę i bardzo powoli odsunął skobel. Ustawił się tak, żeby gwałtowne otworzone drzwi go nie uderzyły. Szarpnął za klamkę i omiótł światłem latarki pomieszczenie przed sobą.

Wewnątrz, pod samym sufitem tliła się słaba żarówka. Wszedł na czerwony dywan w kwiatowe wzory. W powietrzu czuł piwniczną wilgoć i chłód. Pod ścianą stał mały tapczan, obok biurko zawalone książkami i gazetami, a w rogu regał z zamkniętymi szafkami. Bluszcz przypuszczał, że to pomieszczenie Kerseń musiał wybudować samodzielnie albo z zaufanym wspólnikiem. Czuł powiewy świeżego powietrza z zewnątrz, wpadające przez otwory wentylacyjne. Pod sufitem wisiała prądnica, której rura ze spalinami niknęła w dziurze w stropie. Obok we wnęce w ścianie stał duży akumulator. Odchodziły od niego dwa przewody zapięte na wystających ze ściany metalowych prętach.

Wzrok Bluszcza przykuły jednak najbardziej drewniane drzwi i stojący obok metalowy stolik na kółkach. Kiedy przyjrzał się przedmiotom na blacie, poczuł gniew i żal jednocześnie, ponieważ mogły służyć tylko jednemu celowi — torturom. Przez chwilę z obrzydzeniem patrzył na różnego rodzaju szczypce, klipsy, noże, cążki, zwinięte szpule drutu, a także plastikowe linki i obręcze, które można było zaciskać za pomocą śrubokręta. Z ulgą stwierdził, że na żadnym nie było krwi. Nad stołem przyklejono zdjęcia i wycinki z gazet z martwymi i torturowanymi kobietami. Kersenia nie interesowało ciało, ale twarze. Kolekcjonował fotografie z grymasem krańcowego bólu i cierpienia.

Bluszcz podszedł ostrożnie do drzwi. Bał się ciszy panującej w pomieszczeniu. Pociągnął za klamkę i oświetlił celę wielkości małej łazienki. W rogu siedziała Nadia. Była naga, skulona i przykuta do ściany łańcuchem zawiązanym na kostce. Miała głowę wciśniętą między kolana i drżała z zimna. Na skórze zobaczył czerwone ślady po uderzeniach, zaschnięte błoto oraz siniaki.

drugim kącie celi znajdowała się prycza, miska z wodą i wiadro na nieczystości. Na środku stał trójnóg z kamerą zabezpieczoną foliowym workiem. Pod sufitem zamontowano mocne światła.

Bluszcz pomyślał, że Kerseń sprzedawał filmy, które tu kręcił. Jego pracą i sposobem zarobku było wyrządzanie ludziom zła.

— Proszę, nie… — szepnęła Nadia i zaczęła łkać. — Nie…

Bluszcz schował pistolet do kabury.

— Już jesteś bezpieczna — powiedział miękko i cicho. — Poznajesz mnie?

Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na niego. Zaczęła płakać, ale był to płacz ulgi. Długo nie mogła powstrzymać szlochania.

Bluszcz zdjął kurtkę i ściągnął z siebie bluzę. Była dłuższa niż jego lekka kurtka i na pewno cieplejsza. Dziewczyna otarła z policzków łzy.

— Panie Lechu, to pan, Boże, dziękuję, modliłam się, Boże, to pan, on…

— Cicho, dziecko — szepnął. — Nic nie mów… Zaraz to się skończy… — Podał jej ubranie, a sam założył z powrotem kurtkę i zasunął suwak. Nie chciał, żeby zobaczyła broń.

Nadia próbowała się podnieść i zachwiała się na nogach. Przytrzymał ją, by nie upadła, a potem pomógł jej się ubrać. Miała skórę zimną jak lód.

— Karmił cię, piłaś?

Pokręciła głową i znowu skuliła się na podłodze, jakby na samo wspomnienie o Kerseniu utraciła wszelką energię.

— Ma gdzieś klucz? — zapytał, wskazując na kłódkę na łańcuchu obok kostki. Mógłby ją otworzyć wytrychem, ale prościej i szybciej byłoby skorzystać z klucza.

— Za drzwiami w takiej metalowej szafce… Dziękuję, panie Lechu, tak dziękuję…

Bluszcz przyniósł klucz, klęknął przy dziewczynie i otworzył kłódkę. Dostrzegł sine ślady po sznurze na łydce. Pomógł Nadii wstać, ale zauważył, że ma bose stopy.

— Ma tu twoje ubrania?

Pokręciła głową.

— Uciekajmy… — szepnęła. — On wszystko nagrywa. Mówił do mnie przez to w suficie.

Bluszcz podążył za jej wzrokiem i zobaczył małą kamerę z anteną i kablem, a oprócz tego głośnik.

Poczuł gniew i złość z powodu własnej głupoty. To była kamera połączona z siecią komórkową. Kerseń mógł podglądać dziewczynę online. I jego też zobaczył albo wkrótce zobaczy. Będzie wiedział, kto uwolnił Nadię i zechce to wykorzystać. Znał przecież najsłabszy punkt Bluszcza — Elizę.

— Kiedy do ciebie mówił przez ten głośnik? — zapytał Bluszcz.

— Cały czas. Jak go tu nie było, to i tak widział, co robię. Kazał mi stać, ciągle stać, bo jak nie, to zapalał światło… — Wskazała na lampy. — Albo włączał prąd. Strasznie bolało.

Bluszcz zrozumiał teraz, do czego służyły przewody odchodzące od akumulatora i zapięte na prętach w ścianie. Musiały być połączone z łańcuchem, którym była skuta Nadia.

Położył sobie palec na ustach i wskazał kamerę nad ich głowami. Zrozumiała. Wyprowadził ją do pomieszczenia i kazał poczekać na dywanie. Otworzył szafkę i znalazł w środku jedynie płyty DVD i twarde dyski z datami, inicjałami i dwoma cyframi, które oznaczały zapewne wiek. Zaczynały się od jedynki lub dwójki. Gdy zobaczył na jednej liczbę dwanaście, poczuł, jak w piersi eksplodowała mu wściekłość. Zdusił ją w sobie, bo gorący gniew przeszkadzał w myśleniu. Zdjął plecak i wyjął szarą uniwersalną taśmę.

— Zrobię ci buty z tego — wytłumaczył. — Samochód jest daleko stąd i musimy iść długo przez las. Jest ciepło, ale inaczej poraniłabyś skórę.

Wykroił nożem z dywanu dwa duże kawałki materiału, tak by mogły otoczyć całą stopę, i owinął je kilkanaście razy taśmą. Obuwie na pewno nie było wygodne, ale miał nadzieję, że wystarczy na dwa kilometry przez las.

Wyprowadził dziewczynę z piwnicy i wyszli z budynku. Dopiero wtedy spojrzał na komórkę. Suzuki Kersenia nie poruszało się. Bluszcz powiększył mapę i zauważył, że samochód stoi na parkingu stacji benzynowej, przy której była też restauracja. Kerseń jadł tam najprawdopodobniej śniadanie.

Poczuł, że ciężar gniotący mu serce nieco ustąpił. Kerseń najprawdopodobniej nie spojrzał jeszcze na obraz z kamery. Może nawet oglądał go jedynie przez laptopa w mieszkaniu, a nie przez smartfona. Na pewno nie traciłby czasu na śniadanie, gdyby wiedział, że został zdemaskowany. Uciekałby lub wracał do kryjówki, a nie po prostu jadł.

— Musimy jechać na policję — powiedział Bluszcz. — Powiesz im wszystko i wtedy… — przerwał, bo Nadia chwyciła go za ramię.

— Nie… Uciekajmy… — poprosiła płaczliwie. — Ja chcę do domu… Ja nic nie powiem policji. Zaprzeczę. On groził. To nie tylko on. Widziałam innych, oni wszyscy… Na Ukrainie mnie nie znajdą, tata i Vladimir mnie ochronią, nie…

— Ale Nadia, przed tobą były inne dziewczyny. I jak nie będziesz zeznawać, to będą następne.

— Nic nie powiem. — Pokręciła głową. — Boję się. Nic nie zrobiłam, nie mogą mnie zatrzymać.

— Dobrze. — Zgodził się. — W takim razie zawiozę cię do matki i ojca. Są u mnie w mieszkaniu. Zrobisz, co będziesz chciała.

Powoli się uspokoiła.

Przełknął ślinę. Teraz dopiero, w pełnym słońcu, dostrzegł, jak bardzo była wyczerpana. Patrzyła na niego błagalnie podkrążonymi i opuchniętymi oczami. Skóra na twarzy jeszcze niedawno tak zdrowa i jędrna stała się ziemista, żółtawa, jakby nastąpiło uszkodzenie wątroby. Pomyślał, że mogły jej zaszkodzić chemikalia, jakie podał jej Kerseń, żeby straciła przytomność.

Wziął dziewczynę ostrożnie za rękę i zaczęli iść drogą przez las. Na początku Nadia szła wolno, ale pewnie, lecz potem zaczęła chwiać się i musieli przystawać co kilkanaście kroków. Bluszcz żałował, że nie miał przy sobie niczego do zjedzenia. Mógłby ją tym wzmocnić. Sam często jadł jeden posiłek dziennie i jego organizm był przyzwyczajony do relatywnie długich okresów bez pokarmu.

Przejście dwóch kilometrów do samochodu zajęło im godzinę. Nadia była po tym całkowicie wycieńczona. Słaniała się na nogach.

Posadził ją na siedzeniu obok siebie i przypiął pasami, a potem zamocował smartfon w uchwycie na desce rozdzielczej. Zauważył na mapie, że Kerseń kierował się w stronę swojego mieszkania. Był sto dwadzieścia kilometrów przed nimi. Jechał ze zwykłą prędkością, nawet nieco wolniej niż poprzednio. Zapewne był to efekt nieprzespanej nocy.

Bluszcz ruszył za nim. Miał nadzieję go dogonić. Wiedział, że będzie mu musiało dopisać szczęście, ale wierzył, że się uda. Wystarczył wypadek na trasie lub jeden dłuższy postój Kersenia. Miał nadzieję, że los albo… Bóg wynagrodzi go za to, co zrobił. Że będzie po jego stronie.

Kręte drogi między lasami wkrótce ustąpiły drodze powiatowej, na której przyspieszył. Nadia usnęła na siedzeniu po kilku minutach.

Dystans między Kerseniem a ścigającym go w oplu Bluszczem systematycznie spadał. Po pół godzinie do stu kilometrów. Kiedy dotarł do drogi ekspresowej, dzieliło już ich jedynie siedemdziesiąt pięć kilometrów. Wiedział jednak, że dogonienie go będzie bardzo trudne. Bał się, że zwyrodnialec ucieknie. Chciał go dorwać i upewnić się, że nie zdąży skrzywdzić Elizy.

Mógł oczywiście zadzwonić na policję i długo to rozważał, ale wątpił, że służby zareagują na czas, szczególnie że Kerseń nie był poszukiwany ani nawet o cokolwiek podejrzany. W najlepszym przypadku czekałby na niego przed blokiem patrol policji, a wtedy z pewnością by uciekł. Bluszcz nie miał złudzeń — kamera, którą zamontował w kryjówce, zapisywała wideo w chmurze i Kerseń mógł obejrzeć nagranie z dowolnego urządzenia, może nawet ze smartfona. Zemściłby się na Elzie. Biorąc pod uwagę dbałość, z jaką przygotował miejsce, w którym torturował Nadię, można się było spodziewać, że miał plan ucieczki, który pozwoli mu uniknąć kary. Może nawet personalia, jakimi się posługiwał, były fałszywe.

Nagle serce Bluszcza zabiło gwałtownie. Samochód Kersenia zjechał z drogi ekspresowej i skierował się na zachód. Bluszcz rozszerzył palcami mapę na ekranie smartfona i stwierdził, że porywacz zatrzymał się przed małym czterogwiazdkowym hotelem położonym w lasku nad stawem. Były wojskowy wątpił, by powodem postoju była potrzeba zjedzenia kolejnego posiłku.

Nacisnął na gaz. To była jego szansa, żeby złapać Kersenia. Nie wiedział, co jeszcze z nim zrobi, ale nie chciał go zostawiać wymiarowi sprawiedliwości.

Nagle zobaczył, że mapa na smartfonie znika, a na ekranie pojawił się nieznany numer. Poczuł lód w sercu i nacisnął zieloną słuchawkę.

— Właśnie, kurwa, widzę, jak się wtrącasz w nieswoje sprawy, sąsiedzie… Nieładnie.

Bluszcz poznał głos Kersenia i zdjął nogę z gazu. Poczuł się słabo. Zwyrodnialec musiał przed chwilą sprawdzić nagranie na smartfonie lub laptopie, który woził ze sobą w samochodzie.

— Skąd masz mój numer? — zapytał zdławionym głosem.

— Przecież jestem twoim sąsiadem z góry. Dostałem w administracji, żebym cię ostrzegł, że mi rura pękła i żebyś mieszkanie ratował albo gdybym gaz wyczuł. Wiesz, takie sąsiedzkie sprawy. Ty też masz pewnie mój, ale ten, z którego dzwonię, jest bezpieczny. Ale nie to jest najważniejsze, sąsiedzie. Najważniejsze jest pytanie, czy powiadomiłeś policję?

Bluszcz myślał przez chwilę gorączkowo. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie spodziewał się tego telefonu. Poczuł, że w gardle zrobiło mu się sucho. Gdyby powiedział, że zadzwonił, gra by się skończyła. Tylko fakt, że nie zadzwonił, otwierał jakieś możliwości.

— Pytanie jest proste, czy dzwoniłeś na policję?

— Nie dzwoniłem… — odparł i spojrzał na Nadię. Spała. Obawiał się, że zacznie krzyczeć. Przyciszył trochę głośnik w telefonie.

— To dobrze. Dzięki temu masz, starcze, szansę wyjść z tego cało. Posłuchaj mnie uważnie, bo pewnie myślisz, że możesz mi zaszkodzić tym, co tam masz. Gówno, a nie możesz mi zaszkodzić. Ja mogę zniknąć i już zniknąłem. Mnie nie ma. Ale ty jesteś i twoja córka nadal jest. Ma na imię Eliza. Sprawdziłem to.

Bluszcz oblizał wargi. Serce zaczęło mu uderzać w piersi tak mocno, że zjechał na pobocze i się zatrzymał. Włączył światła awaryjne.

— Grozisz mi? — zapytał. — Grozisz, że jej coś zrobisz?

— Jak chcesz, żeby twoja Eliza Bluszcz, która mieszka sobie teraz spokojnie w akademiku Politechniki Warszawskiej pod numerem 233, sobie dalej spokojnie studiowała, a nie zagrała w jednym z moich filmów, to musisz zrobić dokładnie to, co powiem.

Bluszcz zacisnął zęby i ręce na kierownicy. Napiął mięśnie karku i barków. Po chwili jednak spłynął na niego spokój. Poczuł w żyłach lodowaty chłód i myśli stały się klarowne. Kerseń nie wiedział, że w swoim samochodzie ma urządzenie naprowadzające i to trzeba było wykorzystać. Były wojskowy uruchomił silnik, włączył kierunkowskaz i ruszył przed siebie. Brakowało mu czterdziestu minut. Musiał grać na czas.

— Proszę, nie, proszę, błagam pana, tylko nie moja Eliza… Wszystko zrobię, Boże, moje serce. — Zaczął głośno oddychać. — Serce…

— To mnie cieszy. Twoje zachowanie. Myślałem, że będziesz robił jakieś głupoty. Na takiego mi wyglądałeś. Wstępnie wybadałem już twoją córunię, bo przez pewien czas miałem ją na widelcu, ale coś mi mówiło, że wyczujesz od razu, że to ja. Sprawdziłem cię trochę i wiem, że jesteś wojskowym. Dlatego odpuściłem. Po co miałem się ładować w kłopoty, skoro można łatwiej? Taka ona zjawiskowa to nie jest. Chuda i ta twarz kwadratowa.

Bluszcz zacisnął szczęki. Był już opanowany, a słowa Kersenia, w ogóle nie wywoływały w nim emocji. Rejestrował je i rozumiał, a także wyczuwał to, czego spodziewał się po nim rozmówca. Dostarczył mu po prostu tego, czego chciał i czego się spodziewał, żeby uśpić jego czujność.

— Ty skurwysynie… Jak śmiesz… Jak ja cię…

— Co ty mi zrobisz, staruszku, chyba zapominasz, kto tu rozgrywa karty, co?

— Tak, przepraszam, tylko nie rób jej krzywdy, proszę…

— Jak zrobisz dokładnie to, co mówię, to nic się nie stanie twojej córce. Musisz odpowiedzieć teraz na trzy pytania. I mów prawdę. Jeżeli okaże się, że skłamałeś, to nasza umowa wygasa.

— Dobrze, dobrze, odpowiem…

Bluszcz odpowiadał powoli, rozdygotanym głosem, długo i rozwlekle i zyskiwał tak czas.

— Pytanie pierwsze. Czy ktokolwiek wie o tym, co odkryłeś?

— Nie, nikt. Do nikogo nie dzwoniłem. Nikt nie wie. Naprawdę nikt nie wie. Ja nawet nie… Proszę nie rób jej nic. Proszę…

Bluszcz ściszył trochę głos, bo zauważył, że Nadia poruszyła się niespokojnie we śnie. Nie chciał jej obudzić.

— Dobrze. To bardzo ważne. Pytanie drugie. Gdzie teraz jesteś?

— Jadę, wracam do siebie do mieszkania. Musiałem ją nieść i dopiero jadę, dojeżdżam do Kielc…

— To teraz trzecie pytanie — przerwał mu Kerseń niecierpliwie. — I zastanów się dobrze nad nim, stary. Kochasz bardziej tą Ukrainkę czy swoją córkę? Jakbyś miał wybrać, która ma żyć, to która by to była?

— Nie, proszę, nie mogę… — zaczął płaczliwie Bluszcz. Miał nadzieję, że jego umiejętności aktorskie są wystarczające i że nie przedobrzy.

— No nie udawaj, bo to przecież retoryczne pytanie. Nadia Haraczko czy Eliza Bluszcz, która jest ci bliższa? Obiecuję ci, że obu nie uratujesz. Nie możesz ich uratować. Jestem właśnie w drodze do Warszawy. Możesz dzwonić i ostrzegać swoją córkę. Ja i tak ją znajdę. Warszawa to duże miasto. Umiem się przyczaić, umiem się ukryć i mam przyjaciół. Myślisz, że siedzę w tym sam? Potężni ludzie chcą potężnych wrażeń. Myślisz, że tylko ja mam taką potrzebę, by deptać ludzkie życie i powodować cierpienie? Nie, nie tylko ja, zapewniam cię…

— Proszę… Nie…

— Masz kwadrans na zastanowienie, starcze. Tyle ci daję, a potem rozpłynę się jak mgła. Albo mi dostarczysz Ukrainkę przygotowaną, nieprzytomną, związaną w bagażniku auta, albo zajmę się twoją córką. Oddasz mi moją dziewczynę, to zniknę. Ona nie może się odnaleźć. Potem ty obiecasz, że nigdy nic nie powiesz i mnie już nie będzie. Nigdy się już nie zobaczymy.

Bluszcz niemal widział cyniczny uśmiech na twarzy Kersenia, gdy tamten to mówił. Może wiele razy udawało mu się w ten sposób zastraszyć i oszukać ludzi. Był niewątpliwie inteligentny i bezwzględny, ale najwyraźniej brakowało mu doświadczenia. Nigdy nie spotkał kogoś, kto grał równie zimno co on.

— Proszę, nie… Ja tylko… — Bluszcz próbował przytrzymać mordercę dłużej przy telefonie, ale tamten rozłączył się.

Były wojskowy wcisnął gaz najmocniej jak się dało, ale słaby silnik nie potrafił bardziej przyspieszyć. Opel stopniowo rozpędzał się, strzałka prędkościomierza osiągnęła sto pięćdziesiąt i powoli przesuwała się w stronę stu sześćdziesięciu. Bluszcz miał jednak wrażenie, że samochód zaczyna dygotać, jakby miał atak malarycznej gorączki. Maszyna trzeszczała i rzucało nią na boki, dlatego bał się przyspieszać. I tak w dziesięć minut jazdy z taką prędkością zbliżył się do Kersenia bardzo znacząco. Wiedział, że tamten kłamie. Mógłby rzeczywiście próbować mścić się na Elizie, ale to byłoby dla niego o wiele trudniejsze niż zabicie zawadzającego mu starca i Nadii, tym bardziej że nie została powiadomiona policja.

Po siedemnastu minutach szaleńczej jazdy do hotelu zostało jedynie trzydzieści kilometrów. Wtedy znowu zadzwonił telefon.

— No i jak? Nadia czy Eliza?

— Eliza, Eliza, oczywiście, że Eliza… — zapewnił Bluszcz płaczliwie, zerkając w stronę Ukrainki. Dziewczyna spała na siedzeniu i oddychała równomiernie.

— To kiedy będziesz?

— Ja jadę, jadę, muszę się zatrzymać, żeby ją związać i wtedy…

— Gówno mnie obchodzi, co ty będziesz robił. Za godzinę zadzwonię i masz być na trasie do Warszawy. Powiem ci gdzie jechać, zrozumiałeś?

— Tak, ja… — zaczął Bluszcz, ale telefon zamilkł. Kerseń nie był zainteresowany tym, co ma do powiedzenia jego rozmówca. Na ekranie smartfona znowu ukazała się mapa z kropką reprezentującą terenowe suzuki. Bluszcz zerkał na nią co kilka minut. Obawiał się, że kropka zacznie się ruszać. To by utrudniło realizację planu, który sobie ułożył. Liczył jednak, że Kerseń spędzi jeszcze co najmniej pół godziny w hotelowej restauracji, pijąc kawę i delektując się dobrym jedzeniem. Tak też się stało. Kropka na mapie nie poruszyła się.

Bluszcz już po pół godzinie zjechał z ekspresówki w lokalną drogę. Tuż przed hotelem znajdowała się stacja benzynowa ze sklepem. Skręcił w jej stronę i zatrzymał samochód na parkingu. Starał się przejechać w największej odległości od kamer skierowanych na dystrybutory paliwa. Potem potrząsnął delikatnie Nadię za ramię. Dziewczyna obudziła się i popatrzyła na niego wystraszonymi oczami.

— Nie, proszę, ja…

— Ćśśśś — uspokoił ją i cofnął rękę. — Jesteś już bezpieczna. Wracasz do domu…

Mgła z jej oczu zniknęła.

— To pan, panie Lechu… Dziękuję….

— Posłuchaj, Nadia. Ja teraz wychodzę, ale wrócę. Poczekaj tutaj. Zrobisz to dla mnie?

— Tak, ale gdzie idziesz? — Miała taki wyraz twarzy, jakby nic nie rozumiała. Była otumaniona i nadal wystraszona. Poczuł się źle, że ją opuszcza, ale miał przecież obowiązek nie tylko wobec niej, ale także dziewczyn, które Kerseń już zabił. Nie miał wątpliwości, że było ich wiele. Nie wierzył w policję i jej skuteczność. Kerseń był zbyt przebiegły i inteligentny, by długo siedzieć w więzieniu za porwanie. Co mogli mu udowodnić? Tylko trzymanie wbrew woli i pobicie, może tortury. Wątpił, żeby zostawił jakiekolwiek ślady, które mogły go połączyć z innymi zaginięciami kobiet. Tylko poszlaki — zdjęcia i nagrania, które miał w kryjówce — nic więcej. A może miał jakiś zdalny mechanizm, by to wszystko zniszczyć? By zaprószyć ogień? Nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby tak było. Zbiornik w prądnicy był pełen benzyny, wystarczył tylko mechanizm, który rozlałby ją na dywan, i jakiś zapalnik. To nie było trudne do zrobienia. Teraz, kiedy o tym myślał, wydawało mu się nawet oczywiste. Nie zostałyby żadne dowody, nawet poszlaki.

Patrzył na opuchniętą twarz Nadii i zastanawiał się, co jej powiedzieć. Nie mógł zdradzić, że Kerseń jest zaledwie kilkaset metrów od nich.

— Tutaj minęliśmy sklep — skłamał. — Kupię ci ubrania i buty, a także jedzenie i środki przeciwbólowe, bo okropnie boli mnie głowa. To może mi trochę zająć, bo jest kolejka. Ty poczekaj.

Nadia mu uwierzyła. Przymknęła oczy i skinęła głową.

— Ale nie musisz czuwać — dodał. — Po prostu zdrzemnij się i odpocznij, dobrze?

Znowu skinęła głową i szepnęła coś spierzchniętymi wargami.

— Jakby coś się stało, to naciśnij klakson. Trąb cały czas. Ja zamknę samochód, więc nikt nie będzie mógł go otworzyć od zewnątrz, rozumiesz?

Dziewczyna pokiwała głową i opuściła siedzenie, by zasnąć.

Lech Bluszcz rozpiął częściowo kurtkę i wyszedł z samochodu na parking. Ominął sklep na stacji benzynowej i skręcił w las. Hotel znajdował się zaledwie kilkadziesiąt metrów od stacji, dlatego dostrzegał go między drzewami. Szedł powoli, czując, że nogi mu sztywnieją, a pierś gniecie coraz dotkliwszy ciężar. Widział tylko jedno wyjście — musiał zabić Kersenia. Ten mężczyzna był złem, które wiło się tuż obok niego od dawna. Powinien działać wtedy, kiedy się na nim poznał. Uratowałby zapewne wiele młodych dziewczyn. Oszczędziłby im bólu, ocaliłby życie. Czuł się winny temu, co zrobił, a raczej temu, czego nie zrobił, bo wiedział, kim był Michał Kerseń, przecież wiedział cały czas.

Nie bał się więzienia. Eliza zrozumie, że musiał to zrobić. Nie zamierzał jednak ułatwiać policji zadania. Nie miał zamiaru oddawać się w ich ręce. Uważał, że wyświadcza im przysługę. Nie bał się też Boga, bo wiedział, że Bóg był po jego stronie. Jakże nie mógł być po jego stronie? Gdyby nie był, to lepiej, żeby go nie było w ogóle.

Kiedy znalazł się na skraju lasu, dostrzegł parking przed hotelem. Budynek otaczało ogrodzenie z cegły i metalowych prętów. Kerseń zaparkował zaraz przy wejściu do budynku. Bluszcz zdecydował się obejść hotel lasem tak, by widzieć samochód od strony, od której będzie wsiadał kierowca. Ruszył szybkim krokiem, dbając o to, by trzymać się na tyle daleko, by nikt go nie zauważył. Musiał załatwić wszystko szybko, warunki ku temu wydawały się idealne. Na parkingu przed hotelem stały tylko trzy samochody, czyli potencjalnie mało świadków.

Zajął pozycję za ogrodzeniem, a potem ocenił, czy będzie je w stanie przeskoczyć. Uznał, że nie powinien mieć z tym bez problemu. Miało wysokość dwóch metrów, a pręty były połączone w dwóch miejscach poziomymi paskami grubej blachy, co dawało dobre oparcie dla stóp. Od suzuki Kersenia dzieliło go piętnaście metrów.

Popatrzył pod nogi. Na ziemi leżały stare liście, patyki i trochę śmieci. Gdzieniegdzie rosły place wysokiej trawy. Odgarnął wszystko stopą, a potem wyrwał trawę tak, żeby mógł łatwo odnaleźć łuskę po strzale. Rozsunął kurtkę i wyjął pistolet. Odbezpieczył broń. Następnie założył na ręce gumowe rękawiczki i naciągnął na głowę kominiarkę. Była wykonana z cienkiego syntetycznego materiału, ale i tak poczuł niemal natychmiast pot na twarzy. Odetchnął głęboko i jeszcze raz zastanowił się, czy musi zrobić to, co zamierzał. Musiał. Nie miał żadnych wątpliwości.

Wyjął telefon komórkowy i zadzwonił na numer Kersenia. Poczuł ulgę, gdy rozległ się sygnał. Nie było już odwrotu.

— Czego? — odezwał się głos mordercy. Bluszcz słyszał, że je posiłek. Mówił niewyraźnie, jakby jeszcze nie przełknął.

— Mam ją gotową — powiedział płaczliwie Lech. Dyszał przy tym, jakby był zmęczony. — Ona leży w bagażniku, uderzyłem za mocno, ale samochód się zepsuł… Boże, nie wiem, co zrobić. Przecież nie wezwę… Boże… Jestem na stacji benzynowej. Weź ją sobie. Tylko moja Eliza, proszę…

— Kurwa, idioto — warknął Kerseń. Przez chwilę sapał, próbując powstrzymać wściekłość. Bluszcz wiedział, że takim jak on trudno było powstrzymać gniew, gdy coś szło nie po ich myśli. Lubili mieć całkowitą kontrolę. — Czekaj, zaraz oddzwonię. — Mężczyzna rozłączył się.

Lech Bluszcz schował telefon do kieszeni i wziął kilka głębszych oddechów. Odległość nie była duża, ale strzał musiał być perfekcyjny. Wybrał taki kąt, że musiało się udać. Na strzelnicy trafiał z takiej odległości co najmniej w dziewiątkę w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków.

Michał Kerseń wybiegł z hotelu i ruszył w kierunku suzuki. Spieszył się, a jego twarz zmarszczyła się brzydko. Mężczyzna nacisnął guzik na pilocie. Światła w samochodzie mignęły i rozległ się szczęk zamka centralnego.

Bluszcz przyjął pozycję strzelecką. Rozstawił nogi i uniósł pistolet, ale nie wyprostował jeszcze rąk. Oddychał spokojnie. Był zmęczony po nieprzespanej nocy, ale dzięki wpompowanej w żyły adrenalinie mógł się skoncentrować. Przeszkadzały mu jedynie pot i gorąco. Stał w cieniu, ale w niektórych miejscach przez liście przebijało słońce. Tam, gdzie padało na kurtkę, czuł, jakby ktoś go przypiekał ogniem.

Michał Kerseń chwycił za klamkę auta i usiadł na siedzeniu kierowcy. Wtedy Bluszcz poczuł, jakby czas zwolnił. Zgrał muszkę ze szczerbinką i pociągnął za spust. Wszystko w jednym płynnym ruchu. Myślał, że w ostatniej chwili poczuje wyrzuty sumienia i żal, że odbiera życie, ale nie, wręcz przeciwnie, kiedy strzelił, z serca spadł mu ciężar, jakby rozwiązał jakiś nurtujący go od dawna problem.

Kula pomknęła w kierunku celu, przebiła boczną szybę auta i utkwiła w skroni Kersenia. Siła pocisku sprawiła, że tułów mężczyzny przechylił się i opadł na siedzenie pasażera.

Bluszcz schylił się, podniósł łuskę z ziemi i wcisnął ją do kieszeni kurtki. Potem schował broń do kabury i zapiął suwak. Huk strzału na pewno słyszano w hotelu. Musiał działać szybko. W ciągu kilku sekund pokonał ogrodzenie. Nikt nie wybiegł z budynku. Może obserwowali go z okien, ale robili to ostrożnie. Nie dojrzał żadnej ciekawskiej głowy. Podbiegł do suzuki i otworzył drzwi od strony kierowcy. Krew zabitego wsiąkła w siedzenie pasażera i spływała na gumową matę na podłodze. Nie trysnęła jednak na szyby ani oparcie fotela, co oznaczało, że kula znajdowała się nadal w czaszce.

Bluszcz sięgnął do kieszeni Kersenia i wyjął komórkę. Nie chciał jej zostawić, bo policja mając ją, mogła łatwo ustalić listę rozmówców, a nie chciał ułatwiać im zadania. Miał nadzieję, że Kerseń korzystał ze sprzętu ukrywającego lokalizację dzwoniącego. Schował urządzenie do kieszeni, zamknął drzwi auta i podbiegł do lewego, tylnego nadkola. Odczepił urządzenie śledzące i ruszył z powrotem w stronę ogrodzenia. Nadal nikt nie wyszedł z hotelu, nie dostrzegł nawet nikogo wyglądającego przez okno. Podbiegł do ogrodzenia i kilka sekund później znalazł się po drugiej stronie. Wbiegł w las na kilkanaście metrów, a potem okrążył hotel, zbliżając się do stacji benzynowej. Zdjął kurtkę i odwrócił ją na drugą stronę, aby wewnętrzny, czerwony kolor, znalazł się na wierzchu. Domyślał się, że ta funkcja kiedyś się przyda. Zdjął rękawiczki, kominiarkę i odetchnął głęboko. Nie wiedział, czy trafi do więzienia, ale nie przejmował się tym. Miał poczucie, że zrobił wszystko, co mógł, by tego uniknąć. Był mordercą, ale nie czuł się winny. Teraz już wszystko zależało od losu, a może od Boga?

Kiedy doszedł do samochodu, Nadia nadal spała. Przez chwilę zastanawiał się, czy może nie oszalał. Patrząc na dziewczynę z opuchniętą twarzą, poczuł dumę z tego, co zrobił, bez względu na konsekwencje. Trzeba było przeciwdziałać każdemu złu. A szczególnie złu, które było blisko. Zignorował je i niewinne kobiety płaciły za to życiem. Obiecał sobie, że nie zrobi tak nigdy więcej.

Rozdział 8

— Tato, ja chcę do domu — szepnęła Nadia. — Nie chcę policji. Chcę do Vladimira, do naszego domu, chcę zapomnieć.

Dziewczyna kiwała się powoli w przód i w tył i wciąż wycierała chusteczką łzy z twarzy.

— Trzeba go złapać, córeczko. — Petro Haraczko mówił po ukraińsku, ale Bluszcz rozumiał większość słów. Twarz mężczyzny poczerwieniała z gniewu. Zaciskał wielkie dłonie w pięści.

Był to mocno zbudowany mężczyzna z krzaczastymi, czarnymi brwiami i mocno zarysowaną szczęką. Był raczej typem inteligenta, który gdzieś po drodze źle skręcił w życiu i musiał zarabiać ciężką pracą własnych rąk, zamiast ślęczeć nad biurkiem. Ten człowiek miał potencjał intelektualny, Lech wyczuwał to po tym, jak mówił. Widać to było w jego oczach.

Ich dyskusja już od pół godziny nigdzie nie zmierzała. Petro zbyt słabo mówił po polsku, by samemu zadzwonić na policję, a nawet gdyby to zrobił, to Nadia upierała się, że ona nie będzie zeznawać. Chciała wracać na Ukrainę, zapomnieć o wszystkim i już nigdy nie wracać do Polski i Warszawy. Nie wiedziała, że nie ma się czego bać.

Petro siedział na kanapie obok córki, która płakała i zasłaniała twarz dłońmi.

— Policja musi go złapać — powiedział. — Ten potwór musi zapłacić. To… Chodzi też o inne dziewczyny. Sama mówiłaś, że musiały być inne. Pan Lech też to potwierdza. Boże, ja całe życie się nie nadziękuję, tyle pan… — przerwał i odetchnął głęboko. — To moja jedyna córka, moja duma. Pan też ma córkę i wie pan, jak to jest. Nadia i Olga mi opowiadały, że pan uczciwy, ale to, co pan zrobił, życiem ryzykował dla naszej Nadii, ja nigdy… Tylko wie pan. Trzeba go złapać. Bo innym zrobi to samo. To nasz obowiązek!

— Jedźmy, Petro — powiedziała Olga. — Zostawmy to za sobą.

Bluszcz czuł, że ojciec Nadii nie odpuści. Wiedział, że nie będzie potrafił żyć, aż ktoś nie zacznie ścigać Kersenia. Bluszcz wiedział, że jeżeli Nadia będzie zeznawać, to nie mógłby uniknąć więzienia. Nie chciał trafić za kratki. Nie za to, co zrobił.

Poszedł do pokoju i wrócił z pistoletem oraz kurtką.

Rodzina zamilkła na chwilę. Oldze rozszerzyły się oczy ze strachu. Nadia widziała już pistolet, więc uspokoiła matkę dotykiem.

— Niech pan posłucha, panie Petro — powiedział Bluszcz. — Michał Kerseń już nikogo nigdy nie skrzywdzi. Dzisiaj, przed paroma godzinami, zabiłem go na parkingu hotelu „Bello Dino”. Dostał jeden strzał w głowę, jest martwy, poniósł karę i nikogo nigdy nie skrzywdzi. Miał kamerę i próbował mi grozić śmiercią córki. Obiecywał ją zostawić w spokoju, jeśli oddam mu Nadię.

— Boże — szepnęła Olga. — Jezu najdroższy…

— Nie miałem wyboru — kontynuował Bluszcz. — Jestem żołnierzem. Przez dwadzieścia lat uczyłem innych strzelać. Dzisiaj rano oddałem jeden strzał i pierwszy raz zabiłem człowieka. Ale tego nie żałuję.

Petro popatrzył na Lecha nieufnie, ale chyba nie dostrzegł w oczach Polaka fałszu. Bluszcz wyjął z kieszeni łuskę i położył ją na stole. Ukrainiec patrzył na nią bez słowa przez minutę. Nadia i Olga obserwowały Bluszcza z mieszaniną strachu, ulgi i wdzięczności.

— To prawda wszystko? — zapytał cicho Haraczko. — Nie mówisz tego, żeby coś osiągnąć?

— Prawda — potwierdził Bluszcz. — Mówię to dlatego, byś wiedział, że już żadna dziewczyna nie zostanie przez niego skrzywdzona. Jak Nadia zacznie zeznawać, to będzie tylko jedna konsekwencja — ja pójdę do więzienia, najprawdopodobniej do końca życia.

Haraczko uwolnił się z uścisku żony i podniósł łuskę ze stołu. Oglądał ją przez chwilę w milczeniu.

— Mogę ją wziąć? — zapytał.

— Tak… Jeżeli pan chce.

— Chcę ją mieć, by pamiętać o panu. Bo ty nie możesz iść do więzienia, panie Bluszcz. Jesteś człowiek odważny i jestem dumny, że mogę uścisnąć ci rękę. — Wstał i wyciągnął wielką szorstką dłoń. Bluszcz podał mu swoją i poczuł silny uścisk.

— Jeśli będziesz pan kiedyś czegoś potrzebował… Pieniądze, pomoc, czegokolwiek, proszę dzwonić. Nawet jeśli będzie trzeba kogoś zabić. Ale jest jeden warunek. Ten ktoś musi być zły.

— Jezu, co ty mówisz, Petro — szepnęła trwożnie Olga, ale on zignorował słowa żony.

— Myślałem, że wszystko mi odebrano — kontynuował, patrząc Bluszczowi w oczy — że moja jedyna najukochańsza córka, której szczęście chciałem obserwować przez resztę życia i Bóg mi świadkiem, tylko tego chciałem i nadal tylko tego chcę, już nigdy do mnie nie wróci. I nie wróciłaby, gdyby nie ty. — W oczach mężczyzny pojawiły się łzy. — Cokolwiek i kiedykolwiek, panie Lechu, niech pan o tym pamięta.

Rodzina Haraczków odjechała tego samego dnia. Bluszcz pomógł im zanieść rzeczy do samochodu. Był to stary, terenowy mercedes. Haraczko przekonywał, że w ich mieście są takie dziury w drogach, że tylko takimi da się jeździć. Gdy wrócił do mieszkania, zobaczył, że na stole w kuchni leżały dokładnie odliczone pieniądze za najem mieszkania. Zgodnie z umową zapłacili za cały miesiąc i dodatkową karę za skrócenie terminu najmu.

Rozdział 9

Minęły dwadzieścia cztery godziny. Lech Bluszcz przebywał w swoim mieszkaniu i czekał, aż zapuka policja. Nie miał zamiaru się do niczego przyznawać, ale liczył się z tym, że trafi do aresztu i do więzienia. Nic takiego się jednak nie stało. Nikt nie przyszedł do niego ani nawet do mieszkania sąsiada na górze.

Nazwisko Kerseń musiało być fałszywe lub funkcjonariusze nie czuli się w obowiązku, by przeszukiwać mieszkanie. A może po prostu minęło za mało czasu? Bluszcz nie wiedział, jaka była przyczyna, ale nie obchodziło go to.

Przez te dwadzieścia cztery godziny w jego piersi rósł ciężar. Nie dawały mu spokoju słowa, które usłyszał od Kersenia. O tym, że zna ludzi, że ważni ludzie chcą potężnych wrażeń. Ci ludzie istnieli i doznawali swoich potężnych wrażeń właśnie w opuszczonej wsi, pod lasem, w piwnicy, w której torturowano Nadię i Bluszcz musiał zrobić wszystko, by ich odnaleźć. Kiedy poprzednio zignorował przeczucie, doprowadziło to do tragedii. Teraz też miał przeczucie i zamierzał działać.

Pojechał do sklepu z elektroniką i zakupił fotopułapkę. Następnie spakował namiot, prowiant i wrócił do piwnicy w zrujnowanym domu na Roztoczu. Kłódka była nienaruszona, nikt tam nie był od dwóch dni.

Zamontował fotopułapkę w zrujnowanym domu. Każdy, kto wszedłby do piwnicy, zostałby sfotografowany i w dzień, i w nocy. Gdyby coś mówił, zostałby nagrany film.

Bluszcz postanowił jednak spędzić tam kilka dni dla spokoju sumienia, bo za pomocą samej fotografii trudno byłoby mu uchwycić sprawcę. Rozbił namiot kilkadziesiąt metrów dalej w lesie. Uznał, że jeżeli w ciągu trzech dni nikt się nie pojawi, to nie pojawi się nigdy.

I nie pojawił się.

Postanowił pozbyć się swojego P-83. Wiedział, że kula, którą wyjęli już zapewne z głowy Michała Kersenia, może stanowić dowód, ostatni dowód, bo telefon Kersenia już dawno utopił w rzece. Sądził, że to nie był zwykły telefon, ale specjalne urządzenie niepozwalające na ustalenie prawdziwej lokalizacji osoby z niego korzystającej. Inaczej siedziałby w areszcie.

Wyjął wiadro z ługiem z piwnicy i wytworzył żrący roztwór w jednym z opuszczonych domów. Wiedział już, że beczki, które tam leżały, służyły do pozbywania się ciał. Rozpuścił w niej pistolet.

Z kryjówki Kersenia zabrał wszystkie płyty DVD i sprzęt fotograficzny. Postanowił, że musi przejrzeć ten materiał. Mogły być na nim jakieś wskazówki dotyczące mężczyzn, którzy stali za torturowaniem i zabijaniem młodych kobiet. Następnie wrócił do mieszkania. Nie szukała go policja, a telefon wskazywał tylko na trzy nieodebrane połączenia od córki. Był niemal pewien, że nie poniesie odpowiedzialności za zabójstwo. Cieszył się z tego, bo nie czuł się winny.

Oddał samochód Tadeuszowi Rakowi po wizycie w myjni samochodowej i z pełnym bakiem. Sąsiad był zadowolony. Drobiazgowo obejrzał auto, ale nie znalazł żadnych uszkodzeń. Lech Bluszcz był przekonany, że jego życie wróci na poprzednie tory. Kupił nowy pistolet, tym razem Walther P-99. Kabura, którą nabył wcześniej, na szczęście pasowała. Posprzątał też mieszkanie i wystawił ogłoszenie, że przyjmie lokatora. Co prawda Olga i Nadia obiecały, że dadzą znać wszystkim znajomym, że był dobrym i uczciwym wynajmującym, ale wolał również działać na własną rękę.

Umówił się z córką na kolejną sobotę, że przyjedzie i spędzą miło czas. Cieszył się na to spotkanie. Nie musiał już obawiać się Kersenia, więc mógł ją zaprosić do siebie na herbatę i faworki. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie piątkowy wieczór.

Siedział na tapczanie, czytając książkę z biblioteki, gdy nagle dostał powiadomienie w telefonie. Natychmiast sięgnął po urządzenie, bo sądził, że to wiadomość od Elizy. E-mail nie był jednak od córki. Fotopułapka zrobiła siedemdziesiąt dwie fotografie. Zobaczył na nich dwóch mężczyzn wchodzących do kryjówki Kersenia. Nie byli miejscowymi, bo mieli klucz do kłódki.

Bluszcz dokładnie obejrzał każde zdjęcie. Wszystkie były w bardzo dobrej jakości, bo nie oszczędzał i na pułapkę wydał dwa tysiące złotych. Na każdym był również dokładny czas zrobienia fotografii. Miał wiele ujęć twarzy obu mężczyzn. Zauważył też, że mieli ze sobą torbę, a więc chcieli coś wynieść z pomieszczeń. Wyszli ze środka jedynie po minucie. Domyślił się, że nie znaleźli tego, czego szukali. Miał to Bluszcz.

Były wojskowy poczuł ciężar na piersi. Zło znowu było blisko. Ale teraz się nie bał ani nie wahał. Otworzył torbę z płytami DVD, uruchomił laptopa i włożył pierwszą do czytnika.

Rozdział 10

Lech Bluszcz popatrzył na tarczę strzelniczą, uniósł pistolet, zmrużył jedno oko, zgrał przyrządy celownicze i nacisnął spokojnie spust. Rozległ się huk, broń podskoczyła w dłoniach mężczyzny i wyrzuciła łuskę, która odbiła się z brzękiem od ścianki dzielącej stanowiska strzeleckie. Upadła na podłogę i zadzwoniła dwa razy. Bluszcz lubił ten dźwięk. Po eksplozji prochu brzmiał delikatnie i niewinnie.

Magazynek był już pusty. Wyjął go i odłożył broń z cofniętym zamkiem na stole. Wziął głęboki oddech i rozluźnił mięśnie karku. Trochę zbyt mocno je napinał przy strzelaniu. Kiedy był młody, nie przeszkadzało mu to, ale na starość potrafiło wywołać migrenę. Wyciągnął rękę, nacisnął guzik i zbliżył tarczę. Sprawdził wyniki. Naliczył dwanaście dziesiątek i trzy dziewiątki. Był zadowolony, chociaż czekał na dzień, kiedy będzie mógł zapisać perfekcyjne sto pięćdziesiąt punktów. Wiedział jednak, że może nie nadejść już nigdy, chociaż podczas aktywnej służby zdarzało mu się to niemal każdego dnia.

Wymienił tarczę, oddalił ją na odległość dwudziestu metrów i opuścił dłonie, by odpoczęły. Patrzył na cel i wtedy wróciły niechciane myśli. Czuł lodowaty ciężar w piersi. Strzelanie pozwalało chociaż na trochę oderwać się od filmów, które nagrano w kryjówce Kersenia. Oglądał je bez przerwy od czterech dni i musiał spędzić na tej czynności jeszcze kolejne trzy, by skończyć wszystkie.

Oglądał je uważnie, z dźwiękiem i bez przyspieszania. Był skupiony, by dostrzec szczegóły. Sądził, że musiało na nich być coś niebezpiecznego dla ludzi, dla których pracowali mężczyźni na zdjęciach z fotopułapek. Próbował ich znaleźć w internecie poprzez funkcję wyszukiwania obrazem, przejrzał dziesięć pierwszych stron wyników, ale nie udało się. Pozostali anonimowi. Nie byli to na pewno ci potężni klienci, którymi straszył go przed śmiercią Kerseń, tylko ktoś zupełnie bez znaczenia, zwykłe pionki, które miały odnaleźć i usunąć dowody zbrodni albo jedynie poszlaki.

Dlatego Bluszcz postanowił obejrzeć każdy z filmów od pierwszej do ostatniej sekundy. Nie mógł odwracać wzroku ani wyłączać dźwięku. Musiał patrzeć na uderzające pięści, kaleczące ciała noże, słyszeć jęki, szloch i błaganie o litość. Widział, jak porwane dziewczyny cierpią i jak umierają. Jak są gwałcone, bite, głodzone i torturowane. I widział zamaskowanych mężczyzn, którzy to robili. Słyszał ich oddechy, a czasem nawet śmiech. Zapisywał te fragmenty. Niektórych mógłby poznać tylko po tym, jak się śmiali.

Dziewczyny były młode i atrakcyjne, tak jakby bestie pozbawiające ich życia właśnie tego chciały przede wszystkim — zniszczyć coś pięknego, podeptać marzenia i zabrać przyszłość.

Gdy oglądał taśmy, czuł w ustach krew. Gryzł wnętrze policzków tak mocno, że tkanka spuchła i pobielała. Kilka razy biegł do łazienki, żeby zwymiotować, i to nie z powodu drastycznych obrazów, ale nadmiaru emocji. Niemal w każdej z tamtych dziewczyn widział w którymś momencie Elizę. Twarz córki wymieniała się z ich twarzami. Ona mogła tam być i nie zdołałby jej uratować.

Lech Bluszcz obserwował głównie mężczyzn. Rzadko się odzywali albo Kerseń, edytując nagrania, wyciął specjalnie ich głos. Czasami jednak widział ich obnażone, przynajmniej częściowo, ciała. Zawsze nosili na twarzach maski, ale często odsłaniali przedramiona i szyje, a czasem rozbierali się całkowicie lub częściowo. Ich plecy, karki i ręce ociekały potem, gdy zadawali cierpienie. Bili pięściami i kopali. Bluszcz robił zrzuty ekranu, notował znaki szczególne, zwłaszcza na szyi i dłoniach, takie, które mogły pomóc w rozpoznaniu tych sadystów. Uczył się ich na pamięć. Nie nazywał mężczyzn w myślach ludźmi. Oni wszyscy byli celami. Gdy naciskał spust, wyobrażał sobie, że zamiast papierowej tarczy dziurawi ich twarze.

Bluszcz chciał zabić każdego i nie czuł najmniejszego wahania, żadnych dylematów, wstydu, rozterek czy wyrzutów sumienia. Jeżeli to, co robił, było złe, to przyjmował to z pokorą. Był w takim razie zły. Nosił zło w sercu i umyśle. Zło było mu bliskie i wypełniało niemal każdą myśl. Wielu postawiłoby go w tym samym szeregu z tymi, których chciał zabić i on się z tym godził. Niech i tak będzie. Niech inni żyją zgodnie z nauką Boga i literą prawa. On nie mógł. Akceptował to i rozumiał konsekwencje.

Gdyby ktoś pozwoliłby mu zastrzelić wszystkich mężczyzn, których widział na taśmach, i zamknął za to w więzieniu, to zaakceptowałby taką cenę. Nie wątpił, że mimo śmierci Kersenia tam w mroku czai się wielu, których apetyt na ludzkie cierpienie jest nienasycony i którzy będą nadal zabijać i smakować ból. Bluszcz uważał, że żył wystarczająco długo i miał swoje chwile radości, dumy i satysfakcji. Jego życie nie było idealne, ale na pewno dobre. Popełniał błędy jak każdy, ale niczego nie musiał się wstydzić. Może nadeszła pora, aby zrobić coś dla innych?

Nie wierzył też, że Bóg miałby cokolwiek przeciwko zabiciu tych ludzi mimo piątego przykazania. Bóg przecież zabijał i nie potępiał tych, którzy zabijali w jego imieniu, a nawet im przebaczał i wywyższał ich. Nagradzał nawet za gotowość do zabijania niewinnych. Bóg odbierał życie, więc Bluszcz też postanowił usuwać tych, którzy czynili zło. Nie czuł się Bogiem ani sędzią, ale w jego mniemaniu sąd nie był potrzeby. Kara była oczywista. Zło, które nosili w sercach tamci mężczyźni, musiało zniknąć, bez bólu i tortury, po prostu musiało zniknąć. Nie chciał dla nich sprawiedliwości, bo nie wierzył w świecką ani boską sprawiedliwość. Prawo działało surowo tylko wobec biednych i słabych. Bogatych omijało.

Bluszcz westchnął i otrząsnął się z ponurych myśli. Sięgnął po kolejny magazynek i włożył go do pistoletu. Zamek wrócił ze zgrzytem na pozycję, która umożliwiała pierwszy strzał. Uniósł broń i wymierzył w stronę tarczy. Strzelił kolejno piętnaście razy. Co dwa, trzy strzały opuszczał ręce, by odpocząć. Przez niespełna trzy minuty myślał tylko o tym, by kula, którą posyłał w kierunku tarczy, uderzyła tam, gdzie planował. Czuł się lekko. Po każdym strzale brzęczała przyjemnie upadająca łuska. Ten dźwięk i huk strzałów przypominał mu młodość, kiedy chciał bronić niewinnych. Był żołnierzem. Gotowy był ryzykować życie, by Polacy mieli przyszłość. Miał wtedy misję, chociaż ci, którzy nim kierowali, byli częścią zbrodniczego reżimu.

Gdy zamek cofnął się, sygnalizując brak pocisków w magazynku, ponure myśli wróciły, a z nimi gniotący serce ciężar. Odłożył broń na stolik i przyciągnął tarczę. Było lepiej, ale nadal dwa punkty dzieliły go od perfekcji. Mógł dokupić dodatkową amunicję, ale postanowił, że już koniec. W około czterdzieści minut wystrzelał dziewięćdziesiąt pocisków — taki był właśnie plan. Nie mógł uciekać od nieprzyjemnych obowiązków. Pozostałe nagrania czekały, na nich mogło być coś, co pozwoliłoby mu działać. Im szybciej zacznie coś robić, tym mniej dziewczyn straci życie i szansę na przyszłość.

Podniósł pistolet, schował go do kabury i po uporządkowaniu toru i rozliczeniu się z obsługą wyszedł z budynku strzelnicy. Udał się na przystanek i schował pod wiatą przed prażącym słońcem. Lato było wyjątkowo gorące. Męczące upały, które trwały już od niemal trzech tygodni, nie ustępowały. Co kilka dni podczas gwałtownej burzy spadał deszcz, ale dawał ulgę co najwyżej na jeden lub dwa dni. Jedną z takich burz Bluszcz wykorzystał, żeby ukraść laptop Kersenia. Niewiele ryzykował, bo nawałnica przetoczyła się o pierwszej w nocy. Komputer był zabezpieczony hasłem, ale gdyby utknął w swoim śledztwie, zawsze mógł spróbować się do niego dostać.

Zadzwonił nawet w tej sprawie do córki. Skłamał, że sąsiadka zapomniała hasła do Windowsa. Eliza wytłumaczyła, że takie hasło jest łatwe do obejścia i nie powstrzyma nawet zdeterminowanego i umiejącego czytać ze zrozumieniem amatora, a co dopiero informatyka. Twierdziła, że jest na to wiele sposobów opisanych w internecie, a nawet, jeżeli chodzi o same dane, a nie o przywrócenie systemu, to można po prostu podpiąć dysk. Dane standardowo nie są szyfrowane i można je właśnie skopiować w ten sposób. Problem robi się dopiero, gdy dane są szyfrowane. Eliza była oczywiście gotowa przyjechać i pomóc, a Bluszcz początkowo się zgodził, ale po godzinie zadzwonił, że sąsiadka odnalazła karteczkę z hasłem. Nie chciał mieszać córki w swoje brudne sprawy.

Autobus się spóźniał. Bluszcz patrzył na drogę, nad którą unosiło się rozpalone powietrze. Powróciły myśli o nagraniach Kersenia. Po kilkudziesięciu godzinach oglądania doszedł już do pewnych wniosków.

Po pierwsze wydawało mu się, że wszystkie dziewczyny były cudzoziemkami. Niektóre mówiły po polsku, ale ze wschodnim akcentem, ale kiedy zadawano im naprawdę duży ból, krzyczały słowa w języku ojczystym. Najczęściej był to ukraiński bądź rosyjski. Bluszcz zakładał, że to nie był przypadek. Najpewniej dlatego, że takich dziewczyn policja nie chciała szukać, uznając, że wyjechały do ojczyzny lub gdzieś do innego kraju. Łatwiej było je także porwać.

Po drugie uznał, że Kerseń nie działał samodzielnie, ale jako podwykonawca. Bluszcz miał wrażenie, że jego główną funkcją było asystowanie klientom w torturowaniu dziewczyn i pozbywanie się ciał. Wykonywał także niektóre techniczne czynności związane z porządkowaniem pomieszczenia, czasem podawał klientom wodę lub alkohol. W dwóch przypadkach dobił także konające dziewczyny, którymi klient się znudził. Zrobił to szybko, ale wyjątkowo brutalnie.

Bluszcz usłyszał też raz rozmowę telefoniczną w tle. Poznał głos Kersenia. Rozmawiał z kimś, do kogo zwracał się Wołodia. To było rosyjskie zdrobnienie od imienia Władymir. Musiał więc rozmawiać z Rosjaninem, Białorusinem lub Ukraińcem. Rozmowa odbywała się daleko od mikrofonu, dlatego Bluszcz musiał jej wysłuchać kilkadziesiąt razy, by zrozumieć sens. Michał Kerseń złościł się, bo musiał odebrać towar. Lech z kontekstu zorientował się, że chodzi o kolejną dziewczynę, którą trzeba było przetransportować do kryjówki. Wołodia domagał się, by odebrać ją i dostarczyć do magazynu. To zdenerwowało Kersenia. Narzekał, że musi przejechać pięćset kilometrów. Sugerował też, że towarem powinien się zająć inny opiekun, ale nie podał jego imienia. Zakończył rozmowę potwierdzeniem, że drugi magazyn jest pusty.

Spełniły się podejrzenia Bluszcza, że mieszkanie Kersenia znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między dwiema kryjówkami, w których trzymano dziewczyny. Ta druga musiała być gdzieś na północy Polski.

Lech był pewien, że natrafił na wyspecjalizowaną grupę przestępczą. Bandyci porywali cudzoziemki, zwykłe dziewczyny, które chciały po prostu pracować i zarabiać. Działał w niej Michał Kerseń, drugi mężczyzna spełniający funkcję opiekuna, a także Wołodia, który był porywaczem. Bluszcz dostrzegł na nagraniach pięciu klientów, chociaż nie mógł ich zidentyfikować. A więc miał ośmiu ludzi, ale organizacja mogła równie dobrze liczyć nawet kilkudziesięciu członków. Zidentyfikował jednak z klientami ośmiu, dlatego nazwał ją „Ośmiornicą”. Tak często nazywano grupy przestępcze w Polsce i ta nazwa utkwiła mu w głowie.

Jeden z mężczyzn na nagraniach pojawiał się aż trzy razy. Miał swój rytuał. Zawsze gwałcił, potem zadawał ból, a na końcu dusił. Szybko łapał zadyszkę, kiedy bił, dopadał go wtedy suchy kaszel. Czasem znikał z pola widzenia kamery i słychać było, jak długo kaszle w pokoju obok. Miał żółte paznokcie od nikotyny. Musiał być wieloletnim palaczem. W odróżnieniu od pozostałych klientów, którzy mieli nadwagę, ten był szczupły, wysoki i nieco zgarbiony. Bluszcz nie dostrzegł żadnych cech charakterystycznych oprócz brodawki albo dużego pieprzyka na prawym przedramieniu. Poza tym nic. Palacz nie odzywał się ani słowem. Nawet w jego ubraniu nie było nic charakterystycznego. Zawsze pojawiał się w czarnych dresowych spodniach i swetrze. Nawet szyję osłaniał kominem. Gdyby Bluszcz miał wybierać, ten mężczyzna byłby celem numer jeden. Zabijał zachłannie i pośpiesznie jak wygłodniałe zwierzę.

Pozostali klienci byli o wiele mniej charakterystyczni. Łączyło ich to, że mieli nadwagę. Jednego Bluszcz nazwał Serdelem, bo miał spuchnięte palce u dłoni. Był też najniższy. Wydawało mu się też, że ma wyjątkowo grube łydki. Mogło to wskazywać na poważną chorobę, na przykład cukrzycę.

Kolejny wyróżniał się tym, że nie zabił dziewczyny. Nie bił jej też, a jedynie zbliżał usta do ucha i szeptał coś, nieustannie trzymając dłonie zaciśnięte wokół jej szyi. Potem oddalał się i napawał się jej przerażonym wzrokiem. To Kerseń bił, gdy tamten wychodził.

Dwóch ostatnich było najbrutalniejszych. Zabijali i torturowali przy użyciu młotków i tasaków. Lubili krew. Po zabiciu ofiary siadali na krześle i patrzyli godzinami na ciało.

Bluszcz rozważał, czy nie przekazać sprawy policji, ale zdecydował, że na tym etapie to nie ma sensu. Po pierwsze musiałby przyznać się do zabójstwa i natychmiast trafiłby do więzienia. Po drugie sądził, że policja mogłaby zrobić mniej niż on albo z powodu niekompetencji, albo z powodu torpedowania śledztwa przez potężnych i wpływowych ludzi, o których wspominał Kerseń.

Czytał przecież w gazetach i w internecie, jak elity polityczne gwałciły nieletnie dziewczyny, a oficerowie policji, którzy posiadali kompromitujące nagrania, znikali, świadkowie umierali albo popełniali samobójstwa w aresztach i więzieniach. Taśmy i dyski leżące w policyjnych magazynach stawały się nieczytelne, a dane tracono. Informując policję, naraziłby też może następnych oficerów, zwykłych policjantów pragnących dojść prawdy, na niebezpieczeństwo. Nie chciał tego. Zdawał sobie sprawę, że to, co chciał zrobić, jest ryzykowne, a sukces mało prawdopodobny, ale to była jego misja. Dla wojsk specjalnych każda misja jest trudna i ryzykowna, ale zyski pozwalają ratować życie innych żołnierzy i skracać wojny.

Tutaj było podobnie. Czuł się lepiej, mając cel, za który warto umrzeć. Wiedział, że nie może stać obok i zamykać oczu. Jako żołnierz dawno już zaakceptował fakt, że gdy przyjdzie czas, to będzie musiał oddać życie. Taki czas nie przyszedł i był wdzięczny Bogu, że tak się stało. Może dlatego łatwiej mu było teraz ryzykować. Miał już mniej do stracenia. Przeżył swoje.

Poza tym zrobił już pierwszy krok — zabił Michała Kersenia. Zastrzelił go z zimną krwią, bez żalu ani wyrzutów sumienia. Nie był z tego dumny, ale również nie żałował. I był gotowy zabijać dalej, bez względu na ryzyko.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 28.99
drukowana A5
za 48.99